Szum samochodów stanowił idealny akompaniament dla chaotycznych myśli, od rana bombardujących moją głowę. Nie próbowałam ich zrozumieć. Nie starałam się nawet sprawić, żeby ucichły. Wolałam się raczej rozkoszować ciepłym popołudniem oraz delikatnymi promieniami słońca, muskającymi moją twarz. Leniwie uchyliłam powieki.
I wtedy go zobaczyłam. Przechodzącego na drugą stronę ulicy.
Jego kasztanowa czupryna, delikatnie unoszona przez jesienny wiatr, w słońcu mieniła się wszelkimi odcieniami miedzi. Ciemny płaszcz idealnie opinał wysportowaną sylwetkę.
Nie, pomyślałam w duchu. To nie może być on.
Gdyby to był naprawdę on, nie wyszedłby w tak słoneczny dzień.
Prawda?
Mimo, że nie dopuszczałam do swojego umysłu możliwości jego istnienia, moje ciało pozostawało głuche na wszelkie argumenty. Dlatego też nie doszukujcie się logicznego myślenia w tym co zrobiłam chwilę później. Nawet nie próbujcie pytać dlaczego zaczęłam gonić tego oto chłopaka.
Nie, żebym sama nie była świadoma swojego postępowania. Otóż byłam. Ale tylko poniekąd.
Wyobraźcie sobie, że od kilku miesięcy regularnie w swych snach widzicie pewną postać. Postać tak nierealnie idealną, że nie mogłaby istnieć w rzeczywistym świecie. Co innego w marze sennej. Czujecie pewną więź do owej postaci. Więź na tyle silną, że nie mogłaby się równać z żadnym ludzkim uczuciem. A teraz wyobraźcie sobie, że widzicie ją tak naprawdę. Jak gdyby nigdy nic, przechodzącą na drugą stronę jezdni. Jakby to było zupełnie na porządku dziennym.
Teraz więc rozumiecie, skąd ta lekkomyślna decyzja z mojej strony. Dlaczego po prostu musiałam za nim pójść. Chociażby dlatego, żeby przekonać się, że jest prawdziwy. Że nie zaczęłam powoli zamieniać się stukniętą wariatkę z urojeniami.
Przebiegłam przez ulicę, nie zwracając uwagi na czerwone światło oraz na trąbiące na mnie samochody, - jakie to wszystko miało teraz znaczenie? - a gdy byłam na tyle blisko, że mógł mnie bez problemu usłyszeć, niewiele myśląc, zawołałam:
- Edward! Zaczekaj!
Nawet nie marzyłam, że mógłby zareagować na moje wołanie. Och, bo dajcie spokój. Jaki normalny rodzic w tych czasach dałby swojemu dziecku na imię Edward? Jak dla mnie, było to nie do pomyślenia.
Zapytacie, zatem czemu w ogóle zawołałam. Cóż, na dobrą sprawę sama nie byłam tego świadoma. Przestałam panować nad własnymi odruchami.
Możecie, więc pewnie wyobrazić sobie moje zdumienie, kiedy chłopak przystanął, obrócił się w moją stronę i z zupełnie nie wymuszonym uśmiechem zapytał :
- Tak?
Stwierdzenie, że mnie zaskoczył byłoby niedopowiedzeniem na skalę stulecia.
- O mój Boże- wyjąkałam osłupiała.
I to nawet nie ze względu na sam fakt, że rzeczywiście nazywał się Edward. Czy na aksamitny ton jego głosu. Nie. To dlatego, że wyglądał zupełnie tak, jak widziałam go oczami swojej wyobraźni. Idealnym. Bez najmniejszej skazy.
Jego skóra delikatnie iskrzyła się w późnojesiennym słońcu.
Spojrzał na mnie swoimi rozbawionymi oczyma. Pomimo chłodnego popołudnia, pomyślałam, że mógłby roztopić mnie samym spojrzeniem.
- Czy my się znamy?
Och, pewnie. Przyśniłeś mi się kilka razy. A ponadto jesteś moim ulubionym bohaterem literackim.
Rany, ale jestem żałosna. Co ja sobie myślałam, zatrzymując tego ziemskiego odpowiednika adonisa? Że również oświadczy, iż jestem od dawna szukaną, dziewczyną z jego snów i, że chciałby spędzić ze mną resztę życia?
No tak, a mój toster nazywa się Sally i świetnie tańczy rumbę.
W tej chwili o niczym innym nie marzyłam, niż zapaść się pod ziemię. Więc, żeby zachować resztki godności oraz oszczędzić sobie zupełniej kompromitacji, odparłam:
- Chyba się pomyliłam.
I podążyłam w dół ulicy więcej nie oglądając się za siebie.
Boże, ale ze mnie idiotka.
Skończona idiotka.
Co mnie w ogóle podkusiło, żeby zaczepiać chłopaka, którego widziałam pierwszy raz w życiu?! Nieważne ile razy wcześniej mi się przyśnił.
Tak więc szłam przed siebie, starając się wymazać z pamięci te niefortunne zajście. Starając się zapomnieć, że coś takiego kiedykolwiek miało miejsce.
Wówczas to usłyszałam. Wołanie. Tuż za moimi plecami.
Bez problemu rozpoznałam głos właściciela. Zbyt często nawiedzał mnie z snach, żebym mogła go przeoczyć. Jednak nie przystanęłam. Nie odwróciłam się. Nawet nie zwolniłam tempa.
Zwyczajnie nie chciałam znać powodu, dla którego miałby się trudzić wołaniem mnie. Co prawda wciąż pozostawała nadzieja, iż ów młodzieniec zakochał się we mnie bez pamięci od pierwszego wejrzenia i teraz chce zapytać o mój numer telefonu. Albo ma zamiar poprosić mnie o rękę, a potem zabrać do Vegas, aby zalegalizować nasz związek.
Cóż, nie wykluczałam takiej ewentualności. Jednak w obecnej sytuacji byłam zbyt zażenowana swoją głupotą, aby znów stanąć z nim twarzą w twarz. Pewnie uznał mnie za stukniętą. Równie dobrze mógł chcieć polecić mi jakiś dobry zakład psychiatryczny, prowadzony przez ex kochanka swojej matki.
Pomyślałam więc, że jeśli go zignoruję bądź udam, że nie usłyszałam, to zwyczajnie da mi spokój. Tak postąpiłby każdy normalny człowiek. W końcu jaki był sens w gonieniu stukniętej siedemnastolatki?
Chyba jednak was nie zaskoczę stwierdzeniem, że znów się myliłam? Jeśli lekceważeniem chciałam go zniechęcić, to odniosłam wręcz odwrotny skutek. Chłopak, (wciąż nie mogłam uwierzyć, że naprawdę nazywał się Edward), nie tylko przyśpieszył kroku, ale znalazł się również na tyle blisko mnie, żeby móc złapać mnie za ramię, tym samym zatrzymując mój pochód. Osłupiała jego obcesowym zachowaniem nie byłam w stanie wydusić ani słowa. Niechętnie podniosłam wzrok, a kiedy nasze spojrzenia się spotkały zaczął swobodnym tonem:
- No to skoro już zgodziłaś się poświęcić mi chwilę, pozwolisz że zadam ci kilka pytań.
O Boże, tylko nie to. Jasne było, że chłopak żądał wyjaśnień co do mojego wcześniejszego najścia. I nie, żebym nie była w stanie mu ich udzielić. Bo naprawdę mogłam to zrobić . Tylko zrozumcie, nie chciałam wyjść na skończoną kretynkę. Nie chciałam mu powiedzieć, że od dobrych kilku miesięcy widywałam go w swych snach. I, że... No cóż. Że chyba byłam w nim zakochana.
- Mówiłam ci już, że się pomyliłam- wydusiłam sparaliżowana jego hipnotyzującym spojrzeniem. A Bóg jeden wie, jak bardzo chciałam zachować dystans.
- Ale mimo wszystko wiedziałaś jak mam na imię- ciągnął łagodnym tonem.- Chciałbym wiedzieć skąd. Czy jest możliwość, że się wcześniej spotkaliśmy?
Może to zabrzmi dziwnie, ale miałam wrażenie że naprawdę go znam. Że poznaliśmy się już dużo wcześniej. W poprzednim życiu. No dobra, byłam zwolenniczką reinkarnacji. I rzeczywiście wierzyłam w istnienie życia po życiu. Dziwcie się więc ile chcecie, ale ja naprawdę nie widziałam powodu dla którego nie mielibyśmy przeżyć w poprzednich wcieleniach szalonej miłości. Nawet jako surykatki na stepach pustyni Kalahari. Czy chociażby złote rybki z akwarium w supermarkecie.
- Hm, nie sądzę.
- Ale nie odpowiedziałaś na moje pierwsze pytanie.
Zastanowiłam się przez chwilę. Nie było możliwości, żebym odpowiedziała na nie, zachowując przy tym pozory osoby o zdrowej psychice. Ale zaraz potem pomyślałam sobie, hej nazywasz się Elys Harvey ! Dla ciebie nic nie jest niemożliwe!
- Najwyraźniej pomyliłam cię z kimś o tym samym imieniu- powiedziałam już nieco pewniej siebie, po czym dodałam.- Przepraszam, jeśli sprawiłam ci tym kłopot.
Wydawał się zaskoczony moim wyznaniem. Jakby spodziewał się usłyszeć coś zupełnie innego.
A potem spojrzał mi prosto w oczy. Ale nie tak zwyczajnie. Spojrzał z nadzieją jakbym zaraz miała dodać „ hej, tylko żartowałam!” i oznajmić mu prawdziwy powód. Coś w rodzaju, że jest moim zaginionym starszym bratem. Albo może oczekiwanym od lat wcieleniem króla Artura. Oczywiście ja byłabym w tym wypadku Ginewrą. Chociaż nie, zaraz ... To może nie najlepsze porównanie. W końcu Ginewra zostawiła króla Artura dla Lancelota. No, ale mniejsza z tym.
Aby dodać dramaturgii całej tej sytuacji dodam, że chłopak ciągle trzymał moje ramię. Jakby się bał, że lada moment ucieknę. Że zniknę z jego oczu.
No dobra, może teraz trochę przesadziłam. Pewnie zwyczajnie zapomniał, że wciąż je trzyma. Ej, ale liczy się sam fakt, że mnie dotykał!
Pewnie dla każdego z mijających nas przechodniów ta cała sytuacja musiała wyglądać zupełnie zwyczajnie. Dwoje ludzi stojących na środku chodnika, wpatrujących sobie prosto w oczy, ot co. Nic specjalnego. Ale nie dla mnie. Nie w tamtej chwili, kiedy z trudem nabierałam powietrza. Kiedy czułam, że rozszerzają mi się źrenice.
Nie miałam pojęcia jak długo trwała cała ta scena. Sekundę, trzy czy może nawet kilka minut. W każdym razie, kiedy poczułam, że napięcie między nami powoli zaczęło opadać, a mój głos przybrał wcześniejszą barwę, nabrałam powietrza, aby zapytać:
- Hej, wszystko w porządku?
Głupia. Oczywiście, że nie było w porządku. Widziałam to w jego miodowych oczach. Wydawały się podejrzanie zamglone. Dziwne. Nie wyglądał na osobę, która mogłaby mieć do czynienia ze środkami odurzającymi. Chociaż kto wie? Może był ściganym przez policję dilerem narkotyków o pseudonimie Edward, - ha! Wiedziałam, że to nie może być jego prawdziwe imię!- od czasu do czasu zażywającym swoich specjałów. To by wyjaśniało jego zainteresowanie moją osobą. Bo wiecie, w końcu znałam jego pseudonim. Równie dobrze mogłam byś tajnym szpiegiem rządowym.
O MÓJ BOŻE.
A co jeśli to była prawda? Jeśli rzeczywiście myślał, że byłam tajną agentką do zadań specjalnych? Nie powinnam zdradzać, że znam jego pseudonim. Teraz wszystko się wydało. Zaraz pewnie podjedzie po mnie czarna furgonetka, a następnie zawiedzie do zamkniętej fabryki wyrobów drobiowych, gdzie zostanę pokrojona na kawałki, a moje organy zostaną sprzedane na czarnym rynku.
Po prostu świetnie. Ciekawe czy ktoś powiadomi o tym moją mamę. Zawsze uważałam, że powinna była się ubezpieczyć od takich wypadków. Może jeszcze nie jest za późno? Może jak ładnie poproszę to ten miły diler pozwoli mi wykonać jeden maleńki telefon do mamy, aby przekonać ją, żeby się ubezpieczyła na wypadek uprowadzenia JEJ córki, w celu sprzedania JEJ narządów. To chyba powinno przemówić jej do rozsądku.
Rany, co ja w ogóle wygaduję?!
Elys, powiedziałam do siebie, weź się w garść. Ten chłopak wcale nie jest poszukiwanym przez rząd dilerem i tym bardziej nie będzie próbował cię zabić. Twoje organy są bezpieczne.
Ufff, co za ulga. Jak dobrze czasem dopuszczać do siebie głos rozsądku.
- Tak, jasne - odpowiedział szybko. Jak na mój gust zbyt nerwowo.
Nawet nie próbujcie pytać mnie dlaczego na siłę próbowałam doszukać się w całej tej sytuacji jakiejkolwiek teorii spisku. Dlaczego czułam, że coś jest nie tak.
To przecież tylko zwyczajnie nieziemsko przystojny chłopak, zatrzymujący mnie na środku ulicy i paraliżujący wzrokiem. Och, naprawdę nic wielkiego!
Tylko widzicie, mnie takie rzeczy się nie zdarzają. Moje zaskakująco rutynowe życie, - wybaczcie tę grę słów- nigdy nie przewidywało dla mnie tego typu atrakcji. Szczerze powiedziawszy mogłam bez problemu spisać jego plan, godzinę po godzinie, na następne czterdzieści lat. I nie sądzę, żebym cokolwiek mogła przeoczyć.
Chłopak zmarszczył czoło. Jak dla mnie wyglądał na kogoś trudzącego się nad jakimś niezwykle zawiłym działaniem matematycznym
- W każdym razie nieważne. Muszę już iść - oznajmił mimochodem i nie czekając na reakcję z mojej strony, zwyczajnie puścił moje ramię, - jakby w ogóle nie zdawał sobie sprawy, że kiedykolwiek je trzymał - po czym ruszył szybkim krokiem w dół ulicy. Nie oglądając się ani razu.
Przez dłuższą chwilę nie potrafiłam poskładać myśli w logiczną całość. Chyba nawet w ogóle nie myślałam o niczym. Po prostu stałam tam zupełnie oniemiała, wpatrując się, w coraz to bardziej, oddalającą się postać. Postać, której miałam już prawdopodobnie nigdy nie zobaczyć.
Westchnęłam.
I tylko jesienny wiatr, od czasu do czasu lekko unoszący moje włosy, wciąż powiewał dokładnie tak jak powinien.
Jedyne czego byłam w stu procentach pewna to fakt, iż znajdowałam się w swoim własnym ciele. Mimo, że okrywająca je satynowa sukienka, zdecydowanie nie należała do mnie. Wprost nie mogłam się powstrzymać przed zbadaniem jej delikatnej faktury. Z mych ust wydobył się jęk zachwytu.
Niepewnie rozejrzałam się dookoła. Tako pierwszy moją uwagę przykuł olśniewający żyrandol, znajdujący się samym centrum pomieszczenia. Zwisające z niego drobne kryształki w kolorze moreli, nieśmiało odbijały promienie słońca, witającego mnie zza okna. Nieco dalej spostrzegłam pomalowaną na biało, drewnianą toaletkę, przystrojoną z obu stron fikuśnymi wstążkami. Nad nią, w srebrzystej ramie, górowało najpiękniejsze lustro, jakie kiedykolwiek widziałam. Jego nieskazitelna tafla, przypominała swą gładkością powierzchnię krystalicznego jeziora. Niemal wstrzymałam oddech z wrażenia.
- Panienka Elizabeth już na nogach?- z zamyślenia wyrwał mnie nieznany, męski głos. Mimowolnie przeniosłam wzrok na jego właściciela.
Mężczyzna miał z całą pewnością słabość do słodyczy, co mogłam bez trudu zauważyć po jego okrągłej sylwetce. Marynarka od garnituru z ledwością opinała go w pasie. Nie był również wysoki. Jego głowę pokrywały pasma siwych włosów.
- Kim pan jest?- spytałam zmieszana.
Rozmówca przyjrzał mi się badawczo, po czym z jego ust wydobył się donośny śmiech. Jakbym na jego oczach zamieniła się w cyrkową małpę, tańczącą macarene. Cudownie. Czy już nikt nie mógł traktować mnie poważnie!?
- A czy określenie „lokaj” mówi cokolwiek panience?
- Pan jest moim lokajem?!
- W rzeczy samej- odparł, nie kryjąc rozbawienia.
Dopiero teraz spostrzegłam srebrną tacę z kryształową zastawą w jego dłoniach. Dałabym głowę, że była warta majątek. Mężczyzna nie zwracając na mnie większej uwagi, skierował się w stronę dębowego stołu. Ostrożnie zaczął ustawiać drogocenne nakrycie po jego lewej stronie. Prawą stronę natomiast zajmowała niedbale rozłożona gazeta.
Gazeta. To było to.
- Co panienka miałaby ochotę zjeść na śniadanie?- spytał lokaj, nie przerywając czynności.
Ignorując jego obecność, pospiesznie chwyciłam szary papier w poszukiwaniu istotnych dla mnie informacji. Nie zajęło mi to zbyt dużo czasu. Znajdowały się one już na stronie tytułowej. Data głosiła: czerwiec 1918 roku.
Drżącą dłonią podparłam się stołu, aby nie stracić równowagi. Czułam, jak fala gorąca zalewa mnie od środka. Jak gęsta mgła przysłania mi pole widzenia. XX wiek. Tkwiłam na samym początku XX wieku!
Ups, mamie się to nie spodoba. Ona nie toleruje nawet jak się spóźniam na śniadanie dziesięć minut, a co dopiero całe stulecie!
Z trudem łapałam oddech. Potrzebowałam powietrza. Czystego, chłodnego powietrza, które sprawiłoby, że wszystkie moje funkcje życiowe powrócą do normalności. Które otrzeźwiłoby mój umysł, prowokując go do racjonalnego myślenia.
- Panienko? wszystko w porządku?- zapytał lokaj z zatroskaną miną z drugiego końca stołu.- Tak panienka strasznie pobladła ...
- Muszę się przewietrzyć- odparłam na tyle słabym głosem, że nie byłam pewna czy w ogóle mnie zrozumiał. Ale nie miało to dla mnie większego znaczenia.
Niewiele myśląc zebrałam całe swoje siły, aby odzyskać pełne czucie w nogach, po czym opuściłam ten olśniewający salon. Drzwi frontowe odnalazłam bez trudu. Zanim jednak zdążyłam zamknąć je za sobą, do mych uszu dobiegło wołanie przejętego lokaja:
- Proszę zostać w domu! Na zewnątrz wciąż panuje epidemia!
Epidemia, prychnęłam pogardliwie. Też mi coś.
Mimo, że ulice miasta nie były mi wcześniej znane, instynktownie wiedziałam w którą stronę się kierować. Jakbym już kiedyś widziała to miejsce. A byłam przecież przekonana, że nigdy wcześniej się tu nie znalazłam. Pospiesznie mijałam kolejne zakręty, nie zajmując zbytnio swej uwagi podziwianiem XX wiecznej architektury. Nie, kiedy moją głowę bombardowało tysiące innych myśli. Myśli, których nie rozumiałam. Zupełnie jakby wciąż umykał mi najważniejszy element całej tej układanki. Zanim jednak spróbowałam się nad tym dogłębniej zastanowić, moim oczom ukazał się główny plac miasta. Przerażona zamarłam bez ruchu.
A to dlatego, że obraz, który zobaczyłam był czymś, czego nawet w najstraszniejszych koszmarach nie spodziewałabym się zobaczyć. Był czymś najgorszym. Moim oczom ukazała się śmierć w najczystszej postaci. Dziesiątki ludzi umierających na ulicach. Jęczących z bólu. Wijących się w agonii. Płacz bliskich nad ich martwymi ciałami. Zimnymi. Bez ducha.
Cholera. Mężczyzna miał rację. Epidemia wciąż zbierała tu swoje plony.
- Co panienka tu robi!?- nieznajomy głos wyrwał mnie z osłupienia. Gwałtownie odwróciłam się za siebie.
Stała tam kobieta w długiej, czarnej sukni. Mogła mieć niecałe pięćdziesiąt lat. Wyraz jej twarzy w żadnym razie nie wskazywał na to, aby otaczająca nas scena śmierci, przerażała ją w najmniejszym stopniu. Wydawała się raczej zdenerwowana.
- Proszę natychmiast wracać do domu! To nie jest miejsce dla panienki! Zaraz wezwę powóz...
- Chwileczkę- przerwałam zdecydowanym głosem.- Proszę mi powiedzieć co to jest właściwie za miejsce? Gdzie się znajdujemy?
Spojrzała na mnie jakby miała do czynienia z osobą co najmniej niedorozwiniętą. Równie dobrze mogłabym jej oświadczyć, że jestem wiewiórką i lubię jeść orzechy.
- W Chicago, oczywiście. A teraz panienko...
Tyle wystarczyło, abym zrozumiała. Zrozumiała, dlaczego tutaj jestem. I co najważniejsze, czego szukam. Nie zważając na dalsze słowa kobiety, puściłam się biegiem. Satynowa sukienka ograniczała swobodę ruchów, ale nie przejmowałam się tym zbytnio. Nie, kiedy byłam tak blisko swego celu.
Tak samo jak udało mi się odnalezienie drogi na główny rynek, tak samo poradziłam sobie ze znalezieniem miejscowego szpitala. Mimo, iż znajdował się on tylko kilka przecznic dalej, ani na chwilę nie zwolniłam biegu. Czułam, że liczy się każda sekunda.
Dwupiętrowy budynek nie prezentował się najlepiej. Ściany, zapewne dawniej pomalowane na jasną zieleń, teraz odstraszały przechodniów swą szarością. Pokryte kurzem okna wyglądały, jakby nie były myte od lat. Ledwie trzymały się w zawiasach.
Przełknęłam ślinę. Nie na taki widok się przygotowałam.
Gdy tylko znalazłam się wewnątrz moje nozdrza natychmiast uderzył nieprzyjemny zapach miedzi. Czym prędzej przemknęłam przez korytarz, starając się ignorować ten przeklęty smród oraz tynk odpadający z poszarzałych ścian. Nie chciałam zajmować swych myśli tego typu problemami. Nie w takiej chwili. Zdziwiło mnie, iż wiedziałam do którego pokoju powinnam się udać. Znajdował się on na piętrze, na samym końcu korytarza. Ostatni odcinek drogi pokonałam już niemalże biegiem.
Za nic mając sobie formy grzecznościowe takie jak pukanie do drzwi, gwałtownie wpadłam do pokoju omal nie potykając się o własne nogi.
Wówczas go zobaczyłam. Leżącego bezwładnie na szpitalnym łóżku. Bez życia.
Wiedziałam, że to był już koniec. Spóźniłam się. Chłopak, którego kochałam najbardziej na świecie, umierał na moich oczach. A najgorsze było to, że nie mogłam temu zapobiec. Czułam łzy spływające po moich policzkach. Oraz narastające poczucie bezsilności. Wolałabym umierać tam razem z nim.
Już miałam opuścić pokój, kiedy spostrzegłam coś jeszcze. Nową postać. Nad łóżkiem chłopaka, klęczał jasnowłosy lekarz. Zupełnie niespodziewanie przeniósł wzrok na mnie.
Z wrażenia aż zaparło mi dech w piersiach. Tak olśniewająca była jego uroda. W żadnym razie nie pasował do przygnębiającej scenerii szpitala. Powinien raczej reklamować bieliznę, jeśli o mnie chodzi. Jednak wyraz jego twarzy wyrażał więcej bólu, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Wyglądał jakby właśnie podejmował najtrudniejszą decyzję w życiu. Taką, gdzie każda z opcji wydaje się być tą najgorszą. Nieznacznie przysunął się w stronę umierającego chłopaka.
I wtedy to do mnie dotarło. On chciał go skrzywdzić. Nieważne, że chłopak umierał. Nieważne jak mało czasu mu zostało. Po prostu nie mogłam na to pozwolić. Nie w stosunku do osoby, którą kochałam ponad wszystko.
Widziałam jak lekarz pochyla się nad moim ukochanym. Wiedziałam też, że go nie powstrzymam. Pozostało mi już tylko jedno. Nabrałam powietrza i krzyknęłam najgłośniej jak tylko potrafię.
Wrzask stłumiła poduszka. Mimowolnie uchyliłam powieki. Mój pokój. Znajdowałam się w moim własnym pokoju. Zegar wybijał trzecią w nocy.
To był tylko sen, powtarzałam sobie. Tylko wymysł mojej wyobraźni. Już nie ma się czego bać.
Tylko sen... Ale jak bardzo realistyczny! Te wszystkie miejsca... Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że naprawdę tam byłam. Wciąż czułam zastygnięte łzy na moich policzkach. Wciąż w swej głowie miałam obraz umierającego chłopaka. Chłopaka, którego kochałam również na jawie. I którego miałam już nigdy więcej nie zobaczyć. Nie w moim świecie.
A łzy, miarowo napełniające moje oczy, powoli spływały po policzkach, jakby przyznając mi rację.
Noc zabrała ze sobą wszelkie prześladujące mnie koszmary. Jej miejsce dyskretnie zajął kolejny jesienny poranek. Szary. Deszczowy.
On nie żyje. Nie zdołałaś go uratować, przepełniony goryczą głos w mojej głowie za wszelką cenę próbował przywrócić nękające mnie obrazy minionej nocy. Nie dałam jednak za wygraną. Niewiele myśląc zeskoczyłam z łóżka szybciej niż zdołalibyście wypowiedzieć „skorumpowany”, po czym udałam się do łazienki, aby rozpocząć poranną toaletę.
Kilkakrotnie przemyłam twarz zimną wodą, starając się przegonić wspomnienie sennego koszmaru. Pomogło. Chwilę później już czułam powracające do mnie siły. W sam raz na rozpoczęcie kolejnego dnia, dodałam w myślach z przekąsem.
Rozciągniętą koszulę nocną zmieniłam na artystycznie wytarte dżinsy oraz odpowiednio dobraną szarą bluzkę. Pośpiesznie wyszczotkowałam swoje ciemne włosy oraz nałożyłam lekki makijaż. Kilka pociągnięć błyszczyka tylko dopełniło efektu. Nigdy nie byłam perfekcjonistką, więc, chociaż lubiłam dobrze wyglądać, nigdy nie przywiązywałam do tego przesadnej uwagi. Stawiałam raczej na praktyczność. Właściwie to chyba taka byłam. To znaczy, praktyczna.
Rozejrzałam się dla pewności wokoło, w razie gdybym o czymś zapomniała, po czym chwyciłam swoją torbę i zeszłam na dół po schodach. Prowadzona wonią świeżo zaparzonej kawy udałam się do kuchni. Od dziecka uwielbiałam ten zapach. Miał w sobie coś kojącego.
Przy kuchennym blacie siedziała Lilly, moja mama, sącząc czarny płyn ze swojej ulubionej filiżanki. Była drobną osobą. Delikatne rysy twarzy oraz krótkie, jasne włosy sprawiały, że zdecydowanie nie wyglądała na swój wiek. Nie znałam nikogo, kto nie uznałby jej za atrakcyjną kobietę. Co często działało na nerwy mojemu ojczymowi, Andy'emu, ale mniejsza o to.
- Dzień dobry, Elys- przywitała mnie z uśmiechem. Mimowolnie odwzajemniam ten gest.
- Andy znów w podróży?
- Wyjechał z samego rana. Nie chciał mnie budzić- powiedziała, wywracając oczami. Oczywiste było, że dla niego mogłaby wstać chociażby o czwartej nad ranem. Ale on za bardzo ją kochał, żeby na to pozwolić, rzecz jasna. Uważałam to za całkiem urocze.
Andy pracował jako reporter telewizyjny. Miał swój własny program, co prawda nie cieszący się zbyt wygórowaną oglądalnością, ale był z niego dumny. Jego praca, ku niezadowoleniu Lilly, łączyła się z częstymi wyjazdami, więc w chwilach takich jak ta razem z mamą zostawałyśmy skazane wyłącznie na siebie. Ale nie, żeby kiedykolwiek mi to przeszkadzało.
Pośpiesznie zjadłam miskę czekoladowych płatków z mlekiem, po czym pożegnawszy się z Lilly, wyszłam na zewnątrz. Gwałtowny podmuch zimnego wiatru owiał moją twarz, pozostawiając włosy w zupełnym nieładzie. W powietrzu niemal dało się wyczuć nadchodzącą zimę. Już niedługo, aby dotrzeć do szkoły, będę musiała przedzierać się przez śnieżne zaspy. Świetnie. Po prostu świetnie.
Ponieważ mieszkałam na przedmieściach, droga do szkoły nigdy nie zabierała mi więcej niż dwadzieścia minut. Tym razem jednak było inaczej. Co jakiś czas celowo zwalniałam kroku, nerwowo rozglądając się dookoła. Czasem nawet przystawałam na kilka sekund. Jakbym liczyła na to, że on znów pojawi się na mojej drodze. Wiedziałam, że to niedorzeczne. Że taka okazja się już nie powtórzy. Ale mimo to, zasiana wczorajszego popołudnia nadzieja, wciąż nie chciała mnie opuścić.
Elys, jesteś idiotką. Naiwną idiotką, mruknęłam do siebie. Jednak ta mniej praktyczna część mnie puściła tę uwagę mimo uszu.
Przekraczając próg szkoły starałam się odgonić od siebie przykrą prawdę. Że pewnie już nigdy go nie spotkam. Albo co gorsze, że tak właściwie to on nawet nie istnieje. A wczorajsze spotkanie było najzwyklejszym wymysłem mojej wyobraźni. Nawet nie zdziwiłabym się, gdyby ta wersja miała okazać się tą prawdziwą.
- Dobra, co powiesz na motyw Królowej Śniegu? - zapytała znienacka moja przyjaciółka, Megan, przysiadając się do mnie w szkolnej kafeterii.
Spojrzałam na nią, nie kryjąc zdziwienia, z ponad swojego drugiego śniadania. Wyraz mojej twarzy wyraźnie zbił ją z tropu. Westchnęła zrezygnowana.
- Tylko mi nie mów, że zbliżający się szkolny bal nie obchodzi cię w najmniejszym stopniu. To najważniejsze wydarzenie tego semestru!
- Hm... A jeśli mnie nie obchodzi?
Megan posłała mi karcące spojrzenie. Nigdy nie rozumiałam czemu aż tak bardzo zależy jej na byciu zaangażowaną w całe to szkolne życie. Zawsze uważałam, że to dobre zajęcie tylko i wyłącznie dla nadpobudliwych cheerleaderek oraz napakowanych członków drużyny footballowej. Ale z pewnością nie dla głównej redaktorki szkolnej gazetki, jaką właśnie była Megan. Panna Wiem-O-Tobie-Wszystko. Tak ją tutaj nazywali.
- Nie znalazłaś jeszcze partnera, co Elys? O to właśnie chodzi?- dopytywała się z przesadnym zainteresowaniem.
- Daj spokój, przecież doskonale wiesz, że nie. Tak samo jak ty z resztą.
Megan wzruszyła tylko ramionami. Tak się właśnie składało, że jedyny temat, na który miała niewiele do powiedzenia, to było jej własne życie uczuciowe. A raczej brak takowego. Oczywiście nie oznaczało to, że nie była nikim zainteresowana. Owszem, była. Jednak, jak możecie się domyślać, obiekt jej westchnień nie zwracał na nią uwagi.
Cóż, przynajmniej w ogóle miała pewność, że on istnieje. Lepsze to niż nic.
Korzystając z chwilowego zawahania przyjaciółki, postanowiłam zadać zupełnie inne pytanie.
- Megan, wierzysz w reinkarnacje?
Spojrzała na mnie, jakbym była co najmniej stuknięta. Jednak nie obeszło mnie to zbytnio.
- Reinkarnacje?
- No wiesz, życie po życiu...
- Elys, nie jestem idiotką. Rozumiem co to słowo znaczy- odpowiedziała wyraźnie podirytowana.- Dziwi mnie raczej, dlaczego o to pytasz. Czyżbyś postanowiła przejść na buddyzm?
Nie chciałam wyjawić Megan prawdy. Naprawdę nie miałam ochoty opowiadać jej o wczorajszym śnie. Już wystarczył mi sam fakt, że wiedziała o mojej fascynacji pewnym nieistniejącym chłopakiem. To znaczy, nieistniejącym głównie w jej przekonaniu.
- Tak się tylko zastanawiam czy nie masz czasem wrażenia, że to nie jest twoje pierwsze życie? Czy, gdy jesteś w nowym miejscu czasem, nie wydaje ci się, że już to wszystko widziałaś? Mimo, że jesteś tam pierwszy raz?- słowa wystrzeliwały ze mnie niczym kule armatnie. Tak bardzo potrzebowałam znać odpowiedzi na nękające mnie pytania.
Megan przyjrzała mi się badawczo. Musiała zauważyć wyraźną zmianę w moim zachowaniu.
- Czekaj, tu chodzi o tego twojego chłopaka ze snów... Mam rację? Myślisz, że już kiedyś go spotkałaś?
Zarumieniłam się. Może naprawdę zasługiwała na przydomek Panna Wiem-O-Tobie-Wszystko. Co nie zmieniało faktu, że w rzeczywistości działała mi na nerwy.
- Elys, to tylko sny. On nie istnieje- powiedziała tonem, jakim zwraca się do małego dziecka.
Nie widziałam sensu w dalszym kontynuowaniu tej rozmowy. Tak samo jak nie widziałam go w próbie przekonania jej, co do słuszności moich teorii. A tym bardziej w opowiedzeniu jej o wczorajszym spotkaniu. Pewnie i tak by mi nie uwierzyła.
Dzwonek, oznajmiający koniec lekcji, rozległ się echem po wszystkich korytarzach. Pospiesznie spakowałam swoje książki do plecaka, po czym skierowałam się w stronę wyjścia. Tego dnia nie musiałam czekać na Megan. Jak co środę miała spotkanie kółka dziennikarskiego, do którego już nie raz próbowała mnie przekonać. Oczywiście wszelkie jej starania odniosły fiasko.
Wychodząc na zewnątrz z żalem spostrzegłam, ze pogoda wciąż nie uległa zmianie. Szare chmury spowijały, nie tak dawno jeszcze słoneczne, niebo. Zimny wiatr strącał z drzew kolejne liście.
Zniechęcona tą jesienną aurą, rozejrzałam się po szkolnym dziedzińcu w poszukiwaniu jakichś znajomych twarzy. Kto wie, może nie musiałam dziś wracać sama do domu.
I właśnie wtedy nasze spojrzenia się skrzyżowały. Czułam jak mój oddech przyśpiesza. Jak niespokojne serce próbuje wyrwać się na zewnątrz.
Nerwowo zamrugałam oczami. Wprost nie mogłam uwierzyć, w to co widzę.
A to dlatego, że przy wejściu na szkolny parking stał właśnie on. Chłopak moich marzeń. Niedbale oparty o swoje srebrne volvo. I patrzący prosto na mnie.
Nie. To nie może być prawda, wyszeptałam do siebie.
Żałowałam jak nigdy, że nie ma przy mnie Megan. Mogłabym teraz zaśmiać się jej prosto w twarz, oznajmiając z szyderczym uśmiechem, że właśnie ten o to młodzieniec miał przyjemność odwiedzać mnie w snach. Jak nic skwitowałaby, że już zupełnie mi odbiło. I pewnie jak zwykle puściłabym tę uwagę mimo uszu.
Nie potrafiłam oprzeć się wrażeniu, że stojący tam młody bóg, czeka właśnie na mnie. Mimo, iż wiedziałam, że to zupełnie nie miałoby sensu. Bo dajcie spokój, widziałam go tylko raz w życiu, na dodatek wychodząc przy tym na kompletną idiotkę. Dlaczego chłopak taki jak on w ogóle trudziłby się szukaniem kogoś takiego jak ja? I mimo, że mój świat już wczoraj został odwrócony do góry nogami, naprawdę nie spodziewałam się kolejnego cudu. Po prostu nie.
Jednak moje szaleńczo bijące serce ani myślało słuchać racjonalnych argumentów. Tak więc przejmując kontrolę nad całym moim ciałem oraz za nic mając wszelkie protesty, -no dobra, może nie protestowałam aż tak bardzo- pchnęło mnie w stronę opartego o volvo adonisa. Czułam jak miękną mi kolana.
Chłopak przez cały czas nie spuszczał ze mnie wzroku. Kiedy spostrzegł, że zaczynam zbliżać się w jego kierunku, kąciki ust lekko uniósł ku górze.
O mój Boże. On się uśmiecha. Do mnie.
Modliłam się w duchu, aby nie zapomnieć jak się oddycha.
Zupełnie nie rozumiałam skąd pojawiła się u mnie taka reakcja. Przecież on się tylko uśmiechnął. Wielu chłopaków już się do mnie uśmiechało, ale jeszcze nigdy nie sprawiło to, ze czułam się tak jak w tym momencie. Te doznanie było zupełnie nowe. Inne niż wszystkie. I o wiele bardziej przyjemne.
- Cześć- wykrztusiłam, podchodząc do mojego ideału.
- Hej- odparł, ani na chwilę nie przestając się uśmiechać. Szybkim ruchem dłoni odgarnął swe, opadające na czoło, kasztanowe włosy.
Przełknęłam ślinę. Głośno.
- Co tutaj robisz?
Standardowe pytanie. Nie oczekiwaliście chyba, że wpadnę na coś lepszego, podczas gdy on paraliżował mnie swym spojrzeniem?
- Tak prawdę mówiąc, to czekam na ciebie.
Myślałam, że się przesłyszałam. Poważnie. Rozumiałam pojedynczo wypowiadane przez niego słowa, ale razem nie stanowiły dla mnie logicznej całości. To musiała być jakaś pomyłka. Nic innego nie przychodziło mi do głowy.
- Na mnie? - starałam się przybrać jak najbardziej neutralny ton głosu. Nawet nie próbujcie pytać, jaki odniosło to skutek.
- Właśnie to powiedziałem. Widzisz... - zamyślił się w poszukiwaniu właściwych słów- Kiedy wczoraj się spotkaliśmy, zapomniałem zapytać jak ci na imię.
Stwierdzenie, że mnie zaskoczył byłoby niedopowiedzeniem na skalę stulecia.
Chciał znać moje imię. Czekał na mnie tylko po to, żeby dowiedzieć się jak mam na imię! Wstrzymałam oddech z wrażenia. Tak bardzo zdziwiły mnie jego słowa.
- To jak? Przedstawisz się?- zapytał łagodnie. W jego złocistych oczach dostrzegłam rozbawienie.
Gdybym była chociaż trochę bardziej rozsądna, pewnie zaczęłabym wietrzyć podstęp w tej całej sytuacji. Równie dobrze ktoś mógł zwyczajnie robić sobie ze mnie żarty. Kto wie, może właśnie znajdowałam się w ukrytej kamerze? Ale nie myślałam na tyle racjonalnie, aby się tym przejąć. Z resztą, nawet jeśli ten chłopak okazałby się podstawionym aktorem, to nic nie stało na przeszkodzie, abym nie mogła poprosić go o numer telefonu.
Wzięłam głęboki oddech i odparłam:
- Elys. Elys Harvey.
- Edward Cullen - powiedział wyciągając przed siebie dłoń. Natychmiast ją ujęłam.
Mimo, że jego skóra w dotyku swą gładkością oraz niską temperaturą przypominała marmur, czułam jak przez całe moje ciało przechodzi prąd. Począwszy od miejsca, gdzie stykały się nasze dłonie. I nie było to wcale nieprzyjemne uczucie.
Nie chciałam przyznać, iż doskonale wiedziałam jak się nazywa. Mógłby się jeszcze przestraszyć, a to naprawdę nie było moim celem. Zamiast tego zwyczajnie się uśmiechnęłam.
Pewnie gdybym mogła, skakałabym teraz z radości. On istniał! Nie był jedynie wytworem fantazji. Istniał naprawdę. I to w moim świecie. Wprost nie posiadałam się nie zdumienia.
Wtedy niespodziewanie puścił moją dłoń. Spojrzałam na niego pytającym wzrokiem. Dlaczego ją puścił?
Zreflektowanie się zajęło mi o kilka sekund za dużo, niż potrzeba by było przeciętnemu człowiekowi. No tak, na ogół nieznajomi nie stoją na środku parkingu, trzymając swych dłoni w uścisku. Takie zachowanie mogłoby odbiegać od przyjętej normy. Przeklęłam w duchu wszelkie konwenanse. Dlaczego przywiązywano do nich tak wielką uwagę?
Ale wtem spostrzegłam coś jeszcze. Pojedyncze krople deszczu opadające na ziemię. Wręcz cudownie. Akurat teraz musiało zacząć padać?!
Edward chyba również to zauważył, ponieważ chwilę później zapytał:
- Miałabyś coś przeciwko, gdybym podwiózł cię do domu? Nie chciałbym, żebyś niepotrzebnie zmokła.
Czy on sobie żartował!? Jak mogłabym mieć cokolwiek przeciwko?! No jak?! Jeśli o mnie chodzi, to mógł mnie podwozić do domu przez resztę życia. I z całą pewnością nie usłyszelibyście ani słowa skargi.
- Nie, skąd.
- W takim razie ruszajmy- powiedział i posyłając mi swój firmowy uśmiech, otworzył przede mną drzwi do srebrnego volvo.
Zapraszającym gestem dłoni nakazał mi wsiąść do środka. Gdy wykonałam jego polecenie, sam obszedł samochód i zajął miejsce po stronie kierowcy.
Drżącą dłonią zapięłam pasy,- taki nawyk nabyty, odkąd moja mama nauczyła się prowadzić- po czym zafascynowana zaczęłam się rozglądać po wnętrzu volvo. Fotele obite jasnoszarą skórą idealnie wkomponowywały się w ogólny wystrój. W żadnym zakamarku nie dopatrzyłam się chociażby jednego papierka po batonie czy pustej puszki po napoju. W powietrzu unosiła się przyjemnie słodkawa woń. Z niedowierzaniem pokręciłam głową.
- Coś nie tak?- spytał Edward, przekręcając kluczyk w stacyjce.
Do mych uszu dobiegło ciche mruczenie silnika.
- Nigdy nie widziałam tak czystego samochodu.
Stwierdziłam tylko fakt. Najwyraźniej nie był zaskoczony moim spostrzeżeniem, ponieważ tylko odparł:
- Lubię porządek.
W milczeniu patrzyłam jak opuszczamy szkolny parking. Krople deszczu, z coraz to większym natężeniem, uderzały o maskę samochodu. Mimo, że obok mnie siedział chłopak z mych marzeń czułam się dziwnie odprężona. Szybkie sunięcie kół po asfalcie działało na mnie kojąco.
- To dokąd jedziemy?
Och, idiotka ze mnie. Jak mogłam o tym zapomnieć? Nie czekając ani chwili dłużej podałam chłopakowi dokładny adres. Lecz wtem przyszło mi na myśl coś jeszcze.
- Mieszkasz w okolicy? Nigdy wcześniej cię nie widziałam, więc zastanawiam się czy przypadkiem się tu nie przeprowadziłeś czy może jesteś tylko przejazdem.
Kątem oka spostrzegłam jak zaciska mocniej dłonie na kierownicy, a jego twarz przybiera nieodgadniony wyraz. Zimny dreszcz przeszedł całe moje ciało. Może moje pytanie było nietaktowne? Może nie powinnam wtykać nosa w nie swoje sprawy? Zanim Edward zdążył otworzyć usta, pospiesznie dodałam:
- Jeśli nie chcesz, nie musisz odpowiadać.
- Nie, nie. Wszystko w porządku- powiedział łagodnie, jakby wystraszony moją reakcją.- Ostatnio dużo podróżuję. Zatrzymałem się tutaj na trochę, aby wszystko sobie... Hm, poukładać. Czasem przychodzi taki moment, że musisz przystanąć i się nad wszystkim zastanowić.
Milczałam. Nie takiej odpowiedzi się spodziewałam. A już na pewno nie oczekiwałam, że nasza rozmowa zostanie sprowadzona na takie tory. Spojrzałam w stronę kierowcy. Wyraźnie dostrzegłam smutek malujący się na jego twarzy. Mimowolnie ogarnęła mnie chęć wzięcia go w ramiona, jednak wiedziałam, że byłoby to niewłaściwe. I wcale nie chodziło o to, że prowadził samochód.
- Chyba wiem, o czym mówisz. Kiedy zmarł mój tata, miałam zaledwie siedem lat... Ale mimo to, ciągle nachodzą mnie takie chwile. Nie da się przed nimi uciec. Siadam wtedy sama na poddaszu i rozmyślam. Zwykle pomaga.
Zupełnie nie wiedziałam, czemu zwierzam się z tak prywatnych rzeczy temu „nieznajomemu” chłopakowi. Z rzeczy, o których nie zdawała sobie sprawy nawet Megan, a przecież przyjaźniłyśmy się od lat. Jednak podświadomie czułam, że mogę jemu zaufać. Nie pytajcie mnie, dlaczego. Po prostu tak było.
Uśmiechnął się nieznacznie, spoglądając w moją stronę.
- To może i ja powinienem znaleźć sobie takie poddasze.
- Dobry pomysł. A w razie jakby ci się nie udało, to na moim jest wystarczająco dużo miejsca.
- Dzięki za propozycję- odparł. Jednak tym razem bez uśmiechu.
Nerwowo przygryzłam wargę. Już miałam zacząć jakiś neutralny temat, kiedy zauważyłam, że samochód właśnie się zatrzymał. Dokładnie pod moim domem. Nie mogłam uwierzyć, że to już koniec podróży. To wszystko działo się stanowczo zbyt szybko.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił nieco bardziej pogodnym tonem.
- Hm. Dzięki za podwiezienie.
Pożegnanie. To było to. Czułam jak zaczynają drżeć mi dłonie, kiedy odpinałam pas. Oddech znów przyspieszył.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Przedłużając każdą czynność, powoli otworzyłam drzwiczki samochodu. Nie chciałam się z nim rozstawać. Jednak wiedziałam, że to nieuniknione.
Przed wyjściem postanowiłam spytać o coś jeszcze. Raptownie odwróciłam się w jego stronę. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
- Zobaczymy się jeszcze kiedyś?- starałam się, aby w moim głosie nie dało się wyczuć nuty nadziei.
W mgnieniu oka jego twarz znów przybrała ten sam nieodgadniony wyraz, co przed paroma minutami. Gwałtownie przeniósł wzrok na kierownicę. Znów zaciskał pięści.
- Powinnaś mieć szczerą nadzieję, że nie.
Nie zrozumiałam. Nie zrozumiałam go ani trochę. Oszołomiona zarzuciłam plecak na ramię, po czym opuściłam samochód.
Nie obejrzałam się za siebie ani razu.
Następny tydzień przyniósł szereg rozczarowań. Za każdym razem, gdy opuszczałam szkołę miałam wielką nadzieję znów go zobaczyć. Stojącego jak gdyby nigdy nic na parkingu. Patrzącego prosto na mnie. I za każdym razem czekał mnie kolejny zawód. Nie pojawił się. Ani razu.
Powinnam być na to przygotowana. Powinnam zdać sobie sprawę, że chłopak taki jak on nie jest w żadnym wypadku zainteresowany dziewczyną taką jak ja. To było oczywiste. Tak samo oczywiste jak to, że w dzień świeci słońce. A jednak nie umiałam przyjąć tego do wiadomości.
Nie, żebym nie próbowała. Wręcz przeciwnie. Starałam się o nim nie myśleć. Wymazać z pamięci obydwa nasze spotkania. Naprawdę włożyłam w to całą swoją energię. Tylko widzicie... Uczucie którym go darzyłam, było silniejsze ode mnie. A sny wciąż powracały. Każdej nocy budziłam się z krzykiem, przerażona, że nie udało mi się uratować chłopaka. Po policzkach spływały mi łzy. Zupełnie nad tym nie panowałam.
Czasem sen się zmieniał. Stałam wtedy w jedwabnej sukni na wiktoriańskim balkonie i wpatrywałam się w dal. Podświadomie wiedziałam, że na coś czekam. Stałam więc wciąż, za nic mając porywisty wiatr oraz chłód, dopóki nie zrozumiałam. Nie zrozumiałam, że już nie mam na co czekać. I nagle pojawiała się pustka. Otchłań bez dna. Wówczas się budziłam.
Powoli zaczynałam tracić nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek go zobaczę. Zaczynałam nawet wątpić czy rzeczywiście był prawdziwy. To chyba właśnie wtedy zdecydowałam się powiedzieć o wszystkim Megan. Musiałam to zrobić, aby przekonać samą siebie, że spotkanie tego idealnego chłopaka naprawdę miało miejsce. Że nie było jedynie wymysłem mojej pobudzonej wyobraźni.
Oczywiście jej reakcja na moją sensacje była absolutnie do przewidzenia.
- Elys, ponieważ jesteś moją przyjaciółką, powiem ci to wprost. Zupełnie ci odbiło.
No świetnie. To ja zwierzam się jej z tak osobistych przeżyć, o których nie wspomniałabym nawet własnej matce, a ona zamiast przyjść mi z dobrą radą - no może nie oczekiwałabym po niej aż tak wiele- czy chociaż zwykłym zrozumieniem, zwyczajnie stwierdza , że mi odbiło. To wspaniałe mieć tak duże oparcie w przyjaciołach, nie sądzicie?
Wzruszyłam tylko ramionami. Może rzeczywiście byłam stuknięta? Nie zagłębiając się dłużej w ten temat, zatopiłam zęby w drugim śniadaniu.
- Hm... Megan? A co jeśli ona ma rację?- odezwała się nagle Suze, z drugiego końca stolika.
Moja przyjaciółka natychmiast spiorunowała ją wzrokiem, jakby chciała dać jej do zrozumienia, że ponieważ jest tylko cheerleaderką, nie powinna podważać autorytetu Pani Wiem-O-Tobie-Wszystko. Wiecie, jeśli o mnie chodzi, to Suze była najnormalniejszą cheerleaderką, jaką kiedykolwiek udało mi się poznać. Jej normalności dowodził chociażby sam fakt, że lubiła jadać lunch w naszym towarzystwie. W NASZYM, czyli naczelnej redaktorki szkolnej gazetki o zdecydowanie zbyt wysokim mniemaniu oraz dziewczyny, która ma obsesję na punkcie facetów z wyobraźni. Jednak to w żadnym razie nie przeszkadzało Suze, żeby się z nami przyjaźnić.
- Chyba żartujesz- skwitowała Megan.
- Nie, mówię poważnie. Ten chłopak nazywa się Edward Cullen, prawda?- spytała, zwracając się do mnie.
W jednej chwili, konsumowana przeze mnie kanapka, stanęła mi w gardle. Tak wielkie działanie miało na mnie samo imię tego chłopaka. Zachłysnęłam się powietrzem, po czym gwałtownie odkrztusiłam niechciany kęs. Mimo gwaru w szkolnej kafeterii, miałam wrażenie, że nagle zostałyśmy same. Wszystko inne przestało się liczyć.
Dziewczyny zaskoczone moją reakcją, wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.
- Wszystko w porządku? - zapytała Suze, z troską w głosie.
- Jasne, tylko się zakrztusiłam. To co mówiłaś o tym chłopaku? Znasz go?
Próbowałam zachować dystans do całej tej sytuacji. Wierzcie lub nie, ale naprawdę tak było. Nie chciałam okazać, zwłaszcza przy Megan, jak bardzo zależy mi na chłopaku, którego nawet nie znam. Nie zrozumiałaby. Ja sama do końca nie rozumiałam, ale jakie to miało znaczenie?
- Nie osobiście... Mieszka całkiem niedaleko mnie. Wiesz, w północnej części miasteczka, zaraz przy lesie. Trudno nie zauważyć tak okazałego domu- uśmiechnęła się na samo jego wspomnienie.
Zaniemówiłam. Megan również. Nie sądziłam, że jakakolwiek rewelacja była w stanie wprowadzić ją w taki stan osłupienia. Nareszcie to nie ona okazała się najlepiej poinformowaną osobą. Nie chciałam nawet myśleć jak bardzo ten fakt odbije się na jej ego.
Północna część miasteczka... Tak, znałam te rejony. Zamieszkiwali je najbogatsi mieszkańcy okolicy. Właściciele większych przedsiębiorstw, lekarze czy prawnicy. Zawsze przechodząc obok ich wspaniałych posiadłości z ledwością powstrzymywałam jęk zachwytu. Czasem nawet wyobrażałam sobie jak to jest mieszkać w takim domu.
- Czyli jest nadziany- podsumowała Megan, powoli otrząsając się z szoku.
- I jeszcze jak! Jego dom to ten największy, najdalej wysunięty na północ. Odkupił go od pani Rollinson, tamtej bogatej wdowy. Zmarła pół roku temu, pamiętacie?
Razem z Megan pokiwałyśmy głowami. Co prawda, nigdy nie przywiązywałam specjalnej uwagi do życia miasteczka oraz wszystkich związanych z nim newsów, ale o śmierci tej majętnej kobiety po prostu nie można było nie słyszeć. Sam jej pogrzeb okazał się wydarzeniem na skalę całego stanu. Jednak ponieważ znaczna część rodziny kobiety obecnie znajdowała się w Europie, ten wspaniały dom pozostał bez właściciela. I jak się teraz okazało, nie na długo.
- Podobno Edward otrzymał w spadku bardzo pokaźną sumę pieniędzy- kontynuowała Suze.- To by tłumaczyło skąd stać go na taki dom. Jednak jeśli wierzyć plotkom...
- Plotkom?- zdziwiłam się.
O rany, może serio powinnam była się bardziej zainteresować życiem tutejszych mieszkańców. Wygląda na to, że do tej omijały mnie najważniejsze informacje.
- Wiesz, ludzie mówią różne rzeczy. Słyszałam już kilka teorii... Między innymi, że jest hakerem, okradającym największe światowe banki, hazardzistą czy też dilerem narkotyków.
Zabawne, bo gdy zobaczyłam go po raz pierwszy do głowy przyszedł mi dokładnie taki sam pomysł. To znaczy, że jest dilerem. Może rzeczywiście ta hipoteza kryła w sobie choć ziarno prawy?
Megan prychnęła pogardliwie.
- Co jak co, ale to bym już na pewno wiedziała.
- Powtarzam tylko to, co usłyszałam.
Dopiero, gdy zapanowała między na mi chwila ciszy- o ile takowa może nastąpić w gwarnej stołówce- uświadomiłam sobie, że wciąż trzymam w dłoniach napoczętą kanapkę. Nie wiele myśląc, z powrotem zapakowałam ją do torby śniadaniowej. Nie mogłam nic więcej przełknąć. Nie po tym, czego się dowiedziałam.
Wciąż byłam w szoku.
- Nadal nie mogę w to wszystko uwierzyć- odezwała się Suze po chwili.- Mam na myśli to, że ten przystojny chłopak jak gdyby nigdy nic czekał na ciebie pod szkołą. I, że odwiózł cię do domu swoim fantastycznym samochodem. Możesz mi to jakoś wyjaśnić?
- No i jak to w ogóle możliwe, że wcześniej widywałaś go w snach?- dodała po chwili Megan. Jednak jak mój gust, zbyt ironicznie.
Wzruszyłam tylko ramionami. Bo co innego mogłam zrobić? Nie znałam odpowiedzi na żadne z ich pytań. Sama nie marzyłam o niczym innym, niż jak najszybciej je poznać. Ale czy byłam wystarczająco odważna, żeby tego dokonać?
Znałam tylko jeden sposób, żeby się o tym dowiedzieć.
Poczułam na skórze nagły powiew wiatru. Zimny dreszcz przeszedł całe moje ciało. Zadygotałam.
Włożyłam zmarznięte dłonie do kieszeni płaszcza, po czym spojrzałam w nocne niebo. Księżyc w pełni rozświetlał swym blaskiem atramentowy firmament. Gwiazdy mrugały do mnie zachęcająco. Chciałam się do nich uśmiechnąć. Jednak nie potrafiłam. Strach całkowicie sparaliżował moje ciało.
Przenosząc wzrok na wielką posiadłość przede mną, powtarzałam sobie w duchu, że nie ma się czego bać. Że to wszystko wina otaczającej mnie, ponurej scenerii. Gdybym przyszła tu słonecznego dnia zapewne wszystko wyglądałoby inaczej.
Jednak nie trafiały do mnie żadne argumenty. Spowity mrokiem dom nie wyglądał ani trochę zachęcająco. Wręcz przeciwnie. Odstraszał chociażby samym swym ogromem.
W środku nie paliło się ani jedne światło. Pomyślałam sobie, że może Suze była w błędzie. Może wcale nie chodziło jej o ten dom. A może wcale nie chodziło jej o właśnie tego chłopaka. Przecież te same nazwisko o niczym nie świadczyło. Tak, to musiała być pomyłka.
Mimo to, dla pewności postanowiłam podejść bliżej. Tylko kilka kroków. Jeśli faktycznie okaże się, że dom jest opuszczony, wówczas odejdę. I dam już sobie spokój.
Nie zdążyłam się nawet poruszyć o centymetr. A do dlatego, że do mych uszu dobiegło ciche warknięcie. Dochodzące prosto z lasu.
Ostrożnie odwróciłam się za siebie, bacznie obserwując gęstą ścianę drzew. Starałam się oddychać miarowo. Zmrużyłam oczy, by lepiej widzieć w ciemności.
Wtedy to ujrzałam. Parę czarnych oczu. Ukrytych za bujnymi gałęziami.
Nie mam pojęcia jak udało mi się to zrobić. Nie urodziłam się z super wzrokiem czy coś. A jednak to zobaczyłam. Mimo, że las był pogrążony w zupełnym mroku.
Ponowne warknięcie przerwało moje rozważania. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że pochodzi ono od owej postaci, ukrytej za drzewami.
Przełknęłam ślinę. Głośno.
Nie rozumiałam, co się dzieję. Byłam niemalże przekonana, że para oczu, które zobaczyłam z pewnością należy do człowieka. Ale ludzie nie warczą w ten sposób...
Prawda?
Jednak nim zdążyłam podjąć jakiekolwiek działanie, stało się coś nieoczekiwanego. Tajemniczy osobnik wynurzył się z mroku. Wówczas go rozpoznałam.
Mimowolnie wstrzymałam oddech. Puls znów przyspieszył.
Nie wiedziałam czy powinnam odczuwać ulgę czy raczej być jeszcze bardziej przerażona. Wyraz jego twarzy nie wróżył nic dobrego. W oczach szalała złość. I jeszcze coś dzikiego, czego dokładnie nie potrafiłam określić.
Nigdy przedtem go takim nie widziałam. W żadnym z moich snów.
- Co ty tu robisz?!- warknął, nie wychodząc zza ściany lasu.
Zadrżałam pod wpływem jego rozwścieczonego głosu. Nie takiej reakcji się spodziewałam.
Co prawda, zdziwiło mnie jego zachowanie tamtego popołudnia, gdy podwoził mnie do domu swym srebrnym volvo. Jednak naprawdę nie sądziłam, że może chodzić o coś poważniejszego. Bo przecież nie zachowywałby się teraz w ten sposób bez powodu? Nie zachowywałby się tak, jakby mnie nienawidził.
- Ja... - zaczęłam, jednak strach coraz to bardziej ogarniający moje ciało, nie pozwolił mi skończyć. Zupełnie ścisnął moje gardło.
Wierzcie mi, nigdy w życiu się tak nie bałam. Nawet gdy moja mama ucząc się prowadzić samochód, wjechała ze złej strony na rodno. Żadne uczucie, którego doświadczyłam w przeciągu mojego siedemnastoletniego życia nie mogło się równać z tym, co czułam teraz.
- Odejdź stąd- powiedział lodowatym i jednocześnie tak przepełnionym goryczą tonem.
Ale nie poruszyłam się ani o centymetr. Nie potrafiłam. I nie chodziło nawet o lęk, paraliżujący moje zmarznięte ciało. Widzicie... Ja po prostu martwiłam się o niego. Tak, dobrze zrozumieliście. Martwiłam się tego chłopaka, wpatrującego się we mnie morderczym wzrokiem. Chciałam zostać z nim jak najdłużej i dowiedzieć się co jest przyczyną jego gniewu. I przede wszystkim, chciałam mu pomóc. Nazwijcie mnie idiotką, ale właśnie tak było.
Wyglądało jednak na to, że nie był skory do przyjęcia żadnej pomocy. A przynajmniej ode mnie.
- Odejdź stąd, rozumiesz!? Odejdź i nigdy nie wracaj, jeśli nie chcesz żeby stała ci się krzywda! Zostaw mnie w spokoju!- tym razem już krzyczał.
Niewiele myśląc, puściłam się biegiem. Tylko to byłam w stanie teraz zrobić, Uciec jak najdalej. W miejsce, gdzie nie dosięgnie mnie jego gniew.
Czułam wiatr co chwila uderzający w moją twarz. Czułam słone łzy, spływające po moich policzkach. Ściśnięty żołądek również dawał o sobie znać. Jednak nie przejęłam się tym ani trochę. Nawet nie próbowałam zwolnić biegu.
Idiotka, powiedziałam do siebie.
Co ja do cholery myślałam, szukając jego domu? Że uradowany moją wizytą, zaprosi mnie na herbatkę? Że z oczami pełnymi nadziei zapyta czy odwiedzę go również nazajutrz?
I wiecie co? Chyba tak właśnie sądziłam.
Zupełnie nie rozumiałam tego chłopaka. Mimo, że próbowałam. Przecież tamtego popołudnia nie przyjechał pod moją szkołę bez powodu. Dajcie spokój, nie uwierzę w to, że chciał jedynie poznać moje imię. I dlaczego podwiózł mnie do domu? Skoro teraz nie chciał mnie więcej widzieć?
Nie, jego zachowanie zupełnie nie miało dla mnie sensu. Najmniejszego.
Jednak czy pozostawało mi jakieś inne wyjście niż zapomnieć o całej tej sprawie? Zapomnieć o spotkaniu chłopaka, odwiedzającego moje sny. Tego samego chłopaka który w realnym świecie najwyraźniej nie chciał mieć już więcej ze mną do czynienia.
A zatem to koniec, powiedziałam do siebie.
Pogrążona w rozmyślaniach nie zwracałam większej uwagi na stronę, w którą biegnę. Liczyło się dla mnie tylko to, że oddaliłam się od niebezpieczeństwa. Że już nic mi nie grozi.
I właśnie wtedy na mojej drodze, ni stąd ni zowąd, pojawił się bliżej niezidentyfikowana postać. Nie zdążywszy w porę zatrzymać biegu, niczym piłeczka pingpongowa odbiłam się od jego pleców, lądując tym samym na ulicy. Odchyliłam do tyłu łokcie, aby zamortyzować upadek. Niewiele pomogło.
- Nic ci nie jest?- zapytał przestraszonym głosem mój oprawca. Znajomym głosem.
Nim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, wyciągnął w moją stronę swą silną rękę i za jednym zamachem postawił mnie z powrotem na nogach. Na moment zakręciło mi się w głowie.
- Nie... Chyba wszystko w porządku.
Ostrożnie otrzepałam się z wszelkiego pyłu, po czym ustaliwszy, że żadna z moich części ciała nie została uszkodzona, przeniosłam wzrok na stojącego przede mną chłopaka.
Nie musiałam się długo zastanawiać z kim mam do czynienia. Rozpoznałam go w mgnieniu oka. Cała szkoła go rozpoznawała.
Steven Wagner. Główny rozgrywający drużyny footballowej. Oraz obiekt westchnień większości dziewcząt z okolicy, rzecz jasna.
O rany, ja to zawsze mam szczęście. Czy tylko mnie się wydaje czy moje życie naprawdę jest jednym wielkim splotem najmniej oczekiwanych zdarzeń? No, przynajmniej od ponad tygodnia.
Steven chyba również wiedział kim jestem, - w czym naprawdę nie było nic dziwnego, ponieważ od dwóch lat chodziliśmy razem na historię - ponieważ chwilę później się odezwał:
- Jezu Elys, nie poznałem cię. Co ty tu robisz?
W jego niebieskim oczach malowało się zdziwienie. No tak, w końcu północna część miasteczka to zdecydowanie nie moje rejony.
- Hm, spaceruję.
Dopiero gdy owa odpowiedź padła z moich ust, zdałam sobie sprawę z jej prawdziwego brzmienia. Byłam doprawdy żałosna. Powiedzcie mi, jaka normalna nastolatka, zamiast umawiać się na randki czy wspólnie bawić z przyjaciółmi, udaje się na samotne spacery po zmroku? Pewnie w oczach najpopularniejszego chłopaka w szkole musiałam wyglądać na totalnie dziwadło. Wprost cudownie. Na pewno nie pomoże mi to w awansie społecznym. Ale nie żeby obchodziły mnie takie trywialne sprawy.
- Hej, to może przejdziemy się razem? Idę właśnie z Toddem na kręgle, więc mogę cię kawałek odprowadzić. Znasz Todda, prawda?
Jak mogłabym nie znać. Kolejna gwiazda szkolnej drużyny. Co prawda, nie był tak przystojny jak Steven, ale to nie przeszkodziło mu w umawianiu się na randki z najładniejszymi cheerleaderkami. Swojego czasu spotykał się nawet z Suze.
- Pewnie- wydukałam.
Wciąż nie mogłam uwierzyć, że to wszystko się dzieje naprawdę. To przecież było moje życie! Moje! Tej dziwacznej Elys Harrison z wybujałą wyobraźnią. Jakim więc cudem w przeciągu zaledwie dwóch tygodni zaczęły mi się przytrafiać rzeczy, o których nawet nie marzyłam przez całe siedemnaście lat mojego istnienia?
- Hej, nie wiem czy słyszałaś, ale Todd organizuje jutro u siebie imprezę. Może wpadniesz? Będzie dobra zabawa- mówiąc to posłał mi swój firmowy uśmiech.
Zaniemówiłam. A przecież byłam pewna, że dzisiejszego dnia już nic mnie nie zadziwi. Czyżbym znowu się myliła?
Pokręciłam z niedowierzaniem głową.
- Nie rozumiem czemu mnie zapraszasz. Nawet mnie nie znasz- powiedziałam, siląc się na w miarę obojętny ton głosu.
- Ale to nie jest powód, dla którego nie miałbym cię poznać. To jak z tą imprezą? Przyjdzie dużo znajomych ze szkoły. Na pewno nie będziesz się nudzić.
Akurat to nie było największym problemem. Widzicie... Ja po prostu tam nie pasowałam. Nie mogłam siebie wyobrazić w towarzystwie najpopularniejszej paczki nastolatków. Wśród opalonych cheerleaderek i umięśnionych sportowców.
Ale wtedy przyszło mi do głowy coś jeszcze. Może właśnie przede mną stała szansa od losu? Szansa na to, żeby wreszcie zaistnieć? I przede wszystkim, żeby zapomnieć o tym idealnym chłopaku ze snów?
- No dobra. Wpadnę. To gdzie i o której?
Podjęłam decyzję. A uśmiech malujący się na twarzy Stevena tylko uświadczył mnie w przekonaniu, że nie mogła być ona tą najgorszą.
8.
- Że co?! Steven Wagner zaprosił cię na imprezę?! Ten Steven Wagner?!- wykrzyknęła Megan, zupełnie ignorując zaciekawione spojrzenia, mijających nas uczniów.
Jęknęłam zrezygnowana.
Był piątkowy poranek. Razem z Megan i Suze stałyśmy na dziedzińcu szkoły, czekając na rozpoczęcie zajęć oraz rozkoszując się ciepłymi promieniami słońca. Pewnie już ostatnimi w tym roku.
- Moim zdaniem to świetna wiadomość!- w głosie Suze dało się wyczuć narastającą ekscytację.- Wreszcie będziemy mogły się wspólnie zabawić! El, może wpadniesz do mnie po szkole i razem zadecydujemy, w co się ubrać?
Wiecie, gdybym mogła teraz cofnąć się w czasie, aby naprawić swój największy życiowy błąd, to nie zastanawiając się ani chwili dłużej, przestawiłabym wskazówki zegara o trzy minuty do tyłu i nie wspomniała słowem o tej głupiej imprezie. A już na pewno nie o chłopaku, który mnie na nią zaprosił. Z całą pewnością bym tak uczyniła.
Nie zrozumcie mnie źle. Ja naprawdę cieszę się, że mam tak wspaniałe przyjaciółki. Wiem też, że obydwie na swój zwariowany sposób chcą dla mnie najlepiej... Ale w chwilach takich jak ta, nie marzę o niczym innym jak o wysłaniu je w paczce do Szanghaju. Priorytetem.
- Jasne- mruknęłam.
Suze posłała mi promienny uśmiech, w ogóle nie zwracając uwagi na grobowy ton mojego głosu. A może po prostu nie brzmiał on tak przygnębiająco jak sądziłam.
- Świetnie! Już nie mogę się doczekać- klasnęła podekscytowana w dłonie, po czym zwróciła się do Megan.- Jesteś pewna, że nie chcesz iść z nami? Wkręciłabym cię jakoś.
Megan spojrzała na nią z politowaniem, jakby ta była co najmniej niedorozwinięta.
- Eee... Nie dzięki.
- Daj spokój. Będzie dobra zabawa.
- Nie wątpię- mruknęła Megan, nie kryjąc ironii, po czym dodała- Wszyscy się upiją, a potem będą publicznie obmacywać. Normalnie ubaw po pachy.
Suze wzruszyła tylko ramionami. Dalsza kłótnia z Megan nie miałaby najmniejszego sensu, czego byłyśmy doskonale świadome. A może raczej chodziło o to, że przedstawiona wizja imprezy nie tak bardzo odbiegała od prawdy. Nie pytajcie mnie, sama byłam tego ciekawa. Jedyne co przewyższało moją ciekawość to podenerwowanie.
Megan jednak nie uznała rozmowy za skończoną, ponieważ chwile później zwróciła się do mnie:
- Swoją drogą to zupełnie nie rozumiem, jak ty mogłaś się na to zgodzić.
Pretensja w jej ustach niezaprzeczalnie sugerowała, że jestem, jakimś zdrowo odbiegającym od normy, wybrykiem natury. Wprost cudownie.
Skrzywiłam się mimowolnie.
- Dlaczego niby miałabym mu odmówić?- spytałam, mając na myśli oczywiście Stevena.
- Chociażby dlatego, że ma serek homogenizowany zamiast mózgu. Z resztą jak większość facetów ze szkolnej drużyny. Poza tym, o ile mi wiadomo, dopiero co rozstał się ze swoją dziewczyną. Założę się, że chce się teraz na niej odegrać.
Wiecie, czasem poważnie zastanawiałam się czy moja przyjaciółka nie została przypadkiem podstawiona przez jeden z tych znanych programów, chcących nawracać zdemoralizowaną młodzież. Nie zdziwiłabym się, gdyby ktoś rzeczywiście jej płacił za te wszystkie absurdalne teorie.
Suze pokręciła z niedowierzaniem głową, ukazując jednocześnie swój lekceważący stosunek do „mądrości” Megan.
- Zupełnie nie rozumiem, co ci przeszkadza w szkolnej drużynie. Są całkiem w porządku. No i czemu Steven miałby chcieć odgrywać się na Carrie, skoro sam z nią zerwał?
Jednak wbrew naszym oczekiwaniom, Megan nie zamierzała wysnuć kolejnej teorii. Zamiast tego wzniosła oczy ku niebu i z wyraźnym rozżaleniem spytała:
- Czy my na pewno mieszkamy na tej samej planecie?
*
Stwierdzenie, że moja mama nie wyraziła aprobaty, odnośnie dzisiejszego wyjścia na imprezę byłoby nieporozumieniem na skalę tysiąclecia. Powiem więcej, Lilly była wniebowzięta. Przede wszystkim dlatego, że Andy dopiero co wrócił ze swojej reporterskiej misji i wreszcie nadarzyła się okazja na spędzenie romantycznego wieczoru, bez uciążliwej nastolatki za ścianą. No i po drugie, Lilly cieszyła się, że jej aspołeczna córka w końcu nawiąże nowe znajomości. Oraz rozpocznie normalne życie. To znaczy, „normalne” w jej przekonaniu. Ale definicje mogą być różne.
Tak więc oznajmiając mamie, że po zabawie mam zamiar nocować u Suze, opuściłam dom. Przyjaciółka już czekała na podjeździe w swoim czerwonym porshe boxsterze, machając do mnie zachęcająco.
Uśmiechnęłam się na jej widok, próbując nie okazywać zdenerwowania. Mimo, że mój żołądek skręcał się niemiłosiernie, starałam się go ignorować. Zacisnęłam dłonie w pięści.
Dom Todda znajdował się z północnej części miasteczka. Nie chciałam nawet myśleć jak niewielka odległość dzieliła mnie od Edwarda. Nie chciałam myśleć o nim samym. Dana sobie obietnica wciąż pozostawała aktualna.
Znalezienie wolnego miejsca do zaparkowania okazało o wiele się trudniejsze, niż sądziłam. A to dlatego, że cały podjazd Todda dosłownie tonął, w zarówno tych znajomych, jak i wcześniej nieznanych mi, samochodach. Wyglądało na to, że impreza była zdecydowanie na dużą skalę. Jeśli o mnie chodzi, zbyt dużą.
Nerwowo przełknęłam ślinę.
Oświetlona posiadłość zdecydowanie wyróżniała się spośród nocnej aury. Przez oszklone szyby można było dostrzec tłum bliżej niesprecyzowanych ludzi, bawiących się w najlepsze. Głośna muzyka rockowa ledwie zagłuszała ich rozmowy.
- Elys, będziesz tu tak siedzieć czy może masz zamiar przyłączyć się do zabawy?- z zamyślenia wyrwał mnie głos Suze.
Dopiero teraz zauważyłam, że już dawno opuściła wnętrze samochodu i przyglądała mi właśnie się w wyraźnym rozbawieniem. Niewiele myśląc, uczyniłam to samo. To znaczy, wyszłam na zewnątrz. Starałam się ukryć narastające we mnie uczucie frustracji. Byłam doprawdy żałosna.
- Wejdźmy do środka.
Nie oponowałam. Właściwie nawet zaczynałam nabierać coraz większej ochoty na czekającą mnie zabawę. Myślcie co chcecie, ale to była moja pierwsza prawdziwa impreza. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że to wszystko się dzieje naprawdę. Że ja, Elys Harvey, znajdowałam się w otoczeniu największej szkolnej - i nie tylko - elity.
W środku panował niezaprzeczalny tłok. To pierwsza myśl, która nasunęła mi się, gdy tylko wraz z Suze przekroczyłyśmy próg domu Todda. Drugą rzeczą, którą spostrzegłam, a raczej poczułam, był zapach męskich perfum, uderzający moje nozdrza. Wymieszany z zapachem alkoholu.
Zmarszczyłam nos.
Już miałam napomknąć Suze, że kilka tuzinów pijanych nastolatków z pewnością nie wróży nic dobrego, gdy ni stąd, ni zowąd przed nami pojawił się Steven razem z obecnym panem domu, Toddem. Oboje w koszulkach polo, idealnie opinających ich umięśnione , prezentowali się fantastycznie. Nawet ja sama musiałam to przyznać.
- Przyszłaś- uśmiech Stevena na mój widok, sprawił że zmiękły mi kolana.
Nie wiedziałam czy tę reakcję mogłam uznać za właściwą. Biorąc pod uwagę, że Steven nawet nie był chłopakiem, którego kochałam. Cóż, zdecydowanie nim nie był. Jednak sam jego uśmiech sprawiał, ze czułam się jak ktoś wyjątkowy. Może dla niego właśnie taka byłam?
Todd przywitał mnie skinieniem głowy, po czym zwrócił się w stronę Suze. Nim zdążyłam wypowiedzieć choćby słowo, razem zniknęli w tłumie. Przyjaciółka na odchodne posłała mi tylko spojrzenie typu co-innego-mogłam-zrobić. I zostawiła mnie. Samą. Na mojej pierwszej w życiu imprezie! Przez chwilę myślałam, że ją za to uduszę. Poważnie. I z pewnością zrobiłabym to, gdybym tylko wiedziała gdzie jej szukać.
Steven chyba wyczytał to z mojej twarzy, ponieważ chwilę później odparł:
- Nie przejmuj się, ja się tobą zaopiekuję.
Mimowolnie uśmiechnęłam się na te słowa. No i co z tego? Chłopak zwyczajnie chciał być miły. To przecież jeszcze nic nie znaczyło.
- Napijesz się czegoś? - spytał uprzejmie
- Jasne.
- Chodź przejdziemy do kuchni. Tutaj jest zbyt duży tłok.
Nie czekając na moją odpowiedź, chwycił mnie za rękę i razem zanurkowaliśmy w tłumie. Starałam się zignorować reakcję, jaką wywołał na mnie dotyk jego ciepłej dłoni. A nie było to wcale nieprzyjemne uczucie, jeśli wiecie co mam na myśli.
Przedzieraliśmy się przez tłum skąpo odzianych, podrygujących w rytm muzyki ciał, zapełniających przestronny salon Todda. Z trudem udało mi się rozpoznać kilka znajomych twarzy. Zapach alkoholu nasilał się z każdą chwilą.
Nim się zorientowałam, już byliśmy w kuchni. Steven puścił moją dłoń, - co przyjęłam z niechęcią - po czym podszedł do metalicznie lśniącej lodówki i nie przejmując się faktem, iż wcale nie znajdował się we własnym domu, zajrzał do środka. Chwilę później już stał koło mnie z dwoma zimnymi puszkami piwa w rękach. Podał mi jedną z nich. Chwyciłam ją drżącymi dłońmi.
Nie będę was okłamywać, bałam się. I to wcale nie dlatego, że nigdy nie miałam w ustach alkoholu, bo to oczywiście nieprawda. Ja po prostu... Sama nie wiem. Może chodziło trochę o Megan, która zawsze miała pogardliwy stosunek do tego typu atrakcji. Może chodziło o moją mamę, która z pewnością by tego nie pochwaliła. A może wreszcie chodziło i mnie samą. O Elys, która nigdy nie była duszą towarzystwa.
- Hej, w porządku?- zapytał Steven, uśmiechając się pokrzepiająco.
To chyba właśnie ten uśmiech sprawił, że zapomniałam o nękających mnie obawach. I wiecie, co? Naprawdę mi się to podobało.
- Pewnie. Jak nigdy.
Nie wiele myśląc, wzięłam duży łyk złocistego płynu.
Nie wiem jak długo siedzieliśmy tak ze Stevenem w kuchni i rozmawialiśmy. W każdym razie, na tyle długo, żeby szklany stół został po brzegi zapełniony pustymi puszkami po piwnie, a mnie zaczęło się już poważnie kręcić w głowie. Nie przejmowałam się jednak specjalnie żadną z tych dwóch rzeczy.
Czułam nagłą falę ciepła, zalewającą całe moje ciało. Próbowałam podnieść się z krzesła, jednak nim udało mi się złapać równowagę, gwałtownie zatoczyłam się do tyłu. Steven złapał mnie w ostatniej chwili. Mimo ilości alkoholu, jaką w siebie wlał tego wieczora, jego koordynacja ruchowa nie wydawała się na tym stanowczo ucierpieć. Czego, rzecz jasna, nie można było powiedzieć o mnie.
- Wyjdźmy na zewnątrz. Powietrze dobrze ci zrobi.
Poczułam jak Steven chwyta mnie w tali, próbując nadać moim dolnym kończynom odpowiedni kierunek. Nie zwracałam uwagi na to, gdzie mnie prowadzi. Nie zwracałam uwagi nawet na to, co do mnie mówi. Upajałam się samym ciepłem jego dotyku.
Chwilę później już byliśmy na zewnątrz. Zimny podmuch wiatru owiał moje rozgrzane ciało, niosąc ze sobą uczucie bezgranicznej ulgi. Oparłam się o maskę nieznanego mi samochodu, po czym zamknęłam oczy. Cały świat wokół mnie niebezpiecznie wirował.
- Elys.
Niechętnie uniosłam powieki, na dźwięk mojego imienia.
Wtedy to zobaczyłam. Twarz Stevena, znajdującą się w odległości zaledwie kilku centymetrów od mojej. Jego oczy wpatrzone prosto w moje.
Zachichotałam. Sama nie wiedziałam, dlaczego.
Steven oparł ręce na masce samochodu tak, że znalazłam się w potrzasku. Pomyślałam, że to całkiem miłe z jego strony. To znaczy, że nie chciał żebym znów straciła równowagę. Tylko dlaczego wciąż się przybliżał?
Nie zdążyłam nawet zastanowić się nad odpowiedzią. A to dlatego, że chwilę później wargi Stevena dotknęły moich.
W tym samym momencie do mych uszu dobiegło ciche warknięcie zza ściany lasu. Ale równie dobrze mogła to być tylko moja pobudzona wyobraźnia.
Nie będę was okłamywać, pocałunek Stevena był świetny. Poczułam go nawet u nasady kręgosłupa. W romantycznym odruchu zarzuciłam mu ręce na szyję. Miałam wrażenie, że mogłabym zrobić wszystko - dosłownie wszystko - byle całował mnie nadal.
Co nie znaczy, że moje zachowanie było właściwe. No wiecie, rzucanie się na pierwszego lepszego chłopaka. Nawet jeśli okazuje się, że ten chłopak przypadkiem was pragnie, a wy przypadkiem spożyliście zbyt dużą ilość alkoholu.
Gdy ciężar Stevena przeniósł się na mnie, zdałam sobie sprawę, że leżę na masce cudzego samochodu. Silne ręce chłopaka zawędrowały pod moją bluzkę. O wiele za wysoko, niż bym sobie tego życzyła.
To właśnie wtedy dała o sobie znać ta trzeźwa część mojego umysłu. Mówiąca, że mam jak najszybciej przerwać pocałunek Stevena. Zanim dojdzie do czegoś, czego mogę naprawdę żałować.
Próbowałam go odepchnąć. Zebrałam całą swoją siłę, aby zrzucić ze mnie nachalnego chłopaka. Ale wtem, poczułam jak jakaś niewidzialna siła odrywa ode mnie Stevena. Do mych uszu dobiegł odgłos łamanych kości. Na moje oko, przegrody nosowej.
Nie miałam czasu nawet zastanowić się nad tym, co się właściwie stało. A to dlatego, że zaraz potem poczułam czyjeś zimne ramiona, oplatające mnie w tali. Nie otworzyłam jednak oczu. Wciąż niemiłosiernie kręciło mi się w głowie.
W następnej chwili już frunęłam w powietrzu. To znaczy, niedosłownie. Wciąż znajdowałam się w ramionach tajemniczego wybawcy.
Tajemniczy wybawca? O rany. Poczułam się jak bohaterka jednego z tych tanich romansideł, które od czasu do czasu goszczą na półkach mojej mamy.
Tak więc, klnąc na zawroty głowy - które niezaprzeczalnie wynikły z mojej winy - powoli uchyliłam powieki, aby zobaczyć z kim mam do czynienia. A przecież powinnam była to przewidzieć. Zdecydowanie powinnam była. Ale wyglądało na to, że alkohol zdążył już pozbawić mnie większości szarych komórek mózgowych.
Cudownie.
Serce aż podskoczyło mi do gardła, gdy tylko ujrzałam jego piękną twarz, skąpaną w blasku księżyca. Starałam stłumić w sobie westchnienie zachwytu.
Jednak zachwyt powoli zaczął ustępować miejsca, narastającej we mnie irytacji. A to dlatego, że przypomniałam sobie nasze poprzednie spotkanie. Przypomniałam sobie wrogość, z jaką na mnie spojrzał. I tę wściekłość, przepełniającą jego głos.
Do tego dochodził jeszcze sam fakt, że byłam pijana. Pijani ludzie nie panują nad tym, co mówią. Więc, uprzedzam was, nie wińcie mnie za to stało się chwilę później. Przysięgam, że w normalnych warunkach zachowałabym się zupełnie inaczej.
- Co ty najlepszego wyrabiasz?!- warknęłam zupełnie niespodziewanie.
Spojrzał na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Jedyne co udało mi się z niej odczytać to była... No cóż, wściekłość.
Czemu mnie to nie zdziwiło?
- Hm... Ratuję cię przed napaścią seksualną, o ile się nie mylę.
Prychnęłam pogardliwie. Napaść seksualna ?! Dobre sobie.
- A nie przyszło ci do głowy, że może nie mam najmniejszej ochoty na tą twoją pomoc? Nie przyszło ci do głowy, że to wszystko może mi się podoba?
Zupełnie nie panowałam nad tym, co mówiłam. Tak jakby, jakaś nieznana siła zmusiła mnie do wyrzucania z siebie tych słów. Słów, które z całą pewnością nie należały do mnie. Nie marzyłam o niczym innym, jak wepchnąć je z powrotem do ust.
- A więc podobało ci się?- spytał ironicznie Edward. Nie czekając na odpowiedź, ciągnął dalej- Nie śmiem w to wątpić, oczywiście. Tak bardzo ci się podobało, że aż próbowałaś go z siebie zrzucić.
Automatycznie zacisnęłam dłonie w pięści. Teraz już naprawdę złość zawrzała we mnie. Ponieważ miał rację. Miał cholerną rację. A ja jak ta skończona idiotka wierzyłam, że intencje Stevena były czysto przyjacielskie. Czy mogłam się bardziej mylić?
- Postaw mnie na ziemi- wycedziłam przez ściśnięte zęby.- Po prostu daj mi spokój.
- Doprawdy?
Mogłam przysiąc, że w jego głosie dało się wyczuć nutę rozbawienia. Jakby w tej całej sytuacji rzeczywiście było coś śmiesznego. Poczułam się głęboko urażona. A to dlatego, że ten nazbyt pewny siebie ideał nie traktował mnie poważnie. Sami rozumiecie.
- No zostaw mnie do cholery!
- Naprawdę uczyniłbym to z wielką chęcią. Tylko widzisz, jakoś nie sądzę, żebyś dała radę sama utrzymać się na nogach- odparł zupełnie spokojnie.
To chyba właśnie ten spokój w jego głosie, sprawił, że łzy zaczęły miarowo napływać mi do oczu. Bo to wszystko było takie niesprawiedliwie. To znaczy, że chłopak z moich snów nie marzył o niczym innym, jak wreszcie pozbyć się tej stukniętej nastolatki, - czyli mnie - którą wcześniej musiał ratować przed jej napalonym, szkolnym kolegą.
Świetnie. Na jego miejscu pewnie też nie darzyłabym siebie zbytnią sympatią.
- To po co się w ogóle fatygowałeś?- zapytałam, starając się stłumić szloch.
Jego mięśnie napięły się machinalnie, jakby pod ciężarem moich słów. Nie odpowiedział jednak. Nawet na mnie nie spojrzał.
Och, czy nie było to wymarzone zakończenie dzisiejszego dnia? Wiecie, znajdowałam się w ramionach chłopaka, który najwyraźniej nie chciał mieć ze mną więcej do czynienia. Zostałam ofiarą napaści seksualnej, którą nawet przypadkiem odwzajemniłam. No i kręciło mi się w głowie od nadmiaru alkoholu.
O rany, naprawdę nic dziwnego, że zawsze starannie unikałam wszelkich imprez.
Nie wiem czy zostało to spowodowane nadmiarem wrażeń, zawrotami w głowie czy może lekkim kołysaniem ramion Edwarda. Nie trwało to jednak długo, zanim zmorzył mnie sen. Nawet nie próbowałam z nim walczyć.
Gdy parę godzin później uchyliłam powieki, byłam niemalże pewna, że wciąż śpię.
Powodów ku temu miałam wiele. Po pierwsze, znajdowałam się na obitej jasną skórą kanapie, w nieznanym mi, nowocześnie urządzonym, salonie. Salonie, którym mógłby się poszczycić niejeden milioner. Po drugie, na fotelu obok siedział chłopak moich marzeń i przyglądał mi się z wyraźną troską. Martwił się o mnie. O mnie. O dziewczynę, którą ledwie znał.
Mimowolnie ogarnęła mnie fala wzruszenia. Ale zaraz potem poczułam coś jeszcze. Ból. Straszny ból, pulsujący we wnętrzu mojej głowy.
Szlag by trafił tę imprezę Stevena!
Powoli podniosłam się do pozycji siedzącej. Nie chciałam nawet myśleć, jak żałośnie muszę wyglądać w wymiętym ubraniu oraz zupełnie nie ułożonej fryzurze. Mój oddech zapewne też nie był najświeższy.
Czy wy też uważacie za prawdziwy niefart, że wreszcie mając okazję na spędzenie trochę czasu sam na sam z tym młodym adonisem, wyglądam jak istny obraz żalu i rozpaczy? Po prostu świetnie.
- Lepiej się już czujesz? - spytał troskliwie Edward.
Kiwnęłam tylko głową. Nie byłam w stanie nic więcej powiedzieć. Tak bardzo ujęły mnie te cztery zwykłe słowa.
Chłopak chyba źle zinterpretował moje milczenie, ponieważ w następnej chwili wstał i szybciej niż zdążylibyście powiedzieć „paranormalny”, pojawił się u mojego boku ze szklanką pełną wody. Chwyciwszy ją w dłonie, łapczywie pociągnęłam łyk. Nie próbowałam się nawet zastanowić jak udało mu się tego dokonać z taką prędkością. Prawdę mówiąc, nie musiałam.
- Która godzina?- zapytałam, gdy tylko ugasiłam pragnienie, jednocześnie zerkając w stronę oszklonej ściany, na wpół przesłoniętej jasną tkaniną. Na zewnątrz wciąż panował nieprzenikniony mrok.
- Po trzeciej. Nie spałaś długo- oparł, odpowiadając tym samym na moje kolejne pytanie.
Nerwowo przygryzłam wargę. Zupełnie nie wiedziałam, co powinnam myśleć o sytuacji, w której właśnie się znalazłam. O tym, że jakby nigdy nic siedziałam w salonie chłopaka, który jak sądziłam, mnie nie cierpi. I to o trzeciej nad ranem.
- Powiesz mi coś?- spytałam niepewnie. Kiedy przytaknął, ciągnęłam dalej.- Dlaczego mnie uratowałeś? Skąd w ogóle wiedziałeś, że potrzebuję pomocy?
- Widziałem, że chcesz go odepchnąć. Zrobiłem więc to, co uznałem za słuszne.- odpowiedział niemalże natychmiast. Jeśli o mnie chodzi, brzmiało to dokładnie tak, jakby recytował już wcześniej przygotowaną kwestię.
Postanowiłam jednak wykorzystać sam fakt, że w ogóle chciał odpowiadać na moje pytania. Kto wie, kiedy taka okazja znów się powtórzy? I czy będzie jeszcze jakieś „znów”?
- W porządku... A wtedy pod moją szkołą? Dlaczego się tam pojawiłeś? Dlaczego na mnie czekałeś?
Tym razem zebranie myśli zajęło mu dłuższą chwilę. Nieświadomie przybliżył się w moją stronę.
- Sam nie wiem- mówił powoli, starannie dobierając słowa.- Chyba byłem po prostu ciekawy.
- Ciekawy?- zapytałam zdumiona.
- Widzisz... Tego dnia, gdy się pierwszy raz spotkaliśmy, miałem takie dziwne wrażenie. Wrażenie, że cię już znam. A wiedziałem przecież, że to niemożliwe.
Od jego słów szumiało mi w głowie. Czułam zalewającą mnie falę gorąca. Czułam jak moje oszalałe serce próbuje się wyrwać z piersi. A to dlatego, że wtedy, gdy pierwszy raz go zobaczyłam, pomyślałam sobie dokładnie to samo. To znaczy, że już wcześniej go znałam. Nieważne ile razy wcześniej mi się przyśnił. To nie miało znaczenia. Po prostu nie mogłam uwierzyć, że on mógł chociaż przez chwilę poczuć to samo co ja. Tę niewidzialną więź, która łączyła nas w pewien niezrozumiały dla mnie sposób.
Ale wtedy przyszło mi do głowy coś jeszcze. Coś o wiele mniej przyjemnego.
- Czyli, kiedy mnie już poznałeś, to doszedłeś do wniosku, że byłeś w błędzie? Że to wszystko tylko ci się zdawało? To dlatego już nie chciałeś mieć ze mną do czynienia?
Nie obchodziło mnie, że moje słowa były przepełnione żalem. Nie obchodziło mnie to ani trochę. Zbyt mocno pragnęłam poznać odpowiedzi, żeby przejmować się tonem mojego głosu.
Edward nerwowo przeczesał palcami swoją kasztanową czuprynę. Wtedy to zauważyłam. Jego palce... Dlaczego tak drżały?
- Nie. To nie dlatego.
- Zatem chcę znać powód.
Zaśmiał się w ten nieprzyjemny sposób. W zimny, ironiczny sposób, na którego dźwięk aż ciarki przeszły mnie po plecach.
- Jeszcze tego nie zrozumiałaś?- zapytał głosem, przepełnionym bólem. Bólem i czymś jeszcze, czego nie potrafiłam dokładnie nazwać.- Jeszcze nie zrozumiałaś, że lepiej nie znać prawdy? Że lepiej jest po prostu trzymać się z daleka?
Strach ścisnął moje gardło. Z trudem przełknęłam ślinę.
- A co jeśli nie chcę trzymać się z daleka?- wydukałam ściszonym głosem. Tak cichym, że przez moment zastanawiałam się czy w ogóle zdołał mnie usłyszeć.
Ale usłyszał. Usłyszał mnie doskonale.
Wiedziałam to, ponieważ w następnej chwili gwałtownie poderwał się fotela, zatapiając we mnie swój rozwścieczony wzrok. Nie mogłam jednak nie zauważyć, że z takim właśnie wzrokiem wydawał się jeszcze bardziej piękny niż zwykle. W taki dziwny, nieludzki sposób.
I wtedy to do mnie dotarło. Coś, co próbowałam za wszelką cenę odgrodzić od mojego umysłu, począwszy od dnia, kiedy go pierwszy raz ujrzałam. Coś nierealnego. Coś, co zupełnie nie powinno mieć miejsca w rzeczywistym świecie. Ale miało miejsce. A ja byłam tego jak najbardziej świadoma.
- Naprawdę nie dochodzi do ciebie, że jestem kimś, z kim w żaden sposób nie powinnaś mieć do czynienia? Że jestem kimś tak niebezpiecznym, że ci się to nawet nie śniło? Kimś, kto ...
- Wiem, kim jesteś- przerwałam zupełnie niespodziewanie. Nawet dla mnie samej.
Ale było już za późno. Za późno, żeby cofnąć te wypowiedziane pod wpływem chwili słowa.
Widziałam to w jego oczach.
Edward bezwładnie opadł na fotel, zupełnie oszołomiony moim wyznaniem.
- Wiesz kim jestem?- zapytał, zmieniając wyraz twarzy z rozgniewanego na niedowierzający, po czym wyszeptał, bardziej do siebie niż do mnie.- Nie. To niemożliwe. To niemożliwe.
Spuściłam wzrok, kompletnie nie wiedząc, co odpowiedzieć. Bo dajcie spokój, nie mogłam wyznać mu prawdy. Nie mogłam, jak gdyby nigdy nic oznajmić, że jego największą tajemnicę zwyczajnie przeczytałam w książce, wypożyczonej zeszłego lata na wakacjach. Książkę, której przypadkiem był bohaterem. Książkę, od której zaczęło się wszystko. Wszystkie marzenia senne, tak bardzo przypominające rzeczywistość.
Nie potrafiłam tego dokładnie wyjaśnić. Jednego dnia byłam po prostu zwyczajną nastolatką, wiodącą swoje rutynowe życie. Nigdy nawet nie przypuszczałam, że za pomocą jednej zwykłej powieści może ono ulec tak diametralnej zmianie. Ale tak się właśnie stało. A ja nie miałam na to najmniejszego wpływu.
- Proszę, powiedz coś. Obiecuję, że już nie będę się wściekał- powiedział łagodnie, spoglądając na mnie zza kurtyny swoich długich rzęs.
Nasze spojrzenia się skrzyżowały. Czułam jak puls znów przyspiesza. Jednak nie miałam wyjścia. Musiałam to zrobić. Nieważne ile odwagi mnie to kosztowało.
- Jesteś wampirem, prawda? - wydusiłam przez ściśnięte gardło.
Wampir. Słowo, którego bałam się nawet wymawiać. Słowo, które odgradzałam grubą barierą od mojego umysłu, od dnia, gdy tylko pierwszy raz go ujrzałam. Wiedziałam, że to nie miałoby sensu. Że ktoś taki jak wampir nie istnieje. Dlatego właśnie od razu wykluczyłam taką możliwość. Ale teraz, siedząc tu naprzeciwko niego, po prostu nie widziałam innego wytłumaczenia.
Edward zacisnął szczęki. Wydawał się jeszcze bardziej spięty, niż kiedykolwiek wcześniej. Jednak nie zdenerwował się. Nawet nie podniósł głosu.
- Wampir. Morderca. Czy to nie wszystko jedno?- zaśmiał się gorzko, po czym znów kontynuował - Skąd to wiesz? Jak... Jak się domyśliłaś?
Och, naprawdę wiele bym dała, aby uniknąć tego pytania. Zwłaszcza, że mój prywatny wskaźnik zażenowania w ciągu owej doby, zdążył już zdecydowanie przekroczyć ustaloną normę. Ale nie, żebym się tym przejmowała...
- Po prostu przeczytałam o tym- odparłam, jakby od niechcenia. Chociaż w rzeczywistości, nie marzyłam o niczym innych jak po prostu zapaść się pod ziemię.
- Och.
Stwierdzić, że jego reakcja mnie zdziwiła, byłoby niedopowiedzeniem na skalę stulecia. Spodziewałam się raczej pełnego zdumienia wyrazu twarzy. Gradu pytań.
Ale „och” ?! Co miało do cholery znaczyć „och” ?!
- Nie rozumiem- wyjąkałam.
Bo taka była prawda. Zwyczajnie nie rozumiałam.
Edward uśmiechnął się nieśmiało. Jednak nie w taki zwyczajny sposób. Ten nie sięgający oczu uśmiech, stanowił jedynie mieszankę bólu i smutku. Wiedziałam, że tym zwyczajnym gestem, chciał mi pokazać, że nie jest niebezpieczny. A może raczej próbował o tym przekonać samego siebie.
- To długa historia- odparł po chwili milczenia.
- Mamy czas.
Automatycznie spojrzałam na zegar ścienny, znajdujący się za plecami Edwarda. Dochodziła czwarta nad ranem.
Chłopak westchnął zrezygnowany.
- Skoro i tak już wiesz, kim jestem...
Przymknął powieki. Widziałam, jak zagłębia się w swoich wspomnieniach. Jak próbuje przywołać wszystkie obrazy z najmniejszymi szczegółami. Kiedy otworzył oczy, skierował wzrok na mnie i znów zaczął kontynuować
- Było to chyba dwadzieścia lat temu... Może trochę więcej. Podróżowałem wtedy po stanach. Ot tak, dla przyjemności. Bez żadnego określonego celu, bez ograniczeń czasowych. Potrzebowałem chwili wytchnienia, aby wszystko sobie poukładać. Z dala od domu, od rodziny - słysząc słowo „rodzina”, wyczułam smutek w jego głosie. Jednak nie zastanawiałam się nad tym dłużej. - Przejeżdżałem wtedy przez Arizonę. Słońce prażyło niemiłosiernie, a to był mój piąty z kolei dzień podróży. Postanowiłem więc, że zatrzymam się na chwilę w miejscu, gdzie nie powinien zobaczyć mnie żaden człowiek. Nie chciałem, by słońce mnie zdemaskowało. Tak więc, opuściłem mój samochód, aby zwyczajnie rozprostować kości. Wtedy właśnie ona mnie zobaczyła- uśmiechnął się mimowolnie do swoich wspomnień.- Nie mogła mieć więcej niż sześć lat. Nie mogła zatem rozumieć mojej natury. Jednak nie uciekła. Nawet się nie przestraszyła. Po prostu stała tam i jak zaczarowana przyglądała się mojej lśniącej w słońcu skórze. Zapytałem czy się zgubiła. Przecież mogłem przysiąc, że w pobliżu nie znajdują się żadne ludzkie siedziby. Odparła, że oddaliła się tylko od domu. Poprosiła, żebym ją odprowadził. Musiałem się zgodzić. Wydawała się taka bezbronna. Taka drobna. Po prostu nie potrafiłem zostawić jej samej. Oczywiście uważałem, żeby zachować między nami odpowiedni dystans. Uważałem także, żeby nie natknąć się na żadnego innego człowieka. Kiedy byliśmy w na tyle bezpiecznej odległości od jej domu, żeby nikt nie mógł mnie zauważyć, powiedziałem jej, że odchodzę. Ale ona mi na to nie pozwoliła. Chciała wiedzieć, kim naprawdę byłem. Chciała wiedzieć o mnie wszystko. Więc jej opowiedziałem. Nie potrafiłem odmówić tej uroczej, małej istotce. Zakradałem się zatem co noc do jej pokoju, podczas gdy wszyscy inni domownicy już byli pogrążeni w głębokim śnie i opowiadałem swoją historię. Mówiłem o moim człowieczym życiu, o mojej przemianie, o nowej przybranej rodzinie. O wszystkim. A ona uważnie słuchała, chłonąc każde moje słowo. Była mną oczarowana. Mijały miesiące, a ja zaczynałem rozumieć jak pochopną decyzję podjąłem, wyznając jej prawdę o sobie. Jakie mogło to być dla nas wszystkich niebezpieczne. Musiałem wiec odejść.
Zamilkł. W jego oczach widziałam mieszaninę różnych emocji. Smutku. Żalu. Cierpienia. Zauważyłam również drobną iskrę szczęścia. Szczęścia, że kiedykolwiek było mu dale poznać tę małą dziewczynkę, która wreszcie wniosła trochę światła do jego wampirzego życia.
- Zatem uważasz... - podjęłam, gdy wreszcie udało mi się otrząsnąć ze zdumienia w jakie wprowadziły mnie jego słowa- że to właśnie ona mogła spisać całą twoją historię?
Wzruszył tylko ramionami. Podejrzewałam, że w rzeczywistości jego myśli błądziły daleko stąd.
- Sądzę, że tak. Nikomu innemu o tym nie mówiłem.
Pokręciłam z niedowierzaniem głową. A to dlatego, że wciąż nie mogłam uwierzyć, iż ta zwyczajna książkowa opowieść okazała się prawdą. Że Edward, jego rodzina... W ogóle, że wampiry istniały naprawdę. W tym świecie. Wiedziałam, że zajmie mi to sporo czasu, zanim przejdę z tą informacją do porządku dziennego.
- Co było dalej?- zapytała, wyrywając Edwarda z zamyślenia.- To znaczy, kiedy już ją opuściłeś?
Spojrzał na mnie smutnym wzrokiem.
- Myślałem, że życie znów zacznie toczyć się normalnym rytmem. Wróciłem do rodziny, razem zamieszkaliśmy na północnych obrzeżach Londynu. Naprawdę nie spodziewałem się żadnych konsekwencji w związku z własną niedyskrecją. Spadło to na nas jak grom z jasnego nieba. Nie tylko na mnie, na całą moją rodzinę. Volturi- słowo te w jego ustach brzmiało jak najgorsza obelga.- Ten potężny królewski klan wampirów, nareszcie znalazł idealny pretekst, aby wyeliminować groźnego przeciwnika, za jakiego uważali moją rodzinę. A ponieważ ja, jako jej jeden z jej członków złamałem główne wampirze prawo: to znaczy, nie ujawniać się, powinienem zostać surowo ukarany wraz z moimi najbliższymi. W końcu Volturi tak zawsze chętnie dbali o ład i porządek panujący w świecie wampirów- prychnął pogardliwie.- Byliśmy straceni. Już nic nie mogło nas uratować. A najgorsza ze wszystkiego okazała się świadomość, że to właśnie ja zawiniłem. Wszystko przez jedną głupią książkę. Wtedy właśnie pojawiła się ona. Katherina. Ulubiona kochanica Ara. Od razu wiedziałem, że przypadłem jej do gustu. A ponieważ Katherina była osobą, która zawsze dostawała tego, czego chciała, poprosiła o odroczenie wyroku na moją rodzinę. Aro nie mógł jej odmówić. Tak więc zostaliśmy wypuszczeni na wolność pod przymusem przyrzeczenia „dozgonnej” dyskrecji. Karą, rzecz jasna, miała być rychła śmierć. Oczywiście przed opuszczeniem Volterry Katherina nie omieszkała mi się przypomnieć, iż mam u niej spory dług wdzięczności i, że zostanie on przeze mnie spłacony w odpowiednim czasie. Jednak od tamtej chwili nigdy więcej jej nie widziałem.
Oszołomiona historią chłopaka nie byłam w stanie wydusić z siebie ani słowa. Wszystkie te wydarzenia, w ogóle cały jego świat, wydawał się tylko jedną z wielu nieprawdopodobnych historii. Wydawał się bajką, gdzie po wielu trudach i przeciwnościach losu, na jej bohaterów czeka, w pełni zasłużone, szczęśliwe zakończenie. Takie jakie w bajkach być powinno.
Jedynie smutek w głosie Edwarda stanowił niezaprzeczalny dowód, że opowiedziana historia miała miejsce naprawdę.
Spojrzałam na niego z pełnym współczucia wyrazem twarzy. Chciałam, żeby wiedział, że mimo, iż byłam tylko zwykłym człowiekiem, to go rozumiałam. A przynajmniej próbowałam zrozumieć.
- A ta dziewczynka? Czy Volturi ją odnaleźli?- spytałam zaciekawiona.
- Po tym jak ją opuściłem, nigdy więcej nie próbowałem już jej odnaleźć. Zbyt wielkie groziłoby jej wtedy zagrożenie. Dlatego właśnie wymogłem na Katherinie jeszcze jedną obietnicę. Obietnicę, że nikt z Volturi nie będzie jej szukać.
Myślcie co chcecie, ale naprawdę zazdrościłam tej małej. To znaczy, tego uczucia jakim darzył ją Edward. Tego jak pragnął jej bezpieczeństwa.
Zdusiłam w sobie ciche westchnienie żalu.
- Dlatego właśnie nie chciałem utrzymywać z tobą bliższych kontaktów- zaczął Edward po chwili milczenia.- Bałem się powtórzenia tamtej historii sprzed lat. Bałem się niebezpieczeństwa, na które mogłem was wszystkich narazić. Ciebie. Moją rodzinę.
Patrzyłam na niego zupełnie oniemiała. Ponieważ z jego słów jasno wynikało, że w jakiś dziwny sposób, jemu na mnie zależało. Na mnie! Na Elys Harvey! On po prostu nie chciał narazić mnie na żadne niebezpieczeństwo!
No dobra, może mój entuzjazm jest zdecydowanie przedwczesny. Edward pewnie martwił się głównie o swoją ukochaną rodzinę. O ludzi, których przez własny błąd, mógł skazać na stracenie. Zapewne nie chciał, aby znaleźli się w tej sytuacji po raz drugi. Zwłaszcza, że tym razem oznaczałoby to jedno. Śmierć.
- Ale jednego wciąż nie rozumiem- powiedział Edward, wyrywając mnie z zamyślenia.
Spojrzałam na niego zaciekawiona.
- Tak?
- Jak odgadłaś, że książka była właśnie o mnie? Jak to możliwe, że gdy tylko mnie zobaczyłaś, od razu wiedziałaś kim jestem?
Zawstydzona spuściłam wzrok. Czułam jak na mojej twarzy pojawia się czerwony rumieniec. I zupełnie nic nie mogłam na to poradzić.
- Ja po prostu... Ja widziałam cię we śnie- wydukałam zażenowana prawdziwością własnych słów.
Świetnie. Pewnie teraz uzna mnie za stuknięta. Bo dajcie spokój, jaka normalna dziewczyna śni o chłopaku, jeszcze zanim go w ogóle spotka? Jeśli o mnie chodzi, takie zachowanie zdecydowanie odbiegało od granic normy.
Jednak Edward nie wydawał się być specjalnie zszokowany moim wyznaniem. Tak więc, zamiast zapytać coś w stylu „ Elys, czy już zupełnie ci odbiło”, zwyczajnie odparł:
- Chyba już czas na ciebie.
Dopiero teraz zauważyłam, że na zewnątrz już dawno zaczęło świtać. Słońce nieśmiało wychylało się zza linii horyzontu, ciągle pnąc się ku górze. Chcąc, nie chcąc, musiałam przyznać chłopakowi rację.
Zapytał czy podwieźć mnie do domu. Naturalnie odmówiłam. Musiałam przecież najpierw stawić się u Suze, u której powinnam rzekomo nocować i wyjaśnić jej gdzie zniknęłam na całą noc, nie powiadamiając o tym nikogo. Na szczęście Suze mieszkała tylko parę domów dalej. W sam raz na krótki spacer.
Kiedy Edward odprowadzał mnie do drzwi pomyślałam, że chciałabym wiedzieć coś jeszcze. Sami rozumiecie, nie mogłam stracić szansy na wyciągnięcie z niego tych informacji.
- Czytanie w myślach- wypaliłam jednym tchem. Zaintrygowany uniósł brew ku górze.- Co z tym?
- Potrafię to robić.
Uśmiechnął się zuchwale.
- Ale ...
Nie pytajcie mnie skąd wiedziałam, co chce powiedzieć. Nie byłam nigdy obdarzona jakąś niezwykłą intuicją. Po prostu to odgadłam. Chociażby poprzez sposób w jaki patrzył na mnie, wyczekując z niecierpliwością kolejnej mojej odpowiedzi.
- Ale nie z tobą.
- Ponieważ?- ciągnęłam temat.
- Sam nie wiem. Może niektórzy ludzie są na to uodpornieni. Może mój dar nie jest wystarczająco dobry.
Wzruszył tylko ramionami.
- A Bella? Ta dziewczyna z książki. Czy naprawdę spotkałeś kogoś takiego?- wyrzucałam z siebie słowa niczym kule armatnie. Wiem, że z mojej strony było to zwykłe grubiaństwo, ale naprawdę pragnęłam to wiedzieć.
Edward wydawał się jednak rozbawiony moim pytaniem.
- Nie. To tylko fikcja literacka- odparł, próbując ukryć śmiech.
Odetchnęłam z ulgą. Chociaż wiedziałam, że moje zachowanie było zupełnie irracjonalne.
Och, zrozumcie, miałam zaledwie siedemnaście lat! Zazdrość w moim wieku to coś całkiem normalnego. Nawet jeśli chodzi tylko o zazdrość w stosunku do fikcyjnych bohaterów.
Edward otworzył przede mną frontowe drzwi. Spojrzałam na niego z wyraźnym smutkiem w oczach. Tak wiele bym dała, aby móc zostać z nim dłużej. Poznać wszystkie jego sekrety. Marzenia. Poznać jego całego.
- Czyli teraz kiedy już znam twoją historię, chyba będziemy mogli utrzymywać ze sobą kontakt. Prawda?- zapytałam, jakby od niechcenia, spoglądając na niego ostatni raz.
Uśmiechnął się w sposób, który najbardziej lubiłam. Starałam się opanować szaleńcze bicie mojego serca.
- Wydaje mi się, że nie mam innego wyjścia. No wiesz, ktoś musi cię przecież chronić przed wszystkimi mrocznymi stronami świata wampirów.
Mimowolnie odwzajemniłam uśmiech. Nie potrafiłam oprzeć się wrażeniu, ze coś bardzo ważnego, rozpoczyna się w moim życiu.
I wiecie, co? Byłam z tego powodu naprawdę szczęśliwa.
- O mój Boże, jak się cieszę, że nic ci nie jest!- wykrzyknęła Suze, gdy tylko zobaczyła, że to nikt inny, jak jedna z jej najlepszych przyjaciółek, zakłóca spokój poranka, bezczelnie dobijając się do drzwi.
Jej nagie ciało okrywała jedynie zwiewna, nocna koszula, z czego łatwo mogłam wywnioskować, że właśnie wyrwałam ją ze snu. Jednak ulga, malująca się na jej twarzy, jasno dawała do zrozumienia, że Suze nie miała mi za złe tego porannego najścia.
Założyła za ucho upadające pasmo swych jasnych włosów, po czym spytała zaciekawiona:
- Gdzie się właściwie podziewałaś przez całą noc? Ostatnio widziano cię jak odchodzisz ze Stevenem, jednak ten również niczego nie pamięta.
O nie, Steven! Na śmierć zapomniałam o tym miłośniku napaści seksualnych. Szczególnie w stosunku do mojej osoby, czego miałam okazję przekonać się zeszłego wieczoru. Jedyne co mi teraz pozostawało to nadzieja, że Suze się nie myliła, a mojego przeklętego adoratora rzeczywiście dopadła nagła amnezja.
- Hm zrobiło mi się słabo, zemdlałam... A kiedy się już obudziła, znajdowałam się w domu Edwarda- wypaliłam jednym tchem, pomijając tę część historii o pocałunkach Stevena oraz rycerskiej postawie mojego wybawiciela.
Pewne rzeczy lepiej zachować dla siebie, o ile wiecie co mam na myśli. Zwłaszcza, jeśli w grę wchodzi drużyna cheerleaderek. To prawda, uważałam Suze za swoją przyjaciółką, ale nie sądziłam, że taka informacja obejdzie się bez większego rozgłosu.
- Edwarda?! Tego Edwarda Cullena?! Jak to możliwe?- pisnęła podekscytowała, pociągając mnie za sobą do kuchni.
Pośpiesznie otworzyła lodówkę wyciągając z niej sok pomarańczowy, po czym zalała nim dwie szklanki do pełna. Po chwili jedna z nich znajdowała się już w moim rękach. Łapczywie pociągnęłam łyk orzeźwiającej cieczy.
- Nie jestem do końca pewna- przyznałam zgodnie z prawdą, spoglądając na swoje splecione na szklance dłonie. Sami przecież rozumiecie, wczorajszej nocy ani razu nie padło to pytanie- Pewnie po prostu tamtędy przechodził.
Och tak, to przecież całkiem normalne, że jednego dnia największy i zarazem najbardziej przystojny odludek w całym miasteczku przyjeżdża po was do szkoły swoim wystrzałowym samochodem, a jakiś czas później przypadkiem spotyka was na skraju lasu i widząc wasz kiepski stan, zaprasza was do siebie na herbatkę. Takie rzeczy się przecież zdarzają.
Ponieważ jednak Suze była urodzoną romantyczną, zamiast zacząć wietrzyć jakąkolwiek teorię spisku w tej ubogo opowiedzianej przeze mnie historii, odparła jedynie z uśmiechem:
- To musi być przeznaczenie! Jestem tego pewna!
- Pewnie tak- mruknęłam, niezbyt przekonana.
Wiecie, nigdy nie wierzyłam w takie rzeczy jak przeznaczenie. W wyższą siłę, która sprawiała, że dwoje ludzi, nieważne jak bardzo się od siebie różniących, byli dla siebie stworzeni. Ale jeśli ta niedorzeczna teoria Suze miała w sobie choć ziarno prawdy? Przecież nie zmyśliłam tego uczucia, którym darzyłam Edwarda Cullena, zanim go jeszcze poznałam. Nie był to jedynie wymysł mojej wyobraźni. Czy istniała więc zatem możliwość, że przeznaczenie rzeczywiście maczało w tym swoje palce?
- O mój Boże- jęknęła Suze, dalej nie mogąc wyjść z zachwytu nad moją sensacją.- Spędzić noc u boku tego faceta... To musi być coś. Musisz mi wszystko dokładnie opowiedzieć!
Zawstydzona spuściłam wzrok. Miałam jej zrelacjonować historię Edwarda? Wyznać prawdę o jego naturze? Och jasne, żaden problem.
„ Wiesz, nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Odkryłam jedynie fakt, że ten nieziemsko przystojny chłopak w rzeczywistości jest wampirem. Och, no i bohaterem mojej ulubionej książki, rzecz jasna. To co, możesz mi dolać jeszcze soku? ”
Zamiast tego jedynie odparłam, wzruszając beznamiętnie ramionami:
- Nie ma o czym. Po prostu tak sobie rozmawialiśmy.
Jeśli myślałam, że moja odpowiedź chociaż trochę ostudzi jej zapał to nie mogłam się bardziej mylić. Suze zmierzyła mnie badawczym wzrokiem.
- Spotkacie się jeszcze?
- Może- odpowiedziałam, siląc się na jak bardziej obojętny ton głosu. No wiecie, nie chciałam żeby myślała że jestem jak te wszystkie inne nastolatki, bezmyślnie uganiające się za chłopakami.
Korzystając z chwili milczenia przyjaciółki, postanowiłam zgrabnie zmienić temat. Tak na wszelki wypadek, gdyby nagle zaczęła wypytywać mnie o wszystkie pikantne szczegóły minionej nocy. Nie, żeby takowe w ogóle miały miejsce...
- A jak wczorajsza impreza?
Przyjaciółka zachichotała.
- Głowa Todda utknęła między szczeblami balustrady. Musieliśmy nacierać ją olejem, aby zdołała się prześlizgnąć.
Niewiele myśląc również wybuchnęłam śmiechem. Już widziałam tytułową stronę szkolnej gazetki Megan : „ Głównym rozgrywającym w stanie nietrzeźwym zabrania się podchodzenia do barierek. ”
Tak, to z pewnością odciągnie żądnych najnowszych informacji uczniów ode mnie i Stevena. A przynajmniej taką miałam nadzieję.
*
Stwierdzenie, że jak zwykle się myliłam nie zabrało mi zbyt wiele czasu. Dokładniej - półtorej dnia, bo właśnie tyle czasu upłynęło do poniedziałkowej przerwy na lunch, kiedy to chcąc, nie chcąc, zdałam sobie sprawę, że wszyscy mi się przyglądają. Dosłownie wszyscy.
Starając się ignorować ich ostentacyjne spojrzenia zajęłam swoje stałe miejsce w kafeterii. Przy stoliku już czekały na mnie Suze i Megan. Z tym, że wyraz twarzy tej drugiej stanowił połączenie głębokiego rozczarowania i chęci mordu.
Świetnie. Zawsze uważałam, że poniedziałek to taki uroczy dzień.
- Już nie żyjesz- syknęła Megan, sponad swojego ryżowego wafla.
- Też się cieszę, że cię widzę- odparłam, stawiając na blacie stołu moją czarną, skórzaną torbę oraz przegrzebując całą jej zawartość w poszukiwaniu drugiego śniadania. Byłam przecież niemalże pewna, że rano je zapakowałam.
- Hm... Elys?- zapytała ostrożnie Suze.
Zaintrygowana spojrzałam w jej stronę. Czyżby chciała się ze mną podzielić swoją kanapką?
- Steven rozpowiada to i owo. No wiesz, na twój temat.
- Co znowu?- spytałam niezbyt zainteresowana. Bo dajcie spokój, co takiego mógł wymyślić Steven? Że nagle ogłuszył go meteoryt?
Skierowałam wzrok z powrotem do wnętrza mojej torby. Książka, książka, zeszyt, długopis... A to co? Śrubokręt!? Muszę chyba napomknąć Andy'emu, żeby swoje zabawki trzymał z dala od mojego pokoju. W ogóle od moich rzeczy.
- Steven mówi, że...- ściszyła głos do konspiracyjnego szeptu- No wiesz, że prawie cię przeleciał.
Zamrugałam zdezorientowana, zupełnie nie rozumiejąc sensu słów przyjaciółki. Chyba nawet nie chciałam go rozumieć.
CO TAKIEGO ?!
STEVEN PRAWIE MNIE PRZELECIAŁ ?!
Powiedzcie mi, na której z równoległych planet żył ten zboczeniec, żeby w ogóle ktoś dawał mu prawo do rozpowiadania takich rzeczy?!
- Do niczego nie doszło- odparłam sucho.
Co właściwie nie było do końca zgodne z prawdą. W końcu wpakował mi język w usta, na co nawet pod wpływem chwili pozwoliłam. Co może odrobinę mi się podobało. Ale tylko przez moment.
O mój Boże. Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę.
- Jak możesz być tego pewna, skoro - tak jak wszyscy wokół mówią - byłaś kompletnie pijana?- spytała Megan, unosząc jedną brew ku górze.
Zabolało. O wiele bardziej niż te głupie kłamstwa Stevena. To dlatego, że Steven był jedynie nic dla mnie nie znaczącym chłopakiem ze szkolnej drużyny. Natomiast Megan była moją przyjaciółką. Przyjaciółką, która, jak się okazało, wcale mi nie wierzyła. I co najgorsze, nie wierzyła przede wszystkim we mnie.
Czułam łzy napływające mi do oczu. Pośpiesznie starłam je rękawem mojej bluzki.
- Wiem to dlatego, ponieważ Edward Cullen uratował mnie przed tym zboczeńcem- wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
Megan i Suze zaniemówiły. Nie takiego wyjaśnienia się najwyraźniej spodziewały. Pewnie na ich miejscu, nikt inny też by się nie spodziewał.
Już chciały otworzyć usta, aby mnie przeprosić, - widziałam to w ich błagalnych wyrazach twarzy - kiedy ponownie zabrałam głos.
- A teraz wybaczcie. Muszę iść popełnić morderstwo.
Nie czekając na żadne komentarze z ich strony, wstałam z miejsca, po czym podążyłam w kierunku stolika, gdzie zwykli byli gościć członkowie szkolnej drużyny.
On już tam na mnie czekał. Z bezczelnym uśmiechem na twarzy.
Mimowolnie zacisnęłam dłonie w pięści.
Wzrok wszystkich chłopaków przy stoliku jak na zawołanie powędrował w moją stronę. Wszelkie rozmowy ucichły. Do mych uszu dobiegały już tylko sporadyczne szepty oraz niezbyt pochlebne komentarze na mój temat. Starałam się nie zawracać sobie nimi głowy.
- Elys. Czemu zawdzięczam twoje najście? - zapytał Steven, posyłając mi swój firmowy uśmiech.
Och, ile bym dała aby móc już w tej chwili go zniekształcić. Wraz z całą jego śliczną buźką.
- Nie pochlebiaj sobie zbytnio - odparłam nonszalancko. Miałam dziwne wrażenie, że moim słowom, przysłuchują się wszyscy zgromadzeni w stołówce. I wiecie co? Pewnie rzeczywiście tak było. - Chciałam chwilę z tobą porozmawiać. Na osobności.
Steven uniósł brew wyraźnie zaintrygowany. Wywróciłam oczami. Bo dajcie spokój, jak długo jeszcze miał zamiar udawać, że o niczym nie wie z wyrazem twarzy typu jestem-tylko-biednym-licealistą-i-zupełnie-nie-rozumiem-czego-ta-pokręcona-dziewczyna-ode-mnie-chce?
- Taa? O co chodzi?
- Nic wielkiego. To tylko drobna różnica poglądów - odpowiedziałam z przesadnie słodkim uśmiechem.
Chłopak wzruszył ramionami, po czym powoli podniósł się z miejsca.
- No to chyba nie mogę pozwolić ci dłużej czekać - przewiesił przez ramię swój granatowy plecak, rzucając jednocześnie na odchodne w stronę znajomych- Do zobaczenia na treningu.
W odpowiedzi jedynie skinęli głowami.
Nie czekając na nic więcej, dumnym krokiem ruszyłam w stronę wyjścia ze stołówki. Sami rozumiecie, musiałam pokazać dobrą minę do złej gry. Pokazać wszystkim wkoło, że wcale nie obchodzą mnie ich dziecinne komentarze oraz zupełnie nieprawdziwe plotki na mój temat. I przy okazji miałam nadzieję, że moje zachowanie trochę ostudzi ich zapał.
Znalazłszy wreszcie pusty korytarz, przystanęłam, po czym obróciłam się w stronę Stevena, krzyżując ramiona na piersiach. Głównie dlatego, aby powstrzymać się od wgniecenia mu pod wpływem chwili nosa w czaszkę. Co nie znaczyło, że w ogóle nie zamierzałam tego zrobić.
- Ale z ciebie dupek - zaczęłam niezbyt dyplomatycznie. Przyznaję, eufemizmy nigdy nie stanowiły mojej mocnej strony.
Steven uśmiechnął się odpowiedzi, ale to jedynie potwierdziło słuszność owej teorii.
- Czyli wyrwałaś mnie ze stołówki tylko po to, aby mnie o tym poinformować?- spytał, nie kryjąc rozbawienia.
Zagotowało się we mnie ze złości. Poważnie. Nie mogłam wprost uwierzyć, że wcześniej wzięłam go za całkiem miłego i porządnego faceta. Jak się jednak okazało, pozory mylą.
- Kto ci dał prawo do zmyślania takich rzeczy?! Jak w ogóle mogłeś coś takiego o mnie powiedzieć?! - nie wytrzymałam - No jak?!
Pytanie raczej powinno brzmieć: jak ja mogłam być tak głupia, żeby uwierzyć w dobre intencje Stevena? Jak mogłam być tak głupia, żeby pozwolić mu się całować?! Nawet jeśli chłopak, którego kochałam, nie chciał ze mną tego robić. Ale nie, żeby mnie to w jakikolwiek sposób usprawiedliwiało...
- Elys, złość piękności szkodzi. Nie wiedziałaś? - spytał niewinnie, przybliżając się w moją stronę.
- Nawet do mnie nie podchodź - wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
Zaśmiał się szyderczo.
- Bo co?
- Bo pożałujesz.
Nie przejmując się ani trochę moją groźbą zrobił kolejny krok do przodu. Zapewne myślał, że tylko blefuję. Ale ja nie blefowałam. Ani trochę.
Potem wszystko potoczyło się zbyt szybko. W jeden chwili moje dłonie, jak gdyby nigdy nic, spoczywały spokojnie, skrzyżowane piersiach, a już w następnej wbijałam pięść w nos Stevena. A może to był oczodół?
Zupełnie nad tym nie panowałam. Jakby moja pięść rządziła się własnym rozumiem. I nie powiem, żebym miała to jej za złe.
W następnej sekundzie usłyszałam jęk bólu, wydobywający się z ust Stevena. Uczucie satysfakcji wypełniło całe moje ciało po same koniuszki palców u stóp. Och tak, zemsta jest słodka.
- Ty suko, złamałaś mi nos! A dopiero co się zagoił! - krzyknął rozwścieczony -Krwawię!
Dłonie chłopaka machinalnie powędrowały ku uszkodzonej części ciała. Odchylił głowę do tyłu, żeby zatamować krwotok.
Amator.
- Chusteczkę?- zapytałam najsłodszym głosem, na jaki tylko było mnie stać.
Nie wiedzieć czemu, Steven nie podzielał mojego entuzjazmu.
- Pożałujesz tego. Obiecuję ci to.
- Och, nie wątpię - odparłam niezbyt przejęta, po czym odwróciłam się na pięcie, odrzucając swoje lśniące włosy do tyłu. A byłam niemalże pewna, że lśniły, biorąc pod uwagę ilość odżywki, którą wtarłam w nie zeszłego wieczoru.
Nie czekając na kolejny niepochlebny komentarz pod moim adresem, skierowałam się do wyjścia ze szkoły. Dzień wolnego. Tego mi właśnie było trzeba. Z dala od obwiniających cię o wszystko przyjaciółek oraz żądnych seksu, członków drużyny baseballowej. Tylko spokój, szare chmury, spowijające niebo oraz... Srebrne Volvo na szkolnym parkingu?!
Zdezorientowana zamrugałam oczami. Jednak zanim zdążyłam podejść na tyle blisko, aby stwierdzić, że nie mam omamów wzrokowych, spostrzegłam Edwarda przemierzającego dziedziniec szkoły. I kierującego się dokładnie w moją stronę.
Moje serce wbrew rozsądkowi rozpoczęło swój szaleńczy bieg. Jak za każdym razem, kiedy go widziało.
Wtedy zwróciłam uwagę na wyraz twarzy Edwarda. A on z całą pewnością nie wróżył nic dobrego. Jakbym to ja była czemukolwiek winna!
- Zostawiam się samą zaledwie na półtorej dnia, a ty już pakujesz się w kłopoty- zaczął niezbyt przyjaznym tonem, gdy tylko nasze spojrzenia się spotkały.
Przystanęłam.
- Gdybyś tylko słyszał te wszystkie bzdury, które rozgłasza Steven to z całą pewnością postąpiłbyś tak samo na moim miejscu- odparłam lekko urażona.
Bo wiecie, to trochę nie fair, że chłopak, którego kocham, wścieka się na mnie tylko dlatego, że przyłożyłam innemu, ponieważ tamten rozgłaszał na mój temat niezbyt przyjemne plotki. Jeśli o mnie chodzi, Edward powinien okazać więcej taktu w tej sprawie.
- Tak się składa, że słyszałem każde jego słowo na twój temat. I właśnie dlatego zamierzam teraz go znaleźć, a następnie złamać jego kręgosłup.
- Och.
Zupełnie nie wiedziałam co powiedzieć. Tak bardzo zaskoczyły mnie jego słowa.
Chronił mnie. Mimo, że wcale nie musiał tego robić. Mimo, że nie byłam dla niego żadną ważną osobą. Nikim, o kogo powinien się troszczyć. A jednak na przekór wszystkiemu on starał się pieczołowicie wypełniać rolę mojego anioła stróża. Już drugi raz.
Ze wzruszenia aż ścisnęło mnie w gardle.
- Nic ci nie zrobił?- spytał Edward z troską w głosie. Z troską, która była przeznaczona wyłącznie dla mnie. Dla Elys Harvey.
- Nie, wszystko w porządku. Jak widzisz sama świetnie sobie dałam radę- odparłam zupełnie obojętnym tonem, jakby codziennie zdarzało mi się miażdżyć nosy szkolnym podrywaczom, którzy rozpowiadają, że prawie mnie przelecieli.
No i nie chciałam, żeby myślał, że jestem jakaś niezaradna czy coś.
- Hm... Mam rozumieć, że przetrącenie kilku kości twojemu niezbyt złotoustemu znajomemu powinienem odłożyć na następny raz?
Jakkolwiek jego propozycja brzmiała kusząco musiałam z niej zrezygnować. Przez te całe nagłaśnianie idei humanitaryzmu stawałam się zwykłym mięczakiem. No pięknie.
- Dokładnie tak. Hej, a właściwie co ty tutaj robisz?
Edward uniósł kąciki ust w zawadiackim uśmiechu.
- Obiecałem cię pilnować. Nie pamiętasz?
Na samo wspomnienie tamtej wspólnie spędzonej nocy moje policzki pokrył głęboki rumieniec. Zawstydzona spuściłam wzrok.
- Myślałam, że tylko tak żartowałeś - wyznałam nieśmiało.
- Jak widzisz, mówiłem zupełnie serio - odparł z udawaną powagą, po czym spytał- Chyba nie zamierzasz wrócić dzisiaj do szkoły?
Spojrzałam w stronę głównego wejścia, po czym przecząco pokręciłam głową. Nie mogłam wymyślić żadnej sensownej odpowiedzi, gdy ten wciąż przeszywał mnie swymi miodowymi oczami. Hipnotyzującymi oczami.
- Świetnie się składa, ponieważ właśnie zamierzałem cię porwać. Jeśli rzecz jasna nie masz nic przeciwko.
Och, gdzie ja już wcześniej to słyszałam.
Prawda była taka, że ten nieziemsko przystojny chłopak mógłby mnie nawet wywieźć w głąb Rosji, a ja nie pisnęłabym ani słowa skargi. O ile wciąż znajdowałby się w pobliżu.
Ale porwanie? Tego się zupełnie po nim nie spodziewałam. Przyznaję, że każda pojedyncza komórka mojego ciała aż piszczała z radości, gdy z ust Edwarda padła na niecodzienna propozycja.
- Zatem gdzie jedziemy? - spytałam podekscytowana. A Bóg jeden wie, jak bardzo pragnęłam zachować dystans odnośnie całej tej sytuacji.
Bo sami rozumiecie, nie chciałam, żeby odkrył jak bardzo szaleję na jego punkcie.
- Niespodzianka- odparł Edward z uśmiechem, po czym chwycił mnie za rękę i delikatnie pociągnął w stronę swojego lśniącego samochodu.
Z chwilą, gdy nasze dłonie się zetknęły, poczułam jak nagła iskra przeszywa całe moje ciało, począwszy od miejsca gdzie mnie dotykał, a kończąc na nasadzie kręgosłupa. I nie było to wcale nieprzyjemne uczucie.
- Wzgórze Daglassa? - spytałam zdziwiona, gdy tylko Edward zatrzymał samochód.
Wierzcie mi lub nie, ale myśląc o niespodziance zupełnie nie tego się spodziewałam. Oczywiście wiedziałam, że Edward nie był typem chłopaka który zabrałby mnie na kręgle czy do Burger King'a, ale mimo wszystko nie potrafiłam sobie wyobrazić powodu dla którego miałby mnie przywozić w miejsce takie jak te.
Chłopak w odpowiedzi posłał mi jedynie nieśmiały uśmiech, po czym opuścił samochód. Naturalnie chciałam pójść w jego ślady, jednak nim zdążyłam odpiąć pas, ten już stał po mojej stronie i szarmancko trzymał przede mną otwarte drzwi. Niezgrabnie wygramoliłam się na zewnątrz.
- A więc to jest ta twoja niespodzianka - powiedziałam możliwie jak najbardziej neutralnym tonem, aby nie mógł wychwycić w moim głosie nuty rozczarowania.
Ale wychwycił. Nie powinnam się była łudzić, że kiedykolwiek zdołam go oszukać.
- Zawiedziona?
Nerwowo przygryzłam wargę. Samo rozumiecie, Edward był ostatnią osobą na świecie, której chciałabym sprawić przykrość. A zrobiłabym to z pewnością, gdybym oświadczyła, że nie przepadam za przebywaniem na łonie przyrody. W gruncie rzeczy naturę zawsze uważałam za dość nudną. O wiele lepiej czułam się w kinie czy centrum handlowym, gdzie mogłam mieć pewność, że nie zostanę pogryziona przez mrówki i żaden obrzydliwy owad nie wejdzie pod moją bluzkę.
- Nie, skąd. Raczej zaskoczona - odparłam rozglądając się po otaczających nas połaciach zieleni. Bujne trawy lekko podrygiwały w takt głuchej muzyki, wygrywanej przez wiatr. W oddali można było dostrzec ruiny starego zamku. To właśnie od nazwiska jego poprzedniego właściciela, pana Daglassa, wzięło nazwę to wzgórze.
- To miejsce nie zawsze tak wyglądało - westchnął Edward, po czym jakby otrząsając się z owych wspomnień, dodał już zupełnie zmienionym głosem- Chodź. Coś ci pokażę.
Tak jak poprzednio, nie pytając o pozwolenie, ujął moją dłoń. I również tak jak wtedy poczułam między nami to dziwne iskrzenie. Byłam ciekawa czy on czuł to samo.
Ruszyliśmy w milczeniu w stronę starego zamczyska. Nie chciałam rozmawiać. Bałam się, że chociażby najmniejszy szept mógłby sprawić, że cała magia tej chwili pryśnie niczym bańka mydlana. Jego obecność, dotyk jego chłodnej dłoni były wszystkim czego w tej chwili potrzebowałam. Nie śmiałam nawet prosić o więcej.
Zamek, a raczej to co z niego pozostało, z bliska wydawał się o wiele bardziej rozległy niż myślałam wcześniej. Samo jego okrążenie zajęło nam naprawdę sporo czasu. Nie do końca rozumiałam jaki to ma sens, w końcu z każdej strony wyglądał podobnie, ale nie chciałam psuć wycieczki mojemu towarzyszowi. Z każdą chwilą wydawał się coraz bardziej podekscytowany. W końcu oznajmił mi z radością, że zbliżamy się do celu. Wiadomość tę przyjęłam z nieskrywanym uczuciem ulgi. Po tak długim spacerze moje obolałe stopy zdecydowanie potrzebowały odpoczynku.
Zatrzymaliśmy się w małej wnęce, po południowej stronie obiektu. Dopiero, gdy zauważyłam rdzewiejący krzyż, uświadomiłam sobie, że niegdyś mieściła się tu kapliczka.
Czyżby Edward uznał, że potrzebuję duchowego nawrócenia?
- Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś wrócę w to miejsce - powiedział nieobecnym głosem. Smutnym głosem.
- Nie bardzo rozumiem.
Spojrzał na mnie tym z nieodgadnionym wyrazem twarzy, który znałam już zbyt dobrze, po czym skierował wzrok w stronę starego krzyża.
- Mieszkałem w tych stronach jakiś czas temu. Po tym całym incydencie z Volturi, postanowiłem opuścić moją rodzinę. Nie potrafiłem spojrzeć im z powrotem w oczy, nie czując przy tym wyrzutów sumienia. Nie mogłem z nimi już dłużej zostać. - zamilkł na moment. Gdy ponownie zabrał głos, brzmiał on całkiem inaczej. - Petera Daglassa spotkałem przez zwykły przypadek. Wypchnąłem go wtedy spod kół ciężarówki. Nie pytał, jak udało mi się tego dokonać, był zwyczajnie wdzięczny że żyje. Gdy dowiedział się, że nie mam stałego zamieszkania, zaproponował abym na jakiś czas wprowadził się do niego. Był już człowiekiem sędziwego wieku i nie licząc służby i lokajów sam mieszkał w tym ogromnym zamku. W końcu uległem jego namowom. Nie spędziliśmy jednak wspólnie zbyt dużo czasu. Peter zmarł trzy miesiące później.
- Przykro mi - odparłam zupełnie szczerze.
Naturalnie słyszałam już wcześniej o Peterze Daglassie. Był w końcu częścią naszej niezwykle ważnej lokalnej historii. Jednak słuchanie jego historii z perspektywy kogoś, kto znał go osobiście, co więcej, kogoś, kto nie zaliczał się do pokolenia moich dziadków, z pewnością mogłam uznać za dość osobliwe.
- Peter odszedł, ale ja zostałem na zamku. Nie wiedziałem, gdzie indziej mógłbym się podziać. Nie musiałem przejmować się ludzkimi czynnościami, toteż nikt nie był w stanie odkryć mojej obecności. Zwłaszcza, że zamek pozostał zupełnie opustoszały. Nikt z mieszkańców nie posiadał takiego kapitału, aby wejść w jego posiadanie. Mijały lata, a ja powoli zaczynałem rozumieć, że od przeszłości nie można uciec. Jedyne co można zrobić, to zostawić ją za sobą. Tak więc uczyniłem. Zostawiając za sobą przeszłość, w tym swoje ludzkie życie, opuściłem zamek starego Daglassa z postanowieniem, że już nigdy tu nie wrócę.
- Ale wróciłeś - wyszeptałam.
Westchnął, nie spuszczając wzroku z krzyża.
- Sam nie wiem dlaczego. Jakbym czuł, że czeka tu na mnie coś niezwykle ważnego. Nie potrafię tego wytłumaczyć.
- Może tak miało być - odparłam nieśmiało.
Wciąż nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że to co łączy mnie i Edwarda nie jest czymś zwyczajnym. Jakby nasze spotkanie zostało już z góry zaplanowane. No i do tego dochodził jeszcze fakt, że śniłam o nim, zanim go jeszcze spotkałam. Myślcie co chcecie, ale jeśli o mnie chodziło to przeznaczenie musiało mieszać w tym swoje palce.
- Może.
Niespodziewanie Edward uklęknął. Myślałam, że może chce się pomodlić albo coś. W końcu znajdowaliśmy się w kapliczce. Ale ten, ku mojemu zdziwieniu, zamiast się przeżegnać, zaczął odgarniać rękoma cegły zza krzyża. Trwało to może kilka sekund. Chwilę później znów stał przede mną, trzymając w dłoniach starą drewnianą szkatułkę.
- Co to? - spytałam zaciekawiona.
- Pamiątka po mojej mamie. Schowałem ją tutaj, gdy odchodziłem.
Nie musiałam pytać o więcej. Już rozumiałam co miał na myśli mówiąc, że zostawił przeszłość za sobą.
Edward uchylił wieczko, po czym wyciągnął ze środka srebrny łańcuszek. Jego zawieszkę zdobił drobny medalik w kształcie serca. Starałam się stłumić westchnienie zachwytu.
Nawet jeśli wcześniej miałam pewne obiekcje co do tej wycieczki, to teraz z pewnością wszystkie zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
- Otrzymałem go jakiś czas przed jej śmiercią. Dobrze pamiętam tamtą chwilę. Powiedziała wtedy, że mam go podarować najważniejszej dla mnie osobie- mówiąc to skierował wzrok na mnie.
Wstrzymałam oddech. Ponieważ nie było to takie zwyczajne spojrzenie, do jakiego zwykł mnie przyzwyczaić. W tym spojrzeniu kryło się wszystko. Radość, smutek, ból. Nawet miłość. Nie wiedziałam jeszcze, co to oznacza.
I wtedy Edward wyciągnął przed siebie dłoń i podał mi medalik. Początkowo myślałam, że chciał mi go pokazać, ponieważ ten był niezaprzeczalnie piękny. Jednak kiedy ponownie się odezwał, zrozumiałam, że się mylę. Bardziej niż sądziłam.
- To dla ciebie.
Spojrzałam na niego zupełnie oniemiała. Słowa Edwarda odbijały się echem w mojej głowie. Czułam jak zalewa mnie fala tego przyjemnego ciepła. Zupełnie nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie byłam nawet pewna czy wciąż powinnam oddychać.
Najważniejsza osoba. Byłam dla niego najważniejszą osobą. Spośród wszystkich ludzi na ziemi. Spośród wszystkich wampirów jakie znał. Nie potrafiłam otrząsnąć się ze zdumienia. Bałam się, że to tylko sen, z którego się lada chwila obudzę.
- Ja... - słowa nie chciały przejść przez moje ściśnięte gardło.
Spojrzałam na srebrny medalik w mojej dłoni. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że jest mój. I, że tak już pozostanie.
- Wiem, że może to nie jest nic specjalnego. Moja rodzina nie była nigdy specjalnie zamożna, ale... - zaczął Edward, nerwowo przeczesując palcami swoją kasztanową czuprynę.
Nie pozwoliłam mu jednak skończyć.
- Jest idealny.
Podniosłam wzrok i wtedy nasze spojrzenia ponownie się krzyżowały. Nie potrafiłam oderwać od niego oczu. A to dlatego, że wpatrywał się we mnie intensywniej niż kiedykolwiek wcześniej. Jego wzrok był hipnotyzujący. Niebezpiecznie hipnotyzujący.
Zajęta wcześniej podziwianiem medalika, nie zdawałam sobie sprawy w jak niewielkiej odległości znajdowaliśmy się od siebie. Nasze twarze dzieliło zaledwie parę centymetrów.
Edward przysunął się jeszcze bliżej, ujmując moją twarz w dłonie. Czułam, że zaczyna brakować mi tchu.
I właśnie wtedy to się stało.
W ruinach starego zamczyska na wzgórzu Daglassa.
Chłopak, który co noc, pojawiał się w moich snach, chłopak, którego kochałam nieznacznie pochylił się, po czym pocałował mnie w usta.
Dokładnie tak, jak tylko mogłam to sobie wymarzyć. Chociaż nie. Dużo lepiej.
Ten pocałunek... Ten pocałunek, który czułam aż u nasady kręgosłupa, to była najlepsza rzecz, jaka mnie w życiu spotkała. Czułam żar. Ogromny żar panujący między nami. I ta niewidzialna więź, która nas łączyła, wreszcie wydawała się być prawie namacalna.
Mimowolnie zarzuciłam Edwardowi ręce na szyję, pogłębiając pocałunek. Pragnęłam być jeszcze bliżej niego.
Nie wiem jak długo trwaliśmy tak w uścisku. Wydawało się, że czas przestał nas obowiązywać. Jednak kiedy uchyliłam wreszcie powieki, spostrzegłam, że niebo zaczyna powoli spowijać mrok. Zdusiłam w sobie jęk rozczarowania.
Edward chyba pomyślał o tym samym, ponieważ nieznacznie odsunął mnie od siebie, po czym delikatnie gładząc mój policzek, oznajmił głosem zmienionym przez emocje:
- Późno już.
Westchnęłam.
Rozstanie było czymś, na co zdecydowanie nie miałam ochoty. Nie kiedy wszystko, czego potrzebowałam do szczęścia, miałam w zasięgu ręki. Jedynie świadomość, że owym pocałunkiem Edward przypieczętował nasz „związek” - jakkolwiek by nazwać ten układ panujący pomiędzy człowiekiem a wampirem- sprawiła, że znalazłam w sobie siłę, aby przyznać mu rację.
Tak więc, to raz srebrny medalik, spoczywający w mojej dłoni, pozwoliły mi wierzyć, że moje marzenia wreszcie się spełnią. I jeśli o mnie chodziło, dokładnie tak być powinno.
Mówią, że istnieją dwa rodzaje tragedii. Pierwszy, kiedy nie udaje się nam dotrzeć do upragnionego celu. Drugi, gdy się go osiąga.
Tak, dostałam dokładnie to, czego chciałam. Chociaż nie, to byłoby niewybaczalnie niedopowiedzenie. Dostałam o wiele więcej, niż prosiłam. Chłopak, którego kochałam znajdował się dosłownie na wyciągnięcie ręki. Był już tylko mój. Co więcej, on również darzył mnie uczuciem. Najważniejsza osoba - tak mnie właśnie nazwał. Spełniło się moje największe marzenie. I jeśli o mnie chodziło, nie potrafiłam się w nim doszukać tej drugiej strony medalu. Tej gorszej. Złej. Właściwie to nawet nie próbowałam. Wolałam raczej napawać się słodkim zapachem ukochanego, jego silnym uściskiem oraz zimnym dotykiem warg. To mi zdecydowanie wystarczyło.
Moja mama, Lilly, również nie mogła zostawić bez komentarza tego nagłego przypływu entuzjazmu oraz wiecznie rozmarzonych oczu. Co krok czyniła jakieś zagadkowe uwagi na temat przyczyny mojego dobrego humoru. Oczywiście od razu odgadła, że stoi za tym „jakiś” chłopak. Nie trudziłam się nawet, aby wyprowadzić ją z błędu. Wszystkie jej spostrzeżenia przyjmowałam z biernym milczeniem.
Naturalnie takie zachowanie zupełnie się nie sprawdziło, jeśli w grę wchodziły Suze i Megan. Nie muszę chyba dodawać, że chciały wiedzieć absolutnie wszystko, co dotyczyło mojego nowego związku z Edwardem Cullenem. Odpowiadałam im na tyle, na ile pozwalał mi mój zdrowy rozsądek. Bo dajcie spokój, wyjawienie faktu, iż mój chłopak w rzeczywistości jest wampirem, zdecydowanie nie leżało w moim interesie, jeśli nie chciałam spędzić reszty życia w pokoju bez klamek. A wierzcie mi, że nie chciałam.
Opowiedziałam im więc o Wzgórzu Daglassa. O nieziemskim pocałunku. Oraz o wielu innych, z pozoru zwyczajnych, wydarzeniach, które dotyczyły Edwarda. Na moje nieszczęście ich ciekawość wciąż pozostawała nienasycona. W takich wypadkach starałam się zgrabnie zmieniać temat, zagadując Megan o jej nowe pomysły odnośnie artykułów do szkolnej gazetki czy Suze o najciekawsze imprezy minionego tygodnia. Starałam się być na bieżąco z plotkami od czasu tej nieprzyjemnej afery ze Stevenem.
Co się tyczy samego Stevena to najwyraźniej postanowił spasować. Nie tylko zaczął mnie unikać, ale również znalazł sobie nową dziewczynę z niższego rocznika. Tak samo jak Suze, była cheerleaderką. Nie, żeby mnie to w jakikolwiek sposób rozczarowało. W gruncie rzeczy naprawdę się cieszyłam, że wreszcie mam święty spokój. Oraz, że nie muszę być odpowiedzialna za morderstwo, które na pewno zostałoby popełnione, gdyby Edward wziął sprawy w swoje ręce.
A Edward? Praktycznie nie opuszczał mnie nawet na krok. Był ostatnią osobą, którą widziałam jak zasypiałam oraz pierwszą, która była przy mnie, gdy się budziłam. Oznaczało to także, że musiałam się przyzwyczaić do zasypiania przy uchylonym oknie, ale obecność Edwarda zdecydowanie mi to wynagradzała. Nie przejmowałam się chłodem jesiennych nocy, kiedy on swymi namiętnymi pocałunkami rozgrzewał mnie aż do utraty tchu. Nie wyobrażajcie sobie jednak zbyt wiele. Obecność mojej mamy oraz ojczyma potrafiła działać naprawdę destrukcyjnie na cały romantyczny nastrój. No i w grę wchodziły jeszcze te staromodne poglądy Edwarda, dotyczące traktowania kobiet.
Ale wiecie co? Mogłam z tym żyć. Bez najmniejszego słowa skargi.
Wtedy jeszcze nie przypuszczałam, że już wkrótce wszystko może ulec tak diametralnej zmianie.
*
Dobrze pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz ją zobaczyłam. Był wówczas piątkowy poranek. Jak na listopad pogoda aż nazbyt obfitowała w promienie słoneczne, w związku z czym nie mogłam liczyć na towarzystwo Edwarda w drodze do szkoły. Niechętnie przemierzałam pieszo kolejne metry.
Powoli dochodziła godzina ósma. Przyspieszyłam kroku i już miałam przejść na drugą stronę ulicy, aby dostać się na szkolny dziedziniec, kiedy poczułam na sobie czyjś wzrok. Zaintrygowana odwróciłam się przez ramię. Wtedy ją ujrzałam.
Kobieta, która się we mnie wpatrywała, była niezaprzeczalnie piękna. Miała na sobie kremowy płaszcz, idealnie podkreślający jej smukłą talię. Długie włosy w odcieniu bordo, delikatnie unosiły się na wietrze. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat.
Zamarłam w ułamku sekundy.
Nie pytajcie mnie, dlaczego od razu przyszło mi do głowy, że owa piękna nieznajoma jest wampirzycą. Pewnie jeszcze parę miesięcy temu takie wyjaśnienie w ogóle nie przeszło mi przez myśl. Ale to było przedtem. Zanim poznałam Edwarda. Zanim odkryłam istnienie prawdziwych wampirów.
Poza tym te jej oczy... Mimo, iż znajdowała się w cieniu arkad, po drugiej stronie drogi, nie mogłam nie zauważyć ich nietypowego szkarłatnego koloru. Biła od nich nieokiełznana dzikość.
Z trudem zmusiłam się do oderwania od niej wzroku, po czym na drżących nogach skierowałam się w stronę szkoły. Nie odwróciłam się ani razu.
Na dziedzińcu już czekała na mnie Megan. Zmierzyła mnie typowym dla siebie podejrzliwym spojrzeniem, po czym niczym zawodowy lekarz, wydała diagnozę:
- Jesteś blada jak ściana.
Wzruszyłam tylko ramionami. Nie miałam zamiaru wdawać się z nią w żadne dyskusje. Nie, kiedy moje ciało wciąż było sparaliżowane strachem.
- Chcesz iść do pielęgniarki?
- Nie, wszystko w porządku. Wejdźmy po prostu do szkoły- odparłam drżącym głosem.
Megan kiwnęła głową. Musiałam chyba wyglądać rzeczywiście żałośnie, skoro po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu wykazała u siebie zdolność empatii. Nawet nie próbowała dociekać przyczyny mojego dziwnego stanu.
Jeśli o mnie chodziło, potrzebowałam trochę czasu, aby przejść do porządku dziennego z tym, co przed chwilą zobaczyłam. Czy to możliwe, że owa kobieta naprawdę mogła być wampirem? Czy raczej ja powoli zaczynałam tracić zmysły?
Musiałam porozmawiać o tym z Edwardem. I to zaraz. On na pewno by wyczuł, gdyby w okolicy znajdowali się jacyś obcy przedstawiciele jego gatunku. Niestety nie zanosiło się na to, że go szybko zobaczę. Przynajmniej dopóki pogoda nie zamierzała ulec zmianie. Zdusiłam w sobie jęk żalu.
Jednak w miarę upływu czasu, zaczynałam zdawać sobie sprawę, że niepotrzebnie dramatyzuję. Och, bo dajcie spokój, jakie było prawdopodobieństwo, że spotkam dwa różne wampiry w moim rodzimym mieście i to na dodatek w tak niewielkim odstępie czasu?
O mój Boże, Elys. Popadasz w paranoję.
Tak więc, pod koniec lekcji byłam już absolutnie pewna, że tamte poranne spostrzeżenie nie stanowiło nic innego, jak zaledwie głupi wymysł mojej chorej wyobraźni. Poczułam się nawet na tyle dobrze, że Megan na powrót z współczującej przyjaciółki stała się Panną Wszystkowiedzącą. Nie omieszkała się nawet skrytykować mojej nowej, zielonej bluzki, którą udało mi się kupić po naprawdę okazyjnej cenie.
Ponieważ był to właśnie piątek i nie czułam się w żaden sposób ograniczona koniecznością nauki na następny dzień w szkole, postanowiłam że zobaczę co słychać u Edwarda. Nie uśmiechało mi się czekać, aż nad naszym miasteczkiem znów pojawią się ciemne, deszczowe chmury. Poza tym miałam w pełni sprawy, darmowy transport w postaci porshe boxstera, Suze.
- Ty i Edward to już coś poważnego, prawda? - spytała mnie znienacka przyjaciółka, gdy tylko opuściłyśmy szkolny parking.
Ponieważ nie sądziłam, że powinnam ją wtajemniczać ją w arkana związku, panujące między wampirem, a śmiertelniczką, wysiliłam się na jak najbardziej zgodną z prawdą odpowiedź:
- Hm... Nie wiem.
- Hej, może zaprosisz go kiedyś na jedna z naszych szkolnych imprez? Wreszcie mogłabym poznać go osobiście- pisnęła podekscytowana Suze. - Pomyśl jaka mogłaby to być wielka sensacja!
Westchnęłam zrezygnowana. Wiecie, czasem chciałabym żyć w tym radosnym świecie Suze. Pełnym imprez oraz kolorowych baloników.
- Nie jestem pewna czy to taki dobry pomysł. Edward źle by się czuł na takiej imprezie.
- Och, trudno - zrobiła minę zmartwionego dziecka. - Ale obiecasz, że mi go kiedyś przedstawisz?
W odpowiedzi uśmiechnęłam się porozumiewawczo. Nie chciałam okłamywać Suze. Ale przedstawianie Edwarda moim szkolnym znajomym? To jedna z tych rzeczy, którą zdecydowanie było mi sobie trudno wyobrazić. Czułam się, jakbym była rozdzielona na dwie połówki. Pierwszą, wciąż żyjącą swoim dawnym życiem, oraz drugą, należącą całym sercem do Edwarda. I nie muszę wam chyba mówić, która z nich była tą dominującą.
Suze zatrzymała samochód pod posiadłością Edwarda, życząc mi dobrej zabawy. Pożegnałam się, po czym wyszłam na zewnątrz. Słońce zaczynało już chylić się ku zachodowi.
Byłam pewna, iż Edward już wie, że zamierzam go odwiedzić. Musiał słyszeć myśli Suze, gdy ta parkowała na podjedzie. Nie zdziwiło mnie więc, że gdy tylko moja przyjaciółka znalazła się w bezpiecznie dalekiej odległości, on, nie zważając na ostatnie promienie słoneczne, opuścił swój azyl, aby chwilę później porwać mnie w ramiona. W następnej sekundzie już znajdowałam się w jego domu.
Wciąż nie wypuszczając mnie z objęć, Edward zaniósł mnie do salonu, w którym to właśnie spędziłam noc po tamtej pamiętnej imprezie Stevena, po czym z gracją tancerza usiadł na sofie, umieszczając mnie delikatnie na swoich kolanach. Obrócił mnie twarzą do siebie, aby musnąć wargami moje usta.
Mimowolnie zamknęłam powieki. Na moment zawirowało mi w głowie.
Edward, nie przestając mnie całować, przeniósł swoje wargi najpierw na kości policzkowe, a potem na szyję, kierując się w stronę obojczyka. Jego dłonie objęły mnie w pasie i przyciągnęły do siebie. Brakowało mi tchu.
Niestety ku mojemu żalowi Edward, zamiast zacząć odpinać guziki mojego czarnego płaszczyka, aby zatopić rękę pod moją bluzką, nieznacznie odsunął mnie od siebie, aby móc dokładniej mi się przyjrzeć. Zdusiłam w sobie jęk żalu.
- Miła niespodzianka - stwierdził z uśmiechem, po czym pocałował mnie w czubek głowy.
- Mogę powiedzieć to samo - odparłam wciąż z przerywanym oddechem.
Trwając tak w objęciach Edwarda, zupełnie zapomniałam o moich porannych rozterkach oraz głównym powodzie tej wizyty. Zapomniałam o pięknej nieznajomej, wertującej mnie tym dzikim wzrokiem. Łatwo było mi o tym nie myśleć, kiedy znajdowałam się w najbezpieczniejszym miejscu na świecie. W jego ramionach.
Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że lekceważenie tego wszystkiego, może okazać się poważnym błędem.
O rany, skąd mogłam wiedzieć ?!
- Przysięgam, że jeśli jeszcze kiedykolwiek każesz mi oglądać Brada Pitta czy Toma Cruisa, to naprawdę może się to dla ciebie źle skończyć - zagroził Edward, tonem który bez namysłu zaklasyfikowałabym do kategorii „grobowy”.
Wywróciłam oczami. Mój chłopak czasem potrafił być naprawdę niemożliwy.
- Zupełnie nie rozumiem, o co ci chodzi. To przecież klasyka. A Tom Cruise nie wygląda aż tak źle.
Edward wydał z siebie jęk pełen zrezygnowania.
Prawdę mówiąc, całą tą scenę uważałam za dość surrealistyczną. Wiecie, oglądałam wraz moim chłopakiem „Wywiad z wampirem”, gdzie specjalnie ucharakteryzowani aktorzy wcielali się rolę bohaterów nie z tego świata. I tak się składało, że przypadkiem mój chłopak był właśnie jednym z nich. Był wampirem.
Edward chyba nie podzielał mojego entuzjazmu, ponieważ przez cały film posyłał mi ukradkiem pełne dezaprobaty spojrzenia. Nie, żebym się tego nie powinna spodziewać. Oczekiwanie, że Edward będzie patrzeć jak „jakieś podrzędne gwiazdeczki” - jak ich określił - robią pośmiewisko z jego ezoterycznej natury, byłoby z mojej strony prawdziwym faux pas.
Z trudem tłumiłam w sobie chichot.
- Och, rozchmurz się. Następnym razem przyniosę inny film. Może być „Dracula”? - spytałam, posyłając mu promienny uśmiech.
Zignorował moje pytanie. Zamiast tego chwycił pilota do wieży stereo. Sekundę później w salonie zaczęły pobrzmiewać pierwsze nuty piosenki Goo Goo Dolls, Iris. Zamknęłam oczy i zaczęłam lekko kiwać głową w takt muzyki.
Miała to być moja pierwsza prawdziwa noc w domu Edwarda (nie licząc tamtego zajścia po imprezie, rzecz jasna). Ponieważ Lilly wraz z moim ojczymem wyjechali na urodziny ciotki Lucy i zapowiedzieli, żeby nie spodziewać się ich w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin, nie czułam się zobowiązana żeby wracać do domu. Nie, kiedy mogłam ten czas spędzić o wiele przyjemniej.
Postanowiłam zatem rozkoszować się tą chwilą. Puścić wszelkie obawy w niepamięć. Zwłaszcza, że tajemnicza nieznajoma po naszym ostatnim spotkaniu najwyraźniej zniknęła z pola widzenia. Jeśli o mnie chodziło, miałam nadzieję, że już na dobre.
- O czym myślisz? - spytał znienacka Edward, tym samym wyrywając mnie z zamyślenia.
Leniwie uchyliłam powieki. Nasze twarze dzieliło zaledwie parę centymetrów.
- O niczym ważnym - odparłam, jednak widząc pełną zaciekawienia minę Edwarda dodałam - Ja po prostu... Po prostu żałuję, że to nie może trwać wiecznie.
Spojrzałam nieśmiało w jego oczy. Czy myślał o tym samym, co ja? Byłam niemalże pewna, że musiał. Chociaż przez chwilę. I kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały wiedziałam już, że się nie mylę.
Kwestia nieśmiertelności, to było to. Coś, o czym usilnie starałam się nie myśleć. Coś, co wciąż tkwiło w głębi mojej podświadomości. I wracało w najmniej odpowiednich momentach.
On nieśmiertelny. Ja nie. To się nie mogło udać w ten sposób. Byłam tego świadoma bardziej niż może wam się wydawać.
Tak samo jak byłam świadoma sposobu, aby to zmienić.
- Tak długo jak będziesz w moim sercu, - zaczął Edward głosem zmienionym przez skrywane emocje - tak długo to będzie trwać.
- Edwardzie... To chyba nie działa w ten sposób.
Spojrzał na mnie tym nieodgadnionym wzrokiem. W mgnieniu oka pożałowałam, że nie mogę cofnąć tych słów. Ponieważ Edward doskonale wiedział, do czego zmierzam.
Och, nie zrozumcie mnie źle. To nie miało nic wspólnego z tym powszechnym stwierdzeniem, że słowo „kocham” działa na chłopaka jak czerwona płachta na byka. Przecież zdawałam sobie sprawę, że byłam dla Edwarda najważniejsza. Zdawałam sobie sprawę, że czuł do mnie coś więcej. Tylko widzicie... Proszenie go, aby przemienił mnie w istotę nieśmiertelną, to byłoby zdecydowanie zbyt wiele.
Nie mogłam przecież jak gdyby nigdy nic wypalić: „hej, zastanawiałam się właśnie czy nie przemieniłbyś mnie przypadkiem w wampira, abyśmy mogli przez całą wieczność się całować oraz oglądać na twojej sofie filmy z Bradem Pittem. To co, zgadzasz się?”
Poza tym istniała spora szansa, że mi odmówi. Z tego co wiedziałam, Edward nie był typem chłopaka, który bez wyrzutów sumienia odebrałby życie swojej ukochanej tylko po to, aby spędzić z nią całą wieczność. Ku mojemu żalowi.
- Przepraszam, nie miałam zamiaru zaczynać tego tematu - powiedziałam, siląc się na jak najbardziej neutralny ton głosu. - Ja tylko trochę się martwię. To wszystko.
Edward odgarnął mi z czoła pojedynczy kosmyk włosów, po czym ujął moją twarz w dłonie. Z trudem łapałam oddech, kiedy znajdował się tak blisko mnie.
- Nie przepraszaj. Uwierz, że zrobiłbym wszystko, żeby uniknąć tej sytuacji. Zrobiłbym wszystko, żeby znowu żyć normalnie.
- To nie twoja wina.
Edward wydał z siebie ciche westchnienie.
- Wiem. Żałuję, że pewnych rzeczy nie można zmienić.
- To i tak już dużo dla mnie znaczy.
Zatopił we mnie swoje miodowe spojrzenie. Pomimo zimnej temperatury jego dłoni na moich policzkach czułam, że topnieję w środku.
- Elys, nie rozumiesz. Gdybym teraz dostał szansę, aby ponownie stać się człowiekiem, to nie zawahałbym się ani sekundy. Mógłbym być słaby. Mógłbym chorować. Stracić majątek... Ale to nic. Nie marzę o niczym innym jak się zestarzeć, zamiast patrzeć jak wszyscy wokół to robią. Ja nie mogę znieść myśli, że któregoś dnia odejdziesz w inne miejsce, nie zabierając mnie tam ze sobą. Nie pragnę niczego innego jak śmierci u twojego boku.
Od jego słów kręciło mi się w głowie. Nie byłam w stanie zebrać myśli. Nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa.
- Ja... Edwardzie... - wzięłam głęboki oddech. - To wszystko, co mi dajesz... Cały Ty... To mi zdecydowanie wystarcza.
Edwarda chyba zaskoczyła moja odpowiedź, ponieważ w następnej chwili porwał mnie w ramiona i zaczął całować tak jak nigdy dotąd. Oczywiście nie pozostawałam mu dłużna. W romantycznym odruchu zatopiłam dłonie w jego gęstych, kasztanowych włosach i przyciągnęłam go jeszcze mocniej do siebie. Pomiędzy nami nie było już żadnej przestrzeni.
Edward przeniósł cały swój ciężar ciała na mnie, przez co zdałam sobie sprawę że znajduje się pozycji leżącej. Na sofie Edwarda. Gdyby nie fakt, że moje usta nie były w tej chwili najbardziej dyspozycyjne, to pewnie odśpiewałabym modlitwę dziękczynną.
Czułam jak zimne dłonie chłopaka powoli wsuwają się pod moją bluzkę. Mimowolnie zadrżałam. Biorąc to za zachętę zaczęłam niezgrabnie odpinać pierwsze guziki jego koszuli. A muszę wam powiedzieć, że miałam naprawdę utrudnione zadanie, zważywszy na to, że na mnie leżał.
Edward skierował swoje usta w dół mojej szyi. Z każdym kolejnym pocałunkiem coraz trudniej łapałam oddech. Krew w moich żyłach została już pewnie doprowadzona do wrzenia.
I kiedy byłam już przy ostatnim guziku jego koszuli, Edward niespodziewanie chwycił mnie za nadgarstki, po czym pochylił się nad moim uchem, żeby wyszeptać:
- Niegrzeczna dziewczynka. Zostaw coś na później - pocałował mnie we wgłębienie nad moim obojczykiem, po czym dodał - Ja tymczasem zrobię ci kolację. Masz ochotę na coś szczególnego?
Co? Kolacja? O czym on w ogóle mówił?!
- Huh... Wszystko... Jedno...- wydusiłam, nie zważając na mój przerywany oddech.
- Zatem niespodzianka.
Edward posłał mi swój firmowy uśmiech, po czym szybciej niż zdołalibyście powiedzieć „zdegustowany”, zniknął za ścianą.
Zamrugałam zdezorientowana oczami.
Przez następną chwilę leżałam w nieruchomej pozycji na sofie, czekając aż mój oddech wróci do normy. Przeniosłam wzrok na zegar ścienny. Dochodziła dziewiąta.
Leniwie podniosłam się z miejsca. Skoro już zostałam sama w salonie Edwarda, postanowiłam się trochę rozejrzeć.
Pokój był zdecydowanie przestronny, urządzony w jasnych barwach. Oszklone ściany oraz nowoczesne sprzęty nadawały mu trochę zimnego, metalicznego wyrazu. Jedyne źródło ciepła stanowił niewielki kominek, ale ponieważ wampiry nie potrzebowały ogrzewania, zostawał on używany tylko i wyłącznie podczas moich, ostatnio coraz częstszych, wizyt.
Skierowałam się w stronę północnej ściany, zajmowanej przez szeroką meblościankę, wykonaną z jasnego dębu. Ale ponieważ nie byłam w tej dziedzinie fachowcem, równie dobrze mogło być to także inne drzewo. Nie zastanawiałam się nad tym jakie.
Przebiegłam pobieżnie wzrokiem po wszystkich półkach. Zaskoczyło mnie, że nie dostrzegłam żadnych osobistych rzeczy. Żadnych fotografii. Pamiątek rodzinnych. Kartek z wakacji. Życzeń świątecznych.
I wtedy zrozumiałam, że życie wieczne nie łączy się z samymi przyjemnościami. Będąc nieśmiertelnym, nie możesz się z nikim związać na stałe. Nie możesz zawierać przyjaźni. A to dlatego, że wszyscy ludzie których pokochasz będą zmuszeni odejść z tego świata. Życie ludzkie jest takie kruche.
Mimowolnie westchnęłam.
Czy właśnie tak chciałabym żyć? Czy to było to, o czym marzyłam?
Oczywiście wiedziałam, że nic nie zmieni moich uczuć do Edwarda. Ale czy mogłabym z nim być za taką cenę? Nie musiałam się o to pytać. Dobrze znałam odpowiedź. Znałam ją od samego początku.
Pokręciłam przecząco głową, aby odgonić od siebie wszelkie wątpliwości. Lecz wtem coś przykuło moją uwagę. Była to niewielka, srebrna szkatułka, staranie ukryta za szklaną wazą. Sięgnęłam ręką w głąb półki, aby ją wydostać.
Starałam się stłumić w sobie jęk zachwytu, gdy tylko przyjrzałam się jej z bliska. Była przepiękna. Powoli przejechałam palcami po motywach roślinnych, zdobiących jej fakturę.
Zastanawiałam się, co za skarb może kryć w środku. Jednak w tamtej chwili nie potrafiłam sobie wyobrazić nic okazalszego od niej samej.
Delikatnie uchyliłam wieczko. Wewnątrz szkatułki, wyściełanej czerwonym aksamitem, znajdowała się mała, zniszczona przez czas, fotografia. Chwyciłam dłonią pożółkłe zdjęcie.
Zamarłam.
W jednej chwili wszystko wokół mnie zaczęło niebezpiecznie wirować. Czułam jak zalewa mnie nagła fala gorąca. Brakowało mi powietrza.
A to wszystko dlatego, że kobieta na zdjęciu była łudzącą podobna do mnie. Chociaż nie. Byłyśmy identyczne.
Dziewczyna z fotografii nie przestawała się do mnie uśmiechać. Jej ciemne loki spływały kaskadami na szczupłe ramiona. Idealnie kontrastując z jej bladą cerą.
Drżącymi palcami obrysowałam tak dobrze znaną mi sylwetkę. Znałam każdą wypukłość. Każde wgłębienie.
I jednocześnie wiedziałam, że owa postać nie jest mną. Nawet nie ze względu na sam wiek fotografii. Wiedziałam to, ponieważ od (nie)znanej mi dziewczyny biły pokłady dobroci w czystej postaci. I spokoju ducha. Dostrzegłam to w jej oczach. W sposobie, w jaki się uśmiechała. Była niezaprzeczalnie dobrą osobą. Uczynną. Szczerą.
Czego nie można było powiedzieć o mnie.
Och, to nie tak, że się nigdy nie starałam. Wręcz przeciwnie. Próbowałam się nie kłamać. Nie używać brzydkich słów. Być uprzejmą. Pomagać innym. Tylko widzicie... Często ta bardziej buntownicza część mojej natury brała górę. Ta złośliwa. Cyniczna.
Jednak skoro dziewczyną z fotografii nie byłam ja, to kim była naprawdę?
Zreflektowanie się zajęło mi o trzy sekundy za dużo niż rzeczywiście potrzebowałam. W następnej chwili zrozumiałam, że zadałam niewłaściwe pytanie. Te prawidłowe powinno brzmieć: kim była ona dla Edwarda?
Czułam jak w gardle rośnie mi potężna gula. Z trudem przełknęłam ślinę.
Zdjęcie było dobrze schowane w srebrnej szkatułce. Ktoś, komu by na nim nie zależało nie zadałby sobie tyle trudu, aby je tam umieścić. Zwłaszcza, że sama szkatułka wyglądała na cenny zabytek.
To musiał by ktoś, kogo Edward znał w przeszłości. Ktoś dla niego bardzo ważny. Ktoś, z kim łączyła go szczególna więź. Przyjaciółka? Dziewczyna? W innym wypadku nie trzymałby jej fotografii. A już na pewno nie traktowałby jej jak drogi skarb.
I wtedy do mnie dotarło. Powód, dla którego znajdowałam się teraz w domu Edwarda. Powód, dla którego on sam, w pomieszczeniu obok, przygotowywał mi kolacje. I wreszcie, powód, dla którego w ogóle chciał mnie poznać.
Fotografia w jeden chwili wypadła z mojej dłoni. Musiałam się podeprzeć, aby nie stracić równowagi. Łzy, które starałam się tak usilnie powstrzymać, zaczęły mi miarowo napływać do oczu. I zupełnie nic nie mogłam na to poradzić.
O mój Boże, jak mogłam być tak głupia. Jak mogłabym być tak głupia myśląc, że ten chodzący ideał mógł mnie pokochać za to, jaka jestem? Że mógł w ogóle coś do mnie czuć?!
Powinnam była to przewidzieć do samego początku. Przewidzieć, że Edward nie chciał mnie poznać bez powodu. Że nie przyjechał wtedy pod moją szkołę, ponieważ uznał mnie za całkiem miłą i sympatyczną osobę. Oczywiście, że nie. Przyjechał ponieważ, przypominałam tę jego cholerną dziewczynę z fotografii.
Och, ja to mam szczęście. Zawsze chciałam być łudząco podobna do byłej miłości chłopaka, którego kocham.
Powoli osunęłam się w dół ściany i zanurzyłam głowę w kolanach. Próbowałam stłumić szloch. Próbowałam wziąć się w garść. O niczym innym nie marzyłam w tej chwili jak podnieść się z podłogi i wyjść stąd z należytą godnością. Nie chciałam mu pokazać jak bardzo nie zranił.
Tyle, że nie mogłam. Ponieważ jakaś część mnie wciąż starała się usilnie wierzyć, że to wszystko nieprawda. Że to tylko zły sen i zaraz już będzie po wszystkim.
W innym wypadku mogłabym umrzeć. Zwinąć się gdzieś w kłębek i umrzeć.
- Elys? - usłyszałam głos Edwarda.
Jednak nie wstałam. Nawet nie podniosłam na niego wzroku. Wiedziałam, że gdybym to zrobiła to z pewnością zaniosłabym się jeszcze bardziej donośnym płaczem.
- Elys... Co się stało? - spytał z wyraźną troską w głosie, przybliżając się w moją stronę.
-Nie. Chcę. Cię. Więcej. Widzieć. - wycedziłam przez zaciśnięte zęby, silnie akcentując każde słowo.
Naturalnie nie mogłabym bardziej skłamać. A to dlatego, że jedna część mnie każdą komórką mojego ciała wciąż kurczowo powtarzała, że go kocha. Że zrobiłaby wszystko, - absolutnie wszystko - byleby on zapewnił, że nigdy nie odejdzie. Tyle, że ta druga - ta, która doskonale rozumiała motywy Edwarda - kazała jej być cicho.
Musiało to brzmieć jednak na tyle przekonująco, że Edward na moment zamarł w bezruchu. I chyba właśnie wtedy zrozumiał, co się dzieje. Chociaż równie dobrze mogła to być zasługa fotografii jego dziewczyny, która wciąż leżała u moich stóp.
Niechętnie podniosłam wzrok, aby przekonać się jaką reakcje wywołała na nim wiadomość, że dowiedziałam się o jego dawnej ukochanej. I kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały, zobaczyłam grymas bólu, przecinający jego twarz. Oraz szok i niedowierzanie.
- Boże, Elys... - wyszeptał głosem, zmienionym przez emocje.
Końcem rękawa, wytarłam łzy, wciąż spływające po mojej twarzy. Naprawdę nie zależało mi, aby widział jak płaczę. I to z jego powodu.
Edward ostrożnie uklęknął naprzeciwko mnie. Spuściłam wzrok, aby nie musieć patrzeć w te jego miodowe oczy. Piękne oczy.
- Elys - zaczął tonem, który zwykle kieruje się do dziecka, aby wytłumaczyć mu jak bardzo się myli. - Dobrze wiem, co mogłaś sobie pomyśleć, oglądając tę fotografię, ale pozwól mi się chociaż wytłumaczyć...
- Nie - przerwałam zdecydowanie, wciąż nie podnosząc wzroku z podłogi. - Nie, Edwardzie, naprawdę to nie jest konieczne. Ja... Ja chyba już zrozumiałam. To znaczy wiem, że pewnie trudno by było pokochać kogoś takiego jak ja.
Z chwilą, gdy wypowiadałam te słowa, nie marzyłam o niczym innym, jak po prostu zapaść się pod ziemię. I już nigdy nie wrócić na powierzchnię. Jednak skoro to był ostatni raz, jaki spędzaliśmy w swoim towarzystwie, to mogłam sobie pozwolić na tę odrobinę szczerości.
Tak, to był ostatni raz. Nie potrafiłam się łudzić, że jeszcze kiedykolwiek się spotkamy. Sama nie wiedziałam do końca czy jeszcze będę chciała go widzieć. W roli dziewczyny, łudząco podobnej do jego ukochanej.
Edward gwałtownie chwycił mnie za dłonie. Zdezorientowana zamrugałam kilkakrotnie oczami.
- Czy ty tak naprawdę myślisz? Czy myślisz, że to jest właśnie prawda?
- A nie jest? - spytałam sceptycznie.
- Oczywiście, że nie! Elys, kocham cię. Słyszysz? Kocham cię!
Pokręciłam przecząco głową. Nie chciałam go słuchać. Nie chciałam słuchać tych pięknych słów, które nie były z całą pewnością kierowane do mnie. Co innego, do dziewczyny ze zdjęcia.
To ją kochał. To dla niej zrobiłby wszystko. Nawet związałby się z dziewczyną, na której mu zupełnie nie zależało, ponieważ szczerze wierzył, że gdzieś w głębi duszy jest jego dawną miłością.
Uświadomienie sobie tego zabolało. Bardziej niż powinno.
- Edwardzie, mylisz się - odparłam cicho. - To nie mnie kochasz. To nie mnie chcesz widzieć. To cały czas chodziło o nią, prawda?
Edward puścił na moment jedną moją dłoń, aby drżącymi palcami nerwowo przeczesać swoją czuprynę. Tylko te jego palce... Dlaczego tak drżały?
- Na litość boską, czy ty zaczniesz mnie słuchać? To prawda, kochałem ją. Dawno temu. Ale teraz to już nieistotne.
- Kim właściwie była? - spytałam szczerze zaciekawiona.
Chłopak znów przybrał ten swój charakterystyczny wyraz twarzy, jak zawsze, gdy zanurzał się we wspomnieniach. Smutek w jego oczach był niemalże namacalny.
- Nazywała się Elizabeth. Jak moja matka - uśmiechnął się smutno. - To było jak grom z jasnego nieba. Miłość od pierwszego wejrzenia, jeśli wiesz, co mam na myśli.
Och, oczywiście, że wiedziałam. Tylko, że w moim przypadku objawiło się to raczej miłość od pierwszego snu.
- Jakimś dziwnym trafem ona też odwzajemniała te uczucie. Zaczęliśmy się zatem spotykać. Minął niespełna rok, a ja już byłem pewien, że to właśnie ta jedyna. Planowaliśmy nawet wspólną przyszłość! Już się miałem jej oświadczyć, gdy nagle Chicago zostało opanowane przez epidemię hiszpanki. Ponieważ Elizabeth wywodziła się z zamożnej rodziny, jej ojciec nakazał wywieść ją wieś pod opieką guwernantki, aby uchronić jedyną córkę przed śmiertelną chorobą. Tymczasem ja sam zachorowałem. A potem... Potem Carlise przemienił mnie w to, czym się stałem. Nigdy więcej nie spotkałem Elizabeth. Starałem się trzymać od niej z daleka. Nie chciałem, żeby miała do czynienia z takim potworem jak ja. Oczywiście, wiedziałem, że była zrozpaczona moim odejściem. Że chciała uciec od ojca, byle tylko mnie zobaczyć przed śmiercią. Ale to niczego nie zmieniało. Jednak najgorsze.... Najgorsze było to, że ja miałem już nawet dla niej pierścionek. Tylko za długo zwlekałem.
Nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa. Nawet nie byłam pewna czy istniało słowo, którym mogłabym skomentować tę historię. Jedno było pewne, nie miała ona szczęśliwego zakończenia.
Ale wtedy, coś do mnie dotarło. Nagle przed oczami stanął mi obraz, pochodzący ze snu, który już zbyt dobrze znałam. Ze snu na tyle realistycznego, że stale budziłam się z niego cała we łzach. Pamiętałam doskonale ten stylowy salon w miejskiej kamienicy. Pamiętałam, moment, w którym błądziłam po osnutych śmiercią ulicach Chicago. Oraz ten, gdy na złamanie karku biegłam do szpitala, aby zdążyć przed śmiercią ukochanej osoby. I łzy, gdy zdawałam sprawę, że się spóźniłam. W każdym z tych snów przybywałam za późno.
Zawsze zastanawiało mnie, skąd brały się owe majaki. Te wszystkie realistyczne obrazy. Oraz uczucie dejavu, chociaż dobrze wiedziałam, iż nie mogłam wcześniej znaleźć w żadnym z tych miejsc. Czyżbym wreszcie znalazła odpowiedź?
- Chciała zdążyć na czas. Pragnęła się pożegnać. Ale ona także się spóźniła - wyszeptałam, podnosząc wzrok z powrotem na twarz Edwarda. Malowało się na niej głębokie niedowierzanie.
- Ja... Ja chyba nie rozumiem.
- Edwardzie, to musi być to! - wykrzyknęłam, podekscytowana moim nowym odkryciem. - Pamiętasz, jak mówiłam, że śniłam o tobie? Zanim cię jeszcze spotkałam?
Przytaknął.
- Ja widziałam to wszystko. Widziałam epidemie hiszpanki w Chicago. Widziałam jak umierasz. I kiedy cię wtedy pierwszy raz spotkałam to od razu wiedziałam, kim jesteś. I czułam, że cię już znam.
- Chyba także to wiedziałem. To znaczy, że cały czas to byłaś właśnie ty.
Spojrzałam na niego zdziwiona. Wiedział to? I nie zająknął się, o tym ani słowem?
- Czemu nic mi nie powiedziałeś? - spytałam, nie kryjąc wyrzutu.
Wiedziałam, że powinnam być na niego zła. Za to, że wszystko przede mną ukrywał. Że pozwolił mi myśleć, że to tylko moja wyobraźnia. Zwyczajne sny. Jednak w odniesieniu do tego, co właśnie zrozumiałam, nie potrafiłam się na niego wściekać. Nie kiedy, jeszcze przed chwilą myślałam, że moje serce zostało rozbite na tysiące kawałków. I nagle znów odżyło.
- Elys, jak miałem Ci to powiedzieć? Spodziewałaś się, że jak gdyby nigdy nic oznajmię, że jesteś kolejnym wcieleniem dziewczyny, którą kochałem za życia? Że musiałem czekać niespełna cały wiek, aby znów cię odnaleźć? Czy to właśnie chciałaś usłyszeć?
Od jego słów, zakręciło mi się w głowie. Moje serce znów rozpoczęło swój szaleńczy bieg. Czekał na mnie cały wiek. Na mnie.
O mój Boże, to była najromantyczniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszałam w całym moim życiu. Słowo.
- Poza tym ja... Ja nie chciałem, żebyś czuła się do czegokolwiek zobowiązana.
Spojrzałam na niego zdziwiona.
- Zobowiązana?
- Gdybyś od początku o tym wiedziała, mogłabyś się czuć nieswojo. Mogłabyś myśleć, że będę od ciebie wymagał, abyś była taka jak Elizabeth. Albo co gorsza, że będziesz zmuszona na siłę do odwzajemnienia mojego uczucia.
Wyswobodziłam ręce z uścisku Edwarda i niewiele myśląc, ujęłam jego twarz w dłonie.
- Nic podobnego. Zupełnie nie rozumiem jak mogłeś tak pomyśleć. Zależy mi na tobie, od chwili gdy pierwszy raz ujrzałam cię w moim śnie. Kochałam cię przez ten cały czas.
Oznajmiłam mu tylko fakt. Sądziłam, że był już wcześniej tego świadomy.
Jednak on, jakby zupełnie zaskoczony moimi słowami, w romantycznym odruchu porwał mnie w ramiona i zaczął obsypywać pocałunkami. Wplotłam dłonie w jego gęstą czuprynę, wydając z siebie cichy jęk rokoszy.
Już miałam zabrać się za rozpinanie guzików koszuli Edwarda, gdy nagle poczułam że ten znieruchomiał. Niechętnie uchyliłam powieki.
Wstrzymałam oddech. A do dlatego, że na spiętej twarzy chłopaka malowało się przerażenie. W jego oczach dostrzegłam błysk paniki.
W następnej chwili zostałam gwałtownie poderwana do góry i szczelnie otoczona silnymi ramionami Edwarda. Właśnie chciałam zapytać, co się spowodowało u niego takie zachowanie, gdy nagle do mych uszu dobiegł odgłos tłuczonej szyby, a na nas spadł deszcz szklanych odłamków.
W miejscu, gdzie jeszcze sekundę wcześniej znajdowało się okno, stały teraz trzy nowe postacie. Dwóch tęgich mężczyzn w czarnych pelerynach oraz niezwykle piękna kobieta, o włosach w odcieniu bordo. Rozpoznałam ją natychmiast. Moje ciało przeszedł zimny dreszcz. I nie było to wcale przyjemne uczucie.
Edward warknął ostrzegawczo, przyciągając mnie jeszcze mocniej do siebie.
- Och, cóż za miłe powitanie - odezwała się kobieta dźwięcznym głosem. I zarazem przerażającym. - Tak się przyjmuje swoją starą przyjaciółkę, Edwardzie?
Zamarłam.
- Katherina - wycedził Edward, przez zaciśnięte zęby. Imię owej piękności brzmiało w jego ustach jak obelga.
Przełknęłam ślinę. Głośno.
Katherina.
Podopieczna Volturi oraz ulubiona kochanica ich przywódcy. To właśnie ona przed laty wstawiła się u Ara za rodziną Cullenów, nie dopuszczając tym samym na wykonaniu na nich egzekucji, będącej karą za rzekomą niedyskrecję. To właśnie jej Edward zawdzięczał życie ( o ile można w ten sposób nazwać egzystowanie wampira ). I wyglądało na to, że teraz powróciła, aby odebrać należny jej dług.
Ta to ma wyczucie chwili.
- Och Edwardzie, ja też się cieszę, że cię widzę! Ile to już lat minęło od naszego poprzedniego spotkania? Zupełnie się nie zmieniłeś! - zaśmiała się głosem dźwięczniejszym od tysiąca dzwonków, wykonując krok w naszą stronę.
Zadrżałam. To, że ze strachu nie ugięły się pode mną kolana zawdzięczałam jedynie silnym ramionom Edwarda, szczelnie oplatającym mnie w tali.
- Ty również - odparł zupełnie niewzruszony.
- Miałam raczej na myśli, że wciąż popełniasz te same błędy. Poprzednie doświadczenie niczego cię nie nauczyło? - spytała, unosząc jedną ze swych idealnych brwi ku górze.
Naturalnie wiedziałam o czym mówi. Nawiązywała do jedynej niepisanej zasady świata wampirów. Zasady, na której straży od pokoleń stali Volturi. Brzmiała ona jasno: nie ujawniać się.
A Edward śmiał się jej sprzeciwić. Kilkanaście lat temu wyjawił prawdę o wampirzej naturze swojej małej przyjaciółce. Za co, jak się później okazało, cała jego rodzina musiała ponieść tego konsekwencje. Czyż to nie był wyśmienity pretekst, aby wyeliminować „groźnego” konkurenta, za jakiego Volturi uważali właśnie rodzinę Cullenów?
I chyba wyglądało na to, że chłopak znów popełnił ten sam błąd. Ale hej, jak to mówią: do trzech razy sztuka!
- Bynajmniej.
Katherina znów zachichotała.
- A kimże jest twoja nowa przyjaciółka? Czemu jeszcze nam jej nie przedstawiłeś? - spytała, dając znak dwóm mężczyznom z tyłu, aby i oni podeszli bliżej.
Edward mimowolnie zacieśnił uścisk, ustawiając się tak, aby jego ciało stanowiło dla mnie mur obronny przed zbliżającym się zagrożeniem. A raczej przed zbliżającymi się trzema napastnikami.
- Ona nie ma z tym nic wspólnego - wycedził przez zaciśnięte zęby.
- Doprawdy? - Katherina posłała mu ironiczne spojrzenie. - A ja sądzę, że jest inaczej. I jestem pewna, że Aro na pewno poprze moje zdanie.
Czułam jak każdy mięsień Edwarda napina się do granic możliwości. Jeszcze nigdy nie widziałam go w takim stanie.
I wtedy to do mnie dotarło. Edward mógł dokładnie wgłębić się w myli naszych przeciwników. Doskonale wiedział, co im chodziło po głowach. Tak samo jak doskonale wiedział, że nie mamy z nimi najmniejszych szans. Byliśmy z góry skazani na przegraną.
O rany, nigdy bym nawet nie przypuszczała, że zamiast spokojnie zakończyć swój żywot w domu starości z wiernym kanarkiem u boku, ( jakiego zamierzałam nabyć po przejściu na emeryturę ), zostanę rozszarpana na strzępy przez wampirzycę o wyglądzie prostytutki z nazbyt wygórowanym ego.
Ja to mam zawsze szczęście.
Ciekawe co powie moja mama, kiedy policja po tygodniu odnajdzie moje gnijące, zdewastowane zwłoki? Zawsze uważałam, że powinna była się ubezpieczyć od takich wypadków.
Poza tym wiecie... Wolałabym w miarę dobrze wyglądać na własnym pogrzebie. Tak, aby krewni zaglądając do trumny, mówili coś w stylu: „no proszę, niby martwa, a tak dobrze się prezentuje. Zupełnie jak za życia!”. No, sami rozumiecie.
- Skończ już te swoje gierki. Przecież dobrze wiem, że to o mnie ci chodzi. Nie o nią.
Katherina posłała Edwardowi zalotny uśmiech.
- Gierki? O co ty mnie podejrzewasz... - Edward zazgrzytał zębami. Jak mogłam podejrzewać, zapewne wyczytał coś wyjątkowo niepokojącego w jej myślach. - Tylko widzisz... Zasady to zasady. A ktoś musi wymierzać sprawiedliwość.
To było to. Końcowy akt naszego przedstawienia.
Wtuliłam się mocno w ramiona Edwarda, aby jeszcze ten ostatni raz poczuć jego słodki zapach. Zaczynałam już nawet myśleć, że umieranie u boku ukochanej osoby wcale nie musi być takie złe. Tak, akurat to mogłabym znieść.
Tylko dlaczego nasi przeciwnicy wciąż nie atakowali?
- Jeśli już musisz kogoś ukarać - zaczął Edward głosem tak lodowatym, że bez problemu mógłby nim zamrozić cały Pacyfik - to chociaż wybierz tą osobę, która rzeczywiście te prawo złamała. Wybierz kogoś, kto naprawdę jest winny.
Zamarłam.
Wiecie, mogłam bez najmniejszych wątpliwości zrozumieć, że zostaniemy straceni. Ba, mogłam nie tylko przyjąć to do wiadomości, ale i zaakceptować. Śmierć wraz z Edwardem była do przyjęcia. Ale nie potrafiłam, nawet w najdalszych zakamarkach mojej świadomości, wyobrazić sobie, że to właśnie Edward miałby umrzeć za mnie. Za mnie. Nie ze mną. Zwyczajnie nie byłam w stanie wyrazić na to zgody.
Dlatego też z ulgą przyjęłam następne słowa Katheriny.
- Nie słyszałeś może o zasadzie:„jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”? Przykro mi, ale nie dałeś nam innego wyboru.
Gdybym nie była w tamtej chwili sparaliżowana strachem, to z całą pewnością zaśmiałabym się jej prosto w twarz. Przykro? Jej było przykro?! Och tak, bez problemu mogłam to wyczytać z triumfalnego uśmiechu malującego się na jej twarzy. Na kilometr biło od niej skruchą.
- Felix. Demetri - Katherina skinęła głową na dwójkę mężczyzn z czarnych pelerynach, aby się do nas przybliżyli.
Edward przygotował się do skoku. Zza jego obnażonych zębów wydobył się gardłowy charkot.
Dobra, pomyślałam. Zniosę to z godnością. Stawię śmierci czoła. Nie schowam się jak ten ostatni tchórz.
Jednak, wbrew wszystkiemu, niewiele zdołałam zarejestrować z ostatnich sekund tego starcia. Pamiętałam jak zza ramiona Edwarda przyglądałam się trzem, zbliżającym się ku nam, postaciom. Pamiętałam jak pół sekundy później mój ukochany rzucił się na wyższego z napastników, zatapiając swoje ostre jak brzytwa zęby w jego bladej szyi. Pamiętałam także zimną dłoń, która chwyciła mnie za gardło i odrzuciła na drugi koniec pomieszczenia.
Ostatnim wspomnieniem była już tylko fala bólu gwałtownie zalewająca całe moje ciało.
A potem już nic.
Pustka bez dna.
18.
O mój Boże, oślepłam. Jeśli tak ma wyglądać moje życie wieczne, to rezygnuję. Wybaczcie, ale nie tego się spodziewałam. Myślałam raczej o wielkiej złotej bramie, prowadzącej do wprost do raju . O aniołach, grających na harfach. O obłokach, przypominających watę cukrową.
Ale nie spodziewałam się, że oślepnę. O rany, utrata wzroku to najgorsza rzecz, jaka mnie mogła spotkać! Niby skąd mam teraz wiedzieć czy wyglądam odpowiednio na spotkanie ze Stwórcą?
Tylko dlaczego wciąż czuję ten przeszywający ból w klatce piersiowej? Czemu wciąż niemiłosiernie pulsują mi skronie? Z tego co było mi wiadomo ze szkolnych lekcji religii, to cierpienie miało zniknąć wraz z odejściem w niebyt. Czyż nie?
Zanim jednak zdążyłam się nad tym dogłębniej zastanowić, w mojej głowie pojawiło się tak dobrze znane mi słowo, odbijając się echem od wszystkich jej ścian. Powód, dla którego się tu - gdziekolwiek to miało być - znalazłam. Coś o stokroć cenniejszego od mojego własnego życia. Edward.
Co się stało z Edwardem? Czy przeżył starcie z trzema groźnymi napastnikami? Czy miał wkrótce do mnie dołączyć? A jeśli nie, to co wówczas? Doskonale znałam jego teorię, że wampiry nie posiadają duszy. Że nie mają szansy na życie wieczne. I mimo, że wcześniej nie potrafiłam sobie takiego stanu rzeczy wyobrazić, nagle zasiało się we mnie ziarno zwątpienia: co jeśli Edward miał rację? Co jeśli już nigdy go nie zobaczę?
Wieczność bez Edwarda wydawała mi być się najgorszą możliwą karą. Na samą myśl o tym moją klatkę piersiową przeszył niewyobrażalny ból. Przez kilka sekund nie byłam w stanie nabrać oddechu.
To właśnie te kilka sekund pozwoliło mi na zdanie sobie sprawy z czegoś jeszcze. Żyłam. Oddychałam. Wciąż potrzebowałam powietrza, aby podtrzymywać swoje podstawowe funkcje życiowe. Więcej: czułam otaczający mnie zewsząd zapach wilgoci i stęchlizny. Moje ciało kilkakrotnie przeszywał zimny dreszcz, oznajmiający wychłodzenie organizmu. Marzłam.
Nie potrafiłam się jednak poruszyć. To nie tak, że nie próbowałam. Wręcz przeciwnie, włożyłam w to naprawdę sporo wysiłku. Ale moje kończyny na przekór wszystkiemu wciąż pozostawały sparaliżowane.
Ku mojemu rozżaleniu wzrok także nie chciał przyzwyczaić się do panujących ciemności. Mrok nadal pozostawał nieprzenikniony.
Mogłam, rzecz jasna, zdać się na słuch. Spróbować zidentyfikować nadchodzące dźwięki. Tylko widzicie, problem polegał na tym, że one uparcie nie nadchodziły. Żadnego skrzypnięcia, chrzęstu. Najcichszego szeptu. Od tej niemiłosiernej ciszy aż bolały mnie uszy.
Nie pozostawało mi nic innego jak czekać. Czekać z policzkiem przyłożonym do zimnej, betonowej posadzki. Ze sparaliżowanymi kończynami. Bez jakiejkolwiek możliwości zdania się na własne zmysły. Po prostu czekać. Pytanie tylko: na co?
Za nic na świecie nie chciałam pogrążyć się w rozmyślaniach na temat mojej najbliższej przyszłości. Na temat tego, jaką „niespodziankę” dla mnie szykuje. Najzwyczajniej nie miałam ochoty tego wiedzieć. Kto wie, może to właśnie ta niewiedza ostatkami sił ratowała mnie przed nieuchronnie zbliżającym się załamaniem?
Zamiast tego pomyślałam o mojej mamie. Czy bardzo zdenerwowało ją to, że nie wróciłam do domu na czas? Czy wezwie policję? Może już zdążyła to zrobić. Wiedziałam, że w razie potrzeby byłaby w stanie postawić całe miasteczko na nogi. Nawet w środku nocy.
Umieszczono by moje imię na liście zaginionych. Po paru latach bezskutecznych poszukiwań sprawa zostałaby umorzona. Lilly mogłaby wtedy urządzić symboliczny pogrzeb dla najbliższych. Oczywiście moja trumna pozostałaby już na zawsze pusta.
Zadrżałam na samą myśl o tym.
Och, gdyby tak istniała szansa, że Edward jednak mógł wygrać starcie z napastnikami. Więcej: gdybym to ja mogła mu w tym pomóc. Walczyć z nimi jak równy z równym.
Gdybym tak mogła być wampirem...
Przeanalizowanie mojej niemej prośby zabrało mi o kilka sekund dłużej niż powinno.
Ja? Wampirem?
Wiecie, mimo, że byliśmy z Edwardem parą już od jakiegoś czasu, nigdy - nawet w najskrytszych marzeniach - nie brałam pod uwagę takiej możliwości. Możliwości, że mogłabym dołączyć do grona nieśmiertelnych. Spędzić z Edwardem wieczność. Po prostu nigdy nie myślałam o tym w ten sposób.
Nie zrozumcie mnie źle. Związek z Edwardem nie stanowił dla mnie jedynie przelotnego romansu z istotą nadprzyrodzoną. Naprawdę nie. Więzi, która nas łączyła nie byłam nawet w stanie opisać. Już sam fakt, że zostaliśmy sobie przeznaczeni, fakt, że śniłam o nim, zanim pierwszy raz go zobaczyłam oraz to, że on rozpoznał we mnie swoją dawną ukochaną dostatecznie tego dowodziły.
Poza tym, kochałam Edwarda. Kochałam go całym sercem. I już nic nie mogło tego zmienić.
Tylko widzicie... Nigdy nie rozważałam rezygnacji ze swojego ludzkiego życia. W ogóle rezygnacji z czegokolwiek. Kiedy wszystko czego pragnęłam, miałam w zasięgu dłoni. Wydawało się przecież takie oczywiste, że Edward będzie przy mnie. Dlaczego miałabym chcieć cokolwiek zmieniać?
Jednak teraz, gdy leżałam obezwładniona na zimnej posadzce wśród egipskich ciemności, nie marzyłam o niczym innym jak stać się wampirem. Nie kruchym, bezradnym człowiekiem. Chciałam być niezniszczalna. Niepokonana. Nieustraszona. Chciałam... Chciałam pomóc Edwardowi, zamiast posyłać go na pewną śmierć. Walczyć z nim ramię w ramię. Jak prawdziwy partner. Nie jak kula u nogi.
Nie wiem jak długo zajęły mi te rozmyślania. Na tyle długo, że zdążył zmorzyć mnie sen.
Ocknęłam się dopiero, gdy do mych uszu dobiegł dźwięk otwieranej bramy. Zamarłam w bez ruchu.
Mimo, że mój wzrok nadal przesłaniała nieprzenikniona ciemność, pozostałe zmysły zarejestrowały zbliżającą się postać. Tylko wampir mógł poruszać się tak bezszelestnie.
W następnej sekundzie silne ramiona nieznajomej postaci poderwały mnie ku górze. Nie stanęłam jednak na gruncie. Płynęłam w powietrzu przez morze pustki.
Próbowałam krzyknąć, ale głos nie zdołał się przecisnąć przez moje ściśnięte gardło. Chciałam wyrwać się z uścisku nieznajomego, jednak dobrze wiedziałam, że jakikolwiek opór z mojej strony byłby bezcelowy. Mogłabym co najwyżej doznać kilku ponad programowych obrażeń. A przecież nie na tym mi zależało.
Musiałam, za wszelką cenę, dowiedzieć się, co z Edwardem. Czy wciąż żył? Czy był ranny? Nadzieja, że mojemu ukochanemu nic się nie stało pomagała mi utrzymać strach w ryzach. Może gdybym lada moment miała ujrzeć jego piękną twarz, to pomogłoby mi to stawić czoła nadchodzącemu niebezpieczeństwu?
Taa, nadzieja umiera ostatnia.
Niespodziewanie zostałam oślepiona przez snop, jasnego jak diabli, światła. No tak, moje oczy zdążyły się już przyzwyczaić do wszechobecnego mroku. Zamrugałam kilkakrotnie powiekami.
Znajdowałam się w przestronnej, kamiennej sali o wyjątkowo wysokim sklepieniu. Na samym jego szczycie mieścił się niewielki otwór. To stamtąd wydobywało się światło.
Czyjeś zimne dłonie postawiły mnie na ziemi. Na moment straciłam równowagę. Musiałam się przytrzymać nieznajomego wampira, aby nie upaść na kamienną posadzkę. Ponieważ twarz miał przesłoniętą czarnym kapturem, nie mogłam dostrzec jej wyrazu.
I wtedy, gdy moje oczy wreszcie przywykły do panującej jasności, wreszcie ją zobaczyłam. Katherina, w wyjątkowo obcisłej, czerwonej sukience, z nonszalancko założonymi na piersiach rękami, prezentowała się fantastycznie. I mimo, że naprawdę suki nie znosiłam, musiałam jej to przyznać. Za jej placami stała ciasno ustawiona grupa wampirów w czarnych pelerynach. Oni również mieli przesłonięte twarze.
Zadrżałam. Bynajmniej nie z zimna.
Wówczas spostrzegłam coś jeszcze. Znajomą mi postać skuloną w cieniu. Zanim zdążyłam ją rozpoznać, moje serce już rozpoczęło swój szaleńczy bieg. Uczucie ulgi machinalnie wypełniło całe moje ciało.
Edward żył. I nic innego się nie liczyło.
Przeniósł swoje spojrzenie na mnie. Zamarłam. I to wcale nie dlatego, że jego oczy, zamiast odcienia miodowego, były czarne. Nie chodziło też o fioletowe sińce pod nimi. To jego twarz. Jej wyraz. Jak u człowieka, który utracił już całą nadzieję. Kogoś, kto mógł być w połowie martwy.
To zdecydowanie wystarczyło, abym zrozumiała. Zrozumiała, że byliśmy już zgubieni.
Chciałam znaleźć się przy Edwardzie. Móc go objąć. Poczuć jego zapach. Jednak nim zdążyłam zrobić chociaż krok do przodu, wampir, który przez ten cały czas stał za moimi plecami, zastąpił mi drogę. Posłałam mu surowe spojrzenie. Nie sądziłam jednak, aby mógł się tym przejąć w najmniejszym stopniu.
- No i proszę. Wszyscy są już w komplecie - podniecona Katherina klasnęła w dłonie.
- Gdzie... Gdzie jesteśmy? - słowa z trudem przechodziły przez moje, ściśnięte ze strachu, gardło. Głos miałam zachrypnięty.
- Na twoim miejscu, nie to byłoby moim największym problemem - odparła, zbliżając się w moją stronę.
Salę wypełnił odgłos obcasów, stukających o posadzkę. Wiedziałam, że zrobiła to celowo, gdyż wampir, gdy naprawdę chce, może poruszać się bez bezszelestnie. Katherina postawiła jednak na zwróceniu na siebie uwagi. Nikt nie musiał mnie przekonywać, iż lubiła przebywać w samym jej centrum.
Wampirzyca zatrzymała się kilka centymetrów ode mnie. Z tak bliskiej odległości bez problemu mogłam poczuć jej słodki zapach. Słodki, aż do omdlenia.
Wpiła we mnie swoje szkarłatne spojrzenie.
- Nie za bardzo nadajesz się do roli przeciwnika, nieprawdaż Elys? Nie łódź się, że możesz go uratować. Sam wyznaczył na siebie wyrok. A ty... Ty jesteś tylko małym, kruchym człowiekiem. Nie zdołałabyś nawet mnie zranić - prychnęła. - Nigdy nie będę w stanie zrozumieć, co Edward widzi w ludzkich dziewczynach. Jestem od was szybsza. Silniejsza. Mam władzę.
- Brzmi jakbyś była zazdrosna - mruknęłam pod nosem.
Jeśli już mam zginąć to mogę sobie przynajmniej pozwolić na kilka niezbyt pochlebnych uwag pod adresem mojej napastniczki. Dlaczego niby powinnam z pokorą słuchać jej egocentrycznych wywodów?
Katherina parsknęła śmiechem.
- Nie złotko, nie jestem zazdrosna. To było raczej stwierdzenie faktu - zmrużyła powieki. - Zastanawia mnie jednak, czemu cię nie przemienił. Czemu, zamiast tego, skazał cię na pewną śmierć, wyznając swoją tajemnicę. Czyżbyś nie była dla niego zbyt dobra?
Zamilkłam. Czy właśnie to kierowało Edwardem? Przekonanie, że nie będzie miał ochoty na spędzenie wieczności wraz ze mną? Czy uważał, że któregoś dnia mu się znudzę?
To zabolało. Bardziej niż powinno.
- Tak też myślałam.
W mgnieniu oka Katherina znalazła się tuż przy skulonym Edwardzie. Jednym ruchem ręki przywołała dwóch strażników, aby ci postawili go na nogi. On sam ledwo utrzymywał równowagę.
Nie chciałam nawet myśleć, jakie wcześniej przygotowano dla niego męczarnie.
- Nie kochasz jej. Nie możesz jej kochać. Jest tylko nic nie wartym człowiekiem. Wkrótce umrze. A ty pozwolisz jej na to.
Edward milczał. Wpatrywał się w nią pustymi oczyma.
- Czy się mylę?
Uśmiechnęła się, nie słysząc żadnej odpowiedzi.
Stałam zupełnie sparaliżowana. Słyszałam słowa, padające z jej ust, ale nie rozumiałam ich sensu. Edward nie mnie kochał? Nie. To niemożliwe. Jednak czemu nie zaprzeczył? Czemu w ogóle nie zareagował?
Czułam jak moje serce powoli zaczyna się rozpadać na kawałki. I nic nie mogłam temu zaradzić.
- Mam dla ciebie pewną propozycje - spojrzała na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Daruje ci życie. Tobie i całej twojej rodzinie. W zamian proszę tylko o jedno. Zabij ją.
Edward na sekundę zrzucił maskę obojętności. Było to jednak zbyt krótko, abym mogła odczytać emocje, bijące z jego twarzy.
Edward, ktoś kogo kochałam, ktoś kto stanowił dla mnie cały świat, miał mnie zabić? Nie mieściło mi się to w głowie. Zwyczajnie nie byłam w stanie tego zrozumieć.
- Demetri już po nich wyruszył. Wiesz dobrze, że nie mają żadnych szans. Opór w tym wypadku byłby zupełnie bezcelowy. Zginą, ci których najbardziej kochasz. Jeden po drugim. Czy ona jest tego warta?
Czułam jak drżą pode mną kolana. Z trudem łapałam kolejne oddechy. Słowa wampirzycy odbijały się echem w mojej głowie.
Czy byłam tego warta? Doskonale znałam odpowiedź na to pytanie. Znałam ją jak cholera. Prawda była bolesna.
Katherina położyła dłoń na policzku Edwarda. Nie zaoponował.
- To tylko jedno ludzkie życie. Pomyśl, co w zamian za to uratujesz. Zdaj się na instynkt. Wyobraź sobie jak smakuje jej krew. Ja to potrafię. Wiem, że ty także - oblizała sobie perwersyjnie usta.
Znów zadrżałam. Łzy zaczęły miarowo cisnąć mi się do oczu. Nie przejmowałam się tym jednak.
Katherina nachyliła się nad uchem Edwarda i zaczęła w nie szeptać na tyle głośno, abym i ja mogła usłyszeć:
- Zabij ją i będzie po wszystkim.
Powoli przejechała dłonią po jego szyi, odpinając pierwszy z guzików koszuli.
Edward skinął głową.
Miałam wrażenie, że czas stanął w miejscu.