background image

Spis treści

►  

2012

 (8) 

►  

2011

 (78) 

►  

2010

 (41) 

▼  

2009

 (4) 

►  

grudzień

 2)

(  

▼  

listopad

 (2) 

Recenzja: Jan Siwmir 

PYTANIA NA ŹLE 
ZADANE 
ODPOWIE...

Recenzja: Karol 

Maliszewski 
SAJGON

____________________
_  
 
Adres do korespondencji  

t.sobieraj@wp.pl

  

 
 
AUTORZY TEKSTÓW  
 
Józef Baran  
Klaudia Bączyk  
Mariusz Bober  
Jan Z. Brudnicki  
Maciej Cisło  
Michał Dec-Budziszyński  
Stanley Devine  
Marek Doskocz  
Witold Egerth  
Stanisław Esden-Tempski  
Piotr Grobliński  
W.A. Grzeszczyk  
Łukasz Jasiński  
Zbigniew Joachimiak  
Krzysztof Jurecki  
Katarzyna Karczmarz  
Roman Kaźmierski  
Marcin Królik  
Andrzej Jerzy Lech  
Marek Ławrynowicz  
Przemysław Łośko  
Dariusz Magier  
Roberto Michel  
Joanna Mieszkowicz  
Janusz Najder  
Krzysztof Niemczycki  
Stanisław Obirek  

Recenzja: Jan Siwmir PYTANIA NA ŹLE ZADANE 
ODPOWIEDZI 

Autor: Michał Dec-Budziszyński

 
Trzeba być nie lada buntownikiem, aby w dobie panującego
wszechobecnie chrześcijaństwa pluć mu w twarz. Feuerbach nie wahał
się jednak zadrzeć z Bogiem i światem. Za karę został opleciony spiskiem
milczenia, skazany na zapomnienie, ignorowany. A mimo to jego myśl
żyje i zapładnia podobne mu dusze. Według Feuerbacha religia jest tylko
„snem ducha ludzkiego”. Człowiek przetransponował swoje fantazje i
pragnienia na fikcyjną, urojoną postać Boga. I zrobił to na swój obraz i
podobieństwo. A taki zabieg okazał się bardzo groźny w skutkach; jeśli
bowiem człowiek czyni dobro, to nie dlatego, że szanuje innego
człowieka, ale dlatego, że wisi nad nim kij w postaci kar boskich, albo
marchewka z obietnicą raju. Co oznacza, że człowiek nie może być  z
gruntu dobry, że bez Boga jest wyłącznie zgniłym odpadkiem. Taka wizja
relacji Bóg – człowiek nie odpowiadała temu wielkiemu myślicielowi.
Taka wizja obca jest także Janowi Siwmirowi, który swoim poetyckim
wyznaniem, zawartym w Pytaniach na źle zadane odpowiedzi, walczy z
Bogiem, czasem i ... ludźmi – takimi jakimi są, bo chciałby, aby byli inni.
Mówi o złudzeniach, jakie mamy w związku z Bogiem, o wątpliwościach
związanych z jego istnieniem, o wygrażaniu pięścią temu, którego
przecież być nie może, aż w końcu o nadziei, która wbrew rozumowi
pulsuje gdzieś pod skórą, każe wypatrywać znaków i trwożliwie rozgląda
się za czymś, co zaprzeczy nieodpartej logice. I która ostatnia umiera.

 
Bo jeśli Boga nie ma, to kogo postawić zamiast niego na piedestale?
Drugiego człowieka, jak chciał Feuerbach? Tyle że ten drugi człowiek jest
w odczuciu Siwmira wyłącznie „myśliwym” potrafiącym zdobyć się na
wiele wyrzeczeń,  żeby móc skrzywdzić bliźniego, li tylko dla własnej
przyjemności.

 
Zadano nam ten świat jak pracę domową z matematyki czy fizyki, lecz
jest ona źle zadana, gdyż nie można obliczyć prawidłowego wyniku. Co
gorsza, trudno znaleźć właściwe pytania, aby po nich dojść do tego, gdzie
tkwi błąd. Zwłaszcza,  że zmienna, jaką jest czas, za każdym razem
przybiera inny grymas, grymas rosiczki pochłaniającej swe ofiary.

 
Gdy po raz pierwszy przeczytałem tomik poezji Jana Siwmira uderzył
mnie właśnie ten filozoficzno- egzystencjalny nurt, obecny niemal w

Udostępnij

 

Zgłoś nadużycie

 

Następny blog»

Utwórz bloga

 

Zaloguj się

KRYTYKA LITERACKA

pod redakcją Witolda Egertha i Tomasza Sobieraja ● ISSN 2084-1124

LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA 

______________________________________________________________________

Page 1 of 63

KRYTYKA LITERACKA: listopad 2009

2012-01-23

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2009_11_01_archive.html

background image

Edward Pasewicz  
Dariusz Pawlicki  
Robert Rutkowski  
Jan Siwmir  
Tomasz Sobieraj  
Wioletta Sobieraj  
Jan Stępień  
Andrzej Tchórzewski  
Janusz Termer  
Marek Trojanowski  
Joanna Turek  
Igor Wieczorek  
Bohdan Wrocławski  
Adam A. Zych  
 
ORAZ  
 
J.W. Goethe  
Jarosław Hašek  
S.I. Witkiewicz  
____________________  
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

każdym wierszu. Dopiero, gdy wróciłem do niego po raz kolejny,
zauważyłem jak bardzo szczere są te miniatury, jak dramatyczne. Poezja
z natury rzeczy jest sprawą osobistą, nie każdy jednak uchyla rąbka
zasłony prowadzącej do najintymniejszych miejsc mózgu. Popatrzmy
choćby na wiersz ludzie w twojej duszy:

 
...są takie dni kiedy słyszysz w ludziach 
jak żądze szepczą w zmowie 
i chwile w których rozumiesz 
że to odbicie lustrzane 

 
tego co drzemie w tobie

 
Te miejsca to nie wyuzdane, erotyczne wyobrażenia, ale pełna
świadomość nie tylko swojej dobrej strony, lecz i tej okrutnej.
Krwiożercze pragnienia Siwmira spotkać można w wielu wierszach. W
jednym miejscu żałuje on, że lawiny przysypują nie tych, co trzeba, w
innym mówi „czasy zarazy miały swe dobre strony”. Albo woła: 

 
... podejdę pod wasz dom 
i zawołam 
teraz wasza kolej 
na strach

 
Na zakończenie wypada podkreślić, że tak jak postulowała wielka polska
poetka W. Szymborska (którą zresztą Jan Siwmir jest zafascynowany),
każdy wiersz przedstawiony w Pytaniach na źle zadane odpowiedzi, jest
odrębną całością, gdzie forma podąża za treścią, a przy tym wszystkie one
brzmią spójnie i stanowią świadectwo doskonałego warsztatu.

 
Te wiersze nie są przeznaczone dla większości ludzi, one zaistnieją
wyłącznie w świadomości wybranych. I miejmy nadzieję,  że tą  właśnie
drogą potoczy się dalszy rozwój kariery pisarskiej Jana Siwmira. Wbrew
temu, co twierdzi sam autor, poezja nie jest egalitarna, jest elitarna. 

 
Być może Jan Siwmir, z racji swego nonkonformizmu, zarówno w formie 
jak i w treści zostanie milcząco oskarżony i skazany, lecz przecież on sam 
dobrze wie, iż „poeci pośmiertnie odmierzają czas”. 
 
 

Jan Siwmir, Pytania na źle zadane odpowiedzi, Wydawnictwo SPP, Warszawa 2009.

Recenzja: Karol Maliszewski SAJGON 

Autor: Tomasz Sobieraj

 

Krytyk i eunuch z jednej są parafii, 

Obaj wiedzą jak – lecz żaden nie potrafi. 

Tadeusz Boy-Żeleński

Poleć to w Google

Page 2 of 63

KRYTYKA LITERACKA: listopad 2009

2012-01-23

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2009_11_01_archive.html

background image

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 
Kiedy już krytyk otrząśnie się ze zniewagi i postanawia udowodnić,  że
dwuwiersz Boya to krzywdzące uogólnienie, może zrobić się interesująco
– szczególnie, gdy tym krytykiem jest nauczyciel, historyk filozofii i
doktor nauk humanistycznych w jednej osobie, mentor nowych pokoleń
ludzi pióra, sędzia poetów i pisarzy, Karol Maliszewski. Zaiste, człowiek
to wielkiego ducha, skoro postanowił poddać się publicznej wiwisekcji i
opublikować, częściowo za pieniądze podatnika, „osobiste wyznania
wyzwalające oczyszczający wstrząs” – że posłużę się cytatem z Sajgonu,
w najkrótszy sposób charakteryzującym tę książkę. 

 
Gdyby jednak ktoś spodziewał się w wydaniu Maliszewskiego dzieła tej
miary, do jakiej przyzwyczaili nas współcześni klasycy tego gatunku, jak
np. Masłowska, Kalicińska czy Stasiuk, rozczaruje się – i to pozytywnie.
Wiem, to co piszę, jest herezją. Jednak od naszego bohatera dzieli te
osoby dystans niełatwy do pokonania. W przeciwieństwie bowiem do
krótkich jak u słabego czwartoklasisty zdań Stasiuka, Maliszewski pisze
zdaniami długimi, złożonymi, pozwalającymi nabrać oddechu i pędu,
wskazującymi na lepszy warsztat pisarski; od Kalicińskiej różni go to, że
pisze o rzeczach ważkich, a nie o pierdołach dla egzaltowanych pań  i
unika nieistotnego dialogowania, zaś od Masłowskiej dzieli go ta gruba
kreska, która rozgranicza ludzi w pewnym sensie światłych od
półanalfabetów. Także w warstwie fabularnej autor Sajgonu potrafi
wznieść się nieco wyżej, i z reporterskiej powłoki przedstawiającej życie
prowincji uczynić pretekst do sporu o uniwersalia – czyni to trochę
nieporadnie, naiwnie, ale zawsze jest to przynajmniej próba nadania
literaturze istotności, a nie zwykłe  wynurzenia gminnego pisarza.
Odwrócona aksjologia, tak niepokojąca autora, wysuwa się zatem na
pierwszy plan podskórnego obiegu tej książki, na równi z zagadnieniami
egzystencjalnymi i ontologicznymi, przedstawionymi może niezbyt
odkrywczo, trochę infantylnie, jednak – o czym należy pamiętać – nie
jest to praca filozoficzna, nawet nie powieść w ścisłym słowa tego
znaczeniu, a jedynie zbiór refleksji nad rozkładającym się  światem i
postępującym zbydlęceniem człowieka. Dlatego to, że Maliszewski nie
potrafi narzucić sobie pisarskiej dyscypliny, pisząc często w sposób
chaotyczny, rwący się jak nie przymierzając pijacka opowieść, nie jest w
stanie umniejszyć wartości tej książki jako głosu nad stanem
człowieczeństwa. 

 
Można też czytać  Sajgon jako utwór stanowiący z jednej strony wyraz
umiłowania swojej małej ojczyzny, a z drugiej jako przejaw frustracji i
kompleksów małomiasteczkowego nauczyciela, niedocenianego literata i
starzejącego się nieuchronnie mężczyzny. Nie mniej znaczący jest
interwencyjny charakter niektórych fragmentów książki, w których autor
poddaje krytyce lokalne władze (a nawet system polityczny kraju, będący
tutaj formą jakiejś zwyrodniałej demokracji zbliżonej do narodowego
socjalizmu), wytyka upadek wartości duchowych, wskazuje na
intelektualną nędzę literatury, literatów i krytyków, ujawnia niesmaczne
kulisy konkursów poetyckich i niezasłużonych karier poetów, w pełnym
świetle pokazuje głupotę systemu edukacji i jego pracowników, obnaża
miałkość i nieuctwo krytyki. Dostaje się nawet kościołowi i klerowi, co
świadczy o odwadze Maliszewskiego, albo o skłonnościach
samobójczych. Zastanawia tylko, jak to jest, że wcielone w różne postacie

Page 3 of 63

KRYTYKA LITERACKA: listopad 2009

2012-01-23

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2009_11_01_archive.html

background image

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

tej książki literackie alter ego Karola Maliszewskiego oraz on sam,
bohater tej niepowieści, taplający się w bagnie polskiej rzeczywistości,
nie ulegają zabrudzeniu, stanowiąc wzór etycznego dandyzmu – to już
zalatuje bajkami z mchu i paproci, na które pan doktor nas nie nabierze.
Także wzorcowa mądrość bohaterów-narratorów występujących  w
Sajgonie wydaje się podejrzana i nieco śmieszna, przywodzi bowiem na
myśl wypracowania uczniów podstawówek, w których programowo
przedstawiają się jak skrzyżowanie  św. Franciszka i Batmana, ale cóż,
licentia poetica – chociaż w przypadku prozy mocno tkwiącej w świecie
realnym, winna być dawkowana z umiarem. 

 
Zdumiewa nieco pojawiający się w tej książce  erotyzm.  Zdumiewa  nie
tym,  że jest, ale że taki bezbarwny, jak w mongolskim pornolu. Widać
autor wyszedł z założenia,  że dla każdego coś miłego,  bo  to  zwiększy
sprzedaż, ale mistrzem gatunku to on nie jest. Wykorzystałem swoje
skrzywienie zawodowe i wykonałem drobną analizę zachowań
seksualnych przedstawionych na kartach tej książki. W sumie, na 27
rozdziałów  Sajgonu, w 14 pojawia się jakaś forma seksu, czyli w ponad
połowie. Ulubionym rodzajem erotycznego szaleństwa jest dla Karola
Maliszewskiego masturbacja, pojawiająca się 4 razy, pozostałe występują
jednokrotnie i pozwolę je sobie wymienić,  bo to temat, który chyba
wszyscy lubią, a i uczciwość krytyka tego wymaga. A zatem: orgia,
robienie loda przez nieletnią, niezidentyfikowane zabawy pod kołdrą,
rozważania o pochwach, rozważania o ruchach frykcyjnych, seks grup
mniejszościowych, przedwczesny wytrysk, fetyszyzm grupowy, pochwa
indywidualna, orgia zakonnic, wytrysk gejzeru (nie wiem, czy to się liczy,
ale kto wie, Maliszewski to też poeta i przecież to może być metafora, a
może nawet alegoria). Niestety, nie są to barwne opisy, a jedynie szkice,
wzmianki, sugestie, drobne bączki, dlatego, chociaż to kuszące, nie
można zaliczyć  Sajgonu do jakże ubogiej w naszej literaturze kategorii
erotyki. Czytelnikom zaniepokojonym tak znacznym udziałem
masturbacji (28,57% ogółu zachowań seksualnych) polecam pójście na
konkurs poetycki – jurorom (obojga płci) naprawdę nic innego nie
pozostaje, szczególnie jeśli mają do czynienia z twórcami
awangardowymi. Niemniej, po tych twardych danych statystycznych,
trochę strach zajrzeć do Nowej Rudy, szczególnie w czasie wakacyjnych
ekskursji, kiedy to uwolniony od szkolnych obowiązków i wypoczęty
Karol Maliszewski przechadza się po miasteczku i okolicach, i nie
wiadomo, co myśli wspinając się niczym prowincjonalny Settembrini na
równie prowincjonalną Czarodziejską Górę, czyli np. Wielką Sowę.
Uprasza się zatem o niewysiadanie z samochodu, a najlepiej to od razu
walić przez Kłodzko na Kudowę i do Czech albo Austrii. No, chyba że
komu wszystko jedno. 

 
O ile erotyczna wyobraźnia Karola Maliszewskiego w istocie nie ma dla
nas większego znaczenia, to powinna nas interesować jego wyobraźnia w
ogóle – w końcu podobno to pisarz i poeta, a nie reporter. Od lat
twierdzę, że rzeczywistość powinna być pokarmem, który artysta zamieni
w energię, energię, która olśni. Rzeczywistość powinna być strawą, z
jakiej artystyczne zwierzę zbuduje mocne tkanki, kości, ścięgna, mięśnie i
krew swojej sztuki. Jednak większość – tak zwanych – artystów i
krytyków uważa, że samo życie jest sztuką i wystarczy je opisać, najlepiej
awangardowo, czyli nieudolnie, by powstało dzieło – ci stanowią ten

Page 4 of 63

KRYTYKA LITERACKA: listopad 2009

2012-01-23

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2009_11_01_archive.html

background image

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

porykujący głośno tłum niedouków. Karol Maliszewski ma większą
świadomość, bo jednak skończył szkołę a nawet ma doktorat – co prawda
o dyskusyjnych znamionach naukowości, ale zawsze – zatem usiłując
przypodobać się wszystkim, wybrał coś pomiędzy odtwórczością  a
kreacją, rynsztokiem a estetyzmem, bełkotem a intelektualizmem, czyli
krótko: sztuką ludową a elitarną, co powoduje jego rozdarcie, a nawet
niesie ze sobą ryzyko jeśli nie depresji, to schizofrenii. Cóż, nie każdego
stać na to, żeby zachować się jak podmiot liryczny w wierszu Roberta
Frosta  The Road Not Taken, i nie można tego wymagać od słabej,
człowieczej istoty, podszytej dzieckiem i targanej sprzecznościami.
Można natomiast od niej wymagać, szczególnie jeśli jest nauczycielem,
żeby ustaliła zasady i trzymała się ich, a jeśli  i  to  za  dużo, by przyjęła
zasady cudze, i zaczęła stosować jako program własny, twardo i
konsekwentnie. Karol Maliszewski jednak nie wybrał  żadnej z dróg i
wlazł w krzaki między nimi, co jakiś czas gubiąc się i po omacku trafiając
na jedną lub drugą, za każdym razem zachwycając się odkryciem, po
czym z masochistycznym upodobaniem zapada w ciernie, kalecząc się jak
niesforny Karolek, który nigdy, na złość wszystkim, nie zostanie
mężczyzną. Postawa naiwna, która doprowadziła do tego, że to, co robi w
literaturze, nie jest pełne, nie jest nawet zamkiem z piasku, jest dopiero
piaskowym podzamczem. To i tak więcej, niż u większości, ale za mało,
aby być z siebie zadowolonym, do tego wystarczy jedynie na nadmuchaną
wielkość, jakich już pełno w polskim grajdole. A przecież każdemu
poważnemu artyście chodzi o wielkość prawdziwą. Wracając do
rzeczywistości jako pokarmu dla wyobraźni – Karol Maliszewski pokarm
znajduje, bo pełno go dookoła, ale niestety, ma problemy z
przyswajaniem, więc szybko wydala niestrawione resztki, przez co nie
rośnie, słabnie i popada w anemię. Skutek jest taki, że zamiast pełnego
fantazji i nowych artystycznych bytów ryku lwa z Nowej Rudy, mamy
żałosne skamlenie kojota – skamlenie na pogarszającą się rzeczywistość,
której sam, w jakimś sensie, jest twórcą. 

 
W sumie jednak Sajgon jest głosem istotnym – oczywiście nie jako dzieło
literatury pięknej, bo twórcza impotencja i warsztatowe braki to
wykluczają, ale istotnym jako przyczynek do, może w końcu poważnego i
rzeczowego, dyskursu o jej stanie, o dewaluacji wartości i konieczności
ich przewartościowania. A że to głos jednego z tych, którzy sami
nagrzeszyli jako sędziowie poetów i pisarzy promując mierność,
ludowość i wtórność, to lepiej, bo świadczy albo o nieznośnym poczuciu
winy i chęci naprawy wyrządzonych szkód, albo o nieskrywanej
hipokryzji, pysze i arogancji. Obie ewentualności mnie cieszą, bo też
mam paskudny charakter. 

 
A teraz jeszcze gratis dla czytelnika niniejszej pracy sprowokowany
dziwacznym obyczajem kultywowanym przez polską krytykę, a
polegającym na streszczaniu fabuły i komentarzach do niej. Zwyczaj ten
wynika zapewne z luk w edukacji, ale zaczął mi się podobać,  bo czyni
pracę krytyczną  łatwiejszą i bardziej zabawną, więc postanowiłem go
przyswoić i powołać do życia „nową świecką tradycję”, czyli dołączać do
mojego tekstu trawestację, burleskę, satyryczne streszczenie utworu –
jak kto woli, niekiedy używając słów autora, czasem jego uczniów,
apostołów i apologetów. Mam nadzieję, że zachęci to do lektury książki.
Owoc tego eksperymentu poniżej.

Page 5 of 63

KRYTYKA LITERACKA: listopad 2009

2012-01-23

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2009_11_01_archive.html

background image

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 
Rozdział I 
Literackie alter ego autora jest rozdwojone – to nauczyciele: Teodor 
Szeremeta, mówiący prowincjonalną polszczyzną ortograficzny ortodoks, 
i on sam, Karol Maliszewski. Toczą bój o poprawną ortografię, a 
koleżanka z pracy, Janina Świstak, to ewidentna półanalfabetka. K.M. 
sugeruje,  że nauczyciele, czyli także jego koledzy i koleżanki, to 
bezmyślne głupole  po  studiach  wieczorowych  (przy  czym  on  też, zdaje 
się, kończył polonistykę na wieczorowo-podyplomowych-skróconych 
kompletach). Bohater zresztą ma wątpliwości, czy nie jest taki sam, 
jednak po chwili rozwiewa je na swoją korzyść twierdząc,  że posiada 
wyższą świadomość, przez co należy do odmiany intelektualnie górującej 
nad resztą nauczycielskiego (i nie tylko) plebsu, czego dowodem jest to, 
że pisze (sic!) – ryzykowne stwierdzenie w czasach literatury opanowanej 
przez dyslektycznych niedouków. Bohater nie kryje swojego upodobania 
do ochlejstwa, co, jak można sądzić, jest typowo nauczycielską 
przypadłością. Heroicznie walczy z religijną grafomanią (ale trochę 
szkoda, że nie ze świecką – ale jakże mógłby – K.M. w realu to przecież 
apologeta grafomanów). Nie lubi się z myślącym i niesfornym 
samochodem produkcji japońskiej, przywodzącym na myśl deliryczne 
wizje. Udaje się więc na szkolną pielgrzymkę do Częstochowy, gdzie w 
kolejce do kibla snuje naiwne rozważania egzystencjalne przeplatane 
pseudoontologicznym baraboleniem (nie pozbawionym w chwilach 
większej jasności umysłu diagnoz odważnych). Rozdział kończy się 
masturbacją bohatera w sądzie – wykonaną profesjonalnie przez panią 
prokurator – i szczęśliwie, wytryskiem. 

 
Rozdział II 
Bohaterem jest prowincjonalny żurnalista cierpiący na weltschmerz,
który stawia diagnozę stanu społeczeństwa, znajdując w nim jedynie 5%
sprawiedliwych (jak to policzył?) do których oczywiście sam się zalicza.
Podniesiony na duchu usiłuje uwieść kulawą koleżankę z pracy, ale bez
powodzenia. Dopiero podczas ogólnomiasteczkowej orgii w
poniemieckich bunkrach odbywa upragniony stosunek płciowy z wyżej
wymienioną niewiastą, po którym awansuje, toczy boje z
małomiasteczkową sitwą (do której oczywiście należy także babrzący się
w moralnym bagnie kler), wynosi na szczyty lokalną gazecinę i czyni za
jej pomocą dobro, obsypując mieszkańców Radkowa (koło Nowej Rudy)
deszczem pieniędzy.

 
Rozdział III 
Bohater obejmuje sytuację myślą i daje wskazówkę  młodym adeptom
sztuki pisarskiej, że należy panować nad fragmentem świata,
jednocześnie odważnie rezygnuje z pojęcia „widoczne szwy” na rzecz
pociągania za niewidoczne sznurki. My też wolimy pociągać. Na scenie
pojawia się tajemnicza Marysia, poddana równie tajemniczym badaniom,
dzięki którym ma papiery na rozmnażanie. Przychodzi wiosna i śpiewają
ptaki a półmyśl bohatera pragnie zaistnieć obiektywnie. Marysia zbliża
się do murarza Janka i udziela się społecznie wokół kościoła i harcerstwa,
a Janek obwąchuje brunetkę wydzielającą woń (jaką i skąd, K.M.
taktownie milczy). Rozlega się lament nad ciężkim losem utalentowanej
młodzieży z małych miasteczek (do której kiedyś K.M. należał, to wie jak
to jest). Marysia tłumaczy,  że nie pisze wierszy, bo z nią i ze światem

Page 6 of 63

KRYTYKA LITERACKA: listopad 2009

2012-01-23

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2009_11_01_archive.html

background image

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

wszystko jest w porządku (tak, według wielu poezja winna mieć 
charakter interwencyjny, nie intelektualno-estetyczny). Świat jest w tym 
rozdziale podobny do świata orwellowskiego albo naszego, szczęśliwie, 
można się onanizować, co Janek czyni z zapałem, po czym Marysia 
umiera a narrator deklaruje wiarę w człowieka.

 
Rozdział IV 
Docieramy do Sajgonu – bynajmniej nie uroczego miasta w delcie 
Mekongu, ale mrocznego osiedla artystów, dziwek i żuli w Nowej Rudzie. 
Jednocześnie to rodzaj niekomercyjnego Broadwayu, gdzie kwitną 
awangardowe teatry opanowane głównie przez dziatwę. Następuje 
pochwała odpowiedzialności. Nikt się nie onanizuje.

 
Rozdział V 
Zaczyna się dobrze, bo od słusznego skądinąd dowalania 
pseudointelektualnym wygibasom artystów (przyganiał kocioł garnkowi). 
Bohater staje się wilkołakiem, pragnie krwi, ciała i zabijania, więc aby 
sobie ulżyć, czyta poezję i robi pranie. Reklama „Żabki”. Pojawia się 
jedenastoletnia Klaudyna, pochodząca ze środowiska prostytuujących się 
alkoholików, i dowiadujemy się,  że miasteczko ginie, bo codziennie 
wyjeżdża z niego kilka autobusów z emigrantami. Żeby nie było tak 
smutno, dziewczynka onanizuje się, a bohater – nauczyciel, uczy dzieci 
uśmiechu i nie informuje o czyhającym determinizmie, zaś w bramie 
śmierdzi uryna i odpoczywa rozkładający się szczur (rozkłada się 
odpoczywający szczur, szczurzy się odpoczywający rozkład, rozkłada się 
szczurzy odpoczynek, itd. – ileż to możliwości daje nam polska mowa by 
awangardowo opisać tę depresyjną rzeczywistość!).

 
Rozdział VI 
Miasteczko pisarzy i poetów. Bohater jest krytykiem i mentorem, poucza 
naród jak należy pisać, jednocześnie składając samokrytykę, że jest dupa 
a nie pisarz (z czym trudno się nie zgodzić, i bynajmniej nie jedynie przez 
grzeczność). Poszukuje lokalnej duchowości (chwała mu za to) i 
przyznaje,  że teoria rozmija mu się z praktyką (a jednak widzi, że 
nieudolny, ten K.M.). Nikt się nie onanizuje, i pewnie dlatego rozlega się 
lament nad małomiasteczkową duchową nędzą.

 
Rozdział VII 
Panuje faszyzm, albo demokracja, wszystko jedno, takie to teraz
podobne. Trochę nawet jak z Domu Nadzoru albo Procesu - dobre,
skądinąd, wzory. Bohater Kamil pragnie fragmentarycznie wycofać się z
życia i przysłuchuje się ontologicznemu dyskursowi staruszków,
jednocześnie gardząc Faulknerem, który nie jest Olgą Tokarczuk. U
Kamila stwierdzono depresję, więc bierze udział w konkursie literackim,
ale bez powodzenia. Z dna wyciąga go telefon od starej znajomej, która
prosi, by został jurorem konkursu poetyckiego (już wiemy, skąd
rekrutują się jurorzy, zawsze podejrzewaliśmy, że to jacyś nieudacznicy);
zostaje i nagradza starszą panią piszącą rymy w stylu Brzechwy, co może
oznaczać, że nie jest alter ego K.M., który przecież by nagrodził któregoś
z twórców rynsztokowych. Jedzie do Biłgoraja jurorować  w innym
konkursie, gdzie spotyka Karola Maliszewskiego, radzącego mu
regulować  teksty  po  kątem odbiorcy (jaki on mądry w teorii, ten Karol,

Page 7 of 63

KRYTYKA LITERACKA: listopad 2009

2012-01-23

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2009_11_01_archive.html

background image

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

ale tylko w teorii). Pojawia się Zosia, śniąca o rodzinnych sobotnich 
ablucjach w pohitlerowskiej wannie, a my dowiadujemy się, że Zosia ma 
krocze słabo owłosione i ogromne piersi, a jej matka odwrotnie, co 
sugeruje,  że piersi i krocze Zosia ma po ojcu. Poznajemy też jej 
preferencje seksualne oraz upodobania literackie jej partnera, 
zaczytującego się w w genialnym tłumaczu i niepoecie Barańczaku, 
niedouczonym grafomanie Świetlickim i zmądrzałym na starość 
sporadycznym poecie Wacie. Oświecona lekturą Zosia w końcu zaczyna 
kapować, o co chodzi w poezji, i zostaje recenzentką, chwilę później 
jurorem (no, tak też rodzą się jurorzy) konkursów literackich. Czas na 
Bożenkę, również jurorkę, i księgową z domu pomocy społecznej, w 
którym pensjonariusze głównie się onanizują lub poszukują partnerów 
seksualnych, a jedna matka nawet wali konia swojemu synowi co piątek 
(pytanie  do  wyrodnej  kobiety:  co  tak  rzadko?).  Nagle  narrator 
przeprowadza krytykę lektur szkolnych. W kolejnej scenie Kamil z Zosią 
gmerają sobie gdzieś, przykryci kołdrą. Przychodzi Karol M. i Bożenka, 
dzielą nagrody za wierszyki w centrum wydarzeń duchowych, jakim jest 
Biłgoraj. Karol nie chce słuchać o cudownych właściwościach łechtaczki 
Zofii ani zapoznawać się ze sromem Bożenki, więc bierze grzałkę (po co? 
ohyda, tfu, Karol!) i wychodzi. Jest nam przykro, że autor postępuje 
egoistycznie, bo lubimy łechtaczki i sromy. Następuje ironiczne 
zadumanie Karola Maliszewskiego nad prowincją i jego pretensje do 
prasy centralnej, że nie dostrzega oddolnych inicjatyw i twórców 
prowincjonalnych (czytaj: takich jak on). Picie piwa. Karol żali się, wręcz 
spazmuje,  że poezja dla młodych to nie czynność metafizyczna, tylko 
hobbystyczne pitolenie, sugerując tym samym, że Podgórnik, według 
niektórych kryteriów niestara, to jednak pitoląca amatorka, a 
Szymborska nie. Coś nam tu nie gra.

 
Rozdział VIII 
Z gospodarstwa agroturystycznego przenosimy się do miasteczka, przez 
które maszeruje żałosna w swym rozkładzie orkiestra górnicza. Pojawiają 
się dwaj dziennikarze, aż z Krakowa, którzy trafiają na prowincjonalnego 
poetę, ale zapominają, po co przyjechali. Nowa postać – Czarny, 
fagocista, rozmyśla nad pochwami kobiet, raz suchymi, ściśniętymi, 
innym razem znów rozłożonymi, klapciastymi i mokrymi, w które 
wchodzi albo nie, ale zawsze na końcu zabiera fagot. Dziennikarze 
odzyskują pamięć i włóczą się z poetą-nauczycielem po miasteczku 
samobójców. Śmierć kolegi poety i wspólne czuwanie z Olgą Tokarczuk, 
która mieszka niedaleko i widuje kosmiczny koperek. Wokół biedaszyby i 
ogniska. Nikt nie kopuluje, żadnej masturbacji, jakoś tak dziwnie, 
nieswojo.

 
Rozdział IX 
Poświęcony prelekcji i rozważaniom na temat braku piękna w ruchach 
frykcyjnych, które (rozważania) przechodzą w lament bohatera nad sobą 
samym i życiem utraconym. Szczęśliwie następuje katharsis (nie wiemy, 
w czyim ujęciu, a jest ich trochę), po nim praca organiczna i samorozwój. 
Godne pochwały. Jesteśmy zbudowani. 

 
Rozdział X 
No copulation, no masturbation. Zgroza.

Page 8 of 63

KRYTYKA LITERACKA: listopad 2009

2012-01-23

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2009_11_01_archive.html

background image

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 
Rozdział XI 
Nauczyciel rozmyśla nad kanibalizmem metafizycznym, śmiercią gliny z 
rąk garncarza i robakach, oczywiście w kroczu, po czym kopie ucznia 
(uczciwie należy przyznać,  że gówniarz zasłużył) i snuje rozważania na 
temat nieprzystawalności programów wychowawczych i edukacyjnych do 
rzeczywistości, obnaża głupotę szkolnej papierologii, kuratoriów, 
wydziałów edukacji i innych jednostek (i tutaj należy się zgodzić z 
autorem, bo to facet i praktyk, więc nie lubi tej polskiej pozorności 
wynikającej z nadmiaru rządzących bab, nawet tych z jajami,, co to udają 
facetów). Żadnego seksu. Nic. 

 
Rozdział XII 
Bohater pomaga Teresie w transporcie świerkowych gałęzi (pytanie do 
leśnictwa: czy zdobyła je legalnie?) i wspomina wycieczkę do Niemiec. 
Czytelnika ogarnia niepokój – trzeci rozdział bez kopulacji, i to u 
Niemców?!

 
Rozdział XIII 
Początek pisany jakby po pijaku, szczęśliwie następuje powrót do 
prelekcji z rozd. IX. Dowiadujemy się o życiu seksualnym różnych grup 
mniejszościowych i poznajemy zakonnicę rozmyślającą o męskości i 
kremach przeciwzmarszczkowych. Prelegent mówi o skurwieniu 
literatury i wydawców, a siostrzyczka obnaża swoje kryptolesbijskie i 
jawnopogańskie skłonności. 

 
Rozdział XIV 
Szkolna wycieczka do Czech i wyznania o kobietach mądrych, luzujących 
smycz, o byłej  żonie-potworze rujnującej  życie bohaterowi i, co 
najważniejsze, o przedwczesnym wytrysku, który pamiętamy z wczesnej 
młodości, i pewnie dlatego ogarnia nas nastrój sentymentalny. 
Wyjmujemy zdjęcie naszej pierwszej kobiety głęboko schowane pośród 
narzędzi (albo książek, płyt, pornoli, resoraków - obojętne) i 
zastanawiamy się, jakby to było, gdyby to ona zrzędziła teraz w kuchni, a 
nie ta stara k...

 
Rozdział XV 
Znana z rozdz. V Klaudyna umie już robić loda. W tym wieku, i taka 
mądra! Bohater jedzie rowerem i wyjawia, że nie znosi poezji, która ma 
coś  do  zrobienia,  która chce nas urobić i źli go, że musi odłożyć 
estetyczne skrupuły (sic!). Panie Karolu, i znowu teoria sobie, życie sobie. 
Głupio tak.

 
Rozdział XVI 
Bohater skręca w polną drogę i robi to, o czym inni mogą tylko pomarzyć 
siedząc w mieście: uprawia seks grupowy z ziemią, trawą i żwirem w 
rowie. Dyszy i delikatnie dotyka sutków ziemi i rozgarnia trawę jak włosy 
łonowe, a ta dziwka jest gotowa do kopulacji z kimś innym. Ziemia to 
kurwa. Wybieramy naszą starą, wierną sztuczną pochwę, którą kupili 
nam koledzy z pracy na imieniny.

Page 9 of 63

KRYTYKA LITERACKA: listopad 2009

2012-01-23

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2009_11_01_archive.html

background image

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 
Rozdział XVII 
Bohater infantylnieje i zamienia się we Władysia Pałysa, ucznia klasy 
piątej noworudzkiej podstawówki, który podczas czynu społecznego 
znajduje trupa pięknej dziewczyny i zakrywa jej nadpiździe listowiem.

 
Rozdział XVIII 
Posiedzenie klubu literackiego „Dziewięćsił” i przyjmowanie do niego 
sprzątaczki Marii Klaczko, która nie ma warsztatu, robi błędy 
ortograficzne i stylistyczne, i ogólnie pierdoli od rzeczy, co, jak wiemy, 
kwalifikuje ją do miana nowoczesnej poetki, a realnemu Karolowi 
Maliszewskiemu nie przeszkadza, świadczą bowiem o tym jego poetyckie 
pupilki (pipulki?). Natomiast książkowy Karol Maliszewski zostaje w tym 
rozdziale posądzony o awangardowość, czyli w naszym rozumieniu 
nieudolność. Niska samoocena, ale jakoś to wszystko pasuje. Zero 
kopulacji. Czysta ohyda. 

 
Rozdział XIX 
Zaczyna się rozważaniem narratora o poruszeniu, jakie powinien 
wywołać wiersz (zapomina dodać,  że różne rzeczy różnych ludzi 
poruszają, że to kwestia wrażliwości, smaku, wykształcenia i paru jeszcze 
innych cech, zatem K.M. wypowiada kosmiczną  głupotę, według której 
poruszenie jest uniwersalne, jednakie dla chama i pana, a jestem w 
stanie założyć się o większą kwotę, że Masłowska poruszy Świetlickiego, 
ale nie znalazłaby uznania u Staffa). Następuje krytyka innych jurorów, 
że są interesowni, nie to co on, uczciwy. Dalej bohater zostaje 
nauczycielem akademickim i bredzi podobnie jak jego niedouczeni 
zaoczno-wieczorowi studenci na płatnych studiach, wyobrażający sobie, 
że są co najmniej w Gaju Akademosa i siedzą u stóp Platona (figa, 
poniosły mnie wodze wyobraźni – pewnie nigdy o tym nie słyszeli). 
Bohater siedzi i onanizuje się pseudointelektualnym wierszykiem jako 
Wujek Dobra Rada. No, i wreszcie coś dla ludzi – idzie płeć i wystaje jej z 
pochwy trawa. Nie wiemy jaka, pewnie turzyca łąkowa. A może bambus? 
Byle nie kostrzewa sina, której mamy pełno w ogrodzie i nas wkurwia. 
Dalej nuda, jakieś brednie o niemęskości wiersza pewnego grafomana, 
który nie chodził do niego na warsztaty – tak jakby mógł się tam czegoś 
nauczyć! Na warsztaty, panie Karolu i Drogi Czytelniku, to się bierze 
kilkaset tomów klasyków literatury, filozofii, historyków i przyrodników, 
siedzi się nad tym dziesięć lat, albo dwadzieścia, a nawet trzydzieści (gdy 
trzeba jeszcze pracować zarobkowo) – w przerwach pisząc, skreślając i 
nie  śpiesząc się z wydaniem. Bo wydać książkę to nie problem, ale, jak 
mówią Rosjanie, słowa wydrukowanego siekierą nie wyrąbiesz. Taka 
przestroga dla niecierpliwych i próżnych.

 
Rozdział XX 
Nauczyciel pisze na nowo kronikę szkoły, streszczenia dla całej gminy, a 
za zarobione pieniądze jedzie do Chorwacji, gdzie mu przecieka namiot, 
w związku z czym nie kopuluje ani nawet nie onanizuje się. Lato 
Muminków.

 
Rozdział XXI 
Bohater wpada w ni to trans, ni to sen na jawie. Ma widzenia, które po 

Page 10 of 63

KRYTYKA LITERACKA: listopad 2009

2012-01-23

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2009_11_01_archive.html

background image

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

latach zaowocują poezją.  Żadnych seksualiów, za to ot tak, na osłodę, 
padają ulubione słowa współczesnych największych polskich poetów i 
pisarzy: skurwysyny, chuje, spierdalać, co jasno wskazuje, że mamy do 
czynienia z literaturą wybitną.

 
Rozdział XXII 
Ksiądz, ksywka Żuku, klnie nad cynaderkami i przystępuje do pisania 
kazania, w którym przestrzega przed nadmiernym zaufaniem do 
literatury i jej twórców. Następuje nieskoordynowane przejście do 
wyznań kościelnego Weszbury i Teodora Szeremety – ten drugi nawet 
niegłupio kombinuje, chociaż niezbyt odkrywczo, co można wybaczyć, bo 
w końcu jest z Nowej Rudy i trochę nam go żal.

 
Rozdział XXIII 
Bohaterka jest młodą, znerwicowaną nauczycielką, której stażem 
opiekuje się miejscowy literat, też nauczyciel, ale starszy. Pewnie Karol. 
Marazm. Weryzm. Beznadzieja. Bezradność. I co najgorsze, bezseks.

 
Rozdział XXIV 
Światowo, ale też jakby prowincjonalnie. Islandia. W każdej wsi poeta, a 
w miasteczku całe ich zastępy, zupełnie jak w Polsce. Bohater żartobliwie 
napomyka o wytryskach gejzerów, po czym myli mu się busz, czyli 
formacja krzewiasta z terenów suchych, z intensywną uprawą 
mandarynek i bananów – ale jest to wybaczalne, bo na chuj komu ta 
wiedza potrzebna. Dowiadujemy się również,  że na Islandii wszyscy 
chlają na umór, też jak w Polsce. Islandia to zatem raj dla polskich 
poetów (Świetlicki to jeszcze siedzi w tym obsranym Krakowie?) By 
zatrzeć niemiłe wrażenie z wtopy z buszem w szklarni, bohater popisuje 
się wiedzą z tektoniki, ale taktownie nie rusza geologii. Może to i lepiej. 
W końcu czytaliśmy Goethego i wiemy, jak to się robi z klasą. Na Islandii 
nie ma życia płciowego. Nigdy tam nie pojedziemy. 

 
Rozdział XXV 
Bohater, nauczyciel, odkrywa, że ma martwą przeponę. Naprawia ją w 
Wałbrzychu, ale dostaje mandat, na szczęście ze zniżką, więc oddychamy 
z ulgą. Przychodzi na spotkanie autorskie z Karolem Maliszewskim, który 
właśnie wrócił z Islandii i twierdzi, że ryby są tam wszędzie. Opowiada o 
noclegu w klasztorze i następuje wizja nagich zakonnic leżących plackiem 
przed lalką z pleksi z wyeksponowanym kroczem. Zapewne chodzi o 
Chrystusa. Dalej biadolenie o samotności, krzyku ciszy i inne 
pensjonarsko-ćwierćinteligencko-pijackie dyrdymały. Jako bonus 
dostajemy poradnik zielarski i przestrogę przed grzybicą. W rozdziale 
obowiązuje wstrzemięźliwość seksualna.

 
Rozdział XXVI 
Bohater sięga dna w hierarchii nauczycielskiej – zostaje wuefmenem. 
Pogardzany przez grono pedagogiczne, mieszkańców wsi i okoliczne 
zwierzęta,  żyje w ekstazie półmózgiego miłośnika kultury fizycznej, dla 
którego istotą bytu jest dwutakt i zagrywka (albo odwrotnie, pies to 
jebał). Niemniej, po jakimś odbiciu piłki główką dostrzega anachronizm 
religii, spleśniały marksizm ciała nauczycielskiego, upadek duchowości, 
słabość człowieka, solipsyzm, i w ogóle okazuje się, że to w czystej postaci 

Page 11 of 63

KRYTYKA LITERACKA: listopad 2009

2012-01-23

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2009_11_01_archive.html

background image

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

tytan intelektu (a nawet przychodzi nam do głowy, czy to nie aby sam 
K.M.), który skrywa głęboko pod przepoconą podkoszulką pokłady 
rozumu i wrażliwości (każdy, kto chodził do szkoły, miał średnią powyżej 
4 i zdał prawdziwą maturę, wybucha tutaj śmiechem). Pragnie miłości. 
Bez seksu. Trochę już dla nas za wiele tej wstrzemięźliwości, więc 
odszukujemy naszą Starą, która akurat wiesza pranie na strychu.

 
Rozdział XXVII 
Ostatni. Trochę więc smutno, bo się człowiek zżył z tym
prowincjonalnym bagienkiem i śmiesznymi pretendentami do roli
intelektualistów, artystów i innych nierobów utrzymywanych przez
państwo. Ale do rzeczy: ostatni dzień szkoły, wakacje, kochany belfer
ostrzega przed skakaniem na główkę. Teraz prawdziwy dramat – wchodzi
dyrektorka i każe zaklejać dzieciom imię patrona szkoły, kto wie, czy nie
faszysty, prof. J. Wittiga. Rozumiemy, że teraz patronem będzie Nasz
Papież, Jan Paweł II (chociaż nasz drugi papież, Benedykt XVI podobno
chodził do Hitlerjugend, ale co to ma do rzeczy). Nauczyciel dostaje
prezenty i chodzi po lesie. Ciągle się boi. A tak w ogóle, to mamy
wrażenie, czytając tę książkę,  że nauczyciel nie lubi kleru i papieża.
Właściwie nie wiemy dlaczego. Żal go nam. Zgadzamy się z Boyem.
Puszczamy sobie VII Symfonię Beethovena i od razu robi się lepiej. Jemy
obiad. Zupa nie jest za słona, więc Stara się szczerzy. Jeszcze ma czym.
Sięgamy po Przygody  dobrego wojaka Szwejka. No, to jest literatura!
Zapominamy o Karolu Maliszewskim, Nowej Rudzie, ustawionych
konkursach literackich i całym tym syfie. Życie jednak jest piękne. 

 

Karol Maliszewski, Sajgon, Biuro Literackie, Wrocław 2009, 158 str. Wydane przy

wsparciu miasta Wrocław i Miejskiej Biblioteki Publicznej we Wrocławiu. 

Strona główna

 

Subskrybuj: 

Posty (Atom)

 

Poleć to w Google

Page 12 of 63

KRYTYKA LITERACKA: listopad 2009

2012-01-23

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2009_11_01_archive.html

background image

Spis treści

►  

2012

 (8) 

►  

2011

 (78) 

►  

2010

 (41) 

▼  

2009

 (4) 

▼  

grudzień

 2)

(  

Listy: SOBIERAJ 

ODPOWIADA 
DEHNELOWI

Rozmowa: Jan Zumis 

ŚWIATŁOCIENIE

►  

listopad

 (2) 

____________________
_  
 
Adres do korespondencji  

t.sobieraj@wp.pl

  

 
 
AUTORZY TEKSTÓW  
 
Józef Baran  
Klaudia Bączyk  
Mariusz Bober  
Jan Z. Brudnicki  
Maciej Cisło  
Michał Dec-Budziszyński  
Stanley Devine  
Marek Doskocz  
Witold Egerth  
Stanisław Esden-Tempski  
Piotr Grobliński  
W.A. Grzeszczyk  
Łukasz Jasiński  
Zbigniew Joachimiak  
Krzysztof Jurecki  
Katarzyna Karczmarz  
Roman Kaźmierski  
Marcin Królik  
Andrzej Jerzy Lech  
Marek Ławrynowicz  
Przemysław Łośko  
Dariusz Magier  
Roberto Michel  
Joanna Mieszkowicz  
Janusz Najder  
Krzysztof Niemczycki  
Stanisław Obirek  
Edward Pasewicz  
Dariusz Pawlicki  

Listy: SOBIERAJ ODPOWIADA DEHNELOWI 

 
Szanowny Panie,

 
rzadko zaglądam do internetu, dlatego dopiero teraz mogę odpowiedzieć
na Pański felieton o mojej nieskromnej osobie, który, przyznaję, sprawił
mi ogromną przyjemność, przynosząc ze sobą tak konieczne dla
megalomana mojego pokroju katharsis. Cóż, nie jestem idealny – ale kto
jest? Zgódźmy się więc z tym, że jestem potworem – to pojęcie zawiera w
sobie ładunek na tyle negatywny, że zadowoli moich wszystkich wrogów.
Niemniej, Pańska zawoalowana teza, że pisarz (szerzej: artysta) nieznany
za życia jest niejako a priori mierny, wydaje mi się pozbawiona podstaw,
czego dowodzi historia, pełna nazwisk twórców swego czasu nieznanych.
Bo przecież nie doraźna popularność jest miarą sztuki, nie postawa
etyczna artysty, nie jego koneksje, pochodzenie ani nawet nie jego –
jakże niekiedy barwne – cechy charakteru. Nie one czynią artystę
wielkim.  Czyni  to  jego  wyjście poza modne konwencje epoki, wiedza,
warsztatowa sprawność, umiejętność nawiązania dialogu z
poprzednikami i kilka innych cech, wśród nich ta najsłabiej
zdefiniowana, intuicyjna raczej, jaką jest talent. A Pan postanowił dać
upust swoim frustracjom urażony moim stwierdzeniem, że nie jest Pan
przystojny i męski, ale za to umie Pan pisać, tylko nie ma o czym, i że
Pańska słynna  pelisa  jest  po  dziadku.  Przyznaję, nie są to argumenty
merytoryczne, co do przepięknej pelisy to nie znam jej pochodzenia, ale i
rozmowa z Janem Siwmirem była dosyć swobodna, wielowątkowa,
kpiarska i ironiczna, co niesie ze sobą dygresje, niekiedy godzące  w
próżność, w tym przypadku Pańską. A wiemy z psychologii, że im
większa próżność, tym rana bardziej dotkliwa. Miał Pan, jak sądzę,
zajęcia z psychologii? Czasem taką ranę leczy poczucie humoru. Jeśli go
nie ma – to rzeczywiście, życie staje się trudniejsze. Przykro mi, ale w tej
sprawie nie mogę Panu pomóc. 

 
Postąpił Pan jednak nieładnie, nie po dżentelmeńsku, posługując się
wyrwanymi z kontekstu zdaniami, zafałszowaniami, przemilczeniami i
przeinaczeniami oraz innymi, typowymi dla propagandy pewnych
przebrzmiałych formacji politycznych, zabiegami. Nie zadał Pan sobie
trudu przeczytania moich książek i skonfrontowania ich treści z –
przyznaję – entuzjastycznymi recenzjami. Pominął Pan milczeniem
zawarty w moich esejach i felietonach program artystyczny i stopień jego
zgodności z uprawianą  przeze  mnie  twórczością. Uniknął Pan
merytorycznej, logicznej i filozoficznej kontroli moich tekstów, uciekając

Udostępnij

 

Zgłoś nadużycie

 

Następny blog»

Utwórz bloga

 

Zaloguj się

KRYTYKA LITERACKA

pod redakcją Witolda Egertha i Tomasza Sobieraja ● ISSN 2084-1124

LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA 

______________________________________________________________________

Page 1 of 63

KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2009

2012-01-23

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2009_12_01_archive.html

background image

Robert Rutkowski  
Jan Siwmir  
Tomasz Sobieraj  
Wioletta Sobieraj  
Jan Stępień  
Andrzej Tchórzewski  
Janusz Termer  
Marek Trojanowski  
Joanna Turek  
Igor Wieczorek  
Bohdan Wrocławski  
Adam A. Zych  
 
ORAZ  
 
J.W. Goethe  
Jarosław Hašek  
S.I. Witkiewicz  
____________________  
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

się do sztubackich wygłupów, które, jak wiemy, potrafią  ośmieszyć 
wszystko. Podobnie w złym guście jest nieinformowanie mnie o Pańskiej 
publikacji, co uniemożliwiło mi odpowiedź we właściwym czasie i 
miejscu. Cóż, widać po dziadku została Panu tylko pelisa – kindersztubę 
diabli wzięli. Bo co innego facecje w luźnej rozmowie, a co innego 
publikacja w dziale książki (co Pański felieton ma wspólnego z recenzją 
KSIĄŻKI?)

 
Jest Pan, w opinii niektórych, wielkim artystą wszechstronnym, polskim
Leonardem, największym kolorowym balonem, planetą, ba, najjaśniejszą
gwiazdą polskiego zaprzałego literackiego nieboskłonu, więc złość i jad
Panu nie przystoją, tym bardziej nie przystoi nieelegancki atak ad
personam
 przypuszczony na mnie z braku merytorycznych argumentów.
Szczególnie on niesmaczny, bo sprowokowany błahostką,  jednak
przyznaję, tekst w sumie zabawny – chociaż nieuczciwy i zalatujący
paszkwilem. Stąd moje mieszane uczucia, w których jednak kiełkuje
nadzieja,  że nareszcie mam godnego siebie przeciwnika – oczywiście,
jeśli idzie o złośliwość, bo zasady dżentelmeńskiej walki powinien Pan
sobie przyswoić. Rzecz jasna, jeśli uzna to Pan za konieczne – broń Boże,
proszę nie łamać swojej natury.

 
Jak wspomniałem, Pański atak na mnie jest osobisty i nosi cechy
pieniactwa, bowiem w całej długiej (25 str.) rozmowie z Janem
Siwmirem poświęciliśmy Panu zaledwie dwa zdania. Rozumiem, że Pan i
Towarzystwo uważacie, że tacy jak my powinniśmy jedynie płacić na Was
podatki i siedzieć cicho, rozdziawiając gęby w niemym zachwycie, bo tacy
jesteście wielcy – przecież mówią o Was w mediach, wydają  Wam
książki. Otóż te czasy, Panie Dehnel, się skończyły. To, kto jest naprawdę
wielki, oceni historia, może co lepiej wykształceni czytelnicy, a nie
Komitet Centralny, Radiokomitet czy inni koledzy. Proszę wspomnieć te
dzisiaj zapomniane, a niegdyś wynoszone nazwiska. Kto pozostał  z
dawnych nadmuchanych balonów? Kto zostanie z dzisiejszych? Ja nie
mam tyle pychy, by stwierdzić, że wiem. Mogę jedynie przypuszczać.

 
Panie Dehnel, dał się Pan nabrać na moją pozorną  w istocie
megalomanię, sprowokowaną tym, co dzieje się w dzisiejszej polskiej
krytyce i literaturze – moja bufonada to tylko kopia z dystansem tego, co
wyprawiają inni, ci znani i lubiani autorzy i ich apostołowie. Obnażył Pan
za to megalomanię swoją, niestety prawdziwą. Czy uzasadnioną? Cóż,
ponownie zostawmy głos historii.

 
Przy okazji, gorąco polecam Panu lekturę moich książek – nie tylko
wstępów do nich. Bo może jednak zweryfikowałby Pan swoją, proszę
wybaczyć, niemądrą tezę,  że jedynie popularny pisarz to dobry pisarz.
Bowiem jeśli  to  Pan  ma  rację, to, ach, aż się boję – te wszystkie
Hölderliny i Schulze, Gombrowicze i Witkace, te zastępy za życia
wyśmiewanych, niedocenianych i zwykle niewydawanych lub
wydawanych późno i w niewielkim nakładzie pisarzy, są do dupy, a liczą
się jedynie ci wydawani, medialni, nagradzani i wynoszeni przez sobie
współczesnych krytyków, żerujący na stypendiach, tłumaczeniach,
zagranicznych wojażach, za pieniądze podatnika?

Page 2 of 63

KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2009

2012-01-23

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2009_12_01_archive.html

background image

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 
Właściwie mógłbym wzruszyć na ten Pański atak ramionami, gdyby nie 
jedna, jedyna rzecz – wzbudził Pan w czytelnikach swojego felietonu 
błędne przekonanie, że pogardzam takimi ludźmi, jak: Szekspir, Bach, 
Mozart, Mickiewicz, Słowacki, Witkacy, uważając ich za „pozytywnych 
grafomanów”. Nie napisał Pan, przez niegodziwość lub niezrozumienie, 
że  przez grafomanię, co wyjaśniam wyraźnie, rozumiem 
jedynie imperatyw pisania, który przynosi efekty pozytywne, 
doskonałe, jak u wyżej wymienionych, którym oddaję cześć 
niemal boską, albo mierne, zgodnie ze słownikowym 
wyjaśnieniem terminu grafomania.

 

I  last, but not least – nie bardzo się zgadzam z Pańską samokrytyką.
Określa się Pan bowiem słowem „matołek”, które, wydaje mi się, nie jest
właściwe. Matołkiem może być uczeń podstawówki, ostatecznie
gimnazjalista, ale człowiek po studiach zasługuje na epitet adekwatny do
wykształcenia. 

 
Kłaniam się,

 
Tomasz Sobieraj

 

Odpowiedź na felieton Jacka Dehnela Po prostu: Sobieraj, książki.wp, wrzesień 2009.

Rozmowa: Jan Zumis ŚWIATŁOCIENIE 

Autor: Jan Siwmir 

 

 
Siwmir – Widziałeś obrazy Caravaggia? 

Jan Siwmir – Widziałem. Nie jestem malarzem ani krytykiem sztuki,
ale do mnie te obrazy przemawiają. Gracja i wdzięk postaci, perfekcyjny

realizm, uczucia malujące się na twarzach, pasja i namiętność, które

przekazuje cała sylwetka. Cóż, dziś trudno znaleźć takich gigantów
pędzla. 

Siwmir – Nie zapomnij o grze światła. Wielu pisarzy nawiązuje do tych
obrazów właśnie ze względu na barwy i takie operowanie cieniem, które

sprawia wrażenie trójwymiarowości postaci i przestrzeni. Weźmy

chociażby najnowszy tomik Jana Zumisa zatytułowany Światłocienie. Na
okładce fragment obrazu, w środku wiersz poświęcony temu genialnemu

malarzowi... 
Jan Siwmir – A tak. Jest tam i Caravaggio i Bocelli, Herbert, Kawafis,

Platon, Arystoteles, Eros i Atlas. Oraz mnóstwo łaciny. Wydawałoby się,

że wiersze będą ponadczasowe, czyste w formie, niebanalne w
porównaniach, nawiązujące do antycznych korzeni. 

Siwmir – Tymczsem, jak widzę, nie jesteś zachwycony. 
Jan Siwmir – Nie tylko nie jestem zachwycony, ale wręcz wściekły. Co

krok napotykam bowiem na osoby piszące  od  kilkunastu  lub

kilkudziesięciu lat, które przez taki okres czasu powinny opanować
warsztat pisarski przynajmniej na tyle, by utwory były jasne, spójne,

forma zaś adekwatna do treści. A patrz, co się dzieje. Wielki człowiek,
erudyta, podróżnik, osoba, której nieobca jest zaduma filozoficzna i nie

potrafi tej swojej wiedzy, tego ogromu doświadczenia przekazać.

Większość wierszy jest przede wszystkim przegadana, skrócenie ich
przynajmniej o połowę dałoby o wiele lepszy efekt. 

Siwmir – Może to jest tak, że im większy  ładunek emocjonalny, tym
trudniej opanować go chłodnym okiem pióra? Bo przecież, żeby podzielić

się z kimś jakąś myślą, należy ja ubrać w odpowiednie słowa, dobrać te

Poleć to w Google

Page 3 of 63

KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2009

2012-01-23

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2009_12_01_archive.html

background image

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

słowa do poziomu odbiorcy, nie wdawać się w zbyt długie dygresje, gdyż

wtedy sens wypowiedzi ucieka... 

Jan Siwmir – Oczywiście, że tak jest. Jeśli jednak już ktoś chce się tą
swoją myślą podzielić, niech ma świadomość, że nie może bełkotać. 

Siwmir – Kiedy akurat bełkot od dłuższego czasu jest modny. Silnie

promowane są wiersze, które ignorują  wszelkie znaki przestankowe,
interpunkcję... 

Jan Siwmir – Nierzadko i ortografię... 
Siwmir – Nie mają przewodniej myśli, są wyłącznie zapisem stanu

nieświadomości autora, do czego autor albo dorabia jakąś filozofię

(zazwyczaj z pomocą zaprzyjaźnionych krytyków), albo sam się beztrosko
przyznaje, że nie wie, o co mu w wierszu chodziło, bo pisał dawno temu. 

Jan Siwmir – Aż tak źle w tym przypadku nie jest, ale w wielu
utworach, mam wrażenie,  że autor zbyt głęboko wniknął  w siebie, zbyt

dużo tam znalazł i wszystkim od razu chciał się z ludźmi podzielić. A to

się tak nie da. Literaturę trzeba selekcjonować, czasem ostro.
Opowiedziana historia nie musi być prawdziwa, ona musi być

wiarygodna i klarowna. Poza tym, jeżeli już wydaje się któryś z kolei
tomik, nie można wrzucać do niego wszystkiego, co się ma na stanie. To

przywilej wyłącznie debiutantów. 

Siwmir – W każdym zbiorze znajdziemy wiersze lepsze i trochę gorsze.
Niejednokrotnie te tzw. gorsze są bardziej cenione przez niektórych

czytelników niż inne. 
Jan Siwmir – Tak, ale i te gorsze muszą prezentować jakiś, choćby

minimalny, poziom. No i nie można ożenić pod jednym dachem wierszy

typowo felietonowych, rubasznych, satyrycznych z wierszami
filozoficznymi nawiązującymi do hellenistycznych wzorów czy idei.

Niewielu jest zwolenników jedzenia smalcu z dżemem. A już
kompletnym nieporozumieniem jest wiersz Krzyk  życia. Infantylny,

żenująco dosłowny, bez pomysłu, bez smaku. Czy równie nieudany

Wnukom i wnuczętom, rażący nachalnym dydaktyzmem. 
Siwmir – Ty, po prostu, nie rozumiesz uczuć umownie nazywanych

macierzyńskimi, które przesłaniają jakiekolwiek kryteria obowiązujące w
literaturze, i które według większości ludzi usprawiedliwiają wszystko. 

Jan Siwmir – One nie przesłaniają i nie usprawiedliwiają, one

wylewają się i ulewają jak niestrawiona kaszka z zachłannego dzioba
każdego, czy to zwierzęcego, czy to ludzkiego, oseska. Co tylko

potwierdza, to co powiedziałeś na początku.  Im  silniejsze  uczucie,  tym
trudniej opisać. Dlatego nie każdy może się za opisywanie zabierać. 

Siwmir – Gdyby jednak wiersze Zumisa odpowiednio posegregować? 

Jan Siwmir – Wtedy, po dołożeniu jeszcze kilkunastu, powstałyby trzy
tomiki. I znalazłyby rację bytu trzy motta, widniejące na początku

książki. O dwa za dużo jak na jeden tomik. 
Siwmir – Ja zrobiłbym trzy części, wyraźnie oddzielone od siebie, kilka

utworów bym wyrzucił i myślę, że wtedy dałoby się ten zbiór obronić. 

Jan Siwmir – Obronić może tak, ale nie wybronić całkowicie. Nadal
pozostaje kwestia wycięcia niektórych fragmentów i konieczność

wyraźniejszych point. Tok narracji wiersza (zwłaszcza filozoficznego)
musi do czegoś prowadzić, nawet jeśli byłby to skraj przepaści. Nie

można tylko ot tak sobie podywagować. A żeby mądrzej brzmiało,

pookraszać wtrętami z obcego języka. Odchwaścić z łaciny trzeba te
wiersze obowiązkowo. Niekoniecznie dlatego, że niewielu ją rozumie, ona

najzwyczajniej w świecie nie jest potrzebna w tych wierszach w takiej
ilości. 

Siwmir – Surowy dziś jesteś jak rzadko. Odetchnij głęboko i spójrz na

wiersze takie jak Subiektywny ogląd,  Nasyceni,  Andrea Bocelli,  Carte
blanche
. To bardzo dobre wiersze. 

Jan Siwmir – W tym przypadku muszę być surowy. Nie chcę, żeby Jan
Zumis był jednym z przeciętnych poetów niezauważalnych w tłumie. Jak

sam zaznaczyłeś, są w tym zbiorku wiersze dobre i bardzo dobre. Są

(nieliczne)  ładne sformułowania, jak na przykład to z wiersza Coś  z
Kawafisa

 
A gdy dzień się przetoczy 

kłębem emocji 

(własnych i cudzych)... 
 

Urzekły mnie te „cudze emocje”. Zazwyczaj skupiamy się na własnych, a
przecież uczucia innych też przechodzą przez nas jak nawałnica. I nie

pozostają bez śladu. 

Poeta musi szukać innego spojrzenia na świat. Jeśli widzi to samo i tak

Page 4 of 63

KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2009

2012-01-23

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2009_12_01_archive.html

background image

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

samo jak inni ludzie, trudno mi będzie nazwać go poetą. 

Siwmir – Oprócz innego spojrzenia, musi też umieć tak zestawiać 

słowa, by nie brzmiały jak dysonans, ale układały się jak puzzle, które 
idealnie pasując do siebie, tworzą oryginalny obraz. Moim zdaniem Jan 

Zumis ma duży talent, potencjał i możliwości, przydałoby mu się 

natomiast trochę roztropności w selekcjonowaniu własnych utworów 
oraz znalezienie takiego przyjaciela, który dla jego dobra, ostro i 

krytycznie, a przede wszystkim chłodno recenzowałby każdy wiersz. 
Bogiem a prawdą każdemu z nas przydałby się taki przyjaciel. 

Jan Siwmir – Dixi. 

 
 

Jan Zumis, Światłocienie, Wyd. Adam Marszałek,Toruń 2009, 88 str., wstęp Jan
Zdzisław Brudnicki. 

Strona główna

 

Subskrybuj: 

Posty (Atom)

 

Poleć to w Google

Page 5 of 63

KRYTYKA LITERACKA: grudzień 2009

2012-01-23

http://krytykaliteracka.blogspot.com/2009_12_01_archive.html