WALERIAN PAWłOWSKI
Muzyka i miłość
"ach jak oni kochali!"
POLSKIE WYDAWNICTWO MUZYCZNE S.A.
kRAKóW 1999.R.
seria: MUZYKA I...
Projekt okładki seryjnej: Marcin Bruchnalski
(C) Copyright by Polskie Wydawnictwo Muzyczne S.A.,
Kraków, Poland 1999
ISBN 83-224-0590-1
PWM 20233
1
Sercowe tarapaty paskudnego bożka i wynikłe
z nich pożytki
Słowo się rzekło - kobyłka strzela kulą w płot. Jeśli
powyższy cytat nie jest może dokładny, to jednak słowo
zobowiązuje. Dotyczy ono zawartej w tytule obietnicy
opowiedzenia kilku albo kilkunastu historyjek, których
treścią będą wzruszające i wesołe niedyskrecje na tematy
związane z sercowymi sprawami słynnych mistrzów spod
znaku klucza wiolinowego. Basowego zresztą też.
Od czegoż by tu zacząć... Niektórzy filozofowie zaleca-
ją, aby zaczynać od początku. Ja tego poglądu nie po-
dzielam, uważam bowiem, że o wiele zabawniej jest za-
czynać od końca. Albo jeszcze lepiej - od środka na oba
boki. Ale niech tam! Jako pacholę zgodne i do ustępstw
skłonne, rozpocznę pierwszy rozdział ab ovo (określenie
to wywodzi się od Homera, przechwalającego się, iż swojej
Iliady nie zacznie od historii z jajkiem Ledy, z którego to
jajka wykluła się nadobna Helena, jeno od razu przystąpi
in medias res, czyli obiema nogami wskoczy w samiuśki
środek rzeczy). Ja natomiast, nie pójdę w ślady kolegi
Homera, lecz cofnę się w głąb pradziejów. Do antycznej
Grecji, odwołując się do jej cudownej mitologii.
Dawne to czasy... Nie było jeszcze ani telewizji, ani
foteli dentystycznych, a ludziska - chcąc się pośmiać-
włączali się w orszak boga radości Dionizosa, i z miejsca
mieli pyszną zabawę. Zresztą rozrywek nie brakowało.
Kto miał ochotę na udział w tzw. "nocnym życiu", mógł
bez większych starań nawiązać kontakt z jedną z ba-
chantek pląsających na dionizyjskich prywatkach, komu
zaś zależało na przeżyciach wyższej klasy, szukał towa-
rzystwa którejś z nimf. Sporo ich było. Nad brzegiem
morza nawiązać można było znajomość z nimfą morską
nereidą, w falach oceanu pląsały okeanidy, najady repre-
zentowały rejony wód słodkich, amatorom wspinaczki
górskiej czy grotołazom umilały życie oready, w leśnej
gęstwinie zaś ochoczo igrały driady i hamadriady. Po-
myślano również o paniach. W cienistych gajach oliw-
nych albo na wibrujących słonecznym nagrzaniem pola-
nach i łąkach roiło się od trwających w pełnej gotowości
satyrów czy faunów. Jeśli zaś spragniona tkliwości dama
miała szczęście, trafiała na Pana. Przez duże "P".
Trudno powiedzieć, by pan Pan należał do przystojnia-
ków. Daleko mu było do Roberta de Niro czy Sylwes-
tra Stallone. Prawdę mówiąc był paskudny. Urodził się
z brodą, rogami, długimi kosmatymi uszami, koźlimi
w poprzek przypatrującymi się światu źrenicami, a na
dodatek caluśki porastał gęstą szczeciną. Taka była jego
uroda. Ale jak on umiał kochać... Szczególną wdzięcz-
ność żywią dla bożka Pana melomani, jest on bowiem
wynalazcą osobliwie pięknie brzmiącego instrumentu
skonstruowanego z siedmiu piszczałek nastrojonych na
dźwięki o różnej wysokości, spojonych z sobą woskiem.
Potomkiem owego instrumentu jest rumuński nay, któ-
rym tak mistrzowsko włada Gheorge Zamfir.
Piękna jest antyczna Grecja, a bodaj jeszcze piękniejsze
są nasze o niej wyobrażenia: tysiące fantastycznie powy-
kręcanych drzew oliwkowych obsypanych dojrzewający-
mi owocami, migotliwe refleksy słońca przesianego przez
listowie, srebrzyste strumyki idealnie wkomponowane
w idylliczny pejzaż łąk i pól-
Wśród takich pól, przed laty, nad brzegiem ruczaju, na
pagórku niewielkim, tam w oliwnym gaju - o przepra-
szam, ale odnoszę wrażenie, że ktoś kiedyś już coś po-
dobnego napisał... a mnie chodzi o wytworzenie odpo-
wiedniego klimatu dla snucia opowieści o bożku Panie.
Człapie sobie niebożątko przez śliczny krajobraz i czo-
chrając kosmatą łepetynę, srodze się biedaczysko frasuje.
Bo też jest czym. To bardzo niemiła sprawa, kiedy czło-
wiekowi (a i bożkowi takoż) brak powodzenia u dam.
A tu pierś się wzdyma od nadmiaru uczuć! Tak się wszyst-
ko ładnie zapowiadało... Prawda, że Pan przyszedł na
świat jako zdecydowana pokraka, aleć przecie posiadał
możnego protektora w osobie samego Hermesa, boga
kupców, handlowców i - co tu kryć - złodziei. Złośliwi
twierdzili nawet, iż Hermes miał niejaki udział w poja-
wieniu się Pana na ziemskim globie, ale czyż można wie-
rzyć takiemu gadaniu? Jak było, tak było, w każdym
razie Hermes wywindował dziwadło na Olimp, ku wiel-
kiej uciesze zamieszkałych na nim bogów. Całkiem nie-
źle wiodło się małemu stworzeniu, rozpieszczanemu przez
olimpijskich decydentów, traktujących Pana jak żywą za-
bawkę. Ale cóż z tego, kiedy kozłonoga ciągnęło na zie-
mię, w rodzinne strony, do sielskiej Arkadii. Powraca
więc w ojczyste rejony, a czyni to na własne nieszczęście
i udrękę. Bo na drodze jego życia staje prześliczna nimfa
o słodkim imieniu Syrinks, zabierając nieboraczkowi spo-
kój i całą radość istnienia.
Śmiertelnie zakochany Pan nie zdaje sobie sprawy, że
ze swoim wyglądem nie ma cienia szansy u pięknej
najady. Ale żeby tylko o wygląd chodziło! W końcu "każ-
da potwora znajdzie swego amatora", a kaprysy niewiast
rzucały je w objęcia najbrzydszych amantów. Sęk w tym,
że sposób, w jaki zakochany bożek manifestował swe
afekty, mógł odstręczyć najcierpliwszą dziewoję. Gdyby
Pan zdecydował się na jakąś akcję, gdyby atakował, gdyby
zdobył się na "uderzenie w czynów stal", jak to pięknie
określił któryś z poetów, ale nic z tych rzeczy. Biedaczy-
sko. Wlókł się jak cień za swoim obiektem wzdychań
i prosił, błagał, nalegał i zanudzał. Zanudzał tak bardzo,
że zniecierpliwiona Syrinks odwołała się do pomocy bo-
gów. No i bogowie pomogli. W nader osobliwy sposób.
Nie wysilając się zbytnio, zamienili "dziewczynę w trzci-
nę". Nawet im się to zabawnie zrymowało: "dziewczynę
w trzcinę". Rośnie sobie tedy Phragmites cormnunis w wo-
dzie, kołysze na wietrze, a siedzący w gąszczu osowiały
Pan wgapia się w wodną taflę i widzi w niej, bodaj po
raz pierwszy, jak bardzo jest szpety. Okropnie szpetny!
Żałość bezmierna owładnęła Panem. Zda się, że w szme-
rze trzcin słyszy głos ukochanej Syrinks, ścina więc pęk
łodyg, wiąże je w szereg, i tak powstaje pastusza fujarka
zwana syrinx, syringą lub fletnią Pana.
Miało pecha, nieszczęsne Panisko. Nawet wówczas gdy
wydawało się, że szczęście jest blisko. Na wyciągnięcie
ręki. Ochłonąwszy nieco po stracie Syrinks, zakochał się
ponownie, i znowu w nimfie. Widocznie lubił - jak to
się mówi - "pozostawać w branży". Jego nowa ubó-
stwiana nosiła nader oryginalne imię - Pitys. Tym ra-
zem wydawało się, że zaloty karykaturalnego epuzera
zostaną uwieńczone sukcesem, jako że Pitys łaskawym
okiem patrzyła na swego wielbiciela. Ale cóż z tego...
Niestety, w nimfie kochał się również Boreasz, posępny
bóg wiatru północnego. Widząc, że jego zapędy pozosta-
ją bez odzewu, posunął się do niecnego czynu. Zamiast
wezwać rywala na tzw. "męską rozmowę" i zapropono-
wać mu partyjkę gry w "oczko" lub w "czyja karta star-
sza", której wynik zadecydowałby o prawie do starania
się o względy nadobnej Pitys, antypatyczny Boreasz cze-
kał na odpowiednią chwilę i, gdy znajdowała się ona
samotnie na wyniosłej skale, jednym mroźnym podmu-
chem zmiótł dziewczątko w przepaść.
Zginęła biedna nimfa, że jednak rzecz działa się w kra-
inie cudów, przeto Pitys odżyła, choć w innej zgoła po-
staci. Z jej ciałka wyrosła sosna poświęcona wyrokiem
bogów Panowi. Ale cóż - sosna, choćby i najpiękniejsza,
żywej dziewczyny żadną miarą zastąpić nie jest w stanie,
więc też Pan, aby zapomnieć o sercowych niepowodze-
niach, zaciągnął się w służbę boga wszelkiej radości,
Dionizosa, by w jego orszaku przemierzać świat. Nie
mógł jednak zapomnieć ojczystej krainy, nie umiał też
wygnać z pamięci swej pierwszej, największej miłości. Jej
obraz jawił mu się zwłaszcza wówczas, gdy wyciągnięty
w wonnej trawie smętnie muzykował na instrumencie
przywołującym najsłodsze imię - Syrinks. A później za-
pada w ciężki sen, pogłębiony dusznym zapachem ziół
i leśnych kwiatów, omdlewających w południowym skwa-
rze.
Jest parno. Przyroda zamiera w bezruchu, nie drgnie
żaden liść, nawet najpracowitsze pszczoły i opasłe trzmiele
przerywają swoje latające rekonesanse, a muzykujące
cykady odkładają instrumenty na tę jedną, upalną go-
dzinę sjesty i absolutnej bezczynności. Cisza. I biada te-
mu, kto poważyłby się ją naruszać! Wówczas bowiem
rozsierdzony Pan, zerwawszy się na koźle nogi, rozwrzesz-
czy się tak straszliwie, że przy jego ryku słynny okrzyk
filmowego Tarzana wyda się słowiczą kołysanką. Pod
wrażeniem przeraźliwego wrzasku Pana pasterze trzód
popadają w stan zwany od imienia bożka "strachem pa-
nicznym", a ogarnięte paniką łagodne bydlątka rzucają
się przed siebie na oślep, ginąc w skalnych przepaściach.
Umiejętność wywoływania takiego przerażenia trudno
zaliczyć do cech dodatnich, nie da się jednak zaprzeczyć,
że w pewnych okolicznościach mogła ona przynieść wie-
le korzyści zarówno samemu Panowi, jak i jego przyja-
ciołom. Dowodem jest przysługa, jaką wyświadczył bo-
żek Pan Grekom, którzy przysięgali, że to nie kto inny,
jeno wrzeszczące bóstwo pomogło im pod Maratonem
przepędzić perskie wojska. Czy tak było istotnie? Nie
wiem. W każdym razie turysta - jeśli czas pozwoli-
może pokłonić się capowatemu bożkowi przed ołtarzy-
kiem wystawionym mu przez wdzięcznych rodaków na
jednym ze stoków Akropolu. Szkoda, że Pana nie ma już
wśród nas. Mógłby się czasami przydać. Choćby na pił-
karskich meczach. Ale cóż... Ponoć zmarł w pierwszym
wieku przed Chrystusem, w nader tajemniczych okolicz-
nościach. Odszedł leśny bożek, opiekun pasterzy i ich
trzód, rozpłynął się w nicości ten, którego śmiało może-
my uważać za jednego z pierwszych kompozytorów,
a już z całą pewnością za wynalazcę syringi o słodkim
brzmieniu.
Piękna jest Grecja naszych wyobrażeń. Ale nic nie może
dorównać Grecji z marzeń wspaniałego wizjonera Mau-
rice'a Ravela (1875-1937). Urzeczony opowieścią Longo-
sa, greckiego pisarza z II wieku po Chrystusie, autora
ślicznej baśni zatytułowanej Historia Dafnisa i Chloe, two-
rzy Ravel muzykę do baletu ukazującego dzieje miłoś-
ci dwojga nastolatków. Muzyka owa, ujęta następnie
w kształt dwóch suit, wchodzi w skład żelaznego reper-
tuaru najsłynniejszych orkiestr i największych dyrygen-
tów.
Dobiega końca nasza opowieść. Raz jeszcze - już na
pożegnanie - pojawi się nasz bożek Pan. Tym razem
w roli wybawcy. Albowiem to właśnie on wyrwie Chloe
z rąk krwiożerczych piratów i zaniesie ją w ramiona stę-
sknionego Dafnisa. Uczyni to przez pamięć na Syrinks
i swą miłość. A w finale baletu Dafnis wraz z Chloe-
połączeni na zawsze - w podzięce za uratowane szczę-
ście, tańcem odtworzą dzieje filigranowej Syrinks i nie-
szczęsnego, pokracznego Pana. Czy można sobie wyobra-
zić piękniejszą klamrę spinającą dzieje dwóch par, z któ-
rych jednej nie było dane złączyć się nigdy, druga zaś-
wiele musiała doświadczyć, by wreszcie mogło spełnić
się jej przeznaczenie...
Tak - Ravel umiał muzyką mówić o miłości. A jak
przedstawiały się sercowe sprawy samego monsieur Mau-
rice'a?
To już całkiem inna historia.
II
Rozprawka o potędze muzyki, czyli rzewna histo-
ria największego wirtuoza starożytności oraz jej
reperkusje w operowym światku
Piękna jest Grecja naszych wyobrażeń... Piękna jest
i dziś, gdy z wysokości Olimpu Dzeus Gromowładny
(czy jak kto woli Gromowładny Zeus) ze zdumieniem
patrzy na dziesiątki odrzutowców, na skrzydłach któ-
rych przylatują liczni turyści, spragnieni arkadyjskie-
go błogostanu. Zdumienie ojca bogów przeradza się
w lubość niepomierną, gdy jego oczy spoczną na wdzięcz-
nych kształtach nimf z końca XX wieku, na owe toples-
sowe wspaniałości tak obficie rozsiane u brzegów za-
cisznych zatoczek skalistej Glyfady czy plaż wysp Dode-
kanezu. Wygładzają się złowróżbne zmarszczki na groź-
nie zmarszczonym czole Zeusa, a jego rozbiegany wzrok
stara się wypenetrować, czy też gdzieś w pobliżu nie
snuje się wzór nudnych cnót małżeńskich, zrzędliwa
Hera, piekielnie zazdrosna żoneczka, zaprogramowana
na wiekuiste gderanie. Jednocześnie usłużna pamięć
podsuwa wielce frywolne wspominki płochych figlików,
uprawianych ongiś a to z Ledą, a to z Alkmeną, z Danae,
czy z Europą, a prawdę powiedziawszy to z całym legio-
nem nimf, nimfetek i nimfomanek.
Gdyby tak znowu spróbować? Nie warto, Zeusie, pio-
runów władco - nie warto... Nie chodzi nawet o to, że
siły już nie te, ale któraż z ziemianek nabierze się na
twoje sztuczki? Na przebieranki za byka czy łabędzia, na
wcielanie się w postać męża przebywającego na delega-
cji? Byka wyślą na corridę albo co gorsza zatrudnią
w takiej specjalnej stacji, gdzie będzie tyrał jak wół-
oczywiście w przenośni, jako że do byczej pracy wół
żadną miarą nadawać się nie może. Z przyczyn technicz-
nych. A łabędź? Łabędzia wcielą do baletu, z obowiąz-
kiem cowieczornego fikania nóżkami i kiwania łepetyn-
ką w przekomicznym pas de quatre w Jeziorze łabędzim.
Tu maleńkie wyjaśnienie dla czytelnika słabiej zorien-
towanego w mitologii: Zeus miał zwyczaj zdobywania
względów dam, przybierając najprzeróżniejsze kształty.
Ledę uwiódł jako przedstawiciel drobiu, wcielając się
w srebrnopiórego łabędzia. Do sypialni Alkmeny wkro-
czył jako legalny eksploatator jej wdzięków, udając Am-
fitriona króla tebańskiego, prawowitego małżonka na-
dobnej dziewoi, Danae oszołomił blaskiem złotego
kruszcu, Europę zasię, królewnę fenicką, najzwyczajniej
w świecie porwał pod postacią dorodnego byka, uniósł
na Kretę i tam - no już wiadomo co. Taki to filutek był
z tego olimpijskiego pantoflarza, który, miotając pioruna-
mi na prawo i lewo, kulił się jednocześnie w sobie niby
myszka pod miotłą, gdy tylko wyczuł zbliżanie się mał-
żonki, wylewającej na Zeusową głowę strumienie utyski-
wań, żalów i pretensji. Najczęściej zresztą uzasadnionych.
Bo Zeus był babiarzem - i to wysokiej klasy. Ale to już
zamierzchłe czasy, odległe wspomnienia. Teraz zaś...
Jeżeli jeszcze któraś z twych sztuczek, o Wszechpotęż-
ny, miałaby jakieś szanse, to chyba ta, przy pomocy któ-
rej jako złoty deszcz spłynąłeś do wieży, gdzie zamknięta
Danae, córa podejrzliwego Akrizjosa, cichutko roniła łzy.
Tak - złoty deszcz, to już byłoby coś! Ale czy myślisz,
Zeusie, że paniom przylatującym, przypływającym i przy-
jeżdżającym na wczasy do Grecji można zaimponować
złotem? Coś mi się widzi, ojczulku zacny, że tobie szare
komórki wapnem porastać zaczynają. Wszak owe turyst-
ki ciebie wraz z całym Olimpem kupić by mogły. W cha-
rakterze souveniru. Co nie przeszkadza, że Grecja jest
naprawdę piękna. I tamta, z pradawnych czasów, kiedy
nosiła miano Hellady, od imienia swego praojca Hellena,
i ta - współczesna.
Dawna zaś - ho ho... to były czasy! Wędrując przez
oliwne gaje jakąś driadę spotkać było można, przy odro-
binie szczęścia samą Artemidę podglądnąć się dało (uwa-
ga! ostrożnie! za taką przyjemność dziarski myśliwy
Akteon zapłacił bardzo wysoką cenę, został bowiem za-
mieniony w jelenia i rozszarpany przez własne pieski),
a kto uprawiał karate, kick-boxing czy inną odmianę szla-
chetnej sztuki samoobrony, komu nie były obce tajniki
kung-fu lub innych technik ~walk Wschodu, ten przy
odrobinie szczęścia mógł pokusić się o zmierzenie swych
sił z championem wszechwag, Heraklesem.
Działo się to dawno, dawno temu. Tak dawno, że na-
wet wielki Homer, o którego siedem miast spierać się
będzie, że więc Homer nie tylko Iliady ani Odysei jeszcze
stworzyć nie zdołał, ale nawet perkatego noska z mat-
czynego nie zdążył wysunąć był łona. Innego artysty
sławą rozbrzmiewała naówczas Hellada. Z północnych
jej krańców, z krainy Tracją zwanej, napływać zaczęły
wieści o niezwykłym królu, który miast zajmować się
wyciskaniem ostatnich potów z poddanych, obmyślaniem
nowych podatków - jak na rasowego władcę przysta-
ło - znalazł sobie zgoła inne hobby, mimo iż tego pięk-
nego słówka jeszcze wówczas nie wymyślono. Otóż mo-
narcha ów ponad wszystko umiłował muzykę. Grał
i śpiewał akompaniując sobie na lirze dźwięcznostrun-
nej, a czynił to tak pięknie, że swym muzykowaniem
wzruszał nie tylko serca ludzi, ale i najdziksze bestie do
pokornego warowania u swych stóp przymuszał, a po-
noć i rozszalałe żywioły dźwiękiem instrumentu uciszyć
potrafił.
Takim artystą był Orfeusz - bo tak właśnie zwał się
ów król z dalekiej Tracji, syn muzy Kaliope, opiekunki
epickiej poezji. Lira, z której muzyk-monarcha najpięk-
niejsze wyczarowywał tony, sporządzona była z obcią-
gniętej skórą żółwiej skorupy, przymocowanej do jelenich
rogów, a zaopatrzonej w siedem czy dziewięć napiętych
strun, uderzanych palcami lub kostką, zwaną plektro-
nem.
Za wynalazcę liry uchodził bóg Hermes, jego więc naj-
częściej przedstawiano z tym instrumentem. Nie istniało
nic pod słonecznym niebem Hellady, co Orfeusz umiło-
wałby równie gorąco jak to swoje muzykowanie. Do
czasu... Bo oto któregoś dnia droga jego życia skrzyżo-
wała się z losami prześlicznej hamadriady, o imieniu
brzmiącym jak muzyka. Wołano na nią Eurydyka. Czyż
to nie piękne? Prysnął spokój Orfeusza. Eurydyka stanie
się droższa nad wszystko inne. Wiadomo, że miłość i mu-
zyka zwykły chodzić w parze, nic więc dziwnego, że
najmłodszy z bogów, rozbrykany bobasek - syn Afro-
dyty i Aresa - wysokiej klasy specjalista od spraw
sercowych, jednym słowem Eros, postarał się, aby jego
przyjaciel Hymenajos (wywodzący się ze zwykłych śmier-
telników bóg wesel) nie rdzewiał w bezczynności, wkrót-
ce więc Orfeusza i Eurydykę połączyły małżeńskie
więzy. Jakże ogromna była radość największego z mi-
tycznych muzyków, jak ufnie wpatrywała się weń mło-
dziutka żona...
Szczęściem promieniały twarze obojga zakochanych. Ale
- że też zawsze musi przyplątać się jakieś niepotrzebne
"ale" - no więc stało się, że któregoś ranka Eurydy-
ka zażywała przechadzki wśród wonnych traw najpięk-
niejszej doliny Tempe. Tam dziewczynę dostrzegł mło-
dzieniec imieniem Aristajos. Nie sądźmy, że był to jakiś
podrywacz, uwodziciel czy coś w tym rodzaju. Nie-
Aristajos zajmował się leczeniem, hodowlą pszczół, upra-
wą winnic i drzew oliwnych, a co najważniejsze, prze-
kazywał swoją ogromną wiedzę ludziom. Nic dziw-
nego, że tego syna nimfy Kyrene i Apollina zaliczano
w poczet bóstw, upatrując w nim boga urodzajów. Ale
na razie Aristajos jest urzeczony widokiem Eurydyki. Nie
wie przecież, że jest ona żoną Orfeusza, bo gdyby wie-
dział, wolałby pewnie zaszyć się gdzieś w leśnych ostę-
pach i w samotności tęsknić do dziewczyny należącej do
innego. Teraz jednak jest tak zafascynowany widokiem
zjawiskowo pięknej nimfy, że jak zahipnotyzowany pró-
buje się do niej zbliżyć. Przerażone dziewczę cofa się
przed zbliżającym się mężczyzną, odwraca odeń i w pa-
nice ucieka. Nie zwraca uwagi, którędy niosą ją stopy
i niebacznie następuje na wygrzewającą się w słońcu żmi-
ję. Reszta jest łatwa do przewidzenia.
Eurydyka umiera. Dostaje się we władzę Hadesa, boga
podziemnych ciemności. Hades - identyfikowany póź-
niej z rzymskim Plutonem - był bratem Zeusa i Posej-
dona, rezydującego w głębinach oceanów. Z biegiem cza-
su imię Hadesa stało się synonimem świata zmarłych,
tak więc gdy chciano o kimś eufemistycznie powiedzieć,
iż przeniósł się w zaświaty, mówiono, że "zszedł do
Hadesu". Długa i pełna grozy jest wędrówka tamtymi
rejonami. Wiedzie przez rzekę Styks, a przeprawić się
przez nią można jedynie czarną łodzią. Steruje nią po-
sępny starzec Charon, pobierający za transport symbo-
liczną opłatę w wysokości jednego obola. Na drugim
brzegu Styksu warczy groźny Cerber, potężne psisko
o trzech paszczach, pilnujące, aby nikt nie próbował po-
wrócić na ziemię. Albowiem ze świata zmarłych powro-
tu nie ma.
Wie o tym nieszczęsny Orfeusz i rozpacza straszliwie.
Tęskni za Eurydyką i nic nie może utulić jego smutku.
Ale czy na pewno nie ma powrotu z zaświatów? Bo jeśli
się tak bardzo, tak ogromnie kocha, jak Orfeusz tę swoją
dziewczynę, to przecież... Król-muzyk decyduje się za-
tem na czyn niesłychany. Zejdzie do Hadesu! Boi się, to
jasne, bo któż by się nie bał, ale miłość jest silniejsza od
strachu. Waży się więc na czyn, którego dotąd nie doko-
nał nikt. Chociaż - przepraszam - mocarny Herakles
również powędrował do królestwa cieni, gdy przyszło
mu wywlec na ziemię srogiego Cerbera, aleć przecie
Herakles to mocarz nad mocarze, a Orfeusz zbrojny jest
jedynie w swoje przeogromne miłowanie i lirę, rozbrzmie-
wającą najbardziej melodyjnymi tonami. I właśnie te
dźwięki otwierają drogę przez mroki Hadesowego labi-
ryntu.
Charon, wsłuchany w smutny śpiew Orfeusza, nie pyta
o obowiązkowego obola, lecz za darmo przewozi śmiał-
ka na drugi brzeg Styksu, gdzie do stóp mu przypada
łaszący się Cerber o trzech paszczach, tym razem nie
rozwartych groźnie, a ledwo uchylonych w przymilnym
skomleniu. Tak jest - Orfeuszowa muzyka czyni cuda!
Lecz jeszcze nie koniec grozy. Oto pojawiają się trzy
potworne siostry: Alekto, Tisifone i Megajra czyli Mege-
ra. Są to boginie zemsty, zwane przez Greków Eryniami
albo Eumenidami, a przez Rzymian Furiami. Otoczone
duchami ciemności, upiornymi zjawami jak z koszmar-
nego snu, zastępują drogę śmiałkowi i wijąc się w maka-
brycznym tańcu, próbują dociec, kim jest ów intruz, ośmie-
lający się zakłócić porządek królestwa cieni. A jednak
i one muszą ustąpić przed ogromem cierpienia ziemskie-
go przybysza i przed potęgą jego sztuki. Co więcej, staje
się rzecz nieprawdopodobna: Erynie płaczą! I płacząc
otwierają Orfeuszowi drogę do samego środka świata
zmarłych, gdzie na wyniosłym tronie siedzi Hades w to-
warzystwie żony, Persefony, zwanej także Korą albo,
w Rzymie, Prozerpiną. Stojąc przed obliczem boga, Orfe-
usz nie rzuca mu się do stóp, nie prosi, nie błaga, tylko
uderzając delikatnie w struny liry, cicho wyśpiewuje swój
dojmujący ból. I znów staje się cud! Hades zgadza się na
powrót Eurydyki na światło dzienne, stawia wszelako
jeden warunek - oto podczas powrotnej wędrówki przez
krainę cieni Orfeuszowi ani razu nie wolno odwrócić się
do podążającej za nim żony, a nad ścisłym dopełnieniem
tego warunku będzie czuwać idący za Eurydyką prze-
biegły Hermes, ten sam, któremu przypisuje się skon-
struowanie liry. Nie obracać się? Tylko tyle? Orfeusz nie
wierzy swemu szczęściu.
Jest! Eurydyka już stoi przy Orfeuszu, ale on - pomny
postawionego warunku - odwraca od niej twarz. Roz-
poczyna się powrotna wędrówka przez ponure, pełne
skał i rozpadlin zdradliwe bezdroża Hadesu, owiane
gęstymi oparami wydobywającymi się z głębokich szcze-
lin. Żałosny to powrót. Przodem kroczy Orfeusz, prowa-
dząc za rękę coraz to smutniejszą Eurydykę. Biedactwo
nie rozumie, dlaczego ten, który na ziemi kochał ją tak
gorąco, teraz nawet spojrzeć na nią nie chce. Nie pojmu-
je, czemu przypisać tę nagłą zmianę, zaczyna więc łkać,
zrazu cichutko, a później już tak boleśnie, że Orfeusz
odwraca się ku niej ze słowami najczulszej miłości. Wy-
suwa się drobna dziewczęca dłoń z ręki Orfeusza. Ujmu-
je ją teraz ten, który ma pilnować, by przestrzegany był
nakaz Hadesa. Eurydyka, z główką ciągle zwróconą ku
Orfeuszowi, z wolna postępuje za Hermesem, znikając
w mgłach spowijających poplątane ścieżki krainy, z któ-
rej się nie wraca.
Taka jest opowieść o najsłynniejszym muzyku antycz-
nego świata i jego smutnej miłości. Cóż można by jeszcze
dodać do tej historii? Orfeusz powrócił do rodzinnej Tra-
cji, gdzie, nie znajdując ukojenia, przemierzał gaje oliw-
ne, doliny i góry, napełniając je skargami, płynącymi
z serca, nie mogącego zapomnieć umiłowanej Eurydyki.
I właśnie ta nie dająca się ukoić tęsknota stanie się przy-
czyną śmierci Orfeusza. Wędrując nocą przez leśne ostę-
py, napotyka rozśpiewany i roztańczony orszak boga Dio-
nizosa. W korowodzie prym wiodą bachantki, szalejące
w orgiastycznym tańcu menady. One to, rozwścieczone
tym, że Orfeusz nie może - a co gorsza, nie chce-
zapomnieć Eurydyki, rozszarpały go na strzępy, głowę
i lirę wrzucając do rzeki Hebros. Głowę, której martwe
wargi wciąż jeszcze powtarzały najdroższe imię, prąd
zaniósł na wyspę Lesbos, co spowodowało, iż wyspa ta
stała się jednym z głównych ośrodków greckiej kultury.
A co z lirą? - zapytacie. Spotkał ją los najpiękniejszy!
Sam Zeus wydobył instrument z rzeczonej toni, i umie-
ścił go na niebieskim firmamencie jako jeden z gwiazdo-
zbiorów.
I dziś jeszcze możemy zobaczyć w pogodne wieczory
i noce Orfeuszową lirę zawieszoną wśród gwiazd...
Po Orfeuszu pozostała pamiątka w postaci misteriów
orfickich, kultywowanych przez wyznawców sekty, zwa-
nych "Orfikami", a podających trackiego króla-muzyka
jako swojego założyciela. U podłoża orfickich nauk leży
teza o reinkarnacji, wiara w niebo i piekło, nagrodę lub
potępienie za popełnione na ziemi uczynki i przekonanie
o nadejściu epoki wszechogarniającej miłości. I jeszcze
coś pozostawił nam w spadku Orfeusz: przepiękny mit
o miłości silniejszej niż śmierć, a delikatnej i czułej jak
brzmienie liry dźwięcznostrunnej.
Taka była historia życia i śmierci Orfeusza. Śmierci?
A może Orfeusz żyje nadal? Może jest wśród nas? Skom-
plikowana to sprawa... Bo jego postać - a raczej cień
postaci - pojawia się od czasu do czasu na operowej
scenie, a częściej jeszcze na koncertowej estradzie. Dzieje
się tak za sprawą wielkiego reformatora, Christopha
Willibalda Glucka, który żyjąc w latach 1714-1787, wielce
się przyczynił do oczyszczenia operowego światka z pa-
skudnych naleciałości, kaprysów i fochów, a także skan-
dali, wywoływanych przez śpiewacze gwiazdy, żeńskie-
go i męskiego rodzaju. Oraz rodzaju nijakiego, jako że
w owych czasach wiele do powiedzenia (i do zaśpiewa-
nia!) mieli kastraci, czyli sztucznie fabrykowane pseudo-
męskie soprany i alty.
Żelazną miotłą ruguje Gluck uświęcone tradycją idio-
tyczne niedorzeczności operowego obyczaju, zwłaszcza
w zakresie paradoksalnej niezgodności sytuacji scenicz-
nej z praktyką wykonawczą. Nikogo nie raziło, gdy ko-
nająca bohaterka w chwili śmierci popisywała się jesz-
cze wesolutkimi trylikami, fioriturkami, ozdobniczkami,
kadencyjkami i innymi, przez kompozytora zgoła nie prze-
widzianymi fintifluszkami, mającymi za zadanie usatys-
fakcjonowanie szanownej publiczności, a przede wszyst-
kim - wykazanie wokalnego kunsztu i technicznych
możliwości brylującej primadonny.
Zabawny był teatr operowy sprzed dwóch wieków...
tylko Glucka nie bawił on wcale. Raczej drażnił. Ten raso-
wy muzyk jasno i wyraźnie sprecyzował swoje credo:
w operze najważniejsza jest prawda dramatyczna wyra-
żona słowami, i wszystko ma być temu słowu podpo-
rządkowane! Skąd o tym wiemy? Z przedmowy umiesz-
czonej w partyturze pierwszego wydania opery Alcesta roku 1769, gdzie czytamy, że funkcją muzyki. ~n,inno
być służenie poezji poprzez oddanie ekspresji. Jesz-
cze wyraźniej wypowiada się kompozytor, stwierdzając:
"kiedy piszę operę, zapominam, że jestem muzykiem".
Sapienti sat. Czyli "mądrej głowie dość pałką w łeb".
Praktyczną realizację założeń Glucka słyszymy w jego
najbardziej znanym dziele, opiewającym tragedię Orfe-
usza i Eurydyki. Ileż piękna i szlachetnej prostoty jest
w tej muzyce! Czyniąc ustępstwo na rzecz gustów ów-
czesnej publiczności, Gluck i jego librecista, Raniero da
Calzabigi, wprowadzają dwa warianty zakończenia.
Pierwszy z nich jest zgodny z tradycją, w myśl której
Orfeusz traci Eurydykę na zawsze, natomiast w wersji
drugiej interwencja bożka miłości Erosa (rzymskiego
Amora) pozwala mężowi wyprowadzić lubą na światło
dnia. Gwoli ścisłości dodajmy, że opera Glucka doczeka-
ła się aż czterech wersji, ale pozostawmy te sprawy
muzykologom, sami zaś przypomnijmy sobie, iż sercowe
perypetie legendarnego muzykusa frapowały wielu jego
kolegów po fachu, szczególnie w XVII i XVIII stuleciu.
Temat ten brali na swój warsztat - oprócz Glucka-
następujący kompozytorzy: Claudio Monteverdi (prawy-
konanie jego opery w 1607 roku), Luigi Rossi (1647, przy
czym była to pierwsza włoska opera napisana specjalnie
dla Paryża), Antonio Sartorio (1792), Giuseppe Bertoni
(1776), i pierwszy z klasyków wiedeńskich, Joseph Haydn
(1791), z tym, że jego dzieło zatytułowane L'anima del
filosofo ossia Orfeo ed Euridice (Dusza filozofa, albo Orfeusz
i Eurydyka) doczekało się prawykonania dopiero w roku
1951, jako że wtedy została odnaleziona partytura opery.
Muzykę Haydna cechuje oczywiście dostojeństwo, na-
leżne jakże przecie poważnemu tematowi. Poważnemu?
Koń by się uśmiał! I to jakby się uśmiał, gdyby dane mu
było znaleźć się w październikowy wieczór w paryskim
"Bouffes Parisiens" na światowej prapremierze sztanda-
rowej operetki Jacques'a Offenbacha Orfeusz w piekle. Cóż
to za wspaniała zabawa, wywodząca się z dowcipnego,
skrzącego się złośliwymi aluzjami libretta pióra panów
Cremieux i Halevy'ego, a ozdobionego pyszną muzyką
maestra Jacques'a. Wyobrażam sobie, jak reagują duchy
prawdziwej Eurydyki i autentycznego Orfeusza, kiedy,
trzymając się za astralne dłonie, polatują pod stropem
teatralnej sali i słyszą, że ponoć jedyne co ich za życia
łączyło, to była wzajemna głęboka niechęć. Śmieją się
bezgłośnie legendarne zjawy, boć wiedzą przecie, że to
tylko żarty. A cóż dopiero, gdy z orkiestry runie na wido-
wnię kaskada dźwięków układających się w kształt tanu-
szka wielce frywolnego, przesławnego kankana nad kan-
kany, który ongiś niepomierne wywoływał zgorszenie.
I jeszcze większy zachwyt!
Wiek dwudziesty. Do nadobnej Eurydyki i jej zbolałe-
go małżonka dobierają się dwaj kompozytorzy. Starszy
z nich, Francuz Darius Milhaud, nie lubi zanudzać słu-
chaczy dłużyznami, więc pisze symfonie trwające cztery
do pięciu minut i ośmiominutowe opery. Ani się czło-
wiek zdrzemnąć nie zdoła, a tu już trzeba bić brawo!
Ech, ci kompozytorzy...
W roku 1926 odbywa się premiera opery 34-letniego
podówczas Milhauda, Les mallleurs d'Orphee (Nieszczęścia
Orfeusza), w tym samym też czasie pojawia się nowa
wersja dziejów mitycznej pary. Twórcą opowieści jest
austriacki malarz, dramaturg i reżyser Oskar Kokoschka,
prekursor ekspresjonizmu w teatrze. Libretto pana Os-
kara ozdobił muzyką Ernst Krenek, urodzony w okrą-
gluśkim tysięcznym dziewięćsetnym roku, rodowity wie-
deńczyk (szczęściarz, psiakość!) i tak powstało dzieło,
ukazujące antyczną opowieść w osobliwym zgoła świe-
tle, z wplecionym iście strindbergowskim wątkiem. Oto
Orfeusz musi odwrócić się od postępującej za nim Eu-
rydyki, powodowany bynajmniej nie miłością, ale... po-
dejrzliwością. Chce wiedzieć, co działo się z jego żoną
podczas pięcioletniej rozłąki. I co się okazuje? Podejrze-
nia Orfeusza są uzasadnione. Eurydyka nie potrafiła
oprzeć się miłosnym zapędom samego Hadesa i - reszta
jest wiadoma. Nie wiadomo natomiast, z jakiej to przy-
czyny duch Eurydyki pojawi się u boku Orfeusza i do-
kona mężobójstwa. Czy chce ona raz na zawsze uwolnić
się od oszalałego z zazdrości i nienawiści mężczyzny,
czy przeciwnie, pragnie ściągnąć go do Hadesu i tym
samym przykuć do siebie na zawsze. Ten dylemat spółka
autorska Kokoschka-Krenek pozostawia do rozstrzygnię-
cia słuchaczowi.
Pozostańmy jeszcze chwilę w tym tragikomicznym XX
wieku. Rozkwitnie w nim pełnią urody nowa muza, o mi-
le brzmiącym imieniu. Filmia. Zbyt piękny i nośny jest
mit Orfeusza, by mieli go przeoczyć panowie scenarzyś-
ci i reżyserzy. Do pracy przystępuje francuski poeta,
a zarazem malarz i filmowiec Jean Cocteau, stwarzając
w dwóch autorskich dziełach z lat 1950 (Orfeusz) i 1960
(Testament Orfeusza) własną, odrealnioną wizję osobistych
niepokojów, zabarwioną skrajnie subiektywnym - roz-
grywającym się na pograniczu snu i jawy - podejściem
do mitologicznego przekazu.
Rok 1958 przynosi inną filmową wersję opowieści
o Orfeuszu i Eurydyce. Twórcą jest francuski (znowu!)
pisarz i eseista, apostoł egzystencjalizmu, laureat Nagro-
dy Nobla - Albert Camus. W jego ujęciu Eurydyka jest
prostą wiejską dziewczyną, Orfeusz pracuje jako tram-
wajarz, z zamiłowania zaś śpiewa sobie a muzom, prze-
wodząc jednocześnie w jednej ze szkół samby. Stwarza
to Camusowi okazję do osadzenia akcji w feerycznej sce-
nerii karnawałowego szaleństwa w Rio de Janeiro. Fascy-
nujący film. Słusznie też publiczność owacją przyjęła przy-
znanie mu Grand Prix na festiwalu w Cannes (1959), ale
zapewne nie roztkliwiałbym się nad nim aż tak bar-
dzo, gdyby nie zawarty w dziele element, który wnikając
w podświadomość odbiorcy, znakomicie przyczynia się
do wytworzenia poetyckiego nastroju. Muzyka. Oparta
częściowo na autentycznych melodiach południowoame-
rykańskich piosenek, a częściowo napisana specjalnie dla
tego właśnie filmu, jest rezultatem współpracy kompozy-
torów Antonia Carlosa Jobima i Luiza Bonfy z dramatur-
giem i poetą, a zarazem współautorem scenariusza - Vi-
niciusem de Moraes. Takie melodie jak Felicidade, Smutna
samba czy Samba Orfeusza, urosły do rangi standardów
interpretowanych przez najwybitniejszych solistów i naj-
lepsze zespoły.
Koło się zamyka. Od Monteverdiego, Glucka, Haydna,
poprzez Milhauda i Kreneka, po muzykę do Czarnego
Orfeusza, nieustannie odradza się legenda trackiego śpie-
waka. Zamyka się koło, ale całkowicie nie zamknie się
nigdy. Bo zawsze znajdą się i będą znajdować kompozy-
torzy, sławiący swego antycznego poprzednika, nie do-
puszczający, by miała zaginąć pamięć o nim. A jak długo
żyje pamięć o człowieku, tak długo żyje on sam.
Choćby był jedynie mitem.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
muzyka i miłość BRUCKmuzyka i miłość 3TRUBADUmuzyka i miłość CODAmuzyka i miłość 5PALESTRmuzyka i miłość POLACYmuzyka i miłość 4VENOZAmuzyka i miłość 9ROMANTYmuzyka i miłość PUCINImuzyka i miłość 6KLASYCYwymiary miłościO Shea Muzyka i medycyna SCHUBERTMUZYKA POP NA TLE ZJAWISKA KULTURY MASOWEJSentymentalno romantyczny charakter miłości Wertera i LottyŚnieżny Dzień Powieść o wierze, nadziei i miłości Billy Coffey ebookMIŁOŚĆwięcej podobnych podstron