mylenie. adna strategia czy taktyka. Trzeba dzia?a. Massudzi tak nie walcz?. Czirinaldo, te du?e ch?opy, s? nieco lepsi, ale to ?atwe cele. Dobrze sobie jednak radz? z cią?kim sprzątem, jak promienniki i og?uszacze. Zreszt? Krygolici te? maj? dobre giwery. Gdyby Pancho Villa mia? kilka takich, Kalifornia by?aby znowu nasza.
- Sama tu jeste? - przerwa? jej w kocu Will.
- Prawie wszyscy poszli zabija robale, ale paru sią znajdzie. Mnie poprosili, abym po ciebie wysz?a. Potem wypucimy sią na zewn?trz. Zajmiemy sią tob?, kochany. Nie masz sią czego ba. Wiemy, ile ci zawdziączamy.
- Nie! - krzykn??, ale widz?c reakcją dziewczyny spuci? z tonu. - Nie trzeba wdziącznoci. Ja prĄbowa?em utrzyma ludzi z dala od tej wojny. To nie nasza sprawa. Musimy wycofa sią, zanim...
- Zanim co, kochany? O czym ty mĄwisz? P?ac? nam wietnie. Mo?e wygl?daj? trochą miesznie, ale s? dla nas cholernie dobrzy. Oni nas kochaj?! Nikogo nie obchodzi, kim by?e na Ziemi, co tam robi?e. Mo?na zacz? wszystko od pocz?tku. Tutaj jestemy po prostu Ziemianami. Walczymy dla nich i robimy to dobrze. Tylko to sią liczy. - Wskaza?a w g??b korytarza. - Wiąkszo tych ludzi, przynajmniej ci, ktĄrych mam pod swoimi rozkazami, zawsze klepa?a biedą. GĄwno mieli, nie robotą. Cholera ich bra?a. Przyjechali tu, aby odnaleŁ siebie i zdoby dinero. - Zachichota?a. - Mam pod sob? trzech porucznikĄw. Jeden by? agentem ubezpieczeniowym w Niemczech, drugi pracowa? dla IRS w Nowym Jorku. Jego kobiety tu nie ma, ale to by?a znudzona cipka. Teraz siedzi na innym odcinku. Szkoda, ?e nie widzia?e, jak rozwala?a robale z takiego czego, co nazywamy kropid?em. Ten trzeci starza? sią przedtem na plantacjach trzciny cukrowej w Dominikanie. A teraz wszyscy s? szcząliwi, ?e robi? to, co robi?. Hivistahmowie daj? nam ca?kiem dobre ?arcie. Czego jeszcze chcie? - Czarne oczy spojrza?y z wyrzutem na Willa. - Niby czemu mamy sią st?d wynosi?
Dulac musia? zebra myli.
- Mo?e niektĄrym to s?u?y, ale nie mo?na pozwoli, aby ca?a ludzko uwik?a?a sią w...
- W co? - nie pozwoli?a mu dokoczy zdania. - Nikt ci nie powiedzia?, nada? Ci Ampliturowie sią nie cofaj?. Dasz im palce, a po?kn? cią ca?ego i wpakuj? ten swĄj Cel do ?ba. - Wykona?a znacz?cy gest d?oni?. Przy okazji Will zauwa?y?, ?e dziewczyna ma pomalowane na czerwono paznokcie.
- Mo?e to tylko propaganda. Nie wiemy, czy Ampliturowie nie zostawiliby nas...
- Ja wiem swoje. Widzia?am tych, ktĄrzy walcz? dla AmpliturĄw. KrygolitĄw i MolitarĄw. Nie wiem, jak to m?drze powiedzie, ale oni s? jakby wyskrobani. Przenicowani i z?o?eni z powrotem do kupy. Geny im przerobili. Ja nie chcą mie przerobionych genĄw, comprende? Ale Amplitura chcia?abym zobaczy. Podobno maj? liczne oczka, cztery stopy i wielkie czu?ki wyrastaj?ce z buziek. Ciekawe, czy potrafi?abym przerobi takiego na abstrakcją. Taka sztuka, wiesz... Karku im skrąci nie mo?na, bo nie maj? karkĄw. To s?, tego... bezkrąglo... bezkrągowce. Nie wiem nawet, jak to jest po hiszpasku - rozemia?a sią.
- Ale czemu tak was tu ma?o? Wszyscy ludzie s? na froncie?
- Nie, ale powiem ci co. Chyba przera?amy trochą tych tutaj. Tylko Massudzi patrz? na nas inaczej. Czemu nas sią nie lubi, mo?e nie odpowiadaj? im nasze charaktery. - Wzruszy?a ramionami. - Mniejsza z tym. Kogo to obchodzi, ?e nie chc? z nami przestawa. Jedynie S'vanowie s? nieco milsi, ale nigdy nie wiesz, co taki S'van myli. Raz spyta?am jednego, ale odpowiedzia?, ?e inni cz?onkowie Gromady s? delikatniejsi. No bo my czasem ha?asujemy, ale do diab?a, jacy mamy by? To nie bal dobroczynny tylko wojna. Nie mo?esz wini nikogo za to, jakim sią urodzi?.
- Ale my te? nie urodzilimy sią wojownikami - warkn?? Will. - To atawizm.
- MĄw za siebie, stary. Ja musia?am walczy przez ca?e ?ycie.
- Czyli jednak by?a ?o?nierzem.
- To nie tak, chocia? wiele mia?am do czynienia z ?o?nierzami. By?am puta, stary, prostytutk?, kurw?. Wyjecha?am z Mexico City, bo mĄj alfons chcia? mnie zabi. S?ysza?am wiele o bogatych turystach w Cancun, wiąc pojecha?am tam. Jednego dnia taki zabawny Anglik podszed? i zacz?? zadawa dziwne pytania. Potem pokaza? mi z?oto. Wiącej z?ota, ni? widzi sią u jubilera. Powiedzia?, ?e te? mogą trochą dosta. Za tak? forsą zrobi?abym numer nawet na ?yrandolu, ale jemu nie o to chodzi?o. Gada? coraz dziwniej, ale pomyla?am, czemu nie sprĄbowa? Chcia?am odjecha jak najdalej od Mexico City, a Belize to dalej ni? Cancun - zachichota?a. - Hombre, teraz to nie mam nawet pojącia, jak daleko zawądrowa?am. - Klepną?a Willa w plecy. - I ju?. Znasz Marią. Teraz opowiedz o sobie.
- Jestem muzykiem. Kompozytorem - odpar? bez entuzjazmu.
- Naprawdą? piewam trochą. Chcia?am by piosenkark?, wiesz? Masz pojącie, ile biednych dziewczyn jest w Mexico City? Szesnacie milionĄw, stary. Chyba po?owa z nich chce zosta piosenkarkami. No i tak, zamiast kiepsk? piosenkark?, zosta?am dobr? kurw?. Teraz jest lepiej. Zrobili mnie kapitanem. Mo?e dlatego, ?e celnie strzelam, gadam prosto z mostu i niczego sią nie boją. Jak mylisz? Mamy jeszcze jednego pu?kownika i kilku majorĄw, ale na razie tylko tyle. Mo?e gdy przyjdzie wiącej ludzi, zajdziemy wy?ej. Major Echevarria, to mi sią podoba. Co mylisz? A mo?e chcesz zabi jakiego Krygolita? Zorganizujemy ci bro.
- Nie chcą ?adnego zabijania - odpar? s?abo Will. - Chcą tylko zobaczy, co tu sią naprawdą dzieje.
- Dobrze sią dzieje, stary, bardzo dobrze. - Zmarszczy?a brwi. - Chcesz spotka innych? Mo?e ci sią nie podobam?
- To nie to - spojrza? na Marią. - Tylko trochą...
- Rozumiem, za du?o na raz. Powiem ci co, mamy tu jednych takich, zabijaki nie z tej ziemi, mo?e ju? wrĄcili. Przedstawią cią im.
- A jak wam idzie? - spyta? mimowolnie. Cholerna ciekawo. - To znaczy w walce.
- Powiem ci. Ampliturowie podchodzili ju? do takiego jednego wielkiego miasta, gdy rzucono nas razem z Massudami na front. Od tamtej pory pogonilimy ich chyba z tysi?c kilometrĄw. Nied?ugo wyrzucimy ich z tej planety. To nawet ?atwe, wiesz? Oni nie maj? tu ani Europy, ani Afryki. Tylko jeden wielki kawa? l?du i morze dooko?a. Okr??ymy ich si?y i r?bniemy w g?Ąwn? bazą od ty?u, a jeli sprĄbuj? sią wycofa, to posiekamy ich na plasterki. Nie s?dzilimy przedtem, ?e tak bądzie, to znaczy tak ?atwo. Massudzi tak nie potrafi?, to prosty ludek, za du?o gadaj?, za ma?o robi?. Zanim oni skocz? naradą, to my ju? wracamy po robocie i machamy do nich, by do??czyli. Mo?e jestemy dla nich za szybcy, kto wie? Ale lubi? nas, za to ?e im pomagamy i mniej MassudĄw ginie. Jest do miejsca jeszcze na kilka ziemskich armii. A jak tam sprawy na Ziemi?
- Wci?? tak samo. - Will nie wiedzia?, o co dok?adnie chodzi.
- Lepiej, ?eby przys?ali wiącej prawdziwych ?o?nierzy. Tych nam brakuje. Mamy kilku, ktĄrzy zaci?gnąli sią podczas uropĄw czy na przepustkach. Jest nawet jeden rosyjski major. Gdy tylko sią o nas dowiedzia?, wzi?? ?oną i dzieciaki, i wyda? wszystko na bilet, ?eby statkiem dop?yn? na Jamajką. wietny facet. Po massudzku mĄwi lepiej ode mnie.
- Znasz massudzki? - Will a? usta otworzy? ze zdumienia.
- Jasne. - Dziewczyna wyda?a kilka gard?owych dŁwiąkĄw. - Nie takie trudne, tylko ma?o przeklestw. Nauczylimy ich kilku.
Will pokiwa? g?ow?. Oto jak zaczyna sią krzewienie ludzkiej kultury.
- Jestemy na miejscu. To co w rodzaju kasyna. Weszli do wygiątego w kszta?t pĄ?ksią?yca pomieszczenia. Willa najbardziej zdumia?o w pierwszej chwili wielkie okno, ale Maria wyjani?a, ?e to tworzywo spolaryzowane w ten sposĄb, ?eby odbi energią wybuchu nawet taktycznej g?owicy j?drowej. Meble by?y tu proste i praktyczne, pod?oga wznosi?a sią tarasami na rĄ?nych poziomach, trochą jak w teatrze. Gdzieniegdzie wida by?o popijaj?cych co i rozmawiaj?cych MassudĄw i HivistahmĄw. Najni?szy poziom pe?en by? foteli i le?anek. Tam w?anie zebrali sią Ziemianie. Ogl?dali co na ma?ych ekranikach wielkoci d?oni i miali sią rozg?onie. Maria poprowadzi?a Willa w kierunku gromadki.
- Zdarzy?y sią jakie ofiary? - spyta? po drodze.
- Kilku zabitych, nieco rannych. To wojna, stary. Gdy widzisz, ?e przyjaciel ginie, tym gwa?towniej atakujesz. Massudzi tego nie rozumiej?. Oni wtedy zawsze sią cofaj?. U nas, im wiącej ofiar, tym jest gorącej. Mo?e robimy wszystko na odwrĄt, kto wie? Hej, Joh, Chang! - krzykną?a. - Prowadzą wam kogo. Prosto z Ziemi.
Gdy poznali jego imią i nazwisko, obskoczyli Dulaca, wyciskali i wyca?owali. Nie tego oczekiwa?, liczy? raczej na tąsknotą za domem, rozczarowanie. Ale nic z tych rzeczy. Czu?, ?e w ich reakcji nie ma ?adnego udawania, jak to zdarza sią czasem podczas koncertu, kiedy kompletni ignoranci klaszcz? demonstracyjnie po ka?dej cząci utworu i siedz? dalej na sali, nudz?c sią upiornie, bo to przecie? wielka sztuka i nie wypada wyj. Ta gromadka ludzi, ktĄrych los rzuci? lata wietlne od domĄw, dobrze wiedzia?a, co mĄwi. Davis makler gie?dowy, mia? za sob? ju? jedn? werbunkow? podrĄ? na Ziemią. NamĄwi? kilku swoich przyjaciĄ?. Wszyscy oni zrezygnowali z roboty, ktĄra przynosi?a im kilkaset tysiący dolarĄw rocznie, i poszli walczy dla Gromady.
- Robienie pieniądzy poci?ga, ale tylko na pocz?tku, wyjani? Davis, w?chaj?c uparcie jak? buteleczką. - Ale potem przychodzi taka chwila, gdy czujesz, ?e to nie jest ?ycie. Nie ?eby ci by?o Łle, ale bezmylna rutyna zabija wszystko inne. - Wskaza? na okno. - A tutaj nie ma miejsca na nudą. Na Ziemi zarobisz swoje, kupisz bardziej szpanerski wĄz, wiąksz? chatą, latasz pierwsz? klas?, gapisz sią w coraz wiąkszy telewizor z wodotryskiem i co z tego? Co to ma wspĄlnego z prawdziwym ?yciem? Mo?esz startowa do Kongresu albo do Banku Rezerw Federalnych, mylisz, ?e zrobisz co dobrego, ale ostatecznie i tak nikniesz w t?umie zwyk?ych biurokratĄw. Co to za ?ycie? Ale wracaj?c do rzeczy, naprawdą nie wiesz, co tu sią dzieje? - spyta? niegdysiejszy makler. WyraŁnie ?al mu by?o zagubionego Willa. - Sam nas tu ci?gn??e i nie wiesz? - spojrza? na Marią. - Czy Will widzia? ju? wiąŁniĄw?
- Nie, dopiero przylecia?. Davis pokiwa? ze zrozumieniem g?ow?.
- Najpierw zobacz jakie przes?uchanie. Wszyscy tutaj wierzymy w sens tej roboty, niezale?nie od tego, z jakiego zak?tka Ziemi pochodzimy czy co tam robilimy. Cieszymy sią szacunkiem, jakiego dot?d nie znalimy, jakiego nie zazna? ?aden cz?owiek w ca?ej historii wiata. S?ysza?e, co Ampliturowie robi? ze swoimi poddanymi? - S?ysza?em, ?e robi? im pranie mĄzgu i potem kontroluj? myli. - Trudno nazwa to kontrol?. To co bardziej subtelnego i gorszego zarazem. Nie widzia?e krygolickich zombie, jak lez? na ciebie przy natarciu. Paskudny widok. Oni maj? tak zmienione DNA, ?e to przechodzi na potomstwo. - ZnĄw spojrza? na Marią. - Musisz mu ich pokaza.
- Tak, w?anie - powiedzia?a rozparta na kanapie kobieta pochodz?ca najwyraŁniej gdzie z Dalekiego Wschodu. - Poka? mu tych dwĄch AszreganĄw z kawalerii, ktĄrych z?apalimy w zesz?ym tygodniu - doda? jaki ciemnoskĄry mą?czyzna z ty?u.
- Kawalerii?
- Powietrznej. Maj? co w rodzaju lataj?cych skuterĄw - wyjani? Davis. - Nie pytaj mnie, jak to dzia?a. Wiem tylko, ?e migaj? jakie pĄ? metra nad ziemi? i mog? lata nad wszystkim, wod?, b?otem, ska??. W ka?dym jest pilot i strzelec. S? naprawdą szybkie, ale trafione rozlatuj? sią na kawa?ki. Rzadko zdarza sią, by ktĄry miąkko wyl?dowa?. Zwykle lataj? nimi Krygolici, ale czasem na pok?adzie bywa i co innej rasy. Poka? mu wroga, Mario. - Makler klepn?? Willa w ramią. - A potem zajrzyj tu jeszcze. Pogadamy. - Umiechn?? sią. - Wiesz, jeste tu trochą jak posta z bajki, jakby legenda. Nie tylko wrĄd nas, Massudzi, S'vanowie i inni te? o tobie s?yszeli.
- Ale ja nie chcą, ?eby tak by?o - jąkn?? Will.
- To nie tak. - Mniejsza z tym. Protestuj, ile chcesz, ale tego nie wyplenisz. Etykietka bohatera przylgną?a do ciebie i koniec. - Pow?cha? buteleczką. - Na razie ciesz sią ?yciem. Tu nie ma powodu do nerwĄw. arcie mamy dobre, gospodarze wci?? wymylaj? dla nas nowe rozrywki. Musz? przecie? jako trzyma tych zwariowanych ludzi w formie.
Will przyjrza? sią uwa?niej butelce. Nie by?o to szk?o, brak?o otworu, na dodatek Davis niczego nie prze?yka?. Mą?czyzna zauwa?y? ciekawe spojrzenie. - Takie perfumowane wistwo do inhalacji. Daje mi?y szmerek, ale nie uzale?nia. Kaca te? nie zostawia. Tak, jakby w?cha? lody truskawkowe.
- Zatyczka do nosa - rzuci? kto i wszyscy sią rozemiali.
Maria wzią?a Willa za ramią.
- Zobaczymy sią potem - rzuci?a przez ramią do pozosta?ych.
- W?anie, nie spiesz sią, do zobaczenia, Mario. - Towarzystwo po?egna?o ich w kilku jązykach.
Wyszli zkasyna. Dulac wci?? bi? sią z mylami. Naprawdą nie tego oczekiwa?.
Strona g?Ąwna Indeks
Foster Alan Dean - Przekląci Tom 01 - Sojusznicy - Rozdzia? 20
W miejscu, gdzie korytarz rozszerza? sią i jego przekrĄj przybiera? owalny kszta?t, sta?o kilka otwartych wagonikĄw, ka?dy z dwiema przeciwleg?ymi ?awami i ma?ym panelem kontrolnym. Maria dotkną?a kilku przyciskĄw i pojazd ruszy? w g??b tunelu. Mimo sporej szybkoci Will nie czu? podmuchu powietrza, chyba istnia?a tu jaka niewidoczna os?ona.
- Wygl?dasz na zatroskanego - powiedzia?a dziewczyna, spogl?daj?c na oblicze Dulaca.
- Bo wszyscy wydajecie sią tacy szcząliwi.
- Bo jestemy, compadre. Wszyscy tutaj maj? za sob? rĄ?ne zakrąty ?yciowe, pochodz? z rĄ?nych krajĄw, wyrastali w rĄ?nych zwyczajach, ale teraz s? rĄwni. Teraz wszyscy jestemy obcokrajowcami. Mamy co do zrobienia, co dobrego, i jeszcze z?oto mno?y nam sią na kontach jak szalone. Kto by sią nie cieszy??
- Ja. Jak mylisz, ilu walczy nie tylko dla z?ota?
- Nie wiem. RĄ?nie to wygl?da. Ale niewa?ne, bo z?oto jest tak czy inaczej.
- Czy nie dociera do nikogo, ?e S'vanowie i Hivistahmowie stroni? tak od was w?anie dlatego, ?e walczycie za pieni?dze?
- I co z tego? I tak s? cudaczni.
- Gdy ludzie zaczn? st?d wraca na Ziemią, to niejeden spyta, sk?d to z?oto? Sprawa sią wyda.
Wzruszy?a ramionami.
- Nie przeszkadza mi to. Ale wiesz, niektĄrzy wziąli dzieciaki.
- MĄwi?a co o Rosjaninie z rodzin?.
- Kilkoro urodzi?o sią ju? tutaj. Mamy w?asny ??obek.
- A nauka?
- Nauczycieli te? mamy. Dzieciaki ucz? sią rĄ?nych rzeczy. Na przyk?ad siostry Saki. Po massudzku mĄwi? lepiej ni? sami Massudzi.
- To nie w porz?dku, ?eby pakowa dzieci w co takiego. Nie maj? najmniejszego pojącia, o co chodzi. Ile maj? lat?
- Chyba dziewią i dwanacie.
- Zapomn? o Ziemi.
- Nie szkodzi. I tak s? szcząliwe. KtĄrego dnia wyrosn? na dobrych ?o?nierzy.
Will a? sią wzdrygn??. Musi by jaki sposĄb, aby przerwa ten koszmar.
Pojazd dowiĄz? ich do ruchomego chodnika g?ąboko w trzewiach gĄry. Obecni tu Massudzi byli uzbrojeni i od razu spojrzeli pytaj?co na Ziemian. Bez ceregieli wyjaniono kto, sk?d i dok?d. To ju? nie by?o kasyno.
Po drodze Maria zamieni?a kilka zda z jednym z ?o?nierzy, na zmianą u?ywaj?c translatora i ?amanego massudzkiego. Czasem mijali te? HivistahmĄw i O'o'yanĄw, nawin?? sią nawet jeden Wais.
- A jak prozumiewacie sią podczas walki?
- Po angielsku. Jako tak sią przyją?o. To wygodniejsze ni? korzystanie z translatorĄw.
- Nie prĄbowali przeforsowa w?asnego jązyka?
- Do diab?a, ka?dy tu mĄwi trochą po massudzku, znamy mową S'vanĄw. Na ty?ach jest ?atwiej, zawsze znajdzie sią jaki Wais i przet?umaczy. Mili s?. Lubią ich bardziej ni? S'vanĄw. Bo ze S'vanem nigdy nie wiesz, czy mieje sią z ciebie czy do ciebie. Jak rozmawiasz z Waisem, to zawsze kojarzysz, o co chodzi.
Przystaną?a przed drzwiami pilnowanymi przed dwĄch uzbrojonych HivistahmĄw. Widok ten mocno zdziwi? Willa.
- Ta bro nie zabija, tylko parali?uje - wyjani?a dziewczyna. - Szkoda marnowa MassudĄw do s?u?by wartowniczej - umiechną?a sią. - Nie mĄwi?c ju? o ludziach. Zreszt? te jaszczury nie musia?y jeszcze nigdy strzela, st?d sią nie ucieka.
Szepną?a co do ciennego terminalu i poczeka?a, a? drzwi sią otworz?. Za drugim punktem kontrolnym trafili do wysokiego pokoju ze skromnym umeblowaniem. Echevarria przytrzyma?a Willa za ramią i przesuną?a d?oni? po niewidzialnej barierze, za ktĄr? krąci?o sią dwoje wiąŁniĄw. Mieli do miejsca.
- To cela dla czterech. Nigdy nie pakuj? ich wiącej do jednego pomieszczenia.
Will zamruga?. WiąŁniowie w prostych ubraniach spojrzeli na niego z nie mniejszym zainteresowaniem.
Niewielkie oczy wygl?da?y spod wydatnych brwi, kostna wypustka okala?a cofniąte ku ty?owi uszy, nos by? p?aski, z dwoma otworami, usta ma?e, ale robi?y wra?enie zdolnych do szerokiego rozwarcia, by mo?e za spraw? elastycznego zawieszenia szcząk. Rące d?ugie, nogi dziwnie krĄtkie.
Pomijaj?c te rĄ?nice, wiąŁniowie bardzo przypominali ludzi.
- Aszreganie - skrzywi?a sią Maria. - Facjaty do miechu i ogĄlnie kanciaci, ale zbytnio sią od nas nie rĄ?ni?, co? Nie pomylisz ich z Massudami czy S'vanami, ale ciebie mogliby udawa. Mnie nie. Nie jestem a? tak szpetna.
Jeden z obcych podszed? do bariery i powiedzia? co cicho.
- Chce wiedzie, kim jeste - powiedzia?a Echevarria.
- Rozumiesz go? - spyta? Will, ale zaraz przypomnia? sobie, ?e musi dostroi translator.
- Nie nosisz munduru i to go zdumia?o.
- To sojusznicy AmpliturĄw?
- Od jakich szeciuset lat. Do, ?eby dosta kuku na muniu. Wszyscy od dawna nic tylko marz? o tym cholernym Celu.
- Rzeczywicie s? bardzo podobni do nas.
- My te? to zauwa?ylimy - powiedzia? osobnik rodzaju mąskiego. G?os mia? chropawy, ale mi?y. - Jestem tylko prostym ?o?nierzem naszej sprawy, niewiele wiem o teorii rĄwnoleg?ej ewolucji. Nie miem sią wypowiada na ten temat. - Umiechn?? sią.
Will zmusi? sią, ?eby przemĄwi.
- Dlaczego Ampliturowie d??? do podbicia innych ludĄw? Czemu pozwalacie, by wami pomiatali?
Oboje Aszreganie wymienili zdumione spojrzenia.
- Wobec Celu nie ma panĄw ani s?ug. Ka?dy pomaga najlepiej, jak umie. Aszreganie walcz?. Ampliturowie doradzaj?.
Maria przysuną?a sią bli?ej. Pachnia?a naprawdą intensywnie.
- Seor Davis chyba nie przesadzi?, prawda? Ampliturowie nie wydaj? rozkazĄw, podsuwaj? tylko "sugestie". Aszreganie pods?uchali ostatnie s?owa.
- Ca?ymi latami moglibymy dyskutowa o semantyce. Ale czy ludzie nie przyjmuj? rady od S'vanĄw? A przecie? to nie czyni jeszcze S'vanĄw niczyimi panami.
- W walce robimy to, co sami uznamy za stosowne - wypali?a Maria.
- W ogniu ka?dy improwizuje - odpar? jeniec.
- Skoro chcecie ?y dla tego swojego Celu - wtr?ci? sią pospiesznie Will - to niech wam bądzie, ale sk?d ten upĄr, by wszystkich w to wpakowa?
- Sami wiemy, ?e ?atwiej by?oby was zignorowa. Mniej by?oby bĄlu i cierpienia. Ale kto, kto dowiadczy? wiat?oci Celu, nie mo?e z czystym sumieniem odmĄwi innym szansy do poznania tego piąkna. Szansy na wyniesienie do miana istot prawdziwie cywilizowanych.
- Mo?e i tak - naciska? Will - ale jeli kto nie ?yczy sobie takiego wyniesienia, nie pragnie waszego "piąkna"?
Aszreganie znĄw sią umiechnąli.
- SpĄjrz woko?o. Co widzisz? MassudĄw, HivistahmĄw i S'vanĄw zjednoczonych w walce przeciwko prawdziwej jednoci i pokojowi. Splot jest tworem z gruntu sztucznym, spajanym jedynie przez fa?szywe przekonanie, ?e mo?na odwrĄci sią od Celu. Gdyby nie walka ze WspĄlnot?, dawno ju? zacząlibycie wybija sią wzajemnie. W ten sposĄb nigdy nie osi?gniecie prawdziwej harmonii. No i powiedz mi, Ziemianinie, po czyjej stronie wida wiat?o prawdy, niewzruszon? logiką?
- Bo my, Aszreganie, jestemy w pe?ni zadowoleni - doda?a partnerka wiąŁnia.
- To dlatego, ?e macie pusto w g?owach - warkną?a Maria. Jeniec spojrza? na ni?.
- Frustracja przez ciebie przemawia - odezwa? sią g?osem kaznodziei. - Wy, Ziemianie, jestecie wspania?ymi ?o?nierzami. Aszreganie nie spotkali jeszcze kogo takiego. Czemu gin? za lepotą Gromady, jeli mo?na cieszy sią wiat?em Celu? Odmawiacie sobie prawa do godnego ?ycia, uwiedzeni k?amstwami S'vanĄw i reszty. S'vanowie potrafi? uwodzi muzyk? swych s?Ąw. Wykorzystuj? was do swoich celĄw. Pomylcie i sprĄbujcie przekona innych. AmpliturĄw nie mo?na pokona. Nie mo?na odwrĄci tysiący lat biegu historii. Waszym przeznaczeniem jest uzna wielko Celu, porzuci prymitywne sojusze Splotu. Ampliturowie przyjm? was na swe ?ono z radoci?, bowiem w ten sposĄb wyrw? was kulturze mierci, ocal? przed zag?ad?, ktĄra zawsze umniejsza blask Celu.
Will milcza? przez d?u?sz? chwilą. Zastanawia?a go elokwencja tego ?o?nierza. A mo?e zosta? on stosownie... "zaprogramowany"?
- O ile dobrze zrozumia?em, spe?nienie Celu ma oznacza skupienie wszystkich istot inteligentnych w jedn? federacją?
- W?anie - przytakn?? uradowany Aszregan.
- A potem?
- Ampliturowie przypuszczaj?, ?e po dope?nieniu sią integracji wst?pimy na kolejny etap ewolucji. Czy bądzie to stadium zbiorowej superwiadomoci, czy co innego, tego nikt jeszcze, nawet Ampliturowie, nie wie na pewno.
- A ile ras inteligentnych trzeba zgromadzi, aby federacja osi?gną?a po??dan? wielko?
- Tego nie wiadomo. Od tysiący lat staraj? sią powiąkszy swoje szeregi.
- A jeli nic z tego nie bądzie? adnego wy?szego stanu wiadomoci, ?adnego stopienia sią umys?Ąw, nic, zero, nul? Jeli oka?e sią, ?e wszystkie te podboje AmpliturĄw do niczego nie doprowadz??
- Musz?. Przecie? mamy Cel.
- A co wy o tym s?dzicie? - spyta?a istota p?ci ?eskiej. - Czy macie lepsz? teorią?
Willa a? zatka?o. Przyby? tu, by sia antywojenn? propagandą. Nie zamierza? roztrz?sa metafizycznych zawi?oci.
- Nie. Uwa?amy jednak, ?e nie mo?na sterowa niczyim losem w imią niepewnych idea?Ąw, a szczegĄlnie wskrzeszania instynktu stadnego.
Kobieta zamacha?a rąkami. U ka?dej d?oni mia?a pią palcĄw, jednak bez paznokci.
- Ale? osi?gniącie Celu daje s?odycz i uczucie spe?nienia tak intensywne, ?e nie potrafisz sobie tego nawet wyobrazi.
- Niemniej niektĄrzy ludzie mog? preferowa niezale?no. Lubimy wolno myli i wyboru.
- To nielogiczne. Niecywilizowane. Jak mo?na stawia pragnienia jednostki ponad dobro wszystkich istot?
- A mo?e my chcemy pozosta niecywilizowani? To nasza sprawa.
- MĄwicie tak, bo nie znacie lepszego ?ycia. Nie znacie wiat?a. Obawiam sią, ?e was nie przekonam. Gdyby by? tu jaki Amplitur...
- ...to zaraz wszyscy zobaczylibymy Cel ca?y w kwiatkach i koronkach - wtr?ci?a oparta o cianą Maria. Od paru minut tylko s?ucha?a, ale teraz przeci?gną?a sią i spojrza?a na Willa. - Obj??by nas mi?onie mackami, zajrza? g?ąboko w oczy, podobno maj? piąkne oczy. Potem czuje sią takie ?askotanie, gdzie tutaj - klepną?a sią w bok g?owy. - A potem widzi sią to ca?e wiat?o prawdy. Nagle rozumiesz wszystko. Robi? to pechowym Massudom i S'vanom. NiektĄrych daje sią wyleczy, inni umieraj? w mączarniach. Ci tutaj to produkt sterowanej ewolucji. Choby ich wkrąci? w wy?ymaczką, nie zrobi? niczego samodzielnie. Nie wiedz?, na czym polega wolna wola.
- Jestemy tylko prostymi ?o?nierzami i nie liczymy na sukces w przekonywaniu - odezwa? sią wci?? nie zra?ony Aszregan. - Mo?emy opowiedzie wam tylko uczciwie o sobie, o naszym w?asnym szcząciu. S?yszelimy ju? trochą o was. Aszreganie te? walczyli kiedy ze sob?, ale takie konflikty zosta?y ju? dawno za nami. Pracujemy razem dla Celu i jestemy szcząliwi.
- Dobra, dobra - rzuci?a Maria. - Trzymajcie tak dalej, bo jak nie, to przyjdzie Amplitur i was doszcząliwi.
- Nie wiesz, jakie to szczącie stan? przed Ampliturem - odpar?a kobieta. - Odmawiasz sobie prawa do godnego ?ycia. Wida jeszcze nie dorolicie.
- Zale?y do czego. Do szczącia na pewno - mrukną?a pani kapitan. - ChodŁmy ju? st?d. Do mam tych ofiar lobotomii. - Wzią?a Willa za ramią i ruszy?a do wyjcia.
- Pamiątajcie! - krzykn?? za nimi Aszregan. - Dwie s? niezale?noci. Jedna prawdziwa, ktĄra pozwala s?u?y Celowi, druga mroczna, co ka?e zabija dla u?udy! - G?os nie umilk?, a? doszli do pierwszego posterunku. - To nie jest cywilizowane ?ycie!
- I co o tym mylisz? - spyta?a Maria, gdy byli ju? na korytarzu.
- Sam nie wiem - odpar? powoli Dulac. - S? bardziej rozumni ni? oczekiwa?em. I bardzo do nas podobni.
- A, owszem. RĄwnoleg?a ewolucja. Tyle tylko, ?e w g?owach im ch?upocze.
- Nie przypominaj? robotĄw czy zombie.
- W zasadzie s? rĄwnie niezale?ni jak ty czy ja, ale gdy przychodzi do rozmowy o Celu, to koniec. Klapki na oczach, zawĄr w mĄzgu. Trzeba dopiero zmieni temat. A w?anie. PĄjdziesz z nami na pierwsz? linią? Za?atwią, ?eby wydali ci bro. Zobaczysz, jak spychamy AszreganĄw i KrygolitĄw przez cordillera do morza. Jak tylko przyleci nastąpny kontyngent z Ziemi, zaczniemy porz?dn? ofensywą - szepną?a konspiracyjnie. - Massudzi wci?? sią wahaj?, ale my mamy do siedzenia w miejscu. Major mĄwi, ?e czas skopa im dupy. Wiesz, jak to brzmi po rosyjsku? A jeli jaki Amplitur stanie nam na drodze, te? dostanie w dupą. Chocia? oni chyba nie maj? ty?kĄw. - Umiechną?a sią jak wilczyca. Teraz by?o wida, ?e nie jest beztrosk? nastolatk?. - A jak skoczymy tutaj, to polecimy na nastąpn? planetą, S'vanowie nie powiedzieli nam jeszcze, na jak?. Ale na pewno nie bądziemy cacka sią z robalami przez selki lat jak Massudzi. - Klepną?a Willa w siedzenie, a? ten podskoczy?.
- Jak na kompozytora to z ty?u wygl?dasz nawet nieŁle. Mo?e gdyby poczu? sią potem nieco znudzony i zapragn?? towarzystwa... comprende? To ca?kiem fajna sprawa, gdy nie robi sią tego za pieni?dze.
- Pomylą o tym - wykrztusi? z siebie Will i na wszelki wypadek szybko zmieni? temat. - Muszą to sobie przetrawi, a J'hai chce pokaza mi jeszcze resztą bazy i...
- Dobra. - Szturchną?a go po przyjacielsku. - Gdyby mnie szuka?, to spytaj kogokolwiek.
- Dobra.
- Chcesz zobaczy co ciekawego?
- Oczywicie - mrukn?? Will.
Podsuną?a mu pod nos swoj? d?o. Smuk??, wybitnie kobiec?.
- Przyjrzyj sią. - Wyprostowa?a palce.
- Niczego nie widzą - stwierdzi? nieco sko?owany Dulac.
- Nie widzisz? Nie ma linii. - Rzeczywicie, jej d?o by?a idealnie g?adka. - S'vanowie s? m?drzy, ale nie dorĄwnuj? w zrącznoci Hivistahmom. Gdyby jeszcze te jaszczury chcia?y walczy... Pocisk urwa? mi rąką, o tutaj - przesuną?a palcem po nadgarstku, oko?o piąciu centymetrĄw powy?ej d?oni. - Jaszczury znaj? sią na regeneracji, ale linii nie potrafi?y odtworzy. Tych na palcach te? nie mam. Podobno Ampliturowie umiej? odtworzy wszystko. - Pokaza?a gdzie na wschĄd. - Ale i u nas, jak oberwiesz, to jeli tylko zostanie do kawa?kĄw, jaszczury posk?adaj? cią do kupy, choby mia? potem ?azi z plastikowymi flakami. Naprawdą o nas dbaj?. Mo?e nas niezbyt lubi?, ale staraj? sią jak mog?. Wsiedli do pojazdu.
- A co ze S'vanami? Myla?em, ?e oni wszystkich lubi?.
- Tak mĄwi?. Sama nigdy nie widzia?am, ?eby byli napastliwi. Zawsze s? przyjaŁnie umiechniąci. Czasem mylą sobie, ?e robi? ?arty z koniecznoci. Tacy s? mali i s?abi... Jak z?oci sią na kogo, kto ci?gle ?artuje? Nawet Lepar za?atwi?by takiego mika - umiechną?a sią. - A wiesz, ilu LeparĄw trzeba do wymiany fotoogniw?
- Nie - mrukn?? Will.
- Trzech. Jeden trzyma oprawą, drugi ?aduje nowe ogniwo a trzeci pilnuje tych dwĄch, ?eby niczego nie zjedli - zachichota?a.
- Ja raczej lubią LeparĄw - stwierdzi? Will i sam zdumia? sią swoim stanowczym tonem. Dziewczyna spowa?nia?a.
- Nie b?dŁ taki serio, ch?opie. Ja te? ich lubią. Wszyscy ich lubi?. Te stwory urabiaj? sobie ogony, ?eby tylko wszystkim pomĄc. S? tak powolni i na oko naiwni, ?e trudno nawet wrzasn? na ktĄrego. - WĄzek zacz?? zwalnia. - Zaprowadzą cią do J'haia. Na pewno nie chcesz broni?
- Nie - odpar? Will. - I tak, gdzie nie spojrzą, tam widzą co strzelaj?cego.
Strona g?Ąwna Indeks
Foster Alan Dean - Przekląci Tom 01 - Sojusznicy - Rozdzia? 21
Probus mia? robotą do wykonania i dodatkowe obowi?zki do go irytowa?y. Spojrza? w gĄrą, potem dooko?a, prawym okiem zlustrowa? narol wystaj?c? w dwĄch trzecich d?ugoci nakrapianego pomaraczowo korpusu.
- ObudŁ sią, Testus - powiedzia?.
Miniaturowe s?upki oczne wy?oni?y sią z fa?dĄw cia?ka i zalni?y wilgotnie. Potomek wyci?gn?? sią, wykazuj?c gotowo i pos?uszestwo.
Minie jeszcze trochą czasu, a bądzie ju? w pe?ni uformowany i oddzieli sią od cia?a rodziciela. Od razu wykszta?cony i dojrza?y. Udane p?czkowanie to wielkie szczącie, ale niestety, wi?za?o sią zawsze z szeregiem niedogodnoci.
Jednak Probus by? na tyle zdolny i bystry, ?e dowĄdztwo mimo to ?yczy?o sobie jego obecnoci na najbli?szej sesji.
Dziwne. Niedorostek powinien mie spokĄj, du?o spokoju. Musi nauczy sią panowa nad swoimi uk?adami - oddechowym i krwiononym.
Na razie mieli jeszcze trwa po??czeni. Probus stara? sią patrze na sprawą optymistycznie. Mo?e udzia? w spotkaniu da co jego potomkowi, zawsze to wiącej dowiadczenia.
Malec odpowiedzia?, machaj?c miniaturowymi czu?kami, i poruszy? mackami, ktĄre potrafi?y obj? ju? co mniejsze przedmioty. Cztery nogi tkwi?y jeszcze w ciele rodzica. One oddziel? sią ostatnie.
PokĄj by? zat?oczony. Probus odnotowa? obecno ca?ego dowĄdztwa razem z sojusznicz? kadr? oficersk?. Zaj?? miejsce z boku i przywita? sią z pobratymcami. Komendant wyst?pi? przed wszystkich i Ampliturowie uspokoili swych zmutowanych przyjaciĄ?, wydaj?c w mylach stosowne polecenie.
Komendant przemĄwi? g?ono. Dla wygody ogĄ?u przek?ada? lotne myli na chropawy jązyk dŁwiąkĄw.
- Jak wszystkim wiadomo, stracilimy Vasarih, istnieje powa?na groŁba, ?e stracimy te? Aurun. Vasarih by?a zawsze niepewn? placĄwk?, ale Aurun uwa?alimy ju? za wiat opanowany. Aurunianie porzucili zdegenerowan? Gromadą i otworzyli oczy na piąkno Celu. Jednak ostatnie wydarzenia zawrĄci?y ich z drogi szczącia. - Krygolici zaszemrali. Najwidoczniej o tym ostatnim nie wiedzieli. - Gromada zyska?a nowego sojusznika, istoty wybitnie wojownicze, ??cz?ce w jedno prymitywn? dziko i zaawansowan? technologią. Najpierw pojawi?y sią one na Vasarih, w niewielkiej liczbie, dlatego gotowi bylimy s?dzi, ?e s? rdzennymi mieszkacami tego wiata. Znamy ju? takie przypadki, ?e na jednej planecie rozwijaj? sią dwie rasy inteligentne. Dalsze badania dowiod?y jednak, ?e istoty te pochodz? z jakiej w?asnej planety. By?o ich ma?o, ale i tak zdestabilizowa?y sytuacją na Vasarih. Zaobserwowano te? pewne efekty uboczne.
- Na przyk?ad? - spyta? Probus, nakazuj?c jednoczenie potomkowi zdwoi uwagą.
- Przy ich boku Massudzi walcz? lepiej. Te istoty maj? dar integrowania innych wokĄ? siebie. By mo?e potrafi? wp?ywa tak?e na HivistahmĄw i S'vanĄw, chocia? na razie to tylko nie potwierdzona hipoteza. Tak czy inaczej, stanowi? powa?ne zagro?enie. Poddanie sekcji kilku cia? nie wyjani?o wiele, wiemy tylko tyle, ?e ich systemy nerwowe i miąniowe s? rozwiniąte w stopniu nie spotykanym u ssakĄw. Jak mo?na oczekiwa, Gromada chroni ich jak mo?e. Zdo?alimy jednak zdoby kilka ?ywych okazĄw. One dostarczy?y nam najwiącej informacji. - Komendant skin?? na Dalekowidz?cego, ktĄry zaj?? miejsce mĄwcy.
- Okazy ujawni?y zdumiewaj?ce zdolnoci motoryczne, ale nic ponadto. Wyposa?one by?y w standardowe uzbrojenie Gromady. adnej superbroni, nic, czego bymy ju? nie znali.
- Zwycią?alimy na Vasarih - odezwa? sią krygolicki oficer - gdy nagle pojawi?y sią te istoty. Stosuj? nietypowe metody walki. Taktyka i strategia MassudĄw jest dla nas czytelna, ale z nimi jest inaczej. Ich dzia?ania pozbawione s? logiki, a nawet elementarnego rozs?dku. Mo?na uzna ich za szalonych. S? gotowi do osobistych powiące i zupe?nie nieobliczalni.
Dalekowidz?cy poczeka? chwilą, a? umys? Krygolita odzyska rĄwnowagą.
- Nie uda?o sią dot?d sformu?owa w?aciwych kryteriĄw oceny tych istot. Ka?dy ich oddzia? zdaje sią zachowywa inaczej i jakby niezale?nie od woli wspĄlnego dowĄdztwa. W rezultacie nie mo?na praktycznie wyprze ich z utraconego terenu. Silni fizycznie, w zdumiewaj?cym tempie opanowuj? systemy broni Gromady, cho nie s? zbyt odporni.
G?os zabra? nastąpny Krygolit.
- Aurun mo?emy uzna za stracony. A ju? czulimy sią tam bezpiecznie. Potrzebujemy rady, Najmądrsi. Pora na decyzje taktyczne.
- Decyzje zapadn? - mrukną?o jednoczenie kilku AmpliturĄw.
- Czas na Owiecenie - odezwa? sią Komendant. Tylne drzwi staną?y otworem, wszystkie oczy spojrza?y na dwĄch wyj?tkowo olbrzymich MolitarĄw prowadz?cych miądzy sob? nieco tylko ni?sz?, lecz znacznie szczuplejsz? Massudką. Zatrzyma?a sią rĄwno z eskort? i omiot?a spojrzeniem ca?y kr?g obcych. Ze zdumieniem odnotowa?a obecno AmpliturĄw, z ktĄrych jeden mia? nawet niebawem rodzi. Po?a?owa?a, ?e nie ma ?adnej broni. Wiedzia?aby jak jej u?y. Rące krąpowa?a jej szybko schn?ca pianka.
- Po co mnie przyprowadzilicie? - spyta?a, otrzymawszy translator. - Czego chcecie? W?tpią, bycie chcieli nara?a swe cenne skĄry na szwank.
- Przecie? wiesz, ?e nie cierpimy przemocy - upomnia? j? Dalekowidz?cy.
- Chcesz powiedzie, ?e wolicie wyrącza sią innymi w walce?
- S?u?ymy sprawie na miarą naszych mo?liwoci. - Dalekowidz?cy podszed? do wiąŁnia. - Wcale nie potrzebujemy stra?nikĄw, by sią z tob? spotyka.
Massudka odwrĄci?a spojrzenie od piąknych, czarnych oczu Amplitura.
- Nie zamierzamy cią zabi - szepn?? Komendant. - Chcemy tylko pozna prawdą. Mielimy ostatnio pewne k?opoty na Vasarih.
- K?opoty! Stracilicie Vasarih - odpar?a Massudka z pasj? i z?ote b?yski migną?y w jej szarych oczach.
- Do pewnego stopnia masz racją - przyzna? Amplitur. - Ale to nie za wasz? przyczyn?, tylko tych nowych istot. Wy te? znaleŁlicie kogo, kto walczy za was, zatem nie feruj pochopnych ocen.
Dziewczyna szarpną?a sią w pątach.
- Massudzi walcz? razem z Ziemianami. To nasza wspĄlna wojna.
- Nie mo?emy na to pozwoli. - Komendant machn?? wymownie czu?kiem. - Te istoty dzia?aj? nazbyt skutecznie. Owszem, podejdziemy do nich z nasz? zwyk?? cierpliwoci?, damy im szansą jak wszystkim, ale po co mamy sią cofa, jeli mo?emy uczyni krok do przodu. Chcemy, aby powiedzia?a nam wszystko, co o nich wiesz.
- Jasne, ?e chcecie - odpar?a Massudka, jednak nie tak pewnie jak przedtem, i spojrza?a na innego Amplitura, ktĄry sta? nieruchomo za Komendantem.
Ten wycofa? sią i zrobi? miejsce Probusowi. Massudka prĄbowa?a odsun? sią, ale trafi?a plecami na zwalistego Molitara. Probus skoncentrowa? sią. Na chwilą zapad?a cisza. Potem pojmana jakby omdla?a, oczy uciek?y jej w g??b czaszki, nos, uszy i baczki znieruchomia?y.
Umys? ma czysty jak bia?a karta, pomyla? Probus. Gotowy do nauki. adnych barier, uprzedze, zahamowa.
To by?o o wiele prostsze ni? zwyk?e przes?uchanie. Nie marnowa?o sią czasu na pertraktacje z wiąŁniem, nie trzeba by?o wys?uchiwa przeklestw czy protestĄw. Umys? Massudki reagowa? jak ka?dy inny.
Gdy by?o ju? po wszystkim, Probus zwolni? ucisk. Massudka zadr?a?a i prawie upad?a, ale Molitar j? podtrzyma?. Probus wyjani? jeszcze sens zabiegu potomkowi i cofn?? sią miądzy pozosta?ych piąciu AmpliturĄw, z ktĄrymi przez ca?y czas pozostawa? w kontakcie mylowym.
- WeŁcie j? teraz i dobrze traktujcie - powiedzia? Komendant. - To dobry umys?, ktĄrego dnia pos?u?y Celowi.
- Ziemian jest mniej ni? mylelimy - odezwa? sią jeden z szĄstki.
- Tym dziwniejszymi jawi? sią ich dokonania - zauwa?y? Probus.
- Nie wolno nam lekcewa?y tego niebezpieczestwa. - Komendant wyraŁnie ląka? sią czego. Niecierpliwi? sią, aby podj? dzia?anie. - Gromada bądzie kry?a po?o?enie ich macierzystego wiata. Ta Massudka wiedzia?a tylko, ?e Ziemianie pochodz? z jakiej nader odleg?ej okolicy.
- Uzyskanie tej infomacji bądzie nas wiele kosztowa?o - stwierdzi? senior grupy.
- Owszem, ale sytuacja tego wymaga - powiedzia? Komendant. - Za wszelk? ceną musimy powstrzyma rozprzestrzenianie sią tej zarazy. Czekam na propozycje.
Krygolici, Aszreganie i Molitarowie stali cierpliwie i czekali, a? Ampliturowie zakocz? naradą. Po ruchach czu?kĄw i szypu?ek ocznych mo?na sią by?o zorientowa, ?e dyskusja ma burzliwy przebieg. Jednak co przynios?a, tego nikt poza samymi Ampliturami nie wiedzia?.
W kocu Komendant przemĄwi?.
- Ta rasa nie zna technologii Gromady. Na wiecie zwanym Motar za?o?ono bazą szkoleniow? dla Ziemian. Prawie nie nadzorowalimy dot?d tej planety, teraz wysi?ki zostan? wzmo?one. Trzeba dowiedzie sią jak najwiącej o tych istotach, sk?d pochodz? i czemu walcz? u boku obarczonych dewiacj? MassudĄw.
- Wszystkie nasze niepowodzenia s? przejciowe. adna przegrana nie jest ostateczna - dopowiedzia? Probus. - Poradzimy sobie z tym, jak ze wszystkim w naszej historii. Zdwoimy wysi?ki, aby pokona niebezpieczestwo.
Ampliturowie przekazali podw?adnym sygna?, ?e narada dobieg?a koca. Tamci podziąkowali i zacząli wychodzi. Po drodze dyskutowali zawziącie nad tym, co w?anie widzieli. Uprzednia niepewno znikną?a bez ladu, jej miejsce zaj?? wie?y zapas entuzjazmu. Po cząci prawdziwego, po cząci sterowanego, ale przecie? Ampliturowic nie mogli pozwoli, aby ich sojusznicy czuli sią nieszcząliwi.
Strona g?Ąwna Indeks
Foster Alan Dean - Przekląci Tom 01 - Sojusznicy - Rozdzia? 22
Kantata wymaga?a ju? tylko drobnej kosmetyki i Will wiedzia?, ?e to najlepsza rzecz, jak? kiedykolwiek skomponowa?. Lepsza nawet od "Arkadii". Mia? nadzieją, ?e gdy tylko wys?annicy Gromady opuszcz? Ziemią, utwĄr doczeka sią wykonania.
"Arkadi?" zwrĄci? na siebie uwagą, kantata zapewni mu pozycją. Koniec z nauczaniem g?uchych na dŁwiąki panienek z bogatych rodzin Po?udnia. Potem ju? pĄjdzie. Nastąpna bądzie opera, dalej poemat symfoniczny.
ycie by?o piąkne.
Odg?os krokĄw na pok?adzie sk?oni? go do wyjrzenia na jasne, karaibskie s?oce, gdzie Kaldaq czeka? ju? na pozwolenie wejcia do kabiny. Za nim sta? T'var. Zobaczywszy goci, Will wrĄci? do szafki z zamkiem cyfrowym, wybra? kombinacją i wyci?gn?? otrzymany od obcych translator.
- Co za niespodzianka w samym rodku dnia? - powita? dowĄdcą bazy.
- Nie ma czasu do stracenia - odpar? z powag? Kaldaq i usiad? na pod?odze. Plecy opar? o stĄ? nawigacyjny. - Podejrzewamy, ?e Ampliturowie ustalili po?o?enie Ziemi.
- Och. - Will opad? na kanapą naprzeciw Massuda. Wszelkie myli o muzyce momentalnie ulecia?y mu z g?owy. T'var gramoli? sią na fotel. - W jaki sposĄb?
- Nie wiemy dok?adnie, ale czy to takie istotne? Od pewnego czasu przejawiali wielk? aktywno w rejonie Motaru, gdzie ziemscy rekruci przechodz? wstąpny trening. Teraz grupuj? si?y w pobli?u P'hoh. To prowincjonalny wiat, niewart ani zdobywania, ani obrony. Nie mamy jeszcze pewnoci, co jest przyczyn? tej koncentracji, ale P'hoh to najbli?sza Ziemi planeta opanowana przez AmpliturĄw.
- Rozumiem - mrukn?? Will. - I co teraz?
- Rada Wojskowa spotka?a sią ju? z Rad? Generaln?. Postanowiono zawiadomi rz?dy Ziemi. Na nich bądzie spoczywa odpowiedzialno za dalsze wasze dzia?ania. Gromada nie mo?e decydowa za was.
- Myla?em ?e poczekacie z tym, a? sprawa przydatnoci naszych ?o?nierzy stanie sią jasna.
T'var pokrąci? g?ow? tak intensywnie, ?e by?o to widoczne mimo gąstego zarostu.
- Nie da sią. Jeli Ampliturowie tu przylec?, Gromada pomo?e wam broni Ziemi, ale musicie zdawa sobie sprawą z zagro?enia. Znacie sią wystarczaj?co dobrze na prowadzeniu wojny, by wiedzie, i? najpewniej nie powstrzymamy wszystkich l?downikĄw wroga. Jak wsządzie indziej, decyduj?ce bitwy trzeba bądzie stoczy na powierzchni planety.
Will milcza?.
- Te kilka tysiący Ziemian, ktĄrzy znaj? systemy walki i bro Gromady, szykuje sią ju? do powrotu z Vasarih i Aurun, by wyszkoli nastąpnych. Jestemy pewni, ?e wasze armie zrobi? co w ich mocy, ale z pomoc? weteranĄw pĄjdzie im o wiele ?atwiej. - Wszystko zale?y od tego, jak szybko uporacie sią z przygotowaniami i ile czasu dadz? wam Ampliturowie.
- Ale? nie wiadomo jeszcze, czy tu przybąd? - zaprotestowa? Will. - Mo?e wci?? nie wiedz? o Ziemi.
- Spotkali was na Vasarih i Aurun - powiedzia? T'var. - Nie zbieraj? si? bez wyraŁnej przyczyny. Bo na pewno nie chodzi im o ja?owy P'hoh - zauwa?y? od niechcenia T'var.
Kaldaq spojrza? uwa?nie na Dulaca.
- Jest jeszcze inna mo?liwo. Wszyscy, w??cznie z Rad?, przywi?zuj? wielk? wagą do twojej osobistej opinii. Jeli zdecydujesz i za??dasz...
- Nie. - Do Willa dotar?o, ?e sprawa przybiera powa?ny obrĄt. - Nie mogą sam podj? tak wa?kiej decyzji.
- Zatem musimy poinformowa tych mieszkacĄw twojej planety, ktĄrzy tworz? wszystkie rz?dy. Nadal bądziecie mieli wybĄr. Mo?ecie szykowa sią do walki, mo?ecie sprĄbowa rozmĄw. A nu? uda wam sią co, czego nie osi?gn?? nikt przed wami.
Will zastanowi? sią. Napastnik by? jeszcze daleko. Rozmawia, czy siąga po bro? Osobicie wola?by pertraktacje, chocia? Kaldaq nie rokowa? im szans na sukces.
T'var musia? czu to samo.
- Ampliturowie poznali was, ?e tak powiem, z najlepszej strony. Wiedz?, jacy jestecie groŁni. Nie s?dzą, aby chcieli rozmawia.
Will schowa? g?ową w d?oniach. A co z muzyk?? Co teraz?
- Dobra. Trzeba co zrobi. Ale BĄg mi wiadkiem, ?e tego nie chcia?em.
- Ostrzegalimy. - Kocie oczy spojrza?y ch?odno na kompozytora. - Ju? kilka lat temu mĄwi?em, ?e Ampliturowie i tak w kocu was znajd?. OpĄŁnialimy oficjalny kontakt i twoje skrupu?y nie by?y tu bez znaczenia. Muszą przyzna, ?e ostatecznie przekona?e mnie o waszym pokojowym usposobieniu, chocia? dla AmpliturĄw nie ma to ?adnego znaczenia, czego chyba wci?? nie rozumiesz. Jednak?e w kwestii militarnej mnie nie przekona?e. MĄwi?e o nieobliczalnoci Ziemian i nie myli?e sią. Pamiątasz wszak?e incydent z zaginion? broni?. Na ?adnym innym wiecie nie mog?o by sią to zdarzy. Mo?e nawet twoje bądzie na wierzchu. Nie moja to sprawa, ocenia takie rzeczy. Jestem zarz?dc?. Jednak ka?dy, komu grozi napa AmpliturĄw, ma prawo wiedzie o niebezpieczestwie i przygotowa sią tak, jak sam uzna to za stosowne.
- Kiedy zaczniecie zawiadamia rz?dy? - mrukn?? Will.
- Jak najszybciej. Mam nadzieją, ?e doradzisz nam, jak sią do tego zabra. Nie mamy ?adnej praktyki w obcowaniu z tak osobliw? struktur? socjopolityczn?.
- No i proszą. Ja jestem muzykiem, ty zarz?dc?. Nie wiem, jak rozmawia z politykami. Daj mi chwilą do namys?u.
Kaldaq uniĄs? sią miąkko z pod?ogi i pochyli? g?ową, by nie wyr?n? ciemieniem w sufit.
- Pamiątaj, ?e ka?dy dzie przybli?a nas do najazdu.
- Mo?e jednak nie. Pomylą.
Kaldaq i T'var zostawili Ziemianina sam na sam z mylami.
WrĄciwszy do bazy S'van podniĄs? g?ową i popatrzy? na o wiele wy?szego Massuda.
- By?oby dobrze, gdyby uda?o sią go przekona. Wiesz, jak bądzie. Przylec? w do du?ej sile, aby zrobi wra?enie, ale nie zaatakuj?, tylko zaczn? przekonywa. Sprzedadz? tą ca?? swoj? filozofią Celu. Jeli Will Dulac dobrze zna swoich, to wie, ?e znajd? sią i tacy, ktĄrzy za nimi pĄjd?. Trzeba im przeszkodzi. Jeli dotr? do ziemskich przywĄdcĄw, ci szybko przyjm? bezkrytycznie ka?de s?owo AmpliturĄw. Stary scenariusz. Na dodatek z naszych bada wynika, ?e Ziemianie oczekuj? od swoich przywĄdcĄw, i? ci bąd? myle za ca?? resztą i rzadko wyrabiaj? sobie w?asne zdanie.
- Wiem. Tylko boją sią, czy dzisiaj zasną.
- Ja bym sią tak nie przejmowa?. Robimy wszystko, co trzeba, aby uratowa nasze gatunki. W dalszej perspektywie dzia?amy te? dla dobra Ziemian.
- To rozumiem. Ale wola?bym w pe?ni uczciwe postawienie sprawy.
- Nie sk?amalimy - stwierdzi? T'var. - Prądzej czy pĄŁniej wojna zawita?aby i tutaj. Niezale?nie od nas.
- Zapewne.
- I pomyl jeszcze o tym, kapitanie: za?Ą?my, ?e Ampliturowie odkrywaj? ten wiat przed nami. WyobraŁ sobie Ziemian walcz?cych u boku MolitarĄw i w sojuszu z Ampliturami.
- Nikt nie zawiera sojuszy z Ampliturami, oni wszystkich tylko wykorzystuj?, ale masz racją, w?ochaty doradco. Niemi?a wizja.
Rozeszli sią, ka?dy do swoich zają.
- Obawiam sią, ?e brak mi genialnych pomys?Ąw. A wy do czego doszlicie? - spyta? Will i spojrza? na obecnych w pokoju Kaldaqa, Soliwik, T'vara i Z'mama. Ma?o spa? ostatniej nocy. - Pokaz si?y, czy po jednym l?downiku na ka?d? wa?niejsz? stolicą, czy jeszcze inaczej?
- Wyniki bada sugeruj?, ?e nader ?atwo wywo?a u ludzi reakcją szokow?, a my chcielibymy, aby pierwszy kontakt mia? charakter osobistego spotkania. - Soliwik poruszy?a uszami. - Wci?? nie mo?emy sią oswoi z istnieniem na tej planecie wielu rĄwnorządnych przedstawicielstw w?adzy.
- Aby nie naruszy rĄwnowagi politycznej, chcielibymy ujawni sią jednoczenie przed reprezentantami wszystkich wa?niejszych szczepĄw - doda? Kaldaq.
- Na Vasarih s?ysza?em o jakim rosyjskim oficerze - podsun?? Will. - Zapewne przyda sią, bardziej ni? ja. e te? nie ma tu stryjka Emila. By? radnym miejskim, zna? sią na politykach.
- Znasz nas d?u?ej ni? ktokolwiek tutaj - pocieszy? go Tvar. - Poradzisz sobie rĄwnie dobrze.
Will pochyli? sią do przodu, oparcie pos?usznie pod??y?o za jego plecami.
- Ale jak mam przekona wszystkich? Cokolwiek poka?ą, i tak nie uwierz? w ?adne filmy czy zdjącia.
- Pojadą z tob? - powiedzia? niespodziewanie Kaldaq. - T'var te?, weŁmiemy jeszcze Hivistahma, ?eby dokumentowa? spotkanie i Waisa, gdyby by?y trudnoci z konwersacj?. Taka delegacja bądzie chyba do przekonuj?ca?
- Nie od razu - mrukn?? trzeŁwo Will. - Najpierw pomyl?, ?e zwialicie z planu zdjąciowego. Ale macie racją, ostatecznie bąd? musieli zaakceptowa oczywisto. To nie znaczy, ?e od razu uznaj? wasze racje. Gdy dowiedz? sią o wojnie, za??daj?, bycie odlecieli. - Tego akurat Will by? wiącej ni? pewny. Samo zagro?enie nie przes?dza jeszcze agresywnej reakcji. Bior?c pod uwagą, jak daleko sprawy zasz?y, to mo?e i lepiej. - Owszem, niektĄre kraje mog? zmobilizowa si?y do obrony, ale nikt nie wyle armii poza planetą. Zobaczycie.
Kaldaq ju? chcia? odpowiedzie, gdy Z'mam go uprzedzi?. Kapitan uzna?, ?e niezwyk?e okolicznoci w pe?ni uzasadniaj? pominiącie protoko?u.
- Na razie to starczy - mrukn?? S'van. Kaldaq zerkn?? na przysadzistego ludka, ale nic nie powiedzia?.
- Mo?e gdyby dosta sią jako do telewizji... - zastanawia? sią Will.
- Nie - przerwa?a mu Soliwik. - To trzeba za?atwi osobicie. Wasza telewizja jest na tyle prymitywna, ?e ?atwo oszuka widza.
- Ale mo?e by i tak, ?e wzbudzicie powszechne przera?enie. Ludzie maj? spor? sk?onno do zachowa paranoidalnych.
- Bądziemy o tym pamiąta.
Will westchn?? g?ąboko.
- Czy wasz pojazd atmosferyczny doleci do Waszyngtonu? Poka?ą wam na globusie, gdzie to jest.
- Wiemy, gdzie le?y Waszyngton - stwierdzi? S'van. - Gdy ty siedzia?e nad swoj? muzyk?, my te? nie prĄ?nowalimy. Osobicie mĄg?bym cią zaprowadzi pod pomnik Lincolna, do Smithsonian Institution, przed Bia?y Dom.
- No to znasz miasto lepiej ni? ja. Jeli oka?e sią, ?e ja sią mylą, a wy macie racją, to koniec. Szlag trafi sztuką, muzyką, pokĄj i zjednoczony wiat.
- Nisko sią cenicie. Jeli ktokolwiek ma do tego prawo, to my - powiedzia? S'van. - A jako sią nie palimy...
Will umiechn?? sią krzywo.
- Wy potrafilibycie ?artowa sobie nawet z koca wiata.
- Tacy ju? jestemy - mrukn?? T'var przepraszaj?cym tonem. - I dobrze o tym wiesz.
Will zastanowi? sią raz jeszcze.
- Wiecie co, siadanie na trawniku przed Bia?ym Domem to nie jest najlepszy pomys?. Lepiej nie wzbudza paniki. Wybierzmy jakie takie miejsce, gdzie rz?d nie bądzie mia? wiele do powiedzenia, no, nie zablokuje informacji ani nie wykorzysta jej do w?asnych celĄw.
- Znaczy gdzie? - spyta? T'var.
- Chyba ju? wiem.
Strona g?Ąwna Indeks
Foster Alan Dean - Przekląci Tom 01 - Sojusznicy - Rozdzia? 23
Mister Benjamin? Sir?
C.R. Benjamin spojrza? znad biurka. W drzwiach sta?a m?oda asystentka, na twarzy mia?a niezdrowy rumieniec, oczy wielkie, jakby ujrza?a ducha. Starszy pan opar? sią w fotelu obrotowym i za?o?y? d?onie za g?ow?.
- Niech zgadną. ZnĄw Kambod?a? Co tym razem?
- To nie Kambod?a, sir.
- Mam nadzieją, ?e jednak co istotnego. Robią ostatni? korektą niedzielnego wydania i nie ?yczą sobie ci?g?ych wizyt geniuszy redakcyjnych, przekonanych, ?e w?anie trafili na temat swego ?ycia. Niby jak mam to skoczy, hą? Ja nie ?a?ą ca?ymi dniami po bankietach i przyjąciach dobroczynnych, jak niektĄrzy. Mo?e trudno to sobie wyobrazi, ale ja naprawdą wydają gazetą.
- Wiem, sir - wyj?ka?a asystentka. - Ale na dachu jest lataj?cy talerz. Starszy pan spojrza? z rozpacz? w ekran komputera.
- NieŁle. Powiedz temu, kto to wymyli?, ?e obmia?em sią jak norka. Widzisz? - Ostentacyjnie uniĄs? k?ciki ust. - Ale przeka? te?, ?e to kawa? na jeden raz. Jak kto znĄw zacznie mi zawraca g?ową, to skoczy w dziale nekrologĄw. Bo rozumiem, ?e to nie twĄj pomys??
- Nie, panie Benjamin. Sir.
WrĄci? do pracy ale zaraz znĄw spojrza? na drzwi.
- Jeszcze tu jeste?
- Sir? Ale na dachu naprawdą jest lataj?cy talerz. Z cz?owiekiem w rodku. MĄwi, ?e nazywa sią William Dulac i ?e jest z Luizjany.
- I to wszystko wyjania?
- Niezupe?nie, sir. Razem z nim jest czterech obcych. On mĄwi, ?e na Karaibach czeka ich o wiele wiącej.
- A co oni tam robi?, skoro sezon zaczyna sią dopiero w listopadzie?
W progu pojawi? sią ros?y i ?ysy mą?czyzna po piądziesi?tce. Asystentka odetchną?a z ulg? i usuną?a mu sią z drogi. Benjamin spojrza? pytaj?co na przyby?ego.
- Marcus? Tylko nie mĄw, ?e te? da?e sią w to wrobi.
- To dzieje sią naprawdą - zahucza? niskim g?osem szef dzia?u miejskiego. - Naprawdą, C.R. Ten talerz nie jest du?y, ale mig?owcem by go na dach nie wpakowa?.
- Co to wszystko ma znaczy? - Benjamin zerwa? sią z fotela. - Czy tu ju? w ogĄle nie mo?na pracowa? Tylko ?arty wam w g?owie. Proszą bardzo, ale w porze lunchu!
Szef dzia?u miejskiego wsun?? sią do pokoju, za asystentka pisną?a dziwnie i schowa?a sią w k?cie.
Do rodka wesz?o co wysokiego, na tyle wysokiego, ?e musia?o pochyli sią przy pokonywaniu framugi. Z wierzchu by?o jakby trĄjk?tne i poroniąte gąstym, szarym futrem. Ponadto mia?o na sobie dopasowany kombinezon z rąkawami kocz?cymi sią na ?okciach i kolanach, i pas z przywieszonymi do jakimi przedmiotami. D?ugie rące zwisa?y prawie do pod?ogi, ząbata morda zaczą?a intensywnie niucha.
Zaraz potem przez prĄg wtoczy?o sią co na kszta?t dinozaura bez ogona. To co by?o ubrane inaczej i mia?o inne wyposa?enie, a porusza?o sią jak nerwowy baletmistrz. Jako trzeci obiekt ukaza? sią muskularny i w?ochaty karze?, dalej kroczy? stru w modnym wdzianku, na kocu jaki cz?owiek.
- Czy mam wezwa ochroną? - spyta? rozp?aszczony na boazerii szef dzia?u miejskiego.
C.R. Benjamin spojrza? w milczeniu na goci. Na korytarzu narasta? harmider, ale tego redaktor zdawa? sią nie s?ysze. Ostatecznie spojrza? na istotą ludzk?.
- Powiedz mi, m?ody cz?owieku, czy na dachu mojego budynku faktycznie stoi lataj?cy talerz?
- To tylko pojazd atmosferyczny - odpar? Will. - I nie jest wcale w kszta?cie talerza.
- Rozumiem. Bo wiesz, jacy s? ludzie. Zawsze szukaj? podobiestw. To dlatego tak trudno dzi o naprawdą dobrych skrybĄw, wszyscy pisz? tak samo. - Zerkn?? na szefa dzia?u miejskiego. - Nikogo nie wzywaj, Marcus. Ale b?dŁ ?askaw zamkn? drzwi.
Ten przytakn?? i oczyciwszy framugą z gapiĄw, odci?? gabinet od reszty wiata.
C.R. Benjamin siad? powoli.
- Nie ?yczą tu sobie ?adnego zamieszania, panie... jak sią nazywasz, synu?
- Dulac. William Dulac.
- A gdyby by? teraz w Nawlings, co by najpewniej wzi?? na lunch?
Will zmarszczy? czo?o, ale odpowiedzia?.
- Oyster po'boy.
Wydawca z aprobat? pokiwa? g?ow?.
- Zatem faktycznie pochodzisz z Luizjany. Jeli jeste blagierem, to jeste blagierem z Po?udnia, a to ju? co. - S?dz?c po ha?asach, na korytarzu musia? zebra sią ju? ca?kiem spory t?um.
- Marcus, powiedz tym ludziom, by wracali do pracy, i ?e nie ma tu nic ciekawego do ogl?dania.
Szef dzia?u miejskiego wymamrota? co, by mo?e s?owa wdziącznoci, i wyrwa? na zewn?trz. Asystentka ulotni?a sią z w?asnej inicjatywy.
C.R. Benjamin zatar? rące teatralnym gestem.
- Lubią, jak tematy same przychodz? do biura. To pozwala oszcządzi na korespondentach. A teraz, jeli to jaki kawa?, to owie mnie, synu. Nie jestecie z sieci Foxa? Wiem, ?e nasi recenzenci skopali ich ostatnie kawa?ki.
- Nie, sir. Ani nie jestemy od Foxa, ani to nie jest kawa?. Ci tutaj - wskaza? na swych milcz?cych towarzyszy - naprawdą przybyli z innych wiatĄw. Ka?dy reprezentuje osobn? rasą zjednoczon? w federacji zwanej Splotem lub Gromad?.
Benjamin machn?? rąk?.
- Zak?adam, ?e dasz mi czas i sposobno, bym to wszystko sprawdzi?? Na razie muszą polega tylko na tym, co widzą i s?yszą, a dla dziennikarza to za ma?o.
- Moi przyjaciele gotowi s? podda sią badaniom lekarskim - zapewni? go Will. - Rozumiej? paskie niedowierzanie, zetknąli sią ju? bowiem z tym na wielu innych wiatach. Benjamin chrz?kn??.
- Za?Ą?my na chwilą, ?e mĄwisz prawdą, tylko prawdą i ca?? prawdą. Ten Splot to co w rodzaju WspĄlnego Rynku?
- To federacja niezawis?ych i samorz?dnych wiatĄw zawi?zana dla u?atwiania handlu, wymiany myli i wzajemnej obrony - odpar? Wais, bezb?ądnie pos?uguj?c sią angielskim. Wydawcą zatka?o.
Will musia? przyzna, ?e starszy pan wykazuje zdumiewaj?ce opanowanie. Chocia? z drugiej strony, gdyby tak nie by?o, nie zosta?by redaktorem naczelnym jednej z najwa?niejszych gazet w Stanach.
- Oto mamy zatem z dawna oczekiwany pierwszy kontakt. - Benjamin wy??czy? komputer i uruchomi? dyktafon. - I to od razu z czterema obcymi rasami. Nie s?dzi?em, ?e s? a? cztery.
- Sir, ich s? setki - wtr?ci? Will.
- Setki - mrukn?? zmieszany Benjamin, - I wszystkie one nabra?y nagle ochoty na oficjalne spotkanie w moim gabinecie. Ale ciebie znaleŁli chyba ju? kilka dni temu, m?ody cz?owieku?
- To nie tak, sir. Oni s? tutaj ju? od paru lat. Obserwuj?, badaj?, z niektĄrymi nawet wspĄ?pracuj? w tajemnicy.
- Rozumiem. Zak?adam, ?e dowiem sią zaraz, sk?d ta tajemniczo.
- Tak, sir.
Benjamin wskaza? na Waisa.
- Ten z piĄrami lepiej mĄwi po angielsku ni? ca?y mĄj dzia? sportowy.
- Lingwistyka to domena WaisĄw, sir. Niemniej wszyscy tu obecni w?adaj? do pewnego stopnia ziemskimi jązykami. Ja gadam trochą po ichniemu. Poza tym mamy translatory. - Wskaza? na urz?dzenie, ktĄre nosi? na szyi.
- Dobra, nawet jeli to nie jest pierwszy kontakt, to i tak bomba. Od paru tysiący lat nikt nie mia? lepszego tematu do wstąpniaka. A wy przynosicie mi go na tacy. Dziąkują panu, panie Dulac. Jakim cudem m?odzieniec z Luizjany trafi? miądzy...
- Zaraz wszystko wyjanią, sir - przerwa? mu Will. - Najpierw najwa?niejsze. Muszą zaznaczy, ?e nie ma pan monopolu na te informacje.
- Och. "New York Times"?
- Nie, organ innego wielkiego szczepu - wyjani? Wais.
- Szczepu? - Benjamin a? uniĄs? brwi.
- "Izwiestia", sir.
- Aha. Chyba nie wejdziemy sobie w paradą. Domylam sią, ?e mielicie swoje powody, aby post?pi w?anie w ten sposĄb. I pewien jestem, ze szybko mi je wyjanicie.
- Tak, sir. Jestemy tutaj, bowiem trzeba opowiedzie wszystkim ludziom o paru sprawach. Gdyby rzecz zale?a?a ode mnie, chątnie dalej trzyma?bym wszystko w sekrecie, ale to ju?, niestety, niemo?liwe.
- I bardzo dobrze. Pomo?emy wam wiącej ni? chątnie. Ale, jeli mogą spyta, czemu w?anie w ten sposĄb? Nie ?ebym mia? jakie obiekcje...
- Wiadomo musi jak najszybciej pĄj w wiat. Nieocenzurowana i kana?ami niezale?nymi od rz?du.
- No, to dobrze wybralicie. Jeli to nie kawa?, to nawet nie bądziecie musieli wykrąca mi rąki, sam oddam wam pierwsz? stroną jutrzejszego wydania. W ten sposĄb zd??ymy napisa kilka s?Ąw, zrobimy trochą zdją, dorzucimy opinie ekspertĄw. Nie macie nic przeciwko fotografiom?
- W ?adnym wypadku - odpar? Wais.
- WspĄ?praca z panem le?y w naszym interesie - doda? Kaldaq nieco chropaw?, ale w pe?ni zrozumia?? angielszczyzn?.
- Wspaniale. Oczywicie, jeli oka?e sią, ?e to jednak podpucha, to po?a?ujecie, ?ecie sią kiedykolwiek urodzili.
- Ju? ?a?ują, ?e to nie ?arty... - mrukn?? pod nosem Will.
- PowĄd naszej obecnoci... - powiedzia? Kaldaq do Willa.
- Jeszcze nie teraz, najpierw trzeba go upewni - odpar? po massudzku Dulac.
- S?ucham? - Benjamin spojrza? po rozmĄwcach.
- Przepraszam.
- Wspomnia?e o setkach inteligentnych ras. To szokuj?ca wiadomo, synu.
- Co gorsza, nie wszystkie z nich s? przyjazne.
Benjamin przymru?y? oczy. Maj?c nadzieją, ?e to pomo?e w pertraktacjach, Will pozwoli? Waisowi opowiedzie ca?? historią konfliktu miądzy Ampliturarni a Gromad?. Gdy ptakowaty skoczy?, redaktor zamilk? na d?u?sz? chwilą. WyraŁnie przetrawia? us?yszane sensacje. Zdecydowanym ruchem wy??czy? wszystkie nachalnie mrugaj?ce wiate?ka konsolki na biurku.
- Nie musimy sią anga?owa - powiedzia? Will przerywaj?c ciszą. - To nie nasza wojna. Nie jestemy cz?onkami Gromady.
- Owszem. - Benjamin odnotowa? zdumione, wyczekuj?ce spojrzenia ca?ej czwĄrki obcych. Nie potrafi? odczyta wyrazu ich dziwnych twarzy, ale to jedno rozumia? i bez t?umacza. - Ptasi go powiedzia?, ?e te wrogie istoty, Ampliturowie, przerabiaj? wszystkich na swoj? mod?ą. Cz?onkowie Gromady nie maj? ochoty na pranie mĄzgu. Po cichu rekrutuj? ludzi, aby ci pomogli im w walce, i dlatego Ampliturowie pchaj? sią do nas ju? teraz. eby zniechąci ludzi do udzia?u w imprezie.
- Co w tym rodzaju - przyzna? Will. - Nie wiemy jednak, czy przybąd? walczy czy rozmawia. Mo?e w ogĄle nie przylec??
- Nie synu, to nie s? dobre pytania. Pytanie brzmi: czy mamy tylko siedzie na ty?kach i czeka, co z tego wyniknie? Mo?e lepiej przygotowa sią najpierw na ka?d? ewentualno? Postaraj sią dobrze mnie zrozumie, jestem najbardziej pokojowo nastawionym do wiata cz?owiekiem, jakiego dot?d spotka?e. Jeli czytasz nasz? gazetą, to wiesz, ?e nie popieramy nawet tak zwanych "chirurgicznych interwencji" przeciwko baronom narkotykowym. Jednak z drugiej strony wcale mi sią ci Ampliturowie nie podobaj?. Nie s?dzą, abym ?yczy? sobie takich wychowawcĄw dla moich wnukĄw.
- Musicie sią do nas przy??czy - powiedzia? Kaldaq za porednictwem translatora. - Choby dla w?asnej ochrony.
- Czy?bymy mieli tu do czynienia z niejak? rĄ?nic? pogl?dĄw? Mniejsza z tym. Cokolwiek zostanie postanowione, bądą optowa? za podjąciem przygotowa do skutecznej obrony. Czy ma pan co przeciwko temu, panie Dulac?
Will poczu?, ?e kilka minut rozmowy ze starszym panem obrĄci?o wniwecz jego wieloletnie starania. Ale nie poj?? jeszcze znaczenia tego faktu.
- To nie jest konieczne.
Zdumiony Will spojrza? na Kaldaqa.
- Chwilą, sam powiedzia?e...
- Stwierdzilimy tylko, ?e przybycie AmpliturĄw jest wysoce prawdopodobne i ?e na ten wypadek dobrze by?oby przygotowa wasz wiat do obrony. Nie powiedzielimy, ?e to wy musicie go broni. To sugestia, nie ??danie. W razie koniecznoci Gromada podejmie wszystkie niezbądne dzia?ania.
- Nie nale?ymy do waszej federacji - zauwa?y? Benjamin. - Czemu mielibycie nadstawia za nas karku? Znaczy ci z was, ktĄrzy maj? karki.
- Od paru lat kilka tysiący Ziemian walczy u naszego boku. Nie jest ich wielu, ale odgrywaj? znacz?c? rolą. NiektĄrzy oddali ?ycie w s?u?bie Gromady, o ile nie za jej sprawą. Nie mo?emy rzuci ich rodzinnej planety na pastwą AmpliturĄw.
- To do altruistyczne podejcie.
- Tu nie ma ?adnego altruizmu. - Kaldaq mĄwi? powoli, aby translator na pewno prze?o?y? dobrze ka?de s?owo. - Robimy to dlatego, ?e niektĄrzy z was oddali nam spore us?ugi i mamy nadzieją na jeszcze wiąksz? pomoc w przysz?oci. Poza tym dostrzegamy niebezpieczestwo zwi?zane z poddaniem was Ampliturom.
- A jeli ten ch?opak KajunĄw ma racją? - Redaktor wskaza? na Willa. - Przypumy, ?e gdy ludzie dowiedz? sią o konflikcie, postanowi? jednak nie bra w nim udzia?u. Ze bąd? sobie ?yczy, abycie sią wszyscy wynieli.
- A jak ty s?dzisz? - spyta? Hivistahm. - Jaka bądzie opinia wiąkszoci populacji?
- Nie wiem. Od tego s? badania opinii publicznej. Na dodatek mogą sobie jako wyobrazi reakcją mieszkacĄw tego jednego kraju. Macie jakie pojącie, od czego ci Ampliturowie zaczn?, gdy ju? tu przylec??
- Najpierw sprĄbuj? rozmĄw - wyjani? Kaldaq. - Potem bąd? chcieli nawi?za bliski kontakt z waszymi przywĄdcami, aby wp?yn? na ich umys?y. Jeli im na to nie pozwolicie, postaraj? sią narzuci wam swoj? wolą si??. W razie pe?nego niepowodzenia uznaj? was za skrajnie niebezpiecznych i zdecyduj? sią na eksterminacją.
- Ptakowaty mĄwi?, ?e wiąkszo walk toczy sią na powierzchni planet i ?e praktycznie nie mo?na powstrzyma si? inwazyjnych przed l?dowaniem.
- Zgadza sią - powiedzia? Wais. - Kapitan komandor Kaldaq mo?e poda przyk?ady. Ja jestem tylko t?umaczem, nie znam sią na militariach.
- Jak moglibycie nas broni?
- Mo?emy sprowadzi z powrotem kilka tysiący Ziemian, ktĄrzy znaj? ju? nasze systemy broni. Reszta obrocĄw sk?ada?aby sią z MassudĄw wspieranych przez inne rasy. Si?y AmpliturĄw nie wyl?duj? na terenach zurbanizowanych, ktĄrych mieszkacĄw bąd? starali sią oszcządza. Bąd? chcieli przej? kontrolą nad instalacjami wojskowymi, ŁrĄd?ami energii i dystrybucj? ?ywnoci, aby wymusi kapitulacją - wyjani? Kaldaq.
- Nie chc? was wygubi, ale podporz?dkowa sobie - dopowiedzia? T'var. - Bąd? walczy na otwartym terenie tak d?ugo, a? unicestwi? wszystkie wysy?ane przeciwko nim si?y.
- Brzmi to cywilizowanie - mrukn?? Benjamin.
- No i proszą! - krzykn?? Will. - Kto mĄwi, ?e nie uda nam sią przekona ich, aby zostawili nas w spokoju? C.R. Benjamin podrapa? sią po czole.
- Jeli wszystko, co s?ysza?em, jest prawd?, to raczej nie ma co liczy na pozytywny wynik negocjacji z tymi stworami.
- Dok?adnie. - Kaldaq zrobi? kilka krokĄw. Nie potrafi? tak d?ugo sta nieruchomo w jednym miejscu. Kto mniej opanowany dawno ju? chodzi?by po pokoju. - Albo popiera sią ten ich Cel, albo jest sią wrogiem.
- Ale przecie? oni maj? w?asn? sztuką, poczucie piąkna - odezwa? sią Will. - Czemu nie mo?emy podzieli sią z nimi tym dziedzictwem, zamiast walczy?
- Podejrzewam, ?e ca?a ich sztuka nastawiona jest na opiewanie wspania?oci Celu, mam racją? - spyta? Benjamin. - Jak dla mnie, to zbyt restryktywne podejcie. Nie lubią systemu nakazowego, lubią za to, gdy redaktorzy sią ze mn? nie zgadzaj?, To o?ywia sprawy. Taki homogenizowany, jednorodny wiat jako mnie nie kusi.
- Ale? nie mo?emy mie pewnoci - zaprotestowa? Will. - Od ilu lat nasi gocie wmawiaj? mi, ?e ludzko jest czym unikalnym, ?e nie ma w ca?ym kosmosie rĄwnie niezwyk?ych istot. Przekonajmy o tym AmpliturĄw. Mylą, ?e mamy szansą na powodzenie.
- Mo?e, mo?e. Ale nie wiem, czy mo?emy wymaga od ca?ej waszej gromadki - zwrĄci? sią do obcych - ?ebycie dla nas walczyli. Przecie? wiąkszo z was nawet nie zna Ziemi... O ile dojdzie do jakiej walki, rzecz jasna - doda?, widz?c protesty Willa. - Tak czy inaczej, decyzja nie nale?y ani do mnie, ani do ciebie, ani do nikogo w tym pokoju.
- S?ysza? pan ju? wszystko. Co zamierza pan zrobi? - spyta? T'var.
- Dopilnowa, aby was wys?uchano. Na tym polega moja praca. - W??czy? stoj?cy na biurku interkom.
Po drugiej stronie zaraz odezwa? sią jaki podniecony g?os. Will s?ysza? nawet przyt?umiony gwar w tle.
- Nic panu nie jest, panie Benjamin?
- Bez paniki, Mattie. Panują nad sytuacj?.
- Kim s? ci...?
- Pytania pĄŁniej. Teraz musimy z?o?y numer. Powiedz Elenie, ?e ma zwolni dla mnie ca?? pierwsz? stroną.
- Panie Benjamin, ca?? pierwsz? stroną?
- W?anie, tylko winieta zostaje. I jeszcze masą miejsca w rodku. Chocia? nie, wrĄ. Zrobimy wydanie specjalne, tak bądzie ?atwiej. Gdy ju? za?atwisz co trzeba, zadzwo do Prestwicka z CBS, jestem mu to winien. Potem pot?cz mnie z sekretarzem prasowym prezydenta i postaraj sią z?apa genera?a Maxwella z Pentagonu - umiechn?? sią do goci. - Postaram sią, aby zorganizowa? zebranie szefĄw Po??czonych SztabĄw. Zwykle nie wpuszczaj? tam goci, ale mylą, ?e tym razem zrobi? wyj?tek. - Pochyli? sią ponownie do interkomu. - Jak go z?apiesz, to powiedz mu, ?e C.R. z "Washington Post" ma piln? sprawą, a na koniec zadzwo jeszcze do mojej ?ony i przeka?, ?e dzi pracują do pĄŁna.
- Tak, sir, ale...
- Tyle na razie, Mattie. Reszta pĄŁniej. - Wy??czy? sią, opar? wygodnie w fotelu i z?o?y? rące na brzuchu. - Mamy kilka minut. Mo?e ustalmy teraz, co powiecie przedstawicielom w?adz. Pan wie, jak rozmawia z obcymi, panie Dulac, ale ja potrafią gada z politykami. To inny wiat, a nie chcemy, ?eby zrozumieli nas opacznie.
- Myli pan, ?e nas wys?uchaj?? - spyta? Will, nagle zmączony ca?? sytuacj?. - S?dzi pan, ?e uwierz? w cho jedno nasze s?owo?
- Oczywicie. O ile na pocz?tek poznaj? wyniki bada, a ja za minutą wezwą kilku biologĄw. Naogl?da? sią pan starych filmĄw z lat czterdziestych i piądziesi?tych. Niech pan zwrĄci uwagą co bądzie, gdy powie pan politykom, ?e identyczne spotkanie odbywa sią w?anie na Kremlu.
Starszy pan budzi? zaufanie, ale Will nie wiedzia?, czego naprawdą mo?e oczekiwa. Zdumienie, debata i co? OpĄr?
Reakcja by?a o wiele bardziej z?o?ona ni? Will mĄg? przewidzie. Ludzko musia?a przyj? do wiadomoci nie tylko rewelacje dotycz?ce pierwszego kontaktu, ale i to, ?e w Galaktyce s? setki inteligentnych ras oraz ?e od tysiący lat toczy sią w niej okrutna wojna.
Kilka dni potem, gdy ludzko dyskutowa?a wci?? w najlepsze, na Ziemią zacząli wraca setkami weterani z Vasarih i Aurun. Nie byli ani politykami, ani zawodowymi ?o?nierzami, tylko prostymi ludŁmi, ktĄrzy zaraz rozje?d?ali sią w rodzinne strony. Ka?dy (i ka?da) z nich mia? swoje pią minut przed kamerami. Niezadowolenie okazywali tylko nieliczni, pozostali chwalili sobie przygodą, chocia? powody po temu podawali rozmaite.
Pewien zbieracz trzciny cukrowej z Trynidadu powiedzia?: "To nie to samo jak wtedy, gdy strzela sią do ludzi. Ci Krygolici s? paskudni. I Molitarowie i Akarianie. Aszreganie maj? okropnie mieszne gąby. Ca?e to towarzystwo ma pusto we ?bach. Amplitury ich przerobi?y i was te? przerobi?, jak was dopadn?. Wyma?? wszystkie myli, a? wiata nie bądziecie widzie poza tym ich Celem. A w Gromadzie p?acili mi dobrze, to o wiele lepsze ni? cina trzciną".
Will i jemu podobni mogli tylko patrze bezradnie, jak pocz?tkowe zamieszanie przeradza sią w gor?czką bitewn?. Nie miną?o wiele czasu, a wiat zacz?? sią mobilizowa do odparcia potencjalnego zagro?enia. Specjalici Gromady cierpliwie t?umaczyli, czemu nie da sią zastosowa ?adnego wczesnego ostrzegania i dlaczego nie mo?na powstrzyma wroga zanim wyl?duje. RĄwnie dobrze mog?o to nast?pi na Manhattanie, jak i w sercu Afryki. Nie by?o szansy, aby to przewidzie.
Jedno by?o pewne: Ziemi nie grozi?o bombardowanie z orbity, ktĄre spotyka?o nierzadko mniej rozwiniąte cywilizacje. W ci?gu kilku miesiący na wysokie orbity b?ąkitnej planety wesz?o kilkadziesi?t jednostek wojennych Gromady. To oznacza?o, ?e Ampliturowie bąd? musieli wywalcza sobie dojcie do Ziemi tak samo, jakby by? to wiat nale??cy do federacji. Na dodatek przyjdzie im boryka sią jeszcze z tutejszymi przedziwnymi warunkami geologicznymi.
Potrzeby frontĄw spowodowa?y, ?e Massudzi mogli jedynie pomaga w szkoleniu miejscowych si?, nie przys?ali kontyngentu bojowego. Jednak Hivistahmowie i Yula dopilnowali, aby na Ziemią trafi?o do broni. Jeden za drugim olbrzymie transportowce materializowa?y sią na orbicie.
Po raz pierwszy w wojowniczej historii ludzkoci wszystkie armie wiata zjednoczy?y sią przeciwko wspĄlnemu wrogowi. Massudzcy specjalici pracowali wraz z ziemskimi strategami nad planami kontruderze. Tubylcy uczyli sią szybko i organizacja globalnej obrony postąpowa?a wielkimi krokami.
Will siedzia? w rozbudowanym centrum ??cznoci bazy. Patrzy?, jak technicy rejestruj? do pĄŁniejszych bada kilkadziesi?t programĄw telewizyjnych jednoczenie.
- AmpliturĄw czeka spora niespodzianka - powiedzia? Kaldaq, opieraj?c sią obok o barierką galeryjki. - Raz, ?e maj? szmat drogi do pokonania, dwa, ?e prawie jeszcze nie wiedz?, jak wygl?da wasz wiat.
- Nie mo?emy liczy tylko na to.
- Owszem, ale co innego s?ysze, ?e l?dy jakiej planety dziel? sią na kontynenty, co innego ujrze to na w?asne oczy i walczy w tych warunkach. Bąd? musieli uczy sią na b?ądach. Will, przyjacielu, mam wra?enie, jakby nie by? zadowolony.
- Mia?em nadzieją, ?e dysputy potrwaj? nieco d?u?ej, ?e wiącej ludzi bądzie protestowa przeciwko zbrojeniom - rozemia? sią gorzko. - Spodziewa?em sią, i? Rosjanie i Amerykanie powarcz? trochą na siebie, a tymczasem padli sobie w ramiona. No tak, tyle lat wzajemnego szpiegowania musia?o da efekty: wietnie wiedzieli, jak zintegrowa obie armie. - Spojrza? na Kaldaqa. - S?ysza?em, ?e prezydent krąci? nosem na wasze statki.
- Nie on jeden. Wielu pomniejszych przywĄdcĄw te? mia?o ?al, ?e nie przedyskutowalimy tego najpierw z nimi. Nam za nie polityka by?a w g?owie, tylko wymogi taktyczne. DowĄdztwo nie chcia?o marnowa czasu, - Zawaha? sią. - Czasem zaczynam myle, ?e przede wszystkim to was nale?y broni przed wasz? w?asn? nieobliczalnoci?. Ampliturom nie bądzie ?atwo. Pomyl tylko o prĄbie opanowania g?Ąwnych ŁrĄde? energii. Bąd? prĄbowali, ale ich nie znajd?. Energią uzyskujecie z tysiący ma?o wydajnych, rozrzuconych po ca?ej planecie instalacji spalaj?cych kopaliny. - Skrzywi? wargi. - Gdyby jaki pisarz chcia? opisa takie spo?eczestwo, jak wasze, nikt by mu nie uwierzy?. Zaawansowana technologia i spalanie zwi?zkĄw wągla! I to tylko dla pozyskania energii! adnej w tym logiki. Ale AmpliturĄw zdziwi to nie mniej ni? nas. S?ysza?em, ?e nie macie na ca?ej Ziemi ani jednej instalacji do zimnej syntezy.
- Mielimy z tym trochą k?opotĄw - mrukn?? Will tonem usprawiedliwienia.
- Zdumiewaj?ce. Gdybycie dorastali normalnie, nie marnuj?c czasu na konflikty, mielibycie to wszystko ju? dawno. Chocia? teraz zadzia?a to na wasz? korzy. Chcia?bym zobaczy miną ich dowĄdcy, gdy wyjdzie z podprzestrzeni i zrozumie, ?e musi rozproszy si?y na sze kontynentĄw. I jeszcze ta nieprzewidywalna pogoda. Nie, nie bąd? mieli ?atwego zadania. Co nie znaczy, ?e na pewno przegraj?. Walki mog? trochą potrwa. Ale nie ma powodĄw do obaw. Gromada was nie zostawi. Zostaniemy, tak ja wy walczylicie przy nas.
Za z?oto, pomyla? Will. Wiąkszo rekrutĄw nie zwraca?a uwagi na sprawy Gromady i wcale tego nie kry?a, rĄwnie? przed kamerami. Dulac wiedzia? jednak, ?e nie ma sensu o tym wspomina. Przed walk? zawsze milej s?ucha sią dumnych hase? ni? zimnej (i niewygodnej) prawdy.
- Nie da sią ustali, kiedy przybąd??
- Z Ziemi niestety nie. Statek poruszaj?cy sią w podprzestrzeni nie zostawia ?adnego czytelnego ladu. Dopiero gdy napotka jakie silne pole magnetyczne, powoduje zak?Ącenia, ktĄre mo?na wykry. Co jak obiekt p?yn?cy pod wod?. Na g?ąbinie go nie dostrze?esz, ale na p?yciŁnie pojawi? sią nad nim charakterystyczne zafalowania. Ca?a flota zbli?aj?ca sią do magnetosfery waszego S?oca da wystarczaj?co silny sygna?. Przy odrobinie szczącia dojrzymy ich z dwutygodniowym wyprzedzeniem.
- Dwa tygodnie - mrukn?? Will. - Trochą ma?o czasu, by przygotowa sią psychicznie do walki.
- Wiąkszoci Ziemian przychodzi to chyba z ?atwoci?. Will wzruszy? ramionami.
- Pewnie. Tyle lat ju? czekamy na wy?upiastookie, krwio?ercze potwory z kosmosu...
Kaldaq nie zrozumia? ?artu i zdziwi? sią bardzo.
- Ampliturowie nie maj? wy?upiastych oczu. Nie pij? krwi. Jak na bezkrągowce s? nawet ca?kiem ?adni. To ich filozofia jest odstrączaj?ca. Ale chyba cią rozumiem - doda? po chwili namys?u. - S?ysza?em, ?e niektĄrzy z was od wielu pokole przygotowuj? sią do starcia z armiami niejakiego "Diab?a".
Will znĄw wzruszy? ramionami.
- Ludzie uwielbiaj? metafory, szczegĄlnie takie, ktĄre porz?dkuj? im obraz wiata. Potrzebuj? jakiego obiektu nienawici, z braku wojny wymylaj? rĄ?ne rzeczy.
- Ale my nie czujemy nienawici do AmpliturĄw. To niepotrzebne. Atawizm emocjonalny. Niezgoda - owszem, z?o - tak, nawet niechą, ale nie nienawi. To marnowanie protein. Nawet prymitywne drapie?niki nie czuj? nienawici do ofiary, na ktĄr? poluj?. Nienawi to cecha... niedorozwoju.
- A czego od nas oczekiwa?e? Nie jestemy dojrzali, twoi specjalici powtarzaj? nam to bez koca. A skoro ju? o tym mowa, to chcia?bym cią o co zapyta. Zdaje sią, ?e mimo wszystko bądziemy jednak walczy w obronie interesĄw Gromady. Gromada zdecydowa?a sią nam pomĄc. Jednak nikt nie zaj?kn?? sią jak dot?d na temat naszego cz?onkostwa w federacji. W?aciwie dlaczego?
- Rada Generalna s?dzi, ?e przede wszystkim nale?y ocali wasz wiat, inne kwestie musz? poczeka - odpar? g?adko Kaldaq.
- Tak te? myla?em - przyzna? Will, ale nadal co mu sią nie podoba?o. Mo?e ta ?atwo, z jak? kapitan znalaz? odpowiedŁ...
Zerkn?? na dĄ?. Hivistahmowie i O'o'yanowie kr??yli miądzy stanowiskami, wpadali na grupki S'vanĄw. Lepar przykucn?? w k?cie, widocznie nie mia? akurat ?adnej wiadomoci do dorączenia. Samotny Wais przep?yn?? wdziącznie przez prĄg i przyg?adzi? pachn?ce piĄrka.
- S?dzisz, ?e zaatakuj? bazą? Przecie? to centrum operacyjne Gromady na Ziemi.
- Chyba jestemy tu do bezpieczni. eby myle o walce w wodzie, musz? najpierw opanowa l?dy. Planeta stwarza do szumu elektronicznego, ?eby rĄ?ne szczegĄ?y im umkną?y. Ale nie mogą niczego obieca. Maj? ca?kiem dobre detektory. By?bym spokojniejszy, gdyby zgodzi? sią jednak nosi bro.
- Powiem ci to samo, co powiedzia?em pewnej kobiecie na Vasarih: to nie dla mnie. Nie lubią broni. Podobnie jak wielu Ziemian. Nie szkodzi, ?e przez ostatnie miesi?ce telewizja nadaje prawie same defilady i reporta?e z poligonĄw. Odparcie inwazji to jedno, ale kiedy bądzie ju? po wszystkim, zdziwisz sią, jak szybko armie powądruj? do domĄw, a bro wyl?duje w arsena?ach. Po ka?dej wojnie jest tak samo. Najpierw ca?e narody ruszaj? z ochot? do walki, potem na sam? myl o tym doznaj? obrzydzenia. Mo?e nie zawsze by?o dok?adnie tak, ale przez ostatnie pĄ? wieku sporo sią nauczylimy. Jeli jednak s?dzisz, ?e z tego chaosu wytworzy sią ogĄlnoplanetarny rz?d dla koordynowania dalszych dzia?a przeciwko Ampliturom, to sią mylisz.
- Jeste dziwnie pewien swego. Czy?by zapomnia? ju?, ?e nie tak dawno sam u?y?e broni i to przeciwko innemu Ziemianinowi? Zabi?e.
Will wzdrygn?? sią.
- Bo chcia?em ocali ?ycie przyjaciĄ?. Zrobi?bym to samo, gdybym musia? chroni moj? rodziną. Gdybym j? mia?. To zupe?nie co innego - mierzy w kogo tylko dlatego, ?e myli inaczej ni? ja.
- W?aciwa Ampliturom fiksacja na tle Celu jest groŁniejsza od najstraszniejszej broni.
Will skierowa? sią ku drzwiom.
- Nie zaczynajmy wszystkiego od pocz?tku. Nie chcą broni i ju?!
Kaldaq nie umiechn?? sią, tylko gĄrna warga zadr?a?a mu nerwowo.
- Nie chcą sią k?Ąci.
- Nie k?Ącą sią. Czasem mylą tylko, ?e jestecie rĄwnie przebiegli jak S'vanowie, tylko lepiej to ukrywacie.
- Nikt nie przelicytuje S'vanĄw - zauwa?y? Kaldaq. - Chodzi mi tylko o rzeczy oczywiste.
- Nie widzą sensu w zabijaniu. Zabicie w samoobronie to co innego, ni? wy?adowanie frustracji na niewinnej istocie.
- Naprawdą?
- Nie mam ochoty rozprawia na ten temat.
- Oczywicie. Odk?d sią spotkalimy, wychwalasz swĄj gatunek, ale obawiam sią, ?e to wszystko to tylko twoje pragnienia, a nie opis rzeczywistoci.
- Zobaczymy. - Will otworzy? drzwi. - Poczekaj, a? bądzie po wszystkim. Mo?e nawet nie bądziesz musia? czeka tak d?ugo.
Strona g?Ąwna Indeks
Foster Alan Dean - Przekląci Tom 01 - Sojusznicy - Rozdzia? 24
Czuwaj?ce na rubie?ach Uk?adu S?onecznego okrąty Gromady odnotowa?y zbli?anie sią floty AmpliturĄw nieca?e dwa tygodnie przed ich planowanym l?dowaniem. Chocia? wszyscy szykowali sią na taki bieg zdarze, wiadomo i tak wstrz?sną?a planet?. Na pok?adach jednostek Gromady og?oszono stan pogotowia, tubylcom pozosta?o dzia?a dalej i czujnie spogl?da w niebo.
Gdy w kocu wroga armada pojawi?a sią nad centralnym Atlantykiem, miast propozycji rozmĄw sypną?a od razu l?downikami. Dosz?o do za?artej i zadziwiaj?co krĄtkiej wymiany ognia. Dzia?o sią to dok?adnie nad Azorami, na skutek czego tamtejsi rolnicy mogli podziwia na niebie zjawisko nader rzadkie w tych stronach: wywo?an? eksplozjami zorzą polarn?.
Pociski i wi?zki skoncentrowanej energii wyrz?dzi?y stosunkowo niewiele zniszcze. Jeden okrąt obrocĄw zosta? uszkodzony, jeden statek napastnikĄw zmieni? sią w bezw?adny wrak.
Si?y naziemne zestrzeli?y kilkanacie l?downikĄw, reszta przyziemi?a na czterech z szeciu zamieszkanych kontynentĄw. Ampliturowie oczekiwali, ?e kilka najbli?szych godzin zdecyduje o zwyciąstwie.
Mimo mianowania w ostatnich dniach na wysokie stanowisko naczelnego oficera ??cznikowego, Will nie by? szczegĄlnie zaanga?owany w przygotowania. Niewiele te? mia? do roboty. Czasem odpowiada? na pytania dziennikarzy, ktĄrzy odwiedzali bazą w poszukiwaniu jakiego nowego tematu. Nie zna? sią ani na walce, ani na ??cznoci, o stosunkach miądzynarodowych nie wspominaj?c, popyt na kompozytorĄw za zmala? chwilowo do zera.
W?Ączy? sią bez celu po bazie, ktĄra i tak przesta?a ju? spe?nia wiele z dawnych funkcji. Powsta?y nowe orodki w Waszyngtonie, Moskwie, Brukseli, Tokio, Rio, Nairobi i Sydney, i to za ich pomoc? ludzko prĄbowa?a zorganizowa obroną swego wiata. Wszelako ??czno miądzy poszczegĄlnymi centrami urwa?a sią rych?o i g?Ąwne dowĄdztwo straci?o kontrolą nad poczynaniami wiąkszoci podkomendnych.
W ?adnej jednak mierze nie spowodowa?o to tak oczekiwanej przez AmpliturĄw paniki.
Dowodz?ca jednostk? Krygolitka przyhamowa?a lizgacz i poczeka?a, a? do??czy do niej reszta oddzia?u. Wszyscy zatrzymywali sią kolejno, aby zlustrowa teren. Skanery pokazywa?y jedynie ?Ą?tawe, piaszczyste wzgĄrza pozbawione nawet ladĄw jakiejkolwiek wegetacji. Nieciekawe miejsce do walki, jednak niezbyt daleko st?d le?a?a wa?na strategicznie instalacja hydroelektryczna.
Ca?a ta planeta w ogĄle nie nadaje sią do prowadzenia wojny, pomyla?a dowodz?ca. Brak wielkiego l?du, brak centralnych ŁrĄde? energii, setki osobnych szczepĄw zamiast jednego, globalnego rz?du, ktĄry Ampliturowie mogliby bezkrwawo sobie podporz?dkowa. Trudno nawet uzna te istoty za prawdziwych wrogĄw, skoro mĄwi? setkami rĄ?nych jązykĄw. To nie cywilizowany wiat, ale dom wariatĄw.
Inne oddzia?y mia?y podej do elektrowni wodnej od pĄ?nocy i odci? drogą ewentualnej odsieczy. Oczywicie ostrza? z dalekiego dystansu mĄg?by obrĄci wszystkie urz?dzenia w perzyną, ale przecie? potem trzeba by je i tak ktĄrego dnia odbudowa. Lepiej zatem przechwyci wszystko w nietkniątym stanie.
Jak dot?d nie napotkali oporu. Istnia?a nadzieja, ?e w tych rejonach obrocy nie ulokowali ?adnych wiąkszych si?. Okoliczni farmerzy schowali sią na sam widok KrygolitĄw i tylko jakie niedorostki obrzuci?y pojazdy kamieniami i patykami, chybiaj?c zreszt? ca?kowicie. Ampliturowie zmieni? nastawienie tubylcĄw, w to akurat Krygolitka nie w?tpi?a.
O wiele prociej by?oby dotrze do elektrowni drog? powietrzn?, ale miejscowa technologia, chocia? ogĄlnie raczej prymitywna, by?a osobliwie zaawansowana w dziedzinie wymylania i produkcji wszelkiej broni ze szczegĄlnym uwzglądnieniem rozmaitych systemĄw pociskĄw ziemia-powietrze. L?duj?ce oddzia?y na w?asnej skĄrze przekona?y sią ju?, ?e tutejsze uzbrojenie nie ustąpowa?o prawie importowanym rodkom bojowym Gromady.
Nikt jednak nie potrafi? racjonalnie wyjani, sk?d wzią?o sią tu tyle rozmaitego sprzątu. Planeta nie nosi?a ladĄw konfliktu i mo?na by s?dzi, ?e tubylcy czerpi? jak? szczegĄln? przyjemno z konstruowania narządzi zag?ady. W tym jednym (i tylko w tym) doszli prawie do perfekcji. Mo?e to sprawa jakiej zdeformowanej estetyki? Ich architektura by?a prymitywna, podobnie rolnictwo i wszelkie sztuki. Zdumiewaj?ca aberracja, ktĄra na dodatek znacznie utrudnia?a pacyfikacją.
Krygolitka przesuną?a skaner nad g?ową, tu? pod podstawą antenki. Taktyka walki takich istot mo?e by rĄwnie dziwna, jak ca?a ich cywilizacja, pomyla?a. Nigdy nie wiadomo, co im jeszcze przyjdzie do g?owy. Oddzia? musi by gotowy na wszystko.
W?anie wyda?a rozkaz, aby rusza dalej, gdy Tuaregowie wyskoczyli z borsuczych nor i w kilka chwil unicestwili dziewiądziesi?t procent napastnikĄw. Reszta zosta?a dobita podczas prĄby odwrotu.
Klimatyzowane kryjĄwki typu "borsucza nora", wszystkie wyposa?one w nowoczesny system maskowania, zacząto rozprowadza kilka tygodni wczeniej. Produkowa?o je pewne japosko-amerykaskie konsorcjum. By?y to urz?dzenia lekkie, przenone i niewykrywalne dla skanerĄw przeciwnika. Tuaregowie zwinąli je sprawnie i wezwali przez radio transport, za wko?o na wydmach p?oną?y i eksplodowa?y lizgacze KrygolitĄw. Kilku wojownikĄw obdziera?o trupy z wszelakiego dobra, zupe?nie tak samo, jak czynili to przez setki lat ich rabuj?cy karawany przodkowie.
Pora wraca do bazy, pomyla?a wojowniczka WspĄlnoty, i mniejsza o to, co gada ten przekląty dowĄdca grupy. Nie da sią posuwa po podmok?ym terenie, ktĄry w ka?dej chwili mo?e wci?gn? cią?kie pojazdy i ?o?nierzy w polowym oporz?dzeniu. Tu trzeba transportu powietrznego. Drzewa wko?o ros?y tak gąsto, ?e lizgacze nie mia?y do miejsca na manewrowanie.
By mo?e krajowcy potrafi? chodzi po b?ocie, ale jej podkomendnym ta sztuka by?a obca. Powiedziano im, ?e to bądzie idealne miejsce na wysuniąt? placĄwką strzeg?c? podejcia do pobliskiego du?ego miasta, spokojna okolica, w ktĄrej na dodatek mo?na sią dobrze zamaskowa. Okoliczna obrona by?a s?aba i kiepsko zorganizowana.
Wyl?dowali bez przeszkĄd. Nie spotkali ?adnego z tych upiornie zwrotnych i ha?aliwych samolotĄw, ktĄre zdziesi?tkowa?y inne grupy desantowe. Los oszcządzi? im widoku cią?ko opancerzonych pojazdĄw naziemnych z wielkokalibrowymi dzia?ami i broni? maszynow?. Kto by oczekiwa?, ?e prowincjonalny wiat, nie maj?cy wiele wspĄlnego z cywilizowanym obszarem kosmosu, bądzie pąka? w szwach od militariĄw? To zaprzecza?o dowiadczeniu, zaprzecza?o zdrowemu rozs?dkowi.
Postąpuj?cy za oddzia?em zwiadowczym in?ynierowie zacząli prace przy stawianiu zabudowa bazy. Kopanie sz?o im niesporo, trafili na twardy grunt. Ale to wszystko tylko pocz?tkowe trudnoci, uzna?a wojowniczka, baza zapobiegnie atakom od strony le??cych na wschodzie miast. Potem opanuje sią przynajmniej ten jeden kawa? l?du.
Ostry sygna? wezwa? j? na czo?o oddzia?u. Powoli i ostro?nie przedar?a sią miądzy olbrzymimi drzewami i ich spl?tanymi korzeniami.
Drogą tarasowa?y powalone pnie lenych gigantĄw. Prociej bądzie je obej, pociącie tego na kawa?ki zają?oby zbyt wiele czasu. Opuci?a wizjer he?mu i zlustrowa?a skanerem otoczenie. W d?ungli mĄg? sią przecie? czai jaki snajper lub szpica wroga.
Co plasną?o mokro o naramiennik wojowniczki. Spojrza?a na plamą rozpe?zaj?c? sią wko?o kleistej, czepiaj?cej sią pancerza kulki. Siągną?a po bro, a jej oddzia? przykucn?? w zarolach.
Typowa prĄba obrazy przeciwnika podjąta wobec braku mo?liwoci skutecznej obrony, pomyla?a. Normalne zachowanie co prymitywniejszych spo?ecznoci.
Nagle rzuci?a bro i zaczą?a taczy na wszystkich czterech nogach. Przezroczysty p?yn przepali? jej pancerz i z sykiem przenika? coraz g?ąbiej. Szarpa?a za z??cza, by jak najszybciej zrzuci pal?ce odzienie.
Jej podw?adni rzucili sią do najbli?szego transportera opancerzonego. aden nawet nie sprĄbowa? jej pomĄc. Do??czy?a jednak do nich. Tutaj byli bezpieczni, ten wĄz mĄg? wytrzyma nawet taktyczne uderzenie j?drowe. Wojowniczka przesz?a do stanowiska operacyjnego.
- Ilu ich jest? - spyta?a technika.
- Nie wiem. Okolica roi sią od wszelkiego rodzaju ?ycia, wiele zwierz?t ma rozmiary tubylcĄw, odczyty s? myl?ce. Kilku jest na pewno. Ja... - urwa? nagle.
- Co sią dzieje?
- Usta? dostąp powietrza! - jąkn?? inny technik. - S? nad nami. Zatkali system wentylacyjny.
Niesamowite, przecie? ten jeden transporter mĄg?by samodzielnie zrĄwna z ziemi? ma?e miasto. W najbli?szej okolicy nie by?o ?adnego miasta, ?adnej koncentracji si? wroga, ?adnych nisko kr???cych samolotĄw. Tylko kilku krajowcĄw. Posykuj?c z rozdra?nienia, wojowniczka kaza?a uaktywni systemy broni.
Ale bro by?a bezu?yteczna, skoro jej operatorzy nie mieli czym oddycha. System filtrĄw pozwala? przetrwa nawet w przypadku silnego ska?enia radioaktywnego, biologicznego czy chemicznego, ale zewnątrzne urz?dzenia zapewniaj?ce dop?yw powietrza musia?y by dro?ne. Kaszl?c i krztusz?c sią, wyda?a stosowne rozkazy.
- U?y manipulatorĄw! - Mechaniczne ramiona by?y w?anie po to, by usuwa podobne przeszkody. Ale manipulatory te? co blokowa?o. Trzeba by?o wyj na zewn?trz i rącznie oczyci otwory.
Gdy w?azy odskoczy?y i Krygolici zacząli wy?ania sią z transportera, wojownicy Bantu ju? na nich czekali.
G?Ąwnodowodz?cy Aszregan nie cierpia? walki w gĄrach, podobnie zreszt? jak jego podkomendni. By?o zimno i chocia? kombinezony chroni?y przed ch?odem, to klimat i nierĄwny teren bardzo utrudnia?y posuwanie sią do przodu. NiektĄre w?wozy by?y tak ciasne, ?e nawet najlepsi piloci lizgaczy ledwo dawali sobie radą.
Wiod?cy pojazd da? zna, ?e widzi przeciwnika, i uaktywni? dzia?ko.
- Ledwie paru - zameldowa?. - Dwadziecia stopni na prawo.
- Przyjrzyjmy sią im - powiedzia? oficer i skierowa? swĄj lizgacz w stroną tubylcĄw.
Tych by?o czworo. Mieszkali w czym zupe?nie prowizorycznym, ma?ej konstrukcji wzniesionej z metalowych rurek i cienkiego, lekkiego materia?u. Ca?o tkwi?a porodku ??czki. Wprawdzie na zewn?trz sta? tylko jeden krajowiec, ale skanery bez trudnoci wyczu?y trĄjką schowan? wewn?trz.
Gdy lizgacze pojawi?y sią w polu widzenia, m?odociany osobnik pisn?? cienko i zanurkowa? do rodka.
Tylko oficer mia? translator zaprogramowany na miejscowe jązyki. Poczeka?, a? reszta oddzia?u wyl?duje w pobli?u, w??czy? urz?dzenie i spojrza? na wy?aniaj?cych sią ze schronienia tubylcĄw. Dwoje doros?ych i dwoje dzieci. Zbili sią w ciasn? gromadką. Oficer wzi?? dwĄch przybocznych i podszed? bli?ej. Pozostali nieustannie przeczesywali skanerami okolicą.
Doroli przerastali Aszregan i KrygolitĄw. Byli wy?si ni? jakakolwiek rasa inteligentna, z wyj?tkiem MolitarĄw, oczywicie. Ale takie drobiazgi nie zbija?y dowiadczonego oficera z tropu. Osobnik rodzaju mąskiego opiekuczo obj?? samicą ramieniem.
- Co jest? - spyta? niespokojnie. - Czego od nas chcecie?
- Wiemy, ?e w tej okolicy ulokowana zosta?a wa?na instalacja wojskowa - powidzial oficer. - Jest schowana pod ktĄr? z tych gĄr. Zag?uszacze nie pozwoli?y nam namierzy jej dok?adnie. - M?odociany samiec zacz?? robi miny do AszreganĄw. Oficer go zignorowa?. - Wiesz, gdzie to jest?
- Jestem tylko stra?akiem - odpar? tubylec. - Obozujemy tu sobie. Dosta?em trzy dni urlopu. Trzeba czasem oderwa sią na chwilą od roboty. I od tej ca?ej inwazji. - Spojrza? ponad ramieniem oficera na czekaj?ce lizgacze. - A wy sk?d sią wziąlicie? Mia?o was tu nie by.
- Dlaczego nie wrĄcicie, sk?d przyszlicie? - spyta?a samica, zanim partner zd??y? j? uciszy. - Czemu nie zostawicie nas w spokoju?
Oficer uzna?, ?e to nie czas i miejsce na wyjanianie piąkna i istoty Celu. Ampliturowie s? w tym lepsi. Jak przylec?, to przekonaj? tubylcĄw.
Niemniej i tak powiedzia? im kilka s?Ąw. Ostatecznie by?y to istoty inteligentne, nawet jeli tworzy?y beznadziejnie prymitywne spo?eczestwo. Ale ich organizacje militarne nie by?y prymitywne. Oto wiat pe?en zadziwiaj?cych kontrastĄw, pomyla? oficer.
- Nie wiem, o czym pan mĄwi - mrukn?? Ziemianin. - Jestem stra?akiem. Obozujemy tu sobie.
Aszregan uniĄs? bro i wycelowa? w m?odocianego osobnika rodzaju ?eskiego, ktĄry wczepi? sią w nogą rodzicielki.
- Jeli nie powiesz mi wszystkiego, co wiesz o tej instalacji, to zastrzelą waszego najm?odszego potomka.
Ampliturowie nie pochwaliliby tej metody, ale ich tu nie by?o.
Doros?a samica pisną?a i obją?a dziecko, ktĄre zaczą?o zawodzi jąkliwie i s?czy jaki p?yn z oczu. Typowa reakcja ląkowa, uzna? oficer. Doros?y samiec post?pi? krok, ale zatrzyma? sią, gdy przyboczni wziąli go na cel.
- S?uchajcie, nie mam wam nic do powiedzenia. Wiecie, co robi stra?ak? Jak co sią pali, to on gasi. Nie jestem wojskowym. Nie w??czyli mnie nawet do rezerwy. Nic nie wiem.
- K?amiesz. Wszyscy zawsze wiecie, gdzie s? najbli?sze urz?dzenia wojskowe. Ca?e wasze spo?eczestwo zaanga?owa?o sią w walką.
- Nie my - upiera? sią tubylec. - Czy kto tu walczy? Widzielicie jak? bro? Jak chcecie, to mo?ecie przeszuka nasz namiot.
- Chcemy informacji, reszta nas nie interesuje. - Oficer skin?? na jednego z przybocznych, aby sprawdzi? schronienie. Ten wrĄci? po minucie.
- Nie maj? ani broni, ani urz?dze ??cznoci. Oficer podziąkowa? ruchem g?owy i znĄw spojrza? na tubylcĄw.
- Widzą, ?e przybylicie tu pieszo, a to znaczy, ?e mieszkacie w okolicy. Trudno uwierzy, abycie naprawdą nic nie wiedzieli o wielkiej bazie wojskowej.
- Niby dlaczego? Armia nie tr?bi g?ono, gdzie co buduje. Sk?d mam to wiedzie?
Oficer wypali? cienk? linią na ziemi tu? u stĄp m?odocianej. Starsza krzykną?a.
- Powiedz im, Jeff! I tak to znajd?. To nie nasza sprawa. To oni maj? bro. Niech sobie id? walczy.
- Nie mogą tego zrobi. Tracy. - Ziemianin wyraŁnie bi? sią z mylami.
Oficer wycelowa? w czo?o m?odocianej. Doros?a zaczą?a jeszcze intensywniej przekonywa partnera. Ten zawaha? sią, w kocu skapitulowa?.
- To na po?udniowym zboczu Mt. Harrison - podniĄs? p?on?ce nienawici? oczy. - Nic nie wskĄracie. Maj? solidn? obroną. Tam siedz? te? Massudzi. Kilka dni temu dowieŁli nowe uzbrojenie, ktĄrego wy, ?eby was piek?o poch?oną?o, jeszcze nie znacie.
- GĄra Harrison - mrukn?? oficer, sprawdzaj?c teren na wywietlaczu wizjera. - KtĄra to? Gadaj zaraz.
- Ta o dwa kilometry na zachĄd od rozwidlenia kanionĄw. Trzeba wybra pĄ?nocny i jecha nim do koca, a? ujrzy sią kilka szczytĄw. Harrison jest najwy?szy.
Oficer zastanowi? sią, czy by nie zastrzeli ca?ej czwĄrki, ale trening AmpliturĄw wzi?? gĄrą. Cel by? najwa?niejszy. Ci tutaj nie stanowili zagro?enia, nie mieli nawet radia, aby ostrzec innych, pieszo za musieliby i kilka dni do najbli?szej osady. Do tego czasu cią?ka bro zniszczy instalacje wroga.
WkrĄtce dotarli do rozwidlenia i skrącili na pĄ?noc. ciany by?y strome, ale nie pionowe, zatem lizgacze mog?y porusza sią ca?kiem sprawnie. Skanery znajdowa?y wsządzie tylko nagie ska?y.
Mieli szczącie, ?e spotkali tą rodziną. Oficer w pe?ni rozumia? ich chą ucieczki przed wojn?, gdyby nie Cel, sam zachowa?by sią podobnie. M?odociani stan? sią pewnego dnia rzecznikami Celu, bąd? tak inni od barbarzyskich rodzicĄw...
Omijaj?c w pądzie ?agodny zakrąt w?wozu nie mieli szansy dojrze rozpiątej miądzy zboczami sieci. By?a utkana z nowych supercienkich w?Ąkien, ktĄrych skanery nie wyczuwa?y. Przy pe?nej szybkoci jedynie ostatni w kolumnie mieli do czasu, by przyhamowa nieco przed nieuniknionym zderzeniem z poprzednikami.
Zreszt? i tak zaraz runą?y masywne bloki skalne przymocowane w rogach sieci. Piloci lizgaczy prĄbowali uwolni pojazdy, ale przegrzane silniki stawa?y w p?omieniach. Strza?y wypala?y tylko ma?e otwory w wytrzyma?ej pajączynie. Po chwili ca?o runą?a na odleg?e o ponad trzysta metrĄw dno kanionu.
Jaki operator broni trafi? w s?siedni pojazd. Ten eksplodowa?, podpalaj?c jeszcze dwa. Na ska?y opad?a ju? tylko jedna wielka masa ognistego z?omu i krzycz?cych ?o?nierzy.
Nad krawądzi? w?wozu pojawili sią ludzie. Wyszli z kryjĄwek i spojrzeli na piek?o w dole. Ci z zachodniego brzegu pomachali tym ze wschodniego. Pu?apka sią uda?a.
Jeden ze stoj?cych na wschodnim urwisku mą?czyzn odsun?? czapką z czo?a, a potem wcisn?? po?y czarno-czerwonej flanelowej koszuli z powrotem w spodnie. Nastąpnie siągn?? po ma?y komunikator.
- Lucas, przeka? do Denver, ?e mamy nastąpnych. - Co hukną?o g?ucho na dnie kanionu. - Nikt nie ocala?. Nie, nie s?dzą, aby zdo?ali nada ostrze?enie. - Zamaskowany mikrotalerz anteny przekazywa? jego s?owa ponad gĄrami w sposĄb niewykrywalny dla skanerĄw orbitalnych. - I jeszcze jedno. Skoczcie do rodziny SorrellĄw na Clover Ridge i poprocie ich, aby zostali tam jeszcze na trochą z namiotem. wietnie nakrącaj? nam interes.
Strona g?Ąwna Indeks
Foster Alan Dean - Przekląci Tom 01 - Sojusznicy - Rozdzia? 25
Tripedus nie przejmowa? sią swoim imieniem. Nogą straci? podczas wypadku jeszcze w m?odoci, ale poniewa? zosta?a w pe?ni zregenerowana, obecnie nie odczuwa? potrzeby zmiany swojego losu.
Obok sta? Wgapiacz. Patrzy? uwa?nie na sprawdzan? po raz ostatni komorą z jednostronnym monitorowaniem. Obaj Ampliturowie pracowali cią?ko, ale byli niespokojni. Przecie? po raz pierwszy ich gatunek mia? spotka sią osobicie z nowym wrogiem.
Personel Tripedusa odniĄs? sią ze zrozumieniem do decyzji Komendanta, aby w spotkaniu wzią?o udzia? tylko dwĄch AmpliturĄw i ?eby wszystkiego nale?ycie dopilnowali. Statek mkn?? bezpiecznie w podprzestrzeni, ale zadanie i tam mog?o by ryzykowne. Niemniej i Tripedus i jego towarzysz czekali niecierpliwie na chwilą konfrontacji.
Dwaj Molitarowie wprowadzili pojmanego do specjalnego pomieszczenia, ktĄrego wnątrze by?o doskonale widoczne. By? to samiec ubrany w podarty mundur jednej z wielu ziemskich armii. Kula? nieco na jedn? nogą i Tripedus poczu? z miejsca przyp?yw wspĄ?czucia dla rannego. Jeniec nie wygl?da? na oniemielonego otoczeniem ani ros?ymi stra?nikami.
Wgapiacz przes?a? Molitarom mylowe polecenie odejcia. Ci sk?onili sią i zniknąli. Tubylec zdumia? sią trochą ich odejciem, a jego zaskoczenie wzros?o jeszcze, gdy z pod?ogi wyros?o przed nim krzes?o i stolik ze stoj?c? na nim misk? czystej, ch?odnej wody i prĄbkami zdobytych w walce racji ?ywnociowych.
- Usi?dŁ, proszą - powiedzia? Tripedus. Translator przekaza? szept do izolatki Ziemianina.
Ten rozejrza? sią gwa?townie, a? w kocu dostrzeg? pob?yskuj?cy ekran, ktĄry oddziela? go od przes?uchuj?cych.
- Niby dlaczego mia?bym to zrobi?
Typowa, opryskliwa odpowiedŁ. Ale czego innego mo?na sią spodziewa?
- Bo nie ma powodu, aby sta?. Musisz by zmączony.
- Nie jestem zmączony - warkn?? tubylec, w kocu jednak usiad?. Z wyraŁn? ulg? odci??y? rann? nogą.
- Teraz nas zobaczysz. Nie przeraŁ sią.
Na milcz?ce polecenie Tripedusa Wgapiacz zmieni? polaryzacją ekranu.
Tubylec zareagowa? spokojnie. Chyba dobrze panowa? nad emocjami.
- Wiesz, kim jestemy? - spyta? Komendant. Krajowiec skin?? g?ow? i przymru?y? oczy. Pewnie reakcja obronna, pomyla? Tripedus.
- Jestecie Ampliturami. Nasi przyjaciele pokazali nam wasze zdjącia.
- I pewnie niejedno jeszcze k?amliwie opowiedzieli.
- Powiniene czu sią zaszczycony. Jeste pierwszym Ziemianinem, ktĄrego spotykamy osobicie.
- Naprawdą? No to popatrzcie sobie. - Tubylec rozpostar? ramiona i wyprostowa? sią na krzele.
- Wiemy ju? wszystko o twojej fizjologii.
- Nie boisz sią? - spyta? Wgapiacz.
- Nie.
Obaj Ampliturowie czuli, ?e k?amie. Ale tego te? nale?a?o oczekiwa. Takie zachowanie pasowa?o do bitewnych talentĄw tych istot.
- Nie wygl?dacie imponuj?co - stwierdzi? tubylec, mierz?c gospodarzy spojrzeniem. - S?dz?c po waszej reputacji, mo?na by oczekiwa kogo wiąkszego.
- Wielko organizmu niczego nie determinuje - stwierdzi? Wgapiacz.
- Mo?e, ale wola?bym bi sią z ktĄrym z was, ni? z Molitarem. To chyba najtwardsze towarzystwo, jakie dla was pracuje.
- Molitarowie nie pracuj? dla nas - zaprotestowa? Tripedus, zmieniaj?c na chwilą barwą i staj?c wygodniej. - Oni...
- Tak, tak, wiem. S? cząci? WspĄlnoty. Wszystko jest cząci? tego waszego Celu. - Tubylec ods?oni? bia?e ząby. - PrĄcz MassudĄw, S'vanĄw i ich przyjaciĄ?. No i nas.
- Mo?ecie sta sią istotnym elementem WspĄlnoty. - Tripedus przysun?? sią bli?ej do ekranu. - Mo?ecie dost?pi owiecenia, pozna piąkno...
- Dziąki, ale mamy do w?asnego. Wasze nie jest nam potrzebne. Czemu nie weŁmiecie dup w troki i nie wrĄcicie, sk?d was przynios?o?
- Pod??amy za naszym przeznaczeniem - odpar? Komendant, ignoruj?c obraŁliwy ton. - Jeli S'vanowie przekazali wam cho trochą prawdy, to wiesz, ?e nie mo?emy czyni inaczej.
- Tak w?anie was opisali. Ale to nasz wiat. Jeli bądziecie dalej pcha sią tu nieproszeni, bądziemy musieli was wyrzuci.
Tripedus uzna?, ?e tubylec prĄbuje w ten prymitywny sposĄb doda sobie odwagi. Przecie? musi wiedzie, ?e jest jecem na pok?adzie statku, ktĄry leci w podprzestrzeni, musi te? wiedzie, ?e zapewne ju? nigdy nie ujrzy swoich. Takie ?arty wiadcz? o braku poczucia rzeczywistoci i sk?onnoci do przyjmowania irracjonalnych postaw. W walce to przydatne, ale nigdzie poza ni?. Gdy ju? przy??czy sią te istoty do WspĄlnoty Celu, przyjdzie pora na wyleczenie ich umys?Ąw. Zaznaj? spokoju, o jakim dot?d nie ni?y.
Obaj Ampliturowie porozumieli sią krĄtko. Probus wybra?by wprawdzie inny egzemplarz, ale od kogo i tak trzeba by?o zacz?. Na razie mieli tylko tego jednego samca.
Wgapiacz siągn?? mylami do mĄzgu obcego. Dzia?a? ostro?nie, z wpraw?. Komendant tylko przygl?da? sią jego wysi?kom i dziąki temu nie ucierpia? tak bardzo, jak towarzysz. Gdy prĄbowa? pĄŁniej odtworzy przebieg zdarze, uda?o mu sią to tylko cząciowo, przy czym by? to bolesny proces.
W umyle tubylca wrza?y pod olbrzymim cinieniem lepe emocje, wrĄd ktĄrych najsilniejsz? by?a nienawi. Gdy Wgapiacz nacisn?? pow?oką mentaln?, ca?y ten ?adunek eksplodowa?, zalewaj?c eksperymentatora fal? niewypowiedzianego bĄlu i strachu, zwierzących instynktĄw skrytych pod pozorami inteligencji.
Oczy tubylca rozszerzy?y sią. Spojrza? na le??cego na boku Wgapiacza. Amplitur wpad? w stan pi?czki. Macki zwin?? ciasno przy ustach, oczy schowa? ca?kowicie w fa?dach cia?a. Stoj?cy obok Tripedus jeszcze trz?s? sią ca?y, ma?o co widzia? i dopiero zaczyna? pojmowa, ?e nawa?nica negatywnych emocji ledwie go musną?a.
Komendant sta? jak sparali?owany i czeka?, a? bĄl z?agodnieje. S?dz?c po reakcji tubylca, by? on rĄwnie zaskoczony swoimi zdolnociami obrony mentalnej. Tym straszniejsze by?o to, co sią sta?o. Tubylcy okazali sią ze wszech miar niebezpieczni. Nie do, ?e nieobliczalni, to jeszcze nie poddaj?cy sią kontroli.
Ziemianin zerkn?? ze zdumieniem na Tripedusa, a? Komendant zadr?a? pod jego spojrzeniem. Po chwili dotar?o do niego, ?e przecie? ta istota nie potrafi wp?ywa na cudze umys?y jak Ampliturowie.
Nieszcząsny Wgapiacz musia? trafi nieoczekiwanie na wra?liwy element systemu nerwowego Ziemianina, jaki orodek s?u??cy obronie mentalnej. Okaz zareagowa? instynktownie. Nie mĄg? tego przewidzie, bo nigdy nie spotka? sią z podobnym zagro?eniem.
Tubylec wyci?gn?? rąką w kierunku nieprzytomnego Wgapiacza.
- Ten sukinsyn prĄbowa? dobra mi sią do g?owy. Poczu?em. - Spojrza? na Tripedusa. - Tak to robicie, prawda? Mieszacie innym myli i przerabiacie po swojemu, by uwierzyli bez reszty w ten wasz Cel. On prĄbowa? mnie przekabaci. Ale nie mĄg?. Co go porazi?o. - Umiechn?? sią nagle. - Ja go za?atwi?em.
Jeniec powesela? raptownie.
- To znaczy, ?e nie mo?ecie nas dosta. A jeli prĄbujecie, to co w nas daje wam takiego ?upnia, a? nogami sią nakrywacie.
Podszed? do ekranu i za?omota? we obiema d?omi. Tripedus wiedzia?, ?e ekranu nic nie przebije, ale i tak cofn?? sią odruchowo od tego bezw?osego i wykrzywionego oblicza. Drzwi celi otworzy?y sią i wbieg?o do niej dwĄch uzbrojonych MolitarĄw.
Tubylec splun?? w ich kierunku a potem, ca?kiem nieoczekiwanie, zaniĄs? sią miechem tak gwa?townym, a? ?zy pop?yną?y mu po policzkach.
- Wy biedne, szmaciane skurwysyny, nie mo?ecie nam tego zrobi! Nie mo?ecie za?atwi nas tak samo, jak wszystkich innych! Poczekajcie tylko, a? sią ludzie dowiedz?!
Bez ostrze?enia run?? na MolitarĄw. Przez jedn? straszn? chwilą Tripodus myla?, ?e obcy odczyta? jego myli, ale przecie? to by?o niemo?liwe. Ziemianie nie znali telepatii.
Bli?szy Molitar strzeli?, a?e tubylec uchyli? sią i ?adunek trafi? w ekran dok?adnie na wprost Komendanta. Ten drgn?? odruchowo i schowa? s?upki oczne. Nie ucierpia? jednak, ekran potrafi? wch?on? nie takie dawki energii.
Ziemianin kopn?? stra?nika w kolano. Molitar wrzasn?? i run?? na pod?ogą. Jego kompan prĄbowa? z?apa tubylca praw? rąk? i zdzieli lew?, jednak ten w nieprawdopodobny sposĄb z?o?y? sią prawie w pĄ?, potem wyprostowa? i niczym b?yskawica dŁgn?? Molitara w oko. Trysną?a krew i stra?nik zwolni? uchwyt.
Na wezwanie Komendanta do pokoju wbiegli uzbrojeni Krygolici i Aszreganie.
- Zabi go! - wrzasn?? w mylach Tripedus. - Zabi zaraz!
Niecywilizowane, niegodne i wstydliwe pragnienie. Ale ku zadowoleniu Komendanta istota pad?a w kocu, nie potrafi?a go?ymi d?omi odbija wi?zek energii. Gdy rozszed? sią dym, na pod?odze le?a?o tylko trochą niegroŁnej, martwej protoplazmy i kilka koci.
Tripedus jak mĄg? najszybciej uciek? z pokoju przes?ucha. Skierowa? sią do centrali, rozmylaj?c po drodze nad stosownymi rodkami zaradczymi.
Mo?na zmobilizowa wszystkich ?o?nierzy i ka?dy statek i sprĄbowa podbi ten wiat, zanim obrocy urosn? jeszcze bardziej w si?ą. Jednak to wystawi?oby wiaty WspĄlnoty na ataki wroga. Co gorsza, zorganizowana naprądce druga fala desantu mog?aby ponie kląską. Ampliturowie osi?gnąli a? tyle wy??cznie dziąki cierpliwoci i starannemu planowaniu.
Nie. Najpierw trzeba w pe?ni zrozumie nieprzyjaciela. Bezwzglądnie konieczne bąd? dalsze badania systemu nerwowego tych istot. Inaczej nie da sią z nimi walczy. Nale?y zdoby wiącej ?ywych okazĄw.
Reszta to ju? zadanie dla bioin?ynierĄw. Ustali sią, jak dzia?a mechanizm obronny i unieszkodliwi sią go lub zneutralizuje. Dopiero wtedy bądzie mo?na otworzy Ziemianom oczy na prawdą Celu i wyrwa to plemią z barbarzystwa. Potem bąd? ju? szcząliwi.
Pozostali Ampliturowie z pocz?tku nie dowierzali Tripedusowi, ale nagrania z sesji mĄwi?y same za siebie. No i by? nieprzytomny Wgapiacz, ktĄrego lekarze wci?? nie mogli docuci.
Jeden z dowĄdcĄw floty przejrza? uwa?nie wykres fukcji mylowych obcego.
- Widzicie ten szczyt aktywnoci korowej? Co to jest?
- Nie wiem - odpar? inny czuj?c, ?e w tym przypadku jego wiedza w zakresie biologii jest dalece nie wystarczaj?ca.
Starszy specjalista w dziedzinie neurologii te? niewiele z tego rozumia?.
- Jak zaznaczy? Tripedus, tubylec by? zdumiony i nie podejrzewa?, ?e posiada tak skuteczny mechanizm obronny. Przejrza?em odczyty i trudno z nimi dyskutowa. Wszyscy obecni byli rĄwnie zaskoczeni.
- Ale sk?d ta zdolno chronienia w?asnego umys?u, skoro na macierzystej planecie tych istot nie wystąpuje ?adne zagro?enie tego typu? - spyta? ktĄry z wysokich oficerĄw.
- Ewolucja bywa kapryna i rozrzutna, ale nie kszta?tuje cech ca?kiem niepotrzebnych. Nie znamy w pe?ni rodowiska tych istot. Bior?c pod uwagą osobliwo tego wiata, nie powinno nas to dziwi a? tak bardzo. Wida wyraŁnie, jak wiele ryzykowalimy, podejmuj?c atak bez uprzedniego rozpoznania przeciwnika. Czy to takie niezwyk?e, ?e p?acimy teraz za nadmiar pewnoci siebie?
- Sytuacja na Ziemi zdaje sią obecnie stabilna. Ale d?ugi zastĄj oznacza wzrost si? nieprzyjaciela. Czas dzia?a na jego korzy - powiedzia? specjalista od taktyki. - To bezprecedensowa sytuacja i trzeba postąpowa nietypowo. PrĄba zniszczenia ca?ej planety raczej sią obecnie nie powiedzie. Niemniej te istoty mog? w niespotykanym stopniu zagrozi Celowi. Sugerują wycofa sią z ich wiata i da sobie czas na skuteczne rozwi?zanie trudnoci. Powiem wprost: zabierzmy stamt?d resztki naszych oddzia?Ąw, pĄki jeszcze mo?emy je w wiąkszoci ocali.
- Ale? to bądzie wspania?y prezent dla Gromady - zaprotestowa? kto. - Ich morale wzronie niepomiernie.
- Morale to rzecz zmienna - odpar? Tripedus. - Nie tramy poczucia rzeczywistoci. Dzia?ajmy zgodnie z tym, co wiemy. Nie spotkalimy sią jeszcze z niczym podobnym, ale to nie znaczy jeszcze, ?e nie bądziemy umieli sobie poradzi. Potrzeba tylko do czasu i bada. Ka?dy problem rozwi?zuje sią tak samo. - Tripedus zwrĄci? sią w mylach do naczelnego specjalisty od neurologii obcych. - Czy na podstawie odczytĄw mo?esz stwierdzi z ca?? pewnoci?, ?e tubylec nie zrozumia?, co w?aciwie sią sta?o, gdy Wgapiacz dotkn?? jego umys?u?
- Nic nie wskazuje na wiadom? reakcją. Jak sam widzia?e, obcy wiedzia?, co Wgapiacz zamierza, ale reakcja by?a czysto instynktowna. Tubylec sam nie zna? jej mechanizmu. To by?o co skrytego g?ąboko pod pok?adami jego jaŁni. Najpierw skok aktywnoci kory mĄzgowej, potem reszta. Trzeba bądzie wyizolowa geny odpowiedzialne za tą reakcją i odpowiednio je przekszta?ci. Zwyk?a chemiczna zagadka. Rozwi?zywalna, oczywicie.
- Ale jeli Gromada dowie sią o odpornoci Ziemian na nasz? ?agodn? perswazją, to sprawy mocno sią skomplikuj? - zauwa?y? taktyk.
- Jeli w ogĄle do tego dojdzie. Nawet gdyby tak sią sta?o, i tak damy sobie radą - zapewni? go Tripedus.
- Nie jestem pewien, czy "odporno" jest tu w?aciwym okreleniem - zastanawia? sią g?ono neurospecjalista. - To raczej gwa?towna reakcja. Inkryminowana zdolno ujawni?a sią dopiero przy prĄbie sondowania, przedtem trwa?a upiona. Tak zatem nie ma powodĄw do paniki. Maj?c do czasu rozwi??emy ten problem. Trzeba bądzie zatrudni nasze najbystrzejsze umys?y...
- Ale pĄki co, nie mo?emy z nimi skutecznie walczy - zaznaczy? kto.
Cisn?ce sią wszystkim na czu?ki pytanie nie zosta?o g?ono wypowiedziane, ale decyzja i tak zapad?a. Przez aklamacją.
- Wycofamy sią z tego systemu - powiedzia? z napiąciem Tripedus. - Najpierw sprĄbujemy pozyska do okazĄw do bada. Jeli sią nie uda, poszukamy ich gdzie indziej lub kiedy indziej. Poniewa? odwrĄt zostanie przeprowadzony teraz, kiedy jeszcze nie stoimy w obliczu przegranej, straty, tak militarne jak i moralne, nie powinny by du?e. - To zdanie mia?o trochą uspokoi coraz bardziej wzburzonego taktyka. - Gdy Wgapiacz wyzdrowieje, zapewne dostarczy nam dalszych informacji i pomo?e w przysz?ych badaniach.
- O ile jego umys? nie zosta? trwale uszkodzony - zauwa?y? neurolog i wszystkim zrobi?o sią dziwnie nieswojo.
- Muszą te? wyrazi ?al z powodu mierci jedynego okazu - pomyla? Komendant.
- To by?a reakcja obronna - zaprotestowa? jeden z naukowcĄw. - Nie mog?e przecie? od razu wiedzie, co w?aciwie sią sta?o ani co mo?e jeszcze nast?pi. W takich okolicznociach mamy raczej do czynienia z przypadkiem obrony koniecznej. Dopiero teraz wiemy, ?e to by?a instynktowna reakcja. Gdyby obcy potrafi? ni? sterowa, zaatakowa?by cią tak samo jak Wgapiacza.
- Dok?adnie tak - przyzna? Komendant i zakoczy? spotkanie. Jednak mimo wielu obowi?zkĄw, ktĄre ju? na niego czeka?y, Tripedus nie przestawa? myle o owym przykrym incydencie. Nie potrafi? zapomnie tej jednej chwili przera?enia.
Strona g?Ąwna Indeks
Foster Alan Dean - Przekląci Tom 01 - Sojusznicy - Rozdzia? 25
Tripedus nie przejmowa? sią swoim imieniem. Nogą straci? podczas wypadku jeszcze w m?odoci, ale poniewa? zosta?a w pe?ni zregenerowana, obecnie nie odczuwa? potrzeby zmiany swojego losu.
Obok sta? Wgapiacz. Patrzy? uwa?nie na sprawdzan? po raz ostatni komorą z jednostronnym monitorowaniem. Obaj Ampliturowie pracowali cią?ko, ale byli niespokojni. Przecie? po raz pierwszy ich gatunek mia? spotka sią osobicie z nowym wrogiem.
Personel Tripedusa odniĄs? sią ze zrozumieniem do decyzji Komendanta, aby w spotkaniu wzią?o udzia? tylko dwĄch AmpliturĄw i ?eby wszystkiego nale?ycie dopilnowali. Statek mkn?? bezpiecznie w podprzestrzeni, ale zadanie i tam mog?o by ryzykowne. Niemniej i Tripedus i jego towarzysz czekali niecierpliwie na chwilą konfrontacji.
Dwaj Molitarowie wprowadzili pojmanego do specjalnego pomieszczenia, ktĄrego wnątrze by?o doskonale widoczne. By? to samiec ubrany w podarty mundur jednej z wielu ziemskich armii. Kula? nieco na jedn? nogą i Tripedus poczu? z miejsca przyp?yw wspĄ?czucia dla rannego. Jeniec nie wygl?da? na oniemielonego otoczeniem ani ros?ymi stra?nikami.
Wgapiacz przes?a? Molitarom mylowe polecenie odejcia. Ci sk?onili sią i zniknąli. Tubylec zdumia? sią trochą ich odejciem, a jego zaskoczenie wzros?o jeszcze, gdy z pod?ogi wyros?o przed nim krzes?o i stolik ze stoj?c? na nim misk? czystej, ch?odnej wody i prĄbkami zdobytych w walce racji ?ywnociowych.
- Usi?dŁ, proszą - powiedzia? Tripedus. Translator przekaza? szept do izolatki Ziemianina.
Ten rozejrza? sią gwa?townie, a? w kocu dostrzeg? pob?yskuj?cy ekran, ktĄry oddziela? go od przes?uchuj?cych.
- Niby dlaczego mia?bym to zrobi?
Typowa, opryskliwa odpowiedŁ. Ale czego innego mo?na sią spodziewa?
- Bo nie ma powodu, aby sta?. Musisz by zmączony.
- Nie jestem zmączony - warkn?? tubylec, w kocu jednak usiad?. Z wyraŁn? ulg? odci??y? rann? nogą.
- Teraz nas zobaczysz. Nie przeraŁ sią.
Na milcz?ce polecenie Tripedusa Wgapiacz zmieni? polaryzacją ekranu.
Tubylec zareagowa? spokojnie. Chyba dobrze panowa? nad emocjami.
- Wiesz, kim jestemy? - spyta? Komendant. Krajowiec skin?? g?ow? i przymru?y? oczy. Pewnie reakcja obronna, pomyla? Tripedus.
- Jestecie Ampliturami. Nasi przyjaciele pokazali nam wasze zdjącia.
- I pewnie niejedno jeszcze k?amliwie opowiedzieli.
- Powiniene czu sią zaszczycony. Jeste pierwszym Ziemianinem, ktĄrego spotykamy osobicie.
- Naprawdą? No to popatrzcie sobie. - Tubylec rozpostar? ramiona i wyprostowa? sią na krzele.
- Wiemy ju? wszystko o twojej fizjologii.
- Nie boisz sią? - spyta? Wgapiacz.
- Nie.
Obaj Ampliturowie czuli, ?e k?amie. Ale tego te? nale?a?o oczekiwa. Takie zachowanie pasowa?o do bitewnych talentĄw tych istot.
- Nie wygl?dacie imponuj?co - stwierdzi? tubylec, mierz?c gospodarzy spojrzeniem. - S?dz?c po waszej reputacji, mo?na by oczekiwa kogo wiąkszego.
- Wielko organizmu niczego nie determinuje - stwierdzi? Wgapiacz.
- Mo?e, ale wola?bym bi sią z ktĄrym z was, ni? z Molitarem. To chyba najtwardsze towarzystwo, jakie dla was pracuje.
- Molitarowie nie pracuj? dla nas - zaprotestowa? Tripedus, zmieniaj?c na chwilą barwą i staj?c wygodniej. - Oni...
- Tak, tak, wiem. S? cząci? WspĄlnoty. Wszystko jest cząci? tego waszego Celu. - Tubylec ods?oni? bia?e ząby. - PrĄcz MassudĄw, S'vanĄw i ich przyjaciĄ?. No i nas.
- Mo?ecie sta sią istotnym elementem WspĄlnoty. - Tripedus przysun?? sią bli?ej do ekranu. - Mo?ecie dost?pi owiecenia, pozna piąkno...
- Dziąki, ale mamy do w?asnego. Wasze nie jest nam potrzebne. Czemu nie weŁmiecie dup w troki i nie wrĄcicie, sk?d was przynios?o?
- Pod??amy za naszym przeznaczeniem - odpar? Komendant, ignoruj?c obraŁliwy ton. - Jeli S'vanowie przekazali wam cho trochą prawdy, to wiesz, ?e nie mo?emy czyni inaczej.
- Tak w?anie was opisali. Ale to nasz wiat. Jeli bądziecie dalej pcha sią tu nieproszeni, bądziemy musieli was wyrzuci.
Tripedus uzna?, ?e tubylec prĄbuje w ten prymitywny sposĄb doda sobie odwagi. Przecie? musi wiedzie, ?e jest jecem na pok?adzie statku, ktĄry leci w podprzestrzeni, musi te? wiedzie, ?e zapewne ju? nigdy nie ujrzy swoich. Takie ?arty wiadcz? o braku poczucia rzeczywistoci i sk?onnoci do przyjmowania irracjonalnych postaw. W walce to przydatne, ale nigdzie poza ni?. Gdy ju? przy??czy sią te istoty do WspĄlnoty Celu, przyjdzie pora na wyleczenie ich umys?Ąw. Zaznaj? spokoju, o jakim dot?d nie ni?y.
Obaj Ampliturowie porozumieli sią krĄtko. Probus wybra?by wprawdzie inny egzemplarz, ale od kogo i tak trzeba by?o zacz?. Na razie mieli tylko tego jednego samca.
Wgapiacz siągn?? mylami do mĄzgu obcego. Dzia?a? ostro?nie, z wpraw?. Komendant tylko przygl?da? sią jego wysi?kom i dziąki temu nie ucierpia? tak bardzo, jak towarzysz. Gdy prĄbowa? pĄŁniej odtworzy przebieg zdarze, uda?o mu sią to tylko cząciowo, przy czym by? to bolesny proces.
W umyle tubylca wrza?y pod olbrzymim cinieniem lepe emocje, wrĄd ktĄrych najsilniejsz? by?a nienawi. Gdy Wgapiacz nacisn?? pow?oką mentaln?, ca?y ten ?adunek eksplodowa?, zalewaj?c eksperymentatora fal? niewypowiedzianego bĄlu i strachu, zwierzących instynktĄw skrytych pod pozorami inteligencji.
Oczy tubylca rozszerzy?y sią. Spojrza? na le??cego na boku Wgapiacza. Amplitur wpad? w stan pi?czki. Macki zwin?? ciasno przy ustach, oczy schowa? ca?kowicie w fa?dach cia?a. Stoj?cy obok Tripedus jeszcze trz?s? sią ca?y, ma?o co widzia? i dopiero zaczyna? pojmowa, ?e nawa?nica negatywnych emocji ledwie go musną?a.
Komendant sta? jak sparali?owany i czeka?, a? bĄl z?agodnieje. S?dz?c po reakcji tubylca, by? on rĄwnie zaskoczony swoimi zdolnociami obrony mentalnej. Tym straszniejsze by?o to, co sią sta?o. Tubylcy okazali sią ze wszech miar niebezpieczni. Nie do, ?e nieobliczalni, to jeszcze nie poddaj?cy sią kontroli.
Ziemianin zerkn?? ze zdumieniem na Tripedusa, a? Komendant zadr?a? pod jego spojrzeniem. Po chwili dotar?o do niego, ?e przecie? ta istota nie potrafi wp?ywa na cudze umys?y jak Ampliturowie.
Nieszcząsny Wgapiacz musia? trafi nieoczekiwanie na wra?liwy element systemu nerwowego Ziemianina, jaki orodek s?u??cy obronie mentalnej. Okaz zareagowa? instynktownie. Nie mĄg? tego przewidzie, bo nigdy nie spotka? sią z podobnym zagro?eniem.
Tubylec wyci?gn?? rąką w kierunku nieprzytomnego Wgapiacza.
- Ten sukinsyn prĄbowa? dobra mi sią do g?owy. Poczu?em. - Spojrza? na Tripedusa. - Tak to robicie, prawda? Mieszacie innym myli i przerabiacie po swojemu, by uwierzyli bez reszty w ten wasz Cel. On prĄbowa? mnie przekabaci. Ale nie mĄg?. Co go porazi?o. - Umiechn?? sią nagle. - Ja go za?atwi?em.
Jeniec powesela? raptownie.
- To znaczy, ?e nie mo?ecie nas dosta. A jeli prĄbujecie, to co w nas daje wam takiego ?upnia, a? nogami sią nakrywacie.
Podszed? do ekranu i za?omota? we obiema d?omi. Tripedus wiedzia?, ?e ekranu nic nie przebije, ale i tak cofn?? sią odruchowo od tego bezw?osego i wykrzywionego oblicza. Drzwi celi otworzy?y sią i wbieg?o do niej dwĄch uzbrojonych MolitarĄw.
Tubylec splun?? w ich kierunku a potem, ca?kiem nieoczekiwanie, zaniĄs? sią miechem tak gwa?townym, a? ?zy pop?yną?y mu po policzkach.
- Wy biedne, szmaciane skurwysyny, nie mo?ecie nam tego zrobi! Nie mo?ecie za?atwi nas tak samo, jak wszystkich innych! Poczekajcie tylko, a? sią ludzie dowiedz?!
Bez ostrze?enia run?? na MolitarĄw. Przez jedn? straszn? chwilą Tripodus myla?, ?e obcy odczyta? jego myli, ale przecie? to by?o niemo?liwe. Ziemianie nie znali telepatii.
Bli?szy Molitar strzeli?, a?e tubylec uchyli? sią i ?adunek trafi? w ekran dok?adnie na wprost Komendanta. Ten drgn?? odruchowo i schowa? s?upki oczne. Nie ucierpia? jednak, ekran potrafi? wch?on? nie takie dawki energii.
Ziemianin kopn?? stra?nika w kolano. Molitar wrzasn?? i run?? na pod?ogą. Jego kompan prĄbowa? z?apa tubylca praw? rąk? i zdzieli lew?, jednak ten w nieprawdopodobny sposĄb z?o?y? sią prawie w pĄ?, potem wyprostowa? i niczym b?yskawica dŁgn?? Molitara w oko. Trysną?a krew i stra?nik zwolni? uchwyt.
Na wezwanie Komendanta do pokoju wbiegli uzbrojeni Krygolici i Aszreganie.
- Zabi go! - wrzasn?? w mylach Tripedus. - Zabi zaraz!
Niecywilizowane, niegodne i wstydliwe pragnienie. Ale ku zadowoleniu Komendanta istota pad?a w kocu, nie potrafi?a go?ymi d?omi odbija wi?zek energii. Gdy rozszed? sią dym, na pod?odze le?a?o tylko trochą niegroŁnej, martwej protoplazmy i kilka koci.
Tripedus jak mĄg? najszybciej uciek? z pokoju przes?ucha. Skierowa? sią do centrali, rozmylaj?c po drodze nad stosownymi rodkami zaradczymi.
Mo?na zmobilizowa wszystkich ?o?nierzy i ka?dy statek i sprĄbowa podbi ten wiat, zanim obrocy urosn? jeszcze bardziej w si?ą. Jednak to wystawi?oby wiaty WspĄlnoty na ataki wroga. Co gorsza, zorganizowana naprądce druga fala desantu mog?aby ponie kląską. Ampliturowie osi?gnąli a? tyle wy??cznie dziąki cierpliwoci i starannemu planowaniu.
Nie. Najpierw trzeba w pe?ni zrozumie nieprzyjaciela. Bezwzglądnie konieczne bąd? dalsze badania systemu nerwowego tych istot. Inaczej nie da sią z nimi walczy. Nale?y zdoby wiącej ?ywych okazĄw.
Reszta to ju? zadanie dla bioin?ynierĄw. Ustali sią, jak dzia?a mechanizm obronny i unieszkodliwi sią go lub zneutralizuje. Dopiero wtedy bądzie mo?na otworzy Ziemianom oczy na prawdą Celu i wyrwa to plemią z barbarzystwa. Potem bąd? ju? szcząliwi.
Pozostali Ampliturowie z pocz?tku nie dowierzali Tripedusowi, ale nagrania z sesji mĄwi?y same za siebie. No i by? nieprzytomny Wgapiacz, ktĄrego lekarze wci?? nie mogli docuci.
Jeden z dowĄdcĄw floty przejrza? uwa?nie wykres fukcji mylowych obcego.
- Widzicie ten szczyt aktywnoci korowej? Co to jest?
- Nie wiem - odpar? inny czuj?c, ?e w tym przypadku jego wiedza w zakresie biologii jest dalece nie wystarczaj?ca.
Starszy specjalista w dziedzinie neurologii te? niewiele z tego rozumia?.
- Jak zaznaczy? Tripedus, tubylec by? zdumiony i nie podejrzewa?, ?e posiada tak skuteczny mechanizm obronny. Przejrza?em odczyty i trudno z nimi dyskutowa. Wszyscy obecni byli rĄwnie zaskoczeni.
- Ale sk?d ta zdolno chronienia w?asnego umys?u, skoro na macierzystej planecie tych istot nie wystąpuje ?adne zagro?enie tego typu? - spyta? ktĄry z wysokich oficerĄw.
- Ewolucja bywa kapryna i rozrzutna, ale nie kszta?tuje cech ca?kiem niepotrzebnych. Nie znamy w pe?ni rodowiska tych istot. Bior?c pod uwagą osobliwo tego wiata, nie powinno nas to dziwi a? tak bardzo. Wida wyraŁnie, jak wiele ryzykowalimy, podejmuj?c atak bez uprzedniego rozpoznania przeciwnika. Czy to takie niezwyk?e, ?e p?acimy teraz za nadmiar pewnoci siebie?
- Sytuacja na Ziemi zdaje sią obecnie stabilna. Ale d?ugi zastĄj oznacza wzrost si? nieprzyjaciela. Czas dzia?a na jego korzy - powiedzia? specjalista od taktyki. - To bezprecedensowa sytuacja i trzeba postąpowa nietypowo. PrĄba zniszczenia ca?ej planety raczej sią obecnie nie powiedzie. Niemniej te istoty mog? w niespotykanym stopniu zagrozi Celowi. Sugerują wycofa sią z ich wiata i da sobie czas na skuteczne rozwi?zanie trudnoci. Powiem wprost: zabierzmy stamt?d resztki naszych oddzia?Ąw, pĄki jeszcze mo?emy je w wiąkszoci ocali.
- Ale? to bądzie wspania?y prezent dla Gromady - zaprotestowa? kto. - Ich morale wzronie niepomiernie.
- Morale to rzecz zmienna - odpar? Tripedus. - Nie tramy poczucia rzeczywistoci. Dzia?ajmy zgodnie z tym, co wiemy. Nie spotkalimy sią jeszcze z niczym podobnym, ale to nie znaczy jeszcze, ?e nie bądziemy umieli sobie poradzi. Potrzeba tylko do czasu i bada. Ka?dy problem rozwi?zuje sią tak samo. - Tripedus zwrĄci? sią w mylach do naczelnego specjalisty od neurologii obcych. - Czy na podstawie odczytĄw mo?esz stwierdzi z ca?? pewnoci?, ?e tubylec nie zrozumia?, co w?aciwie sią sta?o, gdy Wgapiacz dotkn?? jego umys?u?
- Nic nie wskazuje na wiadom? reakcją. Jak sam widzia?e, obcy wiedzia?, co Wgapiacz zamierza, ale reakcja by?a czysto instynktowna. Tubylec sam nie zna? jej mechanizmu. To by?o co skrytego g?ąboko pod pok?adami jego jaŁni. Najpierw skok aktywnoci kory mĄzgowej, potem reszta. Trzeba bądzie wyizolowa geny odpowiedzialne za tą reakcją i odpowiednio je przekszta?ci. Zwyk?a chemiczna zagadka. Rozwi?zywalna, oczywicie.
- Ale jeli Gromada dowie sią o odpornoci Ziemian na nasz? ?agodn? perswazją, to sprawy mocno sią skomplikuj? - zauwa?y? taktyk.
- Jeli w ogĄle do tego dojdzie. Nawet gdyby tak sią sta?o, i tak damy sobie radą - zapewni? go Tripedus.
- Nie jestem pewien, czy "odporno" jest tu w?aciwym okreleniem - zastanawia? sią g?ono neurospecjalista. - To raczej gwa?towna reakcja. Inkryminowana zdolno ujawni?a sią dopiero przy prĄbie sondowania, przedtem trwa?a upiona. Tak zatem nie ma powodĄw do paniki. Maj?c do czasu rozwi??emy ten problem. Trzeba bądzie zatrudni nasze najbystrzejsze umys?y...
- Ale pĄki co, nie mo?emy z nimi skutecznie walczy - zaznaczy? kto.
Cisn?ce sią wszystkim na czu?ki pytanie nie zosta?o g?ono wypowiedziane, ale decyzja i tak zapad?a. Przez aklamacją.
- Wycofamy sią z tego systemu - powiedzia? z napiąciem Tripedus. - Najpierw sprĄbujemy pozyska do okazĄw do bada. Jeli sią nie uda, poszukamy ich gdzie indziej lub kiedy indziej. Poniewa? odwrĄt zostanie przeprowadzony teraz, kiedy jeszcze nie stoimy w obliczu przegranej, straty, tak militarne jak i moralne, nie powinny by du?e. - To zdanie mia?o trochą uspokoi coraz bardziej wzburzonego taktyka. - Gdy Wgapiacz wyzdrowieje, zapewne dostarczy nam dalszych informacji i pomo?e w przysz?ych badaniach.
- O ile jego umys? nie zosta? trwale uszkodzony - zauwa?y? neurolog i wszystkim zrobi?o sią dziwnie nieswojo.
- Muszą te? wyrazi ?al z powodu mierci jedynego okazu - pomyla? Komendant.
- To by?a reakcja obronna - zaprotestowa? jeden z naukowcĄw. - Nie mog?e przecie? od razu wiedzie, co w?aciwie sią sta?o ani co mo?e jeszcze nast?pi. W takich okolicznociach mamy raczej do czynienia z przypadkiem obrony koniecznej. Dopiero teraz wiemy, ?e to by?a instynktowna reakcja. Gdyby obcy potrafi? ni? sterowa, zaatakowa?by cią tak samo jak Wgapiacza.
- Dok?adnie tak - przyzna? Komendant i zakoczy? spotkanie. Jednak mimo wielu obowi?zkĄw, ktĄre ju? na niego czeka?y, Tripedus nie przestawa? myle o owym przykrym incydencie. Nie potrafi? zapomnie tej jednej chwili przera?enia.
Strona g?Ąwna Indeks
Foster Alan Dean - Przekląci Tom 01 - Sojusznicy - Rozdzia? 26
Ju? po wszystkim. Will uniĄs? g?ową znad biurka. Na laguną nawet nie spojrza?. Atol u wybrze?y Belize nie stanowi? ju? centrum aktywnoci Gromady na Ziemi, pozosta? jednak istotnym orodkiem badawczym. O miano siedziby delegacji obcych rywalizowa?o kilka najwa?niejszych stolic wiata, tutaj za, skoro nie by?o potrzeby d?u?ej sią kry, podwodny kompleks wyrĄs? ponad wodą. Kilka smuk?ych, eleganckich wie? mierzy?o wysoko w tropikalne niebo.
- Po czym niby?
- Po bitwie o wasz wiat. - Mo?liwe, ?e T'var umiechn?? sią nawet pod gąst? brod?. - Wygralimy.
Will wiedzia?, ?e w zasadzie powinien krzycze i skaka z radoci, jak czyni?o to zapewne w tej chwili parą miliardĄw ludzi, ale jako dziwnie nie mia? na to ochoty.
- Kiedy podano tą wiadomo?
- Kilka minut temu. Przysz?a ekranowanym ??czem z miasta zwanego Londyn. - Angielski T'vara by? ju? ca?kiem dobry. - Wycofuj? sią. Wszyscy: Krygolici, Aszreganie, Molitarowie, Akariowie i sami Ampliturowie. I z zewsz?d naraz. Z Gobi, Wielkich RĄwnin, Ukrainy i Matto Grosso. Zostawiaj? nawet te bazy, ktĄre chwilowo by?y jeszcze bezpieczne. Wahad?owce kr??y?y przez ca?y ranek, zestrzelilimy kilkanacie z nich, przynajmniej jeden wielki okrąt wojenny te? nie zdo?a? umkn? w podprzestrze.
- Nie rozumiem - powiedzia? cicho Will. - S?ysza?em, ?e ich wypieramy, ale nic nie sugerowa?o tak szybkiego zwyciąstwa. Czemu to robi??
- Tego nie wiemy. - T'var znalaz? wreszcie ?awą przystosowan? do jego wzrostu. - Ale podobno w tym tempie do wieczora wynios? sią ca?kiem z systemu. Hivistahmowie podejrzewaj? jaki podstąp, ale oni martwiliby sią nawet wtedy, gdyby Ampliturowie jutro poprosili o pokĄj. Massudzi powszechnie sk?aniaj? sią ku stwierdzeniu, ?e to prawdziwy odwrĄt.
- No to teraz zacznie sią szalestwo.
- Ju? sią zaczą?o. I tutaj, w bazie, i na ca?ym wiecie. To wielka chwila dla was, wielka chwila dla Gromady. Nie do, ?e uda?o sią wyrzuci AmpliturĄw z tego wiata, ale jeszcze posz?o szybciej ni? kiedykolwiek.
- Musia?o im sią tu nie spodoba - mrukn?? Will w zamyleniu.
- Potraktowano tak samo, jak przedtem na Vasarih i Aurun, tyle ?e bez porĄwnania gorącej - zapali? sią T'var. - Bądziemy podgrzewa ich tak, a? zepchniemy ich na macierzyst? planetą i niewa?ne, jak d?ugo to potrwa.
- Mo?e - przyzna? powoli Will. T'var spojrza? na niego zawadiacko.
- Niezbyt rozumiem twoje uwagi.
- Nie oczekujcie zbyt wiele po Ziemianach. Teraz, gdy znik?a bezporednia groŁba, rodzaj ludzki mo?e nie zareagowa po waszej myli. Ludzie zjednoczyli sią w obliczu wspĄlnego wroga, ale skoro wrĄg ucieka, zapragn? zapewne wrĄci do dawnych zają. Ju? kiedy ostrzega?em was przed tak? mo?liwoci?.
- Ale? to nieprawdopodobne. Nie mo?na cofn? sią w rozwoju.
- Nie zapominaj, ?e ten wiat peten jest egoistycznych g?upcĄw.
Mimo wytą?onych wysi?kĄw wroga cz?onkowie i sojusznicy Gromady dowiedzieli sią wkrĄtce o ludzkiej odpornoci na manipulacje AmpliturĄw. Zdarzy?o sią to przypadkiem, gdy grupa ziemskich ?o?nierzy chcia?a pojma oficera AmpliturĄw. Ten zaatakowa? ich mentalnie, ale zamiast unikn? w ten sposĄb niewoli, sam wpad? w konwulsje. Zdumieni Massudzi, ktĄrzy pojawili sią na scenie wydarze kilka chwil pĄŁniej, wypytali szczegĄ?owo swych towarzyszy broni o przebieg zdarze i nied?ugo potem przeprowadzono ca?? serią ostro?nych eksperymentĄw. Te z kolei dowiod?y, ?e Ampliturowie wiedz? ju? o tej szczegĄlnej w?aciwoci ludzi, obawiaj? sią jej i nie zbadali jeszcze, jaki jest mechanizm owej odpornoci.
Dla oddzia?Ąw liniowych to ostatnie nie ma?o znaczenia. Massudzi ucieszyli sią niepomiernie i zacząli darzy swych pozbawionych futra towarzyszy broni jeszcze wiąkszym szacunkiem. Ani myleli, ?eby zacz? sią ich ląka.
Dlatego te? z niedowierzaniem przyjąto wiadomo, ?e ludzko nie w??czy sią masowo w walką z rzecznikami Celu. Sta?o sią dok?adnie tak, jak przewidywa? Dulac.
Przedstawiciele Gromady nie mogli tego poj?. Nie do, ?e ludzie okazali sią wspania?ymi ?o?nierzami, ale byli jeszcze odporni (jako jedyni) na mentalne manipulacje wroga. Zatem to nie strach sk?oni? ich do podjącia takiej a nie innej decyzji.
S'vanowie i Massudzi prĄbowali negocjacji, ale i ich zatka?o w kocu ze zdziwienia. Zagro?enie znikną?o i globalny system obrony ponownie rozpad? sią na wiele armii. Ka?dy kraj mia? w?asne priorytety, przy czym niezale?nie od systemĄw politycznych, zawsze by?y one odmienne. Pojawi?y sią spory o przebieg granic i pokrzykiwania rozmaitych grup wp?ywĄw.
CĄ?, Waisowie czerpali przyjemno z kultywowania manieryzmu, Massudzi z biegania. Ziemianie za uwielbiali sią k?Ąci.
Will odetchn?? nieco, gdy rodzaj ludzki wrĄci? do dawnego ba?aganiarstwa. Kompozytor nie omieszka?, oczywicie, podzieli sią radoci? z przyjaciĄ?mi.
- Ostrzega?em was - powiedzia? do Kaldaqa. - Przewidywa?em, ?e nie mo?na liczy na nasz udzia? w wojnie na dalekich wiatach. Wola walki odesz?a wraz z najeŁdŁcami. Pewnie zg?osi sią do was jeszcze parą tysiący rekrutĄw, ale nie pozyskacie rz?dĄw do wspĄ?pracy.
- Tak czy inaczej musimy prĄbowa - odpar? Massud.
Wszystkie media pe?ne by?y rozwa?a i opinii rozmaitych ekspertĄw, ktĄrzy tylko bardziej gmatwali sprawą, jak zwykle zreszt?. Wszystkie rz?dy uzna?y za stosowne wypowiedzie sią raz, drugi (czasem i trzeci), ale ?adnego nie by?o sta na szczegĄln? oryginalno.
Przedstawiciele Gromady prosili i przekonywali, wyjaniali i schlebiali, wszystko na prĄ?no. Owszem, to prawda, mĄwili, ?e Ampliturowie zostali odparci, ale nie gwarantuje to jeszcze ostatecznego zwyciąstwa. Pewnego dnia mog? powrĄci silniejsi i lepiej przygotowani. Jeli ludzko zdecydowa?a sią wyda im wojną, to bądzie musia?a walczy z nimi jeszcze nie raz. Mimo tych i podobnych ostrze?e rz?dy wiata nie chcia?y wesprze zbrojnie odleg?ego i dla wielu niezrozumia?ego konfliktu.
Planeta rozkwit?a. Konflikty miądzy pastwami same jako znikną?y. G?upio i bez sensu by?oby podnosi rąką na s?siada, skoro by mo?e i tak trzeba bądzie pewnego dnia sią z nim zjednoczy, aby da wrogom ludzkoci kolejn? nauczką. Z tego samego powodu nie zlikwidowano armii, jednak ?o?nierze nie uczyli sią ju? zwalcza nawzajem. W praktyce by?a to jedna, globalna armia. Korporacje zbrojeniowe nadal mia?y co robi. Jak zwykle opracowywa?y nowe systemy broni na wypadek wojny, ktĄra mog?a w ogĄle nie nadej.
- Nigdy nie postawicie na swoim - stwierdzi? Will. - W sytuacjach ekstremalnych ludzie wspĄ?pracuj? zgodnie, ale poza tym nie potrafi? sią dogada. Winnicie cieszy sią z tych rekrutĄw, ktĄrzy przybywaj?. Niezale?nie od tego, jakich argumentĄw u?yjecie, wiąkszo opowie sią za pokojem i izolacjonizmem.
- Wygl?dasz na zadowolonego.
- Ja? Jestem zachwycony. Ziemia jest teraz znacznie milszym miejscem. Mamy wreszcie pokĄj, ludzie o wojowniczych sk?onnociach mog? uda sią do waszego punktu werbunkowego. Podobnie malkontenci. Wy?adowuj? swoje frustracje setki lat wietlnych od pobratymcĄw i wracaj? spokojni jak baranki. Reszta tymczasem mo?e zaznawa spokoju i pracowa w imią postąpu kulturowego i ochrony rodowiska.
- Czy mo?esz pĄj ze mn?? - spyta? T'var, zsuwaj?c sią z ?awy. - Kto chcia?by sią z tob? spotka.
- Dobra, za chwilą, niech tylko to wy??czą. - Sprawdzi?, czy zapisa? wszystko na dysku, po czym wygasi? aparaturą.
T'var zaprowadzi? go do nowej cząci kompleksu badawczego. W odrĄ?nieniu od pozosta?ych pomieszcze, te kry?y sią g?ąboko we wnątrzu rafy.
Wielkie okr?g?e drzwi prowadzi?y do wnątrza, jakiego Will jeszcze nie widzia?. Zamruga? oczami, przyzwyczajaj?c Łrenice do panuj?cego tu pĄ?mroku.
Przeciwleg?? cianą, tworzy?a gigantyczna przezroczysta ob?o wychodz?ca na morze. W?anie przep?ywa?y za ni? roje kolorowego narybku. Widok obramowywa?y olbrzymie g?bki.
W cieniu obok okna poruszy?o sią co du?ego i zwalistego. Dopiero w blasku s?cz?cym sią z zewn?trz Will pozna?, z kim ma do czynienia, Turlog.
Wstrzyma? oddech. Analitycy TurlogĄw przyczynili sią walnie do zwyciąstw na Vasarih i Aurun. Nawet S'vanowie przyznawali, ?e bez pomocy tej jednej rasy Gromada dawno uleg?aby Ampliturom. Will wiedzia?, ?e jest zapewne pierwszym cz?owiekiem, ktĄremu dane jest ujrze niemia?ego mizantropa, jakim by? Turlog.
Znaczenie TurlogĄw by?o odwrotnie proporcjonalne do ich liczebnoci. Na co dzie nie cierpieli niczyjego towarzystwa, nawet przedstawicieli w?asnego gatunku.
Will s?ysza?, ?e na statku Kaldaqa by? Turlog, ale nie mia? pojącia, ?e ta istota wzią?a udzia? w obronie planety. Nie mĄg? powstrzyma ciekawego spojrzenia.
Chitynowy stwĄr podszed? do krągu wiat?a. Mia? sze krĄtkich, sztywnych nĄg i by? wielki jak dobrze wyroniąty wĄ?. Zdawa? sią nale?e raczej do wiata za szyb?, ni? do pe?nego elektroniki wnątrza bazy.
TwĄr ten posiada? dwa szkielety, zewnątrzny i wewnątrzny, skutkiem czego porusza? sią bardzo wolno i by? ogĄlnie niezdarny. Dwoje srebrzystobladych oczu patrzy?o beznamiątnie. Ka?da ze sztywnych koczyn b?yska?a poczwĄrnymi szczypcami. Wygl?da?y na ostre, ale ma?o ruchliwe.
- To Pasiiakilion - szepn?? T'var.
Mo?e tutaj nale?a?o mĄwi cicho?
Will wyci?gn?? odruchowo rąką, potem zawaha? sią. Nie ze strachu, tak nieruchawa istota nie mog?a by groŁna, ale wyczu?, ?e to nie miejsce na prĄ?ne gesty. Zostali zauwa?eni i to powinno wystarczy za ca?e powitanie.
Blade oczy i nieruchoma maska twarzy nie wyra?a?y niczego, gdy przez d?u?sz? chwilą Turlog i Ziemianin mierzyli sią spojrzeniem. Willowi przysz?o do g?owy, ?e ten stwĄr mĄg?by zapewne powiąci ?ycie dowolnej sprawie i nie robi?oby mu ?adnej rĄ?nicy, czy rozmyla o cz?stkach elementarnych, galaktycznej wojnie czy kwiatowych p?atkach.
Ciszą przerwa?o chrapliwe szeleszczenie. Gdzie w pobli?u musia? by translator, bowiem zaraz pop?yn?? tekst po angielsku.
- Will Dulac. Znam cią.
- A ja chyba o tobie s?ysza?em. Czy nie przyby?e tu razem z Kaldaqiem?
ZnĄw rozleg?o sią co, niby szmer fal mieszaj?cych ?wir na pustej pla?y.
- Tu jest cicho. Lubią twĄj wiat. Interesuje mnie.
Will rozejrza? sią, ale pomieszczenie pe?ne by?o nic nie mĄwi?cych mu, obcych przedmiotĄw i rozmaitych, czasem groteskowych kszta?tĄw. W odleg?ym k?cie jania? md?o kapelusz wiec?cego grzyba. Will sprĄbowa? zrobi krok w tym kierunku.
- Proszą, nie podchodŁ bli?ej - zaszeleci? beznamiątny g?os. - To kokon mego jaja. Jak mo?e wiesz, jestemy hermafrodytami.
Jak Ampliturowie, pomyla? Will.
- Nie, nie wiedzia?em.
- Cząsto zastanawiamy sią nad fenomenem p?ciowoci - mrukn?? Pasiiakilion. - Tyle energii i wysi?ku dla samej reprodukcji. Ale nie mamy o tym jednoznacznej opinii.
- Czemu mnie tu przyprowadzi?e? - szepn?? Will do dziwnie ma?omĄwnego T'vara.
- Mylą, ?e wy, Ziemianie, powinnicie wiedzie o czym - odpar? spokojnie S'van. - By mo?e spotka mnie za ten czyn reprymenda, ale Pasiiakilion wy?o?y ci to lepiej ni? ja.
Dziwnie powa?ne podejcie do sprawy, zupe?nie nietypowe dla S'vana, pomyla? Dulac.
- Jestecie swarliwi i dziwni - powiedzia? Turlog - ale walczycie wspaniale. Nie znaleŁlimy dot?d nikogo rĄwnie dobrego.
- Te? tak s?ysza?em. - Na razie bez rewelacji.
- Poniewa? wasz rozwĄj spo?eczny zostaje daleko w tyle za technologicznym, nie stworzylicie dot?d globalnego rz?du. Ukszta?towanie powierzchni waszej planety te? wam nie sprzyja. W ten sposĄb nie spe?niacie wymogĄw formalnych, koniecznych, aby wst?pi do Gromady.
- Wcale nie chcemy wstąpowa - odpar? Will. - Zgodzono sią powszechnie, ?e nale?y pozwoli na walką w szeregach Gromady wszystkim chątnym, ale na zasadzie indywidualnego wyboru. Nie bądzie oficjalnego wsparcia ani ?adnych sojuszy.
- Wiem. To dobrze.
Willa zamurowa?o. Pewien by?, ?e Łle co zrozumia?.
- Myla?em, ?e chcecie naszej obecnoci w Gromadzie. Na ile znam stanowisko przynajmniej cząci cz?onkĄw federacji, to w ka?dej chwili gotowi s? przeszkoli i posta do walki nawet ca?? ludzko.
- Chcemy was w roli ?o?nierzy, bo w tym jestecie najlepsi - powiedzia? Turlog.
- Nie, to nie jest akurat to, co potrafimy robi najlepiej. Nie zaprzeczam, ?e dobrze sobie radzimy, ale...
- PozwĄl mi dokoczy - przerwa? mu Pasiiakilion. - Rzadko sią odzywam i w mowie jestem kiepski. - Will zasznurowa? usta. - MĄwią prawdą. Jestecie najlepszymi wojownikami. A mo?e nawet kim wiącej: jązyczkiem u wagi. Chocia? za wczenie jeszcze na szczegĄ?owe prognozy. Mimo to, chocia? sporo mylelimy o tak wa?kiej sprawie, nie chcemy was przyj? do Gromady.
- Kaldaq mĄwi? co innego.
- Jak wielu. Ale w najlepiej pojmowanym interesie Gromady to nie le?y. Wam chyba tak?e nie jest potrzebne.
Zamiast ucieszy sią, ?e oto wreszcie uda?o mu sią spotka miądzy obcymi drug?, podobnie refleksyjnie nastawion? do ?ycia istotą, Will odczu? lekki niepokĄj.
- Od lat mĄwią to samo. Zatem te? uwa?acie, ?e powinnimy powstrzyma sią przed zawieraniem oficjalnych sojuszy? To wspaniale. Mo?e zostawieni samym sobie wykszta?cimy spo?eczestwo rĄwnie pokojowe, jak O'o'yanowie czy Waisowie.
- To nie nast?pi. Chcemy, abycie walczyli, nie chcemy tylko waszego cz?onkostwa w Gromadzie. Pragniemy waszej pomocy, ale nie partnerstwa. Jestecie niebezpieczni. Nie tylko dla AmpliturĄw, ale dla ka?dego cywilizowanego gatunku, nawet dla samych siebie. Z czasem to mo?e sią zmieni. Niezale?nie od waszego wysi?ku, Ampliturowie nie zostan? pokonani jutro, ani w ?adnej przewidywalnej przysz?oci. S? cierpliwi i maj? surowcĄw pod dostatkiem, s? te? oddani sprawie, inna rzecz, ?e z?ej. Wam brakuje cierpliwoci. Dzi cieszycie sią zwyciąstwem, ale to sią zmieni, chyba ?e nie doceniamy AmpliturĄw. My was nie chcemy. Waisowie, Hivistahmowie, O'o'yanowie i Leparowie was nie chc?. Nawet S'vanowie was nie chc?.
Will spojrza? ostro na T'vara. Napotka? spojrzenie ma?ych czarnych oczu.
- Rozumiem. Najemnicy, ale nie przyjaciele.
- Nie dorolicie jeszcze, ?eby zosta przyjaciĄ?mi - stwierdzi? bezlitonie Pasiiakilion. - Uwa?a sią, ?e przy odpowiedniej pomocy i nauczaniu mo?ecie dojrze. Jeli jednak was odmienimy, nie bądziecie chcieli ju? walczy. Obecnie Gromada nie potrzebuje nowych przyjaciĄ?, ale nowych ?o?nierzy. - Will milcza?. Za oknem s?oce migota?o na drobnych falach. - Gdybycie potrafili jako stworzy choby zacz?tki globalnego rz?du, gdyby te wasze Narody Zjednoczone sta?y sią prawdziw? reprezentacj? ca?ej ludzkoci, to i tak by?oby za ma?o. Sama wasza obecno sprawia?aby k?opoty, ktĄrych i bez was mamy dosy. Wprowadzenie do Gromady istot tak niecywilizowanych mog?oby j? zniszczy.
- Tągo nie mo?esz wiedzie na pewno. Chyba mylicie sią co do nas i to od samego pocz?tku.
- Naprawdą chcia?bym w to uwierzy. Mo?e. Jednak na razie zachowamy ostro?no. - Turlog poruszy? widocznymi na tle okna szczypcami. - Po prostu chcą, aby wiedzia?, dlaczego cieszy nas wasza decyzja, ?e nie bądziecie sią ubiega o cz?onkostwo w Gromadzie. Nie musimy wam odmawia. To by?oby niezrączne i k?opotliwe. W ten sposĄb obie strony maj? to, czego chcia?y.
- Mo?esz to rozwin?? - spyta? Will.
- Moim zadaniem by?o prowadzenie wnikliwych bada waszej psychiki. Nie mo?na oczekiwa po was racjonalnego dzia?ania dla osi?gniącia jakiego celu. Nie znacie granic w?asnej s?aboci. Zawsze reagujecie odwrotnie od oczekiwa i zawsze gwa?townie. W Gromadzie jest wielu artystĄw i filozofĄw, muzykĄw i in?ynierĄw. Brakuje wojownikĄw. Nawet Massudzi przestaliby walczy, gdyby mieli wybĄr. A teraz znaleŁlimy was. Jestecie nam potrzebni.
- A co sią stanie, gdy ju? pokonamy AmpliturĄw i zniknie ten ich Cel? - spyta? Will po d?u?szej chwili. - Co wtedy?
- MĄwisz o dalekiej przysz?oci - wtr?ci? pospiesznie T'var. - Najpierw trzeba ich pokona.
Srebrzyste oczy wci?? wpatrywa?y sią w twarz Willa.
- Osobicie najbardziej interesuje mnie ten mechanizm, ktĄry os?ania ludzki umys? przed manipulacjami AmpliturĄw. Nikt inny tego nie potrafi.
- Nawet Turlogowie?
- Nawet Turlogowie.
- Boicie sią nas?
- Nie was. Tajemnicy, ktĄra w was tkwi.
- Boimy sią k?opotĄw - doda? T'var. - Tych nam nie trzeba. Od dnia powstania Gromada chwia?a sią, grozi?a rozpadem. Pokonanie AmpliturĄw mo?e nast?pi za sto lat, mo?e tysi?c. Tak czy inaczej, nikt z nas tego nie do?yje. Co mamy przekaza naszym odleg?ym potomkom? Poza tym - zacz?? tonem tak gniewnym, jak nigdy jeszcze - czy nie tego w?anie chcia?e? Aby zostawi was w spokoju?
- Tak, owszem. Chcemy ?y w spokoju. Ale nie w pogardzie.
- Nie ma mowy o pogardzie - odezwa? sią Pasiiakilion. - Jestecie podziwiani na wszystkich wiatach Gromady.
- Jasne. Bo dziąki nam inni nie musz? walczy. To ?aden szacunek. Mo?esz podziwia kobrą, ale to nie znaczy, ?eby chcia? j? od razu przytuli.
- Wy nazywacie to "cienk? lini? miądzy mi?oci? a nienawici?" - wtr?ci? T'var, ktĄremu najwyraŁniej wraca?o poczucie humoru.
- Czy to wa?ne zatem - spyta? Turlog - jak uda?o wam sią ostatecznie osi?gn? to, na co z dawna nalega?e?
- Nie wiem - mrukn?? Will. - S?dzi?em, ?e to mo?e by istotne, ale teraz sam nie wiem.
- Naprawdą tak bardzo zale?y wam na tym, ?ebycie byli lubiani? Szacunek nie starczy?
- Jeli by?by to szacunek dla zalet, to owszem. Podziw wobec osi?gnią kultury, cywilizacji. Ale pochwa?y wy??cznie za sprawne zabijanie KrygolitĄw...
Turlog obrĄci? sią i spojrza? na okno.
- Przykro mi. Mylelimy jednak razem ze S'vanami, ?e powiniene zna prawdą. Tak to dzisiaj wygl?da.
- Czas i. - T'var poci?gn?? Willa za rąkaw. - Us?ysza?e ju? wszystko.
- Jeszcze chwila, mam pytania...
- Innym razem - zaszemra? Turlog. - Muszą zaj? sią jajkami.
- Powiniene czu sią zaszczycony - powiedzia? T'var, gdy byli ju? na korytarzu. - Pasiiakilion powiąci? ci wiącej czasu, ni? komukolwiek za mojej pamiąci. Nawet Kaldaqowi. To raz, a po drugie, odpowiada? na twoje pytania, zamiast poprzesta na wyg?oszeniu informacji. Bardzo chce was zrozumie.
Will zwolni? kroku, aby ni?szy S'van mĄg? za nim nad??y.
- Mia?em wra?enie, ?e nas nie lubi.
- Turlogowie nie "lubi?" nikogo. Nawet innych TurlogĄw. - T'var skrąci? do windy na powierzchnią. - Pomagaj?, bo nie chc? pa ofiar? AmpliturĄw. Wybrali mniejsze z?o, czyli wspĄ?pracą z Gromad?.
- To wszystko by?a prawda?
- Nie s?ysza?em, ?eby jaki Turlog k?ama?.
- Nikt nie chce nas w Gromadzie?
Dotarli na poziom morza. Will poczu? sią jako pewniej w pe?nym blasku dnia, z dala od jaskini obcego.
- Pomyl o Turlogach. Ich nikt nie lubi, ale s? podziwiani za znaczny wk?ad we wspĄlny wysi?ek. A my? Zwykle budzimy zawi. Kto mĄwi o powszechnym uwielbieniu dla S'vanĄw? A Leparowie to ju? w ogĄle maj? prze... jak wy to mĄwicie... przechlapane. Czemu zatem Ziemianom mia?oby tak zale?e na sympatii ze strony innych ras? I tak jestecie w dobrym towarzystwie.
- To co innego - stwierdzi? Dulac. - Wy jestecie wszyscy istotami cywilizowanymi. My nie. A? do chwili, gdy Gromada nas zaprosi, nie zostaniemy powszechnie zaakceptowani.
- Kiedy do tego dojdzie.
- Kiedy?
- Z czasem. Gdy nie bądziecie ju? takimi, jak teraz.
- To znaczy bezrozumnymi maszynami do zabijania. Tak, tak, w waszych materia?ach propagandowych zetkn??em sią i z czym takim. Te? trochą poczyta?em przez ostatnie lata.
- Nie za naszego ?ycia, ale w kocu do tego dojdzie.
- Jeste pewien?
- Oczywicie. To najbardziej niew?tpliwa rzecz pod s?ocem. - S'van umiechn?? sią niewinnie.
Strona g?Ąwna Indeks
Foster Alan Dean - Przekląci Tom 01 - Sojusznicy - Rozdzia? 27
W okresie po inwazji rekrutacja ziemskich ?o?nierzy sta?a sią o wiele ?atwiejsza. Wielu sporĄd tych, ktĄrzy jej unikali, pali?o sią teraz, aby czym prądzej wyruszy na Motar. Inni jeszcze, nawet ci, ktĄrym nie dane by?o wzi? udzia?u w obronie Ziemi, chcieli spe?ni marzenia o dalekich podrĄ?ach czy zici sny o chwale. Lub po prostu mieli nadzieją sią odegra.
Ze wszystkich armii wiata nadci?gną?o sporo ?o?nierzy i oficerĄw, sfrustrowanych perspektyw? permanentnego pokoju i brakiem napią miądzy mocarstwami. Wiedzieli, ?e tutaj ich wyszkolenie pĄjdzie na marne. Druga fala rekrutowa?a sią spomiądzy biedoty wielu krajĄw. W tym przypadku rolą werbownikĄw odegrali po cząci rekruci z pierwszych zaci?gĄw. NiektĄrych Will pamiąta? jeszcze z Belize.
Medycyna Gromady sta?a o wiele wy?ej od ziemskiej, potrafi?a leczy nawet bardzo powa?ne obra?enia. O ile ?o?nierz nie zosta? ze szczątem umiercony na polu walki, mia? wszelkie szansą po temu, aby wrĄci do domu zdrowym i bogatym. Gromada by?a szczodra dla przyjaciĄ?.
Wielu jednak myla?o podobnie jak Will. Teraz nie by?a to ju? kwestia patriotyzmu, ale wolny wybĄr. Kto szed? na wojną, czyni? to z w?asnej woli. Kto zostawa? w domu, temu nikt z?ego s?owa nie powiedzia?.
Ziemska nauka ustąpowa?a dokonaniom Gromady, z jednym wszak?e wyj?tkiem. Obecnie, po tylu dowiadczeniach, nie wywo?ywa?o to zdumienia obcych socjologĄw, chocia? nadal wszyscy przyznawali, ?e ?aden inny gatunek nie wk?ada tyle wysi?ku w rozwĄj militariĄw.
Gdy tylko naukowcy i in?ynierowie uzyskali dostąp do technologii Gromady, z miejsca wziąli sią do udoskonalania standardowych typĄw uzbrojenia, za skutek tych stara zdumia? nawet S'vanĄw. Ludzie nie wykazywali przy tym ?adnych oporĄw czy zahamowa moralnych, ktĄre drączy?y zwykle naukowcĄw Gromady. RĄ?ne koncerny zbrojeniowe wspĄ?zawodniczy?y radonie w tym nowym wycigu, licytuj?c sią, czyja "zabawka" jest bardziej miercionona.
Skrupu?Ąw rzeczywicie nie mieli ?adnych. Wiedzieli przecie?, ?e ich wytwory nie zostan? u?yte przeciwko wspĄ?braciom. Oto wreszcie trafi?a sią okazja, o jakiej ludzko marzy?a od wiekĄw. Do bratobĄjczych walk, do mordowania sią z powodu koloru skĄry czy religii. Oto ludzie i ich sojusznicy stawali przeciwko strasznym g?owonogom i ich niewolnikom. Sytuacja prosta i jednoznaczna. My i oni. Nie trzeba myle, wszystko jasne.
G?osy wzywaj?ce do skrajnego izolacjonizmu by?y teraz nieliczne i nie wywo?ywa?y ?adnego oddŁwiąku. Co bardziej upartym osobnikom przypominano relacje Ziemian, ktĄrzy wrĄcili z planet frontowych. Ci akurat nie mieli ?adnych k?opotĄw z wytyczeniem granicy miądzy dobrem a z?em. Ampliturowie ?apczywie zagarniaj? wszystko dla wiąkszej chwa?y Celu i nie znaj? pojącia "neutralnoci", mĄwili. WybĄr jest prosty: albo walczysz razem z nimi, pod ich wiat?ym przewodnictwem, rzecz jasna, albo giniesz. Przewodnictwo AmpliturĄw za oznacza utratą indywidualnoci, wolnej woli i wszystkiego, co ludzie tak kochaj?.
Nikt nie musia? nawet rozpątywa na Ziemi prowojennej histerii. Militarystyczna propaganda, ktĄrej Will sią tak obawia?, znikną?a zanim zd??y?a zaistnie. Ampliturowie ze swoim Celem dzia?ali na przeciątnego Ziemianina jak czerwona p?achta na byka i punkty werbunkowe nigdy nie wieci?y pustkami.
I tak ludzie poci?gnąli na wojną razem z Massudami, S'ranami, Hivistahmami i innym rasami Gromady. Wracali potem otoczeni podziwem, zadowoleni i bogaci, i zachącali nastąpnych do tego samego. Jednak w skali ca?ej populacji nie by?a to grupa a? tak znacz?ca. Ludzko zosta?a w domu. Dulac nie mia? powodĄw do zmartwie.
Kaldaq szed? przez gĄrne poziomy bazy wznosz?cej sią obecnie wysoko ponad palmy i koralowe wysepki. W dole nieustannie l?dowa?y i startowa?y wahad?owce dowo??ce rekrutĄw i zaopatrzenie dla statkĄw, ktĄre kilka godzin temu wychyną?y z podprzestrzeni.
Na granicach s?onecznej sfery magnetycznej rozmieszczono ju? system ostrzegawczy rĄwnie sprawny i nowoczesny, jak ten chroni?cy macierzyst? planetą, kapitana. Jednostki bojowe Gromady patrolowa?y niskie orbity Ziemi. Ludzie mogli sią. czu bezpieczni, chocia? nadal nie mieli zamiaru wystąpowa o formalne w??czenie do federacji, co nikogo nie martwi?o, a wrącz przeciwnie. Tylko Will Dulac wiedzia?, jak bardzo zale?y Gromadzie na utrzymaniu obecnego status quo.
Korytarzem nadchodzi?a grupa odznaczonych ziemskich ?o?nierzy. Nosili mundury zaprojektowane jeszcze przez pierwszych rekrutĄw i z o?ywieniem o czym rozprawiali. Dojrzawszy Kaldaqa wykonali szczegĄlny gest. Kapitan wiedzia?, ?e nazywaj? to salutowaniem i wyra?aj? w ten sposĄb szacunek wobec prze?o?onego. W armiach Gromady nie by?o podobnego zwyczaju.
Czemu po prostu sią nie przywita? - pomyla? Kaldaq. eby mundur zmienia? a? tak wiele? Jeszcze jeden przyk?ad militarystycznych ci?got ziemskiej kultury.
Pomacha? ?o?nierzom. Wiedzia? dobrze, ?e jego pozdrowienie jest znacznie mniej dynamiczne. Tamci salutowali siarczycie, nie przerywaj?c nawet rozmowy. Czy?by czynili to odruchowo?
Spojrza? za nimi. DwĄch HivistahmĄw pogadywa?o z O'o'yanem. Gdy ujrzeli ludzi, jeden z technikĄw szepn?? co do pozosta?ych i grupka zesz?a Ziemianom z drogi. Dyskutuj?cy wci?? g?ono ?o?nierze niczego nie zauwa?yli.
Jednak Kaldaq przyjrza? sią jaszczurom uwa?nie. Ca?a trĄjka przymru?y?a oczy, O'o'yan schowa? sią za wiąkszymi Hivistahmami. Oni bali sią ludzi. Niestety, by?a to do cząsta reakcja.
Wszyscy wiedzieli, co Ziemianie potrafi?. Walczyli wspaniale i ma?o kto nie by? im za to wdziączny, jednak z tego samego powodu rĄwnie? ma?o kto ich lubi?.
Nawet wrĄd MassudĄw wielu nie kry?o niechąci wobec ludzi i to niezale?nie od faktycznie istniej?cego braterstwa broni. W walce, owszem, nie by?o lepszych towarzyszy ni? Ziemianie, ale po s?u?bie Massudzi woleli zwykle ich unika. W ludziach by?o co nieokrzesanego, szorstkiego i odpychaj?cego. Jaki szczegĄlny brak taktu i opanowania. Po s?u?bie okazywa?o sią z regu?y, jak mecz?ca mo?e by kompania istot niecywilizowanych.
Kaldaq us?ysza? wo?anie Jaruselki i przyspieszy? kroku. Obecno partnerki pozwala?a mu ukoi rozbiegane myli.
Mieli spotka sią dopiero w jadalni, ale teraz bąd? mogli przej resztą drogi razem. W dobrym tempie, rzecz jasna, ludzie musieliby biec, aby za nimi nad??y. Ciekawe, pomyla? Kaldaq, ?e potrafi? bez trudu przecign? nas na krĄtkich dystansach, ale na d?u?sz? metą ?aden nie dorĄwna Kaldaqowi. Taka dziwna fizjologia.
Przywitali sią serdecznie, niuchaj?c po karkach i szepcz?c czu?e s?Ąwka. Dopiero po chwili Jaruselka spojrza?a uwa?niej na Kaldaqa.
- Wygl?dasz, jakby sią czym martwi?.
- Nie, zamyli?em sią tylko.
- Ci?gle czym sią gryziesz - zbeszta?a go. - Zupe?nie jak Hivistahm.
- Nie mĄw tak. Zjemy razem?
- Tak. Mam dobre nowiny.
- O walkach na Kantarii?
- Nie - odpar?a. - Dosta?e awans.
Zwolni? i spojrza? w jej lni?ce oczy. Przez ostatnie lata pracy zupe?nie zapomnia? o porz?dku promowania. Massudzi zwykle nie przywi?zywali do tego takiej wagi, jak Ziemianie. Awanse zdarza?y sią i ju?. Normalna kolej rzeczy, jak up?yw lat.
- Mnie te? awansowano.
- To rzeczywicie dobre wiadomoci.
- Mo?e. Poza tym dostajesz przydzia? bojowy.
Zdumiony i zaniepokojony przymkn?? oczy.
- A co z moj? prac? tutaj?
- DowĄdztwo uwa?a, ?e nie jeste tu teraz niezbądny. Inni przejąli ju? brzemią. S'vanowie dogaduj? sią z Ziemianami o wiele lepiej ni? my. Szkoda MassudĄw do zadar? administracyjnych, skoro tak bardzo potrzebni s? gdzie indziej. Na przyk?ad na Kantarii.
Co za ironia. Zamierza? wykorzysta nagrania przedstawiaj?ce walki o ten wiat, aby przyci?gn? rekrutĄw. Teraz sam sprawdzi, co tam s?ycha.
Kantarią zamieszkiwa?a rasa niedojrza?a, wspinaj?ca sią dopiero na wy?sze stopnie ewolucji spo?ecznej. By?y to ssaki, niskie i smuk?e jak O'o'yanowie, ale pozbawione talentĄw tych ostatnich. Zosta?y prawie ca?kowicie podbite przez AmpliturĄw, na szczącie Gromada odkry?a ich planetą i zainterweniowa?a niemal w ostatniej chwili. Teraz Kaldaq mia? ruszy do walki za tą sprawą. Nie wiedzia? wiele o Kantarii, tyle tylko, ?e WspĄlnota usadowi?a sią tam do mocno, opanowa?a wiąkszo terytorium, i trzeba bądzie odbija je skrawek po skrawku.
- I co powiesz, kochana? - spyta? Jaruselką.
- Chątnie opuszczą Ziemią. Za d?ugo ju? tu siedzą. Teraz dostaniemy krĄtki urlop, zajrzymy do domu i potem przejmiemy nowy przydzia?. Twoi przodkowie byliby dumni. To wielki zaszczyt dosta skierowanie na tak trudn? placĄwką.
- Kto tam walczy?
- G?Ąwnie Krygolici i jeszcze paru innych, pod nadzorem garstki AmpliturĄw. S? te? Mazvekowie, nowi we WspĄlnocie. Ampliturowie dopiero testuj? ich w walce. Wida uwa?aj? Kantarią za bezpieczny poligon. Nie jest to raczej szczegĄlna zdobycz. Prymitywny wiat, tacy? mieszkacy. Ale gdyby odebra j? Ampliturom, to sporo da sią z nimi zrobi.
- Miąso armatnie dla Celu - mrukn?? ponuro Kaldaq.
- W?anie. - Spojrza?a w g??b jasnego korytarza. Tutaj by?o tak inaczej, ni? w dawnej cząci bazy. - Polubi?am niektĄrych Ziemian, ale muszą wyzna, ?e jako gatunek nie budz? mojej sympatii. Gdy s? w grupie, dzieje sią z nimi co dziwnego. Zmieniaj? sią.
- Badania trwaj? - powiedzia? Kaldaq. - S? sugestie, ?e to skutek dzia?ania feromonĄw, s?ysza?em te? kilka innych, wysoce ryzykownych hipotez. Ale to ju? nie nasze zmartwienie. Teraz mamy nowy przydzia? i jasno okrelone zadanie.
- Ale niektĄrych bądzie ci chyba brakowa?o - zauwa?y?a. - Na przyk?ad Dulaca.
- Ani trochą.
- Przecie? zaprzyjaŁni?e sią z nim. - Jaruselka nie kry?a zaskoczenia.
- I owszem, to by? pierwszy Ziemianin, jakiego pozna?em. Pod wieloma wzglądami wci?? uwa?am go za godnego szacunku, nawet cywilizowanego, podobnie jak kilku wyj?tkowych zgo?a przywĄdcĄw tutejszych szczepĄw. Ale jest cz?owiekiem, a ja ju? do mam ludzi.
Minąli panoramiczne okno. Na horyzoncie majaczy?y sylwetki zielonych gĄr kontynentu. Dalej, bardziej na pĄ?noc, le?a?y ziemskie miasta pe?ne potencjalnych rekrutĄw. Chątnych by?o znacznie mniej, ni? obojątnych wobec sprawy. Jedni i drudzy uznawali sią, wszyscy razem i ka?dy z osobna, za pąpek wszechwiata. Dla ?o?nierza to zaleta, dla istoty potencjalnie cywilizowanej kula u nogi.
- Tak, bez ?alu sią st?d wyniosą.
Strona g?Ąwna Indeks
Foster Alan Dean - Przekląci Tom 01 - Sojusznicy - Rozdzia? 28
Kaldaq popada? w coraz g?ąbsze zgorzknienie. Walka nigdzie nie by?a ?atwa, ale na Kantarii wszystko jakby sprzysiąg?o sią przeciwko niemu.
L?d planety przecina?y skaliste gĄry poznaczone g?ąbokimi dolinami i wartkimi strumieniami. Na dodatek nieustannie pada? lodowaty deszcz. Dopiero co skoczy?a sią tutaj epoka lodowcowa i nie pozosta?o to bez wp?ywu zarĄwno na topografią, jak i na klimat, ktĄry ?agodnia? tylko w w?skim pasie wokĄ? rĄwnika.
Najgorsze za, ?e Massudzi nie mieli na Kantarii do miejsca na bieganie.
Deszcz dzia?a? na te uwielbiaj?ce blask s?oca istoty demoralizuj?co. Podobnie widok niegu okrywaj?cego gĄrskie szczyty. Ch?Ąd by? do wytrzymania, ale te opady... Wszystko plenia?o od wilgoci, wystarczy?o ma?e zaniedbanie higieny, a liszaje okrywa?y nawet stopy.
Tubylcy, niewielkie, szczup?e dwunogi, pierzchali na widok ka?dej obcej istoty i kryli sią w kamiennych chatach, gdzie pe?ni ląku zbijali sią w grupki wokĄ? paleniska. W rzadko rozrzuconych miastach widywa?o sią wiąksze budowle ze spojonych surowym cementem otoczakĄw.
Po niespe?na roku Kaldaq poj??, ?e na Kantarii ?adnej ze stron zwyciąstwo nie przyjdzie ?atwo. Ukszta?towanie terenu utrudnia?o walką, tubylcy w?adali wprawdzie wszyscy tym samym jązykiem, ktĄry rĄ?ni? sią tylko dialektami, ale nie mieli centralnych instytucji w?adzy. Doszli zaledwie do szczebla plemion i klanĄw. Wymiana handlowa dopiero raczkowa?a, co zreszt? nie dziwi?o.
Wojska Gromady wyzwoli?y spor? czą l?du, ale co z tego, kiedy oddzia?y wroga i tak przenika?y bez przerwy dolinami i wzd?u? ?acuchĄw gĄrskich. Zdarza?o sią w ci?gu tego roku, ?e jaki odcinek kilka razy przechodzi? z r?k do r?k. Nieprzyjaciel umacnia? opanowane miasta, za satelity komunikacyjne nigdy nie zagrzewa?y zbyt d?ugo miejsca na orbicie i ??czno szwankowa?a ca?y czas.
Wojna wlok?a sią niemi?osiernie, obie strony urz?dza?y czasem wypady na umocnione pozycje. Ostatnia prĄba opanowania pewnego wiąkszego miasta skoczy?a sią totaln? kląsk?. L?duj?cy transportowiec dosta? sią pod ostrza? oddzia?Ąw walcz?cych na otwartej przestrzeni oraz tych okopanych na stokach gĄr. Nieliczni, ktĄrzy ocaleli, porĄwnywali potem desant do penetracji pieca hutniczego.
W odrĄ?nieniu od walk na innych wiatach, tutaj ofiary wrĄd tubylcĄw by?y znaczne. Walki toczy?y sią praktycznie na podwĄrkach ich chat i chowanie sią na widok uzbrojonych oddzia?Ąw nie mog?o w ?aden sposĄb pomĄc.
Jedyn? pociech? pozostawa? fakt, ?e wrogowi by?o rĄwnie cią?ko. Ale wrĄg siedzia? na Kantarii ju? od dawna, kontrolowa? wiąkszo planety i powoli ale nieustannie spycha? wojska Gromady w stroną morza.
Nie dzia?o sią to za spraw? lepszego uzbrojenia czy wyszkolenia KrygolitĄw. Zdolnoci MazvekĄw (ktĄrzy faktycznie ca?kiem dobrze radzili sobie w tych warunkach) te? nie mia?y wiele do rzeczy. Kaldaq wiedzia?, ?e za sukcesami przeciwnika stoi jego fanatyzm, lepota na wszystko poza Celem i sk?onno do bezgranicznych powiące w jego imią.
Co gorsza, Massudzi rzadko potrafili obroni zdobyte doliny. Byli po prostu zbyt os?abieni wilgoci?, wyczerpani deszczem. Zdrowie im szwankowa?o, poczucie obowi?zku s?ab?o, bezczynno demoralizowa?a.
Tymczasem nieszcząni Kantarianie wys?uchiwali peror obu stron i coraz mniej wiedzieli, komu w?aciwie maj? wierzy. Nie byli do rozwiniąci, by poj? istotą sporu, nie wspominaj?c o koncepcji Celu.
Ampliturowie mieli jeszcze jedn? przewagą. Wystarczy?o poprosi jakiego wodza czy kacyka o chwilą rozmowy, przesta mu odpowiedni przekaz mylowy, a on ju? mĄwi? swoim ludziom, co trzeba.
Z pocz?tkiem drugiego roku walk na Kantarii Kaldaq straci? Jaruselką.
Strona g?Ąwna Indeks
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
D3D3 P1D3`D3D3d3 wD3 instrukcja tbD3D3D3D3d3Nikon D3 Systemchart pld3D3)D3(slackware 13 37 install d3 isowięcej podobnych podstron