Kogut , czyli Homo Polonius
Krystiana Piwowarskiego
Scena I
(ciemno, muzyka, po skończonej muzyce wchodzi tekst - czytany z góry, na dole stoi Książe z zamkniętymi oczami, potem podchodzi do lustra, zdejmuje garnek z głowy, w ręce trzyma „pismo z pieczątkami”).
Xiążę Stanisławczyk znowu śnił, że jest Królem Polskim. Stąpał w karminowym, obszytym gronostajami pudermantlu, w modrym kaftanie z guzami i w amarantowych culottes! Na głowie dźwigał dwustronny cadenette posypany cukrem pudrem, a na nim koronę Królestwa. Jakoś mu się to wszystko trzymało łba. Po obu stronach pałacowej amfilady biło czołem w posadzkę wystraszone ziemiaństwo z całego powiatu. Szedł Stanisławczyk opromieniony chwałą, hołdy przyjmował, jednych obdzielał łaskami, na innych rzucał przekleństwa, gdy wtem, diabli wiedzą dlaczego, jak spod ziemi wyrósł przed nim goły Murzyn z kółkiem w nosie wielkim jak faska. Czarną małpę na postronku prowadził i kijem szturchał.
- Czemu ty ją tak szturchasz? - spytał zagniewany Stanisławczyk, dostojny Król Polski, bo pomyślał, że to podarek dla niego od jakiegoś padyszacha z Brazylii i że od tego szturchania podarek się zepsuje. Nagle zobaczył, że ta małpa na postronku to Niemczyk pokurczony, a w kosmatej ręce ściska jakieś pismo z pieczątkami. Zrozumiał Stanisławczyk, że to pismo na jego zgubę było szykowane! Zaczął więc przebierać nogami, machać rękami, żeby jak najszybciej uciec, żeby się schować przed zgubą, przed śmiercią i na strych uciekł. Po drodze zgubił koronę, a jak doleciał na strych, to ujrzał siebie bez v korony i bez cukrowanej fryzury. Zobaczył, że ma na głowie swoje własne włosy i że te włosy płoną!
Czym prędzej wydostał się z niezgłębionych odmętów snu, wyskoczył jak korek na spokojną powierzchnię dnia. Obudził się z wytrzeszczonymi oczami.
- Sen mara, Bóg wiara! - wyszeptał zlany potem. -Jakże to ja mogłem Królem Polskim zostać? Czemu mi się ciągle śni, że ja Królem Polskim mam zostać?
Dotknął głowy, pomacał, czy jakie guzy albo rogi mu nie wyrosły, przesunął palcami po nocnej koszuli. Porwał z toaletki lustro i zajrzał w nie z ukosa, lękliwie. Z kryształowej głębi wyskoczyła ku niemu wygnieciona twarz z nastroszonym wąsikiem, okolona zrudziałymi bokobrodami, ptasia w wyrazie ciemnych, wyłupiastych oczu, zazwyczaj bystrych i przenikliwie patrzących, a teraz przestraszonych i szalonych, drapieżna w kształcie ostrego nosa z bielejącym garbkiem i wąskich warg. Podotykał tego wszystkiego, ponaciskał i do przekonania doszedł, że to on sam jest w lustrze.
Scena II
(Znika Książę, znika lektor z góry, pojawia się kolejny lektor na dole, staje przed publicznością i czyta)
Lektor -
Zbudził się xiążę z tych marzeń niewinnych. Za lunetę złapał i ziemię znienawidzonego sąsiada oglądał. Hen, daleko jego pałac różowiał w świetle wieczoru. O! Piękny to pałac! Nikt z okolicznego ziemiaństwa nie miał takiego. Siedziała szlachta w takich spróchniałych rodowych gniazdach, że ich spod pleśni, grzyba, mchu i mysiego łajna widać nie było! A Sztorch zbudował pałac
0 trzech piętrach i obok w parku letni pawilon, w którym teatry odprawiał i muzykę mu grali. Stajnie zaś takie, że sam namiestnik by się nie powstydził, że koniom lepiej niż szlachcie. Chłopkom dworskim, na drwinę ziemiaństwa, wybudował murowany dom z gankiem i szybami w oknach! A w parku staw, mostek rzucony, w środku stawu wyspa, a na wyspie grecka świątyńka.
(pojawia się dwuosobowy chórek śpiewa bądź melorecytuje, potem nucą, jako podkład do tekstu)
- Sztorch , Sztorch, Sztorch, „Bądźże ty człowiekiem a nie świnią”
Lektor - Z diabłem trzyma - szemrzą chłopkowie, drapią się po łbach i dziwują, jak to chłopkowie mają w zwyczaju.
U Sztorcha spichlerze w szwach pękają. Bydło, świnie, zboża i wszelkie owoce ziemi spławia on rzekami, handluje z Rosjanami, Niemcami, Austriakami. I z Murzynami chyba nie wstyd byłoby mu kupczyć!
Lektor - Chcieli go procesami zniszczyć - nie dali rady.
Lektor - Chcieli wiarą pognębić antychrysta, procesję naszykowali, z krzyżem obeszli ziemie Niemca,
Lektor -egzorcystę najęli, który co krok, to urok rzucał.
Lektor - Czynił to za pomocą oczu żaby, kiszek rudego szczura,
Lektor - proszku z łajna świni zarżniętej w Zielone Świątki, kobylich zębów, jąder tryka i mendla pająków,
Lektor - pazurów wiedźmy, pryszczy dziewiczych i różnego innego paskudztwa, o którym by zdrowy na umyśle człowiek nie pomyślał, że się na coś przyda. Lektor - Miała Niemca taka susza dotknąć, żeby mu się ziemia w popiół zamieniła.
Lektor - On sam miał się skręcić i chodzić plecami do przodu. Zona miała urodzić dziecko z psią głową, córka kurwą się okazać, jeden syn pijakiem, drugi Żydem, trzeci wariatem.
Lektor - Rok minął i nic. Nic się nie okazało. A egzorcystę zatłukli w jakiejś wsi, bo sprzedał eliksir, od którego babie w połogu łono zgniło.
(Zza sceny słychać głos lektora)
Lektor - Sztorch zdrowiem się cieszy, że daj Boże każdemu, choć sześć krzyżyków na karku! Inny w jego wieku tłusty jak wieprz, głuchy jak pień, ślepy jak kret, z fotela się nie rusza, bo pokręcony. Tysiąc ma powodów okoliczne ziemiaństwo, żeby życzyć Sztorchowi wszystkiego najgorszego.
Scena III
(znika chór, słychać dzwonki kościelne i muzyka kościelna )
Lektor - Klecha. Ten tańczyłby na trupie xięcia. On pierwszy do tego, bo Stanisławczyk skąpi pieniędzy na potrzeby parafii. A przecież sprawy tak się mają, że w stodołach xięcia pusto, a u dobrodzieja pełno i wszystko tłuste u niego! Gospodyni tłusta i organista, świnie, krowy, psy, koty i myszy nawet tłuste! A sam dobrodziej najbardziej z nich tłusty. Usta ma takie obfite, wypukłe i słodkie jak obrzmiała, krwawiąca rana. Nie lubi xiążę na niego patrzeć, bo zda mu się, że z tych warg księdza jucha tryśnie, obleje xięcia i piętno winy i wstydu na nim zostawi. A czego się xiążę wstydzi? Że w dobrego Boga nie wierzy. Gdzie tu Bóg na ciemnym niebie Stanisławczyka? Kto wierzy w dobrego Boga, ten ma dobroć w sercu. A co ma w sercu xiążę? Jeden diabeł wie. Xiążę nie wie. Burczy mu czasem w sercu jak w żołądku, a znowu w ogóle serce nie stuka! Obudzi się nocą zimny jak trup, maca pierś włochatą, jakby omszały kamień macał. Wzrok mu się szkli, zęby robią się porcelanowe, długie i krzywe, białe palce sztywnieją. Podnosi się z jękiem z łóżka, w oknie staje i wtedy dopiero przytomnieje. Mija ten przejmujący, potępieńczy ból, który nie jest bólem ciała - jest rozdzierającą udręką.
(Następuje chorobliwy jęk zza sceny, „francuskie pojękiwania”)
Lektor - Pośród tego wszystkiego Stanisławczyk ujrzał guwernera leżącego w łóżku, bladego jak wosk i coś mamroczącego i sługą płuczącego w misie krwawą szmatę. Łeb miał guwerner napuchły jak ceber. Usiadł na krześle, przyglądając się głowie chorego. Mało co widział, bo okna były zaciągnięte. Przysunął sobie świeczkę, ogarek marny. Prześwidrował palącymi oczami twarz leżącego.
(Lektor wchodzi na scenę z zapaloną świeczką i patrzy się na lektora)
Lektor - Zdechniesz
Lektor - Zawyrokował. Dotknął ręki guwernera. Smukłe palce poruszyły się, duże ciemne oczy przykryte popiołem śmierci zadrżały. Pod cienkim, delikatnym nosem zebrała się kropla krwi i spłynęła obok niebieskiej wargi.
(Lektor dotyka ręki czytającego, potem czytający odgrywa guwernera. Jeden lektor zostaje i czyta dalej)
Lektor - Przyjechał ksiądz w bryczce. Odbębnił swoje i wziął, co mu dali. Zadowolony był dobrodziej, bo miał guwernera za gorszyciela i filozofa. Rzekł mu w sczerniałe ucho:
(zza sceny aktor szeptem)
Aktor - Nie wpuszczę cię do raju, duszo wątpiąca. Rób, co chcesz!
Lektor - Przyjechał doktor z miasta i rozłożył ręce. Przeklął xiążę chciwość konowałów, bo ten już nie wziął, co mu dali, tylko dwa ruble i rzekł:
(Zza sceny wychyla się aktor/lektor)
Lektor - Pacjent skona.
(potem wychodzi i bierze za ramię Lektora i mówi do niego)
Lektor - Co tak dużo? - spytał xiążę. - Nadaremno wzywałem
Lektor - Medycyna droga, kochany xiążę - odparł doktor. -Warto dwa ruble dać za dobrą nowinę.
Lektor - Wieleś się pan nie nabiedził - narzekał Stanisławczyk. - Dwa ruble!
Lektor - Dziękuj Bogu, xiążę. Lepszy trup, choćby i dwurublowy, niż taki, któremu lekarstwa trzeba kupować i co rusz doktora wzywać.
Lektor - Wziął lekarz xięcia pod łokieć i tak mu mądrze rzekł:
Lektor - Niechby ów guwerner, kochany xiążę, żył rok, dwa, dajmy na to i pięć lat potrafi taki gnić i opieki się domagać. Policz, xiążę, jaki to koszt! Z takich tylko my żyjemy! Niech Bóg da im akurat tyle sił, aby za bardzo byli chorzy, żeby wyzdrowieć, ale i za mało chorzy, żeby umrzeć. Pojmujesz, xiążę? Już by tam rodzina dobiła gdzieś takiego, poduszką w nocy zadusiła, ale nie może, bo się każdy doktor na tym pozna. Więc, xiążę kochany, truciznę sypią do jedzenia, a ja znowuż antidotum podaję i trwa ta zabawa, póki chorego wreszcie wymioty nie rozerwą. Wszyscy zadowoleni, a wierz mi, xiążę kochany, że najbardziej chory, że się jego męki skończyły.
Scena IV
(Wchodzi lektor - inny, czyta, po chwili pojawia się chłopiec przebrany za dziewczynę, jest czesany, malowany, zawiązuje mu się wstążeczki na włosach)
Lektor - Mała Zosia gdzieś się zapodziała, pewnie z dziećmi dworskimi świnie za ogon ciąga - taka to zabawa - albo ze szmatek coś tam składa i lepi - maszkarony jakieś. Jeden, z czarnej dziurawej nogawki, wypchany rzepą, ojcem nazywa. Drugi zaś kłąb czegoś różowego - matką. To położy czarną nogawkę pod krzyżem, to różowy kłębek puści w szafliku na wódę pośród kaczek. Ubzdurała sobie takie coś i kijem się ź* niej tego nie wygna. Wstyd xięciu, że lalki kleci paskudne. Paskudniej szych w piekle nie ma. A brzydkie to dziecko! Nie pomogą kokardki, loki i ósemki. Będzie kłopot z wydaniem Zosi za mąż. Z magnacką fortuną znalazłby dla niej męża w try miga, mogłaby wybierać nawet między młodymi hrabiami o pięknej powierzchowności, niestarymi jeszcze senatorami, średnio tłustymi dostojnikami dworu, ale jakaż to znowu fortuna Stanisławczyków? Kupa kamieni i pokrzywy. Wobec takiej oczywistości stawał xiążę bezradny i żyć nie chciał.
(Lektor drugi)
Lektor - Mała Zosia zjadła i poleciała z kotami czy kaczkami się bawić. Usmarkane, ubrudzone to dziecko, nietrefione, bez wstążek, niedojrzane, zaniedbane. Nic tylko podskakiwało to na jednej, to na drugiej krzywej nóżce i śpiewało, klaskało w chude rączki, ślizgając się na kaczych, świńskich, kocich, kurzych, indyczych, krowich, końskich i psich gównach, bo ich pełno wokół na podwórzu od pradziejów się wala, jak jakiego kwiecia dziwnego. Nic się pożytecznego nie nauczy. Jak pies szczeka albo kot miauczy wie, a tego, czego się nauczyła od guwernera, tego całego bonżur, już nie pamięta. Postanowił xią-żę, że jej cukierków z miasta przywiezie, koszyczek i książeczkę jakąś moralną.
Scena V
(Muzyka, wchodzi inny lektor, najlepiej kobieta, ma w ręce wachlarz, owinięta szalem, mocny makijaż, ubrana na czerwono, może mieć rękawiczki, słychać śmiechy, i powtarzanie imienia „Żozefin”).
Lektor - Na ławkach pod palmami siedzieli w kolejce klienci, a Bucholtzowa chodziła w koronkach i trzepotała wachlarzem, śmiała się, żartowała, łaskotała pod brodami i porządku pilnowała. Pianista grał kuplety. Pokazał xiążę numer i zapytał, czy to nowa jakaś moda ta Żozefin.
- Nowa moda - odrzekła Bucholtzowa i uderzyła xięcia wachlarzem w nos, skarciła go, że taki jest ciemny i nie wie, co tam w świecie modnego. - Żozefin przyjechała na tournee z Paryża.
(wchodzi kolejna lektorka, czyta - jako plotkę, ciekawą opowiastkę)
Lektor - No to poszedł na górkę do tej Żozefin. Była, owszem, ale szkaradna jakaś, chuda i blada. Klęczała na poduszkach i ocierała usta gąbką. Nic nie powiedziała i jak tylko xiążę wszedł, od razu rozpięła mu spodnie, rozdziawiła się szeroko, aż się wystraszył, że mu krzywdę jakąś uczyni i już chciał krzyknąć, pomocy wołać, ale krzywdy nie doznał. Przeciwnie! Tak cudnie marniała, tak lizała i ssała, i cmoktała, jakby to był jaki cukierek! Aż zdziwiony xiążę, nie wiedzieć kiedy, doznał rozkoszy niewysłowionej i ulgi i popryskał bladą buzię sprośnej dzieweczki. A ona się zaśmiała, otarła gąbką brodę i zakrzyknęła, klasnąwszy w dłonie:
- Voila!
Stał tak xiążę z obślinionym kutasem, w słup soli zamieniony jak żona Lota, aż się tam do drzwi dobijać ktoś zaczął i krzyczeć, że nadużycie się jakoweś robi i niesprawiedliwość! A xiążę nic. Stoi, na kutasa swojego patrzy, jakby go pierwszy raz w życiu widział i serenadę jakąś słyszy w uszach. Podniosła się nadąsana Żozefin z poduszek, nie szczędząc trudu zapięła xięciu spodnie i wypchnęła zastygłego Stanisławczyka za drzwi
Scena VI
(Inny lektor, inni schodzą ze sceny)
Lektor - Chłopstwo!, przeklęte chłopstwo! Już mu słowo arystokraty nie wystarcza! Ile to sprytu i fałszywości w tym narodzie chłopskim! Ile wzgardy dla słowa arystokraty! Za mało xiążę karał! Za mało był surowy! Za mało! Zalało xięcia obrzydzenie do chłopskiego narodu, do tej trzody Epikura! Żeby to miał kto inny pracować na roli, żeby wynaleźć kogo innego. Żeby tak jaki olbrzym się narodził, co by palcami jak drzewa ziemię orał - w godzinę cały powiat zaorał, żeby się wyknociwszy, nawiózł tę ziemię, a szczając zrosił. Żeby sierpem jak księżyc skosił łany, w zębach jak młyńskie kamienie starł ziarno, to by xiążę całe chłopkostwo za trzecie morze do Afryki wysłał. Ale kraśne dziewuchy gospodarz by sobie zostawił. Wielki pałac na łące by zbudował, tysiąc pokoi by w nim było, a w każdym pokoju łoże i dziewczątko niewinne, które by nawiedzał jak dobry ogrodnik i sokiem swym ku wieczorowi skrapiał ogródki. Synków, co się narodzą, topiłby w sadzawce, bo nie chce xiążę, by legion Brutusów wyrósł. Z synami to taka sprawa, że jak dorosną, to ojcu rzekną, że dureń stary i majątek przepuszczą.
Scena VII
(Muzyka, inny Lektor, aktor na scenie przelicza pieniądze, w kółko)
Lektor - Wyjrzał przez okienko.
- Nie ma dziada - rzekł na głos.
Zainstalował się w swoim pokoju, w oknie, bo mu na strychu skwarno zaczęło być.
- Nie ma dziada - powtórzył, dodając sobie otuchy. Przytknął lunetę do oka i dalej jechać po dróżce jak
wstążka. Dojechał do owej kapliczki cienkiej i małej jak zapałka i ujrzał trupa, małego jak gałganek. Przestał oddychać i przy lunecie gmerać. Wreszcie rzekł słowo: „Zdechł". Oblizał się i zaśmiał niepewnie, nerwowo. Potem przestał się śmiać, bo nie do śmiechu mu było. Wbił lunetę w oko i znowu wstrzymał oddech, bo jak luneta skacze, to wszystko skacze. Patrzył na trupa, czy się nie rucha, czy głową, nogą albo ręką nie porucha - ale nie. Jak leżał, tak leży!
- Dobra nasza! - zakrzyknął xiążę i ucieszył się, że Bukowickiego szlag na wzgórku trafił.
Już nigdy więcej przeklęty staruch nie powie zięciowi: „Jako się ten tu żywot kładzie nierówno, jednym daje złoto, inkszym zasię gówno". Dopiero teraz wziął się za liczenie pieniędzy. Siedząc na podłodze, opróżniał sakiewki i liczył. Samo złoto! Fortuna magnacka! Porwał zaraz kawał papieru, ołówek poślinił i notaty poczynił buchalteryjne. A zera mu skakały przed oczami jak pchły!
(Zza sceny dobiega głośne pukanie)
Wrzask nagły i tłuczenie do drzwi przerwało to liczenie. Zamarł xiążę. Nie odda on już trupowi skarbu! Wrzucił ruble do saka. Porwał pistolet nabity, przeżegnał się i przy drzwiach stanął. Po drugiej stronie wrzaski, lamenty, tupot nóg. Przytknął ucho do drzwi, a sak do piersi przycisnął. Wejdzie trup, to go zastrzeli, a sam umknie na dół! Taki miał plan.
(Głos zza sceny)
Jaśnie panie! - zakrzyknął sługa. Xiążę milczał.
- Jaśnie panie!
- Co tam?!
- A znaleźli starego pana!
- Co mu?
- A nie żyje!
- Pewniście? Macaliście?
- Pewnim! Macalim!
Lektor - Hieronim, Zosia mała i sługi przed gankiem czekali ciekawi, jak też nieboszczyk wygląda. Obejrzeli i nadziwić się nie mogli, że on taki modry jest jak chaber. Wniesiono nieboszczyka do jego pokoju, ułożono na łóżku i baby zabrały się do mycia i przebierania, zanim na kloc nie zesztywnieje. Zaraz też po klechę posłano, żeby ciało namaścił. Zostawił xiążę sprawy babom, zabrał sak i do miasta pojechał.
Koniec
Opracowanie: Grzegorz Śmiałek
2010-02-03
1