Preludium Wojny (1)
Autor:Anka "An-Nah" Łagan
Tą opowieść wymyśliłam dawno temu, ale dopiero teraz zaczynam ją pisać. Nie dość, że jest to fan-fiction, to jeszcze crossover. Star Trek to dzieło Gene'a Rodenberryego, zaś Babylon 5 - Michaela Straczynskiego. Czy ktoś myślał, że jest inaczej? Ta historia nie jest podobna do większości fan-ficów, które dotychczas czytałam, lub do tych, które napisałam: nie tylko opowiada nowe historie, opowiada też stare, ale widziane z innej perspektywy, z nieco odmiennymi realiami.
Aha, JMS mówił, że nie chce żadnych dzieciaków. Ale dzieci też istnieją, prawda? No bo w końcu każdy był dzieckiem, a późniejsze dzieje Kate wynikają z jej dzieciństwa. Zresztą historie Kathy/Kate powstały, gdy miałam obsesję na punkcie motywu "Dziwnego Dziecka". A jeśli Kate okaże się gorsza od Wesley'a... Przepraszam.
Prolog: Cień i Krew
Czerwień. Miał chmury ponad głową, chmury o barwie krwi. Rzucały cień. Znał ten krajobraz, powietrze gorące i pachnące wulkanicznym dymem, ścieżkę w bazaltowych skałach wygładzoną tysiącem stóp i bryłę świątyni przed sobą. Nie dalej jak dwa tygodnie temu stał w tym samym miejscu, wsłuchując się w rozbrzmiewający w powietrzu dźwięk gongu. Nie dalej jak dwa tygodnie temu odzyskał tu utraconego przyjaciela. Dziś wszystko było inaczej. Plac przed świątynią był pusty a krwawe chmury przesuwały się ponad nim, okrywając go mrokiem. Wrota były otwarte na oścież, jakby ktoś nie zamknął ich odchodząc. Jakby ktoś uciekł. Wielki gong trwał martwy w gorącym powietrzu.
...Jim...
Głos znikąd wołał go. Głos bolesny, przerażony. Nie poznał go z początku.
...Jim...
Nie poznał. On nigdy się nie bał, nie okazywał swego bólu... Teraz cierpiał i bał się. Stał wyciągając dłoń w błagalnym geście, stalowoczarne oczy pełne były łez.
...pomóż mi, Jim. Pomóż nam...
Rzucił się do biegu, pragnąc posłuchać jego prośby. Kamień rozpłynął się nagle w płynną lawę i zastygł na powrót, pętając jego nogi.
...nie dojdziesz...
Głos za jego plecami należał do kobiety. Stała piękna i wyniosła, z włosami rozwianymi nieistniejącym wiatrem, oczyma lśniącymi zielenią.
...nie dojdziesz. Nie uratujesz wszechświata. Jesteś za słaby...
Chciał się wyrwać, krzyczeć, ale ciemna chmura spłynęła z nieba i oplotła go swymi mackami, więżąc ramiona i zamykając usta. Ciągnęła go w głęboki, wieczny sen bez snów, krzyczała w jego umyśle.
...jesteś za słaby, Jim...
Powiedział mężczyzna o niebieskich oczach, mężczyzna, który kiedyś był nim samym.
***
James Tiberius Kirk przebudził się z krzykiem.
Część I: Manewry
Wrzesień 2259, Kraków, Ziemia
Poranek wdarł się do pokoju przez szyby i zasłony, zalał światłem podłogę i śpiącego na łóżku młodego mężczyznę. Michał przekręcił się na drugi bok i zacisnął oczy. Dochodziła dziesiąta, ale on nie zamierzał wstawać. To był jego ostatni dzień w domu i ostatnia okazja, żeby wyspać się porządnie we własnym łóżku.
Pukanie do drzwi wyrwało go ze słodkiego pół-snu.
- Michał, śniadanie!
Przeciągnął się, przetarł zaspane oczy. Tymczasem drzwi otwarły się i do pokoju zajrzała piękna, wysoka dziewczyna o gęstych blond lokach.
- Okropnie długo śpisz.
- Od jutra każą mi wstawać wcześnie, Ulka, wiesz dobrze. Poranna wachta... o Boże, nie wiem, jak to zniosę.
- Więc po co się na to decydowałeś? - dziewczyna roześmiała się i dała mu prztyczka w nos. - Wstawaj, leniu, wszyscy na ciebie czekają a Łukasz to nawet już zjadł i gdzieś poleciał.
- Powiedz im, że zaraz przyjdę.
- Jasna sprawa! - dziewczyna wybiegła.
Michał wstał i ubrał się. Wyjmując z szafy spodnie i sweter raz jeszcze rzucił okiem na czerwony mundur. Włoży go jutro, z samego rana, tuż przed wyjazdem. Dziś jeszcze jest cywilem, jutro zmieni się w chorążego Gwiezdnej Floty. To miał być jego pierwszy przydział, USS Hawking.
Zszedł na śniadanie. Wbrew temu, co mówiła Ulka, większość rodziny już zjadła, tylko Magda siedziała jeszcze przy stole i czytała gazetę. Na jego widok podniosła oczy.
- Dzień dobry, Michał! Dobrze spałeś?
- Wspaniale - mężczyzna usiadł i zabrał się do smarowania chleba masłem. - Stefan w pracy? Kobieta potwierdziła.
- A Patrycja?
- Też. Bogdan u siebie, Urszula bawi się z Rosą a Łukasz - Bóg jeden wie gdzie.
- Ledwie wróciłem z akademii, a już muszę odlecieć. - Michał zamyślił się. - Będzie mi was brakować. Jeśli nie wrócę...
- Nie mów tak - kobieta wstała. - Co może cię spotkać? To podróż badawcza, prawda? Odkrywać nowe światy, nowe formy życia i cywilizacje... - uśmiechnęła się. - Zawsze o tym marzyłeś. Odkąd byłeś mały i bawiłeś się z Ulą w podróże kosmiczne. Moje dzieci zawsze były zachwycone, że mają takiego wujka. Chyba teraz nie stchórzysz?
- Nie zamierzam - Michał skończył jeść. - Idę do ogrodu, Magda. Muszę się nim nacieszyć, zanim odlecę. Na większości obcych planet nie mają pewnie takich ogrodów.
Lato zbliżało się ku końcowi, liście na co wrażliwszych drzewach zdążyły już lekko zżółknąć. Sucha od upału trawa zwijała się w brązowe pierścionki, na klombie zakwitły już pierwsze astry. Wkrótce liście miały przybrać barwę ognia i zamienić ścieżki w złote chodniki.
Nad stawkiem siedział Łukasz, średnie dziecko Magdy i Stefana, brata Michała. W ręce trzymał wędkę zrobioną z patyka, linki i zagiętego gwoździa. Twarz miał zmarszczoną i skupioną, oczy zmrużone. Wpatrywał się w migocącą od świetlnych refleksów taflę sadzawki. Michał usiadł koło niego, wyciągnął nogi przed siebie.
- Biorą?
- Nie - odparł chłopak nie odrywając wzroku od sadzawki. - Ale muszę się skupić. Przyjdą dziś po mnie.
Jego głos brzmiał głucho, jakby dobiegał zza ściany. Michał poczuł dreszcz na plecach.
- Przyjdą? Kto przyjdzie?
Łukasz nie odpowiedział. Siedział milcząc jak głaz, ściskając wędkę w dłoni. Woda przed nim migotała w słońcu, na jego jasnych włosach kołysały się cienie liści.
Michał wstał. Słowa chłopca dźwięczały mu w uszach. Nieśpiesznym krokiem wrócił do domu i usiadł w fotelu. Zaczął czytać gazetę, którą Magdalena już skończyła.
- Michał?
Jego starsza siostra Patrycja stała w drzwiach, opierając się o framugę. Była ubrana na czarno, zawsze chodziła w czerni od dnia, gdy sześć lat temu zabrali Martę. Nigdy nie przestała się smucić, prawie nigdy się nie śmiała. Wyglądała jakby wszystkie nieszczęścia świata spadły na nią. Najpierw śmierć rodziców, potem kalectwo męża podczas wojny, w końcu Marta. Szczupła, zapadnięta twarz Patrycji na zawsze miała już pozostać smutna.
- Witaj siostrzyczko. Myślałem, że jesteś w pracy...
- Michał... - głos Patrycji, miękki i łagodny, był cichy, łamiący się. - Będą tu, może za pół godziny. Wciąż jej szukają... Ja... - pochyliła pokrytą krótkimi, szarobrunatnymi włosami głowę. - Nie chcę tego znowu przechodzić... to okropne... ktoś wdziera się w twój umysł, twoją prywatność... I dlatego, że chce zabrać ci córkę.
- Pat... - Michał podszedł i objął ją. Nie było go w domu, gdy miesiąc temu przyszli po raz pierwszy. Brutalni i bezwzględni, przesłuchiwali wszystkich i nie wystarczyło im zwykłe zadawanie pytań. Musieli jeszcze to... Psychopolicja. Korpus. Do diabła.
Patrycja przestała łkać.
- Dlaczego nie pozwolą jej odejść? Co w niej jest takiego specjalnego?
- Nie mam pojęcia, Pat.
Aż do narodzin Marty w ich rodzinie nie było telepatów. Potem przyszła na świat, mała, spokojna i cicha dziewczynka o fiołkowych oczach. Nie różniła się od innych dzieci niczym, poza swoją łagodnością. Znaleźli ją przez przypadek, gdy mając dwanaście lat wdarła się w dyskusję dwóch telepatów. Prędko po nią przyszli. Nic nie pomogło. Nie mieli względów i litości dla nikogo.
***
Mężczyzna o przenikliwych, czarnych oczach siedział na kanapie pijąc powoli herbatę. Był niski, twarz miał okrągłą a włosy czarne i błyszczące. Nie był sympatyczny. Nawet nie próbował być. Mimo swojego niskiego wzrostu roztaczał wokół siebie aurę władzy i grozy. Cały w czerni, w czarnych skórzanych rękawiczkach na dłoniach, z odznaką przedstawiającą literę "Psi" przypiętą do kurtki. W rozmowie inteligentny, otwarcie demonstrował swoje poczucie wyższości. Zdawał się czerpać przyjemność ze świadomości że wywołuje strach.
- Chorąży Floty... - uśmiechnął się, gdy i Michał zszedł na dół, aby przyłączyć się do rozmowy. - Czytałem pańskie dane... Żołnierzy poddaje się specjalnym badaniom, prawda? Niemożliwe jest, żeby ktoś zataił jakieś zdolności.
- Jestem czysty.
- Z pańskiego subiektywnego punktu widzenia to dobrze, panie Stansky - mężczyzna uśmiechnął się samymi tylko kącikami ust. - Szkoda dla nas. Zmarnowany potencjał genetyczny... Cóż, dziękuję za herbatę - wstał. - Rzadko podejmowani jesteśmy z taką sympatią... Mógłbym zacząć?
Kątem oka Michał zobaczył jak Patrycja drży. Zacisnął zęby. Musi być odważny. Jeden Psychoglina wdzierający się do jego umysłu to jeszcze nic... Są gorsze rzeczy, są obce planety i rasy, które nienawidzą Ludzi... są kosmiczni piraci i bitwy... Oficer Gwiezdnej Floty musi być odważny, nie wolno mu się bać.
- Proszę - powiedział, spoglądając w oczy telepaty. Potem niewiele już pamiętał, poza tym, że gdy ocknął się z transu, czarnowłosy mężczyzna wyglądał na nieco zaskoczonego.
- Zmarnowany potencjał genetyczny... - mruknął. - Ale jest pan czysty - dodał głośno. - Nie ma pan zielonego pojęcia o miejscu pobytu dziewczyny... Natomiast... - rozejrzał się dookoła. - Gdzie jest pani syn, pani Stansky?
- Łukasz? - Magdalena spojrzała na niego zaskoczona. - Czemu on?
Mężczyzna zmrużył przenikliwe oczy. Magdalena poczuła dreszcze na kręgosłupie. Stefan położył dłoń na ramieniu żony. Wszyscy milczeli.
- Tu jestem - rozległ się głos. Jasnowłosy chłopak stał w drzwiach, twarz miał spokojną, choć w jego niebieskich oczach paliły się ognie. - Jestem gotowy.
- Rozsądny chłopiec - uśmiechnął się telepata.
- Jeszcze pan pożałuje... - Łukasz uśmiechnął się złowieszczo. Michał nagle przypomniał sobie jego słowa usłyszane w ogrodzie: "Przyjdą po mnie". - Jeszcze pan pożałuje, że idę z panem, panie Bester.
Popołudnie upłynęło pod znakiem smutku i milczenia. Wieczór zbliżał się powoli, słońce znikało za horyzontem. Magdalena nie przestała jeszcze płakać. Michał czuł się okropnie, widząc jej łzy. Czuł się winny, choć przecież nie mógł nic zrobić.
Nie było go na dole, gdy zadzwoniono do niego. Stefan ściągnął go na dół. Michał ze zdziwieniem zobaczył na ekranie starszego stopniem oficera Gwiezdnej Floty. Poważny, czterdziestoletni mężczyzna wyglądał raczej na biurokratę niż na żołnierza.
- Chorąży Mi... Michal... Michael Stansky?
- To ja, sir.
- Moim zadaniem jest poinformować pana o zmianie przydziału. Od jutra pańskim statkiem jest USS Enterprise.
- Sir! - oczy Michała rozbłysły. Nigdy nie marzył o czymś takim. Enterprise. Najlepszy statek Floty. Krążące po akademii legendy o kapitanie Kirku i jego załodze, o bohaterskim, aroganckim, nie szanującym autorytetów i nie przestrzegającym reguł Kirku. I choć odejście Łukasza rzucało cień na jego radość, poczuł, że ten dzień i następne będą najważniejszymi dniami w jego życiu.
***
Wrzesień 2259, statek kosmiczny Enterprise, orbita Ziemi
Michał zgłosił się w porcie, skąd prom zawiózł go na statek. Po raz pierwszy chorąży Stański miał objąć prawdziwą służbę na jednostce Gwiezdnej Floty. Choć już wcześniej widział takie okręty od środka, wejście na pokład wydało mu się nowym wrażeniem. Statek był niewielki, w porównaniu do kolosów używanych zarówno w wojsku, jak i w transporcie, wystarczająco mały, aby można było na nim zainstalować sztuczną grawitację, dlatego nie zastosowano tradycyjnego, obracającego się cylindra. Prawdę mówiąc Michał nie był przygotowany na coś takiego. Tych jednostek było niewiele, ze względu na wysokie koszty budowy i eksploatacji. Same kryształy dilitu używane jako katalizator w napędzie...
- Chorąży Stansky? - powitał go głos.
- Tak?
- Jestem porucznik Bailey - przedstawił się mężczyzna. - Mam rozkaz oprowadzić pana po statku i pokazać pańską kwaterę.
Michał potwierdził fakt otrzymania rozkazu i udał się wraz z porucznikiem, zastanawiając się cały czas, dlaczego zmieniono mu przydział na właśnie ten. Musiał mieć naprawdę świetne wyniki na akademii, tylko czemu dowiaduje się dopiero teraz?
Drzwi windy otwarły się na mostku.
- Przyprowadziłem nowego członka załogi, sir! - oznajmił porucznik Bailey.
Michał stanął na baczność, gdy wysoki jasnowłosy mężczyzna w mundurze kapitana popatrzył na niego.
- Melduję się na służbie, sir!
- Spocznij, chorąży.
Michał wykonał polecenie i zaczął rozglądać się po mostku. Jakiś niski, ciemnowłosy mężczyzna siedział na stanowisku nawigatora... odwrócił się...
- Ty! - Michał poczuł, jak krew łomoce mu w skroniach. Oczy zaszły mu mgłą, przez którą widział jedynie sylwetkę mężczyzny. Z przeraźliwym wyciem rzucił się w jego kierunku. Nawigator był niski, o wiele niższy i lżejszy od Michała i bez trudu dał się powalić. Młody mężczyzna uderzył go kilka razy w twarz, przygniatając mu klatkę piersiową kolanem.
- Powstrzymajcie go! - krzyknął jakiś głos.
Ktoś zaszedł Michała od tyłu i położył mu na szyi lodowato zimne palce.
***
Michał ocknął się z rękami przywiązanymi do poręczy jakiegoś krzesła. Naprzeciw stał kapitan, oficer, którego rysy i szpiczaste uszy niejednoznacznie wskazywały na wolkańskie pochodzenie, lekarz oraz niski nawigator. Jedno z oczu tego ostatniego otoczone było fioletową opuchlizną.
- Proszę się wytłumaczyć, chorąży - kapitan miał surową twarz. - Atak na wyższego stopniem oficera może mieć poważne konsekwencje.
Michał nie słyszał jego słów. Jedynym, co widział była twarz człowieka, którego nienawidził najbardziej na świecie.
- Bester, ty łajdaku! - z tymi słowami splunął na twarz niskiego mężczyzny.
Nawigator ze zdziwionym starł ślinę wyrazem twarzy. Teraz dopiero Michał zauważył, Ze jego twarz jest o wiele młodsza a włosy jaśniejsze, nie czarne, a brązowe. Oczy też miały inny wyraz, nie przeszywały swym spojrzeniem. Nie były oczami telepaty.
- Chorąży!
Michał odwrócił głowę, zaciskając zęby. Nawet fakt dostrzeżenia różnic nie zmniejszył jego nienawiści. Kimkolwiek był ten człowiek, jego twarz była twarzą Bestera.
- Żądam wyjaśnień, chorąży - powtórzył kapitan.
- Porucznik przypomina mi pewnego człowieka, prawdziwą kanalię, sir. Nie mogę nic na to poradzić. Jeśli chce mnie pan za to pociągnąć do odpowiedzialności - nie będę protestować. Wolkański oficer zmrużył stalowoczarne oczy, jego ukośne łuki brwiowe zmarszczyły się nad prostym nosem.
- Nie widzę logiki w ataku na człowieka wyłącznie z powodu jego wyglądu.
- Masz kolejny dowód na to, że Ludzie nie postępują logicznie - odpowiedział mu kapitan. - Pan Spock ma rację, chorąży. Musi pan powstrzymać na przyszłość swoje emocje, niezależnie od tego, jak bardzo pan nienawidzi sobowtóra osoby, z którą pan rozmawia.
Lekarz podszedł do fotela i rozwiązał krępujące Michała więzy.
- Proszę mi wybaczyć - młody mężczyzna zwrócił się do nawigatora, wciąż nie mogąc odgonić od siebie paskudnego uczucia niechęci. - Nigdy nie będę chyba mógł się odzwyczaić. Zawsze będę myślał o panu tylko jako o sobowtórze telepaty, który zniszczył moją rodzinę.
- Nie będę miał tego za złe - powiedział nawigator. Miał wschodnioeuropejski akcent, o wiele bardziej wyraźny niż u Michała, chyba rosyjski. - Przykro mi, że poznaliśmy się w takich okolicznościach. Jestem porucznik Paweł Czechow - uśmiechnął się. Jakże różnił się ten uśmiech od lodowatego, pełnego pogardy uśmiechu Bestera.
- Chciałbym porozmawiać, chorąży - powiedział kapitan. - W przyjemniejszym miejscu. Proszę ze mną do mojego biura.
Boże - myślał Michał. - jeśli atak na członka załogi ma być metodą na dobre kontakty z dowództwem, to każdy oficer powinien to robić pierwszego dnia służby.
***
Koniec września 2259, kolonia Eran 7
Zbliżali się do planety. Mógł już widzieć ją na ekranie, na razie jako mały punkcik, ale przybliżała się z każdą chwilą. Ziemska kolonia na Eran 7, niecały tysiąc mieszkańców, żywa, kwitnąca planeta. o dziwo, nie zamieszkana wcześniej. I tu właśnie leżał problem. Ani Ziemianie, ani Klingoni nie mogli udowodnić swoich praw do planety leżącej pomiędzy ich terytoriami. Kirk przygryzł wargę. Pertraktacje z Klingonami? Pokojowe rozwiązanie konfliktu? Nie, to nie w jego stylu. Czemu wybrali właśnie jego?
Wydał rozkaz wyjścia z prędkości nadświetlnej. Planeta wisiała przed nimi w przestrzeni, biało-zielono-błękitna, podobna w tych kolorach do Ziemi, choć kształty kontynentów różniły się diametralnie. Widział już tysiące takich planet, na setkach postawił stopę, ale nie przestał się zachwycać samym faktem tego, że podróżuje w kosmosie. Wstał z fotela.
- Panie Spock, doktorze McCoy, proszę ze mną - rozkazał. - Chorąży Stański - powiedział do mikrofonu. - proszę zameldować się przy teleporterze.
Czechow spojrzał na niego zdziwionym wzrokiem. W ciągu minionego tygodnia jego stosunki z Michałem znacznie się poprawiły (może pomógł fakt, że obaj pochodzili z Europy Wschodniej), ale zwracanie tak wielkiej uwagi na młodego chorążego tuż po akademii było niezwykłym wydarzeniem. Jakby kapitan uważał go za swojego potencjalnego następcę... Może Michał przypominał mu zabitego niecały miesiąc temu syna? Czechow widział, że od tamtego dnia Kirk zmienił się. Był spokojniejszy, bardziej zamknięty w sobie, wrażliwszy. A może to sny tak na niego wpłynęły? Najbliżsi przyjaciele kapitana wiedzieli o prześladujących go koszmarach. Gdyby tylko on... Odkąd Michał opowiedział mu o Besterze, Czechowa nawiedzał sen, w którym stał naprzeciw czarno ubranego mężczyzny o świdrujących oczach. Ich dłonie stykały się, mężczyzna w czerni miał na sobie skórzane rękawiczki, ale Czechow i tak mógł czuć, pod jak wielkim ciśnieniem przepływa krew w jego palcach... Jego twarz była w cieniu, ale nie musiał jej widzieć...
Kirk opuścił mostek i po chwili wraz ze Spockiem i McCoy'em był już przy teleporterze. Michał czekał na nich. Nie odważył się spytać, czemu zawdzięcza ten zaszczyt. Wstrzymał oddech w momencie, gdy jego ciało rozpadało się na kwanty, by potem zmaterializować się na powrót.
Zaczerpnął świeżego, przesiąkniętego wilgocią i zapachem roślin powietrza. Słońce za razu raziło go w oczy, ale przyzwyczaił się wkrótce. Był środek dnia i to wyjątkowo pięknego dnia. Zieleń otaczająca plac przypominała Michałowi o domu.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział Kirk. - Za mną.
We wnętrzu budynku czekało przedstawicielstwo kolonii, dwóch mężczyzn, jeden średniego wzrostu, szatyn, drugi bardzo wysoki, o przyprószonych siwizną włosach i inteligentnych oczach, oraz brunetka około trzydziestki. Wraz z nimi było dwóch Klingonów, obaj wysocy, masywnej budowy, o włosach czarnych, drobno poskręcanych i dzikich, ciemnych oczach błyszczących spod licznych fałdów na czole. Obaj mieli na sobie zbroje z ciemnego metalu połączonego skórzanymi pasami. Michał poczuł odruchowe drżenie. Widział Klingonów po raz pierwszy w życiu.
Niższy Klingon wysunął się do przodu. Kirk zobaczył, że do pleców ma przytroczoną tą dziwną klingońską broń, czasem określaną jako miecz. "Batlet", tak to chyba nazywali. Uznał, że ustrojstwo niewiele ma z mieczem wspólnego.
- Kirk - powiedział Klingon twardym, wibrującym głosem. - Czemu to ciebie przysyłają na negocjacje? rojna' tu'be'lu' yIntahvIS qerq - wykonał dziwny ruch głową. - Nie będę negocjował z tobą.
I nawzajem, Klingońska kanalio - pomyślał Kirk, ale nie powiedział tego na głos.
- Czego tu chcecie?
- Tego, co nasze. Ta planeta jest nasza. Wy, Ludzie, wdarliście się na nasz teren.
- Leży w naszej przestrzeni.
- qoH - warknął Klingon przez zaciśnięte zęby. - To była od wieków nasza przestrzeń. Od niepamiętnych czasów. A potem przyszliście wy - splunął. - I kogo przysyłacie na rozmowę ze mną? Naszego największego wroga, pół-vulkańskiego mieszańca, lekarza i ludzkie dziecko - spojrzał na Michała. - Nie będę negocjować. bISuv 'e' yIwIv bISutlh 'e' yIwIvQo'. Mieszkańcy kolonii mają się wynieść do jutra, to jedyna i ostatnia szansa, jaką daję Ludziom. Potem dokonamy oczyszczenia tej planety i nic nas nie powstrzyma. A już na pewno nie ty, Kirk.
- I co zrobimy? - spytał McCoy, gdy obaj Klingoni wyszli.
- Byłaby jakaś szansa, gdyby rząd przysłał kogoś innego - rzekł gorzkim głosem siwowłosy mężczyzna.
- Jeśli nie pokojowo, załatwię to siłą.
- Chcemy kolejnej wojny, tak bardzo tęsknimy za poprzednią? Pokojowo nastawieni Ziemianie, szukają pokoju z obcymi cywilizacjami. Zawiedziecie się, gdy będziemy potrzebować pomocy Klingonów. A będziemy - z tymi słowami starszy mężczyzna opuścił salę.
Kirk popatrzył za nim. Potrzebować pomocy Klingonów? W czym? Przeciw komu?
"Nie uratujesz wszechświata. Jesteś za słaby."
Poczuł dreszcz, choć wokoło było zimno. On, który szczycił się tym, że zawsze wychodził wrogowi naprzeciw i wierzył we własną siłę, żołnierz i sceptyk, obawiał się teraz spełnienia snów.
- Kapitanie? - poczuł, jak ktoś przytrzymuje go za ramię.
- Dobrze się czujesz, Jim? - usłyszał głos McCoy'a. - prawie zemdlałeś.
- Nic mi nie jest...
Spock delikatnie poruszył brwią. Nie mówił tego nikomu, ale przypominał sobie pewne Vulkańskie wierzenia. Sny, które opisał mu Kirk, zgadzały się, ich symbolika... To nie było logiczne, ale tysiąc lat temu Wolkani nie mieli swojej logiki. Pamięć, legendy... Byli wtedy młodym ludem wmieszanym w wojnę. Jeśli wierzyć religijnym tekstom niektórych ras, wróg miał nadejść. Już wkrótce.
***
- Obawiasz się? - Jeni Sackmann, ciemnowłosa kobieta z zarządu kolonii podeszła do swojego ojca, Dirka. - Czego? Śmierci czy utraty honoru? batlh potlh law' yIn potlh puS, prawda?
- Jeni... - szpakowaty mężczyzna podniósł głowę. - Nie o honor chodzi, a o całą moją zaprzepaszczoną pracę, lata badań i nadzieję na to, że możemy żyć w pokoju. Toczymy wojnę z tak zadziwiającą kulturą, nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, kogo nienawidzimy. Oni pamiętają znaczenie słowa honor, my zapomnieliśmy o nim. Żyjemy sobie na naszej małej planetce i myślimy, że możemy kontaktować się z obcymi cywilizacjami nie znając ich kultury. A jak zaczęła się nasza wojna z Minbari? Od nieznajomości kultury! Dlaczego walczymy z Klingonami? Bo ich nie znamy, nie rozumiemy ich.
- Ludzie zawsze boją się tego, czego nie rozumieją, tato. Twoja idea... ta "Zjednoczona Federacja Planet"... To się nie uda. Dość trudno było zjednoczyć Ziemię, jak mamy zjednoczyć tak różne cywilizacje? - Jeni usiadła na skraju biurka ojca.
- Nie, dopóki istnieją tacy ludzie jak Kirk.
Twarz Jeni przybrała oburzony wyraz.
- Nie wiesz o czym mówisz, tato! Gdyby nie ten człowiek... - urwała, wstając gwałtownie. Dirk Sackmann spojrzał na córkę. Jej oczy płonęły.
- Jeni...
- Nie pozwolę ci, tato! Nie pozwolę!
Kobieta wyszła wzburzona. Jej ojciec nigdy nie widział jej w takim stanie. Zawsze zachowywała się spokojnie, a teraz...
Wstał od biurka i złożył papiery. Cała jego wieloletnia praca nad kulturą klingońską... Pamiętał dzień, kiedy przeniósł się tu z Jeni, w nadziei, że uda mu się nawiązać kontakt... Pobyt na Kronos... Pierwsze negocjacje z Dornem... Jeden człowiek opętany swoją nienawiścią miał to wszystko zniszczyć.
Dirk Sackmann z wściekłością cisnął papiery w kąt pokoju. Wszystko na nic, na nic! Patrzył, jak jego praca szybuje w powietrzu. Ilu polityków i dyplomatów chciałoby mieć te dane i wykorzystać je do własnych celów...
- Panie Sackmann?
Mężczyzna odwrócił się. W drzwiach, którymi przed chwilą wyszła Jeni, stał młody ciemnowłosy mężczyzna w mundurze chorążego. Ten sam młodzieniec, którego Dorn nazwał "ludzkim dzieckiem".
- Chciałem porozmawiać, panie Sackmann. Pomóc panu? - spytał, pochylając się nad rozsypanymi papierami.
Dirk Sackamann rzucił się, chcąc go powstrzymać, ale było już za późno. Młody chorąży stał przeglądając kartki.
- Język klingoński? A więc jednak się pan tym zajmuje... zastanawiałem się...
- Niech mi pan to odda! - mężczyzna poczuł, że znajduje się na krawędzi paniki.
- Oczywiście. Proszę. Zastanawiałem się, co było powodem pańskiej reakcji dziś rano. Oni nigdy by się nie domyślili, najwyżej komandor Spock. Tymczasem jestem pewien, że otwarcie bądź w tajemnicy rozmawiał pan już z Dornem. Chcę poznać wyniki tych rozmów. Chcę wiedzieć, o co chodzi, dlaczego chce pan pokoju aż tak bardzo.
- Jesteś z nim...
Michał zaczerpnął powietrza. To, że podziwiał Kirka nie oznaczało, że zgadzał się z nim w stu procentach. Widział błędy w postępowaniu swego kapitana, ale gdy próbował zwrócić mu na nie uwagę, Kirk nie słuchał go. Spock powiedział, że to dlatego, że Klingon zabił jego syna. Kirk nienawidził ich już wcześniej, ale po śmierci Davida nienawiść stała się obsesją.
- Jestem - potwierdził. - Mimo to chcę zrozumieć twoje motywy, może nawet zgodzić się z tobą. Wyjaśnij mi. Może jeszcze nie wszystko jest stracone.
Dirk Sackmann usiadł z rękami pełnymi swoich notatek. Znalazł w młodym oficerze powiernika, którego stracił w chwili, gdy Jeni wyszła.
***
- Jesteś pewna? - Tak - kobieta skinęła głową. Czarne włosy zafalowały dookoła jasnych policzków i smukłej szyi. - mój ojciec... Rozumiem jego fascynacje, ale nie mogę pozwolić, żeby ludzie z kolonii zginęli. Jestem za nich odpowiedzialna jako członek zarządu. Do diabła, donoszę na własnego ojca, ale on nie pozwoli na ewakuację, będzie chciał negocjacji, do samego końca.
- Jestem pewien, że będziemy mogli coś z tym zrobić - powiedział Kirk.
Czuł się niepewnie. Odkąd zobaczył Jeni Sackmann, przypomniał sobie dawne czasy. Kiedyś z pewnością prędko doszłoby do czegoś między nim a tą piękną kobietą. Teraz nagle zorientował się, że nie był z nikim od śmierci Lori. Nie był nawet pewien, czy chciałby być.
- Dziękuję - Jeni uśmiechnęła się. Teraz jej usta były jeszcze piękniejsze, czerwone wargi odsłaniały drobne, białe zęby. Kirk przyłapał się na przyglądaniu się tym ustom. Kobieta uśmiechnęła się szerzej, świadoma tego spojrzenia. Odwrócił głowę.
- Proszę mnie zostawić, panno Sackamann. Mam wiele do zrobienia - powiedział.
- Ale...
- Ale? Niech pani odejdzie. Przykro mi - wydawało mu się, że mówi to wbrew sobie, ale sama myśl o tym, że mogłoby go coś z tą kobietą połączyć, przerażała go. Lori, Carol, David... Zbyt wielu ludzi na których mu zależało straciło już życie. Nie przybył tu angażować się. Przybył bronić kolonii.
Spojrzał za okno na gwiazdy. Już wkrótce nadejdzie chwila, gdy stanie na mostku i będzie wydawał rozkazy. Klingoni muszą zostać pokonani, nie ważne jakim kosztem. Wstał. Nie chciał spać tej nocy, świadomy czekającej go jutro walki. Księżyc Eran 7 musiał teraz pięknie wyglądać z powierzchni planety. Żyjąc w kosmosie zaczyna się tęsknić za chwilami, gdy leżąc na trawie ogląda się gwiazdy daleko na niebie. Za spędzeniem bezsennej nocy gdzieś na powierzchni, za światłami w mroku, za barami w mieście lub ogniskiem w leśnej głuszy.
Muszę zabrać Spocka i Bones'a w góry... - pomyślał, a potem znów usiadł w fotelu i po prostu zasnął.
Obudziło go rano wezwanie na mostek. Zerwał się, przygładził rozburzone włosy i wybiegł na korytarz. Nie mógł uwierzyć, że spał aż tak mocno, bez snów.
Czekali na niego na mostku, wszyscy wyglądali o wiele lepiej od niego. Pewnie żadne z nich nie zasnęło na fotelu i nie zostało obudzone tak nagle.
Zajął swoje stanowisko.
- Uhura, proszę otworzyć częstotliwości.
- Tak jest, sir! - odpowiedziała ciemnoskóra oficer łączności.
- Oto wasza ostatnia szansa, Klingoni. Opuście układ, zanim zaczniemy strzelać. - powiedział zdecydowanym głosem, gdy wykonała rozkaz.
- yIngtagh! - przyszła odpowiedź. - Dubotchugh yIpummoH. Heghlu'meH QaQ jajvam.
Komputer przetłumaczył, ale Kirk nie musiał znać dosłownego sensu słów, aby zrozumieć je jako wyzwanie.
- Podnieść osłony. Uzbroić fazery!
- Kapitanie! - wrzasnął rozpaczliwie Michał, wchodząc na mostek. - Proszę tego nie robić! Mamy jeszcze szansę!
Kirk zignorował go. Statek klingoński zamaskował się i wynurzył po chwili strzelając z fazerów. Odpowiedzieli ogniem. Drapieżny Ptak zrobił unik. Kirk rozkazał wystrzelić torpedy. Boczne osłony były uszkodzone.
Klingoni ujawnili się znowu. Monitory wykazywały, że i ich statek nie pozostał bez szkód. Znów strzelili. Promienie fazerów rozprysły się na burcie klingońskiego statku. Drapieżny Ptak zawrócił i znów rozpłynął się w powietrzu. Czekali na niego przez chwilę.
- Co się z nimi dzieje? - Scotty podniósł głowę znad urządzeń.
- Przyczaili się.
***
- Wiedziałem, że jeszcze przyjdziesz - Dirk Sackmann uśmiechnął się. - Dlaczego to robisz?
- Bo w twojej piersi bije serce wojownika.
- Dziękuję ci, Dorn.
- Co teraz zrobisz? Radzę ci zniknąć, zanim rozpęta się piekło.
- Klingon radzi mi uciekać? may'meyDajvo' Haw'be' thlIngan.
- bIlujlaHbe'chugh bIQapalaHbe'. Proponuję ci powrót na Kronos, dalsze studia.
- Dziękuję - Sackmann pokręcił głową. - Mam inne plany. Chcę odwiedzić inne miejsca, studiować inne języki i legendy... Wasza koncepcja Wroga... Czy naprawdę w to wierzycie? Że Wróg powróci?
- To pewne - powiedział Klingon poważnym głosem.
- Dziękuję za wszystko, Dorn. Teraz to ty powinieneś zniknąć... nim rozpęta się piekło. Ciemnoskóry Klingon wyszedł zostawiając Sackmanna samego. Mężczyzna zebrał wszystkie swoje notatki, spojrzał na spakowaną walizkę.
- Tato?
- Wróciłaś, Jeni.
- Wyjeżdżamy, tato?
- Tak, skarbie. Nic tu po nas.
Jeni pochyliła głowę. James T. Kirk. Ciekawe - pomyślała. - czy gdzieś we wszechświecie jeszcze się spotkamy. Miał w sobie coś, czego nie mogła określić, coś, co ją przyciągało.
- Chodźmy, tato - podniosła swoją walizkę.
***
- Przepraszam, kapitanie.
- Rozumiem pana chorąży - kiedy zastanowił się nad zachowaniem młodego Stańskigo, przypominał sobie innego oficera, dziesięć lat temu, podczas wojny. Jedyne zwycięstwo i koszmarne sny potem, sny o walce. - Nawet się pan nie domyśla, jak bardzo pana rozumiem. Myślę, że jeszcze nie raz przysporzy mi pan kłopotów... Ale powinienem słuchać pana uważniej.
Preludium Wojny (2)
Autor:Anka "An-Nah" Łagan
Część II: Córka Żołnierza
Październik 2259, Nowy Jork, Ziemia
Usłyszał krzyk. Krzyk przerażonej kobiety. To nie było niczym niezwykłym w tym miejscu, a jednak Thomas zdecydował podążyć za tym krzykiem. Co go do tego popchnęło? Nie wiedział. Był pewien, że i tak nie będzie mógł pomóc.
W alejce, otoczona przez trzech wyjątkowo paskudnie wyglądających osobników stała dziewczyna. Była brudna i ubrana na szaro, ale jej głowę otaczała płomienna aureola kręconych włosów. W jednaj z dłoni trzymała jakiś kij, jakby zamierzała się nim bronić. Jeden z mężczyzn podszedł do niej, chwytając ją za ramię. Dziewczyna szarpnęła się, uderzyła kijem, który złamał się natychmiast. Krzyknęła kolejny raz, gdy zbir chwycił jej drugą rękę. Nie miała szans.
Thomas zacisnął zęby. Nie mógł na to bezczynnie patrzeć, ale nie mógł też nic zrobić poza modleniem się o cud.
Dziewczyna krzyczała. Jej głos stawał się coraz wyższy i wyższy, aż przemienił się w przenikliwy pisk, od którego zaczynały drżeć szyby. Thomas i trzej napastnicy chwycili się za uszy. Kątem oka chłopak zobaczył, jak na opryszków zaczyna sypać się nagle grad kamieni i puszek. Nikt ich nie rzucał. Same podnosiły się z ziemi i leciały w powietrzu z niesamowitą prędkością. Dziewczyna nie krzyczała już. Stała wyprostowana pośrodku zaułka, płomienne włosy opadały falą na jej plecy. Poruszała głową, jakby za pomocą wzroku kierowała lecącymi przedmiotami. Wreszcie upadła na ziemię pomiędzy ogłuszonymi napastnikami i rozrzuconymi puszkami.
Thomas prawie nie myśląc podbiegł i wziął dziewczynę na ręce. Była niezwykle lekka, jakby nic nie ważyła. Tuląc ją do siebie pobiegł do swojej kryjówki. Tam położył ją na łóżku. Nie była nieprzytomna, choć oczy miała zamknięte. Gdy je otwarła, zobaczył z przerażeniem, że były całe czarne i puste, pozbawione wyrazu. Przypominała mu teraz szmacianą lalkę o oczach z czarnych, lśniących guzików.
Zamknęła oczy, a gdy na powrót je otwarła nie były już czarne, a niebieskie, niemal fioletowe. Patrzyła na niego z przerażeniem na twarzy.
- Uspokój się, nie bój się, proszę... - zaczął powtarzać, obawiając się, że dziewczyna znów zacznie krzyczeć, albo poruszać przedmioty i rzucać je w niego. - Nie zrobię ci krzywdy, błagam, nie zaczynaj znowu...
- To ty nie próbuj...
- Wybacz - odsunął się na bezpieczną odległość. - Nic chciałem, żebyś myślała...
- Myślę co ty myślisz - szepnęła pochylając głowę. - Nie będę ci zawadzać. Dziękuję - wstała, obciągając szary sweter. Mimo, że jej ubranie było szerokie, nie mogło ukryć jej pełnej figury. Była bardzo ładną dziewczyną, choć zbyt niska i zbyt krępa, jak na ogólnie uznawany ideał urody. Twarz miała okrągłą, jedną z tych, na których przy uśmiechu tworzą się dołeczki, oczy fiołkowe, otoczone gęstymi rzęsami. Jej skóra musiała mieć jasny odcień, ale teraz była po prostu brudna.
- Nie, zaczekaj! - Thomas zastawił jej drogę. - Nie chcę, żeby coś ci się stało... Pewnie cię szukają, albo coś...
- Jeśli mnie znajdą - ucięła. - to i ty będziesz miał kłopoty, więc pozwól mi odejść. Poza tym, co robisz w tym paskudnym mieście? Nie powinieneś wrócić do domu?
- Nie wrócę do domu - Chłopak spuścił głowę. - Nigdy tam nie wrócę.
- Nie wiesz, co robisz. Prędzej czy później zatęsknisz... Pomyśl o tych, którzy nie mieli wyboru... Pomyśl...
Zobaczył, jak z jednego z jej fiołkowych oczu spływa łza. Błyszczała jak drogocenny kamień na brudnym policzku dziewczyny...
Zaskoczona chwyciła dwa palce dotykające jej twarzy. Czarne oczy naprzeciw jej twarzy zamknęły się zakłopotane.
- Dlaczego, Thomasie Gray'u?
- Zostań ze mną... razem będzie nam łatwiej... Pomogę ci uciec i może nawet wrócić do domu, jeśli zechcesz...
Dziewczyna uśmiechnęła się. Rzeczywiście, miała śliczne dołeczki na policzkach.
- Zgadzam się, Thomasie Gray'u, o ile włóczęga ze ściganą przez Korpus najsilniejszą telepatką na Ziemi cię nie przeraża. Pozwól, że ja ci się przedstawię: nazywam się Marta Stańska.
***
Wrzesień 2259, ośrodek szkoleniowy Korpusu, Genewa, Ziemia
- Tu jest twój pokój - powiedział krótko szarooki, raczej antypatyczny mężczyzna. Łukasz demonstracyjnie rzucił torbę na łóżko, ale mężczyzna wyszedł nie zwracając na to uwagi. Chłopak usiadł opierając łokcie na kolanach a podbródek na dłoniach.
- Wściekły?
Dopiero teraz Łukasz zauważył chłopaka na sąsiednim łóżku. Chłopak był średniego wzrostu, miał włosy koloru czekolady i szarozielone oczy. Czytał jakąś grubą książkę obłożoną w papier gazetowy.
- Przeraziłeś mnie.
- Telepaty nie da się wystraszyć - uśmiechnął się chłopak. Puścił książkę, a ta sama poszybowała na swoje miejsce na szafce. - Jestem Timothy Browder. Tim. Witaj w piekle.
- Dzięki - prychnął Łukasz. - Wielkie dzięki za dodanie mi otuchy. Łukasz Stański.
- W... Wookash Stansky... - spróbował wymówić Tim.
- Łukasz Stański - Łukasz roześmiał się. - Mnóstwo dziwnych liter, prawda? Taki już los kogoś, kto urodził się w Polsce.
- Mieliśmy jedną z Polski. Zwiała ponad miesiąc temu, tydzień po tym, jak mnie tu przywlekli - mrugnął zielonym okiem. - Dziewczyna zalazła im za skórę, o zalazła. A teraz wychodzą z siebie, żeby ją znaleźć.
- Wiem coś o tym - mruknął Łukasz. - To moja kuzynka.
***
Od swojej ucieczki z domu Thomas nieraz przekonał się, że życie tułacza nie jest łatwe. Z rudowłosą Martą było mu jeszcze trudniej: trudniej znaleźć jedzenie i dach nad głową dla dwojga, zwłaszcza, że dziewczyna nawet nie próbowała pomagać, bojąc się ujawnienia swoich zdolności. W dodatku cały czas musieli się ukrywać, obawiając się depczącej dziewczynie po piętach psychopolicji.
Marta nie mówiła wiele o sobie. Z tego, co udało mu się usłyszeć, Thomas wywnioskował, że dziewczyna była o wiele silniejsza od większości telepatów. Uważano ją za niebezpieczną i kilkoro ludzi, którzy udzielili jej schronienia, próbowało ją już wydać. Za którymś razem stało się coś złego, o czym Marta nie chciała mówić. Mimo to dziewczyna wydawała się mieć wielką potrzebę obecności drugiego człowieka. Towarzystwo Thomasa wprawiało ją w dobry nastrój, czasem zaczynała się nawet śmiać albo mówić o rzeczach, które zupełnie nie miały znaczenia. Było przyjemnie siedzieć koło niej i słuchać jak opowiada o swoich koleżankach i różnych śmiesznych zdarzeniach ze swojego życia. Kiedy zapominało się, że jest telepatką, okazywało się, że to po prostu ładna, wesoła dziewczyna.
Włóczyli się po mieście przez pewien czas a potem zdecydowali się je opuścić. Pozostawać zbyt długo w jednym miejscu było zbyt wielkim ryzykiem. Zabrali cały swój majątek, a raczej to, co posiadał Thomas, gdyż Marta nie zabrała z ośrodka szkoleniowego prawie nic, a to, co miała, straciła lub przehandlowała po drodze. Własność Thomasa nie przedstawiała się imponująco, ale mieli nadzieję znaleźć jakąś pracę na prowincji i znów przenieść się po paru miesiącach. Mieli optymistyczne plany, zakładające przeniesienie się do jakiejś odległej kolonii najdalej za rok.
Wyjechali z miasta kolejką, na podrobionych biletach. Wysiedli na stacji w jakimś miasteczku, potem jakiś kierowca podwiózł ich transportowym ślizgaczem kilka kilometrów, dalej zdecydowali się iść na nogach. Pod wieczór zorientowali się, że główna droga ciągnie się kilometry do przodu a oni nie mają gdzie nocować. Po pół godzinie Marta wypatrzyła odbijającą w bok drogę. W oddali widzieli zarysy domów miasteczka i światła odbijające się na tle granatowego, wieczornego nieba.
Mimo wieczoru na ulicach było jeszcze wielu ludzi. Niektórzy siedzieli w ogródkach przy kawiarniach, inni szli dokądś. Thomas widział, jak twarz Marty rozjaśnia się. Miasteczko wydało się im teraz, po wielkiej metropolii i tułaczce przez pustkowie, oazą spokoju. Główną ulicą przemknął czarny ślizgacz. Marta zamarła jeszcze zanim zdążył się zatrzymać.
- Jak im się udało... - wyszeptała i skoczyła przez mur do ogrodu najbliższego domu.
- Marta? Marta!
Ze ślizgacza wysiadło kilu mężczyzn w czarnych mundurach. Ich przywódca był niski i ciemnowłosy, a jego oczy, gdy wyszedł do światła latarni, sprawiały wrażenia stalowych ostrzy. Thomas nie czekając pobiegł za dziewczyną.
***
Październik 2259, Waterpoint, Ziemia
Ogień na kominku płonął jasnym płomieniem. Alice Wowden siedziała z nogami pociągniętymi pod brodę i myślała. Trudno by jej było opuścić to miasto i dom, zostawić to samo miejsce, gdzie zamieszkała z Tedem tuż po ich ślubie, piętnaście lat temu. Może było to też ostatnie miejsce, gdzie widziała Teda po raz ostatni, ale tu przecież wychowywała swoją córkę. Pamiętała ten dzień, dwanaście lat temu, gdy wezwali Teda na wojnę, kiedy wieczorem zgubił swoją obrączkę i nie mogli jej znaleźć. Powiedział wtedy, że już nie wróci, a ona mu nie wierzyła. Potem widziała go ostatni raz, gdy zadzwonił do szpitala, dzień przed narodzinami Kate. Tej samej nocy zestrzelili go.
Kate przytuliła się do niej jak mały kotek, zamykając oczy i kładąc jej głowę na kolanach. Alice objęła córkę. Jak miała jej powiedzieć? Kate siedziała ze ślicznym uśmiechem na twarzy, rozczochrane brązowe włosy sypały się na jej ramiona. Małe stworzonko, drobne, szczuplutkie i ciepłe.
- Kate, skarbie...
- Mhmm?
- Kate, kotku, mam problem... firma chce mnie przenieść... Gorzej, że daleko...
Kate podniosła głowę i spojrzała na nią. Czasem Alice zastanawiała się, po kim dziewczynka ma oczy. Ted miał zielone, ale nie tak błyszczące, nie podobne do dwóch ciemnych szmaragdów. Czasem w ciemności przypominały oczy kota, choć były o wiele większe i bardziej okrągłe, prawie jak oczy postaci z japońskich komiksów.
- Pojadę z tobą, mamo. To żaden problem dla mnie.
Alicja uśmiechnęła się. Kate była najwspanialszym dzieckiem, o jakim mogła marzyć. Niesamowicie podobna do ojca, tak samo malutka, brązowowłosa, z takim samym nosem. Tak samo łagodna, wrażliwa. Najwspanialsza pamiątka, jaką zostawił jej Ted.
Zbliżały się urodziny Kate i rocznica jego śmierci, ten dzień, kiedy Kate wychodziła na balkon i krzyczała aż zaczynało jej brakować tchu. Zawsze. Odkąd dowiedziała się jak umarł. A w tym roku tego nie zrobi. Bo tam, gdzie pojadą nie będzie balkonu a gwiazdy będą na wyciągnięcie ręki.
- To bardzo daleko. Poza Ziemią.
- Pojadę choćby i na Marsa.
- Nie na Marsa... na żadna planetę. Na stację kosmiczną. Słyszałaś o Babylonie 5?
Kate wstała. Uśmiechnęła się rozkładając ramiona.
- Wiesz, mamo, że pojadę wszędzie, gdzie mnie zabierzesz. Nie obchodzi mnie, jak daleko od domu, byle z tobą. Tam twój dom, gdzie serce twoje, prawda? Możesz zabrać mnie gdzie tylko chcesz, nie ważne jak daleko od Ziemi.
Przecież będziemy tęsknić - pomyślała Alice. Gdzieś w głębi serca miała nadzieję, że Kate się nie zgodzi. Jak mogłaby opuścić ten dom. "To tylko miejsce, ale my uczynimy to miejsce naszym domem." - powiedział Ted, gdy się tu przeprowadzili, dwójka młodych ludzi tuż po ślubie. A Kate tak po prostu...
Dziewczynka na powrót usiadła, wyciągając do przodu szczupłe nogi, a głowę odchylając do tyłu. Była niezwykle spokojna, jak na kogoś, kto właśnie dowiedział się, że ma opuścić dom. Na górze skrzypnęło jakieś okno, głośno i przeciągle. Matka i córka spojrzały na siebie.
- Pójdę je zamknąć - Kate wstała.
Na górze zajrzała najpierw do swojego pokoju, potem do pokoju mamy. W obu okna były zamknięte. Gdy naciskała klamkę do dawnego pokoju rodziców, usłyszała, jak ktoś dzwoni do drzwi. Wychyliła się przez barierkę schodów i zobaczyła mamę rozmawiającą z niskim mężczyzną w czerni. Nieznajomy podniósł na moment oczy. Kate poczuła, jak patrzą przez nią na wylot, zimne, jak stalowe ostrza. Zamarła w bezruchu. Jedno spojrzenie wystarczyło, by zrozumiała, z jakiego rodzaju człowiekiem ma do czynienia. Mężczyzna znów przeniósł wzrok na Alice i kontynuował rozmowę. Kate stała na piętrze dopóki nie wyszedł.
Gdy drzwi za człowiekiem w czerni zamknęły się, Kate wróciła do pokoju rodziców. W środku było ciemno, a okno było uchylone. Dziewczynka weszła do środka. Zawsze czuła się tu dziwnie, ten pokój był swoistym muzeum pamięci jej ojca. Pamiętała, jak kiedyś mama zaprowadziła ją tu, pokazując zdjęcia ojca, szczupłego, zielonookiego mężczyzny o łagodnej, zamyślonej twarzy. Czasem Kate, stając przed lustrem, badała dokładnie swoje rysy i sylwetkę, szukają podobieństwa. Ojciec, którego nie znała, a do którego była tak podobna. Zabili go. Zestrzelili jego myśliwiec. Długo nie mogła zrozumieć, jakie okrutne istoty byłyby zdolne do takiego czynu. Teraz, mając prawie dwanaście lat wiedziała już, że wojna jest po prostu wojną, a ci, którzy w niej uczestniczą są zwykłymi ludźmi, nawet jeśli urodzili się na innej planecie. Nie nienawidziła ich już. Nic do nich nie czuła.
Zamknęła okno.
Skrzypnięcie za plecami. Kate odwróciła się błyskawicznie.
Ciemnowłosy chłopak skoczył i zanim dziewczynka zdążyła zareagować, zatkał jej usta dłonią. Kate szarpnęła się.
- Cicho, maleńka - szepnął chłopak. - Nie zrobię ci krzywdy. Nie jesteśmy złodziejami. Chcemy się po prostu schować.
- Puść ją - powiedziała jego towarzyszka, czerwonowłosa dziewczyna o delikatnej, okrągłej twarzy. - Nic nie zrobi, prawda, Kate?
Dziewczynka kiwnęła głową. Nie dziwiło jej, że rudowłosa zna jej imię. Jej fiołkowe oczy sugerowały moc taką samą, jak u mężczyzny w czarnym mundurze, może nawet większą. Przeszywały, ale nie były natarczywe. Starały się unikać kontaktu.
- Byli tu, Kate, prawda?
- Tak.
- Mam nadzieję, że nie wrócą - dziewczyna pochyliła okoloną wspaniałymi, rudymi lokami głowę. - Są uparci. Podobno znajdują wszystkich. - odrzuciła głowę do tyłu. - Mnie znaleźć nie mogą.
- Nie znajdą - powiedziała z przekonaniem dziewczynka. - Możesz tu zostać jak długo chcesz. - czyjeś oczy były powodem tej decyzji, nie wiedziała jednak, czy należały one do rudej dziewczyny, czy do czarno ubranego mężczyzny. - Poza tym przyda się wam kąpiel. Jesteś okropnie brudna.
***
Październik 2259, ośrodek szkoleniowy Korpusu, Genewa, Ziemia
- Thimoty Aleksander Browder - mówił szczupły, jasnowłosy mężczyzna o pociągłej twarzy z wystającymi kośćmi policzkowymi. - dopuściłeś się poważnego wykroczenia i powinieneś zostać za to dyscyplinarnie ukarany, jako przykład dla pozostałych. Jednakże możesz uniknąć kary, jeśli zgodzisz się przez miesiąc wykonywać prace porządkowe, sam jeden, bez możliwości skorzystania z pomocy towarzyszy.
Czym to się różni od kary? - pomyślał Łukasz.
Niczym. - usłyszał w swojej głowie głos Tima.
Stali w rozległym pomieszczeniu pełniącym rolę czegoś w rodzaju placu apelowego, kilka rzędów młodych ludzi w jednakowych, ciemnoszarych ubraniach. Niektórzy spośród nich byli zdezorientowani i przerażeni, tak, jak jeszcze niedawno Łukasz, inni wyrywali się na wolność jak Tim. Jeszcze inni - tych Łukasz obawiał się najbardziej - byli tu w swoim żywiole.
- Zgadzasz się, Thimoty Aleksandrze Browder?
A niech was cholera - nadał Tim na wszystkich pasmach. - A niech was jasna klingońska cholera.
Jasnowłosy zmarszczył brwi. Wiedział, że jest prowokowany, ale nie dał po sobie poznać rozdrażnienia.
- Uważam to za twoją zgodę, Thimoty Aleksandrze Browder - rzekł głośno. - W uznaniu dla twoich tak dużych zdolności.
Wywinąłeś się, Tim.
Nie ma czegoś takiego, jak "wywinąć się".
Z przykrością Łukasz musiał stwierdzić, że przyjaciel ma rację. Nie udało mu się dotychczas zauważyć żadnego sposobu na uniknięcie wszechobecnej kontroli. Świadomość, że prawie niemożliwe jest ukrycie własnych myśli mogła doprowadzić do szaleństwa. Czasem trudno było znaleźć miejsce na tyle odległe od innych telepatów, aby móc rozmawiać w spokoju. W takich warunkach człowiek popadał w paranoję albo stawał się pozbawionym uczuć automatem. Łukasz nie miał pojęcia, co czeka jego.
***
Październik 2259, port kosmiczny na Florydzie, Ziemia
- Kate, skarbie, jesteś pewna że masz wszystko?
- Tak, mamo.
Alice ścisnęła mocniej rączkę walizki.
- Mój Boże, pierwszy raz wyjeżdżam na tak długo i tak daleko. Pięcioletni kontrakt, tragedia... Obyśmy tylko nie musieli przechodzić przez komory teleportacyjne...
- Używają ich tylko w wojsku, pani Wowden. A i tam nie na wszystkich statkach - odezwał się Thomas. Teraz, gdy był umyty i porządnie ubrany, Alice musiała przyznać, że był po prostu miłym, inteligentnym chłopakiem. Była ciekawa, co skłoniło go do opuszczenia domu.
- Chodźmy - Marta podniosła swoją walizkę.
- Czy myślisz, że z okien statku można robić zdjęcia? - spytała Kate, chwytając ją wolną ręka za przedramię.
- Co chcesz fotografować?
- Gwiazdy, planety, inne statki... - wzruszyła ramionami. - Co się da. - w przewieszonym przez ramię futerale miała aparat fotograficzny, dwudziestowieczną lustrzankę ze światłoczułą kliszą, jedną z pamiątek po ojcu, który też interesował się fotografią. Przed wyjazdem uwieczniła dom i ogród, swoje koleżanki. Nie wiedziała, gdzie wywoła te zdjęcia, ale zamierzała zrobić to sama.
Wsiedli do promu. Kate siedziała cały czas przy małym okienku, wyglądając na zewnątrz i nie przepuszczając nikogo. Nos miała dosłownie przyklejony do grubej, lodowato zimnej szyby. Prom wystartował, trzęsąc się lekko i wzniósł się ponad chmury i atmosferę. Potem Kate zobaczyła, jak zarysy kontynentów oddalają się i rozmywają, a Ziemia staje się małą, błękitną kulką. Znaleźli się na orbicie i zmierzali w kierunku wielkiego statku, który miał zanieść ich do celu. Żegnaj Ziemio - pomyślała Kate.
***
Październik 2259, Genewa, Ziemia
Ciemna postać przeskoczyła ogrodzenie i wylądowała na miękkiej trawie poza nim. Rozejrzała się wokoło i pobiegła przed siebie, przytrzymując przewieszoną przez ramię torbę. Ślizgacz przemknął nad czarną powierzchnią ulicy. Jego światła spłoszyły chłopaka, który ukrył się w krzakach. Młodzi pasażerowie pojazdu pojechali dalej śmiejąc się głośno, ktoś wyrzucił pustą puszkę po piwie. Chłopak podniósł się powoli, rozejrzał się. Ulica była pusta, po drugiej stronie wznosiły się budynki. Za plecami chłopak miał wysoki mur i masywny, jasno oświetlony budynek. Kilkoma susami przebiegł ulicę. Po drugiej stronie ukrył się za drzewem, odczekał kilka chwil i pobiegł dalej.
Gdy uznał, że jest już wystarczająco daleko, przystanął aby odetchnąć. Odgarnął z czoła mokre jasne włosy. Był cały spocony, czuł strużki spływające mu po plecach.
Dalej szedł już spokojnie. O tej porze nocne życie miasta było najintensywniejsze. Neony i ekrany nad drzwiami klubów migotały, w zaułkach mnóstwo było pijących alkohol mężczyzn i wyzywająco ubranych kobiet. Chłopak przechodził obok tego życia starając się nie zwracać na nie uwagi. Dopiero w miejskim parku znalazł nieco spokoju. Usiadł na jednej z ławek pod rzucającą mleczne, białe światło latarnią. Pod stopami miał chodnik z gładkich, czarnych, biało żyłkowanych płyt.
Zaszeleściły krzewy. Chłopak poderwał się.
- To tylko ja, Łukaszu - ciemnowłosy chłopiec w mniej więcej tym samym wieku wynurzył się spomiędzy drzew. Gdy wszedł do kręgu światła, jego szarozielone oczy rozbłysły.
- Masz to?
- Jasne - nowo przybyły usiadł na ławce i wyjął ze swojej torby dwa bilety. - Mój kontakt załatwił to bez problemu. Jeszcze jutro będziemy na Marsie, za trzy dni na Io a potem... puff! I wyparujemy.
Łukasz uśmiechnął się. Szło im aż za łatwo, ale stale mieli się na baczności. Tak czy inaczej, każda chwila wolności była warta wydanych pieniędzy i ewentualnych niewygód.
- Tim, jesteś genialny.
- Przymierzałem się do tego od dawna - chłopak machnął ręka. - A teraz chodźmy już. - wstał, podnosząc czarną torbę.
Łukasz skinął głową. Ciemności nocy ukryły ich sylwetki, gdy powoli zmierzali w kierunku miasta i portu kosmicznego.
***
Październik 2259, statek pasażerski Avalon Queen, gdzieś w kosmosie
Ciemność.
Za oknami przesuwała się ciemność. Pusta i lekka, niematerialna, ozdobiona gwiazdami. Ciemność nocy, ciemność pustki, ciemność wszechświata.
- Thomas...
Kate poderwała się. Głos Marty przerwał ciszę, obudził ją.
- Thomas, nie rób tego...
- Czego?
- Nie patrz mi w oczy - Marta pochyliła głowę. - Widzę tam więcej niż byśmy oboje chcieli.
- Przepraszam.
Czerwień. Ognista, przerażająca czerwień podprzestrzeni, wszędzie dookoła, za plecami Alice w spokoju czytającej książkę, dookoła Marty, wpleciona w złocisto-miedzianą chmurę jej włosów.
Kate zamrugała oczami. Zasypiała tak od niemal godziny, budząc się co chwila, tracąc rozróżnienie między snem a jawą.
- Chcesz spać, kotku? - Alice otoczyła ją ramieniem. - Połóż się. Przed nami długa droga.
Kate wtuliła się w ramię matki, Jej ciepło i zapach były uspokajające, przypominały o domu, cichych nocach i ogniu na kominku.
Ciemność.
Stała na równinie, pustej, smaganej wiatrem. Na horyzoncie nie było nic, poza pustką, niebo było puste i szare. Potem ponad jej głową przemknął czarny, bezkształtny cień. Jego krawędzie migotały wszystkimi odcieniami czerni i szarości. Potem niebo znów opustoszało. Ciemność.
Jacyś ludzie, wiele twarzy, których nie widziała dotąd, mówili coś do niej, ale nie rozróżniała słów. Wreszcie spośród tłumu wyszła jedna postać, położyła jej dłonie na ramionach. Ku jej zaskoczeniu postać okazała się mężczyzną o szmaragdowozielonych oczach.
...tato?...
...wyrosłaś na piękną dziewczynę, moja Kate - uśmiechnął się. - kiedyś będziesz piękną kobietą. Czeka cię życie, jakiego większość ludzi nie potrafi sobie nawet wyobrazić. Ale musisz umieć wybrać drogę, którą pójdziesz. Czy wiesz, jak zginąłem, moja Kate?...
...tato... - oczy miała pełnie łez. - zabili cię...
...nie, moja Kate. Tak nie wolno ci myśleć. Nie wolno ci nienawidzić. Nie ich... Ciemność.
Siedziała na ławce w jakimś ogrodzie, obok kobiety w długiej sukni. Ponad ich głowami zwieszały się liście roślin, jakich nigdy dotąd nie widziała.
...przyjdź, kiedy będziesz gotowa, Kate - powiedziała kobieta. Miała łagodny głos i piękny uśmiech. - będę na ciebie czekać, gdy nadejdzie ciemność...
Ciemność.
Znów stała na równinie, niesiony z wiatrem szary piasek kłuł jej twarz tysiącem igieł. Włosy miała związane razem złotą wstążką, na szyi łańcuszek z zawieszonym na nim srebrnym krzyżykiem i złotym pierścionkiem, do bluzki przypiętą srebrną broszkę z ogromnym, zielonym kamieniem, w dłoni dziwną broń, jakiś rodzaj kija. Kolejny czarny kształt nadleciał z oddali i zatrzymał się tuż nad jej głową. Usłyszała przeraźliwy krzyk wdzierający się do jej mózgu. Słyszała pytanie zawarte w tym krzyku.
...wiem czego chcę! - krzyknęła, naprzeciw wiatru i wycia. - Chcę móc wybrać i nikt nie narzuci mi swojego zdania!...
...dobrze. Będziemy na ciebie czekać, gdy nadejdzie ciemność...
Ciemność.
Mężczyzna spadał w otchłań...
Ciemność.
Zerwała się. Czuła jak jej serce bije w przyspieszonym tempie, oddech miała płytki i urywany. Obok niej spała jej matka, niedaleko Marta. Thomasa nie było. Kate podeszła do okna, ale okazało się, że ktoś je zasłonił. Usiadła. Tato? Tato, czy to naprawdę byłeś ty? I kim są ci wszyscy ludzie?
Część III: Ostatnia Nadzieja
Październik 2259, statek pasażerski Avalon Queen, gdzieś w kosmosie
- Dzień dobry, mamo. O ile to można uznać za dzień.
Alice przetarł oczy. Kate siedziała z ponurą miną, z kolanami podciągniętymi pod brodę.
- Długo nie śpisz, Kate?
- Wiele godzin... miałam złe sny. Śnił mi się tata i jacyś ludzie, których nie znam... dziwne rzeczy... nie chcę o tym mówić. Marta jeszcze śpi. Długo będziemy lecieć?
Alice spojrzała na zegarek.
- Kilka godzin - odpowiedziała.
- Kilka godzin - powtórzyła Kate zmęczonym głosem. Alice zauważyła, że jej oczy są podkrążone z braku snu.
- Prześpij się.
- Nie. Nie mogę - dziewczynka pokręciła głową. Bała się własnych snów.
Marta zbudziła się, przetarła oczy, a potem spojrzała na Kate. Wydawało się, ze wie, co dzieje się w umyśle dziewczynki, ale nie próbowała nic zrobić. Kate poczuła wdzięczność. Przyszedł Thomas. Przywitał się i usiadł obok nich, ale mówił mało i w ogóle nie patrzył na Martę. Kate przypomniała sobie ich nocną wymianę zdań. Tak, Marta ze swoimi wielkimi zdolnościami musiała od razu widzieć cudze myśli. Kate zastanawiała się, ile przypisano jej punktów w oficjalnej skali. Dziewczyna nie chciała o tym mówić, więc pewnie dużo. Tylko Alice próbowała podtrzymać rozmowę, ale nikt poza nią nie miał do tego nastroju. Czas mijał powoli.
Kate nie była pewna, ile upłynęło godzin, gdy statek wyszedł wreszcie z podprzestrzeni. W oknie zobaczyła kształt planety, potem unoszącą się na jej orbicie stację kosmiczną. Statek zbliżał się do doków.
Zabrali swoje bagaże. W promie, który miał ich zawieźć prosto na stację było już pełno Ludzi i nie tylko. O istnieniu niektórych z tych ras Kate nie miała pojęcia, ale pasażerowie promu nie mogli się równać z tłumem, jaki otoczył ich, gdy znaleźli się już na stacji. Wydawało się, że obcych jest tu nawet więcej niż Ludzi.
"Witajcie na Babylonie 5" - głosił wielki napis nad wejściem.
***
Październik 2259, statek kosmiczny Enterprise, gdzieś w kosmosie
Kirk spojrzał na pulpit. Niedługo mieli dolecieć. Stacja kosmiczna była doskonałym miejscem na uzupełnienie zapasów i dokonanie gruntownego przeglądu, którego tak domagał się Scotty. Enterprise, jego jedyna miłość domagała się uwagi. Kapitanowi trudno jest sprzeciwić się dwóm ludziom na pokładzie: lekarzowi i głównemu mechanikowi. Kiedy oni rozkazują, kapitan jest bezradny.
Kirk słyszał kiedyś o tej stacji. Babylon 5. Dziwne miejsce. Wieści o rzeczach, które się tam działy, powoli, ale skutecznie, wydostawały się na zewnątrz. Kirk zastanawiał się, jaki będą miały wpływ na wszechświat i czy on będzie miał w tym jakiś udział... Śmieszne, nagle przypomniały mu się własne sny. Dostojna kobieta o zielonych oczach i mężczyzna, który kiedyś był nim samym. Oboje mówili mu, że nie będzie w stanie ocalić wszechświata. Dziwne sny.
- Jesteśmy, kapitanie - głos Czechowa wyrwał go z zamyślenia.
Przed nimi rozpościerał się widok na unoszącą się na orbicie stację kosmiczną. Była cała błękitna, jej pierścienie obracały się, wytwarzając wewnątrz grawitację. Takie obiekty były zbyt duże, aby można w nich było zamontować sztuczne ciążenie. Stację otaczały liczna statki.
- Poruczniku Uhura, proszę otworzyć częstotliwości. Babylon 5, tu kapitan Kirk ze statku Enterprise.
- Mówi komandor Iwanowa. - odezwał się kobiecy głos, obdarzony podobnym jak u Czechowa wschodnioeuropejskim akcentem.
- Chcieliśmy zatrzymać się na naprawy i uzupełnienie zapasów.
- Nie ma po temu przeciwwskazań - odparła kobieta.
Po pół godzinie spotkali się z nią w centrum dowodzenia stacji. Była energiczną osobą nieco powyżej trzydziestki, wysoka, wysportowana, ciemne włosy splatała w ciasny warkocz z tyłu głowy. Kiedy mówiła, w jej głosie można było wyczuć pewność siebie. Trochę zbił ją z tropu Vulkański gest powitalny w wykonaniu Spocka, ale dzielnie uniosła dłoń do góry, choć nie odważyła się rozsunąć palców.
- Przykro mi, że komendant nie może się z panem spotkać osobiście, kapitanie Kirk - powiedziała. - ale jest zajęty. Życie na stacji kosmicznej może być bardzo męczące - westchnęła. - Tak więc, czego potrzebujecie?
***
Październik 2259, Babylon 5
Alice układała ubrania w szafce. Kate przyglądała się tej czynności, siedząc na łóżku i machając nogami. Zaraz po przyjeździe wzięła prysznic (dziwnie się czuła, myjąc się nie w wodzie, a w strumieniu zjonizowanych cząsteczek) i przebrała się w obszerną, flanelową koszulę, która kiedyś należała do jej ojca. Umyte włosy związała na karku. Musiała teraz wyglądać trochę jak w swoim śnie.
- Mamo, muszę iść. Muszę znaleźć Minbaryjkę z brązowymi włosami.
Alice zamarła.
- Kate? - wyszeptała. - Minbaryjczycy przecież...
- Muszę ją znaleźć - odparła Kate z naciskiem. - Poza tym - dodała wstając. - muszę się przejść... rozejrzeć się... zobaczyć, jak radzą sobie Marta i Thomas...
- Jesteś pewna, Kate...
- Jestem - powiedziała zdecydowanym głosem. - Nie martw się, mamo - rzekła, podchodząc i obejmując jej szyję. - Nic mi nie będzie.
Alice poczuła niepokój. Kate nigdy nie zachowywała się w ten sposób. Mała, łagodna, wrażliwa Kate...
Dziewczynka słyszała dziwny odgłos zamykających się za nią drzwi. Znalazła się na korytarzu, będącym zarazem ulicą. Jakiś człowiek minął ją w pośpiechu, biegnąc do windy, potem przeszedł technik z pełnym narzędzi pudełkiem.
Kate nie miała zielonego pojęcia gdzie ma się udać. Ze snu pamiętała rośliny, co mogło oznaczać ogród, ale jeśli te rośliny były na jakiejś innej planecie, albo gorzej - cały sen był tylko wytworem zmęczonego i zdenerwowanego umysłu? Mimo to Kate chciała się upewnić. Przeszła do kolejki. Gdy pojazd ruszył, mogła widzieć w dole zieleń ogrodów hydroponicznych. Nie miała jedynie pojęcia, jak się do nich dostać.
Wkrótce znalazła się na szerokiej, zatłoczonej promenadzie. Było tu mnóstwo sklepów, lokali i straganów, roiło się od Ludzi i obcych. W tłumie co jakiś czas migała jej twarz Minbaryjczyka, ale kobiety ze snu nie było. Może mama miała rację. Minbaryjka o brunatnych włosach. Minbaryjczycy nie mieli włosów. Anomalia. Coś takiego nie mogło się zdarzyć. Ta kobieta nie istniała.
Młody mężczyzna w mundurze rozmawiał z kobietą przy straganie. Miał śliczny uśmiech, a jego rozmówczyni wydawała się oczarowana. Jakiś obcy o gadziej twarzy i skórze w zielonym, z pomarańczowymi plamkami, kolorze, szedł energicznym krokiem, najwyraźniej okropnie wściekły, bo jego czerwone oczy błyszczały. Ciemnowłosy mężczyzna w mundurze ochrony obserwował promenadę z galerii. Jakaś dziwna postać w skafandrze przesunęła się majestatycznie tuż obok Kate. Gdy dziewczynka popatrzyła na nią, postać przystanęła a "głowa" dziwnego skafandra spojrzała na dziewczynkę z błyskiem czerwonego światła.
Tłum oszałamiał Kate. Bywała już w wielkich miastach, ale tu było jak w zupełnie obcym kraju.
- Zgubiłaś się?
Podniosła głowę. Stał nad nią oficer ochrony, mężczyzna nieco powyżej czterdziestki, z włosami obciętymi przy samej prawie skórze.
- Szukam kogoś - zdobyła się na odwagę. Mężczyzna wyglądał na wysokiego stopniem, musiałby więc wiedzieć o tak niezwykłej osobie. - Kobieta. Minbaryjka o brązowych włosach.
Zauważyła wyraz najwyższego zdumienia oczach mężczyzny.
- Szukasz kogo?!
- Przepraszam - szepnęła. Wiedziała, że to niemożliwe. Sny są tylko snami. - musiałam się pomylić.
Mężczyzna przykucnął i położył jej dłonie na ramionach. Miał piwne oczy.
- Czy ty wiesz, o czym mówisz, mała? Czy ty masz pojęcie, o czym, o kim mówisz?
- Ona... istnieje? - spytała Kate z nadzieją.
- Istnieje - potwierdził mężczyzna. - I choć nie wiem, dlaczego musisz się z nią zobaczyć, obiecuję, że umożliwię ci to spotkanie.
***
Papiery! Papiery, papiery i jeszcze raz papiery. Rok w tym miejscu, a on wciąż nie umiał się przyzwyczaić. Dowodzenie statkiem kosmicznym było o wiele łatwiejsze. Tony papierów.
- Nie przeszkadzam, kapitanie?
Podniósł głowę. Jego pierwszy oficer stała w drzwiach, za nią jakiś mężczyzna w mundurze kapitana Gwiezdnej Floty.
- Proszę wejść, właśnie miałem skończyć - odłożył przeglądane dokumenty i wstał.
Kirk spojrzał na twarz mężczyzny podchodzącego do niego i Iwanowej. Miał nieodparte ważenie, że gdzieś go już widział.
- John Sheridan - przedstawił się mężczyzna.
John Sheridan! Kirk przypomniał go sobie, gdy usłyszał to nazwisko. Przecież to ten człowiek był jego dowódcą jedenaście lat temu, podczas wojny. To on wydał rozkaz zaminowani drogi Minbaryjskiemu statkowi i dał Ziemi jedyne prawdziwe zwycięstwo. Kirk pamiętał tego niewiele starszego od siebie mężczyznę, obejmującego stanowisko po zabitym kapitanie. Czy go pamiętał?
- James Kirk - uścisnął dłoń mężczyzny.
- Miło mi - odpowiedział Sheridan. Jego twarz nie wyrażała nic specjalnego. A więc nie pamiętał. - Słyszałem o panu - uśmiechnął się. - proszę usiąść.
Kirk usłuchał. Sheridan usiadł naprzeciw niego w fotelu, przy nich Iwanowa.
- Słyszałem - zaczął komendant stacji - że miał pan ostatnio problemy z Klingonami. Czy to dlatego zdecydował się pan tu zatrzymać?
- Częściowo - odpowiedział. - Odnieśliśmy uszkodzenia, ale myślę, że mój główny mechanik poradziłby sobie w przestrzeni... Problem z tym, że Scotty jest przewrażliwiony na punkcie tego statku i wolał zatrzymać się na najbliższej placówce żeby zrobić gruntowny przegląd - uśmiechnął się nieco wymuszenie. Czuł się skrępowany rozmową z dawnym dowódcą jak z równym sobie.
Sheridan wydawał się nie widzieć jego niepewności.
- Mogę zaoferować pomoc zespołu naszych techników.
- Dziękuję, ale w tej sprawie powinien pan porozmawiać ze Scottym... z porucznikiem Scottem.
- Dobrze zna pan swoją załogę? - Sheridan zmienił temat.
- Tak... Dowodzę Enterprise już siedem lat... Długie przebywanie razem związało nas... Kiedy mnie przenieśli byłem pewien, że będzie mi ich brakować, ale na szczęście to już koniec.
- Ja jestem tutaj dopiero rok i mam czasem wrażenie - spojrzał na Iwanową. - bycia bez przerwy porównywanym z moim poprzednikiem.
- Kapitanie! - kobieta podniosła się lekko.
- Proszę mi nie mieć tego za złe - odpowiedział jej. - ale naprawdę mam takie złudzenie. Wszyscy: pani, Garibaldi, doktor Franklin, nawet ambasadorowie, wszyscy oni wydają się myśleć "Sinclair był taki a on jest taki". Powinien się pan cieszyć, panie Kirk, że nie spotkało pana to samo.
Drzwi do biura otwarły się i po chwili Kirk poznał kolejną osobę z dowództwa stacji: krótko ostrzyżonego szefa ochrony nazwiskiem Michael Garibaldi.
- Kapitanie, komandorze - przywitał ich nowo przybyły. - Miło mi pana poznać, kapitanie Kirk - rzekł, gdy już zostali sobie przedstawieni. - Spotkałem bardzo dziwną osobę - rzekł, usiadłszy na wolnym krześle - Wypytywała mnie o Delenn, co nie byłoby dziwne, gdyby nie to, że miała może ze dwanaście lat. Dziwny dzieciak. Naprawdę, zachowywała się... Nie wiem nawet, dlaczego jej pomogłem, ale nie może przecież zrobić nic złego.
Kirk przypomniał sobie imię które wymówił Garibaldi. To ta Minbaryjska dyplomatka...
***
Liście zaszeleściły pod palcami Kate. Były zielone i zupełnie zwyczajne, o delikatnej, żyłkowanej strukturze. Zwieszały się wszędzie dookoła z gałęzi otaczających placyk drzew. Właściwie nie były to drzewa, a jedynie nieco większe krzewy, no, może karłowate drzewka, jakieś cytrusy, pewnie pomarańcze... Ale owoce wisiały za daleko, aby mogła jeden zerwać. Jeden kosztował pewnie połowę miesięcznej pensji mamy.
Z powrotem usiadła na ławce. Parę już razy siadała tak i wstawała, czasem gotowa odejść, przekonana, że mężczyzna ją oszukał. Nawet się jej nie przedstawił i nie spytał jej o imię. Ale w końcu był oficerem ochrony i nie miał prawa zwodzić dziecka. Więc Kate została, licząc, że ktoś w końcu się pojawi.
Nie wiedziała już, jak długo siedzi, gdy usłyszała kroki. Podniosła głowę.
To był tylko jakiś obcy w mundurze, z tego, co sobie przypominała, Wolkan, bo jego uszy były spiczasto zakończone. Wysoki, ciemnowłosy, oczy miał ciemne i niemal lodowate. Minął ją, zupełnie jej nie zauważając.
- To bez sensu - westchnęła.
Wolkan, który był już prawie przy wyjściu, odwrócił się.
- Słucham?
- Nie, to nie było do pana - Kate skuliła się spłoszona. Wolkan wyszedł.
Nie ma sensu czekać - pomyślała Kate. - Ona nie przyjdzie, nawet jeśli naprawdę tu bywa, dziś nie przyjdzie.
Wstała i wyszła z ogrodu. Chwilę później wrócił do niego wolkański oficer, pogrążony w rozmowie z minbaryjską kobietą.
***
Sektor brązowy był najgorszą z części stacji. Nikt nie przychodził tu, chyba że miał mało pieniędzy albo ciemne interesy. Przeważnie jedno i drugie naraz.
Brudne korytarze, dym i zapach brudu, ludzie, którzy częściej chyba pili alkohol, niż zmieniali ubrania. Kieszonkowcy, mordercy, narkomani i prostytutki. Każde ziemskie miasto miało taką dzielnicę, jak się okazało nie można było tego uniknąć także poza ziemią. Michał czuł się niepewnie. Jak mieszkańcy tego miejsca zareagowaliby wiedząc, że był oficerem i to nie zwykłego wojska nawet, ale Gwiezdnej Floty? Kurtkę od munduru na wszelki wypadek zostawił w swojej kajucie na statku i wyszedł ubrany w zwykłą, dżinsową. To jednak nie zmniejszyło jego obaw. Dlaczego tu jednak przyszedł? Dlaczego postanowił zwiedzić stację tak gruntownie? Przecież było to jedno z tych miejsc, gdzie przybywa się tylko raz w życiu, jedna przystań spośród miliona. Oficer Floty ma przed sobą cały wszechświat i nie kończąca się wędrówkę.
To nie było miejsce dla oficera Floty, ale tym bardziej nie było to miejsce dla dziecka! Mała zupełnie nie wyglądała na kogoś, kto tutaj mieszka, zbyt czysta, zbyt dobrze ubrana, za bardzo niewinna z tymi wielkimi, zdziwionymi, zielonymi oczkami, które wodziły dookoła. Nie miała więcej jak dwanaście lat, ale prawdopodobnie mniej, może z dziesięć. Małe stworzonko, które zaplątało się tu przypadkowo.
Zwracała na siebie uwagę.
- Mała?
Zielone oczy i niezmiernie poważna twarzyczka odwróciły się.
- Nie chcę ci nic zrobić, ale czy to miejsce nie jest zbyt niebezpieczne dla takiego dziecka jak ty?
- Pana to nie powinno obchodzić - odparła dziewczynka, marszcząc twarz. - To moja sprawa, co tu robię.
- To nie jest bezpieczne miejsce.
- Więc co pan tu robi?
Michał spojrzał na dziewczynkę wzrokiem, który w zamierzeniu miał być surowy. Mała odpowiedziała mu jeszcze gorszym grymasem połączonym z wytrzeszczeniem zielonych oczu. Największych i najbardziej zielonych oczu, jakie Michał widział w swoim życiu.
- A niech cię wszyscy diabli, mała - mruknął.
Nagle usłyszał krzyk. Krzyk przerażonego człowieka. Michał zaczął szukać dłonią fazera, a dziewczynka... Dziewczynka po prostu popędziła w stronę krzyku!
- Zaczekaj, ty mała wariatko! - zawołał, biegnąc za nią. Musiał przyznać że mała miała naprawdę zwinne nóżki, ale w końcu i tak ją złapał. Chwycona w pół i podniesiona do góry zaczęła się miotać i kopać nogami. Była całkiem silna jak na dziecko jej wieku i postury. - Jesteś głupia, dziewczyno! Pchasz się...
- Puść mnie! - wrzasnęła. - Puść mnie! Jestem potrzebna! Puść mnie!
- Puść ją - usłyszał Michał za swoimi plecami. Ktoś przystawił mu do karku lufę miotacza.
- Ale...
- Liczę do trzech. Puść dziewczynkę. Raz...
Michał rozluźnił uchwyt. Mała stanęła na ziemi i wygładziła ubranie.
- Ale to nie ja tak wrzeszczałam - poinformowała mężczyznę, który trzymał Michała na muszce, bardzo krótko ostrzyżonego oficera ochrony. - On nie chciał, żebym tam poszła. On by mi nic nie zrobił. To oficer Floty. A pan powinien iść tam - wskazała kierunek.
- Mój Boże, kim ty jesteś dzieciaku? - oficer ochrony pokręcił głową. - Najpierw Zocalo a teraz to...
- Kate Wowden.
- O Boże - powtórzył mężczyzna, po czym pobiegł we wskazanym kierunku.
- Po czym poznałaś, że jestem z Floty?
- Po tych kretyńskich spodniach - stwierdziła mała i pobiegła za oficerem.
Michałowi nie pozostało już nic poza podążeniem za nimi. Ze dwa korytarze dalej zobaczył niezwykła scenę. Przyparty do ściany stał nieprzyjemnie wyglądający mężczyzna. Ciemnowłosy chłopak trzymał rękę dokładnie na jego gardle, ale to nie z jego powodu ofiara krzyczała. Za plecami chłopaka stała dziewczyna. Ręce miała zaplecione na piersi, wpatrywała się w mężczyznę. Ze swojej pozycji Michał widział przede wszystkim złoto-czerwoną aureolę jej włosów.
- Wiedźma! Psychiczna! Ta dziwka jest cholerną telepatką! - krzyczał mężczyzna patrząc na oficera ochrony.
- A ten człowiek ma na sumieniu dwa morderstwa - odparowała rudowłosa, odwracając twarz. - Cześć, Kate. Witaj, Michał.
***
Ambasador Minbaru Delenn uśmiechnęła się łagodnie do wysokiego Wolkana. Pół-Wolkana, jeśli miała być ścisła. Ludzie może nie zauważali tego, ale ona tak. Sama zresztą była w pewnym sensie mieszańcem.
- To ciekawy punkt widzenia, panie Spock. Jak rozumiem zna pan wiele różnych filozofii i religii?
- Jak również religię, którą pani wyznaje.
- Jak rozumiem uważa pan minbaryjskie podejście do świata za zbyt emocjonalne? Nie brak sensu takiemu punktowi widzenia. Wy uważacie że wyzbycie się emocji jest drogą do doskonałości, my natomiast - że nasza dusza jest odbiciem cząstki wszechświata, a głos serca reprezentuje pragnienia naszej duszy. Ale czy w gruncie rzeczy nasze cywilizacje nie są do siebie podobne? Wiemy czym jest wiedza, a i wy przywiązujecie wielką wagę do tego, co my nazywamy duszą, do "katry", prawda?
- Katra to istota naszego "ja", to czego dokonaliśmy, co przeżyliśmy i co czuliśmy. Śmierć sprawia, że staje się ona bezpowrotnie utracona.
- Ach... - Delenn westchnęła przypominając sobie nieprzyjemne zdarzenie sprzed prawie dwóch lat. - Nie podzielam tych poglądów, muszę też przyznać, że ich nie znałam. Cały czas skupiałam się na studiowaniu ludzkiej kultury i wierzeń, myślę, że brakuje mi czasu na zajęcie się innymi cywilizacjami.
- Zachowanie katry i przekazanie jej komuś innemu pozawala przeprowadzić Fal-tor-pan i na powrót połączyć duszę z ciałem.
- Czy jest to możliwe? - spytała, z wyrazem najwyższego zdumienia na twarzy.
- Zdarzają się takie sytuacje - rzekł wymijająco. To, co go spotkało było prawdą, ale było tak niewiarygodne, że nie miał pewności czy minbaryjka w to uwierzy. - Dziwi mnie jednak takie zainteresowanie ludźmi u Minbaryjki, zwłaszcza u Satai.
Poczuła dziwny niepokój. Nie miał prawa wiedzieć! Długo przecież trzymała to w tajemnicy, prawda o tym kim była, co zrobiła...
Spock zauważył jej zdenerwowanie.
- Nikt się nie dowie - uspokoił ją. - Jestem jednak ciekawy. Jest pani niezwykle fascynującą osobą, Delenn. Jest pani także żywym potwierdzenie przepowiedni pozostawionych przez Valena. To mnie interesuje, mógłbym nawet rzec: niepokoi. Może pani nie wiedzieć, ale także Wolkani uczestniczyli w wielkiej wojnie tysiąc lat temu.
Delenn zmarszczyła brwi. Mogła się tego spodziewać, choć żadne zapisy nie wspominały o udziale Wolkanów. Wiedziała, że byli dość młodą rasą, w czasie wojny ledwo co wkraczającą w erę kosmiczną. A więc i oni zostali wtedy wplątani. Teraz Spock domagał się od niej odpowiedzi, na które nie była gotowa. Jeszcze nie.
***
Członkowie ochrony przeprowadzili mężczyznę do windy. Na odchodnym rzucił jeszcze nienawistne spojrzenie rudowłosej dziewczynie.
- Demon! - warknął.
"Demon" nie wyglądał na przejętego. Marta dość dobrze poznała już umysł mężczyzny, aby dotknęła ją ta uwaga. Pozostało jej jedynie patrzeć z satysfakcją, jak wyprowadzają go z korytarza.
- Nie możecie jej zabrać - rzekł Michał, zastawiając drogę oficerowi ochrony. - Ja na to nie pozwolę!
Kate popatrzyła na mężczyznę błagalnym wzrokiem.
- Posłuchaj, mała - rzekł kucając przy niej. - Nie musisz martwić się o twoją przyjaciółkę, przynajmniej na razie. Nie wydamy jej, jedyne, co może jej zagrozić, to przybycie psychopolicji na stację.
- Dziękuję - Kate uśmiechnęła się.
- Dziękuję panu, panie... - zaczął Michał.
- Jestem Michael Garibaldi - odparł mężczyzna, wstając. - Chciałbym wiedzieć co banda dzieciaków robi w brązowym pod opieką oficera ochrony?
- Marta jest córką mojej siostry. Chłopaka i dziewczynkę widzę dziś po raz pierwszy.
- Jestem Thomas. Mnie też nie odeślecie - powiedział twardo ciemnowłosy chłopak. - Podróżuję z nią. - dodał, kładąc dłoń na ramieniu Marty. Dziewczyna popatrzyła na niego dziwnie i delikatnie zdjęła jego rękę.
- Nie odeślemy - zapewnił Garibaldi. - Natomiast pan, panie...
- Chorąży Michał Stański... sir.
- ...pan, panie Stański powinien zgłosić się chyba do pańskiego dowódcy. Nie wiem, jak on zareaguje na pańskie zachowanie.
Sam jestem ciekaw - pomyślał Michał. Gdy wszyscy razem przechodzili do innej części stacji, zaczynał nabierać wrażenia, że to miejsce nie jest jednak jednorazową przystanią, a nawet jeśli, to jedną z tych, które pamięta się do końca życia.
***
Kirk zobaczył dość niezwykły widok. Po pierwsze młodego chorążego Stańskiego, ubranego w dżinsową kurtkę. Po drugie szefa ochrony, o którym pamiętał, że nazywa się Garibaldi. Po trzecie trójkę młodych ludzi, z których dwoje miało po około osiemnaście lat i było wysokim chłopakiem i dziewczyną, która zwracała na siebie uwagę chmurą złotych, kręconych włosów, trzecie natomiast było bodajże dwunastoletnią dziewczynką z ogromnymi, zielonymi oczami. Wyglądało to w ten sposób, jakby dwóch oficerów eskortowało pozostałą trójkę.
Na widok swojego kapitana Michał zatrzymał się gwałtownie. Teoretycznie wydawało mu się, że nie powinien się obawiać, w praktyce jednak wpojony mu szacunek do dowódcy nakazywał tłumaczenie się.
- Chorąży Stansky!
- Słucham, sir?
- Wytłumaczy mi pan może, co zrobił pan z mundurem?
- Mam wolne, sir.
- A pana co to obchodzi - spytało zielonookie dziecko. - Jeśli ma wolne, to ma wolne i nie powinien pan mówić mu co ma nosić. Poza tym zastanawiam się czy i pan nie ma dość tych kretyńskich spodni!
- Kate! - wykrzyknął Garibaldi.
- W porządku - odparł Kirk, śmiejąc się i kucając przy dziewczynce. - z pewnością nie miała na myśli nic złego. Prawda, Kate?
- Miałam. Jest pan arogancki i niemiły. Nie lubię pana - naprawdę go nie lubiła. Coś było w jego oczach, co nie podobało jej się, w dodatku miała wrażenie, że gdzieś go widziała.
Kirk wstał zaskoczony. Bezpośredniość nie była czymś, do czego był przyzwyczajony, zwłaszcza w wykonaniu dwunastoletniej dziewczynki.
- Kate! Trochę szacunku, twoja mama... - zaczęła Marta.
- W porządku - odparł Kirk, zaczerpnąwszy powietrza. - Dziękuję ci za szczerość, ale ja jestem taki jaki jestem i się nie zmienię. Nie będę ci wchodzić w drogę Kate.
***
Ona! - Kate zesztywniała. Szła... nie, prawie płynęła środkiem ulicy, ubrana w długą suknię w barwie fioletu i czerwonego wina. Tłum ją ignorował, ale Kate, gdyby była tłumem, rozstąpiłaby się. Niesamowita, pełna godności. To nie była już jedna z istot, które zabiły ojca. To była jedna z istot, których Kate nie wolno było nienawidzić.
Kobieta z jej snu.
Ale Kate nie wiedziała teraz jak do niej podejść, co powiedzieć. Po prostu stała i patrzyła, jak Minbaryjka przechodzi obok niej, nawet jej nie zauważając. Dumna, brązowowłosa, o oczach barwy agatu. Piękna.
Kobieta z jej snu.
***
Epilog: Skrzydła Światła
Koniec grudnia 2259, Babylon 5
Kate siedziała zamyślona, bazgrząc coś na kartce. Marta i Thomas wyjechali, polecieli gdzieś na Enterprise, razem z Michałem i tym całym Kirkiem. Ona sama tej nocy znów miała sen. Widziała swojego ojca a potem obraz mężczyzny spadającego z ogromnej wysokości na spotkanie swojego przeznaczenia i śmierci... Obudziła się z tego snu zlana zimnym potem.
- Kate? Co rysujesz, Kate? - ładna, jasnowłosa dziewczyna imieniem Laura, która siedziała w ławce obok, pochyliła się nad nią.
- Nie wiem.
- Pokaż!
Laura chwyciła rysunek i spojrzała na niego pod światło.
- Och! - wykrzyknęła tak głośno, że aż nauczycielka obróciła się i spojrzała na nie. - Kate! To jest... to przecież jest Vorlon!
- Vorlon? - Kate spojrzała zdziwiona na swój obrazek. Nawet nie miała pojęcia, co rysuje. Teraz widziała, że była to owa postać w dziwnym skafandrze widziana pierwszego dnia.
- Nie mów, że nic nie wiesz o Vorlonach! Co ja gadam, nic nikt nie wie o Vorlonach. Vorloni SĄ.
- Widziałam go kiedyś... - szepnęła zamyślona.
Lekcje minęły spokojnie, choć Kate nudziła się. Matematyka i geografia szły jej łatwo, ale nie sprawiały przyjemności. Głos nauczycielki był monotonny i usypiający.
Po lekcjach koleżanki zamierzały iść na lody bo znalazły jakąś sympatyczną i niedrogą kawiarenkę, ale Kate wymówiła się bólem głowy. Chciała być sama.
Dziewczyny znikły gdzieś w korytarzu a Kate skierowała się do ogrodów. Nie szukała nawet czegoś specjalnego, chciała po prostu pobyć sam na sam z roślinami.
Alejki były puste, wysoko nad głową dziewczynki jechała kolejka. Kate spojrzała w górę. Kolejka zatrzymała się nagle.
Wszystko zwolniło swoje tempo, czas prawie się zatrzymał. Widziała teraz rzeczywistość jako serię zdjęć wykonanych jedno po drugim przez migawkę, którą były jej oczy. Otwierające się drzwi kolejki, wyskakujący człowiek, wybuch.
Biegła. Jej serce łomotało, oddech przyspieszył. Biegła, aby przegonić czas, zdążyć. Światło.
Nie mogła potem opisać tego zjawiska w inny sposób, choć inni nadawali mu imiona z legend własnych ras. Dla niej było to po prostu Światło, które wzbiło się w powietrze i wyciągnęło dłoń by uratować spadającego człowieka. Istota ze światła, ze wspaniałymi, lśniącymi skrzydłami na plecach.
Stała, nie widząc niczego poza nią. Stała na samym środku trawnika otoczona istotami z różnych ras, które nie widziały jej ani siebie nawzajem, widziały jedynie Światło. Istota spłynęła na ziemię, znosząc ocalonego przed siebie człowieka, mężczyznę w mundurze kapitana, i zniknęła. Zebrani zbiegli się w kierunku mężczyzny, niektórzy rzucili się by go dotknąć. Kate powoli wycofała się na bok i zderzyła się z jakąś istotą. Gdy spojrzała w jej twarz, ujrzała obcego o zielonej, gadziej skórze i czerwonych oczach. Znała już nazwę tej rasy, ostatnio mówili o nich dość często, może zbyt często: Narneńczycy.
Obcy spojrzał na nią z uśmiechem i położył palec na ustach, nakazując milczenie. Odpowiedziała mu kiwnięciem głowy. W jego oczach odbijało się światło.
Potem słyszała wiele głosów, wiele słów, domysłów i spekulacji. Wiele nazw. Ona jednak widziała co widziała i znała już wyjście.
Biegła korytarzem, szukając kobiety ze swoich snów.
Ukończone 26 czerwca 2001 r.