Henryk Piecuch Służby specjalne i nie tylko(1)


Płk R. Kukliński i drugi agent, fałszywki CIA i gen. Anoszkina

17 gru 2008

Jakie to szczęście, iż ludzie myślą.

Adolf Hitler

Ostatnie odtajnianie materiałów CIA, dostarczonych agencji przez płk. Ryszarda Kuklińskiego, jak również atakowanie gen. Jaruzelskiego tzw. zeszytem gen. Anoszkina zmuszają mnie do napisania kilku uwag, co nie nowe.
Uznając od lat R. Kuklińskiego za geniusza szpiegowskiego rzemiosła i czytając, kapiące zadziwiająco wolno odtajniane materiały, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Kukliński słał “papirusy”, a CIA je do dziś po mediach nosi, wedle jakiegoś tajemniczego klucza, kontynuując własną grę.
Podobnie ma się sprawa z zeszytem Anoszkina. Nie od dziś wiadomo, że Anoszkin nie był żadną liczącą się figurą nie tylko w CCCP, ale nawet w Układzie Warszawskim. Był to mało znaczący generał sowiecki, o raczej niezbyt wyszukanych manierach, od którego na sto wiorstw śmierdziało służbami specjalnymi, którego GRU delegowało do towarzystwa marszałka Kulikowa, by nosił za dowódcą wojsk układu nie tylko teczkę, ale i kapcie oraz ukryty mikrofon. No i Anoszkin nosił. I coś tam nawet notował, gdy była potrzeba demonstrowania pryncypialności sowieckiej.
Ale, można powiedzieć ze stuprocentową pewnością, że nie były to te notatki, które przedstawiono na słynnej konferencji w Jachrance i które zrobiły podobną karierę jak niegdysiejsze fałszywe dzienniki Hitlera, na których się przejechało renomowane pismo niemieckie. Tyle, że u nas, nie Niemcy, i “ciemny lud” kupi każde, nawet najprymitywniejsze łgarstwo.
Na to, że dziennik Anoszkina jest fałszywką, zmajdrowaną na doraźne potrzeby propagandowe, jest tysiąc dowodów. Przedstawię tylko jeden. Oto ten zeszyt [mam jego kserokopię] nie jest przesznurowany, opieczętowany i opisany. A jest to rzecz bez precedensu w takich sprawach. Wziąć za dobrą monetę taki gniot może tylko ktoś, kto nie ma zielonego pojęcia o rygorze w przestrzeganiu tajemnicy obowiązującej nie tylko w Sowieckich Siłach Zbrojnych, ale w każdej armii tzw. demoludów.
Granie fałszywkami jest jedną z ulubionych metod służb specjalnych wszelakiej maści. Jednak zostawmy ten temat, a zajmijmy się inną sprawą. Oto przy okazji awantury z odtajnionymi przez CIA materiałami, wraca sprawa tzw. drugiego agenta…
Jeżeli media pójdą za ciosem, to najprawdopodobniej w najbliższym czasie szykuje się nam interesująca afera szpiegowska dotycząca nieodległej przeszłości. Sprawa dotyczy współpracowników CIA w PRL.
Oto bowiem, po wyprowadzeniu przez CIA [wedle niektórych źródeł wspólnie z GRU &KGB] płk. Ryszarda Kuklińskiego na Zachód [6 lub 7 listopad 1981 r.], w kołach zbliżonych do służb specjalnych obu resortów siłowych rozważano, czy był to jedyny współpracownik agencji uplasowany w newralgicznym miejscu.
Zarówno w MON jak i MSW specjaliści ocenili, że byłoby to wbrew sztuce wywiadowczej, przewidującej posiadanie u przeciwnika co najmniej dwóch równorzędnych agentów. Zarówno dla szefa Służby Wywiadu i Kontrwywiadu MSW [SWiK] gen. dyw. Władysława Pożogi, jak i dla szefa WSW gen. bryg. Edwarda Poradki, było jasne, że Amerykanie muszą mieć w Polsce prznajmniej jeszcze jednego agenta tej samej klasy, co wyprowadzony tajnymi sposobami Kukliński.
Zaczęto szukać. Uruchomiono agenturę MSW uplasowaną w ambasadzie USA w Warszawie i nie tylko. Uruchomiono także, pozorujące pomoc służby sowieckie. W sprawę zaangażował się nawet sam rezydent KGB w PRL gen. dyw. Witalij Pawłow. Nie wiadomo tylko, czy Pawłow pomagał, dezinformował, inspirował lub dezorganizował. Ustalono kilka poszlak, ale dowodów nie zdobyto.
Po pewnym czasie sprawa jakimś cudem [tzw. przeciek kontrolowany] wypłynęła na Warszawkę. W kołach dobrze poinformowanych mówiło się o drugim agencie CIA, rzekomo w randze wiceministra. Sugerowano MON, ale nie wykluczano MSW. Padały różne kandydatury z różnych resortów, albowiem generałowie bardzo poszerzyli stan posiadania w różnych resortach. Wszędzie było ich pełno. O ile pamiętam, to jedynie w kulturze nie było generałów. Zadowolono się pułkownikami.
Najczęściej wymieniano nazwiska generałów Bolesława Chochy i Tadeusza Tuczapskiego, ale nie tylko ich. Władze nie zajmowały oficjalnego stanowiska. Plotek nie potwierdzano ani nie dementowano. Sprawa ucichła, by powrócić po 1990 r. kiedy to zaczęto rozważać sprawę rehabilitacji płk. R. Kuklińskiego. Nadal jednak nie było na ten temat żadnych konkretnych informacji ani liczących się publikacji.
Bomba wybuchła dopiero pod koniec 2000 roku, kiedy to u Nigela West`a znalazłem interesujący fragment dobrze pasujący do moich rozważań. Brytyjski pisarz i polityk, wybitny specjalista od służb specjalnych Wschodu i Zachodu, w książce “The Third Secret: The CIA, Solidarity and the KGB`S plot to kill the Pope” [Harper Collins, Londyn 2000, s. 164-165] pisze: “Wprawdzie odpowiedź na apel “Solidarności” o demonstracje i strajki w dniach 11 i 12 października [1982 r. - H.P.] przyniosła rozczarowanie, to Placówka [rezydentura CIA w Warszawie - H.P.] raportowała [meldowała - H.P.] o dwukrotnym wzroście napływu lokalnych informacji [z Polski - H.P.] włącznie z pojawieniem się “samorodka” [oferenta - H.P.], ochotnika, wiceministra z dostępem do dyskusji rządowych na temat środków bezpieczeństwa wewnętrznego. Okazał się on bezcenny jako następca Kuklińskiego. Chociaż początkowo jego opory były równe niechęci warszawskiej Placówki CIA do kontaktowania się z nim z obawy przed prowokacją. Deklarując, że jest rozczarowany stanem wojennym zaczął dostarczać szczegóły o Polskim OdeB, a następnie zaczął się dzielić informacjami politycznymi. Kontakt ze źródłem, które później zidentyfikowano jako generała Tadeusza Tuczapskiego, Głównego Inspektora Obrony Terytorialnej i członka WRON, z wewnętrznego kręgu Jaruzelskiego był cenny, choć z konieczności sporadyczny”.
Jeżeli sprawę podjąłby jakiś dziennikarz pisma bulwarowego można by ją zlekceważyć. Tej miary pisarza i polityka, co N. West, lekceważyć nie sposób. Niestety, autor “Tajemnicy…” nie podaje żadnych źródeł, z których zaczerpnął swoją “rewelację”.
Kim więc jest autor doniesienia, którego nie mogę zlekceważyć? N. West to literacki pseudonim Ruperta Allasona, człowieka bardzo blisko związanego z brytyjskim wywiadem. To polityk, który przez dziesięć lat z ramienia partii konserwatystów był członkiem Izby Gmin. W dodatku ojciec Westa także był posłem. Po stracie mandatu posła West-Allason pracował w policji metropolitarnej Londynu. W 1980 r. nakręcił dla BBC słynny serial telewizyjny Spy [“Szpieg”]. Jest autorem kilkunastu liczących się książek o służbach specjalnych i kilku powieści. Napisał m.in. wydane w Polsce w tłumaczeniu Rafała Brzeskiego “MI-5. Operacje Brytyjskiej Służby Bezpieczeństwa 1909-1945” i “MI-6. Operacje Brytyjskiej Tajnej Służby Wywiadu 1909-1945” [Bellona, Warszawa 1999, 2000] oraz wspólnie z płk. rosyjskiej Służby Wywiadu Zagranicznego Olegiem Tsarevem [Cariewem] “Klejnoty koronne. Brytyjskie tajemnice z archiwów KGB”.
Znając co nieco zasady działania służb specjalnych dziwnym mi się wydało, aby tak renomowana agencja jak CIA, akurat teraz ujawniała informacje o swoich najważniejszych agentach. Nie mogę jednak wykluczyć gry wywiadowczej. W tej bulwersującej sprawie rysują się wyraźnie trzy scenariusze.
Na początek jednak sprawdźmy kim jest rzekomy agent CIA. Zajrzyjmy do jego dossier: generał broni Tadeusz Tuczapski ur. 23 września 1922 r. we Lwowie, ukończył Oficerską Szkołę Artylerii i Wyższą Akademię Wojskową w ZSRR. Był żołnierzem 1 armii WP, ma za sobą front, w czasie którego był dwukrotnie ranny. Przeszedł przez wiele stanowisk wojskowych. Był m.in. dowódcą dywizjonu, pułku i brygady artylerii, szefem Sztabu Artylerii WP, zastępcą szefa Sztabu Generalnego WP, wiceministrem obrony narodowej, Głównym Inspektorem Obrony Terytorialnej, szefem Obrony Cywilnej Kraju i sekretarzem Komitetu Obrony Kraju oraz członkiem WRON. Z tej racji, ale nie tylko, był jednym z najbliższych współpracowników gen. Wojciecha Jaruzelskiego, a obecnie zasiada z nim na ławie oskarżonych pod, przyznaję, dość kuriozalnymi zarzutami.
T. Tuczapski, zapytany o swój stosunek do czynu płk. R. Kuklińskiego odpowiada, że jest to stosunek zdecydowanie negatywny i nie odbiega od oświadczeń i stanowisk publikowanych przez kolegów generała.
Dnia 14 marca 2001 r. złożyłem wizytę gen. T. Tuczapskiemu. Po około dwugodzinnej rozmowie otrzymałem następujące oświadczenie:
“Gen. broni Tadeusz Tuczapski
Warszawa
OŚWIADCZENIE
Stwierdzam, że zaware w książce The Third Secret: The CIA, Solidarity and the KGB`S plot to kill the Pope (Harper Collins, Londyn 2000, s. 164-165) autorstwa p. Nigela West`a informacje dotyczące mojej osoby, jakobym był oferentem (samorodkiem) a następnie informatorem CIA są całkowicie nieprawdziwe. Z całą odpowiedzialnością podkreślam - nigdy nie miałem żadnego kontaktu z pracownikami wywiadu CIA, ani żadnego innego wywiadu zachodniego. Nikomu żadnych informacji o charakterze wywiadowczym nie przekazywałem.
Ogłaszanie tego typu nieudokumentowanych “rewelacji” bez próby ich wyjaśnienia, chociażby w zwykłej rozmowie ze mną, muszę traktować jako insynuację i chęć zniesławienia mnie.
Oświadczenie niniejsze wydaję na prośbę płk. Henryka Piecucha celem zamieszczenia go w jego książce z cyklu >Tajna historia Polski<.
Z poważaniem
[podpis nieczytelny]
Warszawa dnia 14 marca 2001 r.”
Nie mam najmniejszych powodów, aby nie wierzyć gen. Tuczapskiemu. Dlaczego więc znany, ceniony pisarz i polityk brytyjski zdecydował się w faktograficznej książce umieścić tak bulwersujące informacje? Spróbuję na to odpowiedzieć w “Kodzie szpiega”. Ale przedtem wspomniane scenariusze.
Scenariusz pierwszy: Któraś z sowieckich służb specjalnych, KGB lub GRU, w latach 80. grała osobą Tuczapskiego z CIA. Robiła to oczywiście kapturowo, bez jego wiedzy. Wykorzystano generała jako parawan. Być może ktoś z sowieckich funkcjonariusze z rezydentury warszawskiej wcielił się dla Amerykanów w postać T. Tuczapskiego. Oczywiście, przy tej metodzie nie było mowy o kontakcie oko w oko. Dlaczego wybrano akurat tego generała?
Tuczapski był znany z niezależnych poglądów, niekiedy lekko krytycznych pod adresem Imperium, które, jako jeden z nielicznych generałów peerelowskich, nazywał Wielkim Bratem. Było także tajemnicą poliszynela, że Główny Inspektor nie przepadał za marsz. Kulikowem i prawą ręką J. Andropowa w Warszawie - gen. W. Pawłowem, rezydentem KGB, który nadzwyczaj chętnie wyręczał GRU w kontaktach z wybranymi generałami LWP. Wiem, że była to awersja z wzajemnością.
Scenariusz drugi: CIA, po zakończeniu zimnej wojny ma złą passę, ciężko przechodzi okres niedopieszczenia. Wykrycie dwóch dobrze uplasowanych agentów rosyjskich nie polepszyło nastroju szefom agencji. A przecież ci inteligentni ludzie zdają sobie dobrze sprawę z faktu, że zdemaskowana dwójka to kropla w morzu. Aktywa rosyjskich służb specjalnych w USA są nieprzebrane, niepoliczalne, niemożliwe do ustalenia. Nikt nie wie jakie jeszcze niespodzianki są możliwe. Przecież w latach 70. i 80., jedynie z Polski poszła na Zachód ogromna czereda agentów, z których znakomita większość, po odbyciu krótszych lub dłuższych kwarantann w różnych krajach europejskich, a nawet zamorskich, wylądowała w końcu w Stanach Zjednoczonych. Ci ludzie mają nienagannie przygotowane legendy. Często przez długie lata nie pracują wywiadowczo. Uruchamiani są dopiero na sygnał centrali. O tych osobach nie wiedziały nawet służby państw, z których rekrutowano kandydatów. Sowieci werbowali agentów perspektywicznych pod obcą flagą. Oczywiście, dla maskowania najważniejszych agentów, na Zachód szedł także wywiadowczy plebs, zatrudniający kontrwywiady, dający miłe poczucie sukcesu i bezpieczeństwa. Tymczasem w latach 80., szczególnie po dojściu do władzy w ZSRR J. Andropowa i następnie M. Gorbaczowa, po wydaniu polecenia stworzenia z Peerelu swoistego laboratorium dla pieriestrojki, sowieckie służby specjalne otrzymały zadanie udawania niekompetencji, wywiadowczego kretynizmu nawet. Obie strony bawiły się świetnie. Fałszowano tony materiałów, a i o werbunki było niezwykle łatwo. Robiły to wszystkie strony.
Do dziś nie wiadomo kto kogo przechytrzył. Wprawdzie Imperium legło w gruzach, a Stany Zjednoczone stały się niekwestionowaną potęgą bez mała w każdej dziedzinie, to Rosja nie zrezygnowała. Putin sprawił, że służby specjalne stały się obecnie jedynym ważnym elementem, w którym Moskwa może rywalizować z USA jak równy z równym. We wszystkich innych dziedzinach od, gospodarki po finanse, a na kulturze kończąc Kreml stoi na z góry przegranej pozycji. Nie można więc wykluczyć, że ktoś w kierownictwie CIA postanowił i w tej działce zabezpieczyć sobie tyły. Przewidując dalsze wpadki, zaplanował pokazanie agenta na takim szczeblu, którego rangi Rosjanie nie będą w stanie przebić. Wykorzystując dawne plotki postanowiono posłużyć się osobą gen. Tuczapskiego. Przecież gdyby to była prawda, Amerykanie posiadaliby agenta, którego ranga przyćmiłaby wszystkie inne zdobycze wywiadu rosyjskiego w USA. Rosjanie, mimo niezaprzeczalnych sukcesów, mogą się pochwalić agentami uplasowanymi zaledwie na średnich szczeblach tajnych służb USA. Stąd bardzo daleko do Departamentu Stanu bądź ministerstwa obrony.
Scenariusz trzeci: Czy był drugi, po płk. Kukliński agent tej rangi? Oczywiście, że był!
Gdyby jednak N. West napisał prawdę, to generała-agenta zidentyfikowali by ludzie Kiszczaka. Wspominałem na łamach THP, że w latach 80. w ambasadzie USA w Warszawie SWiK dysponowała co najmniej dwoma dobrze uplasowanymi agentami. Płacono im po 2000 dolarów tylko za gotowość i oddzielne gratyfikowano za każdą informację. Wysokość honorariów była uzależniona od wagi meldunku. Z tego, co wiem, nigdy jednak nie przekroczyło 5000 dolarów. Można więc wnosić, że nie mogły to być bardzo ważne doniesienia.
Trzeba przy tym pamiętać, że rezydentura CIA w Warszawie była głęboko zakonspirowana [niekoniecznie w ramach ambasady amerykańskiej] i każdy oferent mógł nawiązać kontakt z agencją jedynie poprzez infiltrowaną ambasadę. W tym kontekście doniesienia brytyjskiego specjalisty wydają się co najmniej dziwne.
Warto także pamiętać o pracy infiltracyjnej prowadzonej w Peerelu przez rezydenturę GGB i GRU. Funkcjonariusze sowieckich służb specjalnych mieli nieograniczone możliwości prowadzenia na terenie Kraju Pieroga i Zalewajki działań nie tylko przeciwko Zachodowi, ale także mogli swobodnie rozpracowywać najważniejsze postaci życia politycznego, wojskowego, kulturalnego Peerelu. Szczególnie starannie patrzono na ręce generalicji obu resortów siłowych [zob.: Meldunek do szefa WSW gen. dyw. Kiszczaka w sprawie rozpracowywania m.in. W. Jaruzelskiego z dnia 22 października 1979 r [w:] “Byłem gorylem Jaruzelskiego…”].
Mimo to jednej [?] osobie się udało. Stało się tak nie dlatego, iż był to jakiś wyjątkowy mistrz, fenomen pomysłowości, przebiegłości, umiejętności, a dlatego, że postać ta umiejętnie wykorzystała podtrójnie sprzężone iskrzenia i bezwzględną rywalizację pomiędzy: [1] KGB a GRU; [2] MSW a WSW; [3] KGB &GRU a MSW & WSW.
Agent, o którym mówię, nie był klasycznym współpracownikiem z całymi szykanami proceduralnymi dotyczącymi werbowania, współpracy itp. Przekazywał Amerykanom bardzo ważne informacje, ale nie robił tego za pieniądze. Współpracował, albowiem uznał, że realny socjalizm to akurat nie jest to, co może mu się podobać. Nie korzystał z pomocy dyplomatów USA, ani nawet pracowników rezydentury CIA. Znalazł inną drogę.
Mam powody do przypuszczeń, że wyprowadzenie z Peerelu płk. R. Kuklińskiego było spowodowane chęcią zamaskowania pracy właśnie tego drugiego, ważniejszego, jeszcze lepiej uplasowanego niż pułkownik, agenta.
Wbrew powszechnej opinii R. Kukliński, w przededniu stanu wojennego nie był bezpośrednio zagrożony dekonspiracją. Żaden kontrwywiad nie deptał mu po piętach. W takim razie skąd widoczna w jego wspomnieniach panika? Peerelowskie służby specjalne, na wyraźne życzenie gen. W. Pawłowa przeprowadziły w październiku i listopadzie 1981 r. nieco szersze niż rutynowe akcje “straszenia”, “odszpiegowywania” szeregów. Robiono to corocznie, w ramach profilaktyki. Metodami operacyjnymi puszczano jakieś niepokojące sygnały i obserwowano zachowania kadry LWP i MSW [od szczebla dowódcy pułku w MON i naczelnika wydziału w MSW].
Tym razem, ze względu na zbliżające się wprowadzenie stanu wojennego, “profilaktyka” miała brutalniejszy charakter. Szefowie poszczególnych komórek organizowali odprawy, poświęcone infiltracji obu resortów siłowych przez zachodnie służby specjalne.
Blefowano zawsze. Nie jest dla mnie jasne, dlaczego Kukliński dał się nabrać na ten prymitywny chwyt gen. Jerzego Skalskiego [wykorzystanego, być może kapturowo przez gen. W. Pawłowa]. Być może pułkownik także udawał. W końcu nie od dziś wiadomo, że w szpiegowskim towarzystwie przynajmniej połowa pracy polega na udawaniu.
Agent został wyprowadzony. Obie strony nabrały wody w usta. Sprawę odgrzano dopiero wówczas, gdy była wygodna i potrzebna propagandzistom, nie wywiadom.
Drugi agent pozostał na stanowisku. Amerykanie mieli zapewniony świeży dopływ informacji z najwyższego szczebla. Korzystali z nich bardzo umiejętnie. Zwalczające się służby rozpoczęły kilka gier, w których obie strony uznawały się za zwycięzców. Były to m.in. najdłuższa gra powojnia z “Solidarnością”; gra z Departamentem Stanu USA z udziałem ze strony peerelowskiej - gen. W. Pożogi i prof. A, Schaffa, a z USA - ambasadora Johna Davisa i zastępcy szefa Departamentu Stanu Lawrence Eagleburgera. Trzecia gra toczyła się kanałami Kiszczaka.
Agent CIA pracował szczególnie intensywnie w okresie przygotowań do Okrągłego Stołu i w czasie obrad. Czy zdradzę jego nazwisko? Nie. To robota służb specjalnych. Myślę, że powinni go znaleźć. Znaleźć i… zostawić w spokoju. Wszak pracował dla dzisiejszych przyjaciół.
Rzeczą służb specjalnych jest wiedzieć. Wiedzieć i obserwować. Wiedzieć i, jedynie w ostateczności wkraczać. W swojej pisaninie tylko jeden raz spaprałem robotę służbom specjalnym. Zrobiłem to nieświadomie. Zrobił to w zasadzie były szef SWiK, paplając na temat niedokończonej akcji łowienia agenta. Ja ogłosiłem tylko jego słowa w “Pożodze…” No i chłopcy, zamiast być może dobrze rysującej się gry, musieli kończyć robotę. Więc nic dziwnego, że byli na mnie wkurwieni. Choćby dlatego nie zdradzę żadnych szczegółów mogących naprowadzić na trop drugiego agenta.
HASŁO BLOGU:
Kretyni wierzą, że wiedzą, ludzie rozsądni są pełni wątpliwości.

M. Zachaski & Z. Przychodzeń, M. Olejnik, służby specjalne

18 lis 2008

Wywiad to jest mądra rzecz, ale nie dla głupich ludzi

płk dypl. Leon Mitkiewicz

Wybaczcie, ale dziś nie będzie dalszego ciągu “Niepokalanego poczęcia…”. Do zmiany tematu sprowokował mnie wywiad gen. Mariana Zacharskiego w TVN 24. “Kropkę nad i” da się oglądać bez bólu zębów. Monika Olejnik jest zazwyczaj dobrze przygotowana. Jednak tym razem sprawiała wrażenie bezradnej. Słuchała, a Zacharski nawijał. Robił to elegancko i ani razu nie użył brzydkich słów. Podobnie jak nie używał też prawdy.
Ale niech tam. Nie będę się sprzeczał. Poczekam na zapowiedzianą książkę i wówczas położę ławę na kawę. Co prawda, w latach 90. widziałem już manuskrypt wspomnień sygnowany “Marian Zacharski”, ale mógł to być przecież apokryf.
W tym miejscu chciałbym jedynie przypomnieć co nieco o działaniach poprzednika MZ w USA. To równie interesująca historyjka. Wybacz Jędruś! Ale nie da się jej opisać w trzech zdaniach. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, abyś przerwał czytanie właśnie w tym miejscu. Jeżeli jednak ktoś z P.T. Czytelników przebrnie dalej, to byłbym wdzięczny za polemiki. Poniższy tekst oparty jest o rozmowy m.in. z generałami: Szlachcicem, Kowalczykiem, Milewskim, Pożogą, pułkownikami: Podporą, Wieczorkiem, Lewandowskim. A więc z płk. Zdzisławem P. Było tak:
Tokio. Rok 1980. Droga dojazdowa do międzynarodowego lotniska. Biały mercedes. Za kierownicą kadrowy pracownik CIA udający dyplomatę USA. Jego towarzysz jest pracownikiem japońskich służb specjalnych czuwającym nad bezpieczeństwem oficera amerykańskiego.
- Cóż to, rozpoczynacie trzecią wojnę światową? - zapytał rezydent CIA japońskiego opiekuna.
- E, nic wielkiego. Polacy nagle ewakuują swojego rezydenta - wyjaśnił przedstawiciel agencji Boeucho.
- Chcę dostać tego faceta w swoje ręce.
- Spóźniłeś się nieco przyjacielu - poinformował Japończyk. - Zobacz, samolot właśnie wystartował. Na jego pokładzie jest człowiek, za którym tęsknisz.
- Dlaczego mnie nie uprzedziłeś?
- Bo mnie o to nie prosiłeś.
Londyn. Rezydentura wywiadu MSW w Wielkiej Brytanii przesyła do centrali w Warszawie alarmującą depeszę o niebezbiecznych dla Rakowieckiej rewelacjach prasy angielskiej. Wedle rezydenta, gazety brytyjskie informowały: “Zdzisław Przychodzeń, który rozszyfrował tajemnicę rakiet >Minutenmen<, zdemaskowany”. I komentarz anglików: “Być może jest to najważniejszy szpieg w okresie powojennym. W dodatku Polak”.
W sprawę wpadki pułkownika polskiego wywiadu najprawdopodobniej zamieszany był pułkownik wywiadu sowieckiego - Olek Gordijewski. Nie wiadomo jednak, dlaczego Brytyjczycy nie przesłali uprzedzających informacji Amerykanom. Nie wiadomo również, dlaczego Gordijewski zrobił to właśnie w tym czasie i dlaczego dano Warszawie 24 godziny na wyprowadzenie zagrożonego rezydenta. Może wywiadowi angielskiemu chodziło o poznanie dróg i metod stosowanych przez służby okołosowieckie przy ewakuacji zagrożonych agentów, lub sprawdzali lojalność Japończyków względem Amerykanów? A może, po prostu, Brytyjczycy, którzy nigdy nie przepadali za zarozumiałymi facetami z CIA, postanowili zagrać na nosie sławnej agencji?
Warszawa. Ulica Rakowiecka. Siedziba wywiadu MSW. W tej sytuacji decyzja mogła być tylko jedna: natychmiastowe wycofanie agenta z niebezpiecznego rejonu, lub... jego likwidacja. Wybrano pierwsze rozwiązanie. Rozważano jedynie, czy poprosić o pomoc Japończyków.
- Oni są nam winni rewanż. Przeważnie dotrzymują słowa. Pomogliśmy im kiedyś przeprowadzić ważną dla nich kombinację operacyjną w Chinach. Załatwiał to pułkownik Zygmunt Sobczyński - przekonywał ministra Stanisława Kowalczyka szef wywiadu Mirosław Milewski. - Bez pomocy Japończyków mamy niewielkie szanse ubiec Amerykanów. Oni już zapewne zastawiają sidła na Zdzisława.
- Towarzysze wiedzą? - upewniał się minister.
- Tak jest! Wiedzą.
- I co?
- Akceptują.
- Zostawcie mnie na moment samego - polecił generał. I nie czekając na wyjście podwładnych, przez uchylone drzwi gabinetu rzucił sekretarce:
- Łączcie z Moskwą.
Po pięciu minutach wezwał współpracowników.
- Dobrze. Zatwierdzam wasz plan - zgodził się, podpisując przygotowany tekst polecenia dla rezydentury wywiadu MSW przy ambasadzie PRL w Japoni.
Depesza składała się z dwóch słów: WYKONAĆ "GROM"!
Tokio. Tak, ta sprawa mogła wyglądać jak rozpoczęcie trzeciej wojny światowej. W ambasadzie polskiej w stolicy Japonii został jedynie szyfrant i wartownik. Reszta, z czakami w speckaburach, z nabojami wprowadzonymi do komory nabojowej, eskortowała na lotnisko swojego kolegę - “dyplomatę”.
Japończycy, na wyraźną prośbę Warszawy, oficjalnie przydzielili do ochrony “cennej przesyłki” 25 specjalistów. Dodatkowo, już bez uzgodnień z naszą ambasadą, dorzucili jeszcze 50 osób, przy których James Bond to małe piwo. Oprócz agentów Boeucho w pomieszczeniach międzynarodowego lotniska pod Tokio, kręcili się ludzie z Naicho, co dla wtajemniczonych świadczyło o poważnej randze przedsięwzięcia, którego powodzenie gwarantowały japońskie służby specjalne.
Gwarancje Japońskie obejmowały wyjście Z.P. z budynku ambasady PRL w Tokio, przejście do samochodu, przejazd na lotnisko i przerzut do samolotu. W tym czasie Zdzisława P., pod opieką połączonych sił agentów polsko-japońskich służb specjalnych był bezpieczniejszy niż najcenniejszy klejnot w Banku Anglii. Ta polisa na życie miała jednak pewną wadę - była ważna jedynie do momentu startu TU-134. W powietrzu CIA miała wolną rękę, mogła rozpocząć polowanie. Było jednak mało prawdopodobne, by w tej sytuacji, po starcie samolotu, Amerykanie zechcieli kiwnąć chociażby małym palcem w tej sprawie.
TU-134 spokojnie, choć z międzylądowaniem w syberyjskim mieście Bratsk nad Angarą, doleciał na Szeremietiewo. Nic ciekawego się nie wydarzyło. Być może analitycy z CIA doszli do wniosku, że wprawdzie zemsta w służbach specjalnych, jest z wielu względów rzeczą bardzo dobrą, czasami nawet niezbędną, to skandal z ewentualnym uprowadzeniem samolotu Aerofłotu, byłby zbyt wysoką ceną i mógłby im popsuć przyjemność z ukarania agenta, który kiedyś wypłatał im tak brzydkiego figla. Na domiar złego, z całej przygody wyszedł cało, nawet bez kary dożywotniego więzienia, którą zafasował inny agent wywiadu MSW - Marian Zacharski. Jednak - wedle zgodnej opinii specjalistów - późniejszy generał UOP, w robocie operacyjnej do pięt nie dorastał Z.P.
Zresztą w czasie, gdy w Tokio trwała celebracja z wyprowadzaniem Zdzisława P., Zacharski miał już niezgorsze kłopoty wynikłe z tandetnej pracy MSW.
Kawalkada, złożona z kilkunastu samochodów, mknęła szosą w kierunku lotniska międzynarodowego. 68 kilometrową trasę pokonano w niecałe 50 minut, co było niezłym wyczynem. Służby celne, podobnie jak i agenci ochrony portu lotniczego, nie wyrażały zwykłej w takich wypadkach ciekawości. Tylko gotowi do natychmiastowego użycia broni polscy dyplomaci - strażnicy “przesyłki” byli nerwowi jak wiewiórki. Naszej ekipie zabroniono nawet palić, aby sięgając do kieszeni po papierosy nie sprowokować nieszczęścia.
Płk Zdzisław Przychodzeń, wbrew zasadom bezpieczeństwa, jechał w pierwszym samochodzie. Ot, taki drobny manewr, przygotowany na wszelki wypadek, gdyby gospodarzom przyszło np. do głowy, że zobowiązania wobec Amerykanów są więcej warte, niż dżentelmeńskie umowy z Polakami.
Japończycy wykazali klasę. Żaden z nich nie mrugnął nawet powieką, gdy tuż przed startem okazało się, że do samolotu należy przerzucić nie tą osobę, którą wskazano w tajnych pertraktacjach.
Moskwa. Czarna czajka, prowadzona przez majora KGB podjechała do kończącego kołowanie TU-134. Zabrała tylko jednego pasażera. Specjalnie oznakowany, korzystający z prawa do nieprzestrzegania przepisów ruchu drogowego samochód, potrzebował na przebycie drogi z Szeremietiewa na Łubiankę prawie 1,5 godziny.
Łubianka. Trzeci lub czwarty co do ważności gabinet Imperium. Jurij Andropow nie wahał się ani chwili: Dać najwyższe odznaczenie! - rozkazał.
Mówi ppłk KGB Nikołaj Leonidowicz Plisko: W tym czasie słowa Andropowa znaczyły już w Imperium bardzo wiele, kto wie, czy nie najwięcej? Okres schyłkowego Breżniewa rozpoczynał w Sowietach początek nowej epoki, która najprawdopodobniej - wedle założeń elity politbiura - (przypuszczalnie jednak bez udziału samego genseka, który od lat był już jedynie marnej klasy marionetką w rękach potężnych sterników) miała wyglądać zupełnie inaczej. Warto przy tym pamiętać, że wszystko to, co się ważnego w dziejach Rosji wydarzyło, zawsze wynikało z woli Petersburga lub Kremla. Najpierw o wszystkim decydował car, a następnie gensek (czasami manipulowany, np. schyłkowy Breżniew). Jeżeli prześledzimy punkty zwrotne w historii Rosji i Związku Radzieckiego - wstrząsy, przełomy, rewolucje, to wniosek może być tylko jeden - nigdy o niczym ważnym nie decydowały masy. Impuls do działania zawsze przychodził z góry. Aby się o tym przekonać wystarczy przeczytać Natana Ejdelmana. Szkoda jedynie, że ten wybitny historyk nie do końca pokazuje mechanizmy sterowania wydarzeniami. Mam tu na uwadze rolę służb specjalnych - Ochrany i WCZEKA - KGB oraz GRU i służb podległych pod Komintern. Pokazać historię Rosji i ZSRR poprzez pryzmat działania służb specjalnych - to napisać największy kryminał świata.
Elity Kremla, w schyłkowej erze sowieckiego komunizmu widziały coraz wyraźniej, że dotychczasowymi metodami nie da się utrzymać nawet wolnego tempa rozwoju ekonomicznego, mimo to były przekonane, że ciągle jeszcze mogą sterować procesami społecznymi w Imperium, głównie za pomocą systemu represji, opartej na nieco zmodyfikowanym Gułagu. Ci sami dygnitarze z politbiura byli również pewni, że nadal mogą dezinformować opinię światową, m.in. za pomocą własnych służb specjalnych i państw satelickich. Tym też należy zapewne tłumaczyć fakt, że od początku lat osiemdziesiątych sowieckie służby specjalne zaczęły się wyjątkowo troszczyć o agentów, i to nie tylko własnych, którym w czasie pracy na Zachodzie powinęła się noga i znaleźli się w tarapatach. Zagrożonych natychmiast wyprowadzano w bezpieczne miejsce, aresztowanych wymieniano i bardzo niechętnie likwidowano kogokolwiek. Wam przecież również pomogliśmy, organizując ogromną kampanię na rzecz uwolnienia Mariana Zacharskiego ze Stanów Zjednoczonych, gdzie wpadł, zresztą nie z własnej winy.
Po siedemdziesięciu latach komunizmu, i po raz drugi w historii Imperium, postanowiono złagodzić rygory życia komunistycznego, dać się ludziom wygadać… W Moskwie na moment tylko zapomniano, że imperia upadają nie w momencie najsroższego terroru, a w chwili jego złagodzenia.
W tym planowanym procesie wielką rolę przewidziano dla służb specjalnych. Sam szef naszych służb - Jurij Andropow, nawiasem mówiąc, zapewne najlepszy fachowiec z wszystkich dotychczasowych szefów, wkrótce przejął ster najważniejszej osoby w politbiurze, co oczywiście nie zmieniło statusu służb - zawsze i wszędzie służyły elicie rządzącej. Tak było, jest i będzie. Ale, co równocześnie nie przeszkadzało służbom specjalnym posiadać na każdego członka partii teczkę z odpowiednimi materiałami, najlepiej kompromitującymi. Szefowie specsłużb nigdy bowiem nie wiedzieli, kiedy gensek zażąda odpowiednich materiałów i na kogo.
Andropow miał jednak wyjątkowego pecha. Epokę głasnosti i pierestrojki, której był niewątpliwym protagonistą, poprzedziła epoka trzech pogrzebów, w której świeżemu gensekowi przypadła rola główna w jednej z ceremonii żałobnych. Grabarzem sowieckiego komunizmu okazał się Michaił Gorbaczow, ale największym beneficjantem został Borys Jelcyn. To nie przypadek, że w okresie przejściowym berło władzy na Kremlu dostaje się w ręce faceta niezbyt lotnego, mającego pociąg do butelki, z kłopotami zdrowotnymi, a więc łatwego do manipulowania. Car Borys, który pozornie skupił w swoich rękach władzę absolutną, przypomina raczej schyłkowego Breżniewa, niż sprawnego przywódcę zdolnego przeprowadzić Rosję przez trudny okres. Kto więc naprawdę rządzi na Kremlu? Ten, kogo słuchają służby specjalne, wojsko i ostatnio coraz bardziej - elity finansowe, oraz mafia, co często oznacza to samo. W ostatnim okresie takim facetem, którego słuchają wszyscy, jest oczywiście Władimir Putin.

Zdzisław P. odznaczenie otrzymał. Zresztą “blaszki” w Sowietach nigdy wiele nie kosztowały. Tłoczono je na tony, przydzielano hojnie. Wystarczy popatrzeć na wybrańców komunistycznego współzawodnictwa, obwieszonych medalami, niczym noworoczne choinki.
Warszawa. Przyjęcie w Białym Domu. Do sowieckiej “blaszki” Edward Gierek dorzucił Krzyż Grunwaldu. Była to jedna z ostatnich decyzji twórcy “Przerwanej dekady”, który wprawdzie w czerwcu 1956 r. wydał rozkaz strzelania do mieszkańców Poznania, doszedł do władzy w wyniku strzelania w grudniu 1970 r. do ludności Wybrzeża, to w sierpniu 1980 r. zabrakło mu odwagi aby zdecydować się na podobne rozwiązanie. Zapłacił za to fotelem pierwszego sekretarza. Jego faktyczny następca - generał Wojciech Jaruzelski, nie miał takich skrupułów, ani w 1970, ani w 1981 r. Bez namysłu wybierał “mniejsze zło”.
10 lat wcześniej. Zdzisław Przychodzeń, wówczas zaledwie major w MSW, pracując na terenie Stanów Zjednoczonych, zakupił od zaprzyjaźnionych amerykanów dokumentację rakiet, plany rozmieszczenia silosów rakiet “Minutenmen”, opis wyrzutni tych rakiet, wycelowanych - wedle wiedzy Rady Bezpieczeństwa Narodowego - w najważniejsze strategicznie cele Układu Warszawskiego, i nie tylko.
Pytanie: Czy Polsce były potrzebne tego typu zakupy?
Odpowiedź: Nie były. Były natomiast potrzebne Moskwie. Na Kremlu ciągle wybierano nowe cele na terenie Stanów Zjednoczonych, Kanady, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec, państw Beneluksu i Skandynawskich… Pewnie dlatego w materiałach służb specjalnych MSW trudno znaleźć dokumenty potwierdzające fakt “świadczenia usług” dla Wielkiego Brata. Bez trudu można natomiast znaleźć dowody “obronnego” charakteru działań MSW. Wedle gen. W. Pożogi, praca szpiegowska płk. Z. P. & agenta M.Z., podobnie jak i setek osób jemu podobnych, mających jednak znacznie mniejsze osiągnięcia, była działalnością typowo obronną. Dzięki takim ludziom - podkreślał wielokrotnie szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu [SWiK] - służby specjalne MSW mogły przedstawiać sojusznikom bezcenne materiały, zaś zespoły specjalistów opracowywać analizy i pisać bardzo konkretne sprawozdania. Oczywiście, również w tych dokumentach nie obyło się bez inwokacji do partii.
Oto przykład fragmentu tajnego Sprawozdania z działalności Departamentu II (kontrwywiadowczego): “W 1970 roku pion Departamentu II - w ramach kontrwywiadowczego zabezpieczenia kraju i zgodnie z Uchwałami V Zjazdu przeciwdziałał dywersji ideologiczno-politycznej i szpiegowskiej penetracji PRL przez wywiady imperialistyczne, zwłaszcza głównych państw NATO.
Działalność pionu Departamentu II zmierzała w tym czasie do:
- zapewnienia stałej orientacji o kierunkach zainteresowań, zamiarach, formach, metodach i środkach działania służb specjalnych głównych państw NATO, szczególnie USA i NRF;
- selekcjonowania faktów i zjawisk, na których winien być ześrodkowany wysiłek operacyjny, co z kolei warunkuje wybór najbardziej skutecznych metod ujawniania, dokumentowania i paraliżowania działalności wywiadowczej i dywersyjnej przeciwnika;
- koncentrowanie pracy profilaktycznej na osobach i obiektach wymagających ochrony;
- Włączenie innych jednostek operacyjnych resortu MSW i MON do realizacji zadań kontrwywiadowczych oraz wykorzystania w tym zakresie możliwości społeczeństwa;
- Wyprzedzania zamierzeń przeciwnika i dostosowania naszych form organizacyjnych, metod i środków pracy do sytuacji operacyjnej”.
Brytyjczycy dowiedzieli się jedynie część prawdy o działalności płk. Z.P. W rzeczywistości jego łupy w USA były znacznie większe. Dzięki dojściom, o których jeszcze nie czas opowiedzieć, as wywiadu MSW poczynił znaczne szkody w szeregach służb specjalnych USA, ale nie tylko. Na podstawie jego danych autorzy cytowanego sprawozdania mogli napisać: “…W rezultacie poszerzyliśmy naszą wiedzę o przeciwniku, a zwłaszcza jego zainteresowaniach, formach i metodach działania, ośrodkach, pracownikach kadrowych i współpracownikach wywiadów głównych państw zachodnich oraz współdziałaniach tych wywiadów w ramach państw NATO”.
Płk Z.P., niejako na marginesie swojej podstawowej roboty szpiegowskiej, ale systematycznie zaopatrywał Rakowiecką m.in. w “Przewodnik wywiadu wojskowego na Polskę” wydawany co dwa lata przez Oddział wywiadowczy Naczelnego Dowództwa Sił Zbrojnych USA w Europie, obejmujący informacje o 2000 obiektach Wojska Polskiego i Armii Radzieckiej. Dzięki dobrym układom w środowisku, mającym styk z tajemnicami USA i wzorowym współdziałaniu z pewną damą, pracującą dla MSW w Brukseli mógł też sprezentować Warszawie “Zestawienie rozpoznanych przez wywiad francuski stacji radiolokacyjnych Wojska Polskiego i Armii Radzieckiej czy Wykaz magazynów i składnic Wojska Polskiego”, sporządzony przez wywiad Wielkiej Brytanii, i wiele innych bezcennych dla służb specjalnych informacji na podstawie których kontrwywiady państw obozu sowieckiego mogły wyławiać osoby związane z wywiadami zachodnimi. Analiza dostarczonych materiałów pozwoliła specjalistom resortu wysnuć wniosek, że: “…poszczególne wywiady państw NATO nie przekazują do wspólnej puli wszystkich posiadanych przez siebie wiadomości z dziedziny obronności PRL. Ostatnie wydanie “Przewodnika” - głównego dokumentu NATO, komasującego wszystkie wiadomości o potencjale obronnym PRL, zawiera dane o 99 ustalonych na terenie Polski Stacjach radiolokacyjnych, dokument wywiadu francuskiego charakteryzuje natomiast 284 tego rodzaju obiekty. Uzyskany w 1968 r. wykaz magazynów i składnic WP, sporządzony przez wywiad Wielkiej Brytanii także zawierał bardziej szczegółowe dane o pojemnościach i podległości organizacyjnej tych jednostek, niż informacje na ten temat w zestawieniu centrali NATO.
Kierownictwo resortu spraw wewnętrznych, na podstawie materiałów zdobywanych przez szpiegów MSW rozsianych po różnych kontynentach, połączonych z dokumentacją gromadzoną przez kontrwywiad oraz, co jest szczególnie ważne - uwzględniając życzenia i zapotrzebowania służb sowieckich (a w zależności od możliwości również innych “służb bratnich”) przygotowywało listy dyplomatów krajów zachodnich, których władze Peerelu uznawały za persona non grata.
Moskwa. Wywiad Związku Radzieckiego zrefundował MSW koszty transakcji dokonanej przed 10 laty przez Zdzisława P. na terenie Stanów Zjednoczonych.
Warszawa. Koszty związane z natychmiastową ewakuacją pułkownika wyniosły niecałe 25 tys. Dolarów. Takich wydatków nikt nie rekompensował. Wywiad MSW musiał się sam troszczyć o “drobne” kwoty na ratownicze operacje.
W latach osiemdziesiątych wielokrotnie usiłowałem rozmawiać z gen. W. Pożogą na tematy finansowania służb specjalnych MSW. I zca gen. Cz. Kiszczaka, rozstający się ze słowami równie chętnie jak pies z kością, słysząc o finansach stawał się nerwowy niczym wiewiórka. Jeszcze bardziej irytowały generała pytania o rozliczenia z Wielkim Bratem. W końcu jednak szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu przyznał, że “za technologie płacił wywiad radziecki a nie kontrwywiad, którego szefem był gen. Grigorienko”, generał niestety, nie pamiętał czy po tych transakcjach pozostawały dokumenty, ba W. Pożoga nie pamiętał nawet czy takie dokumenty kiedykolwiek sporządzano. Zachowały się wprawdzie śladowe dowody “wpływów” i “rozchodów” z tzw. czarnych kas, m.in. związanych z łupami zdobytymi w ramach rozpracowywania podziemia niepodległościowego, głównie WiN-u, z aferami “Zalew” i “Żelazo” czy z tzw. skarbem Piastów Śląskich. Jest to jednak kropla w morzu pozaprawnych działań służb specjalnych związanych ze zdobywaniem środków na własne potrzeby.
Ilekroć przypominam sobie postać pułkownika Zdzisława P. nie mogę nie przytoczyć powiedzonka o pewnym egotyście, o którym Chamfort mawiał, że “Spaliłby wasz dom, aby sobie ugotować dwa jajka”. Ale z drugiej strony, do Z.P. pasuje inna opowiastka filozofa: “Kiedy Malborough był w okopach z przyjacielem i siostrzeńcem, kula strzaskała głowę przyjacielowi i bryznęła mózg na twarz młodego człowieka, który cofnął się ze zgrozą. Malborough rzekł zimno: >Widzę, że jesteś zdziwiony? - Tak - odparł młody człowiek obcierając twarz - jestem zdziwiony, że człowiek, który miał tyle mózgu, narażał się dobrowolnie na tak bezcelowe niebezpieczeństwo<".
Było tajemnicą poliszynela, że dzieło płk. Z.P., kontynuował w USA agent Marian Zacharski. Miał jednak znacznie mniej szczęścia niż Przychodzeń. W wyniku tandeciarstwa “Warszawy” wpadł. Zapytałem kiedyś gen. Pożogę, dlaczego Zacharskiego nie “zrobiono” dyplomatą, tak jak robiono z dziesiątkami innych agentów i oficerów pracujących w USA. Szef SWiK odpowiedział, że na “udyplomatowienie” agenta nie zezwolił gen. Pawłow, który był zdania, że Zacharski ma do wykonania w Stanach Zjednoczonych zbyt poważne zadanie, by robić z niego dyplomatę. Było bowiem wiadomo, że amerykańskie służby specjalne, komu jak komu, ale dyplomatom z tzw. demoludów przyprawiają każdorazowo dość szczelny “ogon”. Zwykły agent, wedle Pawłowa, miał sto procent więcej szans wykonania zadania, niż peerelowski dyplomata i tysiąc procent więcej niż dyplomata sowiecki.
Pawłow miał rację. Zacharski zadanie wykonał. Wpadł, bo wsypał go człowiek MSW z Warszawy. I to było ładne.
Agent/generał zapowiada książkę. Ciekawe. Myślę, że jeżeli M.Z. myśli, że wie o swojej działalności wszystko, to jest w grubym błędzie. Wszystko o kombinacji operacyjnej z udziałem Zacharskiego [do końca lat 80.] wiedziało niewielkie grono osób. Tak, tylko generałowie: Andropow - Kriuczkow - Pawłow - Kowalczyk - Milewski - Pożoga wiedzieli [bo żyje jedynie Pożoga] wszystko, nie Zacharski i jego koledzy, z którymi wprawdzie wykonywał przedziwne łamańce operacyjne, ale już po transformacji. Tak, po 1990 r., zgoda, M.Z. jest najbardziej kompetentną osobą, aby o wszystkim dokładnie opowiedzieć.
Jest tylko jeden problem - zobowiązanie do zachowania tajemnicy. Gdy M.Z. się od tego uwolni możemy dostać rewelacyjną opowieść. Chyba warto na nią poczekać.
HASŁO BLOGU:
Co interesującego jest w sprawie M. Zacharskiego? Tylko to, że wyszedł żywy z tego, co zrobił.

Gra z “Solidarnością” 1980-1990, agentura w “S”

19 paź 2008

Skuczno na etom swietie, gospoda! [dla posiadających jedynie inteligencję wrodzoną: Nudno jest na tym świecie, proszę państwa - HP]

Nikołaj Gogol

Póki są na świecie klauzurowe zakonnice, buddyjscy mnisi i opozycjoniści z lat 80., jeszcze nie wszystko stracone. Właśnie się o tym przekonałem. Krążąc po internecie, natknąłem się na: ośrodek racjonalistyczno-sceptyczny im. De Voltaire'a “Racjonalista”. W czterech kolejnych odcinkach głos dawał Marian Kaleta, wedle informacji z portalu: wybitny opozycjonista, odznaczony przez prezydenta w 2007 r. Krzyżem Komandorskim Odrodzenia Polski, bohater filmu TVP “Dziękujemy za solidarność” [2008]. Moim zdaniem, tekst Kalety przypomina polowanie na lisa przy pomocy wyrąbywania lasu. Czego w nim brak? Chyba jedynie prawdy. Poza tym jest to rzecz tak doskonałe, że na pierwszy rzut oka nic do niej dorzucić nie można.
A jednak spróbuję.
Pamiętam pierwsze dwa tygodnie po stanie wojennym. Specjaliści służb specjalnych obu resortów siłowych, wśród członków “Solidarności”, ale nie tylko, zbierali agentów jak pszczoły miód. Kontrolując ważniejsze kanały łączności “S” z zagranicznymi strukturami, pomagali zakładać nowe. Oczkiem w głowie Służby Wywiadu i Kontrwywiadu [SWiK] było m.in. nie tylko Zagraniczne Biuro “Solidarności” w Brukseli, którym dowodził znajomy Pożogi jeszcze z czasów gdańskich, dr Jerzy Milewski, ale także ośrodki w Paryżu, Londynie, Rzymie, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie oraz, przede wszystkim Agencja Informacyjna :S” w Lund.w Szwecji.
Nie powiem, z różnych względów, bardzo mnie te sprawy interesowały. Przyssałem się więc do szefa SWiK gen. dyw. Władysława Pożogi. Na biurku generała, codziennie lądowały setki meldunków z różnych stron świata. Trwała w najlepsze, chyba największa gra nowożytnej Europy. Gra peerelowskich służb specjalnych z krajowymi i zagranicznymi strukturami “Solidarności”. Gra, co chyba oczywiste, nadzorowana, a w niektórych momentach nawet zadaniowana, przez rezydenturę KGB w Warszawie, którą kierował mój przyjaciel, gen. dyw. Witalij Pawłow - prawa ręka Jurija Andropowa, który już wówczas trząsł Sowieckim Imperium, a niedługo miał zostać gensekiem.
Pożoga czytał meldunki, podkreślał niektóre fragmenty, dekretował, a zgraja kamerjunkrów postępowała ściśle wedle wytycznych generała. Najważniejsze sprawy trafiały, zresztą zgodnie z wolą szefa służby, na biurko ministra Czesława Kiszczaka. Minister nanosił kolejne dekretacje, zazwyczaj dotyczące przekazania niektórych materiałów generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu lub szefowi Służby Bezpieczeństw [do 1984 r. gen. Władysławowi Ciastoniowi, a następnie gen. Henrykowi Dankowskiemu], rzadziej dekretacje ministra dotyczyły niższych szczebli, np. dyrektorów departamentów. Zazwyczaj dotyczyło to jedynie Departamentów III oraz IV.
Wśród tej wywiadowczo-kontrwywiadowczej sieczki sporo miejsca zajmowały już rozszyfrowane bądź rozkodowane [robiło to podległe SWiK Biuro Szyfrów] materiały pochodzące z kontroli kanałów przerzutowych. Było tego sporo i dotyczyło działalności tak krajowych jak i zagranicznych struktur “Solidarności”, łącznie z korespondencją ważnych i najważniejszych osób podziemia. Generał miał dość dobre rozeznanie kto jest kim w tym opozycyjnym towarzystwie. Jego wiedza pochodziło z dwóch podstawowych źródeł.
Pierwsze - to czasy, gdy jako zastępca ds bezpieczeństwa KW MO w Gdańsku, zatwierdzał a niekiedy prowadził spotkania kontrolne z najważniejszą agenturą wschodniego Wybrzeża. Bogatą wiedzę zgromadził z czasów Grudnia `70, kiedy to przez jego ręce przeszło kilka setek agentów, których następnie ostro zaangażowano nie tylko w powstawanie Wolnych Związków Zawodowych, a następnie “S”, ale którzy oddali resortowi niebagatelne usługi w latach 80., i nie tylko.
Drugie źródło wiedzy generała stanowiła jego praca jako dyrektora kontrwywiadu MSW. To wówczas szef SWiK rozszerzył swą znajomość o najważniejszą agenturę całego Kraju Pieroga i Zalewajki.
Po pierwszej selekcji, ale dopiero gdzieś od połowy lat 80., około 50 -60 procent najistotniejszych materiałów wprowadzano do komputerów Firmy. Pożoga, w przypływie dobrego humoru dawał mi się pobawić niektórymi materiałami, a gdy był w humorze wyśmienitym obdarowywał mnie niektórymi papirusami. W ten sposób, w ciągu kilkunastu lat znajomości, zgromadziłem w redakcji “Granicy” pokaźny zbiór dotyczący wielu interesujących gier i kombinacji operacyjnych. Napisałem wówczas do szuflady kilkadziesiąt książek, a kilka, socjalistycznych w treści i bolszewickich w formie, nawet wydałem w oficjalnych wydawnictwach. Książki wydane oficjalnie zawierały niektóre informacje mogące być przydatne dla podziemia, pod warunkiem oczywiście, że osoby te, dysponowały nie tylko inteligencją wrodzoną….
Pamiętam. Siedziałem w swojej klitce na 12 piętrze bloku ursynowskiego i kleciłem kolejną książkę z cyklu Tajna Historia Polski, gdy zadzwonił Marian Kaleta i obwieścił, że mnie odwiedzi.
Dotrzymał słowa.
Potem spotkaliśmy się jeszcze kilka razy. Miło sobie zawsze pogadaliśmy. Coś tam napisałem na jego temat w książce Służby specjalne atakują. Pokazałem mu też kilka papirusów pochodzących z kolekcji ofiarowanej mi przez gen. Pożogę. Wynikało z nich jasno, że jego i Józefa Lebenbauma działalność z Lund, a także Biuro Brukselskie i inne ośrodki “S”, były perfekcyjnie zinfiltrowane i kontrolowane, a niektóre inspirowane, a nawet zadaniowane przez SWiK. Marian nie był tym zachwycony, ale na moją wyraźną prośbę, zweryfikował te dokumenty, które dotyczyły jego samego i jego działalności, co podcyfrował swoim własnoręcznym podpisem [zob. dok.na str. 418].
To wówczas też powiedziałem Kalecie, aby nie miał złudzeń, że coś się złego ich transportom mogło przydarzyć, bo ciężarówki, które z takim mozołem, niekiedy wspólnie z Lebenbaumem, załadowywali w Lund sprzętem [wartym niekiedy kilkaset tys. USD] dla podziemia w kraju i wysyłali via Ystad - Świnoujście - reszta kraju, cały czas, od momentu załadowania, były bezpieczniejsze niż klejnoty królowej Wiktorii złożone w bankowych sejfach. Już na promie przejmowali je bowiem pod ochronę oficerowie SWiK oraz zwiadu WOP, a po wyokrętowaniu dalszą ochronę transportu przejmowali oficerowie Departamentu II MSW.
Celem takiej, być może, przesadnej opieki, było uniknięcie jakichkolwiek konfliktów. Przecież zawsze mogło się zdarzyć, że jakiś nadgorliwy celnik bądź milicjant wykaże się wyjątkowy, wścibstwem.
Nie, nie. Transporty słane z Zachodu trafiały pod wskazane adresy. Wprawdzie nie było jeszcze GPS, ale byli specjaliści MSW. Tylko dwukrotnie, na wyraźne polityczne zapotrzebowanie, SWiK musiała ujawnić przesyłki i nadać im rozgłos medialny. Funkcjonariusze klęli jak szewc po uderzeniu się młotkiem w palec, ale polecenie wykonano.
A co z innymi transportami, które docierały do adresatów? Dlaczego M. Kaleta, pisząc to, co napisał, zapomniał o tych faktach?
Ano właśnie. Na tym polegał urok gry. Kontrolować, sprawdzać, inspirować i wykorzystywać.
No dobrze, powiecie. Skoro wszystko szło tak gładko, to dlaczego Bolszewia dostała w dupę? Doszło do Okrągłego Stołu i oddania władzy?
Cóż, może właśnie o to chodziło.
Oddanie władzy w taki sposób, jak to miało miejsce w czerwcu 1989 r. Nie było przecież dla oddających żadną tragedią. Zupełnie inną sprawą jest szukanie odpowiedzi na pytanie, czy gen. Jaruzelski w pełni wykonał polecenie Gorbaczowa przepoczwarczenia Kraju Pieroga i Zalewajki w coś na kształt laboratorium dla pierestrojki?
HASŁO BLOGU:
Na wspomnienie niektórych historii człowiek mimo woli musi uśmiechnąć się po sardańsku

Służby specjalne

14 paź 2008

… malarz rozrabiał w misie tusz z wodą, maczał w tym gołą pupę, po czym przysiadał na papier: wychodził mu wspaniały soczysty melon z ogonkiem. Ale tylko on jeden potrafił tak usiąść. Kiedy próbowali inni, na kartce pozostawała odciśnięta pupa i kawałek kuśki.

Andrzej Falkiewicz

Dlaczego ten blog zaczynam opowiastką o mistrzowskim malarzu? Ano chociażby dlatego, że widzę tu podobieństwa do polityków, którzy w historii, zamiast konkretnych dokonań, zostawiają po sobie odciski pupy i kuśki.
Szczerze rozbawiony dyskusją nad najnowszymi dziejami Kraju Pieroga i Zalewajki pozwolę sobie dziś skreślić kilka uwag, na tematy dotyczących szpiegów, zdrajców, krzywicieli prawd, prostowicieli krzywd, popaprańców, zapodawaczy itp., ale i osobników, którzy swoim postępowaniem udowodnili, że mimo wszystko warto być uczciwym. Na opowieści o szwarccharakterze absolutnym i operacjach dokuczliwych, ale chyba nie zbrodniczych, musicie poczekać do kolejnych blogów. A na najbardziej brutalne, cyniczne i przewrotne przyjdzie kolej, gdy zajmiemy się gen. Cz. Kiszczakiem.
Nie będą to długie opowieści, bo i historia Peerelu nie jest długa: na początku kilku zbrodniarzy wymordowało kilku innych zbrodniarzy o czym donosiłem w Bruderszafcie ze śmiercią (zob. podrozdział “Dintojra w partyjnej melinie”). W tym miejscu kolejne zastrzeżenie - wprawdzie w pierwszej dekadzie Peerelu umierało się z zawrotną szybkością, co było zasługą Wielkiego Brata, partii najsłuszniejszej i resortów siłowych, to tajne służby podległe MBP bądź MON, w odróżnieniu np. od sowieckich służb specjalnych, miały w wyprowadzaniu ludzi z tego świata niewielki udział. Ot, taka nasza polska specyfika.
Specjalistami od naprawdę masowego zabijania były bataliony (grupy) operacyjne Milicji Obywatelskiej, wydzielone oddziały Wojska Polskiego oraz KBW.
Służby specjalne jedynie naganiały przed ich lufy wytypowane ofiary, które też nie zawsze zabijano w pierwszym porywie. Czasami brano żywcem. Sądzono i dopiero potem wieszano, czasem publicznie. O dużej roli sądów w procesie likwidacji opozycji niepodległościowej zazwyczaj się zapomina.
Zabijanie na sali sądowej! To przecież takie nieefektowne a przy tym mało eleganckie!
A dziś? Dziś tak się jakoś złożyło, że już nikt, albo prawie nikt nie zabija szpiegów ani zdrajców, nie likwiduje niewygodnych osób, nie mówiąc o opozycjonistach. No, może z wyjątkiem Chińczyków, Arabów, Kurdów, Żydów, Irańczyków, Irakijczyków, Irlandczyków, Basków, Koreańczyków, Talibów, Sikhów, Gurkhów, Czeczenów, Serbów… Inni uważają, że “łupów” pozyskanych metodami operacyjnymi naprawdę nie warto przerabiać na trupy, a znacznie lepiej jest je sprzedać lub korzystnie wymienić.
W ten sposób Amerykanie spuścili kiedyś do Peerelu Mariana Zacharskiego - przeciętnego agenta Służby Wywiadu i Kontrwywiadu MSW [choć w tym momencie, od 14 grudnia 1981 r. już ukadrowionego; przy okazji zgadnijcie dlaczego TVN robi z Zacharskiego bohatera?], grasującego w USA, nabywającego tam różne tajemnice za którymi tęsknił Wielki Brat.
Agent robił zakupy do czasu, aż powinęła mu się noga. Powinęła dlatego, że inni faceci, zatrudnieni na Rakowieckiej, obowiązani do zapewnienia mu bezpieczeństwa, zapomnieli o swoich obowiązkach, nie spostrzegli, że inny funk rozpaczliwie zamarzył o zdobyciu pliku zielonych papierków z wizerunkiem Jerzego Waszyngtona…
W zamian CIA otrzymała kilkunastu tandetnych facetów parających się w demoludach robotą wywiadowczą na korzyść amerykańskiej agencji. Była to transakcja wymienna o lokalnym, peryferyjnym kolorycie, bez większego znaczenia operacyjnego, albowiem przedmiotem handlu byli agenci zużyci moralnie, karły bezpieki, którzy w przeszłości służyli demoludom za ruble by po kilkuletnim namyśle wybrać kapitalizm za dolary.
Ale w ten sposób (wymiana) w nieodległej przeszłości w niegdysiejszym Imperium Zła odzyskało wolność również kilku ważnych dysydentów, m.in. znany pisarz Władimir Bukowski, który po przybyciu na Zachód zapytany z jakim obozem się identyfikuje odpowiedział: Nie jestem z obozu prawicy ani z obozu lewicy. Jestem z obozu koncentracyjnego. I to, jak dotąd, jest najkrótszą definicją Imperium Zła.
Kiedyś zabijanie było prawie obowiązkowe. Czasami porywano, aby torturować i zabić. Jest na ten temat obszerna literatura. Warto ją czytać. Człowiek staje się wówczas lżejszy, przekonuje się, że nie jest jeszcze takim łajdakiem jakim mógłby być.
Stale podkreślam, że nasze służby specjalne w tej dziedzinie trudno zaliczyć do przodujących. Porywano rzadko, zabijano z obrzydzeniem. Najwięcej akcji likwidacyjnych miało miejsce w pierwszej powojennej dekadzie. Konto peerelowskich służb obciąża nie więcej niż ćwierć tysiąca ofiar (bez ofiar opozycji niepodległościowej, której straty można oceniać na około dwadzieścia tysięcy osób). Cóż to za kropelka w oceanie zbrodni, chociażby wobec STU MILIONÓW OFIAR bolszewizmu!
Co prawda czasami i u nas opracowywano plany porwań i zabójstw, ale ich przeważnie nie wykonywano. Najmniej tego typu spraw zrealizowano w latach 1955 - 1980. Tajnie zabito jednego pracownika wywiadu MSW, płk. Władysława Mroza, który zdradził Firmę i Bolszewię. Nie liczę tu ofiar z różnych afer geszefciarskich, typu “Zalew”, “Kurierzy” czy “Żelazo”, w których trupy padały, a jakże, bo musiały, bo trzeba było zatrzeć ślady, zlikwidować świadków, zwiększyć zyski…
Stąd niechciane samobójstwa, niespodziewane wypadki przez okna, zadziwiające wpadki pod samochody i inne pojazdy, głupie wychylania się przez bariery schodów w głównym budynku MSW i tym podobne niebezpieczne zabawy.
Oficjalnie zlikwidowano tylko jedną osobę, Jerzego Strawę, którego rozpracowano operacyjnie, oskarżono, osądzono, skazano na śmierć i powieszono.
Dopiero z chwilą objęcia resortu spraw wewnętrznych przez Czesława Kiszczaka znowu sięgnięto do metod z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Organizowano prowokacje, polała się krew…
Nie ma się co dziwić Kiszczakowi. Któż, przynajmniej czasami nie tęskni za młodością. Wierny zasadzie, że dziewczyna zawsze będzie pamiętać swego pierwszego chłopca, rzeźnik pierwszą zarżniętą świnię a ubek pierwszą zaszlachtowaną ofiarę, chciałbym przypomnieć byłemu funkowi GZI WP i ministrowi spraw wewnętrznych garść wydarzeń. Ale o tym następnym razem.
HASŁO BLOGU:
Patrząc na naszych polityków żałuję, że w Zatoce Gdańskiej nie ma rekinów ludojadów.

Anty Jaruzelski pucz czy blef aparatczyków?, M.F. Rakowski, Goryl Jaruzelskiego sypie dziennikarzy, co nowe, i kolegów, co normalne

12 paź 2008

….człowiek potrzebuje do życia tylko powietrza, jedzenia, picia i wydalania, no i poszukiwania prawdy. Cała reszta jest nadobowiązkowa.

Jonathan Littell

Wojciech Jaruzelski, w mowie obrończej przed sądem przypomniał wystąpienie kilku polityków w czasie XI Plenum KC PZPR (9-10 czerwca 1981 r.) określając to mianem puczu. Myślę, że to przesadna uprzejmość pod adresem paru politycznych eunuchów, którym zamarzyło się zaistnienie na scenie politycznej.
Wprawdzie do dziś nie rozstrzygnięto, jaki faktycznie cel przyświecał występującym, to wolno spekulować. Mogło więc chodzić o nastraszenie ekipy rządzącej, zmuszenie jej do radykalniejszych działań. W tym celu chłopcy gen. Pawłowa mogli wykorzystać list KC KPZR adresowany do członków KC PZPR przesłany 5 czerwca 1981 r., w którym to dokumencie radzieccy aktywiści zagrzewają wyselekcjonowanych peerelczyków do aktywniejszej walki z “Solidarnością”.
Gen. W. Pożoga twierdzi [jego służba kontrolowała ok. 30 proc. członków KC], że cała heca była zainspirowana przez rządzących, aby pokazać przeciwnikom politycznym i narodowi, co się stanie, jeżeli oni, patriotyczni i demokratyczni, odstąpią miejsca przy sterze. Straszenie betonami miało przecież swój urok i sens.
Takich możliwości było kilka, ale w każdej jest miejsce dla służb specjalnych. Warto więc rozważyć, czy prowadzono inspirujące działania świadomie czy też nie świadomie.
Wątpię, by w stosunku do takich potęg intelektualnych, jak generałowie W. Sawczuk czy E. Molczyk, albo aparatczycy S. Olszowski lub A. Żabiński jakakolwiek rozważna służba specjalna zaryzykowała otwartą grę. Tych działaczy wystarczyło jednak zainspirować nieświadomie i już robili to, czego się po nich spodziewano.
Spisek politycznych eunuchów nie wypalił, bo nie mógł. Nawet działacze partyjni potrafią odróżnić polityczne hochsztaplerstwo od realistycznego marksistowskiego dziamolenia. Generała zapewne zabolało wystąpienie dwóch, kiedyś mu najbliższych współpracowników. To być może wówczas w jego głowie zrodziła się myśl, że służby specjalne muszą należeć do niego. Cz. Kiszczak został wkrótce szefem MSW. Miało to gwarantować ścisłe zintegrowanie służb specjalnych obu resortów siłowych.
CzeKiszczak poszedł znacznie dalej. Zamarzył o stworzeniu resortu, który w swoich założeniach miałby najgorsze elementy wzięte z MBP oraz z GZI WP, której był nieodłącznym dziedzicem.
Jak zamierzył, tak zrobił. W miarę rozwoju struktur MSW CzeKiszczak, dążący do objęcia kontrolą operacyjną całego życia w kraju nie zapomniał o politykach. Być może w myśl porzekadła, że strzeżonego pan Bóg strzeże. Strzec się, to znaczy wiedzieć. Wiedzieć, to w służbach specjalnych zawsze przekłada się na - zinfiltrować, rozpracować itp. Stworzono Zespół Operacyjny przy Departamencie III MSW. Kontrolą objęto nawet najwyższe szczeble. Żaden, nawet najwspanialszy eunuch nie miał już najmniejszych szans na krecią robotę. Jedną z dwóch najważniejszych figur personalnych Zespołu był były goryl Generała płk mgr A. Gotówko.
W tym miejscu przypomnę fragment rozmowy z Gotówką, dotyczący rozpracowywania byłego premiera PRL, a następnie ostatniego pierwszego sekretarza KC PZPR, roli dziennikarzy oraz sporządzania tzw. “papirusów” w Firmie.
PIECUCH: W jaki sposób rozpracowywaliście Mieczysława Rakowskiego?
GOTÓWKO: Temat piekielnie trudny. Sprawa pierwsza - telefon. Podsłuch pokojowy na okrągło…
PIECUCH: W domu? W pracy?
GOTÓWKO: W domu? Nie. W pracy. Bo było bez problemu. Podsłuch miał w gabinecie. Potem dokładny przegląd wszystkich przyjaciół, kolegów. Kto z nich już jest agentem lub kto się nadaje na agenta. Kto się zgodzi na współpracę. Zrobiło się selekcję. Odbyło się z tymi osobami rozmowy. Byli to ludzie ze świecznika. Trzeba było mieć pewną klasę. Robić to inteligentnie. Ale wśród dziennikarzy to w ogóle… Dziennikarze są… Nie gniewaj się, skoro sam jesteś dziennikarzem, bardzo niską ocenę mam dziennikarzy. Są wśród was zwykłe kurwy polityczne, które pójdą do silniejszych. Z ręki będą jeść. I do razu mówią o co chodzi. Bez żadnych skrupułów. Gdy nad byle działaczem “Solidarności” trzeba się było solidnie napracować, to nad dziennikarzem, nie. Od razu wykładał karty na stół. Mówił: panowie! Interesuje mnie to, to i to. Dam wam to, co chcecie. Co wy za to? Ja mówię: możemy dać to. On: nie! To za mało! On gra wyżej.
PIECUCH: Chodziło o pieniądze, czy…
GOTÓWKO: Pieniądze też. Ale i o ustawienie w strukturach redakcyjnych wyżej. O awanse.
PIECUCH: Mieliście wpływ na awanse dziennikarzy?
GOTÓWKO: Oczywiście! Olbrzymi! Plus wyjazdy na placówki.
PIECUCH: W jaki sposób? Redaktorzy naczelni byli waszymi agentami?
GOTÓWKO: Nie. Oni donosili jawnie. To nie była tajna współpraca. To było współdziałanie. Interesował nas cała reszta. Był wydział obsługujący dziennikarzy. Potem poszło to do dwójki [kontrwywiadu]. Potem wróciło. Myśmy w zespole byli wyżej od tego wydziału. W poziomie obejmowaliśmy większe obszary. Dziennikarzami w województwach zajmowali się pracownicy WUSW. Więc braliśmy listy zaufanych żurnalistów. Wybieraliśmy potrzebnych kandydatów. Sprawdzaliśmy faceta czy jest przyjacielem Rakowskiego i czy był agentem. Potem mówiliśmy naczelnikowi wydziału: daj mu zadanie albo nam przekaż agenta.
PIECUCH: Przekazywali?
GOTÓWKO. Nie chcieli. Mówili: damy ci informacje.
PIECUCH: Ilu agentów mieliście w otoczeniu M.F. Rakowskiego?
GOTÓWKO: Dwadzieścia procent osób, z którymi Rakowski blisko się kontaktował.
PIECUCH: Jaka to była liczba?
GOTÓWKO: Bezpośrednio mieliśmy listę czterdziestu, pięćdziesięciu osób. Z tego dwadzieścia procent.
PIECUCH: Około dziesięciu agentów?
GOTÓWKO: Około dziesięciu. Tak trzeba było liczyć.
PIECUCH: To można było M.F. Rakowskiego dobrze obstawić?
GOTÓWKO: Można było. Ja nie zabiegałem aby go więcej obstawiać. Na cholerę. To, co było, wystarczało, aby wiedzieć o całej działalności Rakowskiego. Kierunki działań. Treść rozmów. Korzyści polityczne…
PIECUCH: Kto otrzymywał meldunki? Robiliście z tego zbiorówki?
GOTÓWKO: Jak to szło? Sieczka operacyjna kierownictwa resortu nie interesowała. Myśmy robili analizy zbiorcze. Z tej sieczki robiliśmy analizy. Do pisania było nas trzech. No, czterech. Bo jeszcze Andrzej [Kwiatkowski, płk, szef Zespołu] łagodzący to wszystko. To byłem Ja! Główny pisarz. Olejnik Stasiu - starszy specjalista. I starszy specjalista Nawrocki Zdzichu. Kwiatkowski czytając dużo poprawiał.
PIECUCH: Tonował? Wyście pisali to, co agenci donosili?
GOTÓWKO: Oczywiście. Mówiłem: Ja jestem od tego aby pisać. Takie mam informacje. Słyszałem w odpowiedzi: Ale kierownictwo tego nie przełknie. Za ostro przypierdalasz. Ja mówię: Stary! Weź, przeczytaj meldunek agenta. Tu dopiero jest ostro. Ja już maksymalnie wygładziłem. Andrzej dalej wygładzał, poprawiał. Podpisywaliśmy” “Opracowano w Zespole Operacyjnym Departamentu III”. Nie było żadnego naszego nazwiska, mimo, że wszystko było tajne specjalnego znaczenia. Dokumenty organizacyjne Zespołu ja robiłem. Już w maju [1985 r.] daliśmy pierwszą informację dla Jaruzelskiego na temat frakcji w PZPR.
PIECUCH: O kim?
GOTÓWKO: Grupa Rakowskiego. Grupa Kapitana [Bolesław, przewodniczący Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu, który, po przemianowaniu w październiku 1987 r. na Komitet ds Młodzieży i Kultury Fizycznej objął A. Kwaśniewski] skupiająca osoby, które ukończyły studia w ZSRR.
PIECUCH: Betony?
GOTÓWKO: Twardo betonowa grupa. Pięćsetka stary! Nie rozkruszysz młotem pneumatycznym.
PIECUCH: Przeciwstawna do grupy Rakowskiego.
GOTÓWKO: Przeciwstawna. I były… Potem były tuzy typu Schaff. Jednostka niekonwencjonalna… Opracowania na Schaffa to już ja pisałem. Ja miałem sprawę. Miałem agentów. Schaff mi bokiem nieraz wychodził, bo nie miałem czasu a sprawy nie miałem komu zlecić.
PIECUCH: Ilu agentów miałeś wokół profesora?
GOTÓWKO: Szczerze mówiąc to niewielu. Schaff się bardzo dobrze kontrolował. Przykra była sprawa zacieku. No, woda zalała mieszkanie, ścianę w której siedziały nasze pluskwy. Podsłuch nam wysiadł. Dostaję informację od bardzo dobrej agentki […]. Stara Żydówa. Wpada na mnie i mówi: U Schaffów panika. Mieszkanie zalane. Zaraz ściągają fachowców. Klepka nawet popuchła…
PIECUCH: U was też panika.
GOTÓWKO: Też. Natychmiast ekipę. Jeszcze przed fachowcami profesora. Na minutę przed ekipą remontową zdążyliśmy powyjmować pluskwy. Wróciłem wtedy z dalekiej podróży.
PIECUCH: Wracajmy do M.F. Rakowskiego. Rozpracowywaliście polityka również gdy był premierem?
GOTÓWKO: Nie, nie. Robotę operacyjną prowadziliśmy gdy on został wywieziony na boczny tor. Był wicemarszałkiem Sejmu, czyli nikim. Jaruzelski się bał, że Rakowski, mając dużo czasu może montować jakąś frakcję. I po to ten Zespół został powołany. Zrobiliśmy Rakowskiemu niechcący przysługę. Myśmy się utożsamiali z jego programem. Być może również nasze informacje sprawiły, że Jaruzelski znowu uwierzył Rakowskiemu.
PIECUCH: Co było w tym waszym opracowaniu z maja?
GOTÓWKO: O! To było już wyprane. To było takie w stylu GZP. Nie było tam jednak nic, na podstawie czego dałoby się dostrzec skąd pochodzą informacje, Dotyczyły sytuacji bieżącej kraju. Co ludzie robią w partii? Jakie programy mają? O czym rozmawiają? Co robią betony?
PIECUCH: Poziomki również?
GOTÓWKO: Poziomki nie. To u nas nie było w modzie.
PIECUCH: Z Białego Domu kogo rozpracowywano? Mieliście z tym Kłopoty?
GOTÓWKO: Praktycznie biorąc mogliśmy rozpracowywać kogo tylko by nam polecono. Szefem kadr był generał Honkisz, którego doskonale znałem jeszcze z GZP. A jego zastępcą był Jurek Wójcik, z którym się przyjaźniłem. Przychodziłem, wcześniej dzwoniłem “po rządówce” [telefon rządowy MSW - KC PZPR] i mówiłem: Jurek, przygotuj mi sześć teczek. Podawałem nazwiska i dodawałem: to ty je bierzesz. Ja usiądę z boku i wynotuję kilka spraw. Nieraz było coś do sprawozdań. Np. dotyczących członków Biura Politycznego KC PZPR. Rozumiesz!
PIECUCH: Chodziło o teczki kadrowe?
GOTÓWKO: Tak. Gdy było potrzeba dawał mi je Wójcik na dzień, dwa. Myśmy tam w Zespole mieli taką mini kartotekę, którą prowadził Nawrocki.
PIECUCH: Kartotekę? Czy teczki na ludzi?
GOTÓWKO: To były teczki ale zrobione według skorowidza. Znowu to jest istotne. Bo ten Zdzisław Nawrocki, przed przyjściem do nas był szefem Wydziału I W Biurze “C”. Miał praktykę w archiwum. Nie głupi człowiek, choć fatalny pisarz. Nie można było jednak z nim pogadać. Zwracam mu uwagę, a on: co mi tu będziesz pieprzył. Jesteś z wojska! To u niego znaczyło: Jesteś głupol! A ja mu na to spokojnie: Zasady gramatyki trzeba stosować nawet w bezpiece. Dochodziło do sporów. Ten Zdzichu na każdego miał założoną teczkę. Numery były. Chyba do stu pięćdziesięciu.
PIECUCH: To byłi prominenci?
GOTÓWKO: Prominenci. Materiały były z różnych źródeł. On wtykał je w teczki. Potem zrobił teczkę teczek. Znowu bezpieczniacka zasada, żebym czasami ja mu się nie dobrał do tych materiałów. On mi ich ciągle, kurwa, nie dawał, bo ja z wojska jestem. Jak się później dowiedziałem. Heniu [gen. Dankowski] mi powiedział. Nawrocki bardzo na moje stanowisko polował. Zresztą ja mu to stanowisko oddałem. Bo nie chciałem kurwa, już tam być. Poszedłem do…
PIECUCH: Nie mogłeś korzystać z materiałów Nawrockiego?
GOTÓWKO: Mogłem. Mówię mu: przynieś te materiały. Może się czegoś od mądrzejszego nauczą. Nawet od ciebie mogę się czegoś nauczyć. A on: nie, nie. Tylko to, co potrzebne służbowo. Tu łaski nie robił. Ale do końca mi wszystkiego s… nie pokazał. Taka bezpieczniacka g…Ale teczkę oczywiście dał. Bo musiał dać! Nie!? To miał dobrze zrobione.
PIECUCH: W jaki sposób pisaliście?
GOTÓWKO: Faktografię dawał Nawrocki z tego swojego archiwum. Myśmy z Olejnikiem siadali i to ubierali. Nawrocki miał ciężkie pióro, a tak się kłócił. Olejnik to zapisywał, bo wykładał kiedyś logikę w Legionowie [Centrum szkolenia SB] i boki zrywał. No to doszliśmy do wniosku, żeby Nawrocki nic nie pisał. Bo z tego jego twardego, głupiego stylu ubeckiego nic się nie da poprawić. Myśmy mieli ile chcieli techniki i podsłuchów. Najpierw myśmy dostawali. Potem Departament III.
PIECUCH: Nazwiska rozpracowywanych.
GOTÓWKO: Prawie cała grupa towarzyska Rakowskiego…
PIECUCH: Stefan Olszowski? Hieronim Kubiak?
GOTÓWKO: Kubiak przechodził od czasu do czasu. Potem wypadł z Biura Politycznego. Wrócił do Krakowa. Zleciliśmy jego opiekę WUSW w Krakowie. Był tam szefem gen. Gruba.
PIECUCH: Dlaczego nie podpisywaliście nazwiskami dokumentów opracowywanych w Zespole?
GOTÓWKO: Aby nie być znalezionym przez decydentów i ich kolegów i nie być wdeptanym w ziemię. Mieliśmy świadomość, że dokumenty MSW, które dostaje Jaruzelski, są przekazywane zainteresowanym. Jaruzelski wzywał delikwentów i mówił: no patrzcie towarzysze, co MSW dało? Co ja mam z wami zrobić? Musicie się podać do dymisji. Delikwent prosił: mogę przeczytać. Jaruzelski: Proszę bardzo. No to facet w pierwszym rzędzie szukał nazwisk pisarzy. Całe odium jego nienawiści nie spadało na Kiszczaka czy Ciastonia, bo oni byli nie do ugryzienia, a na nas. Tak jest do dziś.
HASLO BLOGU:
Prawda to kruche dobro

Gra w “Solidarność”, A. Kwaśniewski, W. Jaruzelski, stan wojenny, zagrożenia Peerelu

10 paź 2008

… akcentować i eksponować prowokacyjność uchwał Zjazdu “Solidarności” […] przedstawiać dramatyzm sytuacji […] mówić o kontrrewolucji […] wprowadzać termin “stan zagrożenia wojennego” […] wpuszczać przeciwnika w maliny […] pokazywać, że jest on nieodpowiedzialny, awanturniczy, prowadzi kraj do nieszczęścia […] używać straszaka interwencji.

Czesław Kiszczak

Z mieszanymi uczuciami śledzę bitwę na słowa. Spór idzie o to, czy w 1981 r. groziła nam Sowiecka interwencja zbrojna. Ostatnio głos dał były prezydent Aleksander Kwaśniewski. Z jego wypowiedzi wynika wyraźnie, że interwencja była realna, a fakt, że nie ma na to żadnych dowodów w postaci wiarygodnych dokumentów, nie oznacza, że groźby nie było, bo: “…fakt, że takich dokumentów nie mamy, nie oznacza, że ich nie ma”.
Dyskusja z pomocą takich argumentów to akt wiary. Wolę fakty. Oto fragmenty wypowiedzi kilku najbardziej kompetentnych w Sowietach osób:
J. Andropow: Nie możemy ryzykować. Nie zamierzamy wprowadzać wojska do Polski. To słuszne stanowisko i musimy przestrzegać go do końca.
A. Gromyko: Nie może być żadnego wprowadzenia wojsk do Polski. Myślę, że w tej sprawie możemy dać polecenie naszemu ambasadorowi, by udał się do Jaruzelskiego i go o tym poinformował.
P. Ustinow: Jeżeli chodzi o to, że rzekomo tow. Kulikow mówił coś o wprowadzeniu wojsk do Polski, to mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że tego Kulikow nie mówił.
M. Susłow: Myślę, że mamy tu wszyscy wspólny pogląd, że nie może być mowy o żadnym wprowadzeniu wojsk.
W. Griszin: O wprowadzeniu wojsk nie może być nawet mowy.
K. Czernienko: … linia naszej partii, Biura Politycznego KC wobec wydarzeń polskich, sformułowana w wystąpieniach Leonida Ilicza Breżniewa, w decyzjach Biura Politycznego jest całkowicie słuszna i nie należy jej zmieniać.
O stanowisku sowieckim wiedzieli peerelowscy generałowie. Stąd zalecenia Cz. Kiszczaka, aby w propagandzie “…używać straszaka interwencji”.Tak, jest tysiące dowodów, że Sowieci nie chcieli interweniować zbrojnie. Czy jednak nie chcieli interweniować w ogóle? Ależ, nic podobnego. Chcieli interweniować i interweniowali.
To dziwne, ale adwersarze toczący bój o historię, zafascynowani groźbą interwencji lub jej brakiem, najczęściej zapominają o naciskach ekonomicznych Wielkiego Brata, wywieranych na Generała w latach 1980-1981, najbardziej chyba widocznych w wystąpieniach Nikołaja Bajbakowa, ale nie tylko.
I tu odniesienie do dnia dzisiejszego, aczkolwiek warunki są diametralnie różne. W roku 2008 jesteśmy w znacznie korzystniejszej sytuacji niż w latach 80. Nikt nas nie zamierza najeżdżać militarnie. A ekonomicznie?
Tu już moja pewność jest mniejsza. Niepokoją mnie niektóre transakcje, fruwające kapitały, uzależnianie od obcych itp. Niepokoi widmo kryzysu krążące nad światem. Nie, nie, nie. To jeszcze nie żadna fobia, a próba wyciągnięcia wniosków z historii. Mitem bowiem jest, że kiedykolwiek cokolwiek dostaliśmy od kogokolwiek za darmo lub ze zwykłej przyjaźni. W polityce nie ma przyjaźni, są tylko interesy. W taki sposób należy patrzeć na różne gesty, geściki, obiecanki…
Mówiąc o sprawach ekonomicznych najlepiej posłużyć się liczbami. Leży przede mną Informacja o radzieckiej pomocy dla PRL w walutach wymienialnych w latach 1980-1981 z 29 września 1982 r. (wg. danych Państwowego Komitetu Planowania ZSRR), z której wynika, że w tym okresie udzielono nam następujących kredytów (w mln dolarów): na zakup cukru - 30; na uregulowanie rozliczeń z krajami kapitalistycznymi (1.) - 250; na utworzenie konsorcjów banków dla pomocy PRL - 70; na uregulowanie rozliczeń z krajami kapitalistycznymi (2.) 150; na zakup zboża i żywności -190; razem - 690.
Odroczono płatności (w mln dolarów): odroczenie spłaty w bankach radzieckich (1.) - 219; odroczenie spłat w bankach radzieckich (2.) - 280; odroczenie spłat w bankach radzieckich (3.) - 280; odroczenie spłaty zasadniczego długu od wszystkich dotychczas udzielonych kredytów - do 1.000; razem - 1.779.
Inne (w mln dolarów): wspólna bezpłatna pomoc ZSRR, WRL, LRB, NRD, CSRS (kosztem zmniejszenia dostaw ropy naftowej do krajów RWPG) - 465; razem - 2.934.
Dwa miliardy 934 miliony dolarów.
Zobaczmy teraz jak wyglądała pomoc Zachodu dla “Solidarności”. Wedle danych głównego dyspozytora środków finansowych kierowanych nielegalnie do kraju, dr. Jerzego Milewskiego, dyrektora Biura Brukselskiego “Solidarności”, Zachód przekazał w latach 1982-1989 7 mln 51 tys. 713 dolarów. Z tego 1 mln 237 tys. 865 pochłonęły wydatki na biuro, zaś do Polski przesłano (w formie gotówki, sprzętu i materiałów) 5 mln 562 tys. 852 dolary.
Wedle gen. Władysława Pożogi i dokumentów zgromadzonych w MSW, suma pomocy Zachodu dla “Solidarności” wynosiła ok. 15 mln dolarów. Ta informacja jest bardzo dobrze udokumentowana. Część “kwitów” finansowych Biura Brukselskiego, które także znajdowały się na Rakowieckiej ogłosiłem w książce Służby specjalne atakują.
Natomiast znany autor książki Victory czyli zwycięstwo - Peter Schweizer pisze mi w liście (z 12 kwietnia 1995 r.): Suma 8 mln dolarów dla “Solidarności” oznacza roczną pomoc dla tej organizacji w szczytowym okresie akcji pomocy. W początkowych latach, powiedzmy 1982-1984, była ona niższa. Zaiste trudno powiedzieć skąd P. Schweizer wziął te kwoty.
Wedle dokumentów podziemia, ale także Firmy, takie pieniądze nigdy do Polski nie dotarły. Jeżeli je rzeczywiście wydatkowano w USA to może warto by prześledzić, co się z nimi stało?
Zostawiam dochodzenie innym. Interesują mnie finansowe inwestycje Zachodu i Wschodu w Peerel. Biorę prosty kalkulator i uproszczone dane. Liczę:
Związek Sowiecki, jedynie w latach 1980-1981 wydatkował na głowę statystycznego Polaka 8 dolarów, co stanowi 4 dolary rocznie. W tym samym czasie (wziąłem średnią z lat 1981-1989) Zachód obdarował nas zawrotną kwotą 0,4 centa na głowę rocznie. Oj! Sowietów kosztowaliśmy tysiąc razy drożej! Utrzymywanie reżimu w Peerelu kosztowało Moskwę znacznie więcej niż jego rozpieprzenie, współfinansowane przez Waszyngton.
Nie potrafię napisać do tego komentarza. Ale może nie trzeba tego robić. Może wystarczy przeczytać piękną i mądrą książkę Edwarda Gibbona Upadek cesarstwa rzymskiego na Zachodzie (przekł. Irena Szymańska, PIW, Warszawa 2000) aby zrozumieć dlaczego upadają imperia. Jest niezmienna prawidłowość w tym procesie: imperia rozwijają się, rozwijają, w zależności od okresu historycznego trwa to setki lub dziesiątki lat, dochodzą do apogeum rozwoju, po którym następuje okres względnej stabilizacji i następnie przychodzi nieuchronny schyłek. W końcu krach, rozpad, zatracenie. Czy w USA bierze to ktoś pod uwagę?
W Imperium Sowieckim procesy te zostały gwałtownie przyśpieszone, albowiem Moskwa nie ograniczała się do rozwoju Imperium Wewnętrznego, a - poszerzając strefy wpływów - zamierzała do stworzenia Imperium Zewnętrznego, obejmującego ogromne połacie świata na co najmniej 5 kontynentach. Ten proces nie mógł się nigdy skończyć, albowiem zawsze było coś nowego do poszerzenie, do, przynajmniej ideologicznego podbijania. Tego jeszcze nikt przed komunistami nie wymyślił.
Realizując pomysł Stalina, Imperium Wewnętrzne wpadło w pułapkę konieczności partycypowania w utrzymywanie rozrastającego się Imperium Zewnętrznego. Doszło do momentu, w którym Imperium Wewnętrzne nie tylko nie było w stanie łożyć na rozszerzanie Imperium Zewnętrznego, ale musiało podejmować coraz bardziej rozpaczliwe próby utrzymywania status quo. Imperium Wewnętrzne już nie rozszerzało, już nie podbijało, zostało zmuszone do obrony. Stąd zaś był już tylko krok do klęski. Najwyraźniej widać to było w Afganistanie.
Niewydolny system ekonomiczny bolszewizmu zmuszał Moskwę do rabunkowej gospodarki zasobami naturalnymi. Dewastowało to środowisko w sposób niespotykany w dotychczasowych dziejach świata. Doszło do momentu, że i to źródło finansowania schizofrenicznego systemu okazało się niewystarczające. Rozpoczęła się wszechogarniająca agonia. Rozpaczliwe próby ratowania Imperium zapoczątkowane przez J. Andropowa, a kontynuowane przez M. Gorbaczowa zawiodły. Bo zawieść musiały. Nie da się zatrzymać ani odwrócić procesów historycznych.
I dopiero w tym momencie procesu rozkładu Imperium, interesująca wydaje się być rola Peerelu jako wspominanego przez gen. Jaruzelskiego “swoistego laboratorium dla pieriestrojki”. Dodajmy od razu - pieriestrojki rozumianej jako rozpaczliwa próba ratowania Imperium.
Taki jest nasz udział w rozpad systemu sowieckiego. Tylko taki i aż taki. Mikroskopijna rola w tej działce przypadła służbom specjalnym obu resortów siłowych. Wedle mojej oceny jest to wystarczający powód, aby tym sprawą poświęcić choć trochę uwagi.
Nadeszła chyba dobra pora aby pożegnać się z narodowym mitem Chrystusa narodów, cierpiącego za Europę, mającego do spełnienia jakąś misję w Europie, oczekującego wdzięczności, bo daliśmy światu “Solidarność”, papieża i Lecha Wałęsę.
Pora wreszcie zrozumieć, że dla ksenofobicznej, stetryczałej, zdziwaczałej, sklerykalizowanej, z nieuregulowanymi rachunkami z przeszłości, z przemilczanymi zaszłościami moralnymi Polski, z poetami, którzy muszą przewodzić narodowi, kombatantami, pośród których są ewidentni zbrodniarze i innymi świętymi krowami, nie ma dla nas miejsca we współczesnym świecie.
W tym kontekście zadziwia mnie jedno. Oto Generał, w swej monumentalnej obronie przed sądem, ani słowem nie wspomina o grze peerelowskich służb specjalnych z krajowymi i zagranicznymi strukturami “Solidarności”. Grze toczonej na wszystkich kontynentach. Grze, w której po stronie “S” przechodziły różne gadżety, z pomocą których można było likwidować przeciwników. Grze, która do 1989 r. była bardzo dobrze udokumentowana materiałami nie tylko wytworzonymi przez specjalistów MSW i MON, ale także materiałami zdobywanymi przez Służbę Wywiadu i Kontrwywiadu. Czyżby Cz. Kiszczak z jakichś niezrozumiałych dla mnie powodów nie informował swego pryncypała o tych materiałach? A może prawdziwym pryncypałem Kiszczaka nie był Generał?
HASŁO BLOGU:
I władcy mają swoją koncesjonowaną prostytucję - politykę historyczną.

Resorty siłowe, wstydliwie omijana gra, dlaczego W. Jaruzelski nie mówi wszystkiego?, służby specjalne, manipulacje mediów

8 paź 2008

Fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki.

Józef Szujski

Przysłuchując się sprawozdaniom z procesu gen. W. Jaruzelskiego nie trudno zauważyć, że zarówno oskarżyciele jak i obrona traktują historię z dużą dezynwolturą. Żadna ze stron nie chce uznać prostej prawdy, że historia to fakty, a nie komentarze głupków doczepione do faktów.
O co chodzi? O dwie, moim zdaniem, fundamentalne kwestie. Pierwsza to rola resortów siłowych, ze szczególnym uwzględnieniem działań LWP, w pacyfikacjach społeczeństwa w latach 1944-1982. I druga - wpływ, chyba największej gry wywiadowczej nowoczesnej Europy, na wygenerowanie tzw. opozycji koncesjonowanej, doprowadzenie do Okrągłego Stołu i geszeft pookrągłostołowy.
Generał, składając bardzo obszerne wyjaśnienia przed sądem, zachowuje się jak Spartanin ukąszony przez lisa. Trudno zrozumieć, dlaczego nie mówi wszystkiego? A prokurator? Cóż, odniosłem wrażenie, że akurat ten uczony mąż, znając historię najwyżej z widzenia, jest niczym utajony płomień, który mógłby, lecz nie chce świecić.
Wiem, wiem, istnieje grupa osób, obrońców Generała, która nie tylko w słowach W. Jaruzelskiego, ale nawet w studni potrafi doszukać się głębi intelektualnej. Podobnie jak i istnieje grupa przeciwna, oskarżycieli, traktująca Generała jak gołębie Kolumnę Zygmunta.
Zastrzegając się, że na wymianie myśli z tymi osobami zawsze tracę, spróbuję w dwu kolejnych blogach przybliżyć nieco wspomniane, a starannie przemilczane kwestie. Zacznę od bardziej dla mnie przykrej, udziału LWP w pacyfikacjach społeczeństwa.
Ciężko mi to pisać, bom sam przez 35 lat nosił mundur żołnierza Wojska Polskiego, i choć nie brałem bezpośredniego udziału w opisywanych wydarzeniach, to nie mogę powiedzieć abym nie czuł się współodpowiedzialnym za czyny moich poprzedników, kolegów i przełożonych.
W tym miejscu pora więc przybliżyć nieco fakty.
Politycy, generałowie, aby zadowolić, a raczej aby przypodobać się Wielkiemu Bratu, aby utrzymać władzę, wyciągali przeciwko narodowi żołnierzy i milicjantów, angażowali wojskowe i cywilne służby specjalne, mobilizowali rezerwy, tworzyli ROMO, ZOMO i ORMO. Powoływali PRON i WRON. Ale przede wszystkim wywlekali czołgi, samoloty, okręty, działa, transportery, śmigłowce.
Ja wyciągam jedynie liczby:
Aby zabić około 10 tys. i aresztować 150-200 tys. osób w latach 1944-1947 użyto z WP 47 pułków piechoty, 2 brygady artylerii ciężkiej, 18 pułków artylerii lekkiej, 5 samodzielnych dywizjonów artylerii ciężkiej, 5 pułków czołgów, 3 pułki artylerii pancernej, 3 pułki kawalerii i 1 pułk saperów; z KBW 2 pułki, 14 batalionów operacyjnych, 18 batalionów ochrony, 13 kompanii konwojowych. Ponadto wykorzystano 52 808 funkcjonariuszy MO, kilkanaście tys. funkcjonariuszy UB i nieco mniej żołnierzy WOP, nie licząc prawie 100 tys. ORMO-wców.
Do zabicia 74 (73?), ranienia 575 osób i pacyfikacji zbuntowanego miasta w czerwcu 1956 r. w Poznaniu wystarczyło: 2 Korpus Pancerny (w składzie 10 i 19 dywizji pancernych), 2 Korpus Armijny (w składzie 4 i 5 dywizji piechoty), Oficerska Szkoła Wojsk Panc. i Zmech., Centrum Wyszkolenia Tyłów, 10 Wielkopolski Pułk KBW, Komenda Garnizonu, bezpieka, milicja i ORMO. Użyto 359 czołgów, 31 dział, 6 armat plot, 30 transportów, 880 samochodów i 68 motocykli.
Do zadania śmierci 45 i ranienia 1164 osób w grudniu 1970 r. zmobilizowano 61 tys. żołnierzy, których przebazowano na średnią odległość ok. 250 km, 1700 czołgów, 1750 transporterów, 8700 samochodów, 108 samolotów, 40 jednostek pływających Marynarki Wojennej i 66 transportów kolejowych. Zużyto 150 tys. środków chemicznych, co wyczerpało zapasy MON i MSW i zmusiło do zaciągania pożyczek tych środków za granicą w NRD i CSRS. W akcjach uczestniczyli aktywnie żołnierze KBW, WOP oraz funkcjonariusze SB, MO, członkowie ORMO. Statystyki milczą ile zużyto sztuk amunicji.
Do wojny z narodem w grudniu 1981 r. generał Jaruzelski et consortes zaangażowali 100 % sił MON i MSW. Wojsko Polskie, wedle Londyńskiego Instytutu Studiów Strategicznych liczyło w 1980 r. 319 500 ludzi, w tym 210 tys. w wojskach lądowych, 87 tys. w lotnictwie i 22500 w marynarce, dysponując 3560 czołgami, 7500 transporterami i pojazdami opancerzonymi, 1000 dział i wyrzutni, 680 działami przeciwpancernymi, 600 rakietami przeciwpancernymi i tyloma działami plot., 757 samolotami, 197 helikopterami 4 okrętami podwodnymi i 128 jednostkami nawodnymi. Siły MSW to ok. 125 tys. funkcjonariuszy SB, MO i ZOMO (z jednostkami administracyjno gospodarczymi i szkołami), WOP, NJW MSW oraz prawie 300 tys. członków ORMO. Zarówno siły MON jak i MSW powiększono poprzez mobilizację oraz wstrzymanie rocznika (WP, WOP, NJW MSW) podlegającego jesienią 1981 r. zwolnieniu do rezerwy, ponadto w różnych resortach zmilitaryzowano ok. 1 360 000 osób.
Tyle suche fakty. Mnie jednak kusi, aby poskrobać życie, aby zobaczyć co jest pod spodem i nie zapomnieć niczego. Pamiętając słowa Orwella, że Kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość od pół wieku nanoszę do reporterskiego notatnika różne uwagi, zapisuję fakty, wydarzenia, które dziwią, bulwersują, martwią, cieszą, irytują, niepokoją. Zastanawiam się dlaczego ludzie wierzą generałom? Dziwię się dlaczego wbrew faktom, dokumentom, doświadczeniom, ludzie wierzą w mity, brednie, w ewidentne fałszywki?
Dlaczego media, manipulując obrazem, ordynarnie wprowadzając ludzi w błąd generują nienawiść, sterują nastrojami? Dlaczego w tiwi, relacjonując np. sprawy związane z odebraniem emerytur członkom WRON lub SB, podkłada się obraz absolutnie nie mający żadnego związku z tymi sprawami [zazwyczaj jest to polewanie tłumu wodą, lub bicie zatrzymanych osób pałkami]. Przecież trudno sobie wyobrazić aż tak głupiego dziennikarza, który by nie wiedział, że to nie członkowie WRON i nawet nie esbecy grasowali z pałkami, sikawkami, miotaczami granatów po ulicach, pałując kogo się tylko da. Pałowanie to przecież robota niegdysiejszych milicjantów, których, zgoda, ktoś wypuścił na ulice, ale to właśnie należy ludziom wytłumaczyć…
Sięgnąłem do źródeł bezpieki. Rozmawiałem z dziesiątkami funkcjonariuszy. Wszyscy mówili jak łatwo manipulować ludźmi. Wybieram jedną rozmowę z pułkownikiem UB, KdsBP i MSW.
Pułkownik lubi wypić.
Pułkownik lubi mówić.
Pułkownik lubi udawać ważnego.
Pułkownik lubi, gdy się go słucha.
Pułkownik lubi, gdy się go ludzie boją.
Pułkownik nie lubi gdy się nagrywa jego wypowiedzi.
Pułkownik nie lubi, gdy się notuje jego wypowiedzi.
Pułkownik nie lubi, gdy się nie przestrzega starych zasad: nic nie pisać, nic nie podpisywać, nic nie nagrywać! Nie zostawiać śladów.
Pułkownik ostatnio, coraz częściej się boi.
Pułkownik ostatnio ma powody, aby się bać. Jest na liście prokuratury…
Ludzie służb specjalnych nie lubią o sobie mówić tylko dobrze.
Ludzie peerelowskich tajnych służb lubią o sobie mówić jedynie bardzo dobrze. Gdy ich nieco przycisnąć tłumaczą, że była bezpieka i służby wojskowe, to naprawdę porządne Firmy, które w wyniku jakiejś dziejowej pomyłki wplątały się w przerażające zbrodnie.
Stwierdzam z całą odpowiedzialnością - przemoc, gwałt i zbrodnie są jedyną, godną uwagi, tradycją służb specjalnych Peerel.
Oczywiście, w swojej przeszłości Firmy miały również wiele pięknych kart. Potrafiono np. organizować piękne jubileusze, nagradzać się za operacje w obronie socjalizmu. Były też piękne akty prawne. Np. Ustawa o Urzędzie Ministra Spraw Wewnętrznych była wspaniałym dokumentem. Wątpię jednak, czy dla faceta, który wszedł w konflikt z socjalizmem, był prasowany gorącym żelazkiem przez ludzi bezpieki czy GZI WP lub ich następców, pocieszeniem będzie, że ta Ustawa jest kapitalnym aktem prawnym. To tak, jakby matce, której ukochane dziecko pożarł krokodyl tłumaczyć, że przecież krokodyle mają taką śliczną skórkę, z której można zrobić piękne pantofelki.
Boję się służb specjalnych dawnych i dzisiejszych, bo nie wierzą, że po zmianie ustroju na Firmę spadł desant aniołów, którzy po odprawieniu odpowiednich egzorcyzmów sprawili, że ich lokale zmieniły się w plebanię, w której prawo zawsze prawo znaczy. Nie pozwoli na to międzynarodowa wspólnota szpiegowska, bezpośrednio zainteresowana kontynuacją zimnej wojny, jeżeli już nie między państwami, to między grupami ludzi.
Wielokrotnie pisałem, że służby specjalne, aby przetrwać żywią się zimną wojną, potrzebują swojej bestii. Kiedyś taką bestią dla Zachodu był Wschód a dla Wschodu Zachód. I wszystko było proste. Teraz wszystko się pokręciło. Na własnym, krajowym podwórku mamy czerwonych, różowych, czarnych, a w odwodzie są zawsze Żydzi, masoni i cykliści. Gdy sytuacja się normalizuje, służby specjalne ogarnia niepokój. Otwierają szeroko drzwi, by - jak twierdzą znawcy problemu - pokazać opinii, że nieprzyjaciel jeszcze istnieje, że nie skończyła się konieczność ostrzegania na czas i że oni, efektywni, godni zaufania, kompetentni i patriotyczni, za wszelką cenę są gotowi służyć narodowi.
Wówczas to wysłannicy służb specjalnych szukają w wybranym państwie grup, którym “można by pomóc”, a kombinując jak napełnić złotem własne kasy organizują gigantyczne prowokacje. Handlując narkotykami, bronią i agentami, korumpują polityków i “produkują” wrogów, aby mieć z kim walczyć. Bez żenady pokazują się w fałszywym świetle obrońców “sprawy narodowej”. Zjednując mocodawców ze sfer politycznych, a czasami trzymając polityków w szachu materiałami zdobytymi w przeszłości, igrają z naszym losem pod pretekstem, że nas chronią.
Gdy służby specjalne się rozrastają, kurczą się zarazem swobody obywatelskie. Niegdysiejsi szpiedzy zadziwiająco łatwo przekonują władze o własnej niezbędności, potrafią sprytnie usługiwać politykom, stwarzając wrażenie gwaranta bezpieczeństwa. Dzieje się tak przeważnie wówczas, gdy sytuacja polityczna zagraża funduszom szpiegów lub samemu ich istnieniu. Faceci ze służb specjalnych dostają wysypki i mają złe sny, gdy tylko pomyślą, że mogliby żyć wyłącznie z własnej pensji. Obecnie nikt już nie szpieguje dla ideologii, nikt nie brudzi sobie rąk ze względów uczuciowych. W szpiegowskim towarzystwie prawie zawsze chodzi o duże pieniądze. Czasami o zemstę, rzadko o bezpieczeństwo.
Służbom specjalnym potrzebna jest do tego reklama. Prowadzą ją, wykorzystując bezwzględnie niektórych dziennikarzy. Faceci ze służb specjalnych są mistrzami autoreklamy. I już nikt nie zwraca uwagi na łgarstwa sączące się niczym jad z mediów. Cóż, informacje idą w lud. Jakże je dementować.
Proces Generała i towarzyszy nie jest od tego wolny. W następnym blogu kilka uwag, dlaczego W. Jaruzelski nie wykorzystuje do obrony materiałów z gry z “Solidarnością”. Materiałów które do roku 1989 były zgromadzone na twardych dyskach komputerów Firmy. To kilkanaście tys. dokumentów. Gdzie są te dyski?
HASLO BLOGU:
Czy osioł może być tragiczny? Tak, szczególnie gdy upada pod ciężarem informacji, których nie może zrozumieć.

Sowieckie i peerelowskie służby specjalne, a działalność gen. W. Jaruzelskiego

6 paź 2008

Ktokolwiek przez nieuwagę albo nieudolność powstrzymuje choć na chwilę marsz ludzkości, jest jej dobroczyńcą.

Emil M. Cioran

Siedzę, czytam, dzwoni telefon. Słyszę: “Zabijemy cię!”
Też dobrze - odpowiadam, bo rano zawsze jestem uprzejmy.
Siedzę, czytam, dzwoni telefon. Słyszę: “Umrzesz!”
A ty ch… myślisz, że będziesz żył wiecznie? odpowiadam słowami Stanisława Dygata, gdyż wieczorem uprzejmości u mnie jakby ciut mniej.
Wiem, kto dzwoni. Poznaję rozmówców po metodach, charakterystycznych powiedzonkach, czasami po głosie. Zastanawiam się, czego ci ludzie ode mnie chcą. Jedni mnie straszą, inni pouczają.
Z okazji procesu generała Jaruzelskiego nasiliła się liczba agresywnych telefonów. Nie przekonano mnie. I tak uważam, że proces Generała przed sądem karnym jest przedsięwzięciem spartaczonym. Moim zdaniem, właściwe byłoby postawienie W. Jaruzelskiego przed Trybunałem Stanu. Byłoby to lepsze dla historii [sąd karny, zajmujący się wyjaśnianiem problemów historycznych, jest tym samym, czym strzyżenie łysych]. Na pewno byłoby godniejsze, ale tłuszcza miałaby gorszą zabawę.
Postanowiłem więc, w kilku kolejnych blogach opowiedzieć to, co wiem o niektórych faktach związanych z Generałem. Dziś kilka akapitów na temat: Generał, a peerelowskie i sowieckie służby specjalne w oczach specjalistów tych służb.
Szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu, gen. Władysław Pożoga powiedział mi kiedyś: sami nigdy nie przekazywaliśmy stronie radzieckiej żadnych materiałów bez zgody przełożonych. O wszystkich kontaktach polsko-radzieckich wiedział minister, a za jego pośrednictwem Jaruzelski. Zdarzały się natomiast inne sytuacje. Generał Jaruzelski w mojej obecności przekazywał ważne informacje generałowi Pawłowowi, szefowi radzieckiej rezydentury KGB w Polsce.
Informacje te dotyczyły walki z opozycją i z klerem. Zdumiała mnie agresywność wypowiedzi generała, brutalne traktowanie przeciwników politycznych i hierarchii kościelnej. Przekazał przedstawicielowi KGB nazwiska czołowych opozycjonistów, szczegółowo ich scharakteryzował, podkreśliwszy słabe i mocne strony. Szeroko rozwodził się o działalności poszczególnych osób, wskazując na ich antyradzieckość. Były to informacje oparte o materiały MSW i służb wojskowych. Omówił nasze zamiary wobec opozycji, poinformował, jakie kompromitujące materiały mamy o poszczególnych osobach. W podobny sposób przedstawił sprawy związane z Kościołem. Nawet dla mnie nie była to sympatyczna informacja. Przedstawianie w tak czarnym świetle opozycji i Kościoła wydawało mi się przesadzone, a nawet szkodliwe. Irytowała mnie skrupulatność z jaką Pawłow notował każde słowo.
No to oddajmy głos Pawłowowi. Rezydent KGB tak opowiada o początkach swej kariery w Peerelu: … liczyłem, że będę miał możliwość częstszych spotkań z ministrem (W. Jaruzelskim - przyp. H.P), który był jednym z najbardziej wpływowych członków Biura Politycznego. […] interesowałem się każdym człowiekiem perspektywicznym dla celów naszego wywiadu, niezależnie od miejsca, jakie zajmował w hierarchii politycznej czy społecznej […]. Przełomowym momentem było spotkanie i luźna rozmowa w swobodnej domowej atmosferze u szefa polskiego wywiadu wojskowego generała Kiszczaka […] od razu postanowiłem wykorzystać nadarzającą się okazję do rozmowy z Jaruzelskim […]. U Kiszczaka rzeczywiście zebrali się tylko jego wojskowi koledzy z żonami. Wielu spośród nich już znałem, pozostałym przedstawił mnie gospodarz. Wkrótce zjawił się minister Jaruzelski z małżonką Barbarą, z którą tego wieczoru zapoznała się moja żona Kławdia. Wiedząc o moim zainteresowaniu rodziną ministra, moja żona podzieliła się swoimi wrażeniami i informacjami o rodzinnych “szczegółach” życia Jaruzelskiego, uzupełniającymi obraz tego człowieka, o których dowiedziała się od pani Barbary […]. Minister uśmiechnął się. Z rzucającą się w oczy szczerością i rzadką dla niego wylewnością zaczął opowiadać przede wszystkim o sobie […]
Ta długa rozmowa (z W. Jaruzelskim - przyp. H.P.) zapadła w moją pamięć. Najważniejsze co mi dała, to przekonanie, że życzliwy stosunek ministra do mnie był szczery i odzwierciedlał jego generalny stosunek do przyjaźni i sojuszu między Polską a Związkiem Radzieckim. Nabrałem przekonania, że w osobie Jaruzelskiego mamy autentycznego przyjaciela naszego kraju […]. Tłem następnych spotkań z Jaruzelskim, a było ich podczas 12 lat niemało, były skomplikowane wydarzenia polityczne, w których ten człowiek odgrywał coraz większą rolę i coraz silniej wpływał na ich przebieg. Już w połowie lat siedemdziesiątych, na które przypadają moje pierwsze spotkania z Jaruzelskim, był on wpływowym politykiem a nie tylko szefem resortu obrony. Dlatego bardzo dziwnie brzmią dla mnie słowa Jaruzelskiego, wypowiedziane w 1991 roku w wywiadzie dla tygodnika “Nowoje Wriemia” - o tym, że przez dziesięć lat tylko “z urzędu” był członkiem Biura Politycznego, co należy rozumieć, że po prostu biernie asystował posiedzeniom najwyższego organu władzy partyjnej. Co w takim razie z decyzjami Biura, które popierało się, za które ponosiło się odpowiedzialność? […]. Trudno powiedzieć, aby Jaruzelski był interesującym rozmówcą poza tematami politycznymi. Być może starannie krył swoje myśli i przemyślenia, ale nie zapamiętałem żadnej barwnej metafory, dosadniejszego określenia […]. 12 grudnia 1981 roku - dzień przed… Nasza rezydentura poinformowana już wcześniej o tym, że w najbliższych dniach należy oczekiwać tej bezprecedensowej w kraju socjalistycznym operacji, znajduje się w pełnej gotowości mobilizacyjnej. 12 grudnia po południu oczekiwałem na przylot zastępcy przewodniczącego KGB, szefa wywiadu Władimira Kriuczkowa. Tuż przed wyjazdem na lotnisko otrzymałem informację, że decyzja o dniu “W” została podjęta. U trapu samolotu przekazałem Kriuczkowowi tę wiadomość i natychmiast z lotniska przyjechaliśmy do siedziby rezydentury, skąd przesłaliśmy Andropowowi dokładny raport, podpisany przeze mnie i Kriuczkowa.
W nocy z 12 na 13 grudnia praktycznie nie spaliśmy, analizując napływające doniesienia o przebiegu końcowej fazy przygotowań, a od północy - o realizacji znanego nam planu.
Po tych prominentnych funkcjonariuszach służb specjalnych oddajmy głos kolejnemu wybitnemu funkcjonariuszowi, tym razem GRU, który rezydował w Warszawie, a którego znałem jako Pułkownik Rafik. Oto, co zanotowałem: Generał Pawłow miał ogromną siłę przebicia. Znacznie większą niż rezydentura GRU. W momentach napięć przedstawiciele Pawłowa stale przebywali w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego i w sztabie MSW. Od dnia 12 grudnia 1981 r., czyli od momentu dania sygnału do wprowadzenia stanu wojennego, otrzymywali wszystkie meldunki opracowywane przez te sztaby. Dokładnie znali i śledzili rozwój sytuacji w Polsce. Oprócz tego dysponowali precyzyjnie zorganizowaną siecią własnych informatorów. Mieli ich w kręgach partyjno-rządowych jak i opozycyjnych. Oczywiście, sieć ta nie podlegała kontroli ani nawet rozpracowaniu przez WSW lub Departament II MSW. Polskie służby specjalne w czasach Peerelu nigdy nie interesowały się działalnością KGB i GRU w Polsce.
Takich i podobnych rozmów odbyłem setki. Jaki wniosek wyciągam? Jak wyglądała współpraca tzw. Bratnich służb? Odpowiedź jest nieskomplikowana, sprowadza się do stwierdzenia: My [to znaczy: służby MSW & MON] przekazujemy im [służbom sowieckim] wszystko co mamy i wiemy, oni nam to, co chcą.
W zwasalizowanym państwie nie mogło być inaczej. Gensek protekcjonalnie poklepywał po ramieniu pierwszego sekretarza PZPR, przewodniczący KGB ministra spraw wewnętrznych, dowódca Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego ministra obrony, a ambasador sowiecki w Warszawie wszystkich, którym pozwolił się do siebie łaskawie zbliżyć. L. Breżniew, na przywitanie walił po plecach W. Gomułkę, E. Gierka czy W. Jaruzelskiego, tykając bezczelnie polskich przywódców, co w Imperium od wieków jest oznaką pogardy. Ci, trzymając ruki po szwam, szczerząc zęby z uciechy, odpowiadali radośnie: “Dzień dobry Wielce Szanowny, Drogi Leonidzie Iliczu”.
W. Pożoga wielokrotnie skarżył się, że był bardzo źle przyjmowany w Moskwie, pilnowany, śledzono jego każdy krok itp. Równocześnie były pierwszy zastępca Cz. Kiszczaka nie reagował, że nawet podrzędni funkcjonariusze rezydentury KGB w Polsce mają legitymacje oficerów SB [rezydenci GRU dysponowali legitymacjami WSW]. Na podstawie tych legitymacji, oficerowie KGB mogli nie tylko wchodzić do najtajniejszych obiektów w Peerelu, uzyskiwać wiele najtajniejszych informacji, ale przede wszystkim mogli werbować agenturę “pod obcą flagą” i nikt w MSW czy WSW nie wiedział kto, kogo, kiedy i gdzie zwerbował. Do dziś tego nie wiadomo.
Z drugiej strony np. gen. Pożoga, aby wejść na Łubiankę musiał czekać na doraźne wystawienie przepustki, a nawet, gdy już wszedł do środka, niepodobieństwem było aby poruszał się po siedzibie KGB samopas. Zawsze miał towarzystwo. Po gmachu MSW, ale nie tylko, sowieccy oficerowie służb specjalnych hasali swobodnie, jak wilki na połoninie, wybierając bezpieczniackie owieczki do skonsumowania.
A co w tym czasie robili funkcjonariusze kontrwywiadu w MON i MSW? Łowili opozycjonistów. No, nie tylko. Szło na to nie więcej niż 85 proc. wysiłku.
HASŁO BLOGU:
Lepiej zabić niż grozić. Trup nie myśli o zemście.

Wojna Wałęsy ze służbami specjalnymi, fałszywki na Nobla, gra w “Solidarność”, gen. S. Kowalczyk i inni

30 wrz 2008

,

Nie wolno wdawać się w sprzeczki i awantury. Trzeba wziąć nogi za pas i zlekceważyć wszelkie obelgi od ludzi bezmyślnych [a mogą przyjść tylko od bezmyślnych] i jednakowo oceniać zaszczyty i krzywdy ze strony motłochu. Pierwsze nie powinny nas radować, drugie - martwić.

Lucjusz A. Seneka

Przyznam, że z mieszanymi uczuciami oglądałem imprezy jubileuszowe z okazji 65-lecia urodzin i 25-lecia przyznania Pokojowej Nagrody Nobla Lechowi Wałęsie. Dlaczego? Masakrując wieszcza napiszę tak:
Dlaczego uroczystość mi zbrzydła?
Za dużo święconej wody, za mało zwykłego mydła.
Oglądałem Jubilata. Słuchałem jego słów, gdy mówił, że cieszy się, iż koledzy mu nie przeszkadzali zwyciężyć komunę…
Słuchałem, a przed oczami jawił mi się inny Lech Wałęsa. Ten z dokumentów służb specjalnych, z opowieści wielkich funków bezpieki, a także opowieści tych, co stali nad bezpieką, i także relacje tych, co wykonywali różne dziwne polecenia mające na celu jedno: “przeciągnąć na swoją stronę, albo unieszkodliwić tego parszywego eks kaprala z Gdańska. Który przecież jadł nam z ręki, a teraz nie chce i kąsa dłoń, która okazywała mu tyle życzliwości”.
Szpital MSW w Warszawie nie jest wesołym miejscem. Długie tygodnie leżenia. Smętne spacery korytarzami szpitalnymi, przerywane przysiadami na stojących pod murami krzesłach. Rozmowy. Najczęściej z gen. dyw. Stanisławem Kowalczykiem, byłym dupowkrętem Edwarda Gierka i ministrem spraw wewnętrznych. Obaj czekamy na wyrok. Ja po śmierci klinicznej. Generał przed śmiercią faktyczną. Rozmawiamy nie jak generał z pułkownikiem, a jak piżamowiec z piżamowcem. Takie rozmowy są chyba szczere. Rozmawiamy o wszystkim, a w końcu i tak schodzi na Wałęsę.
On był nasz - przekonuje generał. Jest Pan tego pewien? - pytam, bo znam sprawę z opowieści wysłuchanych w innym ważnym gabinecie. Tak. Jestem pewien - potwierdza Kowalczyk.
A widział Pan dokumenty? - nie daję za wygraną. No nie. Po co. Meldowano mi, jak sprawy z Wałęsą stoją. Pan też meldował Gierkowi, w Magdalence, że całą opozycję nakryjecie czapkami. I co? To was nakryto - kontruję.
Ekipa Edwarda przegrała nie w wyniku działań opozycji. Nasza klęska nie była rezultatem działań opozycji, a wynikiem knucia innych polityków, wspartych na dodatek radzieckimi - mówi eks minister, a w jego słowach słyszę smutek. Ma Pan Generale żal do Wojciecha Jaruzelskiego, bo to on was “załatwił”? Tak, on nas “załatwił” - potwierdza.
No, nie tylko Jaruzelski - oponuję. Sporo namieszali Pańscy najbliżsi niegdysiejsi współpracownicy, generałowie, Mirosław Milewski i Władysław Pożoga. A był jeszcze gen. dyw. Witalij Pawłow… Ach, Pawłow - przerywa mi generał - rozmawiałem z nim na temat Wałęsy już po rozpoczęciu strajków, gdy jego nazwisko zaczęło się coraz częściej pojawiać w meldunkach z Wybrzeża.
I Pawłow powiedział Panu, żebyście nie przesadzali z fałszywkami, bo tak grubej prowokacji nikt nie kupi. Prawda? - pytam sugerująco.
Ma pan, pułkowniku, dobre informacje. Skąd? Od generała Pożogi - wyjaśniam.
Ach, Pożoga! Pamiętam go. Ja go ściągnąłem z Gdańska do Warszawy, bo dobrze się spisał w grudniu 1970 r. I ja go, niestety, zrobiłem szefem kontrwywiadu. Dlaczego niestety? - pytam. Bo nas zdradził. Przeszedł na stronę Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka.
Zaprzeczam, bo mam w pamięci charakterystyki W.J. & Cz.K. napisane odręcznie przez Pożogę, na moją prośbę [zob. Tajna historia Polski].
I tak sobie rozmawiamy dzień po dniu, wieczór w wieczór. I Kowalczyk dochodzi do wniosku, że to może nie była zdrada, a chęć podskoczenia wyżej w hierarchii resortu. Pożodze zdrada się opłaciła. Jaruzelski zrobił go pierwszym zastępcą Kiszczaka, szefem chyba najważniejszej służby, która trzymała nici z wszystkich placówek krajowych i zagranicznych służb specjalnych MSW. A kto ma informacje, ten musi mieć i stanowisko. A u Kowalczyka Pożoga był zaledwie dyrektorem departamentu…
Przez kilka wieczorów Kowalczyk wracał do Wałęsy i Pożogi. Dręczył go ten temat. Aby rozwiązać język generałowi opowiedziałem mu co nieco. Opowiedziałem, że byłem zdziwiony, gdy Pożoga, w połowie lat 80. powiedział, że istnieje możliwość ujawnienia dwóch agentów o pseudonimach “Bolek” i “Zapalniczka”. I że umożliwiono mi zapoznanie się z dokumentacją operacyjną dotyczącą tych figurantów. Dodałem jednak, że nie wiem, czy była to cała dokumentacja dotycząca tych dwóch rozpracowywanych postaci. Wyjaśniłem też, że kilka dni po powrocie z Gdańska, gdzie czytałem materiały dotyczące sprawy “Bolka” i rozmawiałem z niektórymi funkcjonariuszami i figurantami znającymi częściowo sprawę rozpracowywania przywódcy “Solidarności”, Pożoga oświadczył, abym zapomniał o całej sprawie. Ale ja, co chyba oczywiste, nie zapomniałem, albowiem, nawet o ile zapoznałem się jedynie z częścią dokumentacji, to i tak było to tak ciekawe, że byłbym idiotą, gdybym posłuchał Pożogi.
Jaką postacią jawił mi się Wałesa z oglądu z połowy lat 80.?
Nie odkryję Ameryki. Gdybym miał odpowiedzieć jednym słowem, powiedziałbym, że nietuzinkową. Gdybym musiał uzasadnić ten sąd, musiałbym napisać książkę.
Co najbardziej utkwiło mi w głowie? Nie będąc ani trochę zdziwiony faktem, że w tego typu materiałach operacyjnych mamy zazwyczaj szalone pomieszanie materiałów prawdziwych z fałszywymi [a fałszywki są wykonywane nie po to, aby oszukiwać samych siebie, a po to, aby sprawy operacyjne nabrały większej dynamiki], zwróciłem uwagę na dwie sprawy.
Pierwsza - możliwość ujawnienia tzw. sprawy “Bolka zbiegła się z przerwaniem dobrze rokującej gry operacyjnej z Amerykanami [ze strony MSW prowadzili ją W. Pożoga i prof. Adam Schaff, a ze strony USA, były ambasador Stanów Zjednoczonych w Warszawie i zastępca Sekretarza Stanu USA]. Grę przerwała decyzja Cz. Kiszczaka, przypuszczam, że podjęta na polecenie W. Jaruzelskiego. Nie wykluczam inspiracji Pawłowa.
I druga - wykonanie dwu różnych kompletów fałszywek dotyczących L. Wałęsy. Fałszywek wykorzystywanych, w pierwszym wypadku do utrącenia w 1982 r. przyznania przywódcy “Solidarności” Pokojowej Nagrody Nobla oraz, w wypadku drugim - do przyznania tej nagrody w 1983 r.
Jak dowodzą fakty, w obu wypadkach działania specjalistów MSW okazały się skuteczne [niektóre “papirusy” drukowano we własnych tajnych drukarniach MSW przy ulicach Miłobędzkiej oraz Rakowieckiej, a niektóre przygotowywały laboratoria Stasi z NRD].
Te trudne do wytłumaczenia na pierwszy rzut oka manewry z wykonywaniem dwóch rodzajów fałszywek, okazały się zadziwiająco proste. Zapytałem o to Pożogę. Potwierdził moje przypuszczenia. Usłyszałem, że w pierwszym wypadku chodziło, by Wałęsa nagrody nie dostał, a w drugim, aby ją dostał. I tak się stało. Dlaczego?
Toczyła się gra operacyjna z krajowymi i zagranicznymi strukturami “Solidarności”. Chyba największa gra nowożytnej Europy. Jej zasięg był bardzo szeroki, obejmował wszystkie kontynenty. Pomagali Sowieci i inne służby demoludów. Pereelczykom chodziło o zmajdrowanie czegoś na kształt byłej V Komendy WiN. Sowieci mieli także inne, chyba nawet ważniejsze cele - plasowanie własnych agentów w newralgicznych miejscach kuli ziemskiej. Do 1989 r. w MSW była z tej gry obszerna dokumentacja. W książce Służby specjalne atakują zamieściłem fragmenty niektórych dokumentów oraz podałem numery dysków i zbiorów komputerowych z tymi materiałami. Ciekawe, że wedle mojej wiedzy, ta bardzo obszerna dokumentacja nie dotarła do IPN, a przecież powinna. Nie wykluczam, że jest to jedna z przyczyn, dla których w książce S. Cenckiewicza i P. Gontarczyka o L. Wałęsie, nie znalazło się nic na temat gry w “Solidarność” i roli L. Wałęsy. Roli niabanalnej, bo ukazującej przywódcę związku, na tle innych uczestników, w bardzo korzystnym świetle.
A więc gra a L. Wałęsa? Cóż, wedle mojej oceny, planowano dla niego rolę taką, jak niegdyś dla gen. A. Fieldorfa Nila - szefa gry. Przyznał to Pożoga. Potwierdził Milewski. Zgodził się z tym Kowalczyk.
Fieldorf odmówił przyjęcia propozycji. Zapłacił za to głową.
A L. Wałęsa? Myślę, że podjął nadzwyczaj ryzykowną grę. I, pokazując służbom specjalnym gest Kozakiewicza, wygrał. Mimo słabości ruchu, którym dowodził po kapralsku, doprowadził do Okrągłego Stołu. Mimo pozornej przewagi, generałowie jedli Mu z ręki. Czynili tak nie dlatego, że Wałęsa był taki sprytny, mądry, silny czy przebiegły, a dlatego, że generałowie wiedzieli znacznie lepiej niż strona opozycyjno-solidarnościowa, że komunizm ledwo dyszy, że nadszedł czas agonii systemu. Stan wojenny dokompromitował realny socjalizm i aparatczycy zrozumieli, że nie ma się o co bić. Trzeba ratować własne dupy, brać co się da i ile się da. Okrągły Stół sprawił, że byliśmy w awangardzie rozpieprzania systemu. I to było dobre.
Przy okazji uwaga dotycząca sensacji o rzekomych zamachach na Wałęsę. To blef i mistyfikacje, to kolejne fałszywki i inne dezinformacje.
Zadziwiające historie. Próbuję je uporządkować i opisać w Kodzie szpiega.
Kowalczyk zmarł niedługo po wyjściu ze szpitala. Pogrzeb był piękny. Wielcy ludzie Kraju Pieroga i Zalewajki nie płakali. Generał zabrał do grobu wiele tajemnic ostatnich lat Peerelu. Nie żyje także gen. Milewski. Pożoga milczy. Martwi to historyków, cieszy zainteresowanych. Gawiedź musi zadowolić się historyjkami z drugiej ręki.
HASŁO BLOGU:
Kto wielkiego dzieła dokonał, nie musi się przejmować drobnostkami.

W. Putin wedle E. Ewart, Gruzja, D. Miedwiediew, Rosja

15 wrz 2008

To co robią, przypomina czasami zabawę w Indian - agenci KGB pilnują agentów CIA, którzy śledzą i zwalczają agentów Moskwy razem z BND. izraelskim Mossadem czy angielskim MI-5. W tym celu na zachodnio - wschodniej kanapie kładzie się dyplomatom prostytutki, zatruwa parasole, a starzejące się sekretarki dostają od kawalerów ze Wschodu bukiety róż. Żaden kraj świata nie wierzy, że można się obyć bez tajnej służby…

Markus Wolf

Poznęcałem się niedawno nad filmem Ewy Ewart, dotyczącym tajnych więzień CIA. Tym razem obejrzałem kolejny film tej autorki, emitowany przez TVN 24. Film o Władimirze Putinie. Moim zdaniem, film znakomity. Ewart zaczyna film mocną sceną. I tak już było do końca. Kapitalne fragmenty ze szczurem, ze świętym źródłem i palantami, zachwyconymi W. Putinem, ale nie tylko. Można długo snuć ochy i achy nad tym obrazem. Zapewne uczynią to inni, lepiej się na tym znający.
W tym miejscu dorzucę swoje trzy grosze do sylwetki Putina, jako, że i ja miałem kontakt z W. Putinem [zob.: “Tajna historia Polski”], tyle, że było to wówczas, gdy nikt przy zdrowych zmysłach, nie mógł przypuszczać, że niepozorny, acz, takie odniosłem wrażenie, wściekle inteligentny starszy lejtnant KGB, dojdzie w błyskawicznym tempie do najwyższych stanowisk w Rosji. Ba, w tamtym czasie [1986 r.] jedynie szaleniec mógł przypuszczać, że za trzy lata Imperium będzie byłym imperium.
Ale i bardzo dobry film mógłby być lepszy. Czego mi brakuje w filmie Ewart? Przede wszystkim szerszego potraktowania okresu drezdeńskiego Putina. Myślę bowiem, że to ten okres odcisnął trwałe piętno na przyszłym prezydencie, a obecnym premierze Rosji. Nie mogę także wykluczyć, że obecne dobre, a niekiedy znakomite stosunki Rosji z Niemcami są konsekwencją niegdysiejszej działalności KGB na kierunku NRF.
W filmie brakuje mi np. pytania dlaczego W. Putin miałby się ograniczać jedynie do spraw lokalnych okołodrezdeńskich? Nie wytrzymuje krytyki stwierdzenie, że Drezno było mało znaczącym elementem w strukturach KGB na terenie NRD. Było wręcz przeciwnie. Zastępca Domu Kultury Radzieckiej w Dreźnie - Putin, miał rozległe prerogatywy obejmujące działania nie tylko na terenie NRD, ale przede wszystkim w RFN. Słynna, światowej sławy galeria, była miejscem kntemplowania nie tylko dzieł sztuki, ale także miejscem spotkań o charakterze agenturalnym.
Należy przy tym pamiętać, że druga połowa lat 80. była w tzw. demoludach czasem intensywnego kamuflowania spraw KGB w państwach wasalnych, ba, był już zakończony proces przejścia KGB & GRU na struktury głęboko konspiracyjne.
Czy mnie zdziwiło błyskawiczne wyniesienie Putina? Nie. Borys Jelcyn miał tragicznie mały wybór. Albo namaści na prezydenta Rosji kogoś ze służb specjalnych, albo władzę przejmie ktoś z armii. Z dwojga złego Jelcyn wybrał przedstawiciela KGB. Postawił na młodego kagiebowca, który znał Zachód, wiedział nie tylko jak ludzie żyją w Rosji, ale także na Zachodzie. Ponadto następca Jelcyna. miał na Zachodzie swoich ludzi, co mogło być przydatne w budowaniu w przyszłości poparcia dla Rosji, np. w Niemczech. A jakie atuty miałby kandydat armii? Cóż? Twarde głowy i rakiety. 23 tys. głowic. No i jeszcze okręty podwodne i jakieś inne gadżety - czołgi, samoloty etc.
Żałuję, że Pani Ewert nie wpadło do głowy, aby zapytać kogoś kompetentnego o niejakiego Gerharda Schrodera, wówczas niezbyt znanego prawnika, następnie kanclerza Niemiec, po zejściu ze stanowiska uhonorowanego wysoko płatnym stanowiskiem na Wielkiej Rurze. Czy przyjaźń Putina z tym politykiem nie datuje się przypadkiem z okresu drezdeńskiego?
No, pytań mogłoby być znacznie więcej, ale po co je mnożyć, można jedynie żałować, że E. Ewert nie mogła zapytać o sprawy związane z Gruzją, o stosunek Putina do Miedwiediewa i Saakaszwilego.
Ciekawe byłoby zastanawianie się, czy Putin, w ramach umacniania kontrolowanych przez siebie służb specjalnych, nie wpuścił na gruzińską minę Miedwiediewa, optującego za armią? Bo to przecież Miedwiediew, wydając rozkaz armii ataku na Gruzję, musi, w kontekście Czeczenii, wytłumaczyć światu, za czym się opowiada? Jeżeli powie, że Saakaszwili jest bandziorem wysyłającym wojsko na własnych obywateli, to jak wytłumaczy zbrodnie Rosji w Czeczenii? Jeżeli natomiast uzna problem z Czeczenią za normalny, to jak wytłumaczy, że Saakaszwilii jest wedle Moskwy passe?
Przecież ani Miedwiediew, ani Putin, nie mogą przyznać, o co naprawdę chodziło w awanturze w Gruzji. Wspominałem o tym w kontekście sowieckich interwencji na Węgrzech , w Czechosłowacji i w Afganistanie. Chodziło o instalacje baz wojskowych w tych krajach. No i atak na Gruzję przyniósł Rosji oczekiwany rezultat, w dodatku w dużym stopniu zaakceptowany przez Zachód. Wprawdzie Armia Rosyjska opuści terytorium Gruzji, ale z wyjątkiem Abchazji i Osetii Płd. Moskwa uznała ich niepodległość, zamierza zbudować tam bazy wojskowe i utrzymywać w nich 8. tys. kontygent wojskowy. Ponadto opozycja gruzińska przygotowuje się do wysadzenia z siodła Saakaszwilego.
Ale nie wykluczone, że Miedwiediew & Putin niczego światu tłumaczyć nie muszą. A Zachód i tak ich nietłumaczenie kupi.
HASŁO BLOGU:
Dla triumfu zła potrzeba tylko, żeby mądrzy ludzie nic nie robili.

Kategoria: Bez kategorii | 2 Komentarzy »

Jak czekista z czekistą, gen. E. Buła a sprawa mjr. Słabego, tajemnice Westerplatte, pogotowie seksualne MSW

14 wrz 2008

Powiedz mi przede wszystkim, czy “człowiek” jest człowiekiem?

Św. Augustyn

Zanim przejdę do relacji dotyczącej mojego ostatniego [mam nadzieję], spotkania z gen. E. Bułą, spełniam obietnicę daną Kierownikowi Kieratu i przedstawiam fragment znacznie szerszej rozmowy, w czasie której usiłowałem się wcielić w dwóch czekistów. Oto zapis:
Czekista I: - Po co ty to piszesz?
Czekista II: - Sam nie wiem.
Czekista I: - Oj niedobrze, niedobrze. Trzeba się będzie tobą zająć.
Czekista II: - Dlaczego niedobrze?
Czekista I: - Bo widzisz bratku! Wydaje się nam, ba, jesteśmy pewni, że publikując pewne dokumenty i relacje, ujawniasz tajemnice państwowe.
Czekista II: - Publikuję dokumenty już odtajnione, relacje autoryzowane, a poza tym, największą tajemnicą państwową jaką komukolwiek ujawniłem kiedykolwiek jest to, że rządzili, rządzą i będą nami rządzić durnie, bo taka jest logika zdarzeń i taki wniosek wynika z dokumentów, rozmów i analiz najróżniejszych wypowiedzi ludzi władzy, ale nie tylko.
Czekista I: - Weź pod uwagę, że nie wszystkim się to podoba. Pamiętasz?!!!
Czekista II: - Oczywiście, że pamiętam.
Czekista I: - Opublikowałeś kilka tekstów o tzw. Pogotowiu Seksualnym MSW [PS MSW]. Żeńskim, męskim i wielopłciowym. Asy pogotowia męskiego i wielopłciowego uwiedli nie tylko kilkadziesiąt żon dyplomatów i polityków, ale także jednego z największych intelektualistów francuskich Michela Foucaulta. Nie można wykluczyć, że realizatorzy kombinacji operacyjnej CBA przeciwko posłance Beacie Sawickiej, byli pod wrażeniem sukcesów osiąganych przez PS MSW i “polecieli” tą metodą.
Czekista II: - Nie mogę odpowiadać za różnych tandeciarzy grasujących w Kraju Pieroga i Zalewajki.
Czekista I: - Po ogłoszeniu statutu tajnego Zespołu Operacyjnego Departamentu III MSW rozmawiano z tobą w UOP.
Czekista II: - Łaskawco! Ty to nazywasz rozmową?
Czekista I: - A jak mam to nazwać?
Czekista II: - Brutalnym, chamskim przesłuchaniem w dobrym stalinowskim stylu.
Czekista I: - Dlatego poleciałeś do ministra Andrzeja Milczanowskiego, aby naskarżyć na UOP? I co?
Czekista II: - Minister mnie wprawdzie przeprosił za zachowanie podwładnych, ale dzisiaj myślę, że nie był to właściwy adres, pod który należało wnosić uwagi dotyczące pracy UOP.
Czekista I: - Poza tym, ciekawi nas, w jaki sposób wkradłeś się w zaufanie Firmy?Antoni Macierewicz, w twojej ulubionej stacji TVN 24 twierdzi, że byłeś funkcjonariuszem komunistycznych służb specjalnych.
Czekista II: - Oczywiście, że byłem, a tak twierdzi nie tylko Macierewicz. Ale to on ma rację. Byłem generałem NKWD, a on moim najlepszym agentem ksywka “Che Guevara”. Adwersarzom nic nie przeszkadza, że w momencie rozwiązywania NKWD ja miałem 10 lat, a Macierewicz rok. Ale, wiesz co? Pocałuj się tam, gdzie radzi Bohumil Hrabal.
Czekista I: - No to wracaj do spotkania z Bułą.
Czekista II: - Wykonuję:
Po rozmowie z gen. Stopińskim złożyłem wizytę innemu znajomemu generałowi, wówczas jeszcze pułkownikowi, Edmundowi Bule, szefowi Wojskowej Służby Wewnętrznej, spadkobierczyni chlubnych tradycji Informacji WP.
Buła ma za sobą służbę w Informacji i WSW. Zaczynał jako porucznik od oficera Informacji odbywając - jak sam twierdzi - jednocześnie praktykę u oficera Informacji kpt. Leszczenki [skierowanego do WP z NKWD]. W 9 Dywizji, jako pierwszy z Polaków został wyznaczony na stanowisko oficera Informacji 28 pułku piechoty [przypomnę, że pierwszym Polakiem, który objął znaczącą funkcję w żywiole enkawudystów, zajmujących wszystkie kierownicze funkcje w Informacji WP, był płk Anatol Fejgin]. Od 1945 r. 9 Dywizja brała udział w walkach o tzw. utrwalanie władzy ludowej w Rzeszowskiem. 28 pp stacjonował początkowo w Łańcucie, a następnie w Przemyślu, zajmując się m.in. zwalczaniem WiN.
A w SB w Przemyślu działał w tym czasie inny specjalista od spraw WiN-owskich, odkomenderowany z WUBP w Rzeszowie, ówczesny chorąży W. Pożoga. Buła z Pożogą spotkali w Przemyślu kolejnego “tropiciela” byłych AK-owców, ppor. Jana P., zastępcę szefa Informacji 8 PO WOP [cala trójka dosłużyła się szlifów generalskich i wysokich stanowisk w MON i MSW, chociaż Buła najpóźniej]. Co prawda Buła został odkomenderowany do Zarządu Informacji Krakowskiego Okręgu Wojskowego, ale po samobójczej śmierci swego następcy na stanowisku oficera Informacji 28 pp por. Anatola Wierzbickiego, wrócił do Przemyśla, aby dowieść, że samobójstwo nie było samobójstwem, a morderstwem. Wprawdzie Buła żadnymi dowodami nie dysponował, że za sprawą krył się WiN, ale brak dowodów był najlepszym dowodem, że popełniono zbrodnię.
Trójka przyszłych generałów wkroczyła do akcji. Wytypowano i aresztowano winnych. Ta działalność kosztowała życie mjr. Słabego, który nie dość, że umoczony w WiN, to jeszcze zajmował niepartyjne stanowisko w sprawie Westerplatte. A oficjalne stanowisko było m.in. wypracowane przez niezawodnego Fejgina, zatwierdzone przez przyjaciela zastępcy szefa GZI Jakuba Bermana, zaakceptowane przez Tomasza. Więc co tu do roboty miał trójka funkcjonariuszy SB & Informacji WP? Tylko pilnować, aby nikt się z głupstwami nie wychylał. A jak się wychylał, to należalo mu dać nauczkę. Słaby ją dostał. I milczał. Bo najlepiej milczy trup. Krótko i po żołniersku. Takie były mniej więcej sugestie moich rozmówców.
Odwiedzając szefa WSW, niestety nie wiedziałem o jego przeszłości, naiwnie poprosiłem pułkownika o udostępnienie akt operacyjnych dotyczących mjr. Słabego. Buła kazał mi przyjść za dwa tygodnie. Spełniwszy życzenie usłyszałem: “ Przykro mi, pułkowniku. Spóźniliśmy się. Właśnie zniszczono dokumentację dotyczącą majora Słabego. Po prostu upłynął przewidziany przepisami czasookres jej przechowywania. Aby wam wynagrodzić stratę, macie tu inną lekturę”. Otrzymałem wspomnienia Buły z jego walk o “utrwalanie władzy ludowej” opublikowane w tajnym biuletynie WSW.
HASLO BLOGU:


Funkcjonariusze służb specjalnych miłują bliźnich na tej samej zasadzie, co ludożercy.

Tajne więzienia CIA, Szymany, terroryści

8 wrz 2008

Ryzykować własnym życiem potrafi każdy idiota. Myślę, że o wiele przyjemniej jest połamać kości komuś innemu….

Władimir Wołkow

Do wspomnień o lotnisku w Szymanach skłoniła mnie ostatnia wrzawa medialna, szczególnie nad wyraz tandetny film Ewy Ewart oraz doniesienia, skądinąd pożytecznej organizacji HRW czy prostactwo “New York Times'a”, a także spekulacje rodzimych żurnalistów.
Dlaczego film uważam za tandetny? Bo na podstawie kilku nieprecyzyjnych poszlak p. Ewart buduje daleko idące oskarżenia. Operując nieostrymi pojęciami, sklejając zebrane od sasa do lasa szczątkowe relacje osób zainteresowanych w takie a nie inne naświetlenie sprawy, nie definiując nawet najprostszych pojęć [np. więzienie], którymi p. Ewart posługuje się jak Apacz dzidą, autorka filmu udowadnia, że najprawdopodobniej także w Polsce były tajne więzienia CIA, bo… w Szymanach lądowały samoloty, które mogły należeć, ale nie musiały, do CIA lub innych tajnych służb USA.
A Szymany różnie mi się kojarzą. Pierwszy raz usłyszałem o tym lotnisku, gdy przyszło mi go bronić. Nie, nie na serio, a na żarty, czyli w czasie ćwiczeń z wojskami [chyba kilkanaście tys. chłopa, bo wówczas wszystko było duże, zmierzaliśmy wprost do okresu, w którym Polska rosła w siłę, a ludzie żyli coraz dostatniej]. Była zima 1959/1960. Przyzwoita zima. Taka jakie niegdyś bywały, ze sporym śniegiem i mrozem niewiele tylko przekraczającym minus 30 stopni. Byłem dowódcą ckm, leżałem w śniegu, nie dłużej niż od 2 dób, czekając na enpla. Gdy przyszedł otworzyliśmy ogień. Enpel uciekł i następnie poległ, bo był z niesłusznego obozu.
Druga przygoda z lotniskiem, także była pokojowo-bojowa. W czasie seminarium z historii drugiej wojny światowej na WAP, analizowaliśmy naloty na Warszawę. Jedno z miejsc, z których startowały niemieckie maszyny, to właśnie tak głośne dziś Szymany.
Potem raz albo dwa, lądowałem na tym lotnisku, aby odwiedzić Kiejkuty. Było to chyba w towarzystwie płk. M. Wieczorka, a może płk. dr. E. Podpory.
A dziś słyszę o tajnych więzieniach CIA. Trudno o głupsze pomysły. Nie wykluczam, acz tego nie wiem, że w Kiejkutach mogła być jakaś enklawa przynależna do CIA. Mogło tak być nie od momentu rozpoczęcia walki z terrorystami po 11 września. Taka enklawa mogła się tam znajdować od znacznie wcześniejszego okresu. Nie jest przecież żadną tajemnicą, że po okresie wstępnej transformacji, słusznie postawiliśmy na Ogromnego Brata, i nie tylko. Nasze, nie pierwszej świeżości służby specjalne, zaczęli wspomagać Brytyjczycy, policję Francuzi i Niemcy, a Stany Zjednoczone i jedno i drugie. Rozpoczęła się współpraca, która zacieśniała się tym bardziej, im bliżej było do naszego członkostwa w NATO. I znowu było jak niegdyś. Dawaliśmy Ogromnemu Bratu wszystko to, co mamy najlepszego w tej dziedzinie, a Brat suflował nam to, co chciał. Nie było to złe, bo chodziło o nasze bezpieczeństwo. I chodzi o to nadal.
Ale enklawa to jeszcze nie więzienia.
Tajne więzienia CIA w Kraju Pieroga i Zalewajki to aberracyjny pomysł. Po co? Aby jednemu czy drugiemu draniowi dać w pysk, nie potrzeba budować więzienia! A skoro enklawa, to i wizyty różnych tajnych person. A skoro tajnych, to nawet najszlachetniejsza dama z obsługi lotniska nie powinna widzieć ich twarzyczek. A skoro wizyty tajne to po co celnicy? Aby wypaplali, że tajni goście mają mózgi wypełnione tajnościami w jaki sposób likwidować zagrożenia terrorystyczne? A może chodziło o jakieś szemrane interesy biznesowe, i zamiast terrorystów przylatywali do Szyman biznesmeni? Może trzeba było napełnić czarne kasy służb specjalnych, i przywieziono z Afganistanu np. jakiś transport z kamieniami szlachetnymi, etc.? Może?
I nawet jeżeli przywieziono przy okazji jednego czy drugiego terrorystę, to jeszcze niekoniecznie po to, by go więzić i torturować, bo do tego potrzeba i czasu, i odpowiedniego personelu, i specjalistycznego sprzętu itp. Więc nawet jeżeli kogoś takiego przywieziono do Szyman, to po pierwsze - jeszcze nie jest przestępstwo, naruszenie Konstytucji i norm prawnych etc. Tak, jeżeli nawet kogoś takiego poproszono o przylot do Kiejkut, to zapewne po to, aby opowiedział naszym specjalistom, o tym, co wie, co planują jego kolesie, w jaki sposób to mają wykonać, czy zostawili jakieś zawiązki po czasach, gdy w Peerelu odpoczywali, leczyli rany po chwalebnych akcjach bojowych i szkolili się z różnych przedmiotów potrzebnych w ich trudnym fachu. Czy pani Ewart et consortes chce powiedzieć, że do tego potrzeba tajnych więzień? Więc niech się pani Ewart nie dziwi, że jej relantce - szlachetnej damie lotniskowej, także oszczędzono widoku twarzyczek gości Kiejkut. Bo są to niekiedy twarzyczki jak po zderzeniu z pachołkiem do cumowania statków. Więc po co straszyć niewinne mieszkanki urokliwej krainy Warmii i Mazur. Można by tak punkt po punkcie zbijać argumenty zwolenników istnienia tajnych więzień CIA w Kraju Pieroga i Zalewajki. Ale po co? Aby ich głowy bolały?
W tym miejscu coś z recyklingu. Po 11 września pisałem, że atak na WTC sprawi, iż przynajmniej część funkcjonariuszy CIA oderwie się od foteli, monitorów komputerowych oraz, dobrego dla delikatnych panienek, białego wywiadu i ruszywszy na szlak szybko odnajdzie te miejsca, w których już od dawna powinni być. Jestem dziwnie spokojny, że akurat tym facetom nie brakuje ani umiejętności, ani chęci, aby skopać dupy tak Usamie ibn Ladinowi, jak i jemu podobnych cwaniaków. Ale chyba nieco przeceniłem zdolności CIA.
Kopanie brudnych dup terrorystów to oczywiście jedynie poetycka metafora. Chodzi o coś znacznie więcej. Chodzi o możliwość prasowania gorącym żelazkiem, ściskanie jąder w imadełkach, aplikowanie elektrowstrząsów czy środków farmakologicznych sprawiających, że ludzie tak pięknie rozpuszczają języki.
Jednym słowem, chodzi o to wszystko, co ludzkość praktykuje od początku świata i co, także moim zdaniem, zupełnie słusznie zostało uznane za metody barbarzyńskie. Chodzi o tortury.
Nie jestem sadystą
Nie chcę uchodzić za barbarzyńcę.
Naprawdę nie wiem, jak bym się zachował, gdybym miał do wyboru: albo potarmoszę jakiegoś przydybanego na gorącym uczynku terrorystę i wyduszę z niego szczegóły przygotowanej akcji np. na WTC, albo zginie kilka tysięcy ludzi.
Jeszcze gorszy dylemat stanowić może obowiązek decydowania co np. zrobić z porwanym przez terrorystów pasażerskim samolotem, z dwustoma osobami na pokładzie, który kieruje się w stronę wypełnionego stutysięcznym tłumem stadionu sportowego? Poprosić parę dyżurną myśliwców o zestrzelenie? Powiadomić jednostkę obrony przeciwlotniczej i rozkazać, aby odpalono rakietę? Czy może czekać spokojnie, aż samolot urządzi masakrę na stadionie?
To nie jest sytuacja wymyślona. Być może już niedługo ktoś będzie musiał podejmować dramatyczne decyzje.
Czy tacy twórcy jak Ewart i jej podobni wrzaskliwcy [vide. pos. UE Pinior] mają tego świadomość?
Więc wracając do terroryzmu [jako metody działań], to uważam, że jakiekolwiek dogadywanie się z terrorystami jest bezgraniczną głupotą. Tak jak głupotą, a nawet zbrodnią jest, by pod płaszczykiem walki z terrorystami, walić rakietami, inteligentnymi bombami i wszystkim tym, co wybucha, niszczy i rozpieprza po terenach, w których mogą wprawdzie znajdować się terroryści, ale nie muszą a przeważnie znajdują się starcy, kobiety i dzieci. Myślę, że różne bubki, entuzjaści politycznej poprawności, powinni w końcu zrozumieć, że agenci służb specjalnych muszą mieć prawo zabić od czasu do czasu kilku skurczybyków polujących na życie niewinnych ludzi, w tym starców, kobiet i dzieci.
Czy wyrażam się jasno?
Jasno!
OK! To dajcie im to prawo.
HASŁO BLOGU
Dobry terrorysta, to martwy terrorysta

Konflikt w Gruzji, szczyt UE, nasi tytani, Saakaszwili passe, Moskwa górą, kolejny podział Euroazji

2 wrz 2008

Z ogromnej sali wyniesiono śmiecie
I kurz otarto z krzeseł - weszli męże
I siedli z szmerem, jak w pochwy oręże,
I ogłosili… cóż, że są w komplecie!!

Cyprian Norwid

Nie powiem, miło było patrzeć na naszą reprezentację lecącą na ostatni [niestety, okazało się, że nie ostatni] szczyt UE do Brukseli. Frunęła Wielka Trójka Kraju Pieroga i Zalewajki [cóż, omne trinum perfectum]. Frunęli Tytani Miłości, Przyjaźni i Zgody. Frunął więc Gospodarz Wielkiego Pałacu, który kieruje. Frunął Zarządca Małego Pałacu, który rządzi. No i frunął ktoś do roboty, czyli minister.
Aby nie rozwlekać tematu dodam od razu, że moi reprezentanci w Brukseli ugrali tyle, co zawsze. To znaczy, mniej więcej tyle, co nasi piłkarze na ostatnich mistrzostwach Europy lub pływacy w Pekinie. Unia zaprotestowała, a myśmy się dołączyli.
I to było dobre.
Dlaczego? Bo w sprawie konfliktu gruzińskiego nie wszystko jest jasne. Z lokalnego punktu widzenia, fakty są takie: zaczął Micheil Saakaszwili, a Rosjanie skopali mu dupę. Jeżeli doniesienia obserwatorów OBWE, okażą się prawdziwe i Saakaszwili rzeczywiście oszukał świat; jeżeli prawdziwe są doniesienia HRW o użyciu przez pacyfikacyjne wojska gruzińskie bomb M85 [bomby kasetonowe]; jeżeli ocena władz Osetii Południowej, że w czasie ataku gruzińskiego zginęło 1692 polega na prawdzie, to Gruzini powinni czym prędzej dobrać się do skóry swojemu prezydentowi, który od tego momentu jest passe.
W jednym z poprzednich blogów wspomniałem, że być może, wyczyny Saakaszwilego były sprowokowane przez metasowieckie służby specjalne. Nie mieściło mi się bowiem w głowie, że można podjąć aż tak idiotyczną decyzję, by w sytuacji starań o przyjęcie do struktur zachodnich, rozwiązywać w swoim kraju konflikty polityczne z pomocą wojska. Znając co nieco metody postępowania metabolszewików…
Ale lepiej opowiem anegdotkę. Oto w 1945 r., czasie doszlachtowywania Niemców, polsko-sowiecki patrol prowadzi niemieckiego jeńca. Nagle czerwonoarmista poleca Niemcowi, aby ten kopnął go w zadek. Niemiec się wzbrania. Rosjanin polecenie podpiera wymownym gestem pepeszy. Zdesperowany jeniec kopie rozkazodawcę. Ten serią z automatu zabija nieszczęśnika. Zdumiony Polak pyta dlaczego sojusznik nie zabił od razu, a kazał się kopnąć. “Nu! ty durak! - słyszy w odpowiedzi - nie znajesz czto my nie agresory!”
Nie wiem, czy tak było w wypadku Saakaszwilego. Mogło tak być, ale mogło i być inaczej. Np. jakieś zupełnie inne służby, dążące do kolejnego podziału świata…
Dajmy spokój domysłom Już włażę na piec, kaflowy, oczywiście, i wróżę z fusów gruzińskiej herbaty.
Obserwując konflikt gruziński, nie ulega dla mnie wątpliwości, że jest to element wojny czwartej generacji. Wojny informacyjnej, która zaczęła się zaraz po trzeciej [zimnej]. Wojny, której najbardziej spektakularne przejawy obserwujemy w czterech newralgicznych ogniskach zapalnych współczesnego świata. Węźle Bliskowschodnim, Kaszmirskim, Bałkańskim i Kaukaskim.
Patrząc na te miejsca odnoszę wrażenie, że przypominają one uśpione wulkany. Gdy ożyją dają konflikt tłumiony zbrojnie. Bliski Wschód zaowocował wojnami w Iraku i Afganistanie. Bałkany doprowadziły do ostrych rozstrzygnięć militarnych i dały Rosji częściowy argument [Kosowo] do prób rozstrzygnięć militarnych w rejonie Kaukazu. Kaszmir się jedynie tli! Ale spoko! Tylko czekać, aż wybuchnie.
No to czym się skończy wojna w Gruzji?
Będąc pasjonatem okresu napoleońskiego, wiem czym się skończyła wyprawa Bonapartego na Moskwę. Oczywiście, z udziałem naszych zuchów, walczących o wolność waszą i naszą. Nie wiem czym się skończy wyprawa prezydenta Sarkozego. Wiem, że w jego misji nie pomoże mu ani nasze błogosławieństwo, ani nawet niegdysiejsze wiecowanie w Gruzji Mojego Prezydenta, ani zadzierżgnięty ad hoc przez L. Kaczyńskiego Pakt ŁEP [Łotwa, Estonia, Polska], wsparty przez Litwę, ani stanowisko filorusów i agentów wpływu z ex kanclerzem Niemiec na czele. Moim zdaniem Sarkozy, wsparty prominentnymi unijnymi biurokratami, w czasie najbliższej wyprawy moskiewskiej, może rozmawiać Z D. Miedwiediewem & W. Putinem jak niemi z głuchymi.
Dlaczego? Bo uważam, że najważniejsze rozstrzygnięcia w sprawie konfliktu gruzińskiego już zapadły. Decyzję podjęły: upadające [upadek będzie trwał jakieś sto lat], bo gnijące od wewnątrz, superimperium, czyli USA, które niewątpliwie uzyskały cichą zgodę najważniejszych państw UE, skupionych w OPM [Obóz Przyjaciół Moskwy] i imperium już rozpieprzone implozyjnie, które wciąż się z tym nie może pogodzić, czyli Rosja, która chociażby dlatego w ciągu ostatnich 20 lat o 600 procent zwiększyła swój budżet wojskowy.
A decyzja ta brzmi: następuje nowy podział świata. Może jeszcze nie całego, a jedynie Euroazji. Mamy nowe strefy wpływu. Europa Środkowo- Wschodnia należy do Stanów Zjednoczonych, a Azja Środkowa do Rosji.
Wbrew pozorom, dobrze to wróży Polsce. Obok patriotów możemy się spodziewać nowoczesnych technologii i “opieki wywiadowczej”, tak istotnej po zrujnowaniu naszych służb specjalnych przez A. Macierewicza et consortes. Lepsze perspektywy rysują się także przed Ukrainą, pod warunkiem, że sami Ukraińcy tego zechcą, i raczą opowiedzieć się zdecydowanie po stronie Zachodu. Myślę, że Krymu Rosjanie nie ruszą, acz mordy drzeć będą. Podobnie jak będą nas straszyć przekierowaniem rakiet na nasze cele, wzmocnieniem Okręgu Królewieckiego [OK] itp. Jakby to było coś nowego. Tylko wyjątkowe niedouki nie wiedzą, że metasowieckie rakiety są nakierowane na nasze cele co najmniej od pół wieku. Tylko wyjątkowe niedojdy, nie zdają sobie sprawy, że siła ognia OK jest kilkakrotnie większa, niż wszystko to, co strzela, grzmi i straszy Polski, Litwy, Łotwy, Estonii, Czech i Słowacji razem wzięte. Po co więc wzmacniać to, co i tak jest mocne? No, ale straszyć można. Życie dowodzi, że durnie, lamentując w tiwi i nie tylko, kupują to bardzo chętnie.
A co z Gruzją i Gruzinami?
Pisałem, że Gruzini zobaczą NATO i UE jak świnia niebo. Podtrzymuję ten sąd. Ale spoko. Gruzja dostanie wsparcie moralne i pomoc humanitarną. Na razie musi jej to wystarczyć. Wojska rosyjskie wycofają się na z góry upatrzone pozycje. Zachód odtrąbi [nie, nie, to nie pomyłka w rozumieniu tego słowa, tak ma być] sukces. A o wszystkim i tak zadecydują Chińczycy.
HAŁO BLOGU:
Świat jest zły, a my mu w tym pomagamy

Wojna `39,Gruzja, widmo Monachium

29 sie 2008

Człowiek może gniewać się na wiele rzeczy, a to, że ma umrzeć bezpożytecznie, jest jedną z nich.

Ernest Hemingway

Dziś moje prywatne opinie o historii.
50 lat temu wszystko zaczęło się zwyczajnie. Zmajdrowano Monachium.
Pierwszego września roku pamiętnego W Kraju Pieroga i Zalewajki też nie zdarzyło się nic szczególnego. Wybuchła jedynie wojna. Zaś wojna, wedle mojej dzisiejszej wiedzy, jest niczym innym jak performensem, którego najdoskonalszym wcieleniem jest śmierć. I kiedy doskonałość umiera, a zawsze jest w tym jakieś barbarzyńskie piękno, na wierzch wychodzi realność. Dlatego śmierci, nigdy nikomu nie udało się i nie uda się powtórzyć.
Tak, pożoga ogarnęła Europę, a następnie cały świat.
Napaść Niemiec i Związku Sowieckiego na Kraj Pieroga i Zalewajki była tragedią.
Wojna - farsą.
Heca zaczęła się dopiero dziewiątego maja 1945 r.
I heca trwa.
Doszło do tego, że dziś, w Kraju Pieroga i Zalewajki, szczególnie na arenie politycznej, rozgrywają się sceny dziksze niż wyścigi rydwanów w Ben Hurze. Politycy różnych opcji, od lewicy do prawicy, są jak zaraza. Jedni i drudzy frymarczą prawdą za pieniądze. Doszło do tego, że nawet zmarli zmieniają życiorysy i poglądy polityczne dostosowując się do chwilowych zwycięzców.
Tak, wojna! Wszystkich ze wszystkimi.
Wojna jako obrzęd oczyszczenia.
Może wojny w Iraku, Afganistanie i ostatnia [oby], w Gruzji, skłonią do refleksji?
Ale wówczas, w 1939 roku, ta stara ladacznica - śmierć, znudzona detalicznym łaskotaniem kosą pojedynczych osób, zabrała się za hurt. Przesiadłszy się na mechaniczną kosiarkę kosiła setki tysięcy, a nawet miliony. Wiedząc, że Bóg rozpozna swoich masakrowała równo. Czerwonych i brunatnych, winnych i niewinnych, ofiary i katów.
W dziejach ludzkości nie jest to niczym nadzwyczajnym. Jak długo bowiem będą istnieli władcy i inne konfraternie, choćby takie jak Putin & Bush et consortes, uważający, że wojna jest dobrym sposobem rozwiązywania konfliktów, tak długo będą musieli istnieć ludzie, którzy nie znając się nawet ze słyszenia będą się katrupić bez opamiętania. Tak było, jest i będzie.
Tak, moi drodzy czytelnicy. Była wojna. A życie na wojnie to gar gówna. Bo przecież wojna to starcie dwóch nonsensów: zaplanowanego i niezaplanowanego. Zaplanowany to ten, kto atakuje. Niezaplanowany - ten, kto się broni. Branie udziału w którymś z nich niweczy zdolność jego zrozumienia. Najlepiej widać to na przykładzie drugiej wojny światowej.
Stalin planował uderzyć na Hitlera.
I Hitler planował uderzyć na Stalina.
Stalin zwlekał z podjęciem decyzji.
Hitler ją przyśpieszał.
Stalin wiedział, że Hitler wie.
I Hitler wiedział, że Stalin wie.
Na początku był klincz, czyli dziwna przyjaźń czerwonego z brunatnym.
Potem kolory zaczęły się gryźć.
W dupę dostali wszyscy.
Świat wyszedł z przygody skurwiony i do dziś nie odzyskał klasy.
Dowód? Proszę bardzo. Zobaczcie co metastalinowcy D. Miedwiediew & W. Putin, wyprawiają w Gruzji. Jak świat reaguje na ich wyczyny? Czy tak trudno spostrzec, że widmo Monachium krąży już nie tylko nad Europą, ale i nad światem.
Znowu nurkuję w przeszłości. W historiografii wojen wiele się mówi i pisze o deteminizmie historycznym. Nawet mądrzy ludzie przekonują, że na wojnie wszystko jest w ręku Boga. Jeżeli tak nawet jest, to muszę wspomnieć, że akurat w wypadku wojny `39 r., jej historia zapewne wymknęła się z boskich rąk. To był czas zarazy, a wojna, pomyślana jako błyskawiczna, błyskawicznie przepoczwarczyła się w tasiemcowy, wyjątkowo źle obsadzony tandetny dramat, grany na teatrze planety Ziemia. Wyjątkowo krwawy dramat okupiony co najmniej dwudziestoma milionami ofiar. W tej wojnie Bozia z katechizmu, wraz z milionami ludzi umierała na anemię rozsądku i każdy musiał sobie radzić sam.
Dzieje świata, w dużej mierze będące dziejami wzajemnego wyrzynania się uczą, że w czasach zarazy wypada ludziom uczciwym żyć tak, jakby Boga nie było. Jakby tylko od nich zależało ocalenie człowieczeństwa i świata.
Uznając życie za ciąg przygód o nieokreślonych zakończeniach nigdy nie miałem zaufania do gotowych rozwiązań. Pewnie dlatego jedyny determinizm jaki wyznaję sprowadza się do tezy: z neutrina powstałeś, do neutrina wrócisz.
Wspominając mam żal do siebie. Będąc urodzonym pacyfistą dałem się ograć niczym niemowlę. Twórcy hasła My się nie bójmy nic! Bo z nami Śmigły Rydz! i inne palanty przekonali mnie, że w naszej sytuacji istnieje tylko jeden sposób zagwarantowania pokoju - zakopanie topora wojennego wraz z wrogiem.
I gdybym miał wówczas kilkadziesiąt wiosen więcej, to mimo, iż mam we krwi wstręt do jej przelewania, zatknąwszy bagnet na broń, ruszyłbym w kierunku frontu aby udowodnić sobie, że lepiej jest iść na wojnę niż stchórzyć i lepiej dobyć miecza niż pozwolić się upokarzać. Przypuszczam, że tak mogą dziś myśleć niektórzy Gruzini.
Było to bardzo dawno, gdy przez moment uwierzyłem Nietzchemu, że dokonywanie rzeczy najhaniebniej cuchnących, o których w normalnych czasach zaledwie śmie się mówić, acz są koniecznie potrzebne - to także bohaterstwo. Przecież do wielkich prac Herkulesa nie wstydzili się Grecy zaliczyć także oczyszczenia stajni.
Chyba każdy miał choć raz w życiu taki pełny odlot. Taki moment, w którym jego umysł znajduje się wstanie delirium zapominając o pouczeniach mądrych ludzi, by nie służyć władcom, gdyż to tak, jakby oblizywać ostrze miecza, lwa czule tulić w ramionach, całować po pysku żmiję.
Nie da się ukryć. Byłem w delirium. Nagle stałem się entuzjastą wojny. Gdyby mnie ktoś wówczas zapytał czy widziałem wieloryba w tulipanach, odpowiedziałbym zgodnie z prawdą, że nie. Gdyby jednak pytacz zadał pytanie uzupełniające, dlaczego, wyjaśniłbym, że wieloryby tam się świetnie ukrywają.
Niezrozumiałe, ale opowiadając się po stronie drzew i wielorybów, nie wierząc, że najpiękniejszy jest przedmiot, którego nie ma, nienawidząc nacjonalizmu i ksenofobii, będąc typowym wariatem cierpiącym na dużą niezależność intelektualną, nie mając żadnych uprzedzeń narodowościowych byłem gotów walczyć z każdym, kto zostanie wskazany przez moich samozwańczych wodzów, ideologicznych hochsztaplerów. Na chwilę zapomniałem, że usychanie z miłości do ojczyzny to piękne, ale głupie.
I tak sobie wspominając, nie jestem pewien, czy oczekując poniedziałkowych wieści ze szczytu UE będę się cieszył, że nasza reprezentacja pod przewodnictwem PT LechKacza, niekwestionowanego Nikifora polskiej polityki zagranicznej [to nie zarzut, a komplement, Nikifor był światowej klasy artystą], odniesie sukces bezdyskusyjny czy jedynie połowiczny? Czy UE zdecyduje się kopnąć w zadek metabolszewickiego agresora, czy jedynie pogrozi mu paluszkiem. Wiem bowiem, że obojętnie, co postanowi UE, i tak nie zrobi to większego wrażenia na Rosji. Zapędy spółki Miedwiediew & Putin mogłyby powstrzymać jedynie ostre reakcje USA. Trudno jednak tego oczekiwać, skoro cały ogień superimperium skierowany jest na zbliżające się wybory. W dodatku najpoważniejszy kandydat do fotela prezydenta Stanów Zjednoczonych - B. Obama, facet gładki jak pupa niemowlaka, tak bardzo sobie ceni polityczną poprawność, że trudno się po nim spodziewać, by bez dostania wyraźnego kopniaka wymierzonego bezpośrednio w interesy USA, sięgnął po lotniskowce, rakiety czy inne zabawki.
W tej sytuacji widmo Monachium może na dłużej usadowić się nad światem. Źle to wróży Gruzji, ale pokój zostanie utrzymany.
HASŁO BLOGU:
Jeśli świat, nie mogąc dokonać rzeczy wielkich, zaniecha małych, istnieje niebezpieczeństwo, że górą będą łotry.

Gen. Cz. Kiszczak czyli prawda częściowo nieprawdziwa, gra z Amerykanami, prof. A. Friszke czyli niedoinformowanie, abp Bronislaw Dąbrowski… hm…

26 sie 2008

Mieliśmy w ambasadzie USA w Warszawie agenta. Był dobrze zakonspirowany, miał doskonałe dojścia do najtajniejszych materiałów, oddał nam nieocenione usługi. Starannie go chroniliśmy, nie wykorzystując zbyt często, aby go nie spalić. W odwodzie mieliśmy kilka innych osób, które w razie podejrzeń można było przeznaczyć na straty, ułatwić Amerykanom dekonspirację, odciągnąć podejrzenia od głównej osoby.

Gen. dyw. Władysław Pożoga

Przeczytałem tekst gen. Cz. Kiszczaka w “GW” [23-24 sierpnia 2008]. Kabotyńska, monumentalna spowiedź niegdysiejszej drugiej osoby w państwie dla sentymentalnych pensjonarek i historyków, znających dzieje służb specjalnych z widzenia. Polemika z tekstem Generała wymagałaby napisania książki oraz podania setek faktów świadczących o rozmijaniu się autora z prawdą. Znając jednak obecną sytuację Kiszczaka nie mam o to najmniejszych pretensji. Uważam, że Generał, atakowany z różnych stron, ma prawo do obrony. Oskarżany przez prokuratorów i sądy ma prawo posługiwać się prawdą częściowo nieprawdziwą.
Pamiętam, że na początku lat 90. gen. Pożoga zażądał wycofania z autoryzowanego już manuskryptu kilkudziesięciu stron dotyczących morderstwa ks Jerzego Popiełuszki. Zapytałem dlaczego niszczyć, moim zdaniem, dobry, bo wnoszący do sprawy sporo nowych elementów, tekst? Usłyszałem, że Pożoga jest po dopiero co odbytej rozmowie z prokuratorem Andrzejem Witkowskim, Kiszczak niedługo będzie siedział na ławie oskarżonych i “wtedy mu przyłożymy”. Odpowiedziałem, że gdyby tak się stało, sam wycofam z wydawnictw wszystkie teksty stawiające Kiszczaka w złym świetle. Niemniej jednak, będąc dziennikarzem, który zawsze dotrzymuje słowa danego swoim informatorom [nawet gdy sąd, wbrew postanowieniom prawa, zwolnił mnie z tajemnicy dziennikarskiej], spełniłem wolę Pożogi i tekst dotyczący zabójstwa księdza został zniszczony.
Ta dygresja potrzebna mi była po to, aby usprawiedliwić swoją niechęć do polemiki z gen. Kiszczakiem. Nie mogę jednak nie odnieść się do komentarzy, pomieszczonych w tym samym numerze “GW”, autorstwa prof. Andrzeja Friszke i JE biskupa Alojzego Orszulika.
Oto cytat z tekstu A. Friszke: “Generał [Kiszczak - HP] wspomina też o propozycji prezydenta Reagana z 1983 r. zniesienia sankcji “praktycznie za darmo”. Jest to wiadomość dotąd nieznana i zaskakująca, gdyż prezydent USA reprezentował bardzo twarde stanowisko i podkreślał potrzebę stałej pomocy dla “Solidarności” jako ruchu wolnościowego. Prosimy zatem o więcej szczegółów”.
To smutne, co pisze A. Friszke. Przecież już dwadzieścia lat temu, maszynopis mojej książki, w której obszernie omówiłem sprawy gry z Amerykanami, krążył po Warszawce [książkę po wielu bojach udało się wydać w 1991 r.]. W grze, o której A. Friszke nic nie wie, udział ze strony PRL brali prof. Adam Schaff i W. Pożoga, Amerykanów reprezentowali zastępca sekretarza stanu Lawrence Eagleburger i ambasador John Davis.
Tu jedynie kilka przypomnień. W.Pożoga tak opowiadał początek gry:
“Dwa lata po ogłoszeniu przez WRON stanu wojennego i restrykcji przez prezydenta Ronalda Reagana otrzymałem z amerykańskiej ambasady sygnały o potrzebie tajnych kontaktów w celu łagodzenia, a nie zaogniania powstałej sytuacji. Stosunki między państwami zawsze biegną wieloma kanałami. Oficjalne są szeroko nagłaśniane i ludziom wydaje się, że wszystko o nich wiedzą. Propagandystom chodzi o takie przedstawienie sprawy, aby odbiorcy myśleli, że my jesteśmy aniołami, a nasi kontrahenci chcą nam powyrywać puch. Tymczasem prawda wygląda nieraz zupełnie inaczej […] Początkowo wszystko wyglądało dobrze. Generał [Jaruzelski - HP] się zgodził, a Kiszczak polecił rozpocząć dialog.
Tak, w początkowym okresie obaj generałowie [W. Jaruzelski i Cz. Kiszczak - HP] byli bardzo pozytywnie ustosunkowani do rozmów. Tym bardziej, że życzenia strony amerykańskiej nie były wygórowane. Żądali zwolnienia jedenastu uwięzionych przywódców opozycji, w tym czterech członków KOR: Jacka Kuronia, Adama Michnika, Zbigniewa Romaszewskiego, Henryka Wujca i siedmiu “Solidarności”: Andrzeja Gwiazdę, Jana Rulewskiego, Mariana Jurczyka, Grzegorza Palkę, Seweryna Jaworskiego, Andrzeja Rozpłochowskiego i Karola Modzelewskiego. Nie było to wiele, zważywszy, że powody aresztowania “jedenastki” były więcej niż naciągane. Procesu politycznego, który się szykował z tej okazji, władza w żaden sposób nie mogłaby wygrać […] Eagleburger zaproponował Polsce przywrócenie klauzuli najwyższego uprzywilejowania, powołanie amerykańsko-polskiego banku w Warszawie dla ułatwienia przepływu kapitałów i jeszcze kilka istotnych spraw dla naszej gospodarki. Złagodzenia kursu Stanów Zjednoczonych do naszego kraju natychmiast ociepliłoby współpracę z innymi państwami. Amerykanie oczekiwali w zamian zwolnienia “jedenastki”, złagodzenia rygorów i uzgodnienie kandydata na następcę Davisa. Chodziło o Johna Scanlana. Znaliśmy człowieka, był to były pracownik CIA. […] Byliśmy bardzo zadowoleni z proponowanej kandydatury. My nie zawsze przedstawialiśmy ludzi CIA, jak diabłów. W wypadku Scanlana wiedzieliśmy, że jest to naprawdę człowiek bardzo Polsce życzliwy […] Z entuzjazmem pobiegłem do generała Kiszczaka, aby mu zreferować, moim zdaniem, rewelacyjnie korzystne ustalenia Schaffa z Wiednia. W gabinecie Kiszczaka już na progu wylano mi kubeł zimnej wody na głowę. Generał oświadczył, że z naszych ustaleń nic nie będzie […] Wychodziłem z gabinetu Kiszczaka, jakby mnie kto obuchem w łeb walnął. Zrozumiałem, że generalski duet dawno powziął negatywną decyzję”.
Omawiałem ten temat z Pożogą przez kilka tygodni. Ciekawostką był tu fakt, o którym Pożoga nie wiedział, że minister polecił byłemu gorylowi Jaruzelskiego, płk. A. Gotówce, założyć podsłuch i podsłuchiwać rozmowy Pożogi z Schaffem. Pamiętam, że goryl był tym poleceniem bardzo przerażony. Znalazł się bowiem między młotem a kowadłem.
Znacznie dłużej rozmawiałem z gen. Pożogą na temat większej i ważniejszej gry. Gry z “Solidarnością”. Gry prowadzonej w latach 1980-1990, a także mini gry, która zaowocowała przywiezieniem z Zachodu stada krów i zarodowych byków dla gen. Kiszczaka [transport rozładowywali żołnierze z NJW MSW]. W tej grze, oprócz Kiszczaka, rozgrywającym był niejaki Moksel, ksywka operacyjna “Pasza”, mający główną siedzibę w Szwajcarii.
Uważam, że to te trzy gry, ze szczególnym podkreśleniem gry z “Solidarnością” miały bardzo istotny wpływ na cały proces związany z Okrągłym Stołem. Szkoda, że Cz. Kiszczak zapomniał o tym powiedzieć, a niektórzy historycy, zachwyceni tym, że potrafią zrozumieć resztkówki materiałów operacyjnych zebranych w IPN, nie potrafią rozejrzeć się na boki.
No i ostatnia uwaga, do tekstu z “GW”, tekstu JE biskupa Alojzego Orszulika “Jak chytra władza się przeliczyła”. Czy naprawdę? Aby się przekonać jaki był stosunek niektórych hierarchów do Cz. Kiszczaka wystarczy przeczytać liścik Sekretarza Episkopatu Polski abp Bronisława Dąbrowskiego do ministra spraw wewnętrznych. Liścik przytoczyłem in extenso w książce “Tczki teczki, teczki”. Liścik dający gen. Kiszczakowi moralne prawo do twierdzenia, że niektórzy hierarchowie jedli mu z ręki.
HASŁO BLOGU:
Mądrość przychodzi wraz z utratą złudzeń.

Gruzja, Czechoslowacja, Putin & Miedwiediew, D. Tusk i bracia Kaczyńscy

25 sie 2008

Nosił się nawet z zamiarem zniszczenia poematów Homera, mówiąc: “dlaczegoż nie mogę pozwolić sobie na to, co było wolno Platonowi, który usunął Homera ze swego idealnego państwa?”

Gaius Suetonius Tranquillus

Dlaczego tym razem zaczynam blog cytatem ze Swetoniusza? Przecież nie jestem aż tak bezrozumnym, abym porównywał dokonania spółki Miedwiediew & Putin do dzieła Kajusa Kaliguli. Nie, nie, nie. Mogę, co najwyżej, masakrując słowa mego przyjaciela Wieniedikta Jerofiejewa antycypować, czym kierował się W. Putin, namaszczając Miedwiediewa na prezydenta Rosji i dlaczego obaj robią to, co robią patrosząc Gruzję.
Przecież Putin, który, jak na kremlowskie obyczaje, w których wiek władcy należy dzielić przez dwa, jest szalenie młody, bo [wedle obyczajów Kremla] przed trzydziestką, musiał się liczyć z tym, że jego następca będzie chciał wziąć wszystko. A, nie wątpię, że W. Putin, przez dziesięć lat carowania, zasmakował w prezydentowaniu, skoro zasmakował w prezydentowaniu nawet Mój Prezydent, co niedawno obwieścił urbi et orbi. Więc nie jest ważne czy M&P są przed trzydziestką czy po trzydziestce - cóż to za różnica? Czego, powiedzmy, dokonał w Ich kremlowskim wieku cesarz Neron? W ogóle niczego nie dokonał. Zdążył co prawda odgryźć łeb swemu bratu Brytanikowi. Najważniejsze rzeczy miał jednak przed sobą: nie zgwałcił jeszcze żadnej ze swoich bratanic, nie zabrał się do podpalenia Rzymu z czterech stron i nie udusił jeszcze swojej mamusi atłasową poduszką. W tym kontekście spółka M & P ma jeszcze wszystko przed sobą.
Napisałem spółka i ugryzłem się w klawisz komputera.
Putin z marszu, ale skutecznie odgryzł łeb Brytanikowi - Czeczenii. Potem próbował zgwałcić bratanice - Ukrainę, Gruzję, inne kraje. Nieco lepiej poszło z Białorusią, ale też nie do końca. A przecież celem W. Putina nie jest zapewne tylko tzw. strefa wpływu, ograniczona do dawnych republik Imperium. Nie, celem W.P. jest co najmniej Europa, która ma jeść Rosji z ręki i basta!
Znaki zodiaku jak i wróżenie z fusów wskazują wyraźnie, że Putin już nie chce realizować niegdysiejszych zamierzeń Straszliwych Kremlowskich Starców marzących o przepołowieniu świata, a następnie o jego opanowaniu. Nie, widać wyraźnie, że W. Putin, ograniczył swoje marzenia do znacznie skromniejszych celów. Do opanowania tzw. bliskiej zagranicy, odbudowania mocarstwowości i sprawienia, że dawne państwa obozu nadal będą czapkować Kremlowi, a reszta świata będzie przed Imperium Rosyjskim trząść portkami tak jak kiedyś trzęsła przed Sowietami.
Myślę, że Putin już dawno zrozumiał, że w wojnie 4GW liczy się przede wszystkim potęga ekonomiczna. O sile państwa w XXI w. nie tyle decyduje liczba głowic, lotniskowców, okrętów podwodnych itp., co kasa. A kasa dla Rosji to dziś jedynie ropa i gaz. Dlatego atak na Gruzję. Spółka M & P ma tu dwa wyraźne cele: pierwszy - likwidacja konkurencyjnych dostaw z innych państw, poprzez zablokowanie drogi przesyłu ropy i gazu [vide: chociażby ostatnia katastrofa kolejowa z cysternami] i uzależnienie Europy od Rosji [m.in. poprzez budowę rury bałtyckiej]. Oraz drugi - pokazanie światu, kto rządzi w Kotle Kaukaskim [z możliwym testowaniem Zachodu, co się stanie w wypadku podobnego ataku wykonanego w obronie rosyjskich interesów na Krymie].
To tyle spółka. Ale atak na Gruzję to także osobisty interes Putina, dążącego do osłabienia pozycji Miedwiediewa.
Jest tajemnicą poliszynela, że zarówno w Sowietach jak i obecnie w Rosji, przy braku demokratycznych tradycji ale i odpowiednich struktur, władza może się opierać na jednym z dwu resortów siłowych. Putin, to oczywiście służby specjalne. Co do tego nikt nie może mieć najmniejszych wątpliwości. A Miedwiediew? Cóż, wiele wskazuje na to, że prezydent jest zbyt inteligentny na to, by próbować rywalizować z premierem na jego poletku. Chcąc nie chcąc postawił więc na armię [zob. spotkania prezydenta z generalicją, do których Putin nigdy się nie zniżył]. To Miedwiediew wydał armii polecenie ataku na Gruzję, ale to zapewne chłopcy Putina zakręcili się koło prezydenta Saakaszwilego [który aberracyjną decyzją rozwiązań siłowych w zbuntowanych prowincjach, dostarczył Rosjanom wybornego pretekstu do ataku] szpuntując go do nieprzemyślanych działań. Wiewiórki ćwierkają, że to Putin przekonał prezydenta do wydania rozkazu do wstrzymania wojskowych działań ofensywnych, a tym samym sprawienia, że inicjatywa dalszych rozgrywek w konflikcie rosyjsko - gruzińskim przeszła w ręce rosyjskich służb specjalnych, kontrolowanych całkowicie przez premiera.
Można by długo spekulować na ten temat, ale sądzę, że im dalej w las, tym bardziej będzie moczona dupa Miedwiediewa, nie Putina.
Co by jednak nie powiedzieć, wyraźnie widać, że dwa buldogi urzędujące na Kremlu zaczęły walkę między sobą. Na razie walczą pod dywanem. I to jest ładne. Wolno sądzić, że niedługo jednak wyjdą na szersze pole. I to będzie jeszcze ładniejsze.
A co na to świat? Jest jak zwykle. Tak, jak było na Węgrzech w 1956 i w Czechosłowacji w 1968 r. Opinia świata drze mordę, organizacje śpieszą z pomocą humanitarną, a politycy myślą. Myślą jak tu wygrać kolejne wybory. A w Kraju Pieroga i Zalewajki Mały Pałac walczy z Dużym. Wielu polityków, myślicieli i strategów, odnosząc się z obrzydzeniem do tego, co w Gruzji i nie tylko, robią Rosjanie, jakoś nie zwraca najmniejszej uwagi na to, że o ile na Czechosłowację wystarczyło jedynie 600 czołgów, to na Gruzję wysłano już 1200. Ale to temat na zupełnie inną opowiastkę.
HASŁO BLOGU:
Póki są na świecie klauzurowe zakonnice, buddyjscy mnisi, D. Tusk i bracia Kaczyńscy, jeszcze nie wszystko stracone.

Czechosłowacja `68 a służby specjalne, Sudety Zachodnie

22 sie 2008

Bertrand Russell stwierdził, że gdyby spotkał Boga, powiedziałby do Niego: “Panie, nie dałeś nam wystarczająco dużo informacji”. Ja dodałbym do tego: “Niemniej jednak, Panie, nie jestem przekonany, że wykorzystaliśmy posiadane informacje najlepiej. Z czasem przecież zdobyliśmy całą masę informacji”.

Kurt Vonnegut

Szedł koniec zimy `68. Wiał halny. W taki czas wszystko się może zdarzyć. Wezwał mnie ppłk Z. Drobiak, dowódca Górskiego Batalionu WOP w Szklarskiej Porębie, w którym, po nie najlepszych przygodach z operacyjnymi działaniami GRU/KGB w Szczecinie [co opisałem m.in. W “Teczkach…”] miałem przyjemność służyć, i polecił udać się na strażnicę Kamieńczyk, w której ktoś na mnie czeka.
Co było robić. Rozkaz nie gazeta. Wziąłem narty, wyciągiem wjechałem na Szrenicę, a następnie, na nartach zjechałem na przytuloną do Mumlawskiego Wierchu strażnicę. Dowódca strażnicy, kpt. Z. Skoczylas [późniejszy płk, dca GB WOP] przedstawił mi gościa i zostawił nas samych.
Gościem był major GRU, przedstawiciel kontrazwiedki z Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej z mp. W Świdnicy.
Pogadaliśmy jak czekista z czekistą. Kontrazwiedczyka interesowało co wiem o ich grupie, rozlokowanej w namiocie rozbitym koło strażnicy, starannie zamaskowanej siatkami maskującymi. Powiedziałem majorowi, że o ich grupie nie wiem nic, ponad to, że istnieje, jest na naszym, wopowskim garnuszku [kwatermistrzostwo ich zaprowiantowało w strażnicy], ale co robią w Karkonoszach nie mam pojęcia. I dodałem, że i tak jesteśmy zaszczyceni ich towarzystwem. Przypuszczałem, że major był zbyt inteligentny, aby mi uwierzyć.
Powiedziałem jednak kontrazwiedczykowi prawdę, ale nie całą prawdę. Wiedziałem bowiem, że od jakiegoś czasu, wzdłuż granicy polsko-czechosłowackiej, czają się grupy rozpoznania elektronicznego i fizycznego. Spytałem o to, w cywilu - mojego przyjaciela, a w mundurze - naszego oficera obiektowego WSW, który doradził mi, abym się zbytnio tymi sprawami nie interesował. Obiecałem mu, że tak zrobię i, oczywiście, nie dotrzymałem słowa. Miałem bowiem uzasadnione podejrzenia, że sojusznicy sowieccy szykują czechoslowackim braciom jakąś, zapewne niemiłą, siurpryzę.
Po powrocie do batalionu i zameldowaniu dowódcy przebiegu rozmowy, napisałem meldunek o spotkaniu i wysłałem go do ŁB WOP. Następnego dnia, w dość odludnym miejscu, między Śmielcem a Śnieżnymi Kotłami, spotkałem się z przyjacielem z drugiej strony Gór, któremu opowiedziałem o naszych sowieckich gościach.
O grupie prowadzącej rozpoznanie mój przyjaciel wiedział z innego źródła, natomiast nie miał pojęcia o inspekcji majora.
Minęło kilka miesięcy. Był początek lipca `68. Znowu zostałem wezwany do dowódcy, który polecił udać się w góry, gdzie mam oczekiwać na gości. Pojechałem w wyznaczone miejsce. Punktualnie, co do minuty pojawiły się dwa gaziki. Przybyli: szef sztabu 10 Apanc. AR, rozlokowanej już od jakiegoś czasu na Pogórzu Izerskim i jego szef kontrazwiedki oraz mój znajomy major ze Świdnicy, któremu towarzyszył oficer ze Sztabu Generalnego WP w stopniu podpułkownika, który przy prezentacji bąknął jakieś nazwisko, na które wówczas nie zwróciłem uwagi.
W wiele lat później dowiedziałem się, że był to płk R. Kukliński, postać sławna, ale z zupełnie innego powodu.
Jako przedstawiciel gospodarza [dcy GB WOP], zostałem poproszony o pomoc w rozpoznaniu najlepszych dróg przejścia wojsk na drugą stronę Gór Izerskich i Karkonoszy. Nie było z tym najmniejszego kłopotu. W Sudetach Zachodnich, z różnych względów, znałem nie tylko każdą drogę, duktę czy ścieżkę, ale nawet każdy większy kamień. Przypuszczam, że moi goście również bez mojej pomocy daliby sobie świetnie radę. Sowieci dysponowali bowiem mapami, pachnącymi jeszcze świeżą drukarską farbą. Między mapami, na których pracowaliśmy jako wopiści, a mapami sowieckimi, była różnica jakichś dwudziestu lat. Tak, mapy sojuszników były o dwadzieścia lat młodsze i znacznie bardziej dokładne od naszych.
Po powrocie do mp. Zrobiłem mniej więcej to samo, co zrobiłem po pierwszym spotkaniu z majorem ze Świdnicy. Mój przyjaciel czechosłowacki był wyraźnie zaniepokojony. Powiedział mi, że bardzo się martwi. Jakoż i nie musiał się martwić długo. Wydarzenia przyśpieszyły gwałtownie. Ich przebieg, w czterdziestą rocznicę, jest owrzaskiwany w mediach wedle zasad poprawności politycznej.
Będąc wrogiem poprawności, elementy wydarzeń zapamiętałem nieco inaczej. Może jeszcze kiedyś o tym wspomnę. A w tym miejscu dodam jedynie, że górskie spotkanie z majorem GRU nie było ostatnie.
Na początku lat 80. mój przyjaciel, literat Marian Reniak [tak, to ten sam agent rozpracowujący na przełomie lat 40/50., m.in. WiN, w ramach tzw. V Komendy WiN], przyprowadził mi do redakcji “Granicy” przedstawiciela literatów radzieckich przy ZLP.
Gdy zostaliśmy sami [Reniak miał dużo słabszą głowę od naszych], mój gość, w którym bez trudu rozpoznałem kontrazwiedczyka, podał mi wizytówkę i równocześnie pochwalił się, że po powrocie ze Świdnicy do Moskwy przeszedł do KGB i awansował do stopnia podpułkownika. Miałem o jedną gwiazdkę więcej. Zamawiałem u “literata” materiały prasowe. W ten sposób, być może jedyny w całym obozie, kadrowy oficer KGB był na usługach skromnej peerelowskiej redakcji. Brał honoraria w złotówkach i kwitował na liście płac.
A wówczas na wizytówce [mam ją do dziś] widniało:
NIKOŁAJ LEONIDOWICZ PLISKO
Konsultant do spraw Literatury Polskiej Komisji Zagranicznej Zarządu Głównego Związku Pisarzy ZSRR”. Był też numer telefonu i adres moskiewski.
HASŁO BLOGU /za Seneką/:
Kłamią niewolnicy, wolni mówią prawdę.

Czechosłowacja `68, Węgry `56, Gruzja 2008, Putin & Miedwiediew, widmo Monachium

19 sie 2008

Gdzie mądry człowiek ukryje liść? W lesie. Co jednak zrobi, jeżeli w pobliżu nie ma lasu? […] Posadzi las, żeby ukryć w nim liść.

Gilbert K. Chesterton

Dlaczego akurat teraz, gdy opinia skupiona jest na Gruzji, na tarczy i na kilku innych podobnych błahostkach, zajmuję się w tym blogu sprawami sprzed 40 i więcej lat? Dlaczego przywołuję do pomocy Chestertona? Ano dlatego, że widzę pewne, być może niewielkie, podobieństwa rosyjskiego ataku na Gruzję z tym, co tzw. obóz socjalistyczny zrobił w sierpniu 1968 r. współobozowej Czechosłowacji. Mało tego. Jeżeli się dobrze wpatrzyć w działania sow- i metasowieckie, można znaleźć pewne analogie do wydarzeń z 1956 r., kiedy to upiekło się Polsce, a wypatroszono Węgry. Dodam od razu, że słowo “obóz” nie jest tu ani przypadkowe, ani zamierzone, ale nieuniknione.
Zanurkujmy nieco w historię. Rok 1956, to w Sowietach umacnianie się Nikity Chruszczowa w fotelu sekretarza KC KPZR [najpierw pierwszego, następnie genseka]. Ha! Chruszczow! zwany Chruszczykiem. Aparatczyk tylko nieco mniej morderczy od J. Stalina, ale wielokrotnie od niego głupszy i - jak mawia mój uczony przyjaciel, prof. P. Wieczorkiewicz - “swołocz pierwowo sorta”. Ha! Hruszczyk!, który na łożu śmierci wyznał jednak: “Wierzyłem święcie w Stalina i robiłem wszystko, co kazał. Ręce mam po łokcie we krwi. To najstraszniejsze, co obciąża moje sumienie”.
A więc nie jest wykluczone, że Chruszczow, w 1956 r. postanowił dokończyć to, co się nie udało Stalinowi i wzmocnić południową flankę obozu socjalistycznego. W tym celu należało wprowadzić na Węgry siły Sowieckie, czyli posadzić las.
Starym zwyczajem wykorzystano sytuację międzynarodową, gdy Zachód był zajęty innymi sprawami [Bliski Wschód]. Grunt przygotowały służby specjalne, a następnie wkroczyła Armia Radziecka. I została [siły sowieckie wyprowadzono z Węgier dopiero po 1990 r]. Masakra Węgrów, chociażby w porównaniu z Czeczenią, była umiarkowana. Zachód postąpił tak, jak postąpił we wrześniu 1938 r. w Monachium. Pyszczył pełną gębą, ale oprócz pomocy humanitarnej nie zrobił nic, co skutecznie mogło odstraszyć Sowiety od stosowania podobnych sztuczek w przyszłości.
Jakoż i nie czekano długo. Po zmianie Hruszczyka na Leonida Breżniewa, popularny Lońka, niewątpliwie najprzystojniejszy spośród Straszliwych Kremlowskich Starców rządzących sowieckim imperium, po przyznaniu sobie kilku kilogramów odznaczeń i stopnia marszałka, wygłówkował tzw. doktrynę o ograniczonej suwerenności.
To w myśl tej doktryny w sierpniu 1968 r. sojusznicze siły Państw Stron Układu Warszawskiego złożyły zbrojną wizytę w Czechosłowacji.
Piszę siły sojusznicze, bo tym razem Sowieci dobrali do towarzystwa, w charakterze przyzwoitek, wojska z PRL, NRD, Bułgarii i Węgier. Kraj Pieroga i Zalewajki w zajeździe wystawił zagon w sile armii, opartej o Śląski Okręg Wojskowy, wzmocniony kontygentami z pozostałych OW. Dowodził zagonem gen. F. Siwicki, jego zastępcą ds polit. był gen. W. Sawczuk, a dzielnymi kontrwywiadowcami WSW gen. T. Kufel. Całością kierował ze swego stanowiska w Warszawie świeżo upieczony minister obrony gen. W. Jaruzelski. Udział LWP w zajeździe został oceniony bardzo wysoko, także przez specjalistów zachodnich. Przepraszamy za to braci Czechów i Słowaków do dziś.
Tak jak na Węgrzech w 1956 r., tak i tym razem, najazd na Czechosłowację poprzedzono działaniami operacyjnymi KGB i GRU. Infiltrację, ale nie tylko, prowadzono m.in. z terytorium PRL [o czym w następnym blogu]. Przyzwoitki wyprowadzono z Czechosłowacji zaraz po tym, jak KGB & GRU zrobiło porządek z niepokornymi Czechoslowakami, a sowieckie Politbiuro zmajdrowało świeżą ekipę kierowniczą dla KPCz. Zachód, zajęty swoimi sprawami, po raz kolejny zachował się tak, jak w 38 r. w Monachium. Jak zwykle darł gębę, śpieszył z pomocą humanitarną, ale nie zrobił nic, aby nauczyć Sowieckie Imperium lepszych manier w postępowaniu z sąsiadami [zemściło się to na Afganistanie, ale to zupełnie inna bajka]. Oczywiście, nie muszę przypominać, że sadzenie lasu i tym razem przyniosło sukces Sowietom. Siły Armii Radzieckiej zostały w CSRS do 1992 r.
Sukces nowo-starej doktryny w CSRS tak rozochocił Leonida, że zamarzył o przepołowieniu świata [zob. Tajna historia Polski]. Drobnym elementem przepoławiania była próba zawojowania Afganistanu [chodziło o utorowanie Sowietom drogi do wyjścia nad ocean]. Atak spowodował, że eurodupki, jak zwykle, hamletyzując monachizowały. Próby zatrzymania Sowietów lamentami europejskich demokratów, były tak samo skuteczne jak usiłowanie wykarczowania dżungli scyzorykiem.
Breżniew miał jednak pecha. Podbój Afganistanu nie przypadł do gustu Stanom Zjednoczonym, które, inwestując setki milionów dolarów [jakieś tysiąc razy więcej niż w “Solidarność”] w ruch oporu zaatakowanego kraju sprawiły, iż wygranie wojny przez Sowiety stało się niemożliwe. Ferajna Leonida zaczęła ostro brać w dupę, a USA, niejako przy okazji, wyhodowały przyszłe kadry dla terrorystów islamskich [kolejna wpadka CIA], o czym świat przekonał się dobitnie 11 września, po zaatakowaniu WTC.
Nie jest wykluczone, że klęskę militarną Imperium Zła jakoś by przeżyło, ale, że nieszczęścia chodzą parami, doszlachtowanie Sowietów przyszło z najmniej spodziewanej strony. Pośrednio przyczynił się do tego as atutowy peerelowskiego wywiadu MSW Marian Zacharski. Pod koniec lat 70., nasz szpieg, robiąc zakupy dla Związku Sowieckiego nabył w Stanach Zjednoczonych plany obrony antyrakietowej USA i Kanady do roku 2005. Wpadka Zacharskiego zainspirowała R. Reagana do zablefowania tzw. wojnami gwiezdnymi.
Była to koncepcja na ówczesne czasy absolutnie niewykonalna technicznie [tak, tak, elementem tego planu jest tarcza, o którą m.in. dziś Kraj Pieroga i Zalewajki toczy boje wewnętrzne i zagraniczne]. Tym niemniej Sowiety podjęły wyzwanie Reagana. Doszło do niebywałego wyścigu zbrojeń, który był elementem wojny czwartej generacji. Rywalom nie wystarczało już wojowanie na ziemi. Od tego czasu, najważniejsze wydarzenia miały się rozgrywać w kosmosie.
Długo by o tym pisać. Na użytek tego blogu musi wystarczyć hipoteza, że najprawdopodobniej Sowiety nie wytrzymały ekonomicznie gry i Imperium Zła zapadło się implozyjnie. Był to pierwszy w dziejach globu taki sposób, dodajmy od razu - bardzo szczęśliwy dla świata, rozpadu imperium.
No i nie minęło nawet piętnaście lat, gdy Putin ogłosił doktrynę o tzw. bliskiej zagranicy, co jest skrzyżowaniem koncepcji stalinowsko-chruszczowowskiej z teorią Breżniewa. Następnie, świeży duet władców Rosji Putin & Miedwiediew zapragnął posadzić las i na nowo poczęto kombinować na arenie międzynarodowej.
Na początek wypatroszono Czeczenię, co świat uznał, za rzecz normalną i dozwoloną, acz boczono się nieco na zastosowane metody patroszenia. Nie wykluczone, że brak reakcji świata na wydarzenia na Kaukazie sprawił, że Moskwa postanowiła wykonać kolejny krok. W taki sposób padło na Gruzję.
Po ataku na niepodległe państwo [o sprezentowaniu Moskwie pretekstu do ataku, dostarczonego przez prezydenta Saakaszwilego pisałem w poprzednim blogu] unioeuropejczycy, swoim zwyczajem, znowu zaczęli monachizować. Krzyk, a nawet wrzask jest, owszem, dość głośny. Jednak nic ponadto. Trudno powiedzieć dlaczego mężowie stanu Europy zachowują się tak irracjonalnie. Czyż tak trudno spostrzec, że wypatroszenie Gruzji, przy równoczesnym zbudowaniu gazociągu północnego, jest niczym innym jak powtórzeniem leninowskiego bon motu o sznurku do snopowiązałek. Sznurku, który dostarczą bolszewikom kapitaliści, których następnie bolszewicy na tym sznurku powieszą. A może jest jeszcze gorzej? Może czołowe, filoruskie państwa europejskie [Niemcy, Francja, Włochy], naszpikowane metasowiecką agenturą, robią głupstwo za głupstwem, bo muszą, bo agenci wpływu są zbyt mocni, by pójść po rozum do głowy? Może?
Na szczęście Imperium Zaoceaniczne, chyba lepiej oceniło sytuację w Gruzji. Po przespaniu początku [mimo zaprzeczeń, dalej się upieram, że na Kaukazie CIA, nie po raz pierwszy, dała ciała], zarówno prezydent jak i jego kamaryla zaczęła potrząsać szabelką…
Uważam, że jest to szalenie zabawna sytuacja. Ciekawe kto tym razem zapłaci za te zabawy? Za Monachium zapłacił cały świat. Cdn.
HASŁO BLOGU:
Widmo, widmo Monachium, krąży nad Europą.

Mity służb specjalnych [cz.IV, ost.], służby specjalne a politycy, Wojna 4 GW, Gruzja, W. Putin

12 sie 2008

…wszystko co się dzieje na świecie jest grą. Od ewolucji po wojny. W tym sensie tylko gry zmieniają świat.

Robert J. Aumann

No i świat znowu gra coraz bliżej nas. Tym razem przedmiotem gry stała się Gruzja. Zanim napiszę kilka słów na ten temat chciałbym dokończyć mit trzeci z pierwszoplanowych mitów służb specjalnych. Mit państwa w państwie. Mit wymyślony, rozpowszechniony i kultywowany przez polityków, którzy swe brudne, a nawet paranoiczne pomysły realizują rękami służb specjalnych, aby następnie, w razie wpadki wrzeszczeć:
- Ludzie! Patrzcie! To nie my! To te dranie, łobuzy, moczymordy, cynicy, hochsztaplerzy, ludzie-wilki, a nawet bandyci, złodzieje i mordercy, ludzie bez zasad moralnych!…
Śmieszna i naiwna argumentacja. Wynika z niej, że politycy są inni, bardziej prawi od ludzi służb specjalnych. A to przecież politycy [no, oczywiście, nie wszyscy], znacznie częściej niż inne grupy zawodowe, zrzucają winy na innych, pragnąc czuć się lżej. To politycy wydają służbom specjalnym polecenia by mordowano, prowokowano, inspirowano, dezinformowano, korumpowano, kłamano, niszczono, kamuflowano, rozpracowywano, szantażowano…
I służby specjalne polecenia wykonują, gdyż po to są. Ale nigdy, nawet w najśmielszych marzeniach nie przychodzi im do głowy, by przejąć władzę, bawić się w rządzenie państwem. Poszczególni prominenci tajnych służb mogą co najwyżej próbować wprowadzić w maliny kogoś z polityków, komuś pomóc zdobyć władzę lub ją utrzymać.
Historia zna tysiące przykładów posługiwania się służbami specjalnymi w zbrodniczych celach. Prawie zawsze było to dziełem polityków. I na nic się zdają przekonania, np. W. Gomułki, rozpowszechniane nawet z pomocą profesorskich ust, że w latach 1944-1955 bezpieka była państwem w państwie, i mogła nawet, gdyby chciała, aresztować B. Bieruta.
Przeczą temu fakty. W pierwszej dekadzie Peerelu to B. Bierut był panem sytuacji. On decydował często o najdrobniejszych sprawach, takich jak: jakie pytania powinni zadawać podejrzanym nawet niscy rangą oficerowie Departamentu Śledczego MBP.
To Bierut et consortes kazali w pewnym momencie bezpiece skasować Gomułkę i zastanawiali się czy urwać mu łeb, czy też potrzymać trochę w izolacji. To Bierut kazał odstrzelić Żymierskiego, wsadzić do lochu Spychalskiego i spółkę.
Zgoda, Bierut robił to najprawdopodobniej na życzenie Moskwy, a w najlepszym razie w uzgodnieniu z Moskwą. Jednak twierdzenie, że służby specjalne mogły ustrzelić Bieruta to megalomania i przechwałki bez pokrycia bezpieczniackich średniaków, tak chętnie rozpowszechniane dziś przez niektórych historyków, którzy liznęli szczątkowych papirusów pozostawionych przez peerelowskie służby specjalne.
Przechodząc do ostatniej dekady Peerelu, wolno powiedzieć, że na nic zdają się tłumaczenie Cz. Kiszczaka i W. Jaruzelskiego, że matactwa i przestępstwa popełnione np. w sprawie morderstwa Grzegorza Przemyka, to robota bezpieki, skoro dokumenty świadczą, że generałowie kłamią. Matactwa dotyczące tej ponurej zbrodni były m.in. dziełem Cz. Kiszczaka - polityka i jego pryncypała gen. W. Jaruzelskiego, który się na to zgodził, i całego Biura Politycznego KC PZPR, którego członkowie również byli o sprawie poinformowani. A zbrodnia na księdzu Jerzym Popiełuszce? Świat się zdziwi, gdy prawda materialna ujrzy światło dzienne, a wierzę głęboko, że prędzej czy później to się stanie. Ale raczej później. Bo ta prawda jest dziś niewygodna zarówno dla rządzących jak i dla Kościoła.
Nie, panowie politycy! Przekonanie, że służby specjalne były lub są państwem w państwie jest mitem. Mitem bardzo wygodnym dla was i dla waszych protegowanych. Mit ten bardzo mile łechce próżność własną ludzi służb specjalnych, ale przede wszystkim pozwala im łatwiej żyć w przekonaniu, że są niezbędni, niezastąpieni, patriotyczni i skuteczni.
Mit ten pozwala im mieć gęby pełne frazesów, przekonywać, że dbają o bezpieczeństwo państwa i nas wszystkich. Pozwala również, niestety, wyciągać łapę po coraz większe sumy wyjmowane przez polityków z kieszeni podatników.
Kolejnym bowiem mitem jest wmawianie społeczeństwu, że ludzie tajnych służb robią coś z motywów patriotycznych, depczą w gównie dla szczytnych celów demokracji, itp. Przecież od czasu, gdy Fenicjanie wynaleźli coś tak nieskomplikowanego jak pieniądze, służby specjalne bardzo rzadko oczekują innych dowodów uznania. Wystarczy kasa.
Pora w końcu zrozumieć, że dziś już nikt nie szpieguje dla ideologii, nikt nie brudzi sobie rąk ze względów uczuciowych, patriotycznych. W szpiegowskim towarzystwie prawie zawsze chodzi o pieniądze. Pieniądze społeczeństwa dzielą politycy. Krąg się zamyka i “Towarzysz Fama” rusza w naród urabiać opinię o niezbędności podnoszenia nakładów na służby specjalne.
Jak się ma opowieść o micie służb specjalnych do tego, co chcę wyznać za chwilę? Czy nie zaprzeczam sam sobie? Zanim mnie, szaławiła niepoprawnego zdemaskujecie, schwytacie na łgarstwie, przyszpilicie, zdemistyfikujecie, weźcie łaskawie pod uwagę, że to, co napisałem wyżej, nie wyklucza możliwości rozpracowywania poszczególnych polityków przez służby specjalne. W takim wypadku warto się jednak starać odpowiedzieć dlaczego i dla kogo to robią?
Myślę, że dobrym przykładem są tu m.in. obecne wydarzenia w Gruzji, ze szczególnym uwzględnieniem prezydenta tego kraju.
Co tu wiele pisać, oceniam, że jest to facet mądry inaczej. Facet, który wprawdzie pamięta, że demokracja to rządy większości. Ale chyba zapomniał drugiej części definicji, która brzmi “przy respektowaniu praw mniejszości”. To, co zrobił M. Saakaszwili, gdy w cieniu Igrzysk Olimpijskich usiłował siłowo rozwiązać problemy mniejszości, to nic innego jak harakiri, popełnionego na sobie przez ulubieńca mojego prezydenta, który natychmiast stanął murem za swoim faworytem.
Mój prezydent? Hm.
W czasie ostatniego pobytu nad Bałtykiem złowiłem złotą rybkę, która spytała mnie czego oczekuję za jej uwolnienie. Zażądałem wszystkich ryb z Bałtyku. Złota rybka zastanowiła się i powiedziała: “Może jednak miałbyś inne życzenie”. “Chciałbym zrozumieć swego prezydenta. Możesz mi pomóc?”. “Tak za jednym razem może mi się nie uda, ale wyłowię ci te ryby co do jednej” - oświadczyła złota rybka.
Analizując przebieg ostatnich wydarzeń w Gruzji widać wyraźnie, że Saakaszwili sam tego nie wymyślił. Tu znać rękę mojego przyjaciela W. Putina. Myślę, że metasowieckie służby specjalne, które w przygranicznych państwach czują się jak ryby w wodzie, zagrały va banque. Wykorzystując jako pretekst m.in. tandetnie załatwioną przez UE i USA sprawę Kossowa, opracowano odpowiednią kombinację operacyjną, którą “sprzedano” prezydentowi Gruzji. Saakaszwili pomysł wziął za dobrą monetę. Przypuszczam, że gruzińskie służby specjalne [o ile coś takiego istnieje] muszą być solidnie zinfiltrowane przez służby rosyjskie, co nie powinno specjalnie dziwić. Dziwić jednak powinno postępowanie CIA, które nie po raz pierwszy dały dupy i nie zapobiegły sprowokowaniu, a raczej daniu Rosji pretekstu do ataku. Przecież dla kogo jak dla kogo, ale dla Amerykanów powinno być jasne, że Kreml od lat porządkuje sprawy na Europejskim Teatrze Działań Paliwowo-Energetycznych. A Gruzja, obok Wielkiej Rury jest kluczem do tych porządków, w ramach których wszystkie atuty mają pozostać w rękach Moskwy. Toż to nic innego jak element wojny 4GW [Fourt Generation Warfare], w której walka toczy się przede wszystkim w sferze informacji. W 4 GW 60 proc. wysiłku skierowane jest na .wojnę informacyjną, 25 proc. to aktywne działania operacyjne służb specjalnych i 15 proc. działania militarne. Walka informacyjna to każde działanie obejmujące utrudnianie przeciwnikowi dostępu do informacji, a także wykorzystywanie, zniekształcanie lub zniszczenie informacji przeciwnika, przy jednoczesnej ochronie własnych informacji przed podobnymi działaniami wroga i wykorzystanie ich w działaniach militarnych. Wszystkie te elementy były widoczne jak na dłoni w rosyjskich działaniach w Gruzji. Aby się o tym przekonać wystarczyło w czasie konfliktu posłuchać zagranicznych informacji [angielskich, niemieckich, rosyjskich, francuskich], a nie tylko zdawać się na zdanie rodzimych najmimord informacyjnych, urabiających społeczeństwo w zależności od tego, jakiej partii sprzyjają.
Można się zastanawiać po co cała operacja była potrzebna Putinowi? Widzę co najmniej trzy powody. Pierwszy - dostarczenie pretekstu do pokazania światu, kto rządzi w Kotle Kaukaskim; drugi - testowanie działań Zachodu, ze sprawdzeniem lojalności Rosyjskiego Konia Trojańskiego w Unii Europejskiej - Niemiec; i trzeci - wewnątrzrosyjski, danie do zrozumienia rodakom, kto ma decydujący głos w Rosji, z jednoczesnym osłabieniem pozycji Miedwiediewa.
Akcja w Gruzji zweryfikowała zamiary Putina. Politycy zachodni sympatyzujący z Rosją, dostali niebagatelny argument do ręki, by jeszcze bardziej stawiać na Putina. Niemcy zdały egzamin w stu procentach. Miedwiediew zrozumiał, że wprawdzie wydaje rozkazy, ale nie rządzi i nie dowodzi. Przy okazji po raz któryś pokazano indolencję ONZ i nędzną skuteczność UE.
No to z Gruzji wracamy na podwórko rodzimych służb specjalnych, aczkolwiek wspominane w tym blogu mity, nie są jedynie naszą specjalnością. Nie od rzeczy będzie teraz wspomnieć, że różne służby specjalne (chociaż tego samego państwa) niekoniecznie kochają się wzajemnie. Przeważnie żyją jak pies z kotem. Niejednokrotnie, walcząc z krajowym rywalem, pomocy szukają u obcych mocarstw. Kiedyś był to Związek Sowiecki, dziś - Wielki Brat - bis, ale nie tylko.
Jest to bardzo paskudny obyczaj, który, tak myślę, niezmiernie trudno wyplenić z mentalności niektórych funkcjonariuszy bardzo przywiązanych do takich metod. Dlatego, omawiając wybrane akcje służb specjalnych Peerelu nie sposób pominąć wzajemnych relacji wojskowych służb specjalnych do cywilnych i odwrotnie. Na pierwszy rzut oka wszystko było w najlepszym porządku. Gdy jednak przyjrzeć się sprawie bliżej wyłania się bagno. Przyczyn takie stanu rzeczy należy szukać nie tylko w rodowodzie poszczególnych służb ale również w zadaniach i sposobach oceny służb dokonywanej przez polityków.
Zacznijmy od rodowodu.
Na początku było słowo J. Stalina skierowane do mjr/gen. NKWD G. Żukowa i płk/gen. Z. Berlinga. Potem powstał resort bezpieczeństwa, ale nieco wcześniej Informacja Wojskowa, zwana nie wiedzieć dlaczego Informacją Wojska Polskiego. Przecież w tej formacji, od początku, nie było ani jednego oficera Polaka na jakimkolwiek stanowisku dowódczym. Tylko nieco wcześniej generalissimus nakazał stworzenie Związku Patriotów Polskich i powołanie Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR. Zatwierdził też listę płac Patriotów Polskich [listę ogłoszę w jednym z następnych blogów] oraz kazał utopić [aczkolwiek niektórzy twierdzą, że wcześniej - udusić] gen. W. Sikorskiego. No i od tamtego czasu wszystko zaczęło się kręcić. Wirowanie trwa do dziś. Kręcimy tarczę i wpieprzamy się w sprawy, w których nas nie powinno swędzić. Iran, Afganistan, Węzeł Kaukaski…. Nasi kosztowni politycy mówią tak przekonująco…
HASŁO BLOGU:
Kiedyś politycy kłamali nieświadomie. Dziś stali się profesjonalistami.

Mity służb specjalnych [cz. III], media

9 sie 2008

Powiedziałem sobie: “Nie, nie! Tak być nie może! Za tym kryje się jakaś myśl! Musi być przecież powód.” I zacząłem chodzić do kościoła. Co tu jest zresztą lepszego do roboty w niedzielę? Nie ma nawet pola golfowego. I modliłem się: “Proszę Cię, Boże, nie pozwól, żeby to uszło na sucho temu skurwysynowi!”

Truman Capote

Pora przedstawić mit drugi - wszechwiedzy służb specjalnych: tak, jak mit poprzedni, rozpowszechniany przez funkcjonariuszy, decydentów politycznych i panikarzy, którzy w mit uwierzyli. Celem tego mitu jest wyrobienie przekonania, że kadrowi pracownicy, agenci i informatorzy służb specjalnych są wszędzie, wszystko widzą, słyszą, notują i meldują. Czuwają na posterunkach dzień i noc, nie odpoczywają nigdy.
Mit ten, najczęściej rozpowszechniany jest z pomocą sterowanych przecieków do mediów. Rolę żurnalistów w tym procederze wielokrotnie przedstawiałem w Tajnej historii Polski i innych książkach.
Tu jedynie ostrzeżenie: uwaga na żurnalistów! Szczególnie wówczas, gdy przekonują, że służby specjalne są jedyne, wspaniałe, niezastąpione, patriotyczne i uczciwe. Nie można, nie warto i nie należy ich kontrolować, ulepszać, rozwiązać gdy się za bardzo rozpaskudzą i zastąpić nowymi, zbudowanymi od podstaw.
Czy jako część masy zwanej społeczeństwem, możemy coś zrobić? Wobec indolencji polityków i chęci VIP-ów, zmierzających wyraźnie do wprzęgnięcia służb specjalnych w swoje gry i geierki, układy i układziki, społeczeństwu pozostaje albo YGassetowski bunt mas, albo… modlitwa. Nie dziwcie się tedy, gdy zoczycie, że do pacierza dodaję lekko zmienione Capot'owskie: Proszę Cię, Boże, nie pozwól, żeby zło i inne bezeceństwa uszły na sucho tym skurwysynom.
Chociaż, z drugiej strony nie robię nic, aby moja modlitwa została wysłuchana. Uważam bowiem, że z atakami na służby specjalne nie należy przesadzać. Gdyby bowiem pozbawić służby wszelkich złych nawyków, mogą nabrać zbrodniczych. Historia, niestety, zna takie przykłady.
Tu drobna uwaga o mediach. Oto w latach 80. co drugi żurnalista [z około 9 tys. osób parających się tym zawodem] był albo kadrowym pracownikiem służb specjalnych na etacie niejawnym, albo kapusiem gratyfikowanym, albo szpiclem szantażowanym, albo donosicielem patriotyczno-entuzjastycznym, albo figurantem wykorzystywanym kapturowo. Myślę, że szczególnie wredni byli [i zapewne są] agenci zwerbowani na motywach patriotyczno-entuzjastycznych.
Na szczęście, po 1990 r. zrobiono dużo, albo nawet bardzo dużo, aby oczyścić środowisko dziennikarskie. Analizując tzw. produkcję medialną wolno zapewne sądzić, iż na dzień dzisiejszy jakieś związki ze służbami specjalnymi utrzymuje nie więcej niż 10 procent aktywistów żurnalistyki [co absolutnie nie oznacza, iż są to agenci]. Czy to jest zarzut? Nie. Uważam, że tak być powinno, a nawet, że tak być musi. Związki niektórych ludzi mediów ze służbami specjalnymi są potrzebne m.in. po to, by społeczeństwo mogło lepiej kontrolować… polityków, ale nie tylko polityków.
Po tej preambule pora odwołać się do Was, Drodzy Czytelnicy i Komentatorzy. Nie wiem, czy obserwując scenę polityczną Kraju Pieroga i Zalewajki zauważyliście, że w obecności niektórych aktywistów politycznych wszelakiej maści, permanentnie grasują egzorcyści. W ich towarzystwie nawet szatan jest pełen obaw, że w każdej chwili może mieć jądra podłączone do prądu elektrycznego lub wykonaną lewatywę z ropy naftowej. Dlatego Mefisto, przebrany za małego pedzia, przemyka chyłkiem w kierunku niegdysiejszych metabolszewików usiłując zmontować front obywatelskiego nieposłuszeństwa. Przypomina mi to trochę faceta, który mając brudną twarz spogląda w lustro i wycierając zwierciadło myśli, że jest czysty. Czy sądzicie, że to dobra metoda, że Antychrystowi może się udać?
I sprawa druga: Obserwując od lat naszą scenę polityczną fascynuje mnie [teoretycznie] problem stosunku niektórych wrzaskliwych polityków do homoseksualizmu. Nie mam wątpliwości, że ci politycy, to dobrzy chrześcijanie, nie grzeszą. Inteligencją. Ale mimo wszystko moje prośbo-pytanie brzmi: Jakie jest Wasze stanowisko w kwestii roli pederastów w procesie udomowiania lesbijek w kontekście wypowiedzi niektórych aktywistów partyjnych?
Na koniec inny problem. Oto żyjąc w Kraju Pieroga i Zalewajki nie sposób wymigać się od ocierania się o służby specjalne. Aby poznać ich istotę można postawić milion pytań. Można otrzymać kilka milionów uprzejmych odpowiedzi i dalej nic nie wiedzieć o co chodzi. Można też spróbować innej metody. Można spróbować praktyki, aby samemu poczuć, co jest grane. W nieodległej przeszłości tak właśnie postępowała spora część inteligencji, w tym ludzie trudniący się pisaniem. Czy nie uważacie, że niektórym naszym literato-żurnalistom zbyt często mylił się “Cichy Don” z cichym donosem?
HASŁO BLOGU:
Służby specjalne, pozbawione złych nawyków, mogą mieć gorsze.

Mity służb specjalnych [cz. II], gen. K. Świerczewski

8 sie 2008

Koty najczęściej wyobrażają sobie, że są źródłem światła - Olej

Tymoteusz Karpowicz

Kontynuując wątek z poprzedniego blogu dziś mit pierwszy - wszechmocy służb specjalnych. Jest to mit rozpowszechniany przez funkcjonariuszy służb specjalnych i decydentów posługujących się służbami, wykorzystujących służby, zazwyczaj do brudnych celów, acz najczęściej pod szlachetnymi hasłami.
Ten mit ma oznaczać - uwaga! Służby specjalne wszystko mogą, wszystko potrafią, wszystko załatwią, wszystko wykonają.
Jeżeli trzeba - pomogą, wesprą, ułatwią, zatuszują, puszczą w niepamięć, sprowadzą, przygotują, zainspirują itp.
Jeżeli trzeba - zabiją!
A więc! Uwaga! - bójcie się.
Myślę, że nie warto się bać.
Warto natomiast pamiętać, że: służby specjalne potrafią jedynie tyle, i aż tyle, ile mają do danego przedsięwzięcia sił, środków i fachowców. Z reguły wszystkiego mają za mało; załatwią jedynie to, na co otrzymają pozwolenie od decydentów politycznych (chyba, że sięgną po środki pozaprawne); wykonają tylko to, do czego są przygotowane (zazwyczaj są to najprostsze czynności. A i tak, nawet najlepsi, nawet w stosunkowo prostych akcjach, notują wielkie wpadki. Vide Mossad).
Warto również wiedzieć, że najczęściej służby specjalne: nie pomogą, a mogą zaszkodzić; nie wesprą, a mogą pogrążyć; nie ułatwią, ale mogą utrudnić; nie zatuszują, ale są w stanie odwlec sprawę; nie puszczą w niepamięć, a zapamiętają, zanotują i wykorzystają w odpowiednim momencie; sprawdzą - jak się zapłaci; przygotują - jak się dofinansuje; zainspirują - jak im się to opłaci.
Warto także liczyć się z tym, że niekiedy zabijają. Tak, to fakt. Czynią to jednak bardzo niechętnie i z wyraźnym obrzydzeniem. Częściej zabijają swoich niż wrogów. Można przypomnieć, że służby specjalne Peerelu, wedle moich niepełnych ocen, zabiły na przestrzeni lat 1944-1990, nie więcej osób, niż inne służby w jeden dobry, obfity w łupy dzień, np. CIA w Wietnamie.
To tyle w telegraficznym skrócie, na temat mitu pierwszego. Nie mogę się jednak uwolnić od myśli, że jednak czegoś mi tu brakuje. Dlatego, licząc na wyrozumiałość, pozwalam sobie na kilka pytań do PT Blogowiczów.
Nie wiem, czy podzielicie mój pogląd, ale myślę, że w chwilach szczególnie podniosłych, np. w czasie grania hymnu państwowego lub defekacjji dobrze jest pomyśleć o jakichś problemach filozoficznych. Jedną z takich kwestii jest, być może istotna jedynie dla niewielu osób, sprawa tzw. doradców, agitatorów, propagandystów, hagiografów, specjalistów od pijaru i innych dupowkrętów, którzy chętnie posługują się mitami służb specjalnych, a których podstawowym zadaniem jest nie tylko wciskanie ludowi kitu, który ciemny lud kupi, ale także przekonanie swoich pryncypałów, że ci są genialni. VIP-y zaś, okadzane kłamstwami, często poddają się zaczadzeniu i wierząc łgarzom, ulegają złudzeniom, że naprawdę są geniuszami. Modelowym przykładem wydaje się tu być jeden z bohaterów mojej młodości, czyli generał Karol Świerczewski, czyli “Człowiek, który się kulom nie kłaniał”, który najprawdopodobniej wiarę w swoją niezwykłość przypłacił życiem. Nie jest bowiem ważne, że w dniu śmierci generał był najprawdopodobniej nawalony jak ruski tank, co u tego dowódcy było normą [jest na ten temat tona dowodów]. W tym wypadku liczy się co innego. Oto po dostaniu się w zasadzkę Świerczewski postępował jak pijane dziecko we mgle. Sprawiło to sporo kłopotów późniejszym wyjaśniaczom okoliczności śmierci oraz propagandystom obarczonym zadaniem zrobienia z tuzinkowego watażki bohatera narodowego. Bo trzeba wiedzieć, że jedna z kul trafiła bohatera w zadek. I mimo, że był to zadek generalski, to wyjaśniaczom nie było po drodze ujawnienie prawdziwych okoliczności śmierci. Więc zmanipulowali to, co zmanipulować należało. A potem, jak zapewne wiecie, manipulowano nadal prawie wszystko i prawie wszędzie. Manipulacja niektórym ludziom weszła w krew. Manipulowano, manipuluje się, i prawdopodobnie będzie się manipulowało, z tą jednak różnicą, że manipulacje ciągle się udoskonala. Rezultaty manipulacji wcześniejszych, zgromadzono obecnie w jednym miejscu i nazwano Instytutem Pamięci Narodowej.
Jak to się, Waszym zdaniem dzieje, że chwalidupstwo nie razi rządzących skromnisiów, i nie tylko? Czy w związku z tym nie uważacie, że historię Polski, należy napisać od nowa, a jedyną radą, by proceder nie był recyklingowany jest zrobienie radykalnego porządku z hagiografami? Być może byłoby dobrze wziąć tu przykład z metod stosowanych przy chorobie wściekłych krów - wybić całe stado. Tymczasem co się dzieje? Brązowników oddaje się do pozłoty, a odbrązowiaczy, zamiast udokumentowanej polemiki leje się w łeb [vide autorzy książki o “Bolku”].
HASŁO BLOGU:

Mity slużb specjalnych [cz. I]

5 sie 2008

Nie powinniśmy zbyt szybko wierzyć w to, co nam opowiadają: wielu zmyśla po to, aby oszukiwać, a wielu dlatego, że ich samych oszukano…

Lucjusz Anneusz Seneka

Wielu łaskawych korespondentów wytyka mi nieśmiało powtórki, obszerne przypomnienia z wcześniej ogłaszanych książek i innych publikacji. Tak, jak najbardziej, macie rację. Dlaczego to czynię? Jest kilka powodów, z których podstawowy to ten, że ciągle piszę jedną i tą samą książkę. Staram się jednak stale ją uzupełniać o nowe elementy. Nowe fragmenty, bez kontekstu ze starymi stwierdzeniami, byłyby, moim zdaniem, jeszcze bardziej niezrozumiale niż są. A mimo swej zarozumiałości, nie jestem aż takim megalomanem, aby przypuszczać, że PT Czytelnicy blogu, po rzuceniu okiem na kolejny wpis, czym prędzej podążą do biblioteki, by sięgać po Tajną historię Polski, czy inne paskudztwo, zatruwające umysł. Stąd przypomnienia, recykling, powtórki itp.
Obawiam się, że i tym razem spotkam się z wytykami. Powiecie, że znowu wyłazi ze mnie, basałyka niepoprawnego, zasługującego na basałyki, megalomania nieprzeciętna.
Nie, nie, nie! Nie chcę pisać historii służb specjalnych, o co posądzają mnie niektóre pieski kawiarniane. Pragnę jedynie zaistnieć w tej historii jako autor mikroskopijnego przyczynku, mniejszego niż 2 podniesione do minusowej potęgi największej znanej dotąd liczby pierwszej [zapisywanej jako 2 do potęgi 3021377 minus 1; a może są już nowsze odkrycia?] dotyczącego mitów tajnych służb. Ilekroć bowiem sięgam po Władysława Kopalińskiego i czytam: Jest prawdą niemal banalną, że warunki życia współczesnego, rozwój nowych dziedzin nauki i techniki, a także rosnąca specjalizacja coraz bardziej oddalają nas od naszego dziedzictwa kulturowego […]. Coraz trudniejszy staje się dostęp do niematerialnej schedy przekazanej nam przez liczne pokolenia przodków ogarnia mnie rozpacz prawdziwa.
Jakże to - myślę - 1360 stron drobnego druku, arcyciekawe historyjki, i ani słowa o mitach naszych dzielnych, bohaterskich, patriotycznych, kochanych, niezawodnych, niezawisłych, niepokonanych, nieustraszonych, nieodzownych, bezinteresownych, bezkompromisowych, bezkorupcyjnych, bezcennych, drogich i kosztownych [tak naprawdę, nawet bardzo drogich i kosztownych, wystarczy zajrzeć do budżetu] służb specjalnych.
Przecież to niesprawiedliwość! krzycząca o pomstę do nieba! Pozwólcie tedy uzupełnić mi wasze prywatne, rodzinne, wioskowe, miasteczkowe, krajowe, europejskie, światowe, starotestamentowe, greckie, rzymskie, skandynawskie, germańskie itp. mitologie, legendologie, klechdologie, baśniologie, politologie, raporty Macierewicza i spółki oraz co tam jeszcze chcecie, o maciupeńki fragmencik mitów służb specjalnych.
I jeszcze jedno:
Jeżeli ktoś Wam zarzuci, że teza o wszechwładzy i wszechmocy bezpieki i innych tajnych służb, jest bardziej prawdziwa niż opowieści Szeherezady, i będzie przekonywał, że służby specjalne rzeczywiście są wszechwładne i wszechmocne, idźcie za radą pewnego kurdupla intelektualnego, paradującego w generalskim mundurze [o którym jeszcze nie raz wspomnę], i bijcie w mordę. Bowiem teza o wszechwładzy i wszechmocy służb specjalnych - to mit pierwszy, niezmiernie paskudny!
Jeżeli ktoś Wam powie, że teza o wszechwiedzy służb specjalnych jest tak prawdziwa jak to, że Humer był humanitarny, Kiszczak prawdomówny a Gierek inteligentny - bijcie w mordę. Bowiem teza o wszechwiedzy służb specjalnych - to mit drugi, jeszcze gorszy niż pierwszy i o wiele bezpieczniej jest uwierzyć w humanitarność Humera, prawdomówność Kiszczaka i inteligencję Gierka, niż we wszechwiedzę służb.
Jeżeli ktoś Was będzie usiłował przekonać, że teza, iż służby specjalne to państwie w państwie jest weryfikowalnym faktem - bijcie w mordę. Bowiem teza o państwie w państwie - to mit trzeci, znacznie gorszy i wredniejszy, niż poprzednie mity razem wzięte.
Możecie bić na odpowiedzialność Agencji Wydawniczej CB Andrzej Zasieczny, która ma bardzo dobrych adwokatów.
Od lat zastanawiam się jak to możliwe, aby tyle osób wierzyło bezkrytycznie w mity rozpowszechniane przez specjalistów wszelakich służb specjalnych. Wystarczy przecież rzucić okiem na naszych nieocenionych, niedoszacowanych, niezniszczalnych kochanych chłopców ze służb specjalnych, by zobaczyć, że zachowują się oni jak lwy ze znanego utworu Ryszarda Kapuścińskiego, który pisze: Kiedy lwy wychodzą na łów, ogłaszają to potężnym rykiem, który niesie się po całej sawannie. Głos ten wprawia zwierzynę w przerażenie i panikę. Te surmy bojowe nie są wstanie poruszyć tylko słoni: słonie nie boją się nikogo. Reszta czmycha, gdzie może, albo stoi sparaliżowana strachem i czeka, aż z ciemności wyłoni się drapieżnik i zada śmiertelny cios.
Czyż nasze lwy nie ryczały doniośle, wyruszając na łowy za opozycjonistami w latach osiemdziesiątych wieszcząc, że grozi nam anarchia, terroryzm, interwencja, głód, bratobójstwo, i wszystkie dziesięć plag egipskich spuszczonych za pośrednictwem Wielkiego Brata. Czyż w połowie następnej i ostatniej dekady XX wieku lwy nie obwieszczały radośnie o ujawnieniu “szpiegowskiej trójcy” - “Olina”, “Minima”, “Kata”? Czyżby trafiono na słonie?
Rozważymy to w innym miejscu. Tu przypomnijmy jedynie, że nasze lwy już dawno potraciły kły, co przewidział znakomity reporter, gdyż napisał: Lew jest sprawnym i groźnym myśliwym przez około 20 lat. Potem zaczyna się starzeć. Jego mięśnie słabną, jego szybkość maleje, jego skoki są coraz krótsze. Trudno mu dogonić płochliwą antylopę, rączą i czujną zebrę. Chodzi głodny, staje się ciężarem dla stada. To dla niego niebezpieczny moment - stado nie toleruje słabych i chorych, może stać się jego ofiarą. Coraz częściej boi się, że młodsze go zagryzą. Stopniowo odłącza się od stada, wlecze się w tyle, w końcu zostaje sam. Doskwiera mu głód, a nie może już dogonić zwierzyny. I wtedy pozostaje mu jedno: polowanie na ludzi. Taki lew nazywa się tu pospolicie - pożeraczem człowieka (man-eater) i staje się postrachem okolicznej ludności. Czai się przy potokach, do których kobiety idą prać bieliznę, przy ścieżkach, kiedy dzieci idą do szkoły (bo głodny poluje również w dzień). Ludzie boją się wychodzić z lepianek, ale on i tam ich atakuje. Jest nieustraszony, bezlitosny i ciągle silny.
Uf! Nie ma co. Nasze lwy bezpieczniacko-informacyjne mocno dały się we znaki ludziom w Peerelu, i niestety, wiele na to wskazuje, że to jeszcze nie całkowity koniec tamtej epoki. Stare bezzębne lwy najchętniej obecnie polują na biznesmenów, lekarzy, konkurentów politycznych itp. Lubią też skaleczyć zetlałym pazurkiem jakiegoś niesfornego, nieostrożnego, nieczujnego, niezgrabnego, nieszybkiego dziennikarza, który włazi im w paradę, naraża na kłopoty, i który potrafi zazwyczaj w banalnie łatwy sposób (kilka butelek wódki lub niewielka garść “zielonych”) wyssać im z sejfów kolejny dokument będący świadectwem ich bezradności, niemocy, hochsztaplerstwa, blefu, kłamstwa, matactwa, kabotyństwa, bezprawia itp. Takiego żurnalistę jakże łatwo może spotkać areszt lub nawet śmierć i zapomnienie. Ludzie Firmy nie zapominają bowiem, że naprawdę, w pewnych okolicznościach istnieją zbrodnie doskonałe.
Może więc rzeczywiście nadeszła pora aby zastąpić stare zdezelowane lwy służb specjalnych Peerelu młodszymi, sprawniejszymi, nie zmanierowanymi, nie mającymi własnych układów, układzików, pozwalających żywić się niezgorszymi frykasami z pańskiego stołu polityków, kosztem minimalnego wysiłku.
Pora wracać do mitów, które są zawsze mitami. Można się jedynie zastanawiać, komu zależy na tym, aby ewidentne mity uznawać jako prawdę o służbach specjalnych i rozpowszechniać ten szkodliwy pogląd. Zanim jednak napiszę kilka zdań na ten temat proponuję przypomnienie słownikowe pojęcia: Mit - fantastyczna historia, opowieść o bogach, demonach, legendarnych bohaterach oraz o nadnaturalnych wydarzeniach z udziałem tych postaci; stanowi próbę wyjaśnienia odwiecznych zagadnień bytu, świata i człowieka, życia i śmierci, dobra i zła. […] fałszywe mniemanie o kimś lub o czymś uznawane bez dowodu, ubarwiona wymyślonymi szczegółami historia o jakiejś postaci lub o jakimś fakcie, wydarzeniu; wymysł, legenda, bajka.
I jeszcze jedno, mity zazwyczaj mają starannie zamaskowane źródło powstania i ośrodek rozpowszechniania. Mity dotyczące służb specjalnych nieodłącznie związane są z famą. Jeżeli więc spotkacie się z “Towarzyszem Famą”, który wszystko wie, śmiało lejcie na odlew. A następnie przeanalizujcie “zapodanie Towarzysza Famy” i spróbujcie odpowiedzieć na pytanie kto i dlaczego kazał gościowi rozpowszechniać czasami ewidentne bzdury, ale nieraz misternie przygotowane kłamstwa? Bzdury widać od razu, kłamstwa trwają latami. Nieraz szalenie trudno je zdemaskować. Jak to możliwe? Myślę, że jedna z przyczyn tkwi w tym, iż ludzie służb zadziwiająco łatwo przekonują nas, że ich sądy są równie wiarygodne, co konstatacje ludzi myśli - filozofów. A przypomnę, co o tych ostatnich pisał Heinrich Heine: Dobrze to sobie zapamiętajcie wy, dumni ludzie czynu. Nie jesteście niczym innym, jak tylko nieświadomymi sługami ludzi myśli, którzy nierzadko w upokarzającej dotkliwie ciszy zaplanowali w najdrobniejszych szczegółach wszystkie wasze uczynki.
HASŁO BLOGU:
Historycy fałszują przeszłość, politycy - przyszłość, służby specjalne - wszystko.

Gen. W. Jaruzelski, matrioszki

30 lip 2008

W końskim łajnie siedzą dwa żuczki. Jeden pyta drugiego: “Tatko! popatrz, obok woda czysta, trawa zielona, a w górze niebo takie niebieskie, a my wciąż grzebiemy się w gównie. Dlaczego?”, Drugi na to: “Bo widzisz synu, to wciąż jest nasza ojczyzna”.

Tajna historia Polski

Wybaczcie, tyle spraw ciekawych kręci się koło nas, a ja wciąż o polityce, wciąż grzebię się w … Do przypomnienia sprawy “matrioszek” skłoniły mnie nie tylko monity internautów, ale także toczący się proces generała W. Jaruzelskiego et consortes, dzięki któremu znowu odżyły niegdysiejsze mity. Przypominana relacja jest zbyt obszerna, by ogłaszać ją w jednej kupie. Będzie więc kup kilka. Zapraszam do dyskusji.
“Matrioszka” - baba w babie, a w tej babie jeszcze jedna baba z babą w środku. Baby są drewniane (przeważnie bukowe lub brzozowe), barwne, można je kupić prawie na każdym większym bazarze. “Matrioszki” wywiadów są nieco inne. Zbudowane z krwi i kości oraz żywego mięska. Mają żelazne zdrowie, nienaganne maniery, przyjemną aparycję i nerwy ze stali. Działają jak roboty - tylko na sygnał centrali. Chociaż mózgi mają nieprzeciętnie wielkie, gdyż inaczej by nie przetrwały ani minuty wyłowieni przez wrogie kontrwywiady, to ich faktycznym mózgiem jest areopag służb specjalnych.
Teoria służb specjalnych zna ta sprawy od wieków. Zarówno wywiady, jak i kontrwywiady stosowały ją jednak w incydentalnych wypadkach. Dopiero sowieckie służby specjalne wykorzystały ją na znacznie szerszą skalę. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych tym sposobem posłużyły się również służby specjalne Peerel, głównie kontrwywiad, kierowany w latach siedemdziesiątych przez gen. Pożogę, a później cała Służba Wywiadu i Kontrwywiadu, kierowana przez tego samego generała. Metoda ta pomogła W. Pożodze umieścić na Zachodzie kilkuset agentów, z których niektórzy nigdy nie zaczęli swojej pracy.
Sposób jest prosty. Wywiad lub kontrwywiad, planując umieszczenie liczącego się agenta w wybranym państwie, przygotowują odpowiedniego kandydata, czasami z wieloletnim wyprzedzeniem, czasami zaczynając szkolić adepta od dziecka. Upatrzony kandydat w odpowiednio wybranym momencie zastępuję inną osobę, wcielając się w jej postać. Oczywiście zastąpiony zostaje zlikwidowany.
Jest to żmudna, czasochłonna i bardzo kosztowna metoda. Jednak sowieckie służby specjalne udowadniały niejednokrotnie, że gdy chodzi o interesy Imperium potrafią pracować z wyprzedzeniem idącym w dziesiątki lat, nie licząc się z kosztami, ofiarami ani niczym innym. Tak było z “matrioszkami” wywiadów.
Opowieści goryla [wersja I]. W czasie pisania książki Byłem gorylem Jaruzelskiego, opartej m.in. o relacje płk. A. Gotówki, były szef goryli generała wielokrotnie wspominał o zasłyszanej teorii podmian osób celem “wyhodowania” agenta wpływu. Chodziło o gen. W. Jaruzelskiego. Nie traktowałem tych relacji poważnie (podobnie jak i nie czynię tego obecnie), nie umieściłem o nich wzmianki w książce. Gdy jednak z innych źródeł usłyszałem podobne “rewelacje”, czuję się w obowiązku zasygnalizować problem. Sięgam po notatki (nie autoryzowane).
- Wiesz - przekonywał mnie goryl - od dawna w środowisku dotyczącym Jaruzela słyszę głosy, że Jaruzelski, to nie Jaruzelski.
- Tylko kto?
- Facet podstawiony przez NKWD.
- Bzdury.
- Zobacz: dobra szlachecka, herbowa rodzina. Świetne gimnazjum. Syberia. Tajga. Berlingowcy. Nagła kariera. Najmłodszy generał w LWP. Najmłodszy wiceminister. Najmłodszy minister. Członek Biura Politycznego. Pierwszy sekretarz partii. Wreszcie prezydent, już na pół wolnej Polski, ale jeszcze z sowieckimi wojskami w środku. Przecież jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych do Moskwy szły z Warszawy sprawozdania o ruchach kadrowych w naszej armii, podpisywane niekoniecznie przez polityków dawnego reżimu. Tego nie można osiągnąć bez pomocy potężnych służb specjalnych Imperium.
- Twoja opowieść jest najlepszym przykładem na spiskową teorię dziejów.
- Niedawno odwiedziłem w Warszawie pewnego krawca. Szyje generalskie mundury. Pochodzi z rodzinnej miejscowości Jaruzela. I on również twierdzi, że Jaruzelski z Kurowa, to nie Jaruzelski z Belwederu.
- Też mi dowód…
- A moje spostrzeżenia się nie liczą? Wiele się napatrzyłem na nietypowe spotkania Jaruzela z rodziną (siostra, matka). Oschłe, zimne, wyrachowane, dziwne, jakby nieludzkie, jakby się spotykał robot dawno zaprogramowany. Mam dziwne przeczucie, że Jaruzel Belwederski jest wytworem radzieckich służb specjalnych.
Mało wiadomo o planowaniu z wieloletnim wyprzedzeniem. Ale ono było. Wizja wasalnej Polski. Miał ją Stalin na długo przed zakończeniem wojny. Byłoby dziwne gdyby nie postawił służbom specjalnym, które doceniał, odpowiednich zadań. Przygotowywanie kadr zgodnie z dyrektywami generalissimusa. Różnymi sposobami. Jawnymi i tajnymi. O jawnych wiemy dużo, o tajnych prawie nic. Rola NKWD. Ci faceci uwielbiali takie trudne zabawy. Wytypowanie własnych kandydatów. Wybranie odpowiednich ofiar spośród łagierników, z dobrymi życiorysami. Podmiana. Likwidacja niepotrzebnej ofiary. Trudna adaptacja, pod kontrolą. Potem puszczenie kandydata na głębokie wody, ale pilotowanie. Czas wojny sprzyjał takim grom.
***
Opowiedziałem tę historyjkę generałowi W. Jaruzelskiemu. Usłyszałem:
Bzdury!
Cdn
HASŁO BLOGU:
Człowiek, który mówi wszystko , co wie i co myśli, jest niczym dziecko, które siusia w łóżko.

W. Jaruzelski, matrioszki [cz. II], mecenas

31 lip 2008

Jeżeli misja wyjdzie na jaw jeszcze przed rozpoczęciem, trzeba zabić szpiega i wszystkich, którym udzielił on informacji.

Sun Tzu

Ciekaw jestem, co w kontekście zacytowanych słów Sun Tzu myślicie o gen. Piotrze Jaroszewiczu? Wydaje mi się, że to bardzo zagadkowa historia, której nie chciano wyjaśnić. Podobnie, jak chyba nie chciano wyjaśnić sprawy morderstwa gen. M. Papały. No i to wleczenie sprawy wypadku prof. Geremka. Mam wątpliwości co do użytego określenia. Nie jestem pewien czy to wypadek czy przypadek. Katastrof samochodowych, dużych i małych VIP-ów, ci u nas dostatek. Rozstrzygnięć: wypadek albo przypadek? - mało. Wypadki chodzą po ludziach. Przypadki po służbach specjalnych. Czyż to nie zastanawiające? Przypominam - jestem zdecydowanym przeciwnikiem spiskowej teorii dziejów i gorącym zwolennikiem spisków polityków. Ale do brzegu!
Kontynuując poprzedni wątek dziś “Matrioszki” Bohdana Rolińskiego.
Relacje reportera oparte są na rozmowach z generałem Piotrem Jaroszewiczem. Roliński komponuje opowieść z relacji z relacji, poszerza o sprawy związane ze śmiercią Karola Świerczewskiego, by dojść na koniec do wniosku i uzasadniać go, że sowieckie służby specjalne miały w Polsce co najmniej kilka “matrioszek”.
Roliński pisze, że P. Jaroszewicz opowiadał, że Karol Świerczewski: …się zorientował, że chodziło o operację wywiadu polegającą na podmianie ludzi. Słyszał kiedyś w Hiszpanii o stosowaniu tej metody. Zapoczątkowano ją podobno jeszcze w latach dwudziestych w walce z białą emigracją rosyjską. Teraz okazało się, że Żukow przygotowywał podmianę na polski teren. Karol zrozumiał, że dla przygotowanych w normalnym trybie, i pewnie od lat, agentów na Polskę, Żukow wynalazł sobowtórów, czy choćby bardzo podobnych, wśród setek tysięcy Polaków, których wojna rzuciła do Sojuza. Miał już kandydatów do podmiany. Jeśli operacje będzie realizowana, autentyczni znikną, jak mała matrioszka w dużej… Operacja ryzykowna, ale w razie powodzenia daje rezultaty nadzwyczajne.
Wedle P. Jaroszewicza, o całej operacji przygotowywania “matrioszek” na Polskę miał decydować sam J. Stalin. Generalissimus planował ponoć “zainstalować” w Wojsku Polskim cztery do sześciu “matrioszek”. Opiekun z NKWD I Dywizji mjr/gen. G. Żukow musiał oczywiście przygotować więcej kandydatów. B. Roliński opowiada opowieści P. Jaroszewicza o opowieściach K. Świerczewskiego dotyczących jego kontaktów z opiekunem z NKWD: “Swoich ludzi wytypowałem trafnie spośród innych przygotowywanych do służby specjalnej” - ciągnął Żukow. “Byli doskonale wyszkoleni, wychowani jak Polacy. Nie myśl, że uczyli ich nasi, ja miałem nawet dwóch księży, prawdziwych, polskich. Moje wymagania były bardzo wysokie. Znalazłem kandydatów. Powiem ci, że oni pochodzili z rodzin kiedyś polskich, które osiadły w Rosji. Byli doskonali i nadawali się do każdej pracy w Polsce. Ale do tej musiałem im znaleźć sobowtórów”. Żukow wreszcie użył właściwego słowa, które było schowane w tej operacji, jak matrioszka w matrioszce.
Jeżeli ciekawi was, co powiedział J. Stalin, to B. Roliński zaspokoi waszą ciekawość opowieścią z czwartej ręki. Będzie tak: Stalin przekazał ważny rozkaz Żukowowi. Major zdradził go Świerczewskiemu, który był generałem i który zwierzył się Jaroszewiczowi. Ten podkablował tercet - Stalina, Żukowa i Świerczewskigo Rolińskiemu, który sypnął metody NKWD, ujawniając najskrytszą tajemnicę generalissimusa tysiącom czytelników.
A J. Stalin (mając na myśli rwące się do roboty szpiegowskiej matrioszki) powiedział tak: Dajcie ich do polskiej armii. Mają siedzieć, jak ryba w lodzie, ani drgnąć dopóki nie zgłosimy się do nich. Wszystkie zwykłe prace wykonujcie przez agenturę. Oni niech czekają. Tylko ja mogę wam dać znać, kiedy i jak ich uruchomić.
Oczywiście, K. Świerczewski nie ustawał w molestowaniu mjr./gen. Żukowa aby mu zdradził rozmieszczenie “matrioszek”. NKWD-ysta wzdraga się długo, ale w końcu, rozmiękczony alkoholem zdradza: Czterech andersowców jest tam, u nich. Bardzo dobrze. Dwóch z drugiego rzutu było w pierwszej dywizji. Jeden o mało nie zginął pod Lenino. Dwóch było w drugiej (dywizji - przyp. H.P.). Dwóch poleciało do Polski, do partyzantów. I jest jeszcze jeden, poszedł drogą cywilną […]. Wszyscy przeżyli wojnę. Są tu, żyją między ludźmi. Lepsi to Polacy niż wy, w tych mundurach. To nie są jacyś zwykli agenci. Oni nie zajmują się sprawami, które załatwia wywiad czy kontrwywiad. Oni po prostu tu żyją, pracują, działają. Już wrośli w otoczenie. Taki to, widzisz, genialny jest nasz wynalazek. Oni są dziś Polakami, moje “Matrioszki”…
I na koniec sypnę J. Stalina, Żukowa, K. Świerczewskiego, P. Jaroszewicza i B. Rolińskiego. Reporter mi to zapewne wybaczy. “Matrioszki” Żukowa w Polsce, to - B. Bierut, J. Światło i (ale bez wskazania po nazwisku) W. Jaruzelski.
Tę historyjkę również opowiedziałem generałowi W. Jaruzelskiemu. Usłyszałem:
- Bzdury!
Trudno jest pisać o najtajniejszych sprawach wywiadów nie mając dostępu do pełnych materiałów archiwalnych. Ale nawet, gdy się ma dostęp do wybranych dokumentów, nigdy nie wiadomo, co jest prawdziwe a co fałszywe, co jest zapisem działań operacyjnych, co dezinformacją, co planami, co sprawozdaniem przygotowanym wyłącznie na użytek polityków, aby wydusić z decydentów dodatkowe środki, a co zestawieniem przygotowanym do dyscyplinowania podwładnych, co analizą… Jeszcze trudniej jest opierać zapisy na relacjach osób wierzących, że wszystko wiedzą o służbach specjalnych. Czasami wygląda to tak:
Opowieści pewnego mecenasa:
- W. Jaruzelski nie jast W. Jaruzelskim.
- Kim jest W. Jaruzelski?
- To inny człowiek.
- Ale nazywa się W. Jaruzelski?
- Tak, nazywa się W. Jaruzelski, ale nie jest W. Jaruzelskim.
- W. Jaruzelski jest W. Jaruzelskim, ale nie jest W. Jaruzelskim?
- Tak właśnie.
- Uf!
- Takie są służby specjalne.
- Takie są sowieckie służby specjalne?
- Tak właśnie. Takie są sowieckie służby specjalne.
- A dowody?
- W służbach specjalnych nie ma dowodów. Zwłaszcza w sowieckich służbach specjalnych.
- Skoro nie ma dowodów. Nie ma i nie było sprawy.
Tej historyjki nie opowiadałem generałowi W. Jaruzelskiemu. Domyślałem się odpowiedzi. Mecenasa znałem od zawsze. Był wychowankiem mojego przyjaciela ze Służby Wywiadu i Kontrwywiadu. Mecenas śpi spokojnie, bo wie, że ma w IPN czyste konto. Papirusy dotyczące jego mozolnego trudu z lat 70/80, w 1989 r. zmieniły mp. Dlatego mecenas je z ręki tym, którzy dysponują zasobem dotyczącym jego dorobku. W tym miejscu dodam, że nie są to ludzie, którym warto zaryzykować i dać się ogolić brzytwą. Przekonałem się o tym osobiście. Moi przyjaciele, na szczęście, zamiast brzytwy, umiejętnie posłużyli się organami [45 lat praktyki do czegoś zobowiązuje]. Przez naiwnych zwanymi organami sprawiedliwości [za Levinasem: sprawiedliwość to przede wszystkim prawo głosu].
HASŁO BLOGU:
Szukający prawdy jest jak pijak, który nie może trafić do domu, ale wie, że ma dom.

W. Jaruzelski - proces, L. Wałęsa, Grudzień `70, matrioszki [cz. III]

1 sie 2008

…Stanowczo za daleko poszliśmy w uprzejmości względem zabobonnych mędrków. Wypada raz wreszcie z tym skończyć, odróżnić hipotezę naukową od widzimisię demagoga, naukę od fantazji, uczciwy wysiłek filozoficzny od pustej gadaniny. A to tym bardziej, że owa gadanina miewa, niestety, tragiczne skutki…

Jan Maria Bocheński

W oczekiwaniu na igrzyska olimpijskie poobserwowałem igrzyska sądowe. Bronił się W. Jaruzelski et consortes. Generał bronił się milcząc. Nacierała prokuratura. Arbitrem był Lech Wałęsa. Sprawa szła o Grudzień `70. Słuchając zadziwiająco nieprecyzyjnej paplaniny zastanawiałem się, czy tak poważne grono osób nie potrafi dostrzec paradoksu w tym, co robi? Z całym szacunkiem dla chęci oraz późniejszych dokonań, kiedy to L.W. stał się, obok Jana Pawła II, drugim rozpoznawalnym Polakiem w świecie, ale słuchanie fantazjowania niegdysiejszego elektryka na temat tego, co się w grudniu 1970 r. działo w Białym Domu, kto i o czym decydował itp., itd. zakrawa na kpinę.
Czyż tak trudno pojąć, że aby powiedzieć coś rozsądnego o faktycznym przebiegu tragedii na Wybrzeżu, nie wystarczy chcieć. Trzeba jeszcze przeczytać jakieś 50-100 metrów akt, przestudiować z 50 książek, przesłuchać 3-5 km taśmy magnetofonowej z nagraniami oraz przede wszystkim, zebrawszy świadków z obu stron barykady, przeprowadzić coś na kształt wizji lokalnej, albo przynajmniej podróży historycznej, ustalając krok po kroku przebieg wydarzeń, rejestrując co kto mówił, co robił, a nawet gdzie stał etc… Uczestnikiem takiej wizji, jako jeden z relantów, mógłby być i powinien być Lech Wałęsa. Mógłby i powinien być uczestnikiem takiego przedsięwzięcia nie dlatego, że L.W. był w latach 80. przywódcą potężnej ”Solidarności”, która wstrząsnęła światem dwubiegunowym, i nawet nie dla tego, że następnie piastował urząd prezydenta RP, a dlatego, że w grudniu roku 70. L.W. był aktywnym uczestnikiem wydarzeń w Trójmieście. Ale, dodajmy od razu, uczestnikiem, który nie mógł wiedzieć co się działo nie tylko w najważniejszych gmachach Peerelu, ale nawet co się działo w gabinetach lokalnych kacyków Gdańska, Gdyni, Sopotu…
Czego się wówczas dowiemy? Ano chociażby tego, że w Trójmieście na długo przed wybuchem konfliktu prowadzono działania operacyjne, m.in. z udziałem ówczesnego wiceministra MSW gen. F. Szlachcica; że w pierwszej, kilkusetosobowej grupie stoczniowców, która opuściła stocznię wychodząc na miasto, znalazło się ok. 50 kadrowych pracowników służb specjalnych, a każdy z nich miał nielichą grupkę agentów i informatorów, którzy dobrze wiedzieli, co mają krzyczeć i robić; że w czasie wydarzeń funkcjonowało 7 [słownie: siedem] sztabów decyzyjnych, których nikt nie koordynował; że o wszystkim na bieżąco informowany był E. Gierek - ówczesny sekretarz KW PZPR w Katowicach [informatorem był Szlachcic, a łączność telefoniczną, z pominięciem środków MSW, zapewniał generałowi ówczesny zastępca komendanta wojewódzkiego MO ds bezpieczeństwa płk W. Pożoga]; że działy się dziwne sprawy związane z kluczowym dla masakry w Gdyni, uruchomieniem kolejki; że dziwnym trafem zaginęły notatki do meldunków 6-cio godzinnych o sytuacji w Trójmieście, opracowywanych przez specjalny zespół KW MO, a podpisywanych przez płk. Kolczyńskiego i Pożogę… Że wreszcie w Warszawie zawiązany był nieco egzotyczny sojusz personalny w składzie: S. Kania, E. Babiuch, W. Jaruzelski i F. Szlachcic. Sojusz, który promując E. Gierka, równocześnie odstrzelił od fotela I sekretarza KC PZPR W. Gomułkę. Czyż nie był to swoisty zamach stanu, który następnie, 12 grudnia 1981 r., powtórzono w nieco zmodyfikowanej formie [ale także z decydującym udziałem W. Jaruzelskiego wspartym przez F. Siwickiego, Cz. Kisczaka i M.F. Rakowskiego]? Uf!!!, długo by o tym pisać. Jedno jest pewne - o tym wszystkim L. Wałęsa nie miał, bo nie mógł wówczas mieć najmniejszego pojęcia. Na jakiej podstawie i dlaczego więc dziś wystawia laurki gen. W. Jaruzelskiemu?
Dlaczego o tym wspominam? Bo jeszcze potrafię się dziwić. Poza tym pamiętam słowa Edwarda. Krasińskiego, przekonującego:
Ja nie mam koncepcji
Ja nie mam pomysłów
To wszystko co robię
To są moje widzimisię.
I do tego widzimisię dorzucam, zgodnie z obietnicą, ostatni odcinek o matrioszkach. Tak niegdyś zanotowałem słowa gen. W. Pożogi dotyczące tego tematu. Szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu tłumaczył mi:
Wykorzystywaliśmy nową falę emigracji do zagęszczenia naszej agentury w Niemczech. Wykombinowaliśmy prosty sposób, aby podrzucać BND naszych kadrowych pracowników. Wyszukaliśmy odpowiednich kandydatów dorabiając im wiarygodną legendę, aby mogli się zaadaptować jako członkowie rodzin wybranych mieszkańców Niemiec. W tym celu nasi pracownicy wyszukiwali zmarłe osoby [przypomnę, że za zmarłe można także uznać osoby wyprowadzone z tego świata metodami dobrze znanymi gangsterom oraz służbom specjalnym - HP], które miały rodziny w RNF. Pod taką rodzinę podszywał się nasz pracownik. Zbierał materiały dotyczące zmarłego, zapoznawał się z jego życiem, warunkami pracy, zamiłowaniami etc. Rosjanie nazywają taką metodę “na matrioszkę”.
W tej fazie przygotowań liczyły się najdrobniejsze elementy. Im więcej szczegółów dało się zgromadzić, tym lepiej. Była to żmudna, trwająca nieraz latami praca dla wielu setek ludzi. Trud się opłacił. Nasi agenci szybko się adaptowali do zmienionych warunków, błyskawicznie awansując. Niektórzy zostali adoptowani przez z góry upatrzone przez nas rodziny. Kontakty z niemiecką rodziną nawiązywano przeważnie poprzez Czerwony Krzyż lub ogłoszenia prasowe.
Z kilkunastu naszych w ten sposób wysłanych pracowników kontrwywiad niemiecki rozszyfrował tylko jednego. Stało się tak w wyniku głupoty agenta, który poczuł się zbyt pewnie w Niemczech, nie zniszczył otrzymanych od nas materiałów i w końcu wpadł. Wyrwaliśmy go jednak z niemieckiego więzienia. Przypomnieliśmy Niemcom, że są nam winni rewanż za Wenzla. Pamiętali. Zachowali się jak dżentelmeni. Oddali naszego agenta za darmo.
Gen. Pożoga ograniczył swoją relację do terenu Niemiec. Skądinąd jednak wiem, że np. płk Marceli Wieczorek prowadził w Chicago dwie matrioszki, inny oficer zajmował się podobną sprawą w Kanadzie, jeszcze inny we Francji…
Co by jednak nie powiedzieć, to te przedsięwzięcia peerelowskich służb specjalnych były parodią klasycznej idei matrioszek. Parodia parodią, jednak dzięki tej metodzie sporo łupów do Kraju Pieroga i Zalewajki przywieziono. Zupełnie inną sprawą jest, ile z tych łupów było przydatne w kraju, a ile przekazano do Wielkiego Nadzorcy. Będzie jednak okazja szerzej o tym wspomnieć przy okazji wpisu poświęconego pewnemu dżentelmenowi z serialu TVN “Szpieg”.
Cóż, dżentelmeni służb specjalnych dżentelmenami, a matrioszki matrioszkami. Interesującym byłoby rozejrzenie się ile matrioszek pozostawił w Kraju Pieroga i Zalewajki mój niezastąpiony przyjaciel gen dyw. Witalij Pawłow. Można domniemywać, że…
Ale zostawmy to dziennikarzom śledczym, bo nasze służby specjalne są wstanie przestraszyć się nawet myszy w piwnicy dyr. Bączka. A poza tym, domniemywania nie są moją najmocniejszą stroną, to nie jest uczciwy wysiłek filozoficzny.
HASŁO BLOGU:
Tylko głupiec ma odpowiedź na wszystko.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Henryk Piecuch Służby specjalne i nie tylko
Henryk Piecuch Służby specjalne i nie tylko
Henryk Piecuch Służby specjalne i nie tylko
Henryk Piecuch Służby specjalne i nie tylko
Henryk Sienkiewicz pisarz znany nie tylko w Polsce
6. Metoda ośrodków pracy, pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowadzenie do pedagogiki specjalne
10. Etyka medyczna, pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowadzenie do pedagogiki specjalnej
4. Dziecko niepełnosprawne w rodzinie, pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowadzenie do pedagog
2. Norma, pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowadzenie do pedagogiki specjalnej
8. Problemy psychofizyczne osób niepełnosprawnych, pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowadzeni
1. Pedagodzy, pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowadzenie do pedagogiki specjalnej
3. Rewalidacja, pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowadzenie do pedagogiki specjalnej
Cele Błekit i nie tylko, Notatki, Filologia polska i specjalizacja nauczycielska
7. Tezy pedagogiki spec., pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowadzenie do pedagogiki specjalne
W zespołach ratownictwa nie tylko specjaliści medycyny ratunkowej, Ratownictwo medyczne, Rozmaitości
5. Ewolucja edukacji specjalnej, pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowadzenie do pedagogiki sp
9. Problematyka teleologiczna w pedagogice specjalnej, pedagogika rewalidacyjna i nie tylko, Wprowad

więcej podobnych podstron