Kwiatkowska Krystyna Prawdziwa historia Morgan Le Fay

Krystyna Kwiatkowska

PRAWDZIWA HISTORIA

MORGAN LE FAY

I RYCERZY OKRĄGŁEGO STOŁU

1998


Na początku nie było Europy, jej katedr, banków, teatrów i krematoriów. W żadnej wodzie nie przeglądał się jej brat Franciszek, w wielkich drzewach Iberii nie powstało nawet przeczucie okrętów Kolumba i Corteza, a Ziemia nie przybrała jeszcze kształtu ludzkiej głowy, tego złowróżbnego kształtu, w jakim zamknie ją później niejaki Kopernik, kanonik toruński i tajemny czciciel gwiazd.

Na południu dożywał swoich dni spiżowy Rzym, na północy barbarzyńcy ostrzyli topory, wschodnie plemiona śniły swój wieczny sen o sielance, a na zachodzie, na mglistych, dalekich i chyba nie całkiem realnych wyspach, człowiek śnił nad brzegiem oceanu inny sen: tajemniczy, piękny i groźny sen o miłości i śmierci.

Nieznany geniusz, palony namiętnością, ukochał wreszcie ten stan i poczuł, że nie zamieniłby go na wszystkie rozkosze nieba. Wziął do ręki kryształ i zachwycił się nim, lecz jeszcze bardziej skazą na tym krysztale; pokochał śmieszność, błąd i grzech; połamał szczeble Jakubowej drabiny, skargę starca uczynił równą pieśniom bohaterów, rozmowę z kotem uznał za ważniejszą od losów kłębiących się za oknem armii, a mroczne proroctwa konsultował z leżącym u jego stóp prosiaczkiem. Miał, trzeba przyznać, poczucie humoru. Gdy opowiadał o czynach bohatera, cytował też jego żarty, także i te, których stał się powodem. A w chwili natchnienia umiał też powiedzieć: zakochała się w nim, gdyż oczy miał szare i szedł z gałązką jarzębiny nad ciemną wodą.

Wrażliwy jak ręce harfiarza i bezlitosny jak miecz wykuty w boskich kuźniach Bela, nie skąpił śmierci tym, których kochał. A kochał ich naprawdę. Oddałby życie i zbawienie duszy, by zapewnić im nieśmiertelność. Tę zaś mógł im dać w jeden tylko sposób.

Poprzez śmierć.

Poprzez legendę.

Zaciskając zęby, rozdzierał, więc serce ziemi, by z otwartej rany trysnęło źródło poezji.

Był okrutny. Był mądry. Wiedział, że to, co rozdarte, będzie dążyć do ponownego scalenia. Wiedział też, że to, co scalone, będzie już inne i lepsze od tego, z czego powstało. A nade wszystko wierzył, że siły życia są niezwalczone i zawsze można im ufać.

Nie bał się Boga ani diabła.

Kłamał z premedytacją w obliczu wieczności, gdyż wierzył, że jego kłamstwa kiedyś staną się prawdą. I one w jakiś niemożliwy, urągający logice sposób stawały się prawdą.

Tak, więc i to, co powiemy na kartach tej opowieści, będzie prawdziwe.


Rozdział pierwszy

Gorsza połowa szczęścia


Prawdziwe historie kochają się w ironii i oto pani Igerne, królowa Brytanii, zamiast jednego dziecka przepowiedzianego przez Merlina, urodziła bliźnięta. Chłopca i dziewczynkę.

Dzieci wyglądały, jakby zostały spłodzone przez dwóch różnych ojców. Chłopiec przypominał Hoela, diuka Gorlois, jej pierwszego męża. Był szczupły jak on i raczej drobnej budowy. Miał te same jasne włosy i błękitne, śmiejące się oczy. „A światło mieniło się w nich niczym w perlistych wodospadach Kornwalii...” Matka przytuliła go i pocałowała w czubek małej główki, a potem przeniosła wzrok na córkę.

Mała była żywą kopią Uthera Pendragona, zwanego Smokobójcą.


Oboje zostali poczęci tamtej strasznej nocy, gdy Uther Pendragon przyszedł do niej pod postacią Hoela, prawowitego i kochanego małżonka.

Uther był królem Brytów, mógł mieć każdą kobietę stąd aż po dzikie góry Szkocji, a jednak upatrzył sobie właśnie ją, szczęśliwą żonę diuka Kornwalii. Gdzie w tym sens? I czy w ogóle jest jakiś sens w ludzkich namiętnościach? Pani Igerne nigdy nie zdołała zapomnieć tamtej uczty. Merlin siedział wówczas pomiędzy nią i Smokobójcą, a jego słowa uderzały do głowy jak mocne wino. O czym mówił? O ptakach, odlatujących każdej jesieni do gorących krain południa. Pani Igerne przyłapała się nagle na myśli: To nie ma nic wspólnego z ptakami, nasza podróż dopiero się zacznie. Tak właśnie pomyślała: Nasza podróż. Wzdrygnęła się i opuściła biesiadną salę. Za późno. Cokolwiek mówiła potem, nie mogła zaprzeczyć, że tamtej nocy zawładnął nią na moment ów niebezpieczny duch, który niszczy wszystko, co znane i kochane, by rzucić wprost w objęcia śmiertelnej przygody.

A potem nie pozostało już nic innego, jak tylko załatwić sprawę po chrześcijańsku.

Giraldus, królewski kapelan, napominał ją przy każdej spowiedzi, że jej obowiązkiem jest kochać męża, który podniósł ją z grzechu i zaślubił wobec Boga. Jakże dziwną rzeczą jest grzech. Ta, która wpuszcza do łoża własnego męża, nie podejrzewając podstępu, grzeszy. Ten, który ją omamił, z grzechu podnosi. Zabijając zaś jej szczęście, ratuje przed potępieniem wiecznym. A tak: pani Igerne pali czasami trzy świece na pamiątkę owych trzech godzin, które minęły od śmierci diuka Gorlois do chwili, gdy Uther Pendragon zapukał do jej drzwi w jego płaszczu i butach, z jego twarzą i głosem. „Jesteś, mój mężu? I zawsze już będę przy tobie...”

Nie żył wtedy od trzech godzin.

Czary Merlina były potrzebne, by nadać Utherowi jego wygląd. Do zgładzenia wystarczyły sposoby naturalne w postaci sprzymierzonych z królem Saksonów. To czarcie plemię, sprowadzone przed wiekiem przez króla Vortigerna, o którym do dziś nikt nie mówi inaczej, jak tylko nazywając go Nieszczesnym. Pradziadka Uthera.

Saksoni mieli chronić kraj przed zalewem Piktów i Szkotów z północy, a rozpanoszyli się tak, że żaden z prawowitych mieszkańców tej ziemi nie może czuć się bezpiecznie we własnym domu. Palą, grabią i nie sposób ich wytrzebić, gdyż wciąż przybywają nowi na swoich statkach, pewni jakiegoś ciemnego proroctwa, które im obiecuje trzysta lat panowania nad tą ziemią. Wrośli w nią już jak trująca roślina; niech będą przeklęci i Uther razem z nimi.

Nigdy, nigdy go nie pokocham”, szeptała do siebie pani Igerne. Co prawda, on także ochłódł już w swoich uczuciach. Może dręczyły go wyrzuty sumienia z powodu morderstwa, a może zwyczajnie znudził się żoną. Co mu po wiecznie smutnej i chorej kobiecie, która więcej czasu spędza w zamkowej kaplicy niż przy stole i w łożu. Jej włosy, jeszcze rok temu oszałamiająco złociste, pokrył jakiś popielaty nalot. I wypadały garściami, znacząc jej suknie smutną, bladą pajęczyną.

Pani Igerne źle znosiła tę podwójną ciążę.

A przede wszystkim źle znosiła swoje nowe małżeństwo.

Dziewczynka znowu poruszyła się niespokojnie. W sinawym świetle poranka wyraźnie rysowały się jej duże, zmysłowe usta i silny podbródek, zdradzający upór i wolę, której kiedyś trudno się będzie oprzeć, jak niegdyś woli jej ojca. Była ciemna, silna i niecierpliwa, gotowa krzyczeć wniebogłosy, jeśli w porę nie dostanie piersi.

Pani Igerne podała jej pierś, ale w jej wzroku nie było czułości. Jesteś córką Uthera, myślała, i to podobieństwo nie jest twoją winą. Czemu nie mogę ci go po prostu przebaczyć? A jednak nie mogę, córeczko. Zrozumiesz to może kiedyś, jeśli z twojego bólu także urodzi się córka, twoja kopia, twoja rywalka i twoja pewność, że każde cierpienie odnowi się w przyszłości i będzie odnawiać tak długo, jak długo morze nie przestanie kruszyć skały u stóp Tintagelu, a pioruny kąsać jego północnej wieży.

A one nie przestaną nigdy. Nigdy. Tak jakoś dziwnie została zbudowana, że przyciąga te boskie węże.

Boskie węże, tak mówi Merlin. On także niech będzie przeklęty.


Uther Pendragon wyruszał na wyprawę przeciw saksońskim bandom, które znowu niebezpiecznie się rozmnożyły w okolicy. Spieszno mu było, ledwie doczekał się wieści o rozwiązaniu. I jakby tylko mimochodem wszedł do komnaty pani Igerne, by dopełnić starego obyczaju, położyć się obok niej na łożu i w ten sposób uznać dzieci za swoje. Przytulił chłopca i spojrzał na swoją żonę tak, jak by chciał coś powiedzieć, ale zaczerpnął tylko powietrza i wypuścił je z głośnym świstem. A potem wyskoczył z pościeli, jakby jakiś diabeł podgrzał ją nagle siarkowym płomieniem. Jeszcze w drzwiach się zawahał, odwrócił, zagryzł wargi, a jego ręka wykonała jakiś nieokreślony ruch, który mógł oznaczać tyleż wszystko, co i nic. Uther Pendragon zachował się jak tchórz.


Gdy tylko umilkły nawoływania rycerzy i odgłosy końskich kopyt na dziedzińcu, dwoje ludzi stanęło przy łożu królowej: białowłosy starzec i młoda dama w lekkiej, jaśniejącej szacie, która zdawała się unosić nad ziemią, jak gdyby poruszana prądem ciepłego powietrza.

Ten szczegół zdradził, że przybysze nie są zwykłymi ludźmi, lecz przychodzą z Fairylandu, Zaczarowanego Kraju, ziemi elfów i wróżek, a także dawnych druidów, wieszczów i czarodziejów.

To znaczy, że zrobią co chcą i nie będzie z nimi targów ani dyskusji.

- Bądź pozdrowiona, królowo - powiedział starzec.

Etykieta Fairylandu... Kiedy Merlin obiecywał Utherowi jej ciało, zapewne także czynił to w najgrzeczniejszych, najbardziej wyszukanych słowach. Stręczycielskie usługi wierszem. Gwałt w masce poematu. Ciekawe, czy król, zwykły prostak i król prostaków, znalazł na to inną odpowiedź niż swoje krótkie, chrapliwe „kiedy?”.

- Niech zawsze chronią cię moce trzech światów, pani - dodała miękko dama i panią Igerne przeszył lodowaty chłód; nagle stało się dla niej jasne, że z tej rozmowy nie wyniknie nic dobrego ani dla niej, ani dla jej dzieci. - Niech łaska Białokonnej, Matki wszelkiego stworzenia, opromienia cię w każdej chwili twego życia; oto, bo wiem i ty stałaś się matką, a z twego łona narodził się król, jakiego nie było i po nim nie będzie...

Historia zapamięta te słowa i zarazem zaprzeczy im, nazywając tego chłopca królem, który był i będzie. Rex quondam, rexque futurus... Taki napis pojawi się kiedyś na jego nagrobku. A może jakiś inny? Nic jeszcze nie wiadomo, drzewo czasu nie wypuściło jeszcze wszystkich gałęzi, a w każdym razie śmiertelni ludzie nic o tym nie wiedzą. Tylko przybysze z Fairylandu mogą czasami zajrzeć w przyszłość. Albo tworzyć ją... Pani Igerne poczuła przez moment żal, że nie jest jedną z nich. Przez krótką chwilę oddałaby nieśmiertelność duszy za to tylko, by tu, na ziemi, decydować o losach własnych i ludzi, których kocha. Ach nie, w imię Ojca i Syna...

- Chłopiec należy do nas - powiedział starzec. - Syn króla nie może wychowywać się w domu swego ojca. Wiesz o tym, pani. Zresztą, Uther Smokobójca złożył przysięgę Merlinowi, o czym też powinnaś wiedzieć.

- Ale ja nie składałam żadnej przysięgi.

Królowa sama była zdziwiona brzmieniem swego głosu. Tych słów nie wypowiedziała kobieta wycieńczona trudami porodu, lecz wojowniczka, jedna z tych, przed którymi sam wielki Cezar czuł respekt, a jego żołnierze czmychali w popłochu. I doprawdy wolała by teraz mieć przeciw sobie cały zastęp Rzymian niż tych dwoje, obdarzonych wiedzą nie z tego świata.

- Nikt nie może uniknąć swego przeznaczenia. - Starzec delikatnie położył dłoń na jej ramieniu, jednocześnie drugą ręką gładząc chłopca po twarzy. - Piękne oczy. Mądre i szlachetne. Oczy króla.

- Oczy mojego syna.

- Króla i wybawcy Brytanii - powiedziała dama. - Nie wzbraniaj się, królowo. Nie dasz mu szczęścia, chroniąc przed wielkością. Wielkość jest jego losem, jest nim samym. Chcesz mu odebrać duszę?

Najgorsze w tych strasznych ludziach było to, że mieli rację.

- Urodziłam dwoje dzieci - szepnęła cicho pani Igerne.

- I jedno z nich zostanie z tobą. - Starzec się uśmiechnął. - Jak połowa szczęścia.

Gorsza połowa” - chciała powiedzieć królowa, lecz zamiast tego rozpłakała się, obsypując pocałunkami główkę synka. Jakby na potwierdzenie tych nie wypowiedzianych słów starzec pokiwał głową:

- Imię twej córki, pani, będzie sławne jak imiona królów i najdzielniejszych rycerzy. Nie przyniesie jej to szczęścia, ale też i nie o szczęście chodzi w życiu ludzi śmiertelnych. Imię zaś owo jest Morrigan.

- Bogini wojny... - szepnęła matka.

- W czasie wojny zrodzona, wojnę i niepokój przyniesie światu. Ale też i nadzieję, która zawsze z zamętu się rodzi.

Pani Igerne przestała walczyć. Ogarnęła ją ciepła, leniwa senność i nie wiedziała już sama, czy słyszy naprawdę, czy tylko przez sen, ostatnie słowa starca:

- Ona uchroni to, co kochasz, przed tym, czego nienawidzisz.


Można powiedzieć, że ta szlachetnie urodzona dama, jedna z największych piękności swoich czasów, miała w życiu niespotykanego pecha. Wydała na świat dwoje dzieci, a żadnego z nich nie mogła nazwać własnym. Nie czuła się matką, a tylko narzędziem w rękach jakichś potężnych sił, którym spodobało się tak, a nie inaczej pokierować ludzkimi losami. Gdyby jej pozwolono wybierać, wolałaby spokojnie dożyć swoich dni u boku diuka Gorlois, urodzić mu zwyczajne dzieci i spocząć wreszcie obok niego w podziemiach zamkowej kaplicy. Stało się inaczej. Żadne łzy nie wskrzeszą już jasnowłosego Hoela. Ale Bóg mógłby się nad nią zlitować i dać jej jeszcze jedno dziecko, całkiem zwykłe - ani specjalnie piękne, ani zdolne, ani mądre, za to uśmiechnięte i garnące się do niej w chwilach trwogi. Pani Igerne modliła się o to codziennie. I jeszcze jedną miała prośbę do Tego, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych: chciała przed śmiercią zobaczyć chłopca, którego tamtej nocy poczęła z Utherem, sądząc, że trzyma w objęciach swojego męża.

Giraldus mówi, że to lepiej, gdy wdowa spocznie w łożu mężczyzny. Mniejszy to grzech i nie można już mówić o zbrodni cudzołóstwa. I mówi też, że grzech czyni ludzi nieszczęśliwymi, a niewinni radują się w Panu. Pani Igerne westchnęła ciężko. Jeśli to prawda, to ona musi być wyjątkowo grzeszną kobietą, skoro od tamtej chwili tak niewiele zaznała radości. Niechybnie czeka ją wieczne potępienie, jak wszystkich, którzy ośmielili się pokochać na tym świecie cokolwiek oprócz Tego, który nie jest z tego świata. Ciężka jest kara za tę ułomność serca... Chciała się modlić, lecz coś dławiło ją w gardle, czuła dziwną duszność i gorąco, jak gdyby już owiewał ją duszący oddech piekieł. Coraz częściej się to zdarzało. I zawsze w takich chwilach nawiedzały ją myśli o śmierci. Ale nie chciała umierać. Jeszcze nie.

Przemogła słabość, podeszła do okna i otworzywszy je, głęboko zachłysnęła się powietrzem. A potem, jak zawsze, wydała polecenia służbie, nakarmiła małą i zeszła do kaplicy prosić Boga o szczęśliwy powrót Uthera Smokobójcy.


Dziewczynka chowała się zdrowe, czekano więc z chrztem do powrotu króla, który miał ściągnąć do zamku jeszcze przed nadejściem zimowych chłodów. Królowa zataiła przed Giraldusem wizytę nocnych gości. W końcu, usprawiedliwiała się, sny nie są grzechem. Naprawdę jednak była w kłopocie. Wiedziała dobrze, że starzec wyjawił jej prawdziwe imię dziewczynki. Nie mogła jednak nadać go dziecku na chrzcie świętym. Brzmiało jak sama esencja pogaństwa. Morrigan, najkrwawsza z bogiń wojny, ta, która pod postacią czarnego kruka wieści śmierć bohaterom, a przybrawszy wygląd kobiety, oddaje się im, niczym sprzedajna dziewka, po lasach i na rozstajnych drogach.

A jednak trzeba zawiadomić o wszystkim króla. Może on znajdzie jakąś radę.

I Uther znalazł.

Wrócił z wyprawy w świetnym humorze i bez zniecierpliwienia wysłuchał przydługiej opowieści żony, która kluczyła i lawirowała, bojąc się powiedzieć wprost, o co chodzi. Ale wojaczka widać rozjaśniła mu umysł, bo nagle spojrzał na nią wesoło i aż trzepnął się w udo, tak był zadowolony ze swego pomysłu.

- Posłuchajcie, pani - rzekł z chytrym uśmieszkiem. - Wiele było bogiń wojny, a jedną z nich jest Ana; to również imię sławnej prorokini i żaden ksiądz się nie zawaha, chrzcząc nim dziecko w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.

I śmiał się jeszcze długo, pewien, że oszukał w ten sposób nie tylko Giraldusa, lecz i samego Pana Boga.

Dlatego kronikarze będą pisać o niej: Anna, prosty zaś lud, który zawsze jakimś cudem poznaje prawdziwe imię każdej rzeczy, choć czasem przekręca je nieco, zapamięta ją jako Morgan le Fay, Morgan Czarodziejkę.


Na razie jednak była niemowlęciem i płakała często, słysząc szczęk żelastwa i pijackie wrzaski rycerzy, którzy nie mając zimą nic lepszego do roboty, rozprawiali się dzielnie z zawartością zamkowych piwnic.

- Gdyby była chłopcem - sarkał Uther - cieszyłby ją widok mieczy i pełnego dzbana.

A w myślach dodawał, patrząc na czerwoną od płaczu twarzyczkę maleństwa: Gdybyś była dziewczynką, także. Prawdziwą dziewczynką, małą kobietką, stworzoną do miłości. Co z ciebie wyrośnie, dziecinko? Coś na obraz twojej matki?

Nie mówił tego jednak głośno.

Małą oddano piastunkom i od tej pory z rzadka już tylko widywała rodziców. Gdy trochę podrosła, najwięcej czasu spędzała w kuchni, w stajni albo na łąkach pod zamkiem. Najbardziej jednak polubiła starą Beth, która nie miała już żadnych obowiązków i dożywała swoich dni przy piecu w zamkowej kuchni.

Beth pamiętała czasy, gdy Tintagelem rządził król Marek. Była wtedy dzieckiem, a piękny Tristan robił dla niej łódeczki z kory. Puszczali je potem razem w dół strumienia i Tristan brał ją na ręce, podnosił i podrzucał do góry, gdy któraś z nich dostała się do rąk królowej, najpiękniejszej z pięknych, Izoldy Złotowłosej. Beth bardzo się podobała ta zabawa, tym bardziej, że dostawała wiele łakoci od obojga. Prawdę poznała znacznie później, gdy Złotowłosą prowadzono na stos, a król Marek, ten najlepszy i najmądrzejszy z królów, upijał się samotnie w swojej komnacie.

Zaryglował drzwi od środka, by nie wpuszczać nikogo, a przede wszystkim litości.

Zobaczyła później. Ręce miał pogryzione do krwi. Tristan uwolnił ukochaną, ale mała Beth długo, długo płakała tej nocy. Dlaczego? Nie wie do tej pory. Bo było w tym coś... coś takiego, dziecinko... ty też płaczesz? Więc wiesz, dlaczego.

A potem było rozstanie, czarny żagiel i śmierć, jaka bywa udziałem królowych, a nie zwykłych służących, takich jak Beth. Do zadań służących takich jak Beth należy zachowanie tajemnicy, a potem niedochowanie jej, kiedy historia przemienia się w legendę. Chcesz jej posłuchać jeszcze raz, Anno?

Zawsze chciała. A potem siadywała nad strumieniem i dopiero wieczór zapędzał ją do zamkowych komnat. Ale nie spała. Nasłuchiwała. Dałaby głowę, że kiedy wszyscy śpią, można usłyszeć tamte głosy.

Wsłuchiwała się w nie, nie rozumiejąc, a tylko chłonąc ich przedziwny smutek. Smutek i coś jeszcze, co wydawało się być tajemnicą tego zamku, tej ziemi i jej samej, małej królewny, na którą ludzie patrzyli z lękiem i nie chcieli powiedzieć, dlaczego.

A potem wziął ją pod swoje skrzydła Giraldus, ponury mnich rodem z Iberii - czarny, wysoki, kościsty, z nosem drapieżnego sępa. Budził lęk w małej Annie. Postanowił bowiem wychować ją tak, by w przyszłości mogła zaświadczyć przed Bogiem, że biedny mnich nie na próżno spędził życie w barbarzyńskim kraju. A że nic tak nie przemawia do wyobraźni dziecka jak dobrze dobrany przykład, opowiadał jej o losach licznych mężów i niewiast, którzy wycierpieli najsroższe męki dla imienia Jezusowego. Pragnął jej zaszczepić owo pragnienie męczeństwa, którym sam gorzał, a którego z braku dzikich pogan i okrutnych cesarzy nijak urzeczywistnić nie mógł. Tym goręcej się modlił, by jego wychowanicy dane było wstąpić do nieba Trudną Drogą.

Snuł opowieści o świętych męczennikach, osobliwie zaś o dziewicach, które, jak owa błogosławiona Barbara, nie chcąc sprośnemu mężczyźnie oddać tego skarbu, który umyśliły Bogu poświęcić, cierpiały przez to srodze. Kaci, bowiem obnażali je, by gorącym żelazem szarpać ich kruche dziewczęce ciała i obcinali im piersi, a okrwawione rzucali na pożarcie głodnym psom. I nie widział Giraldus, że mała truchleje i przyrzeka sobie w duchu oddać się pierwszemu mężczyźnie, który ją zechce, by nic nie było już do ofiarowania Bogu, który tak strasznych wymaga ofiar.

Pewnej nocy wsunęła się do łoża Uthera i zapytała, czy jest dość wszeteczny, by uczynić z niej swoją dziewkę.

Miała wtedy trzy lata.


Giraldus rad by cały Tintagel doprowadzić do stanu świętości, lecz doprawdy lepiej by zrobił, gdyby poprzestał na biednej, udręczonej duszy pani Igerne. Co zaś do Morgan, to efekty jego zabiegów były raczej skromne, by nie rzec wprost odwrotne do zamierzonych.

Gdyby przynajmniej udało się oduczyć ją śmiać. Ten śmiech prześladował Giraldusa. Śnił mu się po nocach. Był drwiną i wyzwaniem, a przede wszystkim zupełnie nie licował z powagą, jaka przystoi przyszłej obrończyni wiary, świętej dziewicy Annie. Gromił ją więc:

- Pan nasz płakał wiele razy, a nie wiemy, czy się bodaj kiedykolwiek uśmiechnął.

Morgan spuszczała wzrok, co mnich brał za oznakę skruchy, nie wiedząc, że ukrywa w ten sposób buntowniczy, drwiący uśmieszek. A przy najbliższym posiłku zazwyczaj znajdował zaskrońca albo jaszczurkę. Giraldus, nie dopuszczając myśli o psikusach małej królewny, pewien był, że to sam Szatan próbuje mu obrzydzić życie. Żegnał się więc znakiem krzyża świętego, ale ohydne stworzenia nie znikały. Wtedy zazwyczaj wkraczał do akcji Merlin, uprzejmie proponując swoje usługi. Mnich wpadał w furię, a czarodziej unosił z lekka swoje cienkie, siwiejące brwi, patrząc nań z wyrazem niebotycznego zdumienia.

- Jak to - mówił - skoro twoje czary nie odnoszą skutku, czemu nie chcesz skorzystać z moich?

- Pilnuj się, czarowniku - syczał Giraldus - tacy jak ty nie mają wstępu do Królestwa Niebieskiego.

- A tacy jak ty - odparowywał Merlin - nigdy nie zobaczą Wyspy Jabłoni. Nie wiesz nawet, mnichu, co tracisz. - W jego zielonkawych oczach znów pojawiał się ten niepokojący błysk.

Błysk buntu. Przekory. Wesołości, za którą kryło się coś zupełnie niewesołego.

Merlin, mag kochany przez króla, a znienawidzony przez królową, nie był stałym mieszkańcem Tintagelu, lecz przebywał tu wystarczająco często, by mieć własną komnatę, do której nikt nie miał wstępu podczas jego nieobecności. O tej komnacie krążyły najdziwaczniejsze plotki. Szeptano, że są tam całe beczki krwi niemowląt, słoje z dziećmi przedwcześnie wyjętymi z łona matek, jaja smoków przygotowane do wylęgu i tym podobne okropności. Jedna z pokojowych zaklinała się nawet, że widziała tam Oko Balora, straszliwą pogańską relikwię, która może sprowadzić nieszczęście na cały zamek, a może i całą Kornwalię.

Nic z tego nie było prawdą, o czym mała Morgan miała przekonać się niebawem. Prawdą było natomiast, że czarodziej miał w sobie coś, co sprawiało, że w jego obecności ogarniał ludzi niewytłumaczalny niepokój. Zdarzało się, że przymykał powieki, a gdy otworzył je nagle, czuło się, że po komnacie skaczą niewidzialne iskry, jakby wszystkie twarze i dłonie potarł żółty morski kamień.

- To człowiek - mawiał Uther - który stworzyłby czary, gdyby one nie istniały przed nim. Ściąga je, jak północna wieża pioruny, a święty diabły.

Pani Igerne spuszczała wtedy oczy, przerażona bluźnierstwem, a Giraldus oponował zapalczywie, twierdząc, że podobne przyciąga podobne i Merlin musi być bardzo złym człowiekiem, skoro wciąż kręcą się wokół niego demony.

- Niezwykłym człowiekiem - ucinał król - i o niezwykłych myślącym sprawach; ty, mnichu, nie masz o nich nawet pojęcia, pilnuj lepiej swojego brewiarza!

Potem wprawdzie ogarniał go strach, kajał się więc i gorliwie wypełniał pokuty. Ale nie pozwolił oddalić Merlina. To mój mag, myślał z cichą dumą. Najlepszy od czasów słynnego Dila. Jego miejsce jest tu, w Tintagelu, przy moim boku, choćby cała armia Giraldusów chciała go stąd wykurzyć.


Merlin niebawem miał zwrócić uwagę na małą Morgan. A stało się to znowu za sprawą Giraldusa.

Zdarzyło się, że przybył do zamku wędrowny bard i przez cały wieczór bawił śpiewem królewską parę. Obdarowany szczodrze przez Uthera, zaszedł jednak jeszcze do kuchni, gdzie od dziewek służebnych spodziewał się lepszej nagrody. Zaśpiewał raz i drugi, zbiegła się cała służba i zabawa trwała w najlepsze. Raczono się resztkami z pańskiej uczty, popijano piwem, raz po raz jakaś para znikała w stajni, inni zaś śpiewali w głos i tańczyli, przytupując z takim zapałem, że cały zamek zdawał się trząść w posadach.

Hałasy doszły w końcu do uszu Giraldusa i święty mąż, pomstując ciężko, zszedł osobiście do jaskini rozpusty. Towarzystwo było już tak rozochocone, że kiedy jego ciemna sylwetka pojawiła się w progu, gruchnął gromki śmiech i w ogólnej wesołości nikt nie słyszał napomnień. Nikt prócz barda, który, o zgrozo, na poczekaniu złożył z nich kilka zabawnych kupletów. Tego już było Giraldusowi za wiele. Złapał wesołka za gardło i byłby go może uciszył na wieki, gdyby nie pies owego grajka, który w obronie swego pana dobrał się mnichowi do habitu, a po trosze i do chudego ciała, tak że Giraldus zawył z bólu i poniechał swej ofiary.

Habit miał jednak naderwany potężnie, i to w miejscu nieprzystojnym nawet dla świeckiej, a cóż dopiero dla duchownej osoby.

To samo da się powiedzieć o jego autorytecie.

Nazajutrz o niczym innym nie mówiono na zamku, a nawet pani Igerne z trudem stłumiła śmiech. Oczywiście opanowała się w porę, jednak uwadze małej spryciuli nie uszło to ledwie dostrzegalne drgnięcie matczynych ust. Mała spryciula wzięła je za zachętę i niebawem po zamkowym dziedzińcu przespacerował się osioł przykryty czarną płachtą, przepasaną sznurem i, jak łatwo się domyślić, nie całkiem kompletną.

Mała spryciula była pewna, że ujdzie jej to płazem, lecz tym razem się przeliczyła. Pani Igerne rozsierdziła się nie na żarty. Nie domyślając się jednak, kto jest sprawcą tego czynu, przesłuchała po kolei całą służbę. Że zaś nikt się nie przyznał, kazała dla przykładu wybatożyć kilku najbardziej podejrzanych.

Morgan znalazła się nagle w dużym kłopocie. Nie była na tyle odważna, by przyznać się do wszystkiego, ale zarazem nie mogła dopuścić, by wychłostano Bogu ducha winnych chłopców stajennych. Małe czółko zmarszczyło się jak nigdy dotąd i królewna znalazła wyjście.

Szepnęła koniuszemu, który miał dokonać egzekucji, by zaprowadził skazańców pod orzech zasadzony w dniu jej narodzin. To było jej drzewo. Jak daleko sięgały jego gałęzie, mogła robić, co chciała. Mogła nawet udzielić azylu wszystkim, których jej matka zamierzała ukarać.

- Jesteście bezpieczni w moim królestwie - oświadczyła dumnie.

- A cóż to za królestwo, moja mała? - roześmiał się Merlin, który dziwnym trafem znalazł się właśnie w pobliżu.

- Królestwo Logres! - wypaliła mała spryciula.

To było pierwsze słowo, jakie przyszło jej do głowy; może już gdzieś je słyszała, a może po prostu wymyśliła na poczekaniu, nie sądząc nawet, że mogłoby mieć jakiekolwiek znaczenie. Tym bardziej, więc zaskoczył ją wyraz zdumienia na twarzy czarodzieja.

- Zaczekajcie tutaj - powiedział dziwnie zmieszanym głosem.

Długo go nie było, a kiedy wrócił, twarz miał zaciętą i bladą, jakby po jakimś wielkim sporze. Kazał rozwiązać służących, a kiedy się rozeszli, przywołał do siebie królewnę.

- Ugłaskałem twoją matkę - odezwał się surowo. - Ale nie rób więcej psikusów mnichowi. I nie wymawiaj nazwy królestwa Logres. Nie wszyscy powinni ją słyszeć... Morgan Czarodziejko.

- Morgan? - zdziwiła się dziewczynka. Znała siebie jako Annę. Wszyscy przecież używali tylko jej oficjalnego imienia.

- To imię będziesz nosiła w królestwie Logres.

Coś takiego było w jego głosie, że mała poczuła się nagle bardzo nieswojo.

- Czemu mi to mówisz?

- Ba! - roześmiał się niespodziewanie. - Mam słabość do ludzi, którzy z dwóch możliwości wybierają trzecią.

Od tego dnia czarodziej praktycznie przejął wychowanie Morgan, tak że ponura sylwetka Giraldusa powoli rozwiewała się w jej pamięci. Zamiast krwawych historii męczenników, mała królewna słuchała teraz dawnych legend i baśni, z których wiele było równie pięknych, jak ta o Tristanie i Izold Złotowłosej. Niebawem zresztą mogła je już czytać sama, gdyż Merlin nauczył ją tej sztuki. W jego komnacie było wiele ksiąg, starych i nowych, a wszystkie piękne, bogato iluminowane, pełne jarzących się barw i fantastycznych kształtów. Później poznała pismo ogamiczne i runy, pismo magów. Nauczyła się wielu zaklęć. Teraz mogłaby już samą siłą woli podrzucić mnichowi jaszczurkę na talerz. Tyle, że teraz, wobec tylu cudów, jakie otwierały się przed nią każdego dnia, straciła jakoś ochotę do tak trywialnych zabaw.

Nastał czas wypraw do lasu, gdzie przy odrobinie szczęścia i wyobraźni można było spotkać wróżki, elfy i innych mieszkańców Zaczarowanego Kraju. A nawet i dawnych bogów, którzy przecież wcale nie umarli, lecz żyją nadal w ludzkich sercach.

- I nigdzie więcej? - pytała Morgan, trochę zawiedziona.

A Merlin uśmiechał się.

- To, co żyje w sercu człowieka, prędzej czy później pojawi się przed nim także w widzialnej postaci.

Morgan wierzyła mu, bo chciała wierzyć. Wróżki były piękne. Elfy urzekały smutkiem przyczajonym na dnie ogromnych, świetlistych oczu. Karły śmieszyły do łez. Dawni bogowie zaś, których nigdy nie spotkała, zdawali się nieść w sobie przepastną tajemnicę; jej cień udawało się czasem uchwycić w migotaniu gwiazd. Tylko cień, nic więcej. Ale ten cień wystarczał, by wysilać umysł i w pogoni za Tajemnicą penetrować to, co bliskie i na pozór znane, lecz przed uważnym i czujnym wzrokiem odsłaniające małe cuda.

A Merlin mówił:

- W mgłach, otulających nasze wyspy, w migotaniu liści na wiosnę, w wyciu wiatru, który przynosi głosy z innego świata, nic nie jest tak prawdziwe, jak myślisz; ani tak nieprawdziwe. Nasze drzewa mają po tysiąc lat i więcej i może jeszcze pamiętają tych, którzy żyli tu przed nami, otwarli drzwi nieba i piekła, pozwolili spotykać się ze sobą mieszkańcom trzech światów i nie zostawili po sobie nic prócz zagadki. Bo musisz wiedzieć, Morgan, że żył tu kiedyś lud, który potrafił przenosić wielkie bloki kamienia, większe niż te, z których zbudowany jest Tintagel, i ustawiać je tak, by odmierzały dni i godziny. A w dni szczególne księżyc wznosił się nad nimi niczym wielka hostia nad ołtarzem z kamieni, i do dziś to czyni, posłuszny rozkazom wydanym przez usta, które dawno już obróciły się w proch. Oni odeszli, maleńka, odeszli do Zaczarowanego Kraju i nie wrócą tu nigdy, gdyż każde dotknięcie ziemi oznacza dla nich śmierć. Pamiętasz Osjana? Był poetą. Przez trzysta lat śpiewał na dworze królowej elfów, a potem zatęsknił za swoim domem i wrócił, ale rozsypał się w pył, ledwo jego ręka spoczęła na klamce. Pamiętasz Maeldune’a? On także spędził trzysta lat na Wyspach Zachodnich, a potem zabiło go zwykłe jabłko, które ktoś rzucił mu z brzegu... A więc oni nie wrócą, Morgan. Nie zostawili po sobie miast, świątyń, domów ani dróg, lecz tylko te dziwne kamienne kręgi, esencję własnej duszy, esencję tajemnicy.

I mówił jeszcze:

- Wszyscy jesteśmy sługami Tajemnicy, Morgan. Królowie i prosty lud, kapłani i wojownicy, bogowie i demony, Panie Avalonu i wesołe leśne skrzaty, i wszystkie zwierzęta, drzewa i gwiazdy jaśniejące na niebie, i nawet najwyższy, jedyny, prawdziwy Bóg musi porzucić swoją chwałę i wszystkie imiona, by stanąć z Nią twarzą w twarz. Tylko tępy Giraldus, urodzony pod jasnym iberyjskim niebem, może wyobrażać sobie, że rzeczy twardo stoją na swoich miejscach, że słońce jest słońcem, a cień cieniem, że mrok umyka przed światłością jak noc przed nadchodzącym dniem. On nienawidzi naszych wysp, uważa, że stworzył je diabeł w chwili boskiej nieuwagi; nienawidzi naszej prawdy, która jest prawdą wiatru, koni i mgieł, pędzących przed siebie w wiecznej pogoni za Nieznanym. Jasność jest w mroku, a mrok w jasności, to co widzimy, to tylko ruch, triumfalny gest rzeczy wydobywających się z niebytu i ich dumne, bezlitosne odejście; to Bóg, Morgan, Bóg wychodzi wtedy poza siebie, On, Stworzyciel, wieczna światłość, która wyciąga rękę ku ciemności, zmiatając tym gestem wszystko, co napotka na swojej drodze; i my, stworzeni na Jego obraz i podobieństwo, usiłujemy ciągle wyjść poza własną naturę, a wtedy niszczymy i zadajemy śmierć.

Tak mówił czarodziej, a małej Morgan zdawało się chwilami, że jest szalony. I może istotnie tak było, skoro pozwalał swoim myślom błądzić po niedostępnych i niebezpiecznych ścieżkach, a dziecko czynił świadkiem tych wędrówek.

Ale poza tym uczył małą panować nad zimnem i głodem, nad lękiem, jaki ogarnia człowieka nad przepaścią i tym, który paraliżuje go w obliczu dzikiego zwierzęcia; uczył ją także jeździć konno i władać bronią, aż dorównała w tym względzie dawnym, pogańskim kobietom.

Giraldus sarkał, że małej dziewczynce potrzebna jest tylko nauka haftowania i śpiewania psalmów. Ma być wierną Bogu i posłuszną mężowi. A co więcej jest, od złego jest..

Merlin odpowiadał, że na granicy dwóch światów przydają się także umiejętności potępione.


Dziwny był to człowiek. Nawet plotki o nim były jednym wielkim zbiorem sprzeczności. Mówiono, że zrodziła go dziewica, dawno, jeszcze w pogańskich czasach, a ojcem jego był diabeł. Skąd diabeł, gdy nikomu się jeszcze o diable nie śniło? Nie wiadomo. Złośliwi zastanawiali się tylko, czy urodę odziedziczył po tatusiu, czy też raczej po mamusi, której nikt prócz diabła nie chciał wziąć do łoża. W istocie, Merlin piękny nie był. Mimo swojego wieku ciągle miał w sobie coś z pająkowatego chłystka, który zupełnie sobie nie radzi z długością gwałtownie wyrośniętych odnóży. Był za to mądry. Podobno od zawsze. Jedna z plotek głosiła, że już w kołysce miał mądrość starca, ba! - większą jeszcze, bo oto sędziemu, oskarżającemu jego matkę o konszachty z diabłem (mamusia też musiała być długowieczna, skoro doczekała inkwizycji), wypalił prosto w twarz: „Ja przynajmniej, w odróżnieniu od ciebie, wiem, kim był mój ojciec”.

To było nawet podobne do Merlina, który dość często i zuchwale mówił ludziom prawdę w oczy. Ale z pewnością nie miał okazji stawać w obronie swojej matki, jako że w tamtych czasach bękarty rodziły się częściej niż legalne dzieci, i nikt nie robił z tego problemu. Co zaś do mądrości, to widać nie była ona doskonała, skoro chłopak poddał się później trudnym druidycznym wtajemniczeniom, a ponoć i odbył podróż na Wschód, by czerpać z wiedzy tamtejszych mędrców.

Merlin ani nie potwierdzał tych pogłosek, ani im nie zaprzeczał. Nie opowiadał też nigdy o wypadkach, które miały miejsce za panowania króla Vortigerna, zwanego Nieszczęsnym. Wiadomo tylko (o ile w ogóle coś wiadomo w sprawach dotyczących czarodzieja), że druidzi zamierzali go spalić w wiklinowej klatce, otoczonej dla pewności siedmioma pierścieniami mocy. Merlin pierścienie rozerwał i wprost z miejsca kaźni udał się do pustelni świętego Germanusa z Auxerre, który niedawno przybył do Brytanii głosić prawdę o nowym Bogu. Spędził tam wiele dni i sam stał się chrześcijaninem, ale na swój dziwaczny i pokrętny sposób, budzący grozę w ludziach pokroju Giraldusa, a nawet i w wielu innych, obdarzonych znacznie światlejszym i bardziej otwartym umysłem.

Merlin przyjął chrześcijaństwo, by je zmienić. Ta wiara przyszła z Rzymu - mówił - ze środka świata. Nie można jej odrzucić, tym bardziej, że zabrania palić ludzi w wiklinowych klatkach... Ale zabrania też wielu innych rzeczy, znacznie lepszych, i do tych trzeba będzie mnichów przekonać. A jeśli nie dadzą się przekonać, trzeba ich będzie zaczarować. Powoli. Wszystko w swoim czasie. Każdy, kto znalazł się na naszych wyspach, prędzej czy później ulega ich magii. Święty Patryk, na przykład, Patricius... Tak, moi drodzy, dumny rzymski patrycjusz! Przybył nawracać Irlandczyków, a sam stał się ich największym obrońcą przed Bogiem i nawet wyjednał sobie prawo sądzenia ich w Dniu Ostatecznym. A jak to zrobił? Ano po naszemu, nie po rzymsku. To nasz obyczaj przecież, głodować pod drzwiami krzywdziciela, aż ten naprawi wyrządzone zło. A co zrobił Patryk, nasz drogi Patrycjusz? Wszedł na górę Aigle i głodował czterdzieści dni i czterdzieści nocy, aż Bóg zlitował się i wypuścił z piekła tylu Irlandczyków, ile było nitek w kapturze świętego... I rzekł jeszcze: „Skoro tak ich kochasz, Patryku, to sam osądzaj ich winy. Niech miłość zatriumfuje w końcu nad bezduszną sprawiedliwością”.

Tak, mówił Merlin, ta wiara przyszła z Rzymu, ze środka świata, ale nasze wyspy są krańcem tego świata i każda fala załamuje się tutaj, a kiedy wraca do swego źródła, nie jest już tym, czym była.


Giraldus bezskutecznie próbował przeszkodzić diabelskiej edukacji małej królewny. Ona zaś przeszła już pomyślnie wiele wtajemniczeń. Choć dziecko jeszcze ledwie dwunastoletnie, umiała przemieniać ludzi i zwierzęta w kamień, a potem przywracać im dawną formę; umiała stwarzać miraże mylące drogę wędrowcom; umiała krzesać ogień z powietrza, a wodę wydobywać wprost z ziemi. Przedmioty przyfruwały do jej rąk jak oswojone ptaki, a elfy, z którymi się przyjaźniła, snuły się nocami po zamku, budząc popłoch wśród służby. Już nie tylko mnich, ale nawet i rodzice byli tym zaniepokojeni. Merlin jednak obiecywał:

- Gdy przejdzie Próbę, skończą się kłopoty.

Zwlekał z tym jednak prawie dwa lata. W tym czasie Morgan z dziecka stała się kobietą i wielu rycerzy chętnie pojęłoby ją za żonę, nie tyle dla jej urody, ile dla przyszłej korony Smokobójcy. Morgan wyczuwała to, a może i podsłuchała jedną czy drugą rozmowę; dość, że zacięła się w uporze i nie chciała nawet słyszeć o zamążpójściu, a gorliwszych zalotników przemieniła w grupę skał, które dziś zwane są przez lud Orszakiem Czarownicy. Ani prośby pani Igerne, ani Uthera, ani nawet samego Merlina nie zdołały jej nakłonić do odwołania zaklęcia. Powtarzała tylko z jakąś cichą, nieubłaganą nienawiścią:

- Są teraz tym, czym byli zawsze; ich serca są z kamienia, niechże, więc trwają w tej postaci do dnia Sądu.

Merlin popatrzył na nią dziwnie i na moment spuścił wzrok. A potem przytulił ją, raz jeden w życiu, i powiedział cicho:

- Dziś w nocy przejdziesz Próbę.


Siedziała przy oknie, ogarniając wzrokiem ciemne pasma wzgórz i księżyc, wczepiony w zielonkawy szafir nieba. Z wolna dojrzewała w niej świadomość, że po raz ostatni widzi go w ten sposób. Nie miała pojęcia, na czym ma polegać Próba, wiedziała jednak, że jutrzejszy księżyc będzie już inny. Nieodwołalnie. Na zawsze. Radosna niepewność wibrowała w niej aż po koniuszki włosów. Nawet paznokcie pulsowały krwią w oczekiwaniu tego, co miało się stać. Merlin jednak ciągle nie nadchodził. Raz i drugi podeszła do drzwi, nasłuchując jego kroków. Nic się nie działo. Zdjęła płaszcz, którym zdążyła się już owinąć, gotowa do drogi. Znów usiadła przy oknie. Księżyc był coraz wyżej, zdawało się, że widać jego powolny, nieubłagany ruch. Podniecenie zaczęło ustępować miejsca złości, a potem znużeniu; nagle to wszystko wydało jej się czymś bezsensownym, niepotrzebnym, nieledwie śmiesznym. Przez chwilę czuła chęć, by zrezygnować, zadowolić się tym, co już zna i potrafi; może nawet wziąć sobie za męża jakiegoś rycerza z dalekich stron, uciec wraz z nim daleko od Tintagelu, Merlina, jego czarów i jego szaleństwa, ale wtedy stanęli jej w oczach wszyscy fałszywi zalotnicy i wzdrygnęła się. Nigdy.

W tej samej chwili drzwi skrzypnęły cicho i Merlin gestem zaprosił ją do wyjścia. Coś ją ścisnęło w gardle. Ale nie było już odwrotu. Bezszelestnie wymknęli się z zamku i weszli na jakąś ścieżkę, ledwie widoczną we mgle. Merlin jednak szedł pewnym krokiem. Widać dobrze znał drogę.

Wkrótce wyszli na rozległą równinę, gdzie w słabym świetle księżyca zdawali się stać kręgiem jacyś ludzie, spleceni ramionami.

- Taniec Gigantów - powiedział cicho Merlin. - Mówiłem ci już o kamiennych kręgach. Oto największy z nich. Tu bije źródło mocy. Tu przejdziesz Próbę, Morgan le Fay.

- Mam walczyć z nimi? - zapytała naiwnie.

- Nie. - Uśmiechnął się. - Masz odpowiedzieć na pytanie. Tylko jedno pytanie.

Giganci z bliska nie byli już podobni do ludzi. To były zwykle bloki kamienia, ustawione w taki sposób, że górne, poprzeczne belki sprawiały wrażenie wyciągniętych ramion. Zwykłe? Nie. Było w nich coś naprawdę szczególnego. Wyczulone zmysły Morgan nie dały się zwieść. Merlin nie kłamał. Tutaj rzeczywiście biło źródło mocy.

- Siadaj - powiedział mag, wskazując jej podłużny, leżący na ziemi kamień. - To Niebezpieczne Miejsce. Cokolwiek się stanie, nie opuszczaj go aż do świtu.

- A co się może zdarzyć?

- Nie wiem.

- Jak brzmi pytanie? - zapytała Morgan, próbując nadać głosowi jak najbardziej rzeczowy i obojętny ton.

- Posłuchaj - odrzekł poważnie Merlin - posłuchaj uważnie i zastanów się, ku czemu skłania się twoje serce; wiedz bowiem, że kiedy nastanie świt, nie będzie już odwrotu i spełni się to, co wybierzesz. A wybierzesz na wieczność, Morgan le Fay. Rozważ więc dobrze, co wolisz: spędzić na ziemi tysiąc lat w szczęściu, rozkoszy i pełni mocy, potem zaś bezpowrotnie obrócić się w proch, czy też w bólu dopełnić zwykłej miary ludzkiego żywota, z nadzieją na wieczne życie, które obiecują wyznawcy nowego Boga.

Powiedział to poważnie. Śmiertelnie poważnie. Pytanie tylko z pozoru należało do tych, jakimi z lubością przerzucają się teologowie. Morgan zbladła, gdyż poczuła, że w tej chwili naprawdę ważą się losy jej duszy.

Na odpowiedź miała całą noc.

Jedną noc.


Czy naprawdę jedna noc może przesądzić o kształcie wieczności?

Tak, jeśli człowiek potrafi dokonać wyboru. Morgan nie umiała. Są słowa, które paraliżują od środka, a są to słowa: wieczność, nieskończoność, zawsze, nigdy, nic. Słowa nie na ludzką miarę, przywleczone na ziemię z jakiegoś innego wymiaru, przytłaczające swoim ogromem, urągające naszej niedoskonałości. Czternastoletnia dziewczynka pogubiła się całkiem w ich bezmiarze; czy można ją za to winić?

Świt nad Tańcem Gigantów wstał szary, beznadziejnie szary. Merlin w milczeniu wyprowadził dziewczynę z kręgu. Jego twarz była nieprzenikniona, nie malowało się na niej żadne uczucie.

- Nie umiałam wybrać - odezwała się Morgan.

- Wiem.

I dalej szli w milczeniu. Szli kilka dni, gdyż droga do Kręgu, nie skracana magią, była długa. Bardzo, bardzo długa.

- Czy to znaczy - odważyła się zapytać, gdy wiatr niósł już wyraźny zapach morza, a na horyzoncie zamajaczyły wieże Tintagelu - że nie będzie dla mnie miejsca w królestwie Logres?

Merlin wzruszył ramionami.

- Należysz do królestwa Logres i nie ma na świecie siły zdolnej to zmienić. Nie zaznasz już jednak takiego szczęścia, jakie dla ciebie wymarzyłem. Brak wyboru też jest wyborem, moja panno, tyle, że najgorszym z możliwych. Czy wiesz - dodał od niechcenia - że prostacy nazywają Taniec Gigantów Stonehenge, Kamienne Szubienice?


Coś się w niej załamało. Pękł ów szczelny kokon czarów, zaklęć i wtajemniczeń, w którym żyła dotąd bezpiecznie, mając wrażenie, że wchodzi po łagodnych, szerokich schodach, prowadzona za rękę przez potężnego czarodzieja. Szczyt wydawał się już blisko, nieomal w zasięgu ręki; wystarczy zrobić jeszcze krok, pchnąć drzwi... A jednak czegoś zabrakło, za ostatnim stopniem czyhała przepaść, otchłań niemożliwego wyboru.

Czuła się zdradzona i oszukana. Zrozumiała nagle, że gwiazda jej życia, która zdawała się stać już prawie w zenicie, nigdy nie oderwała się od ziemi, nie wzniosła ani o cal nad horyzont. Nie była już wróżką i przyjaciółką elfów. Lustro pokazywało jej twarz brzydkiego, niekochanego dziecka, zaszczutego przez obojętność ojca, cichą niechęć matki, giraldusowy obłęd męczeństwa i niebezpieczne, niezrozumiałe wymagania Merlina. I nie było nikogo, kto by ją zwyczajnie przytulił, rozśmieszył, otarł łzy; nie było miłości, która rozprasza lęki. Merlin uśmiechał się często, ale nie do niej, lecz do tych obrazów, które widział pod powiekami. I rycerze, i służba, wszyscy się śmiali, bo naród ten w ogóle skory jest do śmiechu, ale to wszystko było gdzieś obok, daleko. W całym tym żywym, wesołym tłumie ona jedna nie miała swojego miejsca. Mogła się teraz bawić do woli świecidełkami swoich zaklęć i czarów, ale...

Sama.

Jej spojrzenie stało się niespokojne, ruchy niepewne. Z nikim nie mogła nawet porozmawiać o tym, co się stało, za to płakała po nocach i potem wstawała blada, z oczami podkrążonymi od łez i niewyspania.

Kobiety kiwały głowami: dojrzewa do zamęścia.


Rozdział drugi

Artur


Nic nie mogło wyrwać Morgan z apatii, nawet choroba Uthera. Z dziwną obojętnością patrzyła, jak ten mocarz o ciele niedźwiedzia zmaga się z gorączką i w końcu ulega jej niczym małe dziecko. Widziała bezskuteczne zabiegi Merlina, jego rosnący niepokój i ciągle nie docierało do niej, że ojciec może wkrótce umrzeć. To wszystko było jak sen, niezrozumiały i absurdalny. Uther nigdy przedtem nie chorował. Nie lubił chorób. Irytowały go. Gdy któryś z rycerzy leżał złożony niemocą, z dala omijał jego komnatę. Wyjątek stanowili ci, którzy stracili rękę czy nogę podczas którejś z niezliczonych wojen. Do nich król odnosił się z szacunkiem, a nawet z pewną pokorą, jak gdyby czuł się winny, że sam, spędziwszy całe życie z bronią w ręku, wciąż jest zdrów i cały. „Wy - powtarzał - najwięcej oddaliście Brytanii i swemu królowi; szczęśliwsi od was są nawet ci, którzy już ziemię gryzą. Lepiej nie żyć wcale, niż żyć pół na pół. Nawet bogom trudno przychodzi to znieść”. I strącał na ziemię kilka kropel wina na cześć Nuady o Srebrnej Ręce, boga, który oddał dłoń, by zyskać wiedzę.

Śmiertelnie bał się choroby i kalectwa, a teraz sam leżał, majacząc. Merlin miał coraz mniej nadziei na jego wyzdrowienie. Nic nie mówił, lecz jego pochmurna, zasępiona twarz mówiła niedwuznacznie, czego się spodziewać. Aż wreszcie rzekł do pani Igerne:

- Módl się, królowo. Może twoja modlitwa odniesie większy skutek niż moja lekarska sztuka.

Ona zaś spojrzała mu głęboko w oczy i rzekła:

- Wiesz dobrze, Merlinie, że nie mogę się modlić tak, jak modliłam się kiedyś za księcia Hoela; a jeśli Bóg nie wysłuchał wtedy moich próśb, tym bardziej nie wysłucha ich teraz.

Merlin spuścił wzrok.

- Wiem - powiedział cicho. - Zawiniłem, pani, wobec ciebie, choć Bóg mi świadkiem, sądziłem, że wszystko inaczej się ułoży. Uther wart był miłości. Wierzyłem, że i ty to kiedyś odkryjesz.

W spojrzeniu pani Igerne nie było nic prócz żalu i cichej nienawiści.

- Skoro tak - mag westchnął - użyję czarów, by jeszcze na chwilę odzyskał przytomność i mógł ogłosić swoją ostatnią wolę.

I tak się stało.

Wszyscy zebrali się w komnacie umierającego, a wtedy Merlin wypowiedział zaklęcie i król otworzył oczy. Nie były to jednak oczy ozdrowieńca. W ich głębi ciągle czaiła się gorączka. Uther mówił z trudem przez suche i ściśnięte gardło:

- Anno, niewiele ci mogę zostawić prócz moich grzechów i tego zamku, który pamięta czasy dobrego króla Marka i jeszcze dalszych naszych przodków. Bierz ten zamek, córko, lecz nie bierz korony. Jest za duża na ciebie. Jeśli nie sięgnie po nią ten, którego spłodziłem kiedyś pod postacią diuka Gorlois - skrzywił się, jakby to wspomnienie napełniło go bólem - królestwo się rozpadnie. Nic już nie mogę na to poradzić. ¯egnaj, Anno. Ciebie także kochałem na swoi sposób.

I kazał wyjść wszystkim prócz pani Igerne.

Nie było to czułe pożegnanie. Wyglądało zresztą dokładnie tak, jak można się było spodziewać. A jednak, kiedy Morgan ujrzała ojca na mokrym od potu posłaniu, skurczonego i bezbronnego, kiedy na jego twarzy siedział już czarny pająk śmierci, ten, którego nie można odpędzić, który zsuwa się za człowiekiem do grobu, coś w niej drgnęło boleśnie i przez moment poczuła, że chce być na miejscu pani Igerne, by trzymać jego głowę w ostatnich chwilach i szeptać mu do ucha słowa pocieszenia. Ale nie zrobiła żadnego gestu, tylko przyklęknąwszy na jedno kolano, w miejscu, gdzie nie mogła jej dotknąć wyciągnięta w geście błogosławieństwa dłoń Uthera, rzekła cicho:

- Żegnaj, ojcze.

Za drzwiami zaś szybko starła łzy i powiedziała krótko do rycerzy zebranych na dziedzińcu:

- Teraz ja jestem waszą panią tak na wojnie, jak i w czasie pokoju.

Wielu uśmiechało się, słysząc te słowa w ustach czternastoletniej dziewczynki. Wkrótce jednak miało się okazać, jak bardzo jej nie docenili. Nauki Merlina nie poszły w las. Młoda królewna władała mieczem nie gorzej niż niejeden rycerz, a determinacją mogłaby obdzielić pół armii. Bywało, że na oślep rzucała się w największy zamęt bitwy; szukała śmierci. Lecz wszystkie ostrza omijały ją, nie doznała nigdy nawet najmniejszego zadraśniecia.

- Chronią ją czary Merlina - szeptali rycerze.

Nie mogli wiedzieć, że chroni ją diabelska przewrotność kostuchy, która nigdy nie wyciąga ręki po tych, którzy sami pragną jej dotknięcia.

Tak, więc z dnia na dzień rosła sława córki Uthera Smokobójcy, a wraz ze sławą - ilość okazji do kolejnych potyczek. Stało się bowiem tak, jak przewidział umierający król: kraj ogarnęła wojna domowa Wielu książąt starało się o rękę Anny, naiwnie wierząc, że wraz z koroną jej ojca zdobędą panowanie nad sporym obszarem Brytanii. Młoda królewna przepędzała ich bez litości; jeśli nie skutkowała grzeczna odmowa, niefortunny zalotnik mógł zostać obrzucony stekiem obelg, a parę razy nawet spuszczono psy. Jeden z drugim odgrażał się potem, że wróci, ale już nie ze ślubnym darem, lecz z obrożą dla piekielnicy. Jeden znikał na zawsze, drugi jednak dotrzymywał obietnicy i trzeba było bronić zamku albo staczać bitwę w okolicznych lasach.

Po koronę Uthera chciał sięgnąć nawet krwawy Hengist, wódz Saksonów. Zgubiła go jednak zuchwałość. Dufny w swoją męską urodę, podszedł pod same mury Tintagelu.

- Dogodzę ci jak żaden dotąd! - krzyknął.

- Ja tobie też - odrzekła Anna, chwytając łuk jednego z najbliżej stojących rycerzy.

Strzała trafiła Hengista w oko i głęboko przeszyła mózg, tak że nieszczęśnik skonał, zanim jeszcze przebrzmiał okrzyk radości na murach zamku. Saksoni odeszli wtedy, by go pogrzebać, ale zarazem podzielili się na liczne bandy, istne stada szczurów, prawie niemożliwe do wytępienia.

Młoda pani Tintagelu, rozgrzana łatwym zwycięstwem, nie widziała w tym większego problemu.

- Wydusimy ich po kolei.

- Teraz trudniej będzie z nimi walczyć - zauważył Ulfin, najstarszy rycerz Uthera, jego powiernik i prawa ręka we wszystkich sprawach, niekoniecznie związanych z wojennym rzemiosłem. Anna go nie lubiła. Rude włosy, chuda twarz i lekko skośne oczy nadawały mu lisi wygląd. Poza tym miał obrzydliwy zwyczaj smarkania na podłogę i wycierania potem ręki o grzbiety psów, co bawiło rycerzy, ale ją doprowadzało do szału. Teraz więc, choć w duchu nie mogła odmówić mu pewnej słuszności, warknęła krótko:

- Do tej pory jakoś dawaliśmy sobie z nimi radę.

A jednak to on miał rację. Było coraz gorzej. W dawniejszych czasach skutecznie broniły Brytanii rzymskie legiony, które teraz zostały wycofane z racji kłopotów, w które popadło samo Wieczne Miasto. Rzymianie też byli najeźdźcami, tak, lecz najeźdźcami zasiedziałymi, oswojonymi nieomal. Co zaś do Saksonów, byli to zwykli barbarzyńcy, spragnieni łupów i krwi. O ile nawet nie oni wynaleźli taktykę spalonej ziemi, stosowali ją z dużą wprawą. Strasznie było patrzeć - pisze historyk Gildas. - Na środku ulicy szczyty więźb zerwane ze swych dumnych siedzisk, kamienie z wysokich murów, kawałki ciał pokryte zakrzepłą krwią, tak że wyglądały jak przygniecione prasą do wina. Nie było grobów dla umarłych, chyba tylko ruiny ich własnych domów albo brzuchy dzikich bestii i ptaków... Część tych biednych niedobitków została schwytana w górach i wymordowana; inni, zmuszeni głodem, poddali się, by zostać na zawsze niewolnikami swych nieprzyjaciół, jeżeli oczywiście nie zostali zabici na miejscu - doprawdy wielka łaska; inni jeszcze z wielkim lamentem podążyli w nad morskie regiony...

Groza zajrzała nawet do warownego zamku Tintagel. Tylko cud mógł uratować Brytanię, i ten cud się zdarzył. Najpierw żebracy, włóczędzy i uciekinierzy, a potem już wszyscy głośno mówili o wydarzeniach w Canterbury: o tajemniczym kamieniu, kowadle i mieczu, który, według objawień miejscowego pustelnika, sam wskaże tego, któremu jest przeznaczony, przyszłego króla Brytanii.

- Nie pokój, ale miecz... - mruczał Giraldus, nalegając, by sprawdzić te pogłoski.

Tym razem Anna wyjątkowo była skłonna poprzeć mnicha. A to zakrawało na jeszcze większy cud.

Pani Igerne obawiała się jednak trudów podróży, ustalono więc, że zostanie w Tintagelu pod opieką najlepszych rycerzy, Anna zaś i Giraldus pojadą do Canterbury w asyście kilku zbrojnych.

Podróż przebiegała nad podziw spokojnie, po części dlatego, że ta połać kraju była już doszczętnie zniszczona i hordy najeźdźców siłą rzeczy musiały przenieść się gdzie indziej. Spalone wioski i pola przedstawiały widok, który przywodził na myśl stare legendy o Ziemi Jałowej, i niejeden z rycerzy żegnał się trwożnie, sądząc, że nieświadomie przeszli już niewidzialną granicę oddzielającą świat żywych od tych nagich wzgórz, gdzie nie ma nic, tylko upiory i czarownice, i jedno co może się zdarzyć, to straszne przygody duszy, które można przypłacić potępieniem wiecznym. Ale nawet mniej zabobonni czuli się nieswojo w tej opustoszałej krainie, gdzie tak niedawno jeszcze drogi roiły się od kupców, a w każdej wsi można było znaleźć serdeczną gościnę. Nawet Anna przestała dowierzać swoim czarom. Nie pozwoliła jednak zawrócić z drogi, choć wielu, w tym i Giraldus, nakłaniało ją do tego.

Zachowywała się jak lunatyczka albo ślepiec, który raz znalazłszy ścieżkę, idzie nią, bo nie ma siły szukać innej.

Niebawem zresztą nastroje się poprawiły. W miarę zbliżania się do Canterbury spotykało się coraz więcej ludzi na drogach. Byli wśród nich i panowie ze swymi drużynami, i mnisi, i wieśniacy, i kupcy. W gromadzie szło się weselej. Niektórzy wędrowali z okolic nie tkniętych jeszcze wojną, i ci mieli spore zapasy zboża i wina. Wieczorami, więc krążyły dzbany, a z ochrypłych gardeł wyrywały się pieśni zdolne odstraszyć każdego Saksona, który niebacznie zapuściłby się w pobliże obozowiska. A rycerze Anny śpiewali o jej czynach. Niejeden zwierz, oho, i niejeden Sakson podobny do zwierza zrosił krwią murawę, gdy dosięgła go, oho, jej strzała, szybka jak promień księżyca na wodach potoku. I nie taili bynajmniej, kto zabił Hengista ani w jaki sposób dziewicza królewna rozprawiła się z zalotnikami.

W ten sposób rosła legenda Niedostępnej.

Anna słuchała tych pieśni i pochlebiały jej one, gdyż jej serce ciągle pozostawało w uśpieniu i nie pragnęło innych hołdów niż te, które rycerze składają swojemu wodzowi. Gdyby w tym czasie zapytać ją, czym jest szczęście, odpowiedziałaby zapewne: To zamęt bitwy, w którym wszystkie siły potęgują się tak, że nie ma już walczących, a tylko sam ruch, krzyk i szczęk mieczy, sama walka, która pozwala na moment zapomnieć...

Morgan. Morrigan, krwawa bogini, zagubione dziecko na pograniczu dwóch światów.

Tak dojechali do Canterbury. Późniejsi poeci będą mówić o mieście i ogromnej katedrze, ale w tych czasach była to wioszczyna zagubiona w lasach, i nie tylko o katedrze, ale nawet o zwykłym kościółku nikomu się tu jeszcze nie śniło. Był tylko zwykły drewniany krzyż, pod którym odprawiał nabożeństwa Dubricius, miejscowy pustelnik. Swego czasu odłączył się on od wielkiej wspólnoty mnichów z Glastonbury, czym zasłużył sobie u nich na miano obłąkanego, u ludzi z wioski zaś przeciwnie, cieszył się sławą proroka i świętego. Jemu samemu zdawało się być równie obojętne tak jedno, jak i drugie. Żył sobie spokojnie w swojej pustelni przy źródle i kontemplował odbicie Boga w migotliwej powierzchni wody; kiedy jednak pożoga i śmierć zaczęły hulać po kraju, Dubricius modlił się widać żarliwiej niż inni, gdyż Bóg wysłuchał jego próśb i zesłał znak.

Jakim cudem ludzie zwiedzieli się o nim tak szybko, pozostanie ich tajemnicą i wojny. Faktem jest jednak, że kiedy obok krzyża pojawił się kamień, a na nim miecz wbity w kowadło, do cichej, zagubionej w lasach wioski zaczęły napływać tłumy. Jak w życiu człowieka bywają chwile, gdy cała krew zbiega się do serca, tak i ludzie w chwili zagrożenia instynktownie wyczuwają, gdzie bije serce ich kraju, i chronią się w nim niby w twierdzy.

A serce Brytanii biło wówczas w Canterbury.

I tam też można było zobaczyć, że było to serce z gruntu żywotne, silne i radosne. W wesołym tłumie ani na chwilę nie ustawały tańce i turnieje. Nikomu nie udało się jeszcze podnieść cudownego miecza, wciąż, więc czekano na króla i to czekanie przerodziło się w wielki festyn. Taka już była natura tych ludzi, że gdziekolwiek zebrali się w większej liczbie, tam zaraz robiło się wesoło, choćby i nie było powodów do radości. A tym razem przecież powód był. Trudno o większy dowód łaski niebios. Rękojeść cudownego miecza lśniła nad głowami jak pochodnia, wlewając w serca nadzieję i wróżąc rychły koniec złych czasów.

Taki obraz zobaczyła Anna, wjeżdżając do wioski. Powitano ją godnie, jako córkę Uthera i pogromczynię Saksonów, z Hengistem na czele. Jej sława wyprzedziła ją. Z wysokości swojej karej klaczy pozdrawiała wiwatujący tłum, powoli zbliżając się do miejsca, gdzie dziesięciu rycerzy trzymało honorową wartę wokół miejsca cudu.

Im była bliżej, tym mocniej ogarniała ją obłąkańcza nadzieja, że los da jej drugą szansę, czyniąc wybranką Miecza.

Wielu było pewnych, że jej właśnie przypadnie on w udziale. Że wręcz byłoby niesprawiedliwością, gdyby niebo wybrało kogoś innego. Podniosły się pierwsze, nieśmiałe okrzyki, witające w niej przyszłą władczynię. I Anna chwyciła rękojeść miecza. Trzymała ją przez chwilę nieruchomo, jakby chcąc ogrzać ciepłem własnej ręki, oswoić go ze sobą. Potem szarpnęła z całej siły.

Miecz nie drgnął nawet. Ludzie zamilkli i wstrzymali oddech. Anna spróbowała jeszcze raz.

- Odejdź, córko - powiedział łagodnie pustelnik. - Ten miecz jest za duży dla ciebie.

To samo powiedział Uther o swojej koronie, pomyślała dziewczyna. Nastrój tłumu zmienił się. Już nie było słychać okrzyków radości czy zachęty, ale jęk zawodu, a potem pojedyncze śmiechy. Nie odezwała się słowem, lecz jej usta zacisnęły się niebezpiecznie. Zdawało się, że za chwilę rzuci się w ciżbę i zacznie zadawać ciosy na prawo i lewo. Opanowała się jednak i dała swoim ludziom hasło do odwrotu.

- Zapłacą mi za to - warknęła tylko na pół do siebie, na pół do Giraldusa.

- Zasmakowałaś we krwi, jak twój ojciec.

- Zostawił mi przecież swoje grzechy, czyż nie? A może i one są dla mnie za duże?

Spięła konia ostrogami i ostro ruszyła naprzód, bryzgając błotem na wszystkich, którzy stali wzdłuż drogi. Pęd powietrza ochłodził jej twarz, ale nie ochłodził umysłu. Gdyby to było możliwe, kazałaby natychmiast wracać do Tintagelu. Ale i konie, i ludzie potrzebowali odpoczynku. Wybrała więc na obozowisko miejsce oddalone od innych, położone w dolinie niewidocznej z Canterbury.

Chciała uciec od ludzi, ale wciąż ich przybywało i to ustronie także niedługo pozostało puste.

Nieopodal rozłożył się obozem pan Hektor z dwoma synami: starszym, pasowanym już na rycerza Kayem i piętnastoletnim Arturem, który nie nosił jeszcze ostróg. Patrząc na ich kolorowe namioty, Anna najchętniej odesłałaby całe towarzystwo do wszystkich diabłów, ale jakoś nie miała odwagi okazać się niegościnną w tym miejscu, które przyjmowało wszystkich, bez różnicy stanu, wieku i płci. Zresztą - pocieszała się - nie wiedzą jeszcze o jej porażce.

A jednak wiedzieli i Kay uświadomił ją o tym z właściwym sobie brakiem taktu. Tej cechy będzie mu już brakować do końca życia. Czegoś tam widać zaniedbano w jego wychowaniu, skoro potrafił zwrócić się do Anny takimi oto słowy:

- To o tobie mówią Niedostępna, córka Smokobójcy, pogromczyni Hengista... Chcesz wiedzieć? Nie wierzę w żadną z tych trzech rzeczy, a co do jednej to nawet byłbym w stanie udowodnić ci coś wręcz przeciwnego.

Pan Hektor spąsowiał na twarzy, nie wiedząc, jak przepraszać za zuchwalstwo syna. Anna odrzekła zimno:

- Nie wiem, kto cię pasował na rycerza, chyba Hengist, u którego, jak widzę, uczyłeś się dworności. Zaręczam ci jednak, że każdą z tych trzech rzeczy jestem w stanie udowodnić ci tym mieczem, który stale noszę przy boku od chwili śmierci mego ojca.

- Każdy nosi, co może - wyszczerzył zęby Kay. - Ale pamiętaj, nie próbowałem jeszcze podnieść tamtego miecza, utkwionego w kowadle. Skąd wiesz, czy nie obrażasz kogoś, kto jutro będzie twoim królem i panem?

- Zamilcz wreszcie! - ryknął pan Hektor. - Choćbyś i dziesięć mieczy podniósł z dziesięciu kowadeł, nie przestaniesz być moim synem i klnę się na Boga, sprawię ci takie baty, że przez miesiąc nie usiądziesz na swoim tronie, pyszałku.

Anna już miała odpowiedzieć, ale w tym momencie Artur, zaniepokojony odgłosami kłótni, wynurzył się z namiotu. Nie przyglądając mu się nawet, rzekła szyderczo do Kaya:

- Prędzej twój brat niż ty.


Nazajutrz była niedziela i wszyscy spotkali się na mszy, którą odprawiał Dubricius pod swoim krzyżem. A mówił wtedy jak raz o pokorze, która powinna cechować tak wielkich, jak i małych, i o tym, że kto się wywyższa, będzie poniżony i na odwrót.

Po prawdzie, niewielu go słuchało. Damy plotkowały, zerkały na rycerzy lub zwyczajnie szyły suknie, rycerze rozglądali się za pannami, kupcy rozkładali swoje towary, nie czekając na zakończenie nabożeństwa, służba miała swoje zabawy; mało, kto zwracał uwagę na to, co się dzieje przy ołtarzu. Giraldus na zmianę to wznosił oczy ku niebu, to kuksańcami starał się uciszyć najbliżej stojących.

W całym tym rozbawionym tłumie tylko Anna stała cicho, nie, dlatego jednak, by jej szczególnie trafiały do serca słowa pustelnika, lecz po prostu dostrzegła nieopodal pana Hektora z synami i zbierała siły na kolejne starcie z bezczelnym Kayem. Powoli jednak jej spojrzenie przenosiło się na Artura i chcąc nie chcąc musiała zauważyć jego niezwykłą urodę. Im dłużej zaś na niego patrzyła, tym większe ogarniało ją zmieszanie. Nie bardzo rozumiała, na czym to polega i w końcu wytłumaczyła sobie, że czuje się winna szyderstwa, którym go obdarzyła, chcąc upokorzyć Kaya. Odwróciła głowę i nie myślała o tym już więcej, aż do chwili, gdy Dubricius podniósł dłoń w geście końcowego błogosławieństwa i tłum zaczął się z wolna rozstępować, tworząc w środku pusty plac, gdzie za chwilę rycerze mieli stanąć w szranki.

Jako córce Uthera, należało się jej honorowe miejsce, ale zajął je już pan Lot z Orknei. Kiedy zaś upomniała się o swoje prawa, roześmiał się, mówiąc:

- Wywalcz je sobie mieczem, skoro tak świetnie nim władasz.

A potem dodał jeszcze, mierząc ją wzrokiem:

- Sądząc po twoim stroju, powinnaś zasiąść raczej wśród pomywaczek.

I Anna nie znalazła odpowiedzi, spostrzegła, bowiem nagle, że w istocie nie jest tak pięknie odziana jak inne damy. Nigdy dotąd nie troszczyła się o stroje, a te, które miała, nosiły na sobie ślady długiej podróży. Rycerze Lota śmiali się, a wraz z nimi i damy, zawsze rade dostrzec kogoś gorzej ubranego. A jeszcze stało się coś, co dopełniło miarki: młody Artur przedarł się przez tłum i przyklęknąwszy przed Anną, powiedział poważnie:

- Pani, jeśli pasujesz mnie teraz na rycerza, będę bronił twojej czci.

Dopiero teraz śmiech wybuchnął na dobre, a pan Lot, tarzając się prawie po ziemi, ryczał:

- Zaiste, oto rycerz godny ciebie.

- Nie ma miecza - zawtórował mu Kay - niech więc sobie weźmie ten z kowadła pod krzyżem.

Anna zdołała tylko wykrztusić przez zęby:

- Weź go, Arturze.

Zdawało się, że nawet wiatr na chwilę ucichł, ptaki zamilkły i nawet słońce zatrzymało się na moment w swojej wędrówce po niebie, tak wielka cisza się stała, gdy cudowny miecz zabłysnął w ręku młodziutkiego giermka.

Tego się nikt nie spodziewał. To był policzek. Zniewaga, której dopuściło się niebo wobec wszystkich panów Brytanii.

Kay pierwszy odzyskał mowę.

- Jesteśmy w bajce - mruknął niby do siebie, lecz tak, by inni mogli dobrze to usłyszeć - dzieci będą nami rządzić.

- To nie najgorsze, co mogło nas spotkać - odrzekł poważnie pan Hektor.

Był jednak w tym sądzie odosobniony. Ludzie po prostu nie chcieli przyjąć do wiadomości tego, co się stało. Podniosła się wrzawa, żądano jeszcze jednej próby. Dubricius wprawdzie krzyczał, że nie wolno podawać w wątpliwość boskiej wyroczni, lecz nikt go nie słuchał. Rycerze utworzyli zwarty krąg wokół Artura i przez chwilę zdawało się, że będzie musiał dopiero, co zdobytym mieczem torować sobie drogę. Pan Hektor już stanął obok syna, by w razie, czego walczyć u jego boku, gdy nagle na plecy rycerzy posypały się kamienie. To prosty lud, pozbawiony własnych ambicji, za to wrażliwy na znaki z nieba, zdecydował się poprzeć Artura. I ten lud, co gorsza, miał wyraźną liczebną przewagę. Rycerze skorzystali więc skwapliwie z faktu, że Dubricius wciąż nawoływał do spokoju, i zaczęli się nawet po trosze wykręcać z całej sprawy, mówiąc, że i oni godzą się z wolą niebios i chcieli się tylko upewnić, czy nie zaszła jakaś pomyłka. Ale pomyłka nie zaszła i Artur jeszcze tego samego dnia został koronowany na króla całej Brytanii.

Tyle, że niewielu to widziało, bo prawie wszyscy rozjechali się do domów.

Została tylko Anna z Giraldusem i rycerzami, pan Hektor, Kay i niejaki Gawain, ten sam, który później zasiądzie na jednym z pierwszych miejsc przy Okrągłym Stole. Oraz naturalnie wieśniacy, którzy jako pierwsi uznali w Arturze swego króla i przysięgli zaciągnąć się pod jego sztandary w walce z Saksonami. Wielu z nich zostanie później rycerzami, jak sławny Parsifal Walijczyk, o którym jeszcze będzie mowa przy innej okazji.

Wróćmy jednak do tej niewesołej uczty koronacyjnej, która wszystkim po trosze wydawała się snem, ani cudownym, ani koszmarnym, lecz po prostu dziwnym; i naprawdę było coś dziwnego, nierzeczywistego w tych ogniach na polanie, w scenerii przywodzącej na myśl bardziej obrzędy druidów niż koronację chrześcijańskiego króla, a także w nim samym, dzieciaku przybranym w koronę. Tylko wieśniacy nie budzili wątpliwości. Wieśniacy mają już to do siebie, że raczej trudno ich wziąć za zjawy ze snu. Oni jedni wyglądali na szczęśliwych, ale też najszybciej upili się winem, które zostawił pan Lot z Orknei wyjeżdżając w pośpiechu.

W końcu już tylko Artur, Anna, pan Hektor i Dubricius zostali przy ogniu, oraz Cavall, wierny pies Artura, który raz po raz spoglądał mu w oczy, jakby na swój psi sposób chciał powiedzieć, że jest największym, najmądrzejszym i najwspanialszym panem na świecie.

- Tak, Cavallu - westchnął Artur, machinalnie drapiąc go za uchem - mamy koronę, ale pewnie nie na długo, skoro Bóg zapomniał dodać do niej warownych zamków, rycerzy i pieniędzy.

- Nie bluźnij - zganił go Dubricius. - Nie możesz wiedzieć, jak daleko rozciąga się nad tobą Jego opieka.

- Możesz liczyć na mnie i moich rycerzy - odezwała się Anna.

- Sądzę, że i na Aureliusza Ambrozjusza - dodał pan Hektor. - To Rzymianin, krewny króla Leodegrance’a; jest równie rozkochany w naszych wyspach, co Leodegrance w rozkoszach Rzymu. To pyszna rodzinna historia. Leodegrance rwie się bronić Wiecznego Miasta przed brudnymi Germanami Odoakra, a tymczasem Aureliusz, rodowity, jak by nie było, Rzymianin, ma gdzieś ostatni rozkaz cesarza i zostaje ze swoim legionem w Brytanii. Z tego, co wiem, ma duże doświadczenie w walkach z barbarzyńcami.

- I nie lekceważ tych ludzi - Dubricius wskazał ruchem głowy na śpiących wieśniaków. - Od lat już żyję wśród nich i wiem, jak straszni są, gdy przychodzi do walki. Cały zastęp Rzymian nie może dać rady jednemu Gallowi, zwłaszcza jeżeli wezwie on na pomoc żonę”...

- To Juliusz Cezar?

- Ktoś, kto na pewno wiedział, o czym mówi.

Po tych słowach Dubricius pożegnał się, gdyż chciał jeszcze przed świtem dotrzeć do swojej pustelni. Pan Hektor także był zmęczony i udał się na spoczynek. Artur i Anna zostali sami. Długo żadne z nich się nie odzywało. Artur rozgrzebywał patykiem popiół, dmuchając lekko, by rozniecić żar. Nieśmiało zerkał na dziewczynę, która siedziała nieruchomo, z twarzą wzniesioną ku gwiazdom, które tłumnie wyległy na czyste nocne niebo.

- Pani - młody król w końcu przerwał milczenie - nie wiem, jak ci się odwdzięczyć; chwilami mam wrażenie, że tobie, nie Bogu, zawdzięczam koronę.

Byłby, więc tak prostoduszny, że nie zrozumiał jawnej drwiny? Spojrzała na niego ze zdumieniem. Nie kpił; jego oczy były jasne, szeroko otwarte i wyrażały dokładnie to, co słowa, które przed chwilą wypowiedział. I było w nich coś jeszcze, jakaś wrodzona dobroć, prawość i szczerość, trzy rzeczy, z którymi córka Smokobójcy nie miała dotąd do czynienia, lecz które rozpoznała natychmiast bezbłędnie, bez jakichkolwiek wątpliwości. Poczuła, że blednie. O Boże, pomyślała, pomyliłeś się, ten chłopak nie nadaje się na króla, on nigdy nie przejrzy w porę zdrady, kłamstwa i podstępu, bo sam nie jest do nich zdolny; to zaledwie pół człowieka, jak dzień bez nocy, światło bez ciemności, Boże, uczyniłeś mu krzywdę, stawiając w miejscu; gdzie będą się krzyżować wszystkie nici intryg, spisków i ciemnych podszeptów; zginie, jeśli go nie ochronię, ja, wychowana w ciemności... Najchętniej objęłaby teraz jego głowę, całowałaby jego oczy i czoło, lecz nie zrobiła żadnego gestu. Widywała już w życiu ludzi mądrych, szalonych, szczęśliwych, cierpiących, skrytych, pijanych winem i miłością; nie spotkała jednak niewinnego. I pewnie, dlatego czuła się niepewnie, nie wiedząc, jak się zachować i co powiedzieć. Artur zaś, widząc jej zakłopotanie, rzekł:

- Jeżeli chcesz być sama, powiedz, a natychmiast odejdę.

- Nie. - Potrząsnęła głową, a potem dodała z lekkim uśmiechem: - Jesteś teraz królem, masz rozkazywać, nie słuchać rozkazów.

- Królem? - skrzywił się. - Czuję się raczej jak trędowaty, od którego wszyscy uciekają.

- Ja nie.

Znów nastało milczenie. W ciszy słychać było tylko zdrowe chrapanie wieśniaków, leżących pokotem wokół wygasłych już dawno ognisk, i śpiew ptaków, które budziły się powoli, przeczuwając nadejście świtu. Ale jeszcze było ciemno, tylko w powietrzu wyczuwało się poranny chłód. Anna szczelniej otuliła się płaszczem. Czuła, że drży, mniej jednak z zimna, a bardziej z niepokoju. Skąd ten niepokój? Nie chciała, by Artur coś zauważył. Wyciągnęła więc ręce, udając, że ogrzewa je w cieple tlącego się jeszcze ogniska.

Artur zrobił to samo i wtedy ich dłonie spotkały się.

Oboje wstrzymali oddech, bojąc się spłoszyć to dotknięcie, tak lekkie i nieśmiałe, że każdemu z nich zdawało się, że to tylko delikatny, lekki płatek wygasłego popiołu, unoszony przez wiatr, usiadł na chwilę na dłoni, by zaraz odfrunąć dalej.

Lecz nagle Artur cofnął rękę i nawet w tym słabym świetle Anna spostrzegła, że mieni się na twarzy.

- Pani - wykrztusił - wybacz mi śmiałość; matka uczyła mnie czci dla dam, z powodu Tej, której Bóg powierzył swego jedynego Syna. Uczyła mnie nie podnosić na nie oczu, ani nie szukać pieszczoty, nim kapłan...

Zamknęła mu usta ręką.

Noc udzieliła im ślubu, a ziemia, wiatr, woda i drzewa nie wyraziły sprzeciwu.


Rozdział trzeci

Droga


- Na ziemi Fal, zwanej dziś Irlandią - mówiła Anna, bawiąc się jednocześnie z Cavallem w prastarą i czcigodną grę „oddaj patyk” - żyło kiedyś plemię Fomoraigów. Fomoraigowie żyli sobie dość spokojnie, póki nie pojawił się na wyspach Lud Bogini, ten, z którego i my się wywodzimy, Arturze. Oczywiście, doszło do walki... Dobry Cavall. Dobry. No więc tamci przyprowadzili na pole bitwy swojego boga, zwanego Balorem. Balor miał tylko jedno oko, lecz biada temu, na kogo spojrzało: od razu stawał się niezdolny do walki, a potem umierał w męczarniach i nie było dla niego ratunku, gdyż nikt nie znał zaklęcia odczyniającego ten urok. Nawet ziemia, którą Balor ogarnął spojrzeniem, stawała się pustynią lub rodziła potwory. Cavall, nie gryź... Jak myślisz, Arturze, może w tych gadkach o Ziemi Jałowej jest jakieś ziarno prawdy? Oko Balora rzadko wprawdzie patrzyło na świat, bo było okryte powieką tak ciężką, że czterech silnych mężów ledwie mogło ją podnieść. Ale w czasie bitwy Fomoraigowie potrafili się zdobyć na ten wysiłek i zapewne wykurzyliby nas stąd sromotnie, gdyby nie Lug@ o Długim Ramieniu, który przepchnął to straszne oko do tyłu, tak że zaczęło razić własnych ludzi...

- Wiem - skrzywił się Artur - ale nie rozumiem, czemu mi to mówisz. To było dawno, poza tym Balor umarł, jak inni pogańscy bogowie.

Anna spojrzała na niego z tym uśmieszkiem, jaki zwykle ozdabia twarze osób lepiej poinformowanych.

- Bogowie tak łatwo nie umierają, Arturze.

- Być może - odrzekł opryskliwie - ale i tak nie przystoi się z nimi zadawać, kiedy chrześcijański Bóg wybrał kogoś na chrześcijańskiego władcę chrześcijańskiego narodu.

- Chrześcijański naród? O czym ty mówisz, kochany? - Roześmiała się, teraz już całkiem jawnie. A potem nagle spoważniała. - Jeśli chcesz rządzić tymi ludźmi, zobacz najpierw, co robią po lasach i u źródeł w niektóre noce. Mam ci powiedzieć, które?

- Nie wątpię, że coś robią, i to we wszystkie noce, a nie tylko w te szczególne. Nie jest to chyba nic gorszego niż nasze wczorajsze igraszki. Do czego ty mnie chcesz namówić, Anno? Zgrzeszyliśmy już wystarczająco, łącząc się ze sobą bez ślubu. A teraz, co? Pójdziemy szukać dawnych bożków?

- Nie. - Zmrużyła oczy, siadając przy nim na trawie. - Merlin zna miejsce, gdzie się ukryli. I wierz mi, umie z nimi rozmawiać lepiej niż ty czy ja.

- I nakłoni Balora, by zerknął na Saksonów?

- I na kilka innych osób.

- Jesteś szalona, Anno.

- Szalona, szalona, szalona! - Zerwała się nagle i wraz z, Cavallem, który w podskokach szarpał ją za suknię, pobiegła łąką w dół, prawie nad brzeg strumyka. - Szalona! Czarna jak czary! - Zawirowała w radosnym tańcu, a włosy wokół jej głowy utworzyły gęstą, ciemną chmurę. - Szalona i straszna! Sam król... chrześcijański król chrześcijańskiego narodu... Cavall, nie gryź! Sam król boi się, że rzucę urok...

- Już rzuciłaś.

Była naprawdę piękna w tej chwili. Artur chwycił ją mocno, drugą ręką niecierpliwie odgarniając ciemne pasma włosów z jej oczu i ust.

- Czy chcesz być moją żoną? W obliczu Boga?

- W obliczu wszystkich bogów, Arturze.

W tym momencie Cavall, myszkujący w szuwarach nad brzegiem strumyka, zaskowyczał boleśnie. Anna kątem oka dostrzegła błysk, jakby miecz ześliznął się w trawę i szybko zniknął między kępkami sitowia. Wąż - pomyślała. Pies kręcił się w kółko jak oszalały, próbując chwycić zębami bolącą łapę. W kilku susach była przy nim.

- Szybko, Arturze, przytrzymaj mu głowę!

Nożem powiększyła ranę; krew chlusnęła strumieniem i Cavall zawisł bezwładnie na ramieniu swego pana.

- Będzie żył - powiedziała Anna. Dopiero teraz zatrzęsły się jej ręce. - Będzie żył. W obozie mam zioła i cały worek zaklęć przeciwko zimnokrwistym. Merlin nauczył mnie wszystkich, co do jednego.

- Merlin, ciągle Merlin - mruknął Artur. - Anno, mieliśmy teraz wziąć ślub.

- Teraz? Mój drogi, teraz nie Bóg, ale twój pies nas potrzebuje.

Mówiła to zuchwale, lecz coś w niej ciągle jeszcze dygotało. Można mieć zioła i cały worek zaklęć przeciwko zimnokrwistym, lecz spotkania z nimi zawsze wywołują pierwotną trwogę, albo przeczucia.

Wąż odegra jeszcze w tej historii swoją gadzią rolę.


Cavall wyzdrowiał po kilku dniach, ale w tym czasie kochankowie podjęli istotną decyzję, godną przyszłej pary królewskiej: ślub - tak, ale nie w leśnej pustelni, lecz w wielkim kościele, pełnym świec i malowideł. I nie teraz, na początku drogi, lecz wtedy, gdy Brytania będzie już wolna od saksońskiej zarazy, a wszystkie jej ziemie zjednoczone pod wspólnym berłem. Twoim berłem, Arturze. Naszym berłem, Anno. Jesteś dzielna, mądra, stworzona na władczynię. Ramię przy ramieniu, moja czarna wilczyco, wywalczymy sobie tron i prawo do tronu. I nie będzie już nikogo, kto by śmiał podać je w wątpliwość. Razem, kochana, w bitwie i przy stole, w łożu, na koniu, w kościele... Poprowadzę cię, strojną w najpiękniejsze suknie, aż zbledną te dumne damy, które wczoraj jeszcze tak chętnie darzyły cię drwiną. Panowie zaś będą bić się o zaszczyt ucałowania ziemi, której dotknął twój delikatny pantofelek, a pierwszy wśród nich będzie Lot z Orknei, przyrzekam ci to ja, Artur, wybraniec Miecza i król Brytanii.

- Być może - odrzekła sucho, mniej w tej chwili widać skłonna do marzeń - ale trzeba ich jeszcze pokonać. Proszę, przemyśl to, o czym ci mówiłam. Balor czeka. Czeka już kilka wieków. Zobaczysz, do czego jest zdolny po tak długim wypoczynku.

- Jesteś diablicą, Anno. - Roześmiał się, przyciągając ją do siebie. - I nigdy nie dajesz za wygraną. To mi się właśnie w tobie podoba. Dobrze, rób, co uważasz za słuszne.

Zasnęli dopiero o świcie, znużeni miłosnymi zmaganiami. Być może właśnie tej nocy począł się ich syn, zwany przez historyków Anirem, a przez poetów Mordredem.

On także odegra w tej historii swoją gadzią rolę.


Jesteście głupcami oboje, a zwłaszcza ty, Morgan le Fay. Jak mogłaś uwierzyć w te bajki? Cóż, tak bywa z ludźmi, którzy zamiast odpowiedzieć na pytanie, próbują o nim zapomnieć. Staczają się, nie myśląc, w przepaść łatwizny i gotowi są we wszystko uwierzyć i we wszystkim kłaść nadzieję, byle tylko przekonać samych siebie, że to, co mają w zasięgu ręki, równe jest temu, co stracili.

Nie ma i nigdy nie było żadnego Balora. Jest tylko Oko Balora, ołowiana kula, w której ludzie zamknęli śmierć. Techniczny gadget z zamierzchłej epoki, militarna zabawka o dużej mocy rażenia. Mam mówić dalej? Nie zmajstrowali jej przecież Fomoraigowie, którzy nie zdołali wymyśleć nawet mechanizmu podnoszącego powiekę i musieli robić to ręcznie, jak za czasów Kaina i Abla. Ci, którzy ją stworzyli, byli dużo mądrzejsi... a przy tym jeszcze głupsi, niż wy, drogie dzieci. Zostało po nich tylko kilka wysp na oceanie, parę niejasnych legend i trochę tego niepokojącego śmiecia, które będzie przez całe wieki wyskakiwać jak diabeł z pudełka, siejąc zamęt w umysłach. Tak, Arturze. Tak, Morgan le Fay. Wiem, gdzie jest Oko, lecz wy nie będziecie tego wiedzieć. Choćby cała Brytania miała stanąć w ogniu, choćbyś miał zginąć, młody królu, a wraz z tobą najlepsi synowie tej ziemi, nie dam ci do rąk ołowianej śmierci. Jej ogień nie oczyszcza, bowiem, lecz wypala i zabija na wieki. Po takiej śmierci nie ma odrodzenia.

Bo to jest martwa śmierć.

Wiem, ludzie odnajdą ją kiedyś i otworzą powiekę, myśląc, że patrzą w samo Oko Opatrzności. Będą większymi jeszcze głupcami niż wy. Większymi nawet niż piękny lud Ys. Ach, jakże byli piękni, piękni i pełni wiedzy, którą czerpali wprost z ziemi, słońca i gwiazd...

Zamiast jednak chronić mądrość mądrością, postawili na jej straży te cacka dla ubogich, obrażające intelekt i człowieczeństwo. Nie, drogie dzieci, wam wyznaczyłem trudniejszy los, los na miarę legendy, a nie poradnika dla majsterkowiczów.

Wiem, łatwizna kusi. Ale ktoś kiedyś powie trafnie, że diabeł nie proponuje nikomu diabelskich paktów, tylko powoli, niedostrzegalnie obniża poprzeczkę. Dla was ustawiłem ją wysoko. Czeka was jeszcze coś, czego nie domyślacie się, nie możecie się domyślać, póki wasza miłość nie stanie się silniejsza od zakazów pętających dusze. Staniecie się jak ludzie z Ys, ale nie powtórzycie ich błędów. Ja, Merlin, zadbałem o to, a jeśli ja o coś zadbałem, jest to zrobione jak należy. Czeka was piękny, długi skok w historię, a ja... ja będę miał pewność, że ludzie zapomną wszystkie moje poematy prócz jednego, którego nie napiszę nigdy.


Nie słyszeli głosu Merlina; słyszały go jednak ich ciała, które stały się nagle nerwowe i niespokojne, nie pragnęły już pieszczot i łączyły się tylko w krótkich spazmach, przypominających bardziej walkę niż zabawy kochanków.

Tłumaczyli to sobie napięciem w obliczu zbliżającej się wojny. Wojnę bowiem czuło się już w powietrzu, czasami nawet w tym dosłownym znaczeniu, gdy dobiegała ich nozdrzy woń spalonej zagrody i rozkładających się trupów.

Jechali z powrotem do Tintagelu, gdzie spodziewali się znaleźć Merlina i uzyskać od niego pomoc w rodzaju tej, o jakiej myślała Anna, lub przynajmniej jakieś mądre wskazówki. A potrzebowali ich bardzo. Ponury pejzaż, znaczony szubienicami i świeżymi grobami, dawał przedsmak oczekujących ich zadań. Pokonać wrogów i przywrócić życie tej na wpół już umarłej krainie - proste, jeśli się wie, jak to zrobić. I jeśli dysponuje się czymś więcej niż kilkoma konnymi, tłumem wieśniaków i nieskończoną ilością dobrych chęci.

W jednej z tych zniszczonych wiosek wyszedł im na spotkanie starzec niemowa. Trzęsącymi się rękami chwycił za uzdę królewskiego konia. Bełkotał coś niezrozumiale, a jego wynędzniały wygląd dopowiadał resztę. Artur rozejrzał się bezradnie; jego sakiewka była pusta. Spojrzał na Annę. Jedynym, co przedstawiało jakąkolwiek wartość, była jej srebrna zapinka u płaszcza.

Bez namysłu zdjął klejnot z szyi dziewczyny.

- Wybacz - powiedział poważnie. - Nie wahałbym się, gdyby należała do mnie.

- Wiem - odrzekła. Jej oczy zwilgotniały nagle. - Arturze, jesteśmy jak jedna dusza i jedno ciało. Nie pomyliłam się. Czujesz to samo, co ja.

Starzec mamrotał coś, obracając w rękach cenny przedmiot.

A wtedy wtrącił się stary Ulfin:

- Dzieci, on potrzebuje kawałka chleba z mięsem, a nie waszych dowodów miłości.


Wędrując dalej na zachód, połączyli się w końcu z armią Aureliusza Ambrozjusza, a raczej z tym, co z niej zostało po ostatnich walkach. Sam Aureliusz, ciężko ranny, spoczywał w swoim namiocie. Przy jego łóżku siedział medyk, rozcierając w miseczce jakieś silnie pachnące zioła. Słynny Rzymianin był starzejącym się, prawie łysym człowiekiem o ogromnym orlim nosie i oczach barwy żelaza. W jego twarzy, choć wychudzonej głodem i gorączką, czuło się jeszcze wielką siłę. Patrząc na niego, Artur przestał dziwić się ludziom, którzy woleli zostać z nim w Brytanii niż wracać do ojczyzny. To był człowiek, który nie musiał do niczego zmuszać chłostą ani więzieniem. Po prostu jego wola stawała się natychmiast wolą jego podwładnych. Niektórzy wojskowi mają tę cechę, jakże zresztą przydatną w ich rzemiośle. Skąd się to bierze? Podchodząc do jego posłania, Artur odniósł przez chwilę dziwne wrażenie, że siła Rzymianina w jakiś niewytłumaczalny sposób staje się jego własną siłą. Oczy Aureliusza zabłysły na mgnienie w półmroku namiotu i zamknęły się znowu. Oddychał ciężko, na jego czole pojawiła się cienka bruzda.

- Zbliż się - powiedział cicho - trudno mi mówić. Usiądź. Jesteś moim gościem. Wiem już o tobie wszystko. Czekałem na ciebie. - Zamilkł na chwilę, a potem na jego ustach zadrżał jakby cień uśmiechu, kiedy mówił: - Brytania nie zginie. Nie może zginąć kraj, który pokochałem bardziej niż własny.

- Dla was, barbarzyńcy, zdradziłem Rzym - ciągnął z tym samym uśmieszkiem, coraz bardziej podobnym do uśmiechu przekornego chłopca. - Do diabła z Rzymem, jestem wolny! Do diabła z całą potęgą cezarów! Wiesz, co to znaczy być wolnym? Tak, wiesz. Wy wszyscy wiecie. Rodzicie się wolni i oddychacie wolnością, ona jest dla was jak powietrze. Odejdź! - niecierpliwym gestem odpędził lekarza, który chciał odsłonić okrycie i zmienić mu opatrunek. - Tak mało czasu... Wiatr nad Camlann... Wiatr na wzgórzach Barham... Kula z drewna, oto jesień. Kula z drewna, oto zima... Oczy miał szare i szedł z gałązką jarzębiny nad ciemną wodą...

Artur przez chwilę nie był pewny, czy Aureliusz majaczy, czy po prostu cytuje bez związku urywki starych poematów.

- Wiatr nad Camlann, Arturze, wiatr na wzgórzach Barham...

Nagle spojrzał całkiem przytomnie.

- Weź mój pierścień. Moi ludzie pójdą za tobą. Prowadź ich mądrze. Tyle chciałbym ci jeszcze powiedzieć... Mało czasu. Nie nauczę cię swojej sztuki, Arturze. Wojny każdy musi się nauczyć sam. Jak miłości.

Artur teraz dopiero spostrzegł, że Anna, stojąca za nim w głębi namiotu, jest dziwnie blada i patrzy na Rzymianina nienaturalnie rozszerzonymi oczami. Aureliusz jednak nie dał mu czasu, by się nad tym dłużej zastanawiał. Podniósł się nieco na posłaniu i rzekł:

- Proszę cię, zaopiekuj się Breithel. To moja żona. Gdy wyjeżdżałem na wojnę, spodziewała się dziecka.

- Gdzie ją znajdę?

- W zamku Leodegrance’a, gdzieżby indziej? I jeszcze jedno... - Oczami dał mu znak, by zbliżył się jeszcze bardziej. - Nie chcę, by Rzym pozostał w łapach Odoakra i jego zawszonych Germanów. Obiecaj mi, Arturze, że jak tylko uporasz się z Saksonami...

- Obiecuję.

W ten sposób młody król zobowiązał się do tej smutnej wojny, która nie przyniosła mu nic prócz upokorzenia.

Aureliuszowi, zaślepionemu miłością do wolnych wzgórz Brytanii, mógł się wydawać godnym następcą Cezarów. Wieczne Miasto nie podzielało jednak tej miłości i przywitało Artura nie jak wybawcę, lecz jak kolejnego barbarzyńcę: gradem strzał i kamieni. Dumne pałace i wdzięczne podmiejskie wille zamieniły się w twierdze, papież zaś, ten papież, który jako pierwszy miał być chroniony przed brutalnością Germanów, zląkł się krępych sylwetek i poznaczonych bliznami twarzy brytyjskich wojowników. Przeraziły go ich chmurne oczy i dzikie pieśni. I może wtedy właśnie po raz pierwszy zaświtała mu myśl o wysokich, jasnowłosych Germanach z plemienia Anglów; ich wygląd wydał mu się iście anielski. Powtarzał w natchnieniu:

- Anglowie... Angeli... Angoli Dei...

Potem będzie ich masowo wykupywał z niewoli, by szli walczyć przeciwko Brytom w obronie pewnych innowacji kalendarzowych. Cóż; nie pierwszy to wypadek w historii, kiedy ktoś zdobył czyjeś względy ot tak, na piękne oczy.

Papieże wolą blondynów.


Oddziałek królewski, wzmocniony teraz niedobitkami legionu Aureliusza, dzielnie posuwał się coraz dalej i dalej na zachód. W końcu lasy się skończyły i oczom znużonych wojowników ukazała się szeroka, bezdrzewna równina. Ludzie po wielu dniach zobaczyli wreszcie niebo nad głową. Wiatr przyniósł zapach morza jak pozdrowienie z Tintagelu.

Już z daleka było widać stojące pod murami hufce rycerstwa.

- To nasi! - wykrzyknął Gawain, obdarzony iście orlim wzrokiem. - Czekają, by się z nami połączyć!

Artur natychmiast pchnął ku nim posłańca z zaproszeniem na ucztę do królewskiego namiotu. Zapanowało wielkie ożywienie; wszyscy uwierzyli nagle, że panowie Brytanii opamiętali się i naprawdę chcą uznać w młodym królu swego prawowitego pana i wodza. Gdy tylko jednak posłaniec wrócił z odpowiedzią, okazało się, że nie ma powodów do radości.

- Panie - poseł czerwienił się i bladł na zmianę, a mówił tak cicho, że Artur musiał się wychylić z siodła, by go w ogóle zrozumieć - oni... nie chcą zgody. Kazali ci powiedzieć, że sami wydadzą ucztę, ale dla kruków i sępów, które nakarmią twoim... twoim...

- Ścierwem?

- Tak, panie.

- Coś jeszcze? Mów, nic ci przecież nie grozi.

- Że uważają cię za chłystka niegodnego stanąć w szranki z żadnym z rycerzy. I że powieszą cię, panie, jak psa, gdy tylko...

- Gdy tylko mnie dostaną - zaśmiał się Artur. - Ale na pewno im tego nie ułatwię. Kto stoi na czele?

- Widziałem pana Lota z Orknei, pana Uriensa z Gór...

- Daruj sobie tytuły.

- Mówili też o kimś, kogo nazywali Królem Stu Rycerzy.

- Tylko stu?

- Sam wiesz, panie, co z nich za królowie.

- Jak liczne są ich wojska?

- Liczniejsze od naszych i lepiej uzbrojone.

- A przede wszystkim dobrze wypoczęte - dodała Anna, która dotąd w milczeniu przysłuchiwała się rozmowie, teraz jednak dała się ponieść swojemu wojowniczemu usposobieniu. - Ten diabelski pomiot pewnie długo już tu stoi i tuczy się na naszych krowach. Arturze, to mój zamek. Zostań tutaj i resztę zostaw mnie.

Ostro zacięła konia i pomknęła w stronę wrogich hufców. Miała pewien plan. Babski, prosty i skuteczny. Ciągle była przecież córką Uthera Smokobójcy i dziedziczką jego korony.

- Panowie - rzekła, stając dumnie przed zbuntowanymi książątkami - przybywam do was, bo przekonałam się, że nawet niebo może się mylić w swoich wyrokach. Chciałam poddać się im z pokorą, lecz to był błąd; Artur to dzieciak niezdolny rządzić nawet własnym psem, a cóż dopiero naszym pięknym krajem. Dlatego oświadczam, że ten z was, który pokona go w bitwie, dostanie moją rękę i koronę mego ojca.

Ten plan nie mógł zawieść. Po chwili konsternacji najwięksi panowie Brytanii rzucili się na siebie jak psy walczące o kość. Z powszechnego zamętu ocalał tylko Uriens z Gór, obleśny staruch, który ocalił głowę chyba tylko dzięki własnemu tchórzostwu, oraz część rycerzy, którzy, potraciwszy swoich panów, stracili tym samym powód do dalszej walki.

Droga do Tintagelu była wolna.

Rycerze na murach natychmiast rozpoznali swoją panią i wśród okrzyków radości otwarto bramy. Nic się nie zmieniło na zamku. Ten sam strumień szemrał pod murem, na dziedzińcu kwoka wodziła swoje kurczęta i stare wierzeje skrzypiały jak dawniej, gdy Uther wyprowadzał rycerzy na wyprawy przeciw Saksonom. Anna jednak miała wrażenie, że wraca do rodzinnego domu po wielu latach. Ponura północna wieża nadal przerażała swoją zwalistą sylwetką, przybyło jej tylko pęknięć na murze. Tak, w Tintagelu nic się nie zmieniło, w niej jednak wszystko. Lub prawie wszystko.

Pierwszą osobą, o którą zapytała, była stara Beth.

- Nie żyje - powiedziała kucharka. - Zasnęła sobie cichutko na zeszłym nowiu. A malutka już była jak świerszczyk, świeć Panie nad jej duszą.

Anna poczuła jakiś chłodny powiew w okolicy serca. Znała to uczucie: jakby musnęło ją skrzydło czarnego ptaka. Ale nie dała do siebie dostępu złym przeczuciom. Nawet nie miała na to czasu. W drzwiach prowadzących do królewskich komnat ukazała się już drobna, biała sylwetka matki, a tuż za nią chuda postać Merlina.

Anna i Artur, ująwszy się za ręce, wolno ruszyli w ich stronę.

To miało być coś więcej niż powitanie

- Matko - Anna odezwała się głośno, dobitnie akcentując każde słowo - oto wybraniec nieba, król całej Brytanii...

- Mój syn - szepnęła pani Igerne, osuwając się w jego ramiona.

- Twój brat, Anno - dodał cicho Merlin.

Nie widział lub udawał, że nie widzi nagłej bladości na twarzach kochanków.


Pani Igerne nie odzyskała już przytomności. Choroba, tłumiona siłą woli czy nadziei, nie miała powodów, by zwlekać, skoro tylko owa nadzieja doczekała się spełnienia. Zaniesiono nieszczęsną kobietę do jej komnaty, gdzie kilka godzin później zmarła, bez łaski spowiedzi wprawdzie, lecz za to z łaską nieświadomości.

Dobry Bóg oszczędził matce spojrzeń, jakie jej dzieci wymieniały ponad jej łożem.

A potem Merlin wziął oboje do swojej komnaty. Przekraczając próg, Anna doznała dziwnego wrażenia, jakby na moment wróciła tamta noc w Kręgu Gigantów. To uczucie trwało tylko chwilę i rozwiało się. Było nierealne, niedorzeczne.

Mroczne wnętrze, przesycone zapachem ziół, starego drewna i czymś jeszcze, jakby zapachem burzy, ożywiało wspomnienia z dzieciństwa. Musnęła palcami okładkę księgi leżącej na pulpicie. Znała ją. To księga zaklęć, z charakterystyczną rysą w prawym dolnym rogu. Sama ją kiedyś wyżłobiła paznokciem, nie mogąc się zdecydować, czy zajrzeć do środka bez pozwolenia Merlina i pod jego nieobecność.

Zajrzała. Tylko na chwilkę. Jedno czy dwa zaklęcia, których nawet nie zdołała zapamiętać. Spodziewała się wtedy kary, lecz Merlin uśmiechnął się: to pierwsza lekcja magii, moja mała; otwierać księgi, nie pytając nikogo o zgodę.

Teraz patrzył na nich zmrużonymi oczami. Anna czuła to, choć jego twarz ginęła w mroku. Czeka - pomyślała. - Czeka i wie o wszystkim.

I nagle z całym przerażeniem poczuła, że niczego nie żałuje. Niczego. Spojrzała na Artura. Jego miłość była najlepszą rzeczą, jakiej doznała w życiu. Nie, nie będzie żałować ani jednego słowa, ani jednego pocałunku, ani jednej chwili rozkoszy. Cokolwiek się stanie, choćby ją mieli za to sądzić i zaprowadzić na stos albo oddać do jakiegoś klasztoru, gdzie spędzi resztę życia o chlebie i wodzie.

To, co było między nimi, warte jest każdej pokuty.

Hardo podniosła głowę. Czy Artur czuje to samo? Z twarzy brata nie dało się jednak odczytać nic prócz przerażenia. Mocno chwyciła jego dłoń. Była trupio zimna.

- Dzieci. Moje kochane dzieci. - Merlin w końcu przerwał milczenie, a w jego głosie dały się wyczuć nuty rozczulenia. - Sami wiecie dobrze, co się stało, i nie moją jest rzeczą pouczać was o grzechu. Zresztą - uśmiechnął się - niech mnie piekło pochłonie, jeśli kiedykolwiek nazwę miłość grzechem. Musicie jednak wiedzieć, że jest nas już w tej komnacie czworo, nie troje.

Anna i Artur spojrzeli na siebie z jeszcze większym przestrachem. O ile to w ogóle możliwe w ich sytuacji.

- Tak - ciągnął czarodziej - Anna nosi już w łonie waszego syna. Tylko jej brakowi doświadczenia można przypisać, że nie zorientowała się wcześniej. Cóż, dziecinko, moja wina. Sam zaniedbałem tę część twojej nauki, licząc na to, że dziewki kuchenne lepiej opiszą ci tę rzecz niż ja byłbym w stanie to uczynić.

- Krew, krew... - Uśmiechnął się i pokiwał głową w zamyśleniu. - Jest jeszcze coś, o czym powinniście wiedzieć. A tego już wam nie powie nikt prócz mnie. Wasz ród, dzieci, wywodzi się z Ys, miasta zatopionego przed wiekami na skutek pewnych... hm... rozmów, w których nie przemawiały miecze, lecz broń podobna do tej, jaka potem dostała się w ręce Fomoraigów. Tak, Anno, mam na myśli Oko Balora, które teraz bezpiecznie spoczywa na dnie najgłębszej z jaskiń. Może zresztą nie najgłębszej, lecz drugiej z kolei, a może w ogóle takiej sobie, niczym nie różniącej się od innych? Nie wiem, nie wiem. Zapomniałem. Osobom w moim wieku trzeba wybaczać takie luki w pamięci. Wiem - spoważniał nagle - że jako potomkowie władców Ys macie prawo do tej broni. Należała wszak do waszych przodków. Nie radzę wam jednak po nią sięgać, drogie dzieci. Dość już na tej ziemi zatopionych miast i pałaców, w których tańczą ryby. Dość też potworów, które się rodzą pod spojrzeniem Oka.

- Mam dla was coś lepszego - błysnął oczami i znów w powietrzu przeskoczyły niewidzialne iskry, a włosy lekko zjeżyły się na rękach Artura - coś dużo lepszego. Prawdziwą spuściznę Ys, Miasta Bogini. Bogini miała wiele imion, a jeździła zawsze na białej klaczy, stąd też najczęściej zwano ją Leukippą, Białokonną. Jej najtajniejsze imię brzmiało jednak Yse. W tej postaci sprawowała ona rządy ze swym bratem... i małżonkiem zarazem, Ossirem.

Kochankowie spojrzeli na siebie gwałtownie.

- Tak, tak - kiwał głową Merlin - królowie Ys wywodzą się od tej pary bogów i dlatego tradycją tego rodu jest, że bracia biorą za żony swe siostry i rządzą wraz z nimi.

- I być może dlatego to miasto musiało zatonąć - przerwał mu ostro Artur. - Trudno, by Bóg patrzył spokojnie na taką ohydę.

- Bóg - Merlin znów zmrużył oczy - patrzył na tę ohydę przez tysiące lat. Patrzył też, jak się rozprzestrzenia po obu stronach oceanu. Patrzył, jak państwa, które przyjęły Boginię, a wraz z Nią to, co nazywasz ohydą, rosną w pokoju i dobrobycie. Egipt zachowywał swoją potęgę przez tysiące lat, podobnie kraje po drugiej stronie oceanu. Wszędzie kwitła sztuka, nauka i cywilizacja. Powiem więcej: tam, gdzie ludzie wzdragali się przyjąć ten obyczaj, a chcieli zachować wiążące się z nim korzyści, dochodziło do scen prawdziwie niesmacznych, jak choćby obrzęd białej klaczy, któremu zapewne niechętnie byś się poddał, Arturze. Kocham nasze wyspy jak własne ciało, ale ta ceremonia przypomina mi raczej czyrak na tym ciele. Chcesz wiedzieć? Kandydat na króla parzył się z kobyłą białej maści - rozumiesz chyba, atrapą Białokonnej - kobyłę później ćwiartowano i na kawałkach jej mięsa kapłani warzyli rosół, w którym kąpali nieszczęśnika, o ile przedtem nie padł on pod kopytem oblubienicy. Musiał także pić ten wywar i jeść mięso, które...

- Dość - przerwał Artur. - Nie pragnę dalszych szczegółów. Na szczęście, prócz własnej siostry i kobyły, da się znaleźć w Brytanii kilka panien, które z chęcią założą koronę. Pod warunkiem, że będę mógł jeszcze spojrzeć na którąkolwiek bez obawy, że to inna siostra, o której nic nie wiem.

- Siostrę masz tylko jedną - zapewnił go Merlin - ale za to godną ciebie. To kobieta, która nie wybucha płaczem i nie zamęcza cię wymówkami, gdy zrywasz z jej piersi srebrną zapinkę i dajesz żebrakowi. Spójrz prawdzie w oczy, Arturze: jesteście jak jedna dusza i jedno ciało. Jesteście jednym w dwóch osobach... a nawet już w trzech.

- Merlinie!

- Arturze, Arturze... Bóg, stwarzając Adama i Ewę w raju, nie sądził chyba, że ich potomstwo będzie się żenić z gorylami? To, co nazywasz ohydą według ludzkich praw, jest rzeczą najbardziej boską z boskich. Któż, jeśli nie brat i siostra, zrodzeni z jednej krwi, może stworzyć związek prawdziwie doskonały? Kto ściągnie z wyżyn niebiańską harmonię i zasadzi ją na ziemi, niczym prawdziwe Drzewo Żywota? Nie lękaj się, Arturze. Razem z twoją siostrą możesz stworzyć państwo na wzór tamtych, zaginionych królestw. Tęsknię za nimi. Ich malowidła, pieśni i poematy są zdolne poruszyć nawet twoje serce, spętane powrozami ludzkich kłamstw i wymysłów. Ich wiedza... ach, ich wiedza. Sam karmię się jej okruchami, lecz wierzę, że ludzie kiedyś odkryją ją znowu po wiekach ciemnoty. Odczytają ją choćby z tych budowli, które przetrwają nas wszystkich, przetrwają aż po kres dni ziemi...

- O ile wcześniej nie znajdą się pod wodą - wtrącił sarkastycznie Artur. - Dość tego, Merlinie. Nie jesteśmy w Ys.

- Nie - odrzekł Merlin - ale Ys jest w nas. Czyżbyś nie kochał już Anny, królu?

- Na Boga! - Artur prawie się zatoczył, zasłaniając twarz rękami. - Przestań mnie dręczyć, czarowniku! Chyba zły duch cię spłodził w chwili natchnienia.

Merlin przez dłuższą chwilę przyglądał mu się uważnie, a potem nagle zamknął oczy i mruknął jakby do siebie:

- Nikt prócz mnie nie wie, że jesteście bratem i siostrą. Wasza matka nie żyje, a Giraldus nie domyśla się niczego. Za wielki grzech, jak na jego mały móżdżek.

- Na mój także, Merlinie.

- Cóż - westchnął czarodziej - skoro tak, to powiem ci tylko, że syn, którego Anna nosi w łonie, sięgnie kiedyś po swoje dziedzictwo. Będziesz musiał z nim walczyć, Arturze. Kiedy zaś do tego dojdzie, będziesz już stary i sterany w bojach, on zaś młody, silny i żądny krwi. Twojej krwi. Wydziedziczeni synowie nigdy nie przebaczają swoim ojcom. Spróbuj przewidzieć wynik tej walki, królu. Co do mnie, nie mam już nic więcej do powiedzenia.

Anna załkała rozpaczliwie. Artur rzucił się ku niej i chwycił w objęcia, tuląc i pocieszając. Jego dotyk zaczął ją z wolna uspokajać. Przez krótki moment mogło się zdawać, że znów jest tak jak dawniej.

W pewnym sensie.

A potem nagle pojęła, skąd się wziął ten nagły obraz Tańca Gigantów przy wejściu do komnaty. Otarta łzy i patrząc czarownikowi prosto w oczy, powiedziała głośno:

- Bądź przeklęty, Merlinie.

- Bądź przeklęty - powtórzył Artur jak echo.


Przeklinajcie. Przeklinajcie do woli. Gdy minie pierwszy szok, namiętność znów da znać o sobie. To będzie chyba pierwszy przypadek w dziejach, gdy żądza pomoże komuś podjąć słuszną decyzję dla dobra państwa.

Paradoks? Nie. Mądrość Merlina. Docenicie ją kiedyś.

Albowiem ja jestem tym, który umie śledzić kręte ścieżki krwi.

Krew władców Ys płynęła w żyłach Uthera. Płynęła też w żyłach pani Igerne. Dlatego połączyłem tych dwoje wbrew ludzkiemu prawu, a nawet i po części wbrew ich woli. Nie dbałem o ich szczęście, wiedząc, że w ostatecznym rozrachunku szczęściem rodziców stanie się szczęście ich dzieci.

Wasze szczęście.

I wasze królestwo.

Rozdzieliłem was później, byście mogli szukać się i odnaleźć. Abyście przystąpili do siebie z całą niewinnością waszych młodych ciał i dusz. Abyście poznali cały smak miłości, zanim poznacie wasze przeznaczenie. Swoją drogą sądziłem, że pan Hektor lepiej przygotuje cię do niego, Arturze. Nie spisał się ten potomek władców Troi, miasta, któremu przyniósł śmierć drewniany koń... Zapomniał o Bogini? Czy też po cichu żywi do Niej urazę? Tak czy inaczej, nie można już na niego liczyć.

Bo też i nie on będzie budował Logres, królestwo Słowa-Rzeczy, które wyśniłem przed wiekami ze strzępów greckich i łacińskich słów, ze swoich marzeń i wiedzy, wiedzy, która nie może zaginąć. Królestwo Logres, ostateczne spełnienie, pojednanie dawnej Bogini z nowym Bogiem, poezji z rzeczywistością i ducha z materią.

Boski Platon nie miał racji, chcąc wygnać poetów ze swego idealnego państwa. Tylko poeta, stojący zawsze na granicy dwóch światów, może wyśnić królestwo Słowa-Rzeczy.

I on jeden ma moc uczynić, by Słowo stało się Ciałem.


Pochowano panią Igerne na cmentarzu przy pobliskim kościele. Spoczęła pomiędzy dwoma swymi małżonkami: księciem Hoelem i królem Utherem Smokobójcą. Dzień był chłodny i ciemny, po niebie gnały ciężkie, szarogranatowe chmury, przetykane gdzieniegdzie jaśniejszymi pasmami w niezdrowym kolorze żółknącego papieru. Wiatr przerzucał kartki brewiarza Giraldusa, jakby chciał go zmusić do większego pośpiechu. A potem grudki ziemi spadły na trumnę i nic już, prócz krzyża, nie mogło zaświadczyć o życiu tej cichej królowej, bez własnej woli wplątanej w zamysły człowieka, który umiał śledzić kręte ścieżki krwi.

Nic prócz krzyża i jej dzieci.

Anna i Artur stali długo nad grobem, a kiedy wszyscy się rozeszli, dziewczyna odszukała grób starej Beth i rzuciła nań mały, ukryty pod płaszczem bukiecik kwiatków zebranych z okolicznych łąk.

- Była ostatnią powiernicą miłości Tristana i Izold Jasnowłosej - powiedziała głucho - a także kimś, kto mógłby być moją babką. Ale nie był. Na pewno. W rodzinach o skomplikowanej genealogii rzecz nie do pogardzenia, przyznasz... bracie.

- Anno...

- Jesteś przecież moim bratem, czyż nie? - Odwróciła się ku niemu gwałtownie i wtedy dopiero spostrzegł ślady łez na jej policzkach. - Co teraz będzie z nami?

- I z naszym synem - dodał Artur.

- I z naszym synem.

Zamilkli na długą chwilę, wsłuchując się w pisk mew i monotonne zawodzenie wiatru, który wzmagał się ciągle, krążąc między nagrobkami. Czarne włosy Anny wymknęły się spod chusty i wzburzoną falą zalały jej twarz. Odgarnęła je niecierpliwym gestem.

- A gdyby... gdyby jednak, Arturze...

Jej oczy błyszczały teraz niezdrowym blaskiem, jak w gorączce.

- Nie myśl o tym nawet.

Mógł zadecydować za nią, za nich oboje. Do miłości trzeba dwojga, do rozstania wystarczy jedno. Czy zawsze łatwiej jest niszczyć niż tworzyć, burzyć niż budować, poddawać się niż trwać przy swoim wbrew wszystkim i wszystkiemu? Pewnie tak, pomyślała Anna z goryczą. Artur patrzył gdzieś w dal, skąd napływały ciężkie burzowe chmury. Rękę zacisnął na rękojeści miecza. Wydawała się zupełnie biała.

- Wiem - odezwała się spokojnym i zdecydowanym głosem. - Wiem. Musisz wziąć sobie żonę i spłodzić z nią dzieci. Dużo dzieci.

- Ja też to wiem, Anno.

- A nasz syn... nasz syn nie będzie wiedział, kim jest. Urodzi się w małżeństwie pobłogosławionym przez jakiegoś mnicha. Choćby i przez Giraldusa. Żyje wszak jeszcze jeden z tych, którym kiedyś obiecałam swoją rękę i koronę Uthera.

- Uriens z Gór. - Artur splunął przez zęby. - Po moim trupie, Anno. Nie pozwolę ci wyjść za tego obleśnego starca.

- A jakie to ma znaczenie? - Zmrużyła oczy. - To ty, bracie, musisz wziąć sobie młodą i zdrową dziewkę, taką z biodrami jak rybacki kosz. Ja... ja chcę pozostać wierna twojemu wspomnieniu. A zresztą - dodała - młody i piękny rycerz zasługuje na coś lepszego niż kobieta, która będzie mu karą i biczem bożym do końca jego dni.

Odwróciła się gwałtownie.

- Anno! - Artur chwycił ją za ramiona, wtulając twarz w strumień czarnych włosów spływających jej na kark. - Anno, ja także nie pokocham nigdy innej kobiety. Pozostanę ci wierny duchem, choć nie ciałem. Wybacz. Merlin jest szalony. Marzy o państwie, które przetrwa tysiąclecia, lecz państwa padają pod ciężarem grzechów ich władców.

- Tak, Arturze.

- Rozstaniemy się teraz. Musimy się rozstać, by zapomnieć. Ten miecz, Anno, wyznacza mi drogę.

- Tak, Arturze.

- Może znajdę na niej śmierć.

Odwróciła głowę i spojrzała mu w oczy, a potem z płaczem wtuliła się w niego tak, jakby chciała w jakimś ostatnim, rozpaczliwym spazmie stopić się z nim w jedno. Na zawsze.

- Zapomnisz, bracie?

- Nigdy nie zapomnę, siostro.


Rozdział czwarty

Camelot


Gdy Hengist już nie żył, Octha, jego syn, posuwał się przez północne regiony Brytanii w kierunku państwa Kent. Królowie Kentu uciekli przed nim. Wtedy Artur wystąpił przeciwko najeźdźcom, a wraz z nim inni królowie Brytanii; on był jednak ich przywódcą. Pierwsza bitwa odbyła się u ujścia rzeki Glein. Druga, trzecia, czwarta i piąta nad inną rzeką, zwaną Doubglas, na ziemi Linnuis. Szósta nad rzeką Bassas. Siódma w lesie Celidon. W ósmej, pod zamkiem Guinnon, Artur niósł na ramionach wizerunek Błogosławionej Dziewicy Maryi i poganie wzięli się do walki na własną zgubę, gdyż wielka była potem wśród nich rzeź, dzięki mocy Pana Jezusa Chrystusa i Jego Matki, Błogosławionej Dziewicy Maryi. Dziewiąta bitwa odbyła się w Mieście Legionów. Dziesiąta na brzegach rzeki zwanej Tribuit. Jedenasta w górach Agned. Dwunasta i ostatnia pod Mount Badon, gdzie 960 ludzi padło z ręki samego tylko Artura. I nikt ich nie pokonał, jak tylko on sam. We wszystkich tych bitwach był zwycięzcą - pisał kronikarz Nennius, który żył mniej więcej w trzysta lat po tych wydarzeniach. Trzysta lat to mało i dużo zarazem. W miejscach, dziś nieznanych, mali chłopcy znajdowali jeszcze zardzewiałe groty strzał, końskie czaszki i kawałki blachy, która nie zdołała uchronić walczących przed ranami i śmiercią. Ale krew wsiąkła już w ziemię i zdążyła przemienić się w legendę.

Cokolwiek byśmy myśleli o owej liczbie 960 Saksonów zabitych ręką Artura, jedno jest pewne: zwycięstwo.

Brytania mogła odetchnąć.

I jakkolwiek dziwny i szokujący wydawałby się nam dzisiaj obraz Maryi Dziewicy, osobiście nieomal sprawiającej poganom krwawą łaźnię, jest on całkowicie zgodny z gustem i wrażliwością tam tej epoki. Bądźmy raczej wdzięczni Nenniusowi, że nie posunął się do stwierdzenia, iż Artur owych dwanaście bitew rozegrał ku czci dwunastu apostołów.

Był, więc zwycięzcą, wybawcą, triumfatorem; gdziekolwiek się pojawił, witały go wiwatujące tłumy, kobiety rzucały kwiaty, a panowie na wyprzódki spieszyli złożyć mu hołd. Anna zaś siedziała w Tintagelu z malutkim Anirem.

W pierwszym odruchu rozpaczy ofiarowała swoją rękę Uriensowi z Gór i ofiara została przyjęta. Przyjęta nader skwapliwie. Odbył się cichy ślub i noc poślubna, ale przedtem jeszcze poślubny wieczór, kiedy Anna miała czas przygotować narkotyczny wywar, który pan młody wziął ze sobą do łoża zamiast oblubienicy. Nazajutrz zaś został z całym ceremoniałem wyprawiony na wojnę, jak przystało na świeżo upieczonego wasala Artura.

Anna była pewna, że padnie w pierwszej bitwie albo zwyczajnie skręci sobie kark, nawet bez pomocy czarów.

Potem urodził się Anir. Kochała go i nienawidziła zarazem. Okazał się niedobrą kopią Artura, a widoczne podobieństwo podkreślało tylko różnice. Było w tym chłopcu coś takiego, że nawet jako niemowlę wyglądał mniej niewinnie niż jego ojciec na progu męskiego wieku.

Mogła ziołami lub czarami pozbyć się płodu; wiedziała jednak, że Artur nigdy by jej tego nie wybaczył. Był chrześcijaninem z krwi i kości, pragnął, więc kary za swój grzech. Czytała to z jego listów, choć nigdy nie napomknął o tym ani słowem. Codziennie snuła się po murach zamku, wypatrując posłańca, a kiedy w końcu się pojawiał, zamykała się z listem w sypialni i długo płakała; łzy jednak nie przynosiły ulgi. Powoli, niezauważalnie rosła w niej niechęć do brata. Byli wspólnikami w grzechu, lecz nie w karze. Zaczęła zauważać tę naturalną, czy też nienaturalną nierówność mężczyzny i kobiety, o której mówią księgi i ludowe przysłowia. Któregoś dnia w porywie buntu spaliła wszystkie listy Artura. Potem tego żałowała, ale było już za późno. Zdołała wyciągnąć z ognia tylko jeden nadpalony zwitek papieru. Ostatni list, pisany już po bitwie pod Mount Badon. „Brytania jest wolna, droga siostro, a ja stałem się jej niewolnikiem. Im więcej gardeł wykrzykuje moje imię, tym mocniej czuję, że jestem związany z tymi ludźmi na śmierć i życie. Czego chcą, tego i ja muszę chcieć. I chcę, na Boga! To bodaj jedyna dla mnie droga wybawienia.” Anna bezwiednie zacisnęła pięści i ten ostatni list, zmięty, z powrotem cisnęła w ogień. Jakie to łatwe - pomyślała - grzech lędźwi odkupić mieczem, wojenną chwałą, tronem, miłością poddanych... Boże, czemu uczyniłeś mnie kobietą?!

Następnym ciosem był przyjazd pana Uriensa. Starzec nie tylko nie zginął ani nie skręcił karku, ale wydawał się nawet jakby odmłodzony. Ubyło mu zmarszczek, policzki poróżowiały, a ruchy nabrały sprężystości. Zwycięska wojna to widać najlepszy kosmetyk dla mężczyzn. Pan Uriens z werwą zabrał się do jadła, łapczywie rozrywając zębami kawałki mięsa. Na przemian to rękawem, to obrusem ocierał tłuszcz cieknący po brodzie. Znad pieczystego posyłał Annie łakome spojrzenia i wtedy przypominał wielkiego, głodnego niemowlaka. Anna truchlała. To straszne dziecko było jej mężem i miało legalne, potwierdzone w kaplicy prawa do jej ciała. Nie zawsze można się wykpić napojem z muchomora. Wcześniej czy później trzeba będzie wstąpić do jego łożnicy. Lepiej później niż wcześniej. Zapytała z pozorną obojętnością:

- A jakże się miewa nasz król i pan?

Mimo wszystko nie umiała wymówić jego imienia. Wydawało się, że w obecności tego człowieka upadnie ciężko na stół, jak kawał wołowiny.

- Król - odrzekł pan Uriens z pełnymi ustami - chce nas widzieć przy sobie, mnie i ciebie, droga żono. Sam ożenił się niedawno z córką króla Leodegrance’a. - Przełknął, przepił winem i ciągnął dalej: - Piękniejszej kobiety nigdy nie widziały ludzkie oczy. Anioł, biały anioł! Gdy pojawiła się na murach zamku Camelot, zdawało się, że drugie słońce zabłysło nad ziemią...

I zrobiło poetę z tych baranich kiszek, pomyślała cierpko Anna. Cóż, podsłuchał gdzieś pewnie. Albo powtarza to, co naprędce wyskrobał jakiś wierszokleta. W ich opinii wszystkie królowe są piękne, nawet Madb z gębą pooraną bliznami i dwumetrowa Boadicea, która tak uroczo zgrzytała zębami, że cały dwór robił w portki ze strachu.

A jednak coś ją boleśnie zakłuło w sercu. Wiedziała, że Artur się ożeni, ale nie przypuszczała, że tak szybko. I czemu nie napomknął o tym bodaj słowem?

- Król świata poza nią nie widzi - mówił dalej pan Uriens. - Skoczyłby za nią w ogień. I każdy z jego rycerzy także... Przysięgam ci, żoneczko, nie było chyba takiego, który by w myślach pozostał wierny żonie czy kochance; prócz mnie jednego, ma się rozumieć... Ale tylko król będzie zajadał jabłuszka z tej jabłonki - czknął, westchnął przeciągle i dodał: - Pora na spoczynek. Tęskniłaś za mną troszkę?

Leżała potem bezwładnie, poddając się jego żądzy niczym bezwolny pień nurtowi rzeki. A kiedy starzec wysilał się, sapiąc i dysząc, w jej głowie rozkołysał się nagle jakiś dzwon: ona jest tylko łonem. Ona jest tylko łonem.


Nazajutrz wyruszyli w drogę, a po kilku dniach ukazał się ich oczom najsłynniejszy zamek świata, o którym napisano więcej pieśni niż o jakimkolwiek innym, a nigdy nie uzgodniono prawidłowego brzmienia jego nazwy. Pisano: Kamelford, Kameliard, Kemelard, Caerleon, nawet Karohez, i krążąc tak wokół jego prawdziwego imienia, próbowano zatrzeć niewygodny fakt, że przesławny Camelot, zamek zamków, miejsce spotkań najświetniejszego rycerstwa wszech czasów, był po prostu starą rodową siedzibą żony Artura. Starano się stworzyć wrażenie, że zamek ten istniał od zawsze, albo też, że zbudował go Artur w pierwszych latach swojego panowania. Ale nawet najbardziej legendarne zamki nie istnieją od zawsze, a i Artur nie mógł go zbudować, gdyż nie miał na to czasu. Jego panowanie było tylko krótką chwilą wytchnienia między najazdami nękającymi Brytanię. Trwało około dwudziestu lat.

Prawda wygląda skromniej niż legenda. Zamek Camelot, zwany teraz Fortem Cadbury, stoi do dziś nad potokiem Wishing Well w hrabstwie Sommerset. I w każdą noc pełni księżyca można usłyszeć tętent niewidzialnych koni, dalekie okrzyki, szczęk zbroi i echa pieśni. Mieszkańcy tych okolic wierzą, że to król Artur ze swoją drużyną okrąża zamek. Konie zaś gubią czasami srebrne podkowy.

Ostatnią z nich znaleziono pod koniec ubiegłego stulecia.


Zamek stał na wzgórzu. Nie był wielki, ale prawdziwie warowny. Jego mocne, przysadziste mury mogły przetrzymać niejedno oblężenie. Wznosił się nad okolicą niczym zaciśnięta pięść, gotowa zagrozić nawet niebu, gdyby wystąpiło przeciwko jego właścicielom.

Na swój sposób budził zaufanie.

Na murach jeszcze kołysały się resztki weselnych dekoracji, zwiędłe girlandy kwiatów i kolorowe chorągiewki, schnące na wietrze po nocnej ulewie. Przed brama pysznił się łuk tryumfalny, a raczej to, co z niego zostało: drewniany szkielet, gdzieniegdzie jeszcze opleciony świerkowymi i brzozowymi gałęziami. Leodegrance, spokrewniony przez babkę z rodem, z którego wywodził się Aureliusz Ambrozjusz, był niesłychanie dumny z tych rzymskich koneksji i podkreślał je na każdym kroku. Również małżeństwu swojej jedynej córki chciał dać oprawę godną cezarów. Ale że nie stało ani marmurów, ani budowniczych, musiał się zadowolić tą nędzną, drewnianą namiastką.

Dwaj żebracy spali wsparci plecami o rusztowanie. Pod murami zamku było ich więcej. Ciągnęli jak muchy do miodu, licząc na hojność Artura i jego młodej żony. A że się nie zawiedli, nie mieli też powodu, by opuszczać to miejsce. Założyli koczowisko przy drodze i zgłodniałą, jazgoczącą chmarą otaczali wszystkich jadących do zamku lub wyjeżdżających z niego.

Wylegli też na widok orszaku Anny i pana Uriensa. Przekrzykiwali się nawzajem, mówiąc o szczodrości Artura, przechwalając się, jak to go kochają, i wysławiając piękność królowej. Pan Uriens rzucił im kilka monet. Wtedy zaśpiewali naprędce ułożoną piosenkę:


Gwenhwyvar, Biały Duch,

i król Artur, wielki zuch.


Potem rozdzielą ich imiona. Artur pozostanie ukochanym bohaterem, o jego żonie zaś, której imię tak niewymawialnie brzmi w języku walijskim, powiedzą:


Córka potwora: zła, kiedy mała,

a jeszcze gorsza, gdy wielką się stała.


Na razie jednak byli tak pełni uwielbienia dla niej, że aż pan Uriens sarknął z cicha:

- Biały Duch, też coś... Nie inaczej pewnie mówią i o samym Duchu Świętym...

- Nie - chłodno sprostowała Morgan. - Znać, mężu mój i panie, że nie pochodzisz z naszych stron. Biały Duch to jedno z imion Rhiannon, królowej dawnych bogów. Widać mają ją tu za boginię albo i jeszcze coś lepszego.

- Dorzuć im ze dwie sztuki złota, a nazwą cię Księżycem Brytanii albo, czy ja wiem, Czarną Gwiazdą Labiryntów - odrzekł pan Uriens. - Nie zależy ci chyba na tych płatnych pochlebstwach?

Anna pomyślała o swojej srebrnej zapince i niemym starcu, który nigdy nikomu nie opowie o jej hojności. Zacisnęła zęby, starając się przybrać pogodny wyraz twarzy, wjeżdżali już, bowiem do zamku i lada chwila spodziewała się spotkać królewską parę. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Tylko służba była na nogach. Podano przybyszom wodę do obmycia rąk i zaprowadzono do sali biesiadnej, gdzie panował nieopisany nieład. Obrus na stole wydawał się brudną szmatą, tak był zawalany resztkami mięs i sosów, ogryzkami jabłek i niedojedzonymi kawałkami chleba. Na podłodze czerwieniały kałuże wina. Resztki kwietnej girlandy, zdobiącej królewskie miejsca, spływały wprost do misy z tłustym sosem. Widok może nie godny królewskiego zamku, ale trudno było oczekiwać innego. Jeszcze tysiąc lat później podręczniki dobrego wychowania będą zawierać zalecenia: Nie bekaj przy stole i nie smarkaj w obrus.

Pod stołem spały psy. Cavall, wiernie pilnujący królewskiego krzesła, zastrzegł uchem i z radosnym ujadaniem rzucił się do Anny. Omal nie przewrócił jej na ziemię w szale powitania.

Przyklękła przy nim i wtuliła twarz w miękką płową sierść. Przez krótką chwilę znów było tak, jak na tamtej łące pod Canterbury. Za chwilę podbiegnie Artur, chwyci ją w ramiona i zapyta, czy zostanie jego żoną... Nie, siostrą. Czy chcesz zostać moją siostrą, Anno?

Podniosła się, spostrzegłszy, że jej suknia nurza się w kałuży czerwonego wina. Ciemna plama sięgała już kostek i pięła się wyżej. Mokry aksamit zimnym językiem liznął łydkę Anny. Wzdrygnęła się.

- Służba! - krzyknęła z gniewem. - Do wszystkich diabłów, czy w tym zamku nie ma służby?

Dziewka kuchenna przetarła rękawem kawałek stołu, tyle by postawić misę z jedzeniem. Uczyniła to z widoczną niechęcią.

- Uczty tu trwają od miesiąca - burknęła nieprzyjaźnie. - Bóg jeden wie, co będzie, gdy opróżnią spichlerze do czysta. Do żniw jeszcze kupa czasu, co my wszyscy będziemy jeść?

Zakręciła się na pięcie i wyszła, by po chwili wrócić z miską zimnego mięsa i podpłomykami. Pan Uriens w milczeniu zabrał się do jadła. Anna, choć głodna po podróży, nie mogła niczego przełknąć. Machinalnie pogładziła łeb Cavalla, który wspiął się na jej kolana próbując zajrzeć do miski.

- Poszedł! - starzec rzucił w niego kością. - A ty czego beczysz? - ofuknął Annę, widząc, że jej oczy zaszkliły się łzami. - Można by pomyśleć, że czujesz się ważniejsza od samego króla. Że nie wstał z łoża i nie wybiegł nam na powitanie? Ma widać lepsze rozrywki.

Z obleśnym uśmiechem zabrał się go ogryzania dużej wołowej kości.

Jak pies - pomyślała. - Jak pies, który zadowala się resztkami z pańskiej uczty. Wstała od stołu i otworzyła okno. W zaduch, jaki panował w komnacie, wdarło się wilgotne, chłodne powietrze. Głęboko wciągnęła je w płuca. Spojrzała na lesiste wzgórza otaczające zamek po linię horyzontu, zamgloną i niewyraźną. Tam był spokój. Spokój jest zawsze w lasach i na niebie. Wśród drzew i chmur nie miejsca dla królów i wasali, starcy nie żenią się z młodziutkimi dziewczynami, a dwie bliźniacze krople wody mogą połączyć się ze sobą bez wstydu i lęku. Rzeki łączą swoje wody, nie pytając o źródła, korzenie drzew plączą się bez groźby ognia piekielnego. Wiatr wieje gdzie chce.

- Zimno - powiedział pan Uriens.

Z trzaskiem zamknęła okno.

Być może wtedy właśnie dojrzała w niej myśl, by go zabić, bez względu na to, co się stanie.


Pomału budzili się rycerze, lecz żaden z nich nie skierował się do Biesiadnej sali - jeden po drugim szli na podwórzec, pod studnię, zachłannie pili wodę, oblewali sobie głowy i przecierali oczy, zapuchnięte z przepicia i niewyspania. Zaiste, gdyby wróg zechciał w tym momencie wydać walkę, miałby ją już wygraną. Ale żadnego wroga nie było, jak Brytania długa i szeroka. Z powodzeniem mogli zastąpić bitewny zapał innym, znacznie przyjemniejszym zapałem do jadła, wina i miłości. Gdyż były na zamku i damy, i one, wstydliwsze z natury, nie kwapiły się publicznie ukazywać śladów, jakie wczorajsza noc zostawiła na ich twarzach.

Wreszcie król i królowa wynurzyli się ze swojej sypialni. Artur, rozczochrany i ziewający, szedł prawie po omacku, szukając wody. Jego żona, nieco przytomniejsza, słabym głosem wzywała służbę, dziewka kuchenna, ta sama, która tak nieuprzejmie obeszła się z gośćmi, przybiegła teraz z dwoma pucharami wody. Król wypił łapczywie i chyba w tym momencie odzyskał wzrok, gdyż zakrztusił się na widok Anny i pana Uriensa.

- Witamy - bąknął ochryple, a jego głos zamienił się zaraz w cienki dyszkant - witamy cię, droga siostro... - odchrząknął i dokończył już normalnie: - Ja i moja małżonka, czcigodna pani Ginewra, wielce radzi jesteśmy waszemu przybyciu.

Pan Uriens przyklęknął, Anna skłoniła się sztywno, Artur zaś, by zatrzeć złe wrażenie, pospiesznie uściskał siostrę i szepnął:

- Tęskniłem za tobą.

Annie cisnęło się na usta kilka cierpkich uwag, ale zdusiła je w sobie i pozostała chłodna, na pozór całkiem spokojna.

Patrzyła nie na Artura, lecz na jego żonę.

Ginewra była tak do niego podobna, że mogłaby się wydawać bardziej jego siostrą niż żoną. Jasnowłosa, błękitnooka, smukła, z dziecinnym jeszcze zarysem podbródka, nie miała w sobie tylko niewinności Artura. Na pierwszy rzut oka było widać, że to urodzona władczyni; władczyni nie państw, ale serc. Tej władzy nie trzeba udowadniać w bitwach. Ginewra miała ją od zawsze.

Była jedyną córką Leodegrance’a, który ubóstwiał ją całkiem jawnie; miewał nawet sny, w których widział jej posąg w jakiejś gigantycznej rzymskiej świątyni obok pomniejszonego nieco i pozbawionego twarzy posągu jej boskiego małżonka, cezara. Wstydził się trochę tych snów, tak mało chrześcijańskich, ale czasami też po cichu zadawał sobie pytanie, czy całe chrześcijaństwo nie jest warte funta kłaków, skoro nie pozwała jego ukochanej córce zająć należnego jej miejsca. I rozpieszczał Ginewrę tak, jakby naprawdę była boginią, która przez jakiś niepojęty kaprys raczyła się urodzić z jego własnych lędźwi. Każda jej zachcianka musiała być natychmiast spełniona. Kiedy jako czteroletni brzdąc uparła się zobaczyć pożar, ojciec bez namysłu kazał podpalić zamkowe stajnie i modlił się tylko w duchu, by mała królewna nie zechciała czasem zobaczyć, jak płonie cały zamek. Na szczęście widok pożaru usatysfakcjonował ją, to znaczy przeraził na tyle, że rozkazała dla odmiany, by nigdy już nie palono żadnych ogni w obrębie murów. W zimie jednak trzeba było napalić w kominku i sytuacja szczęśliwie wróciła do normy.

Ta iście boska wszechmoc skończyła się w dniu, kiedy mała Ginewra kazała sobie podać słońce. Leodegrance natychmiast kazał snycerzom wykuć wielkie słońce ze złota, ale ono nie zadowoliło małej. Stwierdziwszy, że ją oszukano zamknęła się w swojej komnacie i przez cały dzień nie wpuszczała nikogo. W końcu głód i pragnienie zmusiły ją do przyjęcia tej prostej prawdy, że są na świecie rzeczy możliwe i niemożliwe. Szok okazał się zbawienny. Bogini zaczęta powoli schodzić na ziemię. Zauważyła nawet, że są na zamku inne dzieci w jej wieku. Można się było z nimi pobawić. I chociaż nie umiała w tych zabawach przyjąć innej roli, jak tylko królowej albo wróżki z Krainy Elfów, nauczyła się jednak śmiać, żartować i nawet na swój sposób przyjaźnić z istotami, którym nikt nigdy nie przypisywał boskiego pochodzenia.

Jej życie stało się dużo ciekawsze. Nie chciała już wracać do tą złotej klatki, w której zamykał ją ojciec. Zaczęła nawet go unikać. Naprawdę jednak znienawidziła go dopiero po śmierci matki.

Miała już dwanaście lat i wiedziała, co robią mężczyźni i kobiety, gdy nikt nie patrzy, chyba że przez niedomknięte w pośpiechy drzwi. Dziewki kuchenne wytłumaczyły jej też, skąd się biorą dzieci i jaki to straszny ból je rodzić. Ginewra truchlała na myśl, że jej łono rozedrze się kiedyś, a usta wydadzą wrzask niegodny szlachetnie urodzonej damy. A potem zawrzała gniewem na myśl, że jej ojciec, ten sam, który nosił ją na rękach i spełniał wszystkie kaprysy, to uosobienie czułości i dobroci, doprowadził jej matkę do tego opłakanego stanu. I to po raz drugi! Po wielu latach niepłodności królowa zaszła w ciążę i znosiła ją źle. Zbrzydła i wychudła, a w jej oczach, dotąd spokojnych i łagodnych, pojawił się strach. Być może przeczuwała, że umrze przy porodzie. Tak się też stało. Dziecko przeżyło ją zaledwie o kilka godzin.

Leodegrance, pozornie spokojny aż do dnia pogrzebu, rozpłakał się jak dziecko, kiedy składano do grobu oba ciała. Wielu ludzi poczuło, że coś ich ściska za gardło na widok tak wielkiej rozpaczy dzielnego męża, Ginewrze jednak ta rozpacz wydała się szczytem obłudy.

- To przecież twoja wina! - wybuchnęła. - To przez ciebie! Gdybyś nie...

Po raz pierwszy i jedyny w życiu dostała w twarz, i to tak, że upadła na ziemię i przez długą chwilę nie mogła zrozumieć, co się stało. A potem zerwała się i wybiegła z cmentarza, krzycząc:

- Matko, spraw, bym nigdy nie miała dzieci!

I ta prośba została wysłuchana.


Anna dostrzegła to wszystko wzrokiem czarodziejki, ale ta czarodziejka w niej nie miała żadnych szans w walce z kochającą, wściekle zazdrosną i upokorzoną kobietą. Mówiąc prościej - wiedziała, lecz nie chciała wiedzieć. Wolała nadal łudzić się nadzieją, że Artur pojął za żonę tę złotowłosą boginkę po to tylko, by mieć z nią synów i zapewnić sobie ciągłość dynastii. Wolała wierzyć, że jego serce wciąż należy do niej, a ziemskie małżeństwo jest niczym wobec miłości, która nie zrodziła się na ziemi.

I ta wiara, choć szalona i niemożliwa, nie była tak zupełnie pozbawiona podstaw.

Ginewra nie kochała Artura. Kochała natomiast jego sławę, miłość poddanych i legendę, która otaczała go tajemniczą mgiełką boskości. A także, co tu ukrywać, kochała koronę i tytuł królowej. Na każdym innym miejscu czułaby się źle. Jeśli jednak zdawała sobie z tego sprawę, to tylko bardzo mgliście. Raczej próbowała sobie wmówić, że pragnie tylko Artura i że zostałaby z nim, nawet gdyby stracił królestwo i musiał się tułać po lasach jako wyrzutek wyjęty spod prawa. Ale naprawdę płomień jej uczuć parzył tylko wtedy, gdy razem ukazywali się poddanym i część ich miłości spływała i na nią, jako tę, która uszczęśliwia ich ukochanego króla, jest słońcem jego nocy, natchnieniem do czynu i nagrodą za trudy.

Tylko Artur wiedział, że to słońce nieco zbyt często wymawia się bólem głowy. A właściwie nawet i on nie wiedział, gdyż zakochany do szaleństwa, brał poważnie każdą jej prawdziwą czy udawaną dolegliwość. Ginewra wydawała mu się jakąś cudowną, kruchą i niezmiernie delikatną rośliną, nieledwie kwiatem paproci, który przez przypadek dostał się w jego ręce. Każde przygaśnięcie tego kwiatu przypisywał własnej niezręczności. Gryzł się tym i uważał niemal za nikczemnika. I choć nie było na całym świecie mężczyzny, który z większą czułością zbliżałby się do kobiety, oskarżał się o brutalność, a każde połączenie z nią wydawało mu się gwałtem, po którym zostawał wstyd i poczucie winy. Dobrze wiedział, że choć oddaje mu się bez protestów, nie sprawia jej to rozkoszy.

To wszystko jednak pozostawało tajemnicą ich alkowy. Poddanym pokazywali wyłącznie pogodne twarze.

Wydawali się najszczęśliwszą parą na świecie.

Nawet Anna nie domyślała się katuszy, jakie przeżywa jej brat. W jej oczach, zaślepionych żalem i zazdrością, był po prostu tym wszystkim, czym sama nie mogła być. Posiadł na własność ich wspólny los i wyżerał zachłannie całe zapasy szczęścia przeznaczonego dla obojga. Nie domyślała się prawdy, Artur zaś ze swej strony nie uczynił nic, by ją uświadomić, jak się sprawy mają. Szczerze mówiąc, unikał jej nawet, nieledwie żałując, że w ogóle sprowadził ją do Camelotu.

Jej widok przypominał mu bowiem boleśnie, że pierwsza namiętność nigdy nie wygasa ze szczętem, zwłaszcza gdy druga nie przynosi spełnienia.

W snach powracały obrazy ich dawnych nocy pod gołym niebem, na mchu, w odurzającym zapachu igliwia, trawy, bagnisk, mięty, wrzosów - wszystkie te poplątane, skłębione wonie uderzały z całą siłą w jego nozdrza i budził się zlany potem, rozpaczliwie tuląc się do Ginewry. Jej chłodne ciało działało na niego jak kąpiel w górskim jeziorze. I to, co było w niej obojętnością, wielbił jako czystość. W takich chwilach zdawało się, że jego serce pęknie z nadmiaru miłości. Najchętniej, jak jej ojciec, postawiłby ją na ołtarzu, niedostępną i nieskalaną, i nawet całowanie progu tej świątyni uważałby za świętokradztwo.

Anna zaś rozważała myśl, by wyjechać z zamku, czując zarazem, że nie potrafi tego zrobić. Ból przykuwał ją do tego miejsca silniej niż najmocniejszy łańcuch. Ten ból był prawdziwy; ucieczka byłaby kłamstwem. Nie można uciec od własnego życia; kiedy ono niesie ból, trzeba przyjąć ból. Córka Smokobójcy nie była tchórzem.

Ból narastał, dławił ją, dusił. Jak kiedyś jej matka, coraz częściej podchodziła do okna, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Ale to przynosiło ulgę tylko na chwilę. Potem znów tępe ostrze z wolna zaczynało obracać się w jej sercu, niczym jakiś diabelski rożen, zapowiedź wiecznych męczarni. Gdzieś z zakamarków pamięci wynurzała się ponura twarz Giraldusa. Cierpisz? - pytał mnich. - Powinnaś się radować, że Bóg nie pozwolił ci dłużej trwać w śmiertelnym grzechu. Składaj Mu dzięki, bezbożna dziewczyno, i sław Jego niepojętą dobroć. Nie zasłużyłaś na nią. Czyń pokutę...

A Merlin? Gdzie on był teraz? Zniknął, przepadł, właśnie teraz, gdy powinien być przy niej... Ale właściwie, po co? On jeden dał szansę tej niemożliwej miłości. On jeden dał jej swoje błogosławieństwo. Nic więcej nie mógł zrobić.

Wyszła na mury, nie mogąc znieść rozgardiaszu uczty, perlistego śmiechu Ginewry i pijackich żartów rycerzy. Na niebie lśniły gwiazdy. Zachodnia strona nieba jaśniała jeszcze zielonkawym, czystym światłem. Cisza i chłód uspokoiły ją. Siedziała w cieniu baszty, oddychając głęboko. Gorączka, jaką czuła w całym ciele, powoli opadała. Nagle cały obraz zadygotał i zamglił się w jej oczach. Płakała, nawet nie hamując łez. A potem i to minęło. Przyszedł spokój, jakiego dawno już nie zaznała, może w dzieciństwie, gdy z Merlinem rozpalali ogień na brzegu leśnego jeziorka i potem siedzieli w milczeniu, nasłuchując pohukiwania sów i dalekiego wycia wilka wyruszającego na żer.

I nagle zobaczyła ich. Stali oparci o występ muru, dość daleko od niej. Wiatr łagodnie przegarniał złote włosy Ginewry. Artur próbował ją pocałować, lecz umykała mu z kokieteryjnym chichotem. Droczyli się tak przez chwilę, a potem on szepnął jej coś do ucha. Potrząsnęła głową i miękko przytuliła policzek do jego ramienia. Objęli się i stali długo, patrząc w dal, na wzgórza. Annie wydało się nagle, że przestrzeń wokół nich zamyka się jak ciemny kryształ. Ból targnął nią znowu, silniej niż kiedykolwiek. Niech się coś wreszcie stanie, szeptała w myśli, czując, jak krew odpływa jej z twarzy, niech się wreszcie coś stanie. Coś się przecież musi stać.

Przez chwilę, długą jak wieczność, nic się nie działo. Nawet wiatr ucichł. Tylko z okien biesiadnej sali dobiegały ochrypłe, wrzaskliwe śpiewy i chichoty kobiet. Wydawały się jednak dalekie i przygłuszone, jakby dochodziły z bardzo daleka, może z jakiegoś innego świata.

Artur też musiał wyczuć, że dzieje się coś niezwykłego, bo nagle stał się niespokojny. Zdjął rękę z ramienia Ginewry i odesłał ją z powrotem do biesiadników, sam zaś wychylił się poza mury, rozglądając naokoło, jakby chciał odkryć źródło tej dziwnej ciszy, nabrzmiałej magią i tajemnicą. Księżyc wyjrzał zza chmur i w tej samej chwili rozległo się ujadanie psa. Ale to nie był żaden z psów Camelotu. Spoza zachodniej baszty zamku wybiegła nagle złocista łania, a za nią biała suka; to jej głos był tym jedynym, jaki dało się słyszeć w tej dziwnej chwili. Zwierzęta zdawały się świecić własnym światłem. Trzykrotnie okrążyły zamek i zatrzymały się na wprost Artura, patrząc na niego wyczekująco. Zrozumiał. Pobiegł do stajni i kazał osiodłać swojego konia. Łania i suka czekały cierpliwie; gdy ujrzały, że się zbliża, pomknęły w stronę lasu. On zaś ruszył za nimi, nie wiedząc, dokąd go zaprowadzi ta przygoda. Miał jednak przeczucie, że coś się rozstrzygnie tej nocy.

A może tylko rozjaśni.

Las gęstniał wokół niego; ogarnęła go zrazu kompletna ciemność, w której tylko jasne sylwetki zwierząt znaczyły drogę. Koń co chwila potykał się o wystające korzenie, gałęzie niewidzialnych drzew to biły jeźdźca po twarzy, to znów przymilnie łasiły się do nóg. Jechał tak długo, bardzo długo, aż w końcu stracił poczucie czasu. Nawet jego myśli rozpłynęły się w ciemności. Wiedział tylko, czy raczej przeczuwał, że niezauważalnie dla siebie przekroczył granicę Zaczarowanego Kraju. Tu się już nie błądzi. Tu każda przygoda znajduje swój koniec. Tajemnica wciąga człowieka jak wir. Nie można się wycofać. Nie sposób się bronić.

Chrześcijański król chrześcijańskiego narodu także miał kiedyś nianię, która opowiadała mu dawne legendy, zrośnięte z tą ziemią tak naturalnie jak piosenka z gardłem śpiewaka.

Miał też swoją siostrę-kochankę, dzięki której zdołał zakosztować tajemnicy własnego ciała. A była to tajemnica mroczna jak noc, ale też smutna i piękna jak ona.

I miał też swojego Giraldusa, którego imienia nie utrwaliła ani historia, ani legenda. A więc dla uproszczenia nazwijmy go również Giraldusem, heroldem nowej wiary, obdarzonym ostrym głosem, podobnym do dźwięku trąbki ogłaszającej nadejście świtu.

- Stój - odezwał się ten głos w najgłębszej ciemności. - Stój, królu Brytanii.

Artur jednak nie zatrzymał konia ani nie zwolnił nawet, zapatrzony w jasny ślad, jaki widmowe zwierzęta zostawiały za sobą na ścieżce. Być może nie rozpoznał głosu, a może po prostu silniej w tej chwili brzmiał w jego uszach ten inny, starszy, bardziej podobny do rytmu serca i fal uderzających o brzeg w chwili jego narodzin.

- Królu - powiedział głos - zawróć z drogi, której nie znasz i nie wiesz, dokąd cię może zaprowadzić. Bezrozumny to czyn, uganiać się po nocy za zwierzem pozbawionym duszy. Jedna jest tylko droga i jeden cel, który wskazał nam wszystkim Pan nasz; Jezus Chrystus.

Artur i tym razem nie zawrócił z drogi.

- Królu! - po raz trzeci ozwał się głos, tym razem już mocno zniecierpliwiony - nie zapominaj, komu zawdzięczasz swój miecz, a razem z mieczem i koronę Brytanii!

Niebo szarzało i gwiazdy coraz rzadziej przebłyskiwały przez korony drzew. W końcu las zaczął rzednąć, a wokół końskich pęcin zawirowały ruchliwe, białe pasma mgły. Łania i suka zniknęły, jak by rozpłynęły się w mlecznym oparze. Artur jechał dalej, mając wrażenie, że zarówno las, jak i on sam także za chwilę roztopią się w tej coraz bardziej wszechogarniającej bieli. Nagle jednak mgły się rozstąpiły i jego oczom ukazała się czysta, gładka tafla jeziora. Przez linię drzew na drugim brzegu przedarł się pierwszy promień słońca. Poraził nie jego wzrok, lecz serce; zdawało się, że wprost ze światła płynie bezgłośny rozkaz:

- Idź.

Dopiero wtedy spostrzegł, że w nadbrzeżnych szuwarach, prawie u jego stóp, kołysze się łódź bez wioseł. Powoli, jak we śnie, zsiadł z konia i wstąpił do niej. Łódź natychmiast uniosła go na środek jeziora. Z wody wynurzyła się delikatna kobieca dłoń spowita w biały muślin; bez słowa, bez dźwięku podała mu miecz.

Najpiękniejszy miecz wykuty w kuźniach podwodnych grot, cudowny Ekskalibur, Tnący Stal, który nigdy nie został zhańbiony walką w złej sprawie.

Został ofiarowany Arturowi na czas pobytu na ziemi i w chwili jego odejścia zwrócony jej bogom.

Tamten pierwszy natomiast, wyciągnięty z kowadła pod krzyżem Dubriciusa, Artur zawiesił jako votum w klasztorze Naszej Pani w Glastonbury. Przetrwał tam kilka stuleci, aż do czasu, gdy normańscy władcy sprzedali go Rudolfowi, królowi Sycylii. Wraz z mieczem sprzedali legendę. Ludzie zaczęli gadać, że Artur zamieszkał w grotach wokół krateru Etny. I co tam robił? Kradł bydło wieśniakom. Nabrał też brzydkiego zwyczaju uśmiercania wszystkich, którzy nie dość prędko stawili się na jego wezwanie.

Sycylijczycy zapewne dobrze znali własnych królów i nie widzieli powodu, by po tamtym, obcym, spodziewać się czegoś lepszego. A może po prostu złowrogi wulkan zatruł ich wyobraźnię swymi wyziewami. W każdym razie to przesadzenie na obcy grunt niezbyt się Arturowi przysłużyło.

Miecz zaś zaginął bez śladu w czasach wypraw krzyżowych.


Artur wracał do Camelotu z dziwnym uczuciem, że oto w jednej chwili postarzał się o kilka tysięcy lat, ale też w tej samej chwili wchłonął w siebie siłę i mądrość tysiącleci. Gdzieś się rozpłynęły troski jego serca, poczuł nagle, jak wtedy, pod Mount Badon, że nie należy już do siebie ani do swoich bliskich, lecz do ludzi, którzy żyli przed nim i będą żyli po nim; że znalazł się w jakimś przedziwnym węźle czasu, gdzie kłębi się przeszłość i przyszłość, a on ma wszystkie nici w rękach, a także dwa miecze zdolne przeciąć każdą z nich. Widział za sobą całe zastępy dzielnych Brytów; były też z nimi ich kobiety, tak łagodne w miłości, a tak straszne w walce; byli poeci, kapłani, elfy i wróżki z Zaczarowanego Kraju, i wszyscy razem śpiewali nieprawdopodobną pieśń, w której wył zimowy wicher i śpiewały skowronki, słychać było donośny głos wodzów, szept zdrajcy, skowyt ludzi palonych w klatkach z wikliny w noc Beltaine; była w niej tęsknota oceanu i radość piosenki młodych przekomarzających się nad strumieniem; grał przenikliwie róg, rżały konie, trzaskał ogień i wszystko razem układało się w przejmującą, niezwykłą melodię, głos życia i śmierci króla, który był, króla, który będzie.

Zobaczył jeszcze świętych swojej ziemi, tych, którzy dawnym bogom odebrali ofiary, a piekłu wszystkich, na których obronę, choć jeden człowiek mógł powiedzieć choć jedno słowo.

I pomyślał nagle, zrazu nie do końca rozumiejąc sens tej myśli: Władca dwóch mieczy może sprawić, by nigdy nie skrzyżowały się ze sobą.


Czy wiesz, od kogo przyjąłeś ten miecz, młody królu? Czyja dłoń wynurzyła się z wody? Przeczuwasz to może, lecz nie znasz jeszcze imienia Ninian, Pani Jeziora, pani mojego serca i tajemnej władczyni naszych wysp. Przyjmiesz z jej ręki inne jeszcze dary. Któregoś dnia przyjdzie na twój dwór człowiek-miecz i stanie się twoją obroną w dniach słabości.

Ale zarazem najlepszym dowodem na obosieczność wszelkiej broni.

Mógłbyś tego uniknąć, odrzucając dar. A jednak cieszę się, że go przyjąłeś. Nie ma bowiem słusznych wyborów, Arturze, ani jedynych dróg, ani ostatecznych prawd. Któż jest tak mądry, by oddzielić prawą stronę od lewej, dobro od zła, światło od ciemności na tym świecie, gdzie nawet dzień i noc łączą się ze sobą w rannych i wieczornych godzinach? Kto powie: świt jest zły, zmierzch jest zły, a noc najgorsza, niech słońce wiecznie stoi w zenicie i przepala ziemię swoimi promieniami? Jeżeli stoisz przed wyborem, królu, jeżeli się wahasz, wiedz, że zawsze jakaś część twojej duszy podąży w przeciwną stronę. Mądrość zaś polega na tym, by iść w obie strony jednocześnie, aż ból rozdarcia porwie cię w górę lub zepchnie w dół, a raczej znów w obie strony, gdyż to co w górze, równe jest temu co na dole, i jedno nie może istnieć bez drugiego. Lewa i prawa ręka, głowa i nogi... Co widzisz, Arturze? Człowieka? A może krzyż?

Umieść ten krzyż w kole, srebrnym jak tafla jeziora, i znajdź to jedno miejsce, zwane Niebezpiecznym, skąd rozpoczyna się wędrówka do centrum, gdzie człowiek rozpryskuje się niczym gwiazda i po wszystkich swoich promieniach biegnie wciąż dalej, dalej, w nieskończoność.

Sam jednak nie siadaj na tym miejscu ani nie pozwól na to żadnemu ze swoich rycerzy.

Albowiem nie światłość jest twoim przeznaczeniem.

Musisz trwać tu, gdzie krzyżują się drogi światła i ciemności, marzenia i prawdy, poezji i rzeczywistości.

Z dwoma mieczami w dłoniach.


W biesiadnej sali zamku Camelot psy rozprawiały się z resztkami wczorajszej uczty. W powietrzu stał jeszcze ciężki zaduch skwaśniałego piwa i ludzkiego potu, zmieszany z wonią pachnideł i kwiatów jabłoni. Muchy pożywiały się resztkami tłuszczu na półmiskach. Artur zabił kilka ciężkim uderzeniem dłoni. Po raz pierwszy w życiu czuł, że ten widok przyprawia go o mdłości. Otworzył okno. Na podwórcu Kay i Gawain, którzy widać wstali wcześniej od innych, przerzucali się rozpaczliwie gdaczącą kurą. Śmiali się przy tym głośno i wrzaskliwie. Zobaczywszy króla w oknie, Kay złapał tę żywą piłkę i zrobił ruch, jakby chciał mu ją rzucić. Ale z jego miny wyczytał, że lepiej tego nie robić.

- To dzień Zesłania Ducha Świętego - zażartował w swoim stylu - ale zamiast białej gołębicy Bóg zesłał nam kurę... Cóż było robić, Arturze...

- Zamilcz - warknął król. - Zwołajcie lepiej wszystkich do kaplicy.

Blużnierczy żart mlecznego brata przypomniał mu, że to istotnie dzień Zielonych Świątek, a zarazem pierwsza rocznica jego panowania. I chyba sam Duch Święty oświecił go podczas nabożeństwa, gdyż tego dnia stworzył coś, co przetrwało już kilkanaście wieków i nic nie wskazuje na to, by nie miało przetrwać następnych.

Okrągły Stół.

Do tej pory butwiał bezużytecznie w podziemiach zamku. Nikt nie śmiał na nim jadać, jako że Leodegrance, opętany manią posiadania wszystkiego, co najlepsze, zaklinał się, że nie, kto inny jak sam Józef z Nazaretu wykonał ten stół dla Chrystusa na Ostatnią Wieczerzę. Potem zaś ten święty sprzęt przypłynął na wyspy wraz z innym Józefem, tym z Arymatei, i został ofiarowany przodkom Leodegrance’a w dniu ich chrztu.

Późniejsi dziejopisowie bez mrugnięcia okiem przełknęli tę bajeczkę, nie zastanawiając się, na co Chrystusowi był w tym dniu potrzebny stół tak ogromny, bo aż sto pięćdziesiąt osób mogący pomieścić, i czemu to Syn Boży wybrał ten symbol równości, choć nikt z tych, którzy z Nim zasiadali, nie był Mu równy. Nie wiedzieli też lub woleli nie wiedzieć, że stoły tego kształtu nigdy nie były używane w Galilei; zasiadali przy nich natomiast brytyjscy wojownicy w czasach, gdy nikomu na wyspach jeszcze się nie śniło o ukrzyżowanym Bogu i Jego apostołach.

Artur długo milczał, wsparłszy czoło o rękojeść Ekskalibura. Cudowny miecz słał długie, oślepiające błyski na twarze zebranych rycerzy. Rozjaśniał też całą salę, wymiecioną teraz i lśniącą czystością. Zdawało się, że jakiś uroczysty pogłos dodaje powagi słowom młodego króla, gdy ten odezwał się w końcu:

- Jak ziemia Fal miała przed wiekami rycerzy Czerwonej Gałęzi, tak Brytania od dziś mieć będzie rycerzy Okrągłego Stołu. Dosyć już rozprzężenia, panowie, dosyć wina i zabaw, które rozleniwiają nasze ciała i dusze. Co do mnie, ślubuję wygnać wszelkie zło z mojej ziemi; nie spocznę, póki nie uczynię Brytanii prawdziwie szczęśliwą. Przysięgam też, że nikt nigdy nie odejdzie z tego zamku głodny ani pokrzywdzony. Nikomu nie odmówię swego miecza w słusznej sprawie. Do tego samego zobowiązuję i was, panowie, ustanawiając ten rycerski zakon na chwałę Boga i wszystkich niewidzialnych sił opiekujących się tą ziemią. Nie wystarczy, bowiem pokonać wroga, który przybył zza morza. Od dziś naszymi wrogami będzie zdrada, podłość i okrucieństwo, a nade wszystko słabość, która jest ich matką. Nie jesteśmy bogami zakutymi w stal. Znane nam są wszystkie grzechy i wszystkie tajemne niepokoje serca. Ale jesteśmy silni, silniejsi niż nam się zdaje. I dlatego właśnie musimy teraz poprzysiąc sobie, że nigdy nie wykorzystamy tej siły inaczej jak tylko w obronie tych, którzy sami bronić się nie mogą.

Lekki szmer poszedł po sali, lecz umilkł natychmiast, gdy Artur odezwał się znowu natchnionym, prawie nieswoim głosem:

- Przyjaciele, znamy wszyscy tę najświętszą ze świętych ksiąg i jej ostatnią, tajemną część, w której mówi się, że dopiero w dniu Sądu dobry Bóg oddzieli na zawsze światło od ciemności i stworzy nowe niebo i nową ziemię dla swoich wybranych. Ale ja się na to nie godzę, ja, Artur, król Brytanii, grzesznik i władca grzeszników. Nie tylko święci mają prawo do szczęścia. Stworzę tu raj lub zginę, przyjaciele. I wy razem ze mną.

- Amen - powiedział Gawain, dziwnie blady w tej chwili.

- Niech się tak stanie, królu - dodał poważnie Kay. - Ktokolwiek podsunął ci te słowa, Bóg czy Szatan.

I zaledwie wypowiedział te dwa imiona, stała się rzecz cudowna: na wszystkich krzesłach wokół stołu pojawiły się imiona tych, którzy godni byli na nich zasiadać. Wielu rycerzy, jak Kay, Gawain czy pan Hektor, odnalazło przy nim swoje miejsca, ale wiele też pozostało pustych, a imiona, które na nich jaśniały, nie były jeszcze znane nikomu, jak choćby Parsifala Walijczyka czy Lancelota z Jeziora.

Jedno tylko miejsce pozostało bezimienne, a tajemnicza siła nazwała je Niebezpiecznym.

W ten sposób powstał Okrągły Stół.

Do dziś nie znajdziesz niczego lepszego, jeśli chcesz powiedzieć przyjacielowi: Nie czuję się lepszy od ciebie, wrogowi zaś: Obaj jesteśmy winni.

To chyba nie przypadek, że łatwiej przy nim podjąć decyzję o pokoju niż o wojnie.

Koło bowiem ma już to do siebie, że jakby je dzielić, zawsze będzie to podział sztuczny, dowolny i po trosze śmieszny.


Rozdział piąty

Morgan le Fay


Rozpętało się istne mistyczne szaleństwo. Kto żyw, kładł się krzyżem w kaplicy, oczekując dalszych, już tylko dla siebie przeznaczonych objawień. Jedni odprawiali pokutę za dawne przewinienia, inni, mający spokojniejsze sumienie, w radosnym zachwyceniu wypatrywali następnych, jeszcze cudowniejszych wydarzeń. Nikt nie wątpił, że to Bóg własnoręcznie wypisał imiona rycerzy na krzesłach wokół Okrągłego Stołu, a tym samym pobłogosławił ich wszystkich i uczynił nieomal swoją przyboczną gwardią, powołaną do tego, by zaprowadzić porządek na ziemi. Na pierwszy rzut oka dziwne się mogło wydawać to duchowe uniesienie u ludzi, którzy jeszcze wczoraj oddawali się ucztom i hulankom, a przedwczoraj rąbaniem saksońskich łbów. A jednak każdy z nich miał swego mnicha-mentora, który nie zaniedbał niczego, by wpoić mu szacunek dla habitu i przekonać, że w kolejce do nieba stoi daleko za ostatnim z zakonnych ciurów. I każdy z nich w skrytości ducha czuł się winny, że nie oddał swego życia Bogu, a majątku ubogim. Kiedy więc pojawiła się nadzieja, że Bóg przyjmie ich takimi, jakimi są, że nie zechce łamać ich natury i pozwoli służyć sobie na ich własny sposób - gotowi byli całować stopnie ołtarzy.

Można by też skwitować to jędrnym ludowym porzekadłem: Uczepili się tej nadziei jak pijany płotu.

I było w tym jeszcze coś więcej, coś, czego żaden z nich nie umiał i nie odważył się ubrać w słowa, ale czuli to wszyscy, począwszy od samego króla, a skończywszy na najlepszym z jego rycerzy: zapowiedź zgody z dawnymi bogami, którzy wciąż jeszcze potajemnie rzucali na ich dusze swój skryty i niejasny urok.

Zwabione tą niezwykłą atmosferą, ciągnęły na zamek tłumy astrologów i wieszczków. Artur chętnie przyjął tę nieco rozhisteryzowaną czeredę. Wielu z nich pozwolił nawet zostać na stałe. Ich obecność dobrze na niego działała. Wszystkie przepowiednie mówiły o długich latach jego szczęśliwego panowania. Uspokajały. Pozwalały zapomnieć o zdroworozsądkowym krakaniu Merlina.

Jedna tylko Anna truchlała, wietrząc w tym wszystkim zalążek przyszłego upadku. Od czasu tamtej nocy w Kręgu Gigantów była dziwnie niepodatna na wszelkie mistyczne uniesienia. I nie podobało jej się to miejsce osłonięte białym aksamitem, miejsce, które niewidzialna siła nazwała Niebezpiecznym. Bardzo jej się nie podobało.

Niebezpieczne Miejsca mają to do siebie, że w pewnej chwili mogą zażądać od nas czegoś ponad nasze siły.

Nie wiadomo, kiedy to się stanie.

Wiadomo jednak, że na pewno nie w porę.

Artur siedział przy Okrągłym Stole. Sam. Nieruchomy jak posąg. Zapadający zmierzch kładł na jego postać barwę ciemnego kamienia. Nie podniósł głowy, gdy weszła. Może nawet nie słyszał jej kroków.

- Bracie mój - odezwała się cicho - proszę, pozwól mi odjechać.

- Dokąd?

Nie spojrzał na nią. Jego głos był twardy, rzeczowy.

- Arturze, ty ją naprawdę pokochałeś.

- To moja żona, Anno, a ty jesteś moją siostrą. Zechciej w końcu uznać fakty.

- Fakty - zaśmiała się bezgłośnie - są tym, co tworzymy sami, we własnych sercach. Wiesz o tym nie gorzej ode mnie, królu Brytanii.

- Nie, Anno, one tworzą nas. Czasami to... boli.

- Co ty wiesz o bólu.

- Dobrze, powiem ci - zdecydował się nagle. - Nie zasłużyłaś na to, by cię oszukiwać. Tak, zakochałem się. Moja miłość do Ginewry jest inna niż, ta, która kiedyś nas łączyła. Ma w sobie coś z pogoni za nieosiągalnym. Jestem mężczyzną, a mężczyzna potrzebuje ideału. Potrafisz to zrozumieć?

- Ideały są bezpłodne.

Czemu użyła tego akurat słowa? Artur szarpnął się gwałtownie.

- A więc wiesz.

- A więc to prawda.

Milczała przez chwilę, ogłuszona tym ostatnim, rozstrzygającym „wiesz”. A potem zaczęła się śmiać. I śmiała się długo, a ściany komnaty zwielokrotniały ten śmiech, nadając mu zarazem niesamowitą barwę. Jakby dobiegał spod wody. Artur milczał, zgnębiony.

- Anno - odezwał się w końcu. - Anno, my dwoje... byliśmy jak jedna dusza i jedno ciało. To nie jest miłość, to coś więcej... Sam nie wiem. Gubię się w tym wszystkim. Pomóż mi.

- Arturze, Arturze - śmiała się ciągle - brałam cię za króla, który zna swoje obowiązki. A ty... ty jesteś zadurzony młodzik, jakich wielu. Nie muszę ci pomagać. Samo przejdzie z wiekiem. Powiedz mi tylko jedno - spoważniała nagle - wiedziałeś?

- Od początku. - Po raz pierwszy w tej rozmowie spojrzał jej w oczy - Ale nikt nie ma władzy nad własnym sercem. Kiedy ono powiedziało: Ta lub żadna, ja powiedziałem: Niech tak będzie. Wybaczysz mi kiedyś?

Anna pomyślała nagle: Chyba wyśmiałam już cały mój śmiech, teraz, przed chwilą, w tej komnacie.

Ogarnął ją smutek, a potem pustka bez granic. Milczała.

- Wybaczysz mi?

- Chcę stąd odjechać, Arturze.

- Dokąd?

Nie wiedział, czy tylko udawał, że nie wie? A może chciał wymazać pamięć o ich synu, tak jak wymazał wspomnienie miłości?

- Zostań, Anno.

Została.


Patrzcie uważnie, drogie dzieci, bo oto na waszych oczach dzieje się coś, co zaważy na waszych losach i losach tych, którzy przyjdą po was. Oto miłość, zwana niebiańską, czy też idealną, oddziela się od tej nagiej, namiętnej i pełnej życia. Oddziela się i patrzy na nią z pogardą, jak syn wyruszający na podbój nieznanych lądów patrzy na swoich rodziców, którzy do końca życia będą uprawiać ten sam kawałek pola i czerpać wodę z tej samej starej studni. Ktoś mu powiedział: Nie samym chlebem żyje człowiek. Ktoś mu powiedział: Dam ci inną wodę, wodę życia; kto się jej napije, nigdy już nie będzie pragnął.

Ten ktoś był mistrzem obietnic.

Ten ktoś był czystym duchem, wiecznym, jasnym i przejrzystym jak niebo, i chyba nie do końca rozumiał ludzką naturę.

Nauczył nas kochać to, co nieosiągalne, zapomniał jednak, że dla niedoskonałych ludzkich oczu nawet ideał musi mieć twarz i postać skłaniającą do marzeń.

Nic zaś bardziej nie skłania do marzeń niż złoty lok, mieniący się w słońcu wszystkimi barwami morskiego kamienia. Nic też skuteczniej nie wciąga nas w pułapkę jałowej pogoni za czymś, co nigdy się nie spełni i nie wyda owocu. I nic okrutniej nie utwierdzi nas w poczuciu własnej niedoskonałości niż piękno, które się oddala i nie daje schwytać.

Czym bylibyśmy bez marzeń? Sytymi zwierzętami. A bez zwykłego chleba i wody ze starej studni na skraju pola?

Cieniami własnych cieni.

Nadszedł czas rozdarcia, drogie dzieci, ale z tego rozdarcia, kto wie? Może narodzi się jakieś inne piękno?

Ale to boli.


Tymczasem dwór Artura miał nową ideę: Rzym.

Wszyscy jej potrzebowali. Leodegrance nie mógł się już doczekać chwili, gdy na głowie jego ukochanej córki spocznie złota cesarska korona. Sama Ginewra liczyła na to, że czas rozłąki wzbudzi w jej sercu jakieś cieplejsze uczucia do Artura. Artur po cichu liczył na to samo, głośno zaś mówił o przysiędze, jaką swego czasu przyszło mu złożyć umierającemu Aureliuszowi Ambrozjuszowi. Może zresztą naprawdę przypomniał sobie o niej w chwili, gdy Breithel, wdowa po dzielnym Rzymianinie, w dość ostrych słowach powiadomiła go, że raj na ziemi zaczyna się od dotrzymywania obietnic. Astrologowie wróżyli wielkie zwycięstwo. Duchowni gorąco poparli pomysł, by odbić Wieczne Miasto z rąk Germanów i ustanowić coś w rodzaju gwardii papieskiej na przyszłość. Rycerze zaś najzwyczajniej w świecie rwali się do czynu, zniecierpliwieni czekaniem na kolejne cuda, które jednak nie następowały, mimo ich modłów i postów.

Tak, więc armia wyruszyła z szumem proporców, Anna zaś i Ginewra, spojrzeniem wypowiedziawszy sobie śmiertelną walkę, rozeszły się do swoich komnat.


Wkrótce zdarzyło się, że przybył do zamku młodziutki rycerz imieniem Guiomar, który zbyt późno dowiedział się o wyprawie i nie zastał już Artura. Nie pozostało mu, więc nic innego, jak przyjąć gościnę i czekać cierpliwie na jego powrót. Dwornie zabawiał obie panie polowaniami, śpiewem i grą w szachy, ale jego serce skłaniało się ku Annie. A i ona, ku własnemu zdumieniu, nie pozostała obojętna na jego zaloty. Było w nim coś, co przypominało Artura takiego, jakiego poznała w Canterbury; jakaś naiwna czystość, radosna, nie znająca jeszcze pułapek życia. Jego uśmiech rozjaśniał pustkę, rozpędzał majaki, leczył zranioną, poszarpaną duszę. Anna znów zaczęła się uśmiechać. W opustoszałym zamku nie było nikogo, kto mógłby zgasić ten uśmiech. Pan Uriens leżał w swojej komnacie z połamanymi żebrami i ciężką raną w nodze. Nie wyruszył z Arturem, gdyż w przeddzień wymarszu spadł z konia i przy okazji nadział się jeszcze na swój własny miecz. To było wszystko, czego Anna mogła mu życzyć, poza może nagłym atakiem apopleksji. Wiele jednak wskazywało na to, że jego niemoc okaże się śmiertelna, więc odnalazła w sobie nawet odrobinę dobroci, za którą starzec dziękował jej spojrzeniem, gdyż prawie nie mógł już mówić. Anna karmiła go i zmieniała opatrunki, ale poza tym rzadko zaglądała do jego komnaty. Żyła już swoją nową miłością.

Ta miłość była mniejsza.

Była inna.

A może w ogóle nie była miłością, lecz tylko chwilą wytchnienia, krótkim snem, w którym spełniało się wszystko, co nie mogło się spełnić na jawie. Anna znów poczuła się kobietą, i to może bardziej niż wtedy, gdy po raz pierwszy oddawała Arturowi swoje ciało i serce. Wtedy oczekiwała walki i trudów rządzenia, teraz mogła tylko marzyć, haftować złote przepaski na włosy i zrywać róże w ogrodzie. Wszędzie czuła zapach tych róż, unosił się wokół niej jak miękki, odurzający opar. Zanurzała się i tonęła w nim. Było jej dobrze. Udręczony umysł zasypiał, wszystko stawało się dalekie i nieważne. Nawet postać Artura we wspomnieniach zbladła, zdawała się rozpływać i znikać. Kiedy próbowała przywołać jego obraz, widziała twarz Guiomara.

Nadzieja umarła, niech żyje nadzieja. Albo przynajmniej jej blade odbicie. Guiomar był blisko, był przy niej. Jego jasne, lekkie jak puch włosy pachniały rozgrzaną łąką. Czy można chcieć czegoś więcej? Nie był królem ani wybrańcem niebios, ale w jakiś sposób wydawał się być ich wysłannikiem - pojawił się, by uchronić ją od rozpaczy. Przyszedł w ostatniej chwili, jak królewski posłaniec z aktem ułaskawienia. Nie mogła ani nie chciała bronić się przed uczuciem. I kiedy pewnego dnia późnym popołudniem, gdy słońce zalewało komnatę ciepłym światłem, przyszedł i zaplątał się w jej złote nici, i omotany nimi, z pokornym zawstydzeniem prosił o miłość - sama nie wiedząc jak i kiedy, była już przy nim, tuląc czoło do jego twarzy, objęła go mocno, jak gdyby się bała, że to tylko zjawa, która za chwilę rozpłynie się w powietrzu. Zamknął ją w objeciach i trwali tak długą chwilę, nasłuchując pospiesznego bicia własnych serc. Anna poczuła jakiś dziwny ból w piersi. Ten ból był na swój sposób rozkoszny, a zarazem trudny do wytrzymania. Jęknęła spazmatycznie. Ich usta się spotkały.

Zostali kochankami. Pan Uriens nie miał o niczym pojęcia, Ginewra zaś, choć musiała się domyślać, nie napomknęła o tym nigdy ani słowem. Raz tylko, gdy doniesiono jej, że jedna z dworek spędziła noc z wędrownym bardem, który przez cały wieczór wzdychał i robił do niej słodkie oczy, odrzekła wyniośle, iż miłostki poddanych jej nie interesują. Mówiąc to, patrzyła jednak nie na zapłonioną dworkę, lecz na Annę, która zresztą nie dała się zbić z tropu i odrzekła hardo:

- Zapewne, pani Ginewra ma teraz przecież na głowie cały kraj.

Kilku dworzan zachichotało, gdyż nie było w całym Camelocie osoby mniej zdatnej do rządzenia państwem. Ale te śmieszki natychmiast umilkły, gdy królowa, podnosząc wysoko swoją śliczną główkę, odezwała się lodowato:

- Wiem, że chętnie wzięłabyś na siebie te trudy, Anno, lecz widzisz, są godni i godniejsi.

Wyszła, zostawiając swoją rywalkę w zupełnym osłupieniu. Więc Artur powiedział jej o wszystkim? Jej? Tej próżnej, głupiej bogince, która nie potrafi zrobić użytku ani ze swojej głowy, ani nawet z tyłka? Targnął nią gniew, zwykły, zdrowy gniew, który ostatecznie i na zawsze, jak wówczas sądziła, wyzwolił ją z resztek miłości do Artura.

Wojna z Ginewrą to jednak całkiem inna sprawa.

Tyle, że poza pierwszą potyczką nie było już następnych, gdyż królowa wyraźnie unikała Anny. Nawet przy posiłkach starała się nie nawiązywać rozmowy. I tak to wszystko trwało do czasu, gdy na zamku pojawił się jeszcze jeden gość.

Nie było kobiety ani dziewki, która by się choć nie wychyliła z okna, gdy stanął na dziedzińcu i donośnym, dźwięcznym głosem oznajmił swoje przybycie syn króla Bana z Bretanii, najpiękniejszy mężczyzna i najdzielniejszy rycerz, jaki się kiedykolwiek urodził na ziemi, Lancelot z Jeziora.

Człowiek-miecz, drugi dar Ninian, zapowiedziany przez Merlina.

Czarnowłosy i smagły, o oczach jak nocne niebo, samym spojrzeniem wywoływał dreszcz ryzyka i wielkiej przygody. Kusił i fascynował. Nie było w nim pożądliwości, z jaką na ogół mężczyźni patrzą na kobiety. Po śmierci rodziców wychowywany przez Panią Jeziora w jej podwodnym pałacu, napatrzył się na piękności, przy których najurodziwsza z ziemskich dam mogła wydawać się kimś w rodzaju pomywaczki. To upokarzało. Wszystkie kobiety, ile ich było w Camelocie, postawiły sobie za cel zdobyć tę wyniosłą fortecę.

Nawet Anna, choć zauroczona Guiomarem, poczuła przez moment przyspieszone bicie serca, gdy Lancelot z Jeziora całował z czcią koniuszki jej palców.

Tylko Ginewra pozostała chłodna.

Z pozoru.

Ona jedna od pierwszej chwili wiedziała, że niezwykły przybysz należy do niej ciałem i duszą. I choć to ona, w zastępstwie Artura, pasowała go na rycerza, choć wskazała mu miejsce przy Okrągłym Stole, choć była jego panią i władczynią - wiedzieli oboje, że są sobie równi, jak dwoje bogów zabłąkanych w ludzkim świecie. Odnaleźli się i nie było już siły zdolnej ich rozdzielić. To nie był przelotny romans, ale wielka miłość, podobna do tej, jaka przed wiekami spalała Tristana i jasnowłosą Izoldę. Lancelot śpiewał czasem królowej pieśni o Tristanie i sam w tych chwilach nie był pewien, czy nie staje się nim. A może po prostu był nim kiedyś i teraz wrócił na ziemię w wiecznej pogoni za swoją ukochaną. Śmierć nie ma władzy nad miłością, myślał patrząc w błękitne, świetliste oczy Ginewry. I aż boleśnie był pewien, że gdzieś, kiedyś widział już jej twarz. Napływały jakieś niejasne wspomnienia... Ogień... błysk miecza... ponury kontur północnej wieży... i znowu ogień. Nie wiedział, skąd się biorą te obrazy. Ale ogień prześladował go w dzień i w nocy. Nieraz budził się pod wrażeniem, że tli się słoma w jego posłaniu, to znów zwidywały mu się dalekie, niepokojące łuny pożarów. I sama Ginewra była dla niego jak płomień, który go przyciągał, a zarazem nie dawał się dotknąć. Tak ją zobaczył po raz pierwszy: w rozwianej, szkarłatnej sukni stała na murach Camelotu, wypatrując czegoś czy kogoś w oddali. Potem zeszła na dziedziniec, to znikając, to pojawiając się w załomach murów. Zdawała się drżeć, migotać, unosić w powietrzu. Lancelot patrzył jak urzeczony i kiedy w końcu stanęła przed nim, wyciągając dłoń w geście powitania, nie mógł wykrztusić słowa; nie uklęknął nawet, lecz jakby coś go rzuciło na kolana i przygięło do ziemi jego głowę. I tak zastygł, choć królowa, dwukrotnie zachęcała go, by wstał i wyjawił swoje imię. Może nawet nie pamiętał go w tamtej chwili. Dopiero potem opamiętał się i pozdrowił ją w najgrzeczniejszych słowach, jakich go nauczono. A kiedy ucałował jej dłoń, poczuł, że nieznacznie drży. Podniósł głowę i dostrzegł w jej oczach obietnicę szczęścia.

Ale długo jeszcze nie miał odwagi zbliżyć się do niej, aż którejś nocy spotkali się na murach zamku. Nisko pod nimi spoczywała równina zalana księżycową poświatą. I obojgu nagle wydało się, że to cały świat przypełznął do ich stóp i zapada się gdzieś w otchłań, niepotrzebny.

- Czekałam na ciebie - powiedziała Ginewra głuchym, nieswoim głosem. - Czemu nie przybyłeś, nim Artur wziął mnie za żonę?

- Pani - szepnął Lancelot - oto jestem i ani król Brytanii, ani sam Król Niebieski nie zdoła mi ciebie wydrzeć. Jeżeli chcesz, uciekniemy za morze, do mojej ojczyzny.

- Gdzie czeka cię śmierć z rąk tych, którzy zabili twego ojca - przerwała mu królowa. Nie, to na nic, Lancelocie. Zresztą jestem żoną Artura, a twoje imię jest zapisane w kręgu Okrągłego Stołu. Czy wolno nam uciekać, zanim spełnią się boskie zamysły?

- A jakież to zamysły? - wybuchnął. - Co do mnie, wiem tylko, że umieram z miłości i choćby cały zastęp aniołów stanął mi na drodze...

- Milcz, nie bluźnij - szepnęła, zamykając mu ręką usta. W tej samej chwili zerwał się wiatr, załopotały ich szaty, jakiś koń zarżał głośno w stajni, po bruku dziedzińca potoczyły się puste naczynia na wodę; odruchowo przywarli do siebie i potem było już za późno, byli zbyt blisko i zbyt dużo zostało powiedziane. Raz jeszcze spróbowali oderwać się od siebie, ale to było ponad ich siły. Ciała splotły się i stały jak jedno. Gdzieś jeszcze tliła się świadomość grzechu i zdrady, ale coraz słabiej, coraz dalej... Fala namiętności porwała ich jak kruche łódeczki Tristana i nic już nie mogło położyć jej tamy.


Pozorna sielanka, w jakiej żyły obie pary, nie mogła trwać długo. Najpierw pan Uriens, wbrew wszelkim oczekiwaniom, zaczął wracać do zdrowia. To był istny szok dla Anny, która zaczęła już roić sobie, że po jego śmierci wyjdzie za mąż za Guiomara i spędzi resztę swoich dni w cichym szczęściu, z dala od Camelotu. Tymczasem starzec, słaby jeszcze i trzymający się ścian, zszedł jednak pewnego dnia do biesiadnej sali, gdzie całe towarzystwo jadło właśnie późne śniadanie. Co prawda przypominał bardziej trupa niż żywego człowieka. I kiedy powiedział trzęsącym się, przechodzącym w dyszkant głosem:

- To dzięki tobie, droga żono - doprawdy nie wiadomo było, czy kpi, czy mówi poważnie.

Ginewra parsknęła śmiechem, ale natychmiast opanowała się i rzekła dostojnie:

- Witajcie, panie, i nie miejcie mi za złe tego śmiechu, który był jeno oznaką radości, że widzimy was znowu przy sobie, i to w tak kwitnącym zdrowiu.

Guiomar z Lancelotem poderwali się z miejsc, by zaprowadzić go do stołu, Anna zaś siedziała, wytrzeszczywszy oczy; czuła, że mord ma po prostu wypisany na twarzy. W tym momencie nie była zdolna do zachowania jakichkolwiek pozorów. Nienawidziła go za wszystko: za łzawiące oczy i plamy na rękach, za bezsilną starczą żądzę i zapach popsutych zębów, którym zionął jej w twarz przy każdym zbliżeniu. Nade wszystko jednak nienawidziła go za to, że wybrała go sama jako tego, który nigdy nie wzbudzi w niej odruchu czułości i w ten sposób pozwoli dochować wierności Arturowi. Wierność okazała się zbędna, a jej narzędzie, pan Uriens z Gór, ciągle żyje. Czy ten przeklęty staruch jest nieśmiertelny? Z najwyższym trudem przywołała uśmiech na twarz. Przeprosiła wszystkich, że nie wstała na powitanie swego małżonka, ale to ze wzruszenia, rzekła, odjęło jej na moment władzę w nogach. Po cichu zaś obiecała sobie jeszcze tej samej nocy wypróbować tę jego nieśmiertelność i wróciła do posiłku, który, nawiasem mówiąc, przestał jakoś jej smakować. Guiomar także stracił apetyt. Ginewra rzucała obojgu złośliwie rozbawione spojrzenia, nie wiedząc jeszcze, że i na nią za chwilę spadnie nieoczekiwany cios.

Jak mówi stara ballada, tłuszcz nie zdążył jeszcze stężeć na półmiskach, gdy pojawił się posłaniec z listem od Artura. Królowa szybko przebiegła wzrokiem pismo, zbladła jak ściana i osuwając się w ramiona Lancelota, szepnęła cicho:

- Wraca.

To, co się potem rozpętało, przypominało istny dom wariatów. Anna wybiegła z sali z dzikim, niepohamowanym śmiechem. Guiomar za nią, roztrącając po drodze dworki królowej, które biegły właśnie ocucić swoją panią. Kobiety krzyczały przeraźliwie, widząc, że Anna ma w ręku nóż. Zabrała go, bowiem bezwiednie, zrywając się od stołu. Teraz gnała długimi korytarzami, śmiejąc się ciągle i wykrzykując coś o sprawiedliwości. Guiomar dogonił ją pod samymi drzwiami jej komnaty, chwycił mocno i zatkał usta, prosząc, by nie robiła z siebie widowiska.

Z rozmachem wbiła nóż w dębowe drzwi i rozpłakała się równie nagle i gwałtownie, jak przedtem zaczęła się śmiać.

- Zabiję go - powtarzała w zapamiętaniu. - Zabiję. Jeszcze dzisiaj. Jeszcze dzisiaj w nocy.

- Nie pleć głupstw - zgromił ją ostro Guiomar. - Ginewra oskarży cię przed królem, nim zdążysz powiedzieć słowo.

- Nie oskarży - odrzekła ponuro. - Bądź tego pewien. My także znamy jej sprawki.

- Sądzisz, że król da wiarę słowom morderczyni?

- Istotnie będzie w kłopocie, musząc wybierać między siostrą morderczynią i żoną cudzołożnicą Kocham tę rodzinę - zaśmiała się krótko. - Odejdź teraz, Guiomarze. Zostaw mnie samą.

Zamknęła się w komnacie, by sporządzić ostatni napój dla swego męża. Odrobina tojadu powinna załatwić sprawę raz na zawsze. Gdy Artur wróci, zastanie ją już we wdowiej czerni, szczęśliwą i wolną jak ptak. Potem krótki okres żałoby... Jak długo jej matka pozostawała bez męża po zabójstwie Hoela? Trzy miesiące? Czy jeszcze mniej?

A jednak popełniła najstarszy błąd świata, polegający na niedocenianiu przeciwnika.

Ginewra też wiedziała, że Anna zna jej sprawki, i słusznie mogła oczekiwać najgorszego. W tej sytuacji nie chciała już, lecz musiała pozbyć się jej z Camelotu, a przynajmniej skompromitować tak, by Artur nie mógł dać wiary niczemu, co powie. Anna zaś sama dostarczyła jej okazji, zbyt głośno krzycząc o tym, co zamierza uczynić. Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, by domyślić się, że użyje trucizny.

Czekali, więc na nią oboje z Lancelotem, ukryci za kotarą w komnacie pana Uriensa. Gdy weszła z czarą dymiącego napoju, wynurzyli się nagle, odcinając zarazem drogę ucieczki. Anna zastygła w pół kroku. Nie upuściła jednak naczynia.

- Co tu się dzieje? - zapytała prawie spokojnie. - Niosę lekarstwo dla mego drogiego małżonka. Czy i to jest zabronione, pani, pod twoimi rządami?

- Skądże. - Ginewra uśmiechnęła się słodko. - Los pana Uriensa bardzo nam leży na sercu. Chcemy się tylko upewnić, czy z nadmiaru troski o niego nie popełniłaś jakiegoś błędu. Proszę, skosztuj tego lekarstwa teraz, na naszych oczach.

Anna śmiało podniosła czarę do ust. Była w pewnej mierze uodporniona na trucizny, a zresztą, miała w swojej komnacie niezbędne odtrutki.

- Nie - powiedział niespodziewanie Lancelot. - Jeśli naprawdę jest winna, grzechem byłoby dać jej umrzeć tak lekką śmiercią.

Zagwizdał cichutko. Niedoszła morderczyni dopiero teraz spostrzegła biały łeb Cavalla w szparze niedomkniętych drzwi. Wierny zwierzak najwidoczniej musiał iść za nią, choć nie odważył się wejść do środka.

Ciągle uważał ją za swoją panią.

- Poszedł - krzyknęła, ale Lancelot był szybszy. Rysim skokiem dopadł psa i chwycił go mocno, choć ten wyrywał się i skowyczał tak, że mógłby pobudzić i ściągnąć do komnaty pana Uriensa wszystkich mieszkańców Camelotu.

- On wypije to lekarstwo.

Lancelot zanurzył pysk psa w pucharze z trucizną. Cavall prychał i pluł, lecz kilka kropel napoju musiało jednak spłynąć mu do trzewi, bo nagle zadygotał i zwiotczał na rękach rycerza.

- Oto dowód - powiedział Lancelot z mocą.

W komnacie zaczęli już gromadzić się ludzie, zwabieni odgłosami szarpaniny. Guiomar przepchał się przez ciżbę i przypadł do nóg królowej.

- Łaski, pani - zaszlochał. - Pozwól mi wziąć na siebie wszystkie winy Anny.

- Prawo - odrzekła Ginewra - każe palić na stosie trucicieli. Chcesz zginąć taką śmiercią?

- Kocham ją, pani. Wolę umrzeć za nią, niż żyć bez niej.

- Jest nie tylko trucicielką. Jest także czarownicą. Czy wiesz, że zmusiła czarami swojego królewskiego brata, by żył z nią jak mąż z żoną? Wiesz, że urodziła mu bękarta i czeka teraz, by przeklęty gówniarz dorósł i zagarnął koronę swego ojca? Twoja Anna...

- Nie Anna.

Wszystkie oczy spoczęły na niej, gdy odezwała się głosem, który zdawał się krążyć pod sklepieniem komnaty i powodować niewidoczne pęknięcia tworzących je kamieni.

- Nie Anna. Morgan le Fay. Jeszcze o mnie usłyszycie.

Wydała z siebie dziki okrzyk, rozrzuciła szeroko ramiona, z jej palców trysnęły błękitne iskry i zniknęła sprzed oczu zebranych.

Pan Uriens charknął krótko i oddał ducha.

Guiomar wybiegł z komnaty i nikt już go potem nie widział w królestwie Brytanii.

Morgan le Fay stała się diabłem.


Rozdział szósty

Val Sanz Retor


Historia ma swego szatana i historie mają go także.

Szatan to przeciwnik, oskarżyciel, demaskator i zarazem mistrz iluzji.

Szatanem staje się człowiek pozbawiony złudzeń.


Aż do tej chwili Morgan le Fay nie używała swoich magicznych mocy, teraz jednak nie miała już żadnych hamulców w tym względzie. Była wyjęta spod prawa, groziła jej śmierć. Całkiem realna i bardzo bolesna śmierć za coś, co w końcu pozostało jedynie zamysłem, nieudaną próbą. Ale ówczesne prawo nie musiało dokonywać tak subtelnych rozróżnień, gdyż i w umysłach ludzkich myśl nie oddzieliła się jeszcze od czynu.

Prawo duszy mówi:, jeśli chciałeś zabić, już zabiłeś.

To samo prawo nadaje moc zaklęciom i czarom, znosi granicę między widzialnym i niewidzialnym światem, nakłada na nas odpowiedzialność, lecz także sprawia, że nie czujemy się bezsilni wobec ogromu wszechświata, rządzonego żelazną regułą przypadku i wielkich liczb.

Czarodziejka miała tę moc oraz jeden cel, ostatni, jaki jej pozostał: zemstę.

Miała to być zemsta przemyślana, okrutna i niszcząca wszystkich w Camelocie, najbardziej zaś Ginewrę, ten blond ideał, który zajął jej miejsce u boku Artura i bezcześci je teraz, pewien bezkarności. Tak jakoś myślała o królowej, całkiem bezosobowo, starając się nawet nie używać jej imienia. W zamian za to nadawała jej mnóstwo przydomków, rodem głównie ze świata zimnokrwistych. I właśnie kawałki wężowych skór wplotła w magiczny płaszcz, który miał się stać jej śmiertelną koszulą. Miał on bowiem taką właściwość, że bezbłędnie odróżniał kobietę wierną od niewiernej, a tę ostatnią palił żywym ogniem niczym starożytna suknia Dejaniry.

Szykowałaś mi stos, myślała Morgan, zakosztuj, więc sama tego dobrodziejstwa. Przy okazji Artur przekona się, kogo obdarzył miłością, a Lancelot... niech cierpi. Niech cierpi jak potępieniec.

Kiedy wspominała Lancelota, stawał jej zawsze w oczach Cavall, drgający w kałuży dymiącego tojadu. Bezwiednie zaciskała pięści. Kochała tego psa, jedyną w jej życiu istotę, która miała jakie takie pojęcie o wierności. Jakie takie? Biedny pies tę wierność przypłacił życiem.

- Ty także będziesz pomszczony, Cavallu - szeptała, wysyłając złowieszczy dar do Camelotu.

Na płaszczu widniał świetlisty napis: Dla Najwierniejszej.

Królowa jednak jakimś cudem zwietrzyła podstęp i kazała najpierw założyć płaszcz jednej ze swych dworek, tej samej, która miała romans z wędrownym bardem. Dziewczyna poparzyła się mocno, lecz nie spłonęła żywcem; cudowna szata była widać na tyle mądra, by ocenić zarazem rozmiar przewinienia. Wystarczyło to jednak, by uznać dar za szatański i spalić go uroczyście na zamkowym podwórcu.

Wszyscy zaklinali się potem, że płaszcz, płonąc, wydawał z siebie wężowy syk.


Wąż i ogień. Ogień i wąż. Te dwa obrazy prześladowały Czarodziejkę dniem i nocą, bez chwili wytchnienia. Wiedziała już, że jej zemsta chybiła celu. Jak w gorączce obmyślała dalsze, coraz bardziej perfidne plany. Aż któregoś dnia zorientowała się nagle, ku własnemu zdumieniu, że żadnego z nich nie wprowadza w czyn. Dlaczego? Była zmęczona. Śmiertelnie zmęczona.

Błąkała się po wzgórzach, nie widząc wokół siebie nic prócz lotnych piasków i ponurych wrzosowisk, gdzie nawet wiatr kręci się w kółko, niosąc zimny oddech pustki i chichot demonów.

W końcu upadła na ziemię i leżąc tak, bez jednej myśli i prawie bez życia, usłyszała głos, który zdawał się dobiegać zewsząd - z ziemi, z nieba i wiatru:

- Tu, gdzie jesteś, jest Kraj Obietnicy.

Podniosła głowę, lecz nie zobaczyła nic prócz kamieni i suchych traw, między którymi przemykały brunatne jaszczurki. I wtedy głos odezwał się raz jeszcze:

- Spójrz oczami mocy, nie rozpaczy.

Ten tajemniczy głos był pierwszym i jedynym, który odgadł stan jej ducha. Nie musiał mówić już nic więcej. Morgan le Fay rozpłakała się tak, jak płacze sopel lodu w pierwszy dzień przedwiośnia. Jej łzy wsiąkały w ziemię, ale nawet o tym nie wiedziała, jej wzrok był ciągle zamglony, dopiero światło słońca, którego niewidziała od wielu dni, może miesięcy, przedarło się przez tę słoną szybę i sprawiło, że otworzyła oczy i rozejrzała się wokół siebie. A wtedy odkrła, że trawa u jej stóp wypuszcza pierwsze, nieśmiałe jeszcze, zielone źdźbła.

Odgarnęła z czoła mokre, zmierzwione włosy i pozwoliła słońcu ogrzać swoją twarz i ramiona. A potem szepnęła cicho:

- Chcę zasnąć.

I zasnęła.

Ze szczytu pobliskiego wzgórza zerwało się stado kruków i kracząc przeraźliwie, poszybowało na zachód. Dzikie pagóry zniknęły. Jak okiem sięgnąć, rozpościerała się zielona, kwitnąca dolina, usiana kępami drzew. Jabłonie pachniały oszałamiająco, a łagodny wiatr niósł ich płatki niczym miękki, różowawy śnieg. Nad łąkami kołowały rybitwy i bociany, a z krzaków dzikich róż raz po raz zrywały się chmary białych motyli. Nisko nad horyzontem stało ogromne, czerwone słońce. Czarodziejka wiedziała, że nie zajdzie bez jej zgody i przyzwolenia.

Należało do niej, jak i cała ta cudowna dolina.

Powoli zeszła w dół. Gdziekolwiek stąpnęła, pod jej nogami rozwijała się wstęga drogi. Mosty same wyrastały nad strumieniami. Kiedy zaś zapragnęła napić się wody, wprost z ziemi wytrysnęło źródełko, a w trawie tuż obok zalśnił kryształowy puchar. Zaczerpnęła wody i w jej lustrze ujrzała swoją twarz, piękniejszą niż kiedykolwiek. I wtedy pomyślała, że byłoby egoizmem radować się samotnie cudami doliny; najpiękniejszy dom wydaje się wszak pusty i ponury, gdy nie odwiedzają go przyjaciele. Zastanowiła się głębko, kogo z ludzi chciałaby widzieć przy sobie, i nie znalazła nikogo takiego. Nikogo nie kochała.

Byli jednak tacy, którym współczuła: nieszczęśliwi kochankowie. Ci, którym prawo i obyczaj zabraniały spełnienia miłości i ci, których śmierć przedwcześnie rozłączyła z ukochaną osobą. Dziewice przemocą zmuszone do służby bożej i te, które gwałtem wydano za bogatych, obleśnych starców. Wszyscy oni potrzebowali pocieszenia.

Niechże, więc to miejsce stanie się ich domem, pomyślała Morgan le Fay i w radosnym uniesieniu rozkazała, by w najpiękniejszych zakątkach wyrosły przytulne zameczki, nie żadne warownie, jak Tintagel czy Camelot, ale urocze gniazdka dla zakochanych. Każdy z nich był inny i każdy cieszył oko na swój własny sposób. Ale przy każdym był różany ogród i fontanna lub sadzawka pełna białych lilii wodnych. Wszystkie piwnice były pełne najprzedniejszych win, a w komnatach pyszniły się różnobarwne kobierce. Nie brakowało też cytr ani lutni, ani inkaustu, ani pergaminu, by każdy, kto zechce, mógł uraczyć swoją damę pieśnią albo zręcznym rymem.

Ogarnęła wzrokiem swoje dzieło i stwierdziła, że jest dobre.

Otoczyła je więc ścianą mgły, w której musiał zabłądzić każdy, kto chciałby, niepowołany, wtargnąć tu przemocą. Zostawiła tylko jedno wejście, a i to obwarowała przeszkodami nie do pokonania. W zewnętrznych mgłach wyczarowała wąski, głęboki wąwóz, strzeżony przez smoki zionące ogniem; dalej wrzący potok, nad którym trzeba przejść po kładce wąskiej jak ostrze miecza; na koniec zaś mur płomieni. Tylko ktoś, kto nigdy czynem ani myślą nie zdradził swojej miłości, mógł się dostać do tej rajskiej doliny.

Jeżeli jeszcze czegoś brakowało temu miejscu, to tylko imienia. Czarodziejka uśmiechnęła się do siebie i wróciła tam, gdzie wszystko się zaczęło, gdzie jej łzy po raz pierwszy upadły na ziemię. Postawiła kaplicę, by przyszli mieszkańcy doliny mogli korzystać z duchowej pociechy. Nazwa³a ją imieniem świętego Retora, do którego miała więcej nabożeństwa niż do innych, być może, dlatego, że był to święty czysto retoryczny, nigdy nie istniał i nie był świętym, i jako taki najlepiej nadawał się na patrona tego fantasmagorycznego raju.

A może zresztą wcale nie było jej w tym momencie do śmiechu. Może nazwała to miejsce Val Sanz Retour, Doliną Świętego Powrotu, a bardowie i kronikarze pokręcili potem wszystko i z czystego nieuctwa stworzyli nazwę zakrawającą na kpinę?

Tak czy inaczej, pomódlmy się do świętego Retora; może i dla nas otworzy Kraj Żywych, dolinę bez cieni, rozkoszną iluzję, zwaną Val Sanz Retor.


...i widzę cię, moja mała dziewczynko, jak z okien swojego pałacu wypatrujesz tych, którzy przyjdą dzielić twoje szczęście. Widzę, jak się niecierpliwisz, jak wychodzisz na drogę w otoczeniu swoich chartów, jak zrywasz pęki kwiatów, by godnie powitać gości. Co może być smętniejszego niż pusta droga i piernikowe zameczki, w których nikt nie chce mieszkać? A jabłonie wciąż kwitną... Jak długo jeszcze, Morgan le Fay, uda ci się zatrzymać wiosnę? Wiosna jest porą nadziei, lecz cóż to za nadzieja, która nie może się spełnić? Spójrzmy prawdzie w oczy: ludzie nie chcą twojej doliny. Wolą cierpieć, walczyć, kochać i z pasją orać twarde ciało ziemi. Ono jest prawdziwe, kamieniste i twarde, a jego owoce rzadko bywają słodkie; ale sycą głód, a głód też jest prawdziwy i nie zaspokoją go twoje widmowe jabłka.

Tylko pokonani zadowalają się marzeniem.


Tymczasem Artur powrócił z wielkiej wyprawy na Rzym, i Lancelot, nie mogąc znieść widoku tego, który miał legalne prawo do ciała jego ukochanej Ginewry, wolał opuścić zamek i udać się na poszukiwanie przygód. Zabrał ze sobą młodego rycerza Vvaina, by mieć towarzysza walki, świadka swoich przewag, a w razie, czego i posłańca, którego zawsze można pchnąć z listem do królowej. Razem przemierzali Brytanię, broniąc słabszych i uciemiężonych (bo nie jest prawdą, jakoby w szczęśliwym Arturowym królestwie takowych brakowało), aż znudziła im się do cna owa szlachetna wojaczka i zapragnęli czegoś naprawdę niezwykłego. Zaledwie zdołali porozumieć się w tym względzie, natychmiast usłużnie otwarła się przed nimi Ziemia Jałowa, nagie wzgórza, bagna i wrzosowiska, a w uszach zaświstał ostry wiatr, który tam wiecznie hula. Obu dzielnym rycerzom zrobiło się trochę nieswojo, ale nie było już odwrotu. Spięli więc konie ostrogami i ruszyli na spotkanie Nieznanego.

Tam, na tym skrawku ziemi, który nigdy nie ogląda słońca, czas także stoi w miejscu. Trudno więc powiedzieć, czy jechali kilka godzin, czy kilka dni, a może miesięcy, nim wyrósł przed nimi mur magicznej mgły. Ale nie zagubili się w nim, lecz odnaleźli drogę, która opadała w dół, do stromego wąwozu, broniącego wejścia do doliny Czarodziejki. Vvain jechał pierwszy, a że był to młodzieniec płochy i niestały w uczuciach, prędko został pokonany przez smoki, które chwyciły go i porwały do pałacu Morgan. Lancelot, dobywszy miecza, pognał w ich ślady. Bez trudu pokonał następne przeszkody, gdyż królowa była naprawdę jedyną miłością jego życia. Triumfalnie wjechał do rajskiej doliny. Nie zważał jednak na jej piękno; jego jedyną myślą było uwolnić towarzysza. Ledwie dogonił chyże smoki. Prawdę mówiąc, dopiero gdy zatrzymały się przed zamkiem Morgan, zdołał wydać im walkę. I zwyciężył oba, jak przystało na najdzielniejszego z rycerzy Okrągłego Stołu. Dopiero wtedy spojrzał na Czarodziejkę, która przypatrywała się wszystkiemu z okna, i zawołał:

- Pani, pokonałem twych rycerzy, zaiste godnych ciebie; pozwól mi teraz odjechać wraz z Vvainem, bo jeśli nie, zrobimy to i bez twojego pozwolenia.

Morgan odrzekła:

- Jeszcze jeden rycerz pragnie walki z tobą. Zaczekaj więc i zmierz się z nim, jeśli nie chcesz dorobić się miana parszywego tchórza, zaiste godnego gacha wiarołomnej królowej.

- Gdybyś nie była kobietą - odkrzyknął Lancelot - pożałowałabyś tych słów.

Ale Czarodziejki już nie było w oknie. Po chwili wyjechał z zamku rycerz w srebrzystej zbroi. Bez słowa natarł na Lancelota. Obaj walczyli dzielnie. Kopie poszły w drzazgi, ale żaden nie dał się wysadzić z siodła. Wtedy Lancelot zaproponował pojedynek na miecze. Nieznajomy skinął głową. Zeskoczyli na ziemię, lecz zanim Lancelot zdążył dobrze złożyć się do ciosu, srebrzysty rycerz zręcznym ruchem wytrącił mu oręż z ręki. Zamiast go podnieść, co mogłoby być w tej chwili zbyt niebezpieczne, Lancelot jedną ręką odepchnął miecz przeciwnika, a drugą chwycił go za przyłbicę. Jakież było jego przerażenie, gdy hełm, w pośpiechu widać niedokładnie zamocowany, upadł na ziemię i ponad srebrzystymi naramiennikami ukazała się smagła, wykrzywiona gniewem twarz Czarodziejki.

- Boże - westchnął rycerz - troszczysz się widać o mnie, nędznego grzesznika, skoro uratowałeś mnie od hańby. Ślubuję Ci za to dwanaście woskowych świec...

- Broń się - przerwała mu tę tyradę Morgan. - Jeśli ci życie miłe, podnieś swój miecz i walcz dalej.

- Uchowaj Boże! Wygrać z tobą, kobieto, żaden zaszczyt, a przegrać, hańba po wszystkie czasy. Niech jakiś rycerz stanie w twojej sprawie.

- Jestem rycerzem - odrzekła - i może lepszym niż taki, który po nocach zakrada się do sypialni żony swego króla.

- Nie jesteś nawet kobietą, skoro nie ma mężczyzny, który służyłby ci mieczem i ramieniem.

I okazał się to cios celniejszy od wszystkich, jakie do tej pory padły. Morgan spuściła głowę. Ten krótki moment zmieszania wystarczył, by zniknęła cudowna dolina, jej zamki, lasy i strumienie, droga i kaplica, by jabłonie przestały pachnieć, a łagodny wietrzyk rozhulał się, jak zawsze, na jałowych wzgórzach.

Znów nie było nic wokół nich, tylko suche trawy i kamienie. Ale stało się coś, czego Lancelot nie mógł przewidzieć. Dolina, która wydawała się pusta, miała jednak swoich mieszkańców. I oni wszyscy otoczyli teraz jego i Morgan kręgiem, płacząc i lamentując po utracie swojego raju. Patrząc na ich nieszczęśliwe twarze, Lancelot powoli tracił pewność siebie.

Morgan za to coraz wyżej podnosiła głowę.

- Słuchaj ich - powiedziała twardo.

A oni opowiadali o cierpieniach i zawodach, o nieludzkich prawach i okrucieństwie miłości, o bólu nie na ludzką miarę i pragnieniu śmierci. Czarodziejkę nazywali Panią Dobrej Śmierci. Dolina, mówili, była ostatnim miejscem, gdzie mogli się schronić, ukryć, zapomnieć.

- Są krzywdy, Lancelocie - powiedziała młoda i bardzo ładna dziewczyna o niespokojnych, dzikich oczach - których nie naprawi żaden miecz. Obyś nigdy nie został w taki sposób skrzywdzony. Nie jesteś bogiem ani demonem; cokolwiek może spotkać człowieka, może spotkać także ciebie. Pamiętaj o tym.

- Nie ma już waszej doliny - odrzekł Lancelot, spuszczając głowę - i to ja ją zniszczyłem. Jedno co teraz mogę zrobić, to oddać się w niewolę waszej pani i odpokutować swój błąd.

- Niech tak będzie - powiedziała Morgan.

Lancelot posłał, więc Vvaina do królowej z wieścią o tym, co się stało, a sam udał się z Czarodziejką do ponurego Tintagelu, gdzie miał jej służyć tak długo, aż zostanie pomszczona krzywda mieszkańców doliny.

Wielce się trapił tym, co uczynił, i całą tę podróż nazwał na swój użytek Bolesną Drogą, Tour Doloreuse w jego bretońskim narzeczu. Wciąż wypatrywał okazji, by jakimś mężnym czynem choć po części zmazać swój grzech, lecz szczęście go opuściło; droga wiła się smętnie wśród ciemnych wzgórz i nie było przy niej nawet najnędzniejszej wioski, nie mówiąc już o zamkach, gdzie zawsze można znaleźć jakieś dziewczę potrzebujące pomocy. Przygoda, zdawało się, poszybowała gdzie indziej na swoich lotnych skrzydłach, zostawiając rycerza w ciężkiej zgryzocie.

Między nami mówiąc, jego boleść była mocno zaprawiona niesmakiem, który czuł sam do siebie. Nie dość, że zamiast szlachetnego czynu dokonał czegoś nad wyraz wątpliwego, to jeszcze znalazł się we władzy kobiety, której nienawidził, a co więcej, musiał w duchu przyznać, że owa kobieta wcale nie ustępowała mu w walce i że pokonał ją nie mieczem, lecz słowami, które z dwornością niewiele miały wspólnego.

Im bardziej gryzł się tym wszystkim, tym mocniej nienawidził Czarodziejki, ona zaś odpłacała mu tym samym. Może nie była już zdolna do żadnych innych uczuć. Jak gdyby czarne szkło rozpostarło się między nią i resztą ludzi; nie widziała w nich już nic prócz nikczemności.

Dowody tej nikczemności na ogół łatwo znaleźć; kiedy zaś nie można ich znaleźć, należy je stworzyć.


Posępne mury Tintagelu zrobiły na Lancelocie tak wielkie wrażenie, że rycerz zsiadł z konia i przyklęknął, oddając hołd duchom Tristana i Izoldy Złotowłosej. Zdawało mu się, że widzi przy bramie ich jasne postacie, życzliwymi gestami zapraszające go do środka.

- Pani - powiedział z nagle rozjaśnioną twarzą - dzięki składam niebu, które pozwoliło mi ujrzeć te święte mury. Przysięgam, że tu, w obecności dwojga najwierniejszych kochanków, łatwiej mi będzie znieść moją niedolę.

- Król Marek zapewne miał inne zdanie o ich wierności - odrzekła Morgan. - Jesteś szalony, Lancelocie. Ich historia nie powinna być dla ciebie pociechą, lecz przestrogą.

- Nie pałasz do nich sympatią - odparował Lancelot - gdyż nie mieli pojęcia o morderstwie, kazirodztwie i czarach.

- Ani też o podstępach, zasadzkach i grubiaństwie. Chodźmy, rycerzu. Wiele się jeszcze nauczysz w tych murach.

- Wierzę - kiwnął głową. - Mam przecież do czynienia z mistrzynią.

- Nie - odpowiedziała chłodno. - Sam będziesz sobie mistrzem, Lancelocie.

Wjechali na dziedziniec. W zamku, niegdyś tętniącym życiem, teraz nie było nawet komu ich powitać. Morgan krzyknęła głośno raz i drugi. W końcu ukazał się chłopiec stajenny, jeden z tych, których swego czasu uratowała od chłosty. W pierwszej chwili nie poznał jej. Ale nagle twarz mu pokraśniała i rzucił się do jej nóg, jak przystało na sługę, który po wielu latach wita swoją panią. Wkrótce przybiegli inni, nieliczni już mieszkańcy zamku, a wśród nich mały Mordred, który ciekawie, lecz z pewnej odległości przyglądał się matce. On także jej nie poznał. Nawet chyba przestraszył się trochę, bo szybko ukrył twarz w fałdach sukni swojej piastunki A kiedy Morgan chciała go wziąć na ręce, rozpłakał się. Zostawiła go, więc w spokoju i pozwoliła nadal nazywać piastunkę mamą.

Nie kochała tego dziecka i nic nie mogła na to poradzić.

Łaskawie przywitała się ze wszystkimi i kazała przygotować kąpiel dla siebie i Lancelota. Nazywała go swoim gościem, nie więźniem. Nie widziała powodu, by wtajemniczać służbę w swoje sprawy. Nic już jej z nimi nie łączyło. Doświadczenie i udręka, jakiej zaznała, oddzielały ją murem od świadków i towarzyszy dzieciństwa. I kiedy chłopiec stajenny wzruszonym głosem oznajmił, że do dziś pilnuje tamtego orzecha i nie pozwala nikomu jeść z niego owoców, ofuknęła go ostro i kazała zająć się końmi. Chyba wszyscy wtedy zrozumieli, że nie ma już małej Anny, ani dzielnej wojowniczki, ani szczęśliwej towarzyszki młodego króla; na ich miejscu pojawiła się dumna i wyniosła pani Tintagelu. Ten nowy stan rzeczy został przyjęty bez entuzjazmu, ale i bez szemrania.

Lancelot zaś po raz pierwszy spojrzał na nią z podziwem.

To była jego lekcja numer jeden.

Nazajutrz Czarodziejka zaproponowała konną przejażdżkę po okolicy i rycerz, rad nierad, powlókł się za nią ze skwaszoną miną. Nie tak wyobrażał sobie swoją pokutę. Na Boga, wolałby walczyć, ścigać barbarzyńców, dusić potwory, a w ostateczności nawet tłuc kamienie i łatać nadkruszone mury Tintagelu, niż oddawać się płochym i wcale nie zabawnym rozrywkom. Nie cieszył go pisk mew ani łomot fal rozbijających się o wysokie brzegi. Płaska równina wokół zamku wydawała mu się kwintesencją rozpaczliwej nudy, a chmurne niebo kładło się ołowianym ciężarem na jego barkach. Jedno spojrzenie Ginewry rozjaśniłoby te mroki, ale Ginewra była daleko, a on znajdował się we władzy kobiety, która w tym strasznym pejzażu była mu bardziej nienawistna niż kiedykolwiek.

Zdusił w sobie przekleństwo.

Czarodziejka odwróciła się nagle i zmierzyła go wzrokiem, w którym było wszystko prócz przyjaźni.

- Widzę, że trzeba ci innej rozrywki, panie rycerzu. I dostaniesz ją.

Spięła konia ostrogami i pomknęła na wschód, tam gdzie na horyzoncie majaczyło ciemne pasmo lasu. Niebawem znaleźli się w gąszczu, w którym jednak Morgan w jakiś sobie tylko znany sposób odnajdywała drogę. W końcu znała te lasy jak własną komnatę w Tintagelu. Rychło, więc wydostali się na dużą polanę. Trwała tam zabawa. Grały piszczałki, a ludzie tańczyli wokół ognia. Na ich twarzach jednak nie było radości. Wydawali się bardzo zmęczeni.

- Tańczą już od stu lat - powiedziała Morgan - i będą tańczyć aż do dnia Sądu, o ile jakiś święty albo rycerz bez skazy nie uciszy muzykantów.

- Straszna kara.

- Straszna. - Czarodziejka sucho kiwnęła głową. - Ponoć weselą się tak w Wielki Piątek. Cóż, ludzkie nastroje nie zawsze przestrzegają rocznic.

- Bluźnisz, pani.

Roześmiała się i lekko wskoczyła w środek tanecznego kręgu. Klasnęła w dłonie i muzyka zagrała żywiej, a wraz z nią ożywiły się i twarze tancerzy. Z ust kilku wyrwał się wesoły okrzyk. Morgan zawirowała w tańcu i jej włosy rozsypały się, płonąc na tle ognia kolorem jasnej miedzi. Zwinne ciało wchłonęło w siebie rytm fletów i płomieni i przez moment Lancelot widział ją taką, jaka była naprawdę: diabelsko piękną, dziką... i wolną, wolną, rycerzu zakuty w stal, spętany łańcuchami lennego hołdu, przysięgi i miłości, która zżera duszę, a nigdy się tak naprawdę nie spełni...

Do głębi przeniknął go dreszcz ciemnego pożądania.

I to była lekcja numer dwa.

A potem, w nocy, Tintagel przemienił się w widmowy pałac z marmuru, przepojony zapachem ambry i kadzidła. Lancelot szedł przez długie kolumnady i gigantyczne sale, zalane błękitnawą poświatą, aż doszedł do największej z nich, gdzie szemrał wodotrysk) otoczony bukietami niezwykłych, egzotycznych kwiatów. Poczuł ogromne pragnienie. Napił się wody i nagle kwiaty ożyły, oplotły giętkimi wąsami, przyssały się do jego ciała, liżąc mięsistymi jęzorami płatków. Strach zmieszał się z rozkoszą. Zobaczył, że jest nagi, a kwiaty przemieniają się w kobiety. Było ich wiele, a każda w jakiś sposób podobna do Czarodziejki. Tańczyły wokół niego wyuzdany, lubieżny taniec, co chwila muskając włosami jego nabrzmiałą męskość. To było rozkoszne. Ale włosy po chwili stały biczami chłoszczącymi do krwi i Lancelot ku własnemu przerażaniu poczuł, że teraz dopiero rozkosz sięga zenitu. Z mroku wynurzył się Vvain i chichocząc głupawo, przyłączył się do szalejących kobiet. Oblepiły go natychmiast i przewróciły na ziemię. Spod kłębiących się ciał wyciągnął rękę do Lancelota i ściągnął go w dół, rycerz poczuł, że przyjaciel zlizuje krew z jego pleców, coraz mocniej i gwałtowniej, jakby chciał się w nie wgryźć. I to także było łubieżne i rozkoszne. Nie panował już nad sobą. Gwałtownie chwycił którąś z kobiet i ze spazmatycznym jękiem wcisnął się między jej rozchylone uda. A wtedy ona spojrzała na niego dziwnie przytomnie i rzekła:

- Pamiętaj, Lancelocie, cokolwiek może przydarzyć się człowiekowi, może przydarzyć się tobie.

I nagle zniknął widmowy pałac, Vvain i kobiety, a rycerz obudził się w łożu mokrym od potu i nasienia. Długą chwilę jeszcze leżał drżący, czując, jak po czole i skroniach płyną strużki gorącego potu. A potem przeżegnał się i runął na zimną posadzkę, wzywając na pomoc Najświętszą Panienkę, której twarz wydawała mu się w tym momencie dziwnie podobna do twarzy Ginewry. Nie doznał jednak łaski ukojenia.


Mięsożerne kwiaty, bicze, krew... Cóż, Lancelocie, pięćset lat rzymskiego panowania to jednak szmat czasu i obawiam się, że nasze surowe męstwo splotło się już na zawsze z ich śródziemnomorską perwersyjną i okrutną zmysłowością. Zostawili nam w spadku swój lęk przed kobietą, a wraz z nim wszystkie postacie nienawiści, wstrętu, upokorzenia i ponurych żądz, które można zaspokoić jedynie za cenę bólu i śmierci. To, co śniłeś, mogło być pałacem jakiegoś Tyberiusza albo Kaliguli... Nie wiem. W moich podróżach zazwyczaj omijam Rzym - i ten dawny, i ten obecny - miasto ruin i samotnych papieży. Nie znoszę oliwek, cyprysów i bezmyślnego szafiru nieba, na którym nigdy nic się nie dzieje. A jeszcze bardziej nie znoszę ducha tych okolic. Wiesz, czemu? Bo ten duch nie kochał ani przez chwilę.

Tam, na południu, mężczyźni zamknęli swoje kobiety w gyneceach, pozbawili je sztuk, nauk i wszystkiego prócz tych rzadkich chwil, kiedy zmęczeni polityką, wojną, religią i swoimi małymi ganimedami, przychodzili odpocząć na ich łonach, białych i chłodnych od wiecznego półmroku marmurów... Ich pożądanie, Lancelocie, to biały jaskiniowy gad, płodzący w ciemnościach potwory... Cała rozkosz i okrucieństwo życia stłoczone w jednym akcie walki i poddania. Nieokiełznana zmysłowość i pragnienie zwierzęcej rozkoszy, gdy rozmawiają ze sobą już tylko genitalne twarze w kosmicznym języku gwałtu, krwi i potwornych erupcji gadzich form, ginących w deszczu komet... Mówię do ciebie teraz jak mężczyzna do mężczyzny: wiem, to kusi. Kusi ogromem i zatraceniem w tym ogromie. A jednak kosmos nie jest miejscem do życia, Lancelocie. Mogą tam mieszkać gwiazdy, aniołowie, demony i umarli; dla ludzi jest Ziemia, serce wszechświata, zielone źródło miłości.

Tak, jest w nas ten instynkt pana i niewolnika, który każe przemocą zagarniać i przemocy się poddawać. A także ten ukradziony Bogu instynkt twórczy, który skłania nas ku kobietom pustym i pozbawionym duszy; możemy je urabiać na własny obraz i podobieństwo, są kanwą naszych fantastycznych rojeń i podnietą dla wyobraźni... Ale to niebezpieczna gra, Lancelocie. Można się w niej zatracić bez reszty i przegapić moment, w którym żądza staje się szaleństwem.

Nie znaliśmy wcześniej takiego pożądania. Nasze kobiety były nam kochankami i przyjaciółkami; były natchnieniem naszych czynów, ale i pomagały nam ich dopełnić. I nie było hańbą oddać się pod rozkazy jakiejś walecznej Madb czy Boadicei. Kto ci stawił czoło, rycerzu? Kobieta. Nieszczęśliwa kobieta. Nie wierz, że jest diabłem. Posłuchaj rady starego Merlina i otocz ją najtkliwszym szacunkiem, należnym damie, cierpiącemu człowiekowi i najdzielniejszemu przeciwnikowi, z jakim zdarzyło ci się zmierzyć. Najlepiej było by dla was obojga, gdybyś ją pokochał i swoją miłością uleczył jej wszystkie rany. Wiem, kochasz inną, zresztą Czarodziejka jest dla ciebie zbyt ludzka, zbyt niedoskonała i, powiedzmy to sobie otwarcie, zbyt inteligentna. A ponadto ma jeszcze i tę wadę, że jest niczyja, a ty musisz przecież zabierać kobietę innemu mężczyźnie. Gdzie znalazłbyś godniejszego przeciwnika niż Artur, wybraniec jasnych i ciemnych sił, pogromca Saksonów i wybawca kraju? Nie znając go jeszcze, uległeś czarowi jego legendy. Przyszedłeś, by się z nim zmierzyć, i wygrałeś, bo Ginewra ulepiona jest z twojej, nie z jego gliny. Tak samo nie nadaje się na królową, jak ty na króla. Dlaczegóż to, jeśli łaska, nie zostałeś w rodzinnej Bretanii i nie starałeś się odzyskać dziedzictwa, które tak niefortunnie utracił twój ojciec, szlachetny król Ban? Nie z tchórzostwa przecież; odwagi ci nie brakuje; ale w głębi duszy wiesz, że nie może rządzić krajem ten, kto nie ma władzy nad samym sobą. Tak, Lancelocie, jesteś najpiękniejszym diamentem w koronie, ale złotem jest Artur i bez niego nie istniałbyś, jak nigdy nie zaistnieją setki tobie podobnych, kiedy go zabraknie. Nie wygrasz z nim, uwodząc mu żonę. Ale podszepnę ci coś, na co sam nigdy byś nie wpadł: to nie Ginewra, lecz Morgan le Fay jest prawdziwą kobietą Artura, jego pierwszą miłością, jego przekleństwem i wybawieniem; gdyby los nie uczynił ich bratem i siostrą, byliby najwspanialszą parą, jaką znał świat, i nikt trzeci nie zdołałby się wedrzeć między nich i zamącić ich szczęścia. Czujesz to, rycerzu, ale przecież nie posłuchasz wiatru i nie nadasz swoim żądzom kształtu ludzkiej miłości, wzgardzisz Czarodziejką i będziesz udawał sam przed sobą, że nigdy nie przyśnił ci się ten sen, na wspomnienie, którego jeszcze drżysz i żegnasz się znakiem krzyża. Ale ten, kto zaprzecza prawdzie, skazuje się na obłęd, Lancelocie. Wśród gwiazd twojego życia jest i ta, straszna gwiazda szaleństwa. Jeszcze jej nie przeczuwasz, ale i ona rozpryśnie się kiedyś w twojej głowie, niezdatnej nawet do noszenia korony.

Cóż, Lancelocie: cokolwiek może przydarzyć się człowiekowi, może przydarzyć się tobie.


Rycerz nie słyszał głosu Merlina i jak najdalszy był od tego, by posłuchać jego dobrych rad. Wzywając na pomoc Tristana i Najświętszą Dziewicę, (przy czym zaznaczyć trzeba, że w zestawieniu tych postaci nie widział nic niestosownego), zdołał w końcu opuścić zamek Czarodziejki. Nie znaczyło to jednak wcale, że mógł już spokojnie i bez przeszkód wrócić do Camelotu. Kto raz się znalazł na Ziemi Jałowej, nie opuści jej tak łatwo. Błąkał się więc jak upiór we mgłach i wciąż od nowa przemyśliwał własne życie, szukając błędu czy grzechu, który wtrącił go w to opłakane położenie. A że nie znalazł nic prócz miłości do królowej, a tego nie poczytywał sobie wcale za winę, wprędce też doszedł do wniosku, że jako człowiek czysty i szlachetny ponad zwykłą ludzką miarę jest wystawiony na szczególnie zaciekłe ataki Złego. Ta myśl uspokoiła go na tyle, że kiedy ujrzał przed sobą świetlistą postać, która nikim innym być nie mogła, jak tylko jakimś świętym, być może świętym Retorem, patronem tych okolic - bez namysłu zsiadł z konia i przyklęknął, pokornie pochyliwszy głowę w oczekiwaniu na dotyk błogosławiącej dłoni. Zamiast tego jednak usłyszał surowy, karcący głos:

- Lancelocie, Lancelocie, wieczny przeciwnik Boga natchnął cię nie tylko nieczystą miłością, ale i pychą, skoro sądzisz się być równy tym błogosławionym mężom i niewiastom, dla których pokusy Złego były łaską, utwierdzającą ich w wierze i bojaźni bożej. Przymierzasz głowę do świetlistej aureoli, a twoje serce toczy robak cudzołożnej namiętności. Nie w twojej mocy jest walczyć z nim. Zwróć, więc myśli ku Najwyższemu i proś Go z całych sił, by nie poddawał cię więcej próbie, której nie możesz podołać.

To rzekłszy, święty zniknął, zostawiając Lancelota w wielkim pomieszaniu i wstydzie. Szczerze mówiąc, nigdy dotąd nie zdarzyło mu się pomyśleć o swojej miłości jak o czymś brudnym i nagannym. Czuł się godny współczucia, nie potępienia. Słowa świętego zburzyły tę pewność. Poczuł się nagle jak w jakimś obcym kraju, bezbronny, nie znający miejscowych obyczajów... I wtedy święty ukazał mu się raz jeszcze. Tym razem na jego wargach drżał lekki, dobrotliwy i jakby porozumiewawczy uśmieszek.

- Nie mówiłbym ci tego - odezwał się prawie wesoło - ale mam słabość do grzeszników. Wszyscy tutaj o tym wiedzą, wiedz i ty, przybyszu zza morza. I w razie czego nie wahaj się prosić mnie o wstawiennictwo; uchroniłem już od piekła niejednego takiego jak ty, szalony rycerzu.

Lancelot z całej jego przemowy zdołał zrozumieć tyle, że jest pod jakąś szczególną opieką niebios. Może święty zrobił błąd, wypowiadając słowa, które mogły być łatwo poczytane za obietnicę bezkarności tak doczesnej, jak i wiecznej. A może był po prostu widziadłem, nasłanym przez Czarodziejkę. Tak czy inaczej, skutki tej rozmowy, czy raczej widzenia, okazały się fatalne. Z natury skłonny do egzaltacji, Lancelot popadł w stan pół-snu, pół-jawy; otwierały się przed nim na zmianę wrota piekła i raju, Chrystus przybierał twarz Tristana, a Jego Matka - Ginewry, to znów Izoldy Złotowłosej, a wszystkie trzy pozwalały mu całować swoje dłonie i czule ocierać łzy płynące po policzkach. A potem podnosiła się kolejna zasłona i widział w oślepiającym blasku pierścień z diamentem, który wydawał się być krawędzią cudownego kielicha, prawie niewidocznego w powodzi światła. Diament przemieniał się w kroplę krwi i spływał na jego czoło, paląc jak rozżarzony węgiel. Lecz zamiast swądu przypalanego ciała rycerz czuł wokół siebie zapach róż. I potrafił tak mimo bólu trwać, wpatrując się w swoje wizje i słuchając niezwykłych, anielskich głosów, które spowijały go jasną siecią chorału. Potem te cudowne obrazy znikały, zostawiając go na jałowych wzgórzach, coraz bardziej zziębniętego i zmęczonego, nieomal na pograniczu śmierci. Ale w końcu ujrzał przed sobą zamek, który nie był widziadłem, ale budowlą z drewna i kamienia, a światło w oknach dowodziło, że mieszkają w nim ludzie.

Dowlókł się tam resztką sił i znalazł gościnę.

Ale to nie był zwykły zamek.

Jego jedynymi mieszkańcami byli stary, chromy Pelles, nazywający siebie Królem Rybakiem, i jego córka, wątła Elena. Jej cera była chorobliwie blada, a w czarnych, podkrążonych oczach tlił się niepokój. Ze swoją niedojrzałą jeszcze, a już przekwitającą w samotności kobiecością przypominała jedną z tych mięsożernych roślin, które chwytają i pożerają owady. Gdyby Lancelot nie był tak wyczerpany, zapewne by to zauważył. Ale on słaniał się na nogach i był gotów zasnąć gdzie popadnie, choćby i na progu komnaty. Przyjął więc zaproszenie króla Pellesa i obiecał pozostać w zamku tak długo, aż odpocznie i nabierze sił.

Trzy dni i trzy noce spał jak zabity, a kiedy się obudził, zmierzchało już, i z dołu, z jadalnej sali, zbyt wielkiej jak na potrzeby dwojga mieszkańców zamku, dobiegał szczęk rozstawianych naczyń. Rycerz ubrał się pospiesznie i zszedł na dół, po drodze jeszcze wytrząsając słomę z włosów. Skłonił się Pellesowi i Elenie i zasiadł przy stole, głodny jak młody wilk. Lecz to, co zobaczył przed sobą, nie ucieszyło jego oczu; nie było, bowiem mięsiwa ani win, ani ryb, ani owoców, a tylko suchy chleb i woda w złotym dzbanie.

- Niewiele tu potrzebujemy jadła - uśmiechnął się gospodarz - a da Bóg, i ty wkrótce zostaniesz nasycony jak nigdy dotąd.

Zaledwie wypowiedział te słowa, otwarły się drzwi, których Lancelot nie widział wcześniej, i do komnaty wtargnął strumień chłodnego, pachnącego różami powietrza. Potem zrobiło się jasno jak od tysiąca świec. Oczom rycerza ukazała się dama nieziemskiej urody; wydawała się duchem, gdy stąpała bezgłośnie, cała przeniknięta światłem bijącym z kielicha, który niosła przed sobą w lunatycznie wyciągniętych rękach. Za nią szedł starzec z włócznią, na której ostrzu drżała kropla krwi. Elena uklękła, Lancelot uczynił to samo za jej przykładem, a Pelles, nie władający nogą, pochylił tylko głowę. I wszyscy troje poczuli się nagle nasyceni, jakby po najwykwintniejszej uczcie, a w ich serca wstąpił spokój i wielka błogość, jak gdyby już za życia znaleźli się w raju.

- Widziałem ten kielich - powiedział wzruszony Lancelot, gdy dama i starzec opuścili komnatę - lecz, na Boga, wciąż nie pojmuję, czym on jest.

- Ba! - Pelles zaśmiał się, pogardliwie wydymając wargi. - Tobie mogę powiedzieć: nikt nie zna tajemnicy Świętego Kielicha. A mogę ci powiedzieć, gdyż twoje pytania nie mają żadnego znaczenia; nie jesteś tym, który powinien pytać. Rozumiesz mnie, rycerzu?

- Nie - odrzekł Lancelot.

- Masz inną rzecz do spełnienia - powiedział Król Rybak i dał znak córce, by odprowadziła gościa na spoczynek.

Zostawszy sam w komnacie, Lancelot rozmyślał o tym, co widział przed chwilą, o swoich wizjach i zagadkowych słowach pana zamku. Chwilami czuł się bliski jakiejś wielkiej prawdy, ale ona umykała mu zawsze, ilekroć już, już miał ją pochwycić. Szczerze mówiąc, był coraz bardziej zmęczony cudami, które osaczały go zewsząd, nie dając nadziei na rychły powrót do świata, który opuścił. Bardziej niż kiedykolwiek zatęsknił za Ginewrą i za bujnym, wesołym życiem w Camelocie. Teraz już zgodziłby się dzielić ukochaną z jej prawowitym małżonkiem, byle tylko wyrwać się wreszcie z zaklętego kręgu. Głód znowu zaczął dawać znać o sobie. Nie wszystkim widać, pomyślał, mistyczny pokarm wystarcza do śniadania. Napił się wody z dzbanka stojącego koło łóżka. Nagle skrzypnęły drzwi i stanęła w nich Elena. Płomień kaganka, który niosła w ręce, pochylił się od przeciągu. W jego mdłym blasku twarz dziewczyny, podświetlona od dołu, wydawała się wprost upiorna. Rycerz poczuł jakiś mimowolny dreszcz. Elena zaś zbliżała się powoli, z wyrazem posępnej determinacji na twarzy.

- Panie - odezwała się wreszcie - powiem ci, co mój ojciec miał na myśli. Istnieje stara przepowiednia, że ze mnie i z ciebie narodzi się najwspanialszy rycerz chrześcijańskiego świata. To jest właśnie ta rzecz, której musisz dopełnić, jeżeli chcesz zdrów i cały opuścić ten zamek.

- Dziecko - Lancelot w trakcie jej przemowy zdążył już ochłonąć i odzyskać zwykłą pewność siebie - dziecko, grzech wierzyć w takie bajki. Poszukaj sobie lepiej kogoś, kto...

- Kogo? - wybuchnęła gniewnie. - Na tym pustkowiu? Jesteś pierwszym człowiekiem, którego widzę, prócz obłąkanego starca i paru wiedźm, które się zagnieździły w tutejszych grotach. Zabierz mnie stąd... - Jej głos załamał się, załkała histerycznie. - Mój ojciec jest szalony. Wyruszył kiedyś, jak ty, na poszukiwanie przygód... na swoje i moje nieszczęście... zobaczył orszak Graala... zbudował tu zamek. Ludzie, których wynajmował do pracy, uciekali. Mówili, że to niedobre miejsce. Nie chciał wierzyć. Znajdował nowych. Miał wtedy dużo złota... Wreszcie kamień spadł z rusztowania i zmiażdżył mu nogę. Zdawało się, że nie wyżyje. Ale wyżył. Jest przekonany, że to Graal utrzymuje go przy życiu. Stał się niewolnikiem Kielicha. Sam siebie nazwał Królem Rybakiem, że niby złowił coś, czego inni szukają od wieków... Za nic w świecie nie ruszyłby się z tego miejsca, a i ja mam tu tkwić do końca jego i moich dni. Słyszysz ten wiatr? To jedyna muzyka tego zamku. Co dzień. Co noc. Tu nawet spać nie można.

- Dziecko - rycerz, poruszony tym co usłyszał, łagodnie położył jej rękę na ramieniu - zabiorę cię do Camelotu, gdzie nigdy nie milknie śmiech i muzyka. Tam ludzie są chętni do tańca i do miłości. Nie będziesz już po nocach słuchać wiatru. Ale nie licz na moją miłość - dodał po chwili.

I nie rozmawiali już więcej, lecz udali się do swoich komnat, wypocząć przed podróżą. Lancelot jednak nie mógł zasnąć. Ogarniał go coraz większy niepokój. Niepokój wkrótce przerodził się w paniczny lęk. Leżał w ciemności, wyprężony jak struna, z mieczem w dłoni, gotów do odparcia ataku. I choć rozum mówił mu, że ani chromy Pelles, ani tym bardziej jego córka nie zaatakują go przecież, napięcie nie ustępowało. Mocno ściskał w ręce swój miecz. Stalowa rękojeść nabierała ciepła ręki, dając złudne poczucie bezpieczeństwa.

To, co nastąpiło, trwało krócej niż mgnienie oka: płonące ostrze, spadające z sufitu, gwałtowny wyrzut ciała, uniknięcie ciosu. Lancelot rozszerzonymi oczami patrzył, jak jego łoże staje w płomieniach. Przeżegnał się bezwiednie, drżącymi ustami mamrocząc słowa podzięki za ocalenie. Tak jak stał, na wpół ubrany, wybiegł na dziedziniec. W stajni zarżał jego koń. Bez namysłu osiodłał go i pognał przed siebie.

Sporo czasu upłynęło, nim zwolnił pęd i rozejrzał się dookoła; a wtedy jego serce zamarło na chwilę z radości, gdyż ujrzał zarośla ciągnące się wzdłuż drogi, a na horyzoncie coś, co mogło być lasem. Spojrzał w górę: niebo było znowu pełne gwiazd. A więc wyrwał się w końcu czarom i znów był na zwykłej ziemi! Ucałowałby ją zwyczajem wszystkich pielgrzymów wracających do ojczyzny, gdyby nie było mu tak spieszno do ludzkich osiedli.

Znów przynaglił konia do szybszego biegu. I pośpiech ten został zaraz nagrodzony, bo oto pas zarośli skończył się i rycerz ujrzał przed sobą coś, co z daleka przypominało skałę, kształtem podobną do ludzkiej pięści, wycelowanej w niebo. Im bardziej się zbliżał, tym oczywistszym się stawało, że to nie skała, lecz zamek, Camelot, zamek zamków; a kiedy na murach ukazała się jasna, zwiewna figurka Ginewry, osłabł nagle i musiał się chwycić szyi swojego konia, by nie runąć na ziemię, o krok zaledwie od celu.

A w chwilę potem był już przy swojej pani.

Była to noc największej namiętności, czułości i rozkoszy. Nigdy chyba kochankowie nie byli sobie aż tak bliscy, aż do zatracenia się w sobie, aż do bólu i ekstazy.

Nie trzeba się więc dziwić, że kiedy rankiem rycerz zbudził się przy bladej, rachitycznej Elenie, a przez okno zobaczył nagie wzgórza - popadł w szaleństwo.

Wyskoczył przez okno i odtąd słuch o nim zaginął na ładnych parę lat, odliczanych miarą ziemskiego czasu.

Elena zaś w swoim czasie urodziła ślicznego jasnowłosego chłopca, który wkrótce stał się największym rycerzem chrześcijańskiego świata.


Morgan Czarodziejka zaśmiała się cicho, patrząc w bezkresną otchłań morza rozbijającego się o skały u stóp Tintagelu.


Rozdział siódmy

Trzecia możliwość


Wśród sfory psów, która wybiegła Arturowi na spotkanie, zabrakło Cavalla i to był pierwszy sygnał, że coś jest nie w porządku. Drugim była nieobecność Anny, trzecim zaś mętne odpowiedzi dworzan, którzy najwyraźniej nie chcieli lub nie mogli udzielić mu informacji na temat tego, co się stało. Ginewra, zapytana wprost, powiedziała, że Anna wypróbowała na Cavallu truciznę przygotowaną dla pana Uriensa, po czym uciekła, gdy jej zamysły wyszły na jaw. O swojej i Lancelota roli w tej sprawie nie zająknęła się ani słowem, lecz Artur i tak powziął pewne podejrzenia. Pamiętał przecież, z jakim poświęceniem jego siostra pielęgnowała tego psa w namiotach pod Canterbury, kiedy ukąsił go wąż. A zresztą, zarówno jej lekarstwa, jak i trucizny były całkiem pewne, nie wymagały prób na zwierzętach.

Jak amen w pacierzu, coś było nie tak.

Porządki na zamku także pozostawiały wiele do życzenia. Pod rządami Ginewry Camelot przekształcił się w istny przytułek dla wędrownych bardów, sprzedawców świecidełek i trzeciorzędnych bohaterów, którym daleko było do tego, by zająć miejsce przy Okrągłym Stole, z radością natomiast opróżniali inne, mniej zaszczytne może, lecz za to lepiej zastawione. Zapewne nie lepiej działo się i w całym państwie. Rychło zaczęły go dochodzić słuchy o waśniach i rozprzężeniu. Na drogach ponoć znów pojawiły się bandy zbójców, a z ciemnych jaskiń powyłaziły potwory - nieomylny znak, że pod nieobecność głowy państwa chaos zaczął znów podnosić swoje smocze łby.

Artur po raz kolejny pożałował nieszczęsnej wyprawy na Rzym, która nikomu nie przyniosła nic dobrego, a raczej przyczyniła wstydu i kłopotów.

Uporządkował, więc z grubsza sprawy w Camelocie i pojechał sprawdzić, jak się rzeczy mają gdzie indziej. Słusznie podejrzewał, że im dalej od królewskiej siedziby, tym gorzej. Żeby się jednak przekonać o tym ponad wszelką wątpliwość, zwyczajem wszystkich mądrych władców wyruszył incognito, samotnie i bez świty. Powiedzmy sobie szczerze: nie była to decyzja całkiem dobrowolna. Bardowie śpiewali już ballady o czynach Lancelota z Jeziora, a Vvain w takich słowach odmalował ich wspólną wędrówkę, że sława rycerza zza morza zdawała się przyćmiewać sławę samego Artura. Ginewra nie zaniedbywała okazji, by uświadomić mu tę niemiłą prawdę. Rozłąka z kochankiem uczyniła ją nieco zgryźliwą. Pozornie uprzejma, znajdowała jednak wyszukaną przyjemność w upokarzaniu swego królewskiego małżonka. Wreszcie Artur, przyparty do muru, nie miał już innego wyjścia, jak walczyć z Lancelotem jego własną bronią.

Odłożył berło i koronę i jak zwykły rycerz wyruszył na poszukiwanie przygód.

Pokonał kilku drobnych rabusiów, odprawił parę sądów po wsiach i zamkach, po zażartej walce zabił potwora z Góry Świętego Michała, który to (potwór, nie święty) gwałcił kobiety, a płaszcz podbijał sobie brodami ich mężów, które sadystycznie zdzierał wraz ze skórą. Pomógł też dzielnemu Culluchowi z Walii doścignąć i zabić dzika Turch Truytha; a nie był to zwykły dzik i pościg za nim zaprowadził króla na łąki ziemi Fal, a potem aż na brzeg nieskończonego oceanu. I stało się tak, że na użytek jednej legendy ożyła druga, znacznie starsza i bardziej tajemnicza, bo oto kiedy Artur stał nad brzegiem, zbliżyła się doń widmowa łódź i wysiedli z niej słynni żeglarze Maeldune’a, którzy przed wiekami wyruszyli na Wyspy Zachodnie i od tamtego czasu nikt nie miał od nich żadnych wieści. Zaledwie jednak dotknęli ziemi, postarzeli się nagle, a potem rozsypali w proch; wiele stuleci przebywali w kraju baśni i ciała ich były już stare ponad zwykłą miarę ludzkiego czasu. Lecz zanim umarli, zdążyli opowiedzieć królowi o cudach oceanu i o wyspie Avalon, spowitej mgłami. Zapewnili go też, że jest tam oczekiwany, gdy dopełnią się jego dni na ziemi. A na dowód prawdziwości tych słów Maeldune rzucił mu jabłko, które także jednak rozsypało się na pył w ręce Artura, gdyż żaden śmiertelny człowiek nie może poznać smaku owoców Avalonu.

I wielu jeszcze przygód zaznał dzielny król Artur, lecz ciągle dręczyło go przeczucie, że nie spotkał jeszcze tej prawdziwej, dla której opuścił Camelot.

Prawdziwa przygoda tym się bowiem różni od nieprawdziwej, że wychodzimy z niej mądrzejsi, choć niekoniecznie zwycięscy.

Przepowiednia Maeldune’a skierowała jego myśli w stronę własnej śmierci i postanowił w końcu zrobić to, przed czym wcześniej instynktownie się wzbraniał - pojechać do Tintagelu i zobaczyć, jak ona dojrzewa w jego nieprawym synu. A może też miał tajemną nadzieję zmierzyć się z nią, póki jeszcze nie dorosła i nie okrzepła, póki jeszcze nie stała się wyrokiem. Pięcioletnią śmierć można przekupić łakociami. Z dwudziestoletnią, wściekłą, rozgoryczoną i żądną władzy, nie ma już żadnych pertraktacji. Artur wiedział o tym i choć z każdą przejechaną milą jakaś niewidzialna ręka kładła mu na sercu kolejny funt ołowiu, popędzał jednak konia w stronę zamku Czarodziejki.

Miał swoje wady, ale nie był tchórzem.

A to jest matka mojej śmierci - pomyślał nagle, patrząc na swoją siostrę-kochankę i sam nie wiedząc, jak bliski jest imienia, które nadali jej mieszkańcy Val Sanz Retor. To jest matka mojej śmierci.

Dzieliła ich szerokość zamkowego dziedzińca. Czarodziejka stała w drzwiach, czarna na tle czerni. Z jej twarzy nie dało się wyczytać żadnych uczuć.

Ruszył przed siebie, pokonując przestrzeń jak ciemną wodę.

- Witaj, siostro.

- Witaj, królu.

Dworski ukłon. Nic więcej.

Artur widział już Morgan radosną, zrozpaczoną, niespokojną, pełną nadziei; nigdy przedtem jednak nie widział maski na jej twarzy.

Weszli do środka. Zaprowadziła go do jadalnej sali i odprawiła służbę. Artur rozejrzał się po ścianach. Nic się nie zmieniło od czasu, gdy był tu po raz ostatni. Nie przybyło nawet kurzu na meblach. Czy w tym zamku czas zawsze stał w miejscu?

- Mówią - odezwał się, wolno zdejmując rękawice - że otrułaś swojego męża.

- Mówią.

- Ale ja w to nie wierzę.

Wykonała nieokreślony ruch głową. Wyglądało to trochę jak wzruszenie ramion.

- Nie wierzę - powtórzył z naciskiem.

Spojrzała mu w oczy. Po raz pierwszy coś drgnęło w jej twarzy, jakby krótki grymas bólu.

- Za późno - odrzekła sucho. - Za późno, by w coś wierzyć lub nie wierzyć. Wracaj do Camelotu, Arturze.

- Chcę wiedzieć, co się stało.

- O wiele za dużo. - Znów spojrzała mu w oczy i tym razem w jej spojrzeniu była już wyraźna wrogość. - Mówię ci, wracaj i zostaw mnie w spokoju.

- Wracaj ze mną. Wiem, że nie zrobiłaś nic złego.

- Arturze - odrzekła wolno - masz prawo zaniechać kary. Możesz nawet udawać, że nie domyślasz się niczego. Ale nie masz prawa nie domyślać się naprawdę. Wiara - ciągnęła - to przywilej mnichów. Ty zaś jesteś królem i musisz wiedzieć, a nie wierzyć lub nie wierzyć. Ludzie, Arturze, nie dzielą się na dobrych i złych. Każdy jest zdolny do wszystkiego... w odpowiednich okolicznościach. Nawet ty.

- Nie wiem. - Artur mimo woli poczuł niejasny dreszcz niepokoju. - Nie znalazłem się jeszcze w odpowiednich okolicznościach.

- Jesteś wybrańcem niebios - uśmiechnęła się - ale my, zwykli śmiertelnicy, czasami nie wytrzymujemy. Zdarza się, że sytuacja kogoś przerośnie i już mamy kolejnego szaleńca z nożem.

- Albo z trucizną.

- Albo z trucizną. Tak, chciałam skończyć z tą parodią małżeństwa i zrobiłabym to, gdyby mi nie przeszkodziła twoja żona ze swoim bretońskim gachem. Tak, tak, Arturze, ze swoim gachem, Lancelotem. Przystojny, prawda?

- Kłamiesz - odrzekł, blednąc jednak nieznacznie.

- Zabawne. - Wzruszyła ramionami. - Kłamstwo to bodaj jedyna rzecz, której nie mam na sumieniu. Powinieneś wiedzieć, skoro tak dobrze mnie znasz.

Artur milczał.

Czarodziejka podeszła do okna. Dziwny to był dzień, błękitny i niespokojny; każdy podmuch wiatru przynosił zapach morza. Białe, grzywiaste chmury raz po raz zakrywały słońce. Morze! Morgan głęboko zaciągnęła się powietrzem, w którym prawie wyczuwalnie dawała się wyróżnić woń morszczynu, mokrego piasku i zielonkawej soli, która osadza się czasami na kamienistych plażach Kornwalii. Zapragnęła nagle zanurzyć się w wodzie i wypłynąć daleko... i nigdy już nie wrócić. To nasza ostatnia rozmowa - uświadomiła sobie nagle z jakąś przeraźliwą jasnością. Odwróciła się. Jasna głowa Artura zdawała się świecić w półmroku komnaty. Poczuła, że coś ją dławi w gardle.

- Wybacz mi - szepnęła.

- Nienawidzisz Ginewry. - Westchnął ciężko. - Twoje prawo, lecz nie oskarżaj jej, proszę, bez dowodów. Tego nie wybaczę nawet tobie.

- Nie otrułam Cavalla, Arturze.

- Wiem.

- Zrobił to Lancelot z Jeziora.

Artur zmiął w garści swoje ciężkie skórzane rękawice. Milczał przez chwilę, a potem z mocą cisnął je na stół.

- I zapłacił już za to - dodała Morgan.

- Posłuchaj - głos Artura stał się dziwnie twardy - jakkolwiek się rzeczy miały, nie czas teraz na osobiste porachunki. Jesteś mi potrzebna tam, w Camelocie. Nakłonię Ginewrę, by usynowiła twojego... naszego syna. Może przy dziecku i sama się ustatkuje. Potem wszystko się jakoś ułoży z Bożą pomocą.

- Bóg - Czarodziejka także nieco podniosła głos - pomógł nam już dostatecznie. Dobrze, wrócę z tobą. Oddal Ginewrę i uczyń mnie swoją żoną. Wtedy może naprawdę wszystko się ułoży.

- Jesteś szalona.

- Nie bardziej niż ty, Arturze. Odebrałeś mi siebie, chcesz odebrać syna i wierzysz, że Bóg pobłogosławi rodzinkę składającą się z brata, siostry, ich dziecka, żony brata i jej kochanka. Czy kogoś pominęłam? Zastanów się, Arturze. Na miejscu Pana Boga pierwszym piorunem roztrzaskałabym taki zamek. O ile wcześniej nie rozleciałby się sam od nadmiaru rodzinnej miłości.

- A jednak... jesteś mi potrzebna.

Dwie mewy usiadły na parapecie południowego okna komnaty i zaraz dołączyły do nich dwie następne. Walcząc o miejsce na wąskim występie muru, przepychały się i gubiły pióra; kilka z nich wpadło do środka i powolnym, kołującym ruchem opadło na posadzkę. Artur podniósł jedno i podał Czarodziejce.

- To się zdarzyło na morzu - powiedział cicho. - Stałem na dziobie statku, na horyzoncie majaczyły już brzegi Brytanii. Wiatr jakby ustał i wtedy usłyszałem ten głos. Nie potrafię powiedzieć, skąd dochodził, z morza czy z powietrza. Powiedział: „Bo my, Arturze, nie jesteśmy potrzebni światu, ale tym, którzy nie mają już żadnej nadziei”. Tylko tyle. Potem nie odezwał się już więcej. Królowej o tym nie powiedziałem. - Spojrzał nagle na Morgan. - Tobie... mogę. Może właśnie na tym to wszystko polega.

Morgan uniosła swoje piórko na wysokość ust i przez chwilę wahała się, jakby chcąc coś powiedzieć, ale nagle dmuchnęła lekko i piórko poszybowało wysoko, aż pod sklepienie. W tym momencie wpadł do komnaty mały Mordred. Chciał chyba o coś zapytać matkę, ale na widok obcego mężczyzny zatrzymał się nie pewnie.

Coś zamigotało w oczach Artura i zaraz zgasło, a w to miejsce pojawił się sztuczny, nazbyt pewny siebie uśmiech.

- Podejdź tu, chłopcze. Powiedz, chciałbyś być synem króla?

- To żarty, synku - spiesznie wyjaśniła Czarodziejka. - Idź się pobawić. - Prawie siłą wypchnęła go z komnaty i zaryglowała drzwi od środka. A potem odwróciła się do Artura i rzekła lodowato: - Nie wszystko i nie zawsze da się łatwo rozwiązać. Zdarzają się nawet sytuacje, których nie da się rozwiązać w ogóle. Może właśnie na tym to wszystko polega.


Mały Mordred uważnie ogląda w lustrze swoją twarz. Bada zarys oczu, nosa, policzków. Bierze do rąk kosmyki włosów, jasnych jeszcze, ale już ciemniejących, giętkością i ułożeniem podobnych do włosów Czarodziejki. Ociąga się z pytaniem.

- Mamo, kto jest moim ojcem?

Morgan jest na to przygotowana:

- Pan Uriens z Gór, mój zmarły mąż.

- Czy to był dzielny rycerz?

- Bardzo dzielny.

- I piękny?

- Bardzo piękny.

- Piękniejszy od tego, który... - Nie kończy pytania. Czuje, że w słowach nieznajomego kryje się jakaś niebezpieczna tajemnica, do której trzeba będzie dochodzić okrężną drogą, składać z podstępnie wyłudzonych półsłówek. - Mamo, czy to był król?

- Kto?

- Mój ojciec.

- Jest wielu królów Brytanii.

- Ale taki największy.

- Każdy jest największy, synku, dopóki nie pokona go starość albo choroba, albo po prostu sąsiad.

- A potem syn króla zostaje królem?

- Różnie bywa.

- Mamo... czy ty mnie kochasz?

Morgan sztywnieje na chwilę, ale zaraz odzyskuje panowanie nad sobą i mówi, może tylko odrobinę za głośno:

- Dlaczego pytasz? Przecież jestem twoją matką.

- To dlaczego nie chcesz, żebym był synem króla?

Dziecinne pytanie i bardzo niedziecinne rozgoryczenie w oczach. Zaciśnięte piąstki czekają tylko na siłę dorosłego człowieka. Wygląda teraz jak szatańska miniaturka Artura. Wszystko, co w tamtym było jasnością, w nim stało się mrokiem. Powinien się bawić, bawić jak inne dzieci - myśli Morgan. Ale zabawa nie jest jego przeznaczeniem. Matka obejmuje syna i szepcze cicho, przez zęby:

- Będziesz królem.


Tymczasem Artur po odjeździe z Tintagelu zagłębił się w lasy, których posępne piękno pogłębiało jeszcze jego niepokój. Nie czuł się winny. Przybył przecież z intencją pojednania, a jego propozycja była słuszna i uczciwa; chciał ofiarować wszystko, co ofiarować było mu wolno. Z jego strony wszystko było w porządku, czyż nie? A jednak nie udało mu się zagłuszyć tego cichego wewnętrznego głosu, który uparcie powtarzał, że nic tu nie jest w porządku i, co gorsza, musi skończyć się źle.

Jakby tego było mało, liczne przejścia przydały Morgan jakiegoś mrocznego uroku i była teraz piękniejsza niż kiedykolwiek. Wróciły obrazy ich wspólnej szalonej podróży z Canterbury do Tintagelu. Kiedy to było? Jakby w innym życiu.

Ale tamto życie było szczęśliwsze.

No i syn. Choć trudno mu było przyznać się do tego przed samym sobą, bezpłodność Ginewry pomału stawała się w jego oczach wadą, jeśli nie wręcz ułomnością. Jako król potrzebował następcy, jako mężczyzna - dziecka, w którym mógłby odnaleźć własne, dawno zagubione dzieciństwo. Artur lubił dzieci. Nieraz bawił się z nimi, nie zważając na docinki rycerzy. Wbrew pozorom, korona nie spada z głowy podczas zabawy w kucanego berka. Widok małego poruszył w jego sercu bolesną drzazgę. Jak mógł jednak, patrząc siostrze prosto w oczy, powiedzieć, że wszystko się jakoś ułoży? Przecież sam nie wierzył w to ani przez chwilę.

Zmęczony, ułożył się na noc na mchu pod drzewem i zasnął, myśląc: Jakże proste są sprawy, które można rozstrzygnąć mieczem.

A przebudziwszy się sądził, że jeszcze śni, a przynajmniej chciał, by tak było. Nie zobaczył nad sobą nieba ani sklepienia, jakie tworzą korony drzew, lecz niskie, kamienne sklepienie jakiegoś lochu, ledwie widoczne w świetle kopcącej pochodni. Leżał na wilgotnej, zbutwiałej słomie, a zamiast śpiewu ptaków słyszał senne pojękiwania ludzi leżących pod ścianami. Po chwili drzwi otworzyły się z ciężkim zgrzytem i do lochu weszła brudna, gruba i rozczochrana kobieta z kubłem czegoś, co sądząc po zapachu, było przeznaczone dla świń.

- Jezus, Maria! - stęknął Artur.

- Nie słyszą! - Kobieta roześmiała się chrapliwie. - Będziesz tu tkwił, kochaneczku, tak długo, aż zechcesz walczyć za naszego pana.

Współtowarzysze niedoli wyjaśnili Arturowi, w jakim położeniu się znalazł: pan tego lochu i całego zamku, niejaki Damas, od lat już prawuje się z bratem o spuściznę po ojcu. A że żaden wyrok ich nie zadowolił, postanowili w końcu zdać się na sąd boży, czyli rozstrzygnąć sprawę na udeptanej ziemi. Damas jednak nie chce stanąć osobiście do pojedynku, dlatego porywa rycerzy, którzy mieli nieszczęście znaleźć się w okolicy.

- Kiedy ta wiedźma przynosi wam jedzenie - zauważył przytomnie Artur - musi przecież otwierać drzwi. Można by, więc...

Zamiast odpowiedzieć, roześmieli się gorzko, pobrzękując łańcuchami, którymi przykuci byli do ścian.

- A zresztą, nie mamy broni - powiedział któryś. - Także i twój miecz, przybyszu, spoczywa teraz w skarbcu pana Damasa. A tam, na zewnątrz, czeka dwudziestu uzbrojonych pachołków.

- Bić się za niego nie mogą, bo to zwykłe rzezimieszki, niegodne stawać na sądzie bożym - wtrącił inny - ale posiekać nas, bezbronnych, to całkiem inna sprawa.

Znowu otwarły się drzwi i weszli pachołkowie Damasa z łańcuchem, przygotowanym dla nowego więźnia.

- Zaczekajcie - Artur zdecydował się nagle. - Będę walczył. Prowadźcie mnie do waszego pana.

Rycerze popatrzyli po sobie, zdumieni. Któryś nawet sążniście splunął na ziemię.

- Nie pytasz nawet, czy sprawa jest słuszna?...

- Jasne, że nie jest - odrzekł Artur - ale trzeba najpierw wyjść z lochu, a potem myśleć, co dalej.

To samo powtórzył Damasowi, gdy doprowadzono go przed jego oblicze.

- Jesteś rozsądny - pan zamku kiwnął głową z uznaniem - a więc będziesz spał dziś na górze. Pod dobrą strażą, rzecz jasna.

I odebrał od Artura przysięgę, że będzie to walka na śmierć i życie, i że nie uchyli się od niej pod groźbą wiecznego potępienia. Artur zaś ze swej strony zażądał uwolnienia wszystkich uwięzionych rycerzy, a potem zadziwił Damasa prośbą, by wolno mu było walczyć nie własnym, lecz jego mieczem.

Nie chciał zhańbić Ekskalibura walką w złej sprawie.

Kiedy człowiek zawodzi, symbol musi pozostać czysty.

Była to bodaj najgorsza noc w jego życiu.

Modlił się, by Bóg zesłał mu jakieś wyjście, a zarazem czuł, że ta modlitwa nie może być wysłuchana. Może naprawdę niebiosa nie miały władzy nad tym przeklętym zamkiem? Zresztą, wiązała go przysięga. Artur nie miał szczęścia do przysiąg. Żadna z tych, które złożył, nie wyszła mu na dobre, prócz może tej jednej, dzięki której zostało zawiązane bractwo Okrągłego Stołu. Ach, gdyby mieć teraz przy sobie swoich rycerzy... W ostatecznej desperacji postanowił dać się zabić nazajutrz.

Zasypiając, zdążył jeszcze pomyśleć, że to wszystko było tylko snem, a on sam obudzi się znów pod drzewem, pod którym się położył ubiegłej nocy.

Ale to nie był sen i następnego ranka przyszło mu stanąć na udeptanej ziemi.

Brat pana Damasa miał na imię Onslac. Był to młody, jasnowłosy chłopak o śmiałym wejrzeniu i postawie zdradzającej dzielnego wojownika. Artur po stokroć wolałby go widzieć przy Okrągłym Stole niż na polu walki.

- Proś o litość - szepnął mu do ucha przy pierwszym zwarciu mieczy.

- Ja? - zapytał Onslac. Oburzenie dodało mu sił. Gwałtownie odepchnął Artura, a potem natarł z furią. Artur bronił się tyle, ile musiał, by walka nie wyglądała na poddaną rozmyślnie. Ale był wyższy i silniejszy od przeciwnika, a także bardziej doświadczony; w pewnym momencie stwierdził z przerażeniem, że nie panuje już nad własną ręką. Wyćwiczona w bojach, odruchowo parowała i zadawała ciosy, i zanim Artur zdążył pomyśleć o tym co robi, Onslac upadł, zraniony w prawe ramię.

- Poddaj się, proś o litość - powtórzył król.

Młody rycerz przerzucił miecz do lewej ręki i zaciskając zęby, raz jeszcze rzucił się do walki. Artur musiał się cofnąć. Po chwili zeszli z udeptanej ziemi i znaleźli się na zwykłej murawie. Król zawadził nogą o kretowisko i runął na plecy. Onslac wykorzystał ten moment i przyskoczył, by zadać ostateczne pchnięcie. Artur zwinął się, unikając ciosu w pierś, lecz ostrze przeciwnika utkwiło w jego udzie. Wyszarpnął je gołą ręką i odwrócił cios.

Onslac upadł i nie podniósł się więcej.

Jakże proste są sprawy, które można rozstrzygnąć mieczem.


Więc oto kończą się przygody, Arturze, a zaczynają zagadki. To znak, że trzecią część życia masz już za sobą. Człowiek bowiem najpierw działa, potem zaczyna myśleć, a przy odrobinie szczęścia znajduje na koniec to coś, co nazywa się mądrością. A mądrość mówi: Z dwóch dróg najlepiej wybrać trzecią.

I mówi tez: Cała sztuka życia jest sztuką wychodzenia z lochów i zrywania więzów.


Artur, zgnębiony i nękany wyrzutami sumienia, błąkał się długo po lasach, aż napotkał Gawaina, którego Ginewra wysłała na poszukiwanie Lancelota. Z początku obaj jakoś dziwnie odwracali głowy, unikając nawzajem swojego wzroku, aż w końcu, od słowa do słowa, opowiedzieli swoje przygody; okazało się, że i Gawain ma na sumieniu czyn wielce nieszlachetny. Uwiódł bowiem piękną Ettardę, u której miał się tylko wstawić za pewnym rycerzem, od dawna beznadziejnie w niej zakochanym.

Rycerz ów powiesił się potem na drzewie u bram zamku, w którym Gawain zabawiał się z jego ukochaną.

- Zaraza jakaś - mruknął Artur.

I nagle obu zrobiło się trochę lżej na duszy. Dwie niegodziwości to jakby trochę mniej niż jedna, czyż nie?

Jechali, więc dalej, zastanawiając się, jak to możliwe, że aż dwóch rycerzy Okrągłego Stołu jednocześnie doznało ujmy na honorze i sumieniu. W końcu doszli do wniosku, że mogły to sprawić tylko jakieś czary.

Wiadomo, czyje.

Poczuli się rozgrzeszeni lub prawie rozgrzeszeni, i w znacznie lepszych już humorach postanowili wrócić do Camelotu.

Czekała ich jednak jeszcze jedna przygoda.

Mieli już tylko niecały dzień drogi do zamku, gdy zastąpiła im drogę jakaś kudłata i nieludzko śmierdząca poczwara. Że zaś dzierżyła w łapie tęgi miecz, nie sposób jej było nie zauważyć. Gawain już szykował się do walki, gdy król powstrzymał go:

- Zostaw to mnie: oto wreszcie sytuacja, w której trudno o jakiekolwiek wątpliwości.

I sam natarł na straszydło. Walczył zażarcie, lecz jego prawdziwym wrogiem okazała się ta nieszczęsna rana, jakiej doznał w niedawnym pojedynku z Onslakiem. Poza tym straszydło okazało się sprytniejsze niż przypuszczał. W każdym starciu zbliżało się niebezpiecznie, zionąc Arturowi w twarz oddechem, od którego ogarniały mdłości. Wreszcie poczuł się zupełnie zaczadzony. Słabł coraz bardziej, aż w końcu padł na ziemię, wstrząsany niepohamowanymi torsjami. Wtedy potwór postawił na nim ciężką łapę i przycisnął mocno, jakby chciał zmiażdżyć mu kręgosłup, gdy z pobliskich zarośli wytoczyła się wiedźma, która sądząc z wyglądu, mogła być jego rodzoną siostrą. I tak też było w istocie.

- Powstrzymaj się, braciszku - odezwała się głosem przypominającym dźwięki wydawane przez zardzewiałe drzwi. - Toż to sam król Artur we własnej osobie. Zadajmy mu lepiej naszą zagadkę.

I potwór posłusznie zaniechał morderczych zamiarów, a nawet skłonił się królowi z szacunkiem, mówiąc:

- Wybaczcie, panie, że potraktowałem was jak byle chłystka, których pełno się kręci na tej drodze. Napadam ich czasem dla rozrywki, bo i cóż innego robić w tej zakazanej głuszy. Z wami jednak to całkiem inna sprawa, słyniecie przecież z mądrości, większy z was może być pożytek z żywego niż martwego.

- Jaka jest wasza zagadka? - zapytał król, otrzepując się z kurzu.

- Prosta, panie, najprostsza pod słońcem - zaskrzeczała wiedźma. - Powiedzcie, proszę, czego pragną wszystkie kobiety?

Artur, wciąż jeszcze oszołomiony, poprosił o chwilę do namysłu. Zaznaczył przy tym kąśliwie, że oddech czcigodnego przeciwnika wybitnie utrudnia mu skupienie myśli. Potwór ze zrozumieniem kiwnął głową i oddalił się, a nawet uprzejmie odwrócił tyłem.

- Ten przydrożny sfinks - zauważył Gawain - z tyłu pachnie nie lepiej niż z przodu.

- Zamiast dowcipkować - przerwał mu król - zastanowiłbyś się lepiej nad pytaniem jego siostrzyczki.

- To proste, panie - wzruszył ramionami rycerz. - Wszystkie kobiety są takie same. Każda chce być piękna, młoda, bogata i prowadzić na pasku mężczyznę, który świata poza nią nie widzi.

- Takie odpowiedzi już padały - zaśmiała się wiedźma - i wielu zapłaciło za nie głową. Jeżeli chcesz, królu, pomogę ci, lecz nie za darmo. Jeden z twoich dzielnych rycerzy musi mnie wziąć za żonę. Nie najgorzej nadawałby się ten, który ci towarzyszy, panie.

Król spojrzał przeciągle na Gawaina, który skurczył się nagle i zdawało się, że za chwilę schowa się pod ziemię jak kret. Tym czasem potwór przynaglał:

- Już?

- Za mój grzech - szepnął Gawain, żegnając się trwożnie. - Dobrze, masz moje słowo, czarownico.

Starucha poważnie kiwnęła głową na znak, że przyjmuje ofertę. A potem zapytała Artura:

- Czego pragnie każdy mężczyzna?

- Dwie zagadki zamiast jednej - obruszył się król. - Tak ma wyglądać twoja pomoc?

- Zastanów się - nalegała.

- Mężczyzna... - zaczął Artur i zawahał się. - Nie, to głupie. Pomyślałem przed chwilą, że chciałbym, by ktoś mnie pokochał... tak po prostu, nie za królewski tytuł, bogactwa i te wszystkie rzeczy. Nawet, kiedy się mylę albo nie umiem sprostać sytuacji. Głupie, prawda?

- Niezupełnie - odrzekła wiedźma. - Każdy chce być kochany takim, jakim jest naprawdę. Mężczyźni, kobiety... potwory... Każdy, królu, bez różnicy.

- A więc taka jest odpowiedź?

Artur powtórzył ją bratu czarownicy i oto stał się cud: na miejscu ponurego straszydła stanął młody, piękny chłopak, tyle, że nagi, gdyż jako potwór nie nosił ubrania. Król dał mu swój płaszcz i chciał się dowiedzieć czegoś więcej na temat jego cudownej przemiany, ale chłopak milczał jak zaklęty. Wiedźma zaś powiedziała:

- Nie pytaj go, panie. Kiedyś, przed laty, uzyskał od pewnej czarownicy głos w zamian za urodę. Ona też dała mu tę zagadkę, na wypadek, gdyby kiedyś przestał być zadowolony z tej zamiany.

Artur i Gawain zrozumieli, że mówiąc o czarownicy, miała siebie samą na myśli, i zrobiło im się jeszcze markotniej. Zerkali na siebie ukradkiem, unikając jednak wzroku staruchy, która jechała między nimi i jedyna z całej czwórki wyglądała na zupełnie zadowoloną.

Tak to Gawain, dzielny rycerz, zamiast Lancelota przywiózł na dwór oblubienicę.


Kay, jak zawsze bystry i złośliwy, zapytał tylko, odciągnąwszy Artura na stronę:

- Bracie, który z was popadł w tarapaty?

- Obaj - przyznał król - ale jego kłopot widzi mi się znacznie większy.

- Większy? W całym świecie nie znalazłby chyba kobiety, która dorównałaby jej pod jakimkolwiek względem.

- Nie kpij, bracie. Módlmy się raczej za naszego przyjaciela, by dobry Bóg nie rozliczał go zbyt surowo z małżeńskiej przysięgi.

- Amen.

Tymczasem trwały przygotowania do uczty weselnej. Królowa i dworki stroiły oblubienicę i nakładały na jej twarz całe worki pudru, by zamaskować ohydne brodawki, z których każda zakończona była grubym i kłującym włosem. Ale kaprawe oczka nie przestawały łzawić i puder spływał jej po policzkach, zostawiając długie, żałosne koleiny. Skutek był taki, że z całej twarzy najlepiej stały się widoczne grube, uczernione brwi, które nadawały jej wyraz jakiegoś ponurego ptaszydła.

- Matko Boska! - zdenerwowała się w końcu Ginewra. - Pani, przestańcie płakać, bo w końcu wasz małżonek zobaczy was taką, jaką jesteście w rzeczywistości.

- Już widział - zazgrzytała starucha. - A płaczę z radości, moja słodka królowo: czyż nie zdobyłam miłości młodego i pięknego rycerza?

Dworki zachichotały, ale Ginewra zgromiła je wzrokiem i w milczeniu kontynuowano te absurdalne zabiegi kosmetyczne.

- Rzeczywistość? - zaczęła tymczasem monologować wiedźma. - Obawiam się, pani, że używacie słów, których nie rozumiecie wcale. Cóż to takiego, owa rzeczywistość?

Królowa, która właśnie próbowała rozczesać wiekowy kołtun na jej głowie, szarpnęła mocno, aż przyszła panna młoda zawyła z bólu.

- To jest rzeczywistość - podsunęła jej przed oczy zmierzwiony kłąb siwych kłaków. - Przez fanaberie mojego małżonka muszę się grzebać w jakichś zawszonych brudach.

- Nie widzę wszy - odrzekła starucha z niespodziewanym spokojem - ani brudu. To wszystko istnieje tylko w twojej chorej głowie, pani.

- Ale my widzimy! - krzyknęły dworki. - A skoroś taka mądra, to radź sobie bez nas.

Odeszły, porzucając szczotki, grzebienie i puzderka z wonnościami. Tylko Ginewra została. Sama nie umiałaby powiedzieć, dlaczego. Może coś ją zastanowiło w słowach czarownicy? Może odkryła, że w tych małych, zaropiałych oczkach tli się ognik inteligencji?

Inteligencja jest zjawiskiem tak rzadkim, że nie sposób nie poświęcić jej choćby odrobiny uwagi.

- Uważasz więc, że jestem niespełna rozumu? - zapytała ironicznie. - A może wszyscy jesteśmy obłąkani?

- Rzekłaś, królowo: wszyscy jesteśmy obłąkani. Widzimy jakieś rzeczy, które wydają nam się piękne albo brzydkie, a przecież to tylko nasze myśli nadają im pozór piękna lub brzydoty. Ty, pani, jesteś królową Brytanii i najpiękniejszą kobietą wszech czasów. Patrzysz na siebie rozkochanymi oczami swojego ojca, męża, kochanka i wszystkich mężczyzn, którzy po cichu śnią o tobie, nie śmiąć wyjawić swoich uczuć. I będziesz pewnie coraz piękniejsza, mimo upływu lat, gdyż świat ten tak jest już urządzony, że dodaje zachwyt do zachwytu, miłość do miłości. Pomyśl jednak: gdyby nikt cię nie kochał, wyglądałabyś dzisiaj może tak jak ja... w ludzkich oczach.

- Spójrz w lustro - powiedziała Ginewra. - Czy we własnych wyglądasz choćby o włos lepiej?

- Być może piękniej jeszcze niż ty, pani. Nieskończony głód stwarza, bowiem nieskończoną miłość.

Gawain, który przyszedł po swoją narzeczoną, by zaprowadzić ją do kaplicy, usłyszał ostatnie słowa i pocieszył się nieco, myśląc że będzie miał żonę jeśli już nie piękną, to przynajmniej mądrą.

Ale mimo wszystko „tak” z najwyższym trudem przeszło mu przez gardło. Wszyscy rozumieli, że w takiej chwili można mieć kłopoty z dykcją, a jednak wśród zebranych rozległy się pojedyncze, stłumione chichoty. Zwłaszcza Kay nie potrafił zapanować nad swoim wrodzonym poczuciem humoru. I o mało nie doszło do skandalu, gdyż Gawain zaczął się już niebezpiecznie mienić na twarzy, a jego ręka bezwiednie szukała miecza. Szczęśliwie nie miał go jednak przy boku w dniu swojego ślubu.

Odwrócił się więc tylko i, cały purpurowy, krzyknął wściekle:

- Milsza mi ona niż wy, którzy nie umiecie nic innego, jak tylko śmiać się z nieszczęścia towarzysza!

Ledwo skończyła się ceremonia, chwycił oblubienicę i prawie siłą zawlókł do komnaty, gdzie przygotowano dla nich ślubne łoże. Chciał za wszelką cenę uniknąć uczty, podczas której docinki, podlane winem, niechybnie przekroczyłyby wszelką miarę. Gawain nie miał pewności, kto w takim wypadku padłby ofiarą jego gniewu: wiedźma, któryś z przyjaciół, czy też sam w rozpaczy przebiłby się własnym mieczem. Dygoczącymi rękami zamknął więc drzwi na skobel i oparł się o nie, próbując nieco ochłonąć. Masywne dębowe deski nie były jednak na tyle grube, by nie przedarł się przez nie cichy, przymilny głos Kaya:

- Trudno się dziwić, że tak ci spieszno do ślubnej łożnicy. Wiele radości, przyjacielu.

- Zapłacisz mi za to, Kay.

Usłyszał oddalające się kroki marszałka dworu, a potem gwar rozpoczynającej się uczty. Zostali sami. Rycerz usiadł na łożu i ukrył głowę w dłoniach. Starucha obok niego płakała cichutko. I wreszcie odezwała się:

- Panie, czas, bym wyjawiła ci swoje prawdziwe imię. Nazywam się Ragnell. Skłamałam przed ołtarzem.

- Dlaczego? - zapytał Gawain.

- By nasz ślub był nieważny. Chcę, byś o tym wiedział. Tamta zabrała ci wolność, ja ci ją zwracam. Lecz proszę... - urwała, bojąc się mówić dalej.

- Mów - zachęcał ją rycerz, a w jego oczach pojawił się błysk szalonej nadziei. - Za ten dar gotów ci jestem oddać wszystko, co posiadam.

- Panie - powiedziała tak cicho i tak pokornym głosem, że Gawain, który miał z natury miękkie serce, poczuł coś w rodzaju współczucia - nigdy jeszcze nie przytulił mnie żaden mężczyzna. Jeśli to nie jest ponad twoje siły, proszę, zrób to raz jeden. Potem odejdę i nigdy już mnie nie zobaczysz.

Rycerz objął ją i zamknął w ramionach, gładząc jej rzadkie, siwe włosy. Pozwolił jej płakać. Sam się sobie dziwił, ale jej starcze ciało nie budziło w nim już takiego wstrętu, jak przed chwilą. Z wolna budziła się w nim jakaś dziwna tkliwość. Pocałował nawet staruchę w czubek głowy, tam gdzie była prawie całkiem łysa. I nagle poczuł, że dzieje się coś dziwnego. Jej włosy pod jego ręką zaczęły nabierać gęstości i blasku, powoli przyjmowały barwę świeżych jesiennych kasztanów, które dopiero porzucają swoje kolczaste łupiny. Zdziwiony, odsunął się nieco. Jej twarz nie była już tak straszna. Zniknęły gdzieś potworne brodawki i kłujące włoski; wydawała się po prostu nieludzko zmęczona. Pocałował ją w czoło, potem w policzek i widział, jak z każdym dotknięciem jego ust młodnieje i staje się coraz piękniejsza. Czary - pomyślał i przeżegnał się, ale nie wróciła już do swojej poprzedniej postaci. Uśmiechnęła się uśmiechem młodej dziewczyny. I była młodą dziewczyną! Gawain nie wierzył własnym oczom. Przeżegnał się raz jeszcze, ale znowu nic się nie zmieniło. Chyba tylko Ragnell stała się jeszcze piękniejsza. Jej zielone, ogromne oczy były pełne łez.

- Czy mam odejść? - zapytała.

Chwycił ją mocno i upadli na łoże.

Rano zaś, gdy leżeli zmęczeni miłością, powiedział nagle ze śmiechem:

- Powinniśmy wziąć drugi ślub, Ragnell.

- Lepiej, abyśmy pozostali wolni, ukochany - odrzekła. - Jeśli poczujesz się w obowiązku mnie kochać, z powrotem wydam ci się starą wiedźmą.

I znów przywarli do siebie, poddając się kolejnej fali namiętności. Potem przespali śniadanie, przespali obiad i wstali dopiero na wieczerzę.

Na widok Ragnell wszyscy zaniemówili z wrażenia, tylko jej brat odzyskał głos.

Cóż, nie wszystko na tym świecie musi kończyć się źle.


Rozdział ósmy

Płomyk na horyzoncie


Ragnell nadzwyczaj szybko zdobyła sobie przyjaźń Ginewry, aż niektórym wydawało się dziwne, że królowa darzy takimi względami kobietę, która wydaje się zaćmiewać ją mądrością, a w oczach wielu nawet i urodą.

Ale Ragnell była jedyną osobą, z którą można było rozmawiać o miłości.

Upojona odzyskaną młodością, urodą i uczuciem Gawaina, chętnie słuchała też zwierzeń królowej na temat jej romansu z Lancelotem. Jak najdalsza była od tego, by ją potępiać lub prawić morały. W swoim szczęściu usprawiedliwiała wszystko i każdemu mogła z serca przebaczyć, nawet własnej matce, która swoją klątwą skazała ją na ten opłakany żywot, jaki wiodła przez wiele lat.

- Jako wiedźma - mówiła ze śmiechem - miałam dużo czasu na myślenie. Wierzcie mi, pani, nie żałuję wcale tego czasu, a nawet wdzięczna jestem za to, co mnie spotkało; dzięki tym smutnym latom mam dziś więcej niż inne kobiety, bo i urodę, i rozum. Ba! Mogłabym napisać księgę mądrzejszą od wszystkich, jakie znalazłam w zamkowej bibliotece.

- O czymże to? - zapytała Ginewra z uśmieszkiem, który zdradzał, że domyśla się odpowiedzi.

- A o czym warto pisać? O miłości, królowo, o niczym więcej. Mężczyźni piszą o prawach i sprawiedliwości. Szaleni! Na co komu sprawiedliwość? Czy ktoś kiedyś stał się, choć o włos szczęśliwszy od tego, że został sprawiedliwie potraktowany? Gdyby ich zapytać, każdy przyznałby w głębi duszy, że niczego tak się nie boi, jak owej sprawiedliwości... Gdyby każdego mierzyć miarą jego czynów, kto zasłużyłby na nagrodę? Cała nadzieja w miłości, która nie jest sprawiedliwa i zawsze daje więcej...

- Albo mniej.

- Albo mniej - przytaknęła eks-wiedźma - gdyż jest kapryśna, nieobliczalna, szalona... I święta. Powiedzcie, pani, kto na ziemi kochałby Boga, gdyby On, niczym jakiś bezduszny mechanizm, ważył tylko nasze grzechy i zasługi? Kupcy wprawdzie używają wagi, lecz nie słyszałam jeszcze o takim, który po skończonej pracy szeptałby do niej: „Kocham cię, najdroższa”.

- Cóż za porównanie - roześmiała się Ginewra. - Równie szalone jak ty sama, droga przyjaciółko. Choć trudno ci odmówić pewnej racji. Na zdrowy rozum, nikt bardziej nie zasługuje na moją miłość niż Artur; przyznaję to i boleję głęboko, że moje serce wybrało innego.

- I nie zamieniłoby go na stu królów - dodała poważnie Ragnell. - Taka jest właśnie miłość, pani.

I długo, długo jeszcze rozmawiały obie damy, napawając się zapachem różanego ogrodu o zmierzchu. A choć nikt z żywych tej rozmowy nie słyszał, coś z niej jednak musiało zostać zapisane w księgach czasu, gdyż nie minie parę wieków, a pełnymi garściami zaczerpną z niej trubadurzy, a potem inni poeci rodzącej się Europy.

Poetom zawsze łatwiej było znaleźć Boga w łóżku niż w kościele.


Tymczasem na dwór Artura przybył młody irlandzki rycerz, któremu na chrzcie świętym dano wielce zobowiązujące imię Patryka, patrona tamtych okolic. I widać było, że rosły rudzielec dźwiga je z najwyższym trudem. Żywiołowa natura skłaniała go bardziej do kielicha, miecza i dziewek niż do pobożnych rozmyślań. Ale w rzadkich chwilach refleksji mocno się trapił faktem, że w niczym nie przypomina swojego świętego imiennika. Swoją rozpacz topił w piwie albo brał się za łby z którymś z rycerzy. A poza tym, na domiar złego, od pierwszej chwili pokochał Ginewrę, i choć nigdy nie śmiał jej tego wyznać, w duchu czuł się jak zdrajca i cudzołożnik.

Kiedy więc w końcu spotkał ją kiedyś samą w ogrodzie, z całą egzaltacją właściwą młodości poprosił ją nie o miłość, lecz o łaskę śmierci, która raz na zawsze przerwie jego rozterki.

- Widzicie mi się, rycerzu, bardziej pijani niż ta dziewka, co dziś rano nie doniosła do kuchni kubła z wodą - powiedziała chłodno. - Wielka zaiste szkoda, że nie wylała ci go prosto na ten rudy łeb. Zastanowiłeś się chociaż nad tym, co mówisz?

- Zastanawiałem się wiele razy - odrzekł ponuro - i widzę, że nie ma innego sposobu, by uchronić własną duszę od grzechów, jakich mógłbym się dopuścić, gdyby Bóg pozwolił mi dłużej żyć na świecie.

- Mam więc zgubić własną duszę dla ratowania twojej? Nie za wiele żądasz?

Patryk zamilkł, zdruzgotany oczywistością. Ginewra odeszła, na wpół rozbawiona, na wpół zagniewana. Święty Patryk nie zdążył na czas, by ratować swego imiennika, i rano znaleziono w ogrodzie martwego Irlandczyka, obok niego biały kwiat róży i wydrapane w miękkiej ziemi imię królowej.

Jego krewni nie mieli żadnych wątpliwości: ostatkiem sił napisał imię tej, która go zabiła.

Podnieśli taki krzyk i tak uparcie przekonywali innych, że w końcu Ginewra musiała stanąć przed sądem. Groził jej stos, chrześcijańska wersja żywych pochodni Nerona i wiklinowych klatek, w których druidzi zwykli byli palić swoje ofiary.

A nie kto inny, tylko jej własny małżonek, król Artur, miał rozstrzygać o jej winie.

Przysięgła na zbawienie duszy, że nie przyłożyła ręki do tej śmierci. Lecz na to pan Mador, wuj Patryka, wykrzyknął, że jej imię nie znalazło się tam przecież bez powodu, i zażądał próby żelaza, takiej samej, jakiej swego czasu została poddana Izolda Złotowłosa, gdy oskarżono ją o to, że nie dochowuje wiary królowi Markowi.

- I wszyscy wiemy - dodał ponuro - że była winna i że jeno podły podstęp uchronił ją od kaźni. Lecz teraz nie ma tu, pani, żadnego Tristana, który by cię wydarł boskiej i ludzkiej sprawiedliwości.

- I co teraz powiesz o sprawiedliwości, Ragnell? - mruknęła cicho Ginewra, głośno zaś rzekła: - Bóg nie dopuści, bym cierpiała niewinnie.

Jednak na widok rozpalonej sztaby żelaza zachwiała się i upadła zemdlona.

- Sama wydała na siebie wyrok - stwierdził Mador.

Lecz na to król zawrzał niespodziewanym gniewem.

- Żądałeś sądu bożego - krzyknął. - Dobrze! I ja uważam, że powinno do niego dojść. Zależy ci na zemście; zaryzykuj, więc, nadstaw głowę! Bij się z rycerzem, który zechce trzymać jej stronę.

- Jeżeli się taki znajdzie... - Mador uśmiechnął się cierpko; wiedział, że królowa nie jest zbytnio kochana na dworze. Romans z Lancelotem nie przysparzał jej sympatii. Niejednemu z rycerzy śniła się wprawdzie po nocach, lecz każdy wolałby, by należała tylko do Artura, czyli tak jakby do nikogo. Gwiazda na niebie budzi uwielbienie, a na ziemi zazdrość, kiedy spada do rąk sąsiada. Czy warto jej wtedy bronić? Nie. Niech jej broni ten szczęściarz.

Patryk za to był raczej lubiany, a że ludzie na ogół biorą swoje uczucia za dowód prawdy, Mador był pewien, że może spać spokojnie.

Tylko Kay, trzeźwy i cyniczny jak zawsze, szepnął cicho do Artura:

- Wino, żądza i troska o duszę to mieszanka, która zabiłaby każdego. Założę się, że twoja żona, panie, jest w tej sprawie niewinna jak nowo narodzone niemowlę.

Sprytnie podkreślił „tej” i nie zgłosił chęci walki za królową.

- Sam bym ci chętnie rzucił rękawicę - rzekł Artur do Madora - ale jako sędzia muszę stać na uboczu. Nie wątpię jednak, że za dwa tygodnie, bo taki naznaczam czas, znajdziesz niejednego, a stu pięćdziesięciu godnych przeciwników.

- Wystarczyłby jeden - powiedziała Ginewra, którą tymczasem dworki zdążyły już docucić. - Nie, nie ty, Arturze. Mój ojciec.

Ale Leodegrance’a nie było wówczas w Camelocie. Jako królewski teść objeżdżał odległe prowincje i sprawdzał, czy wszystko dzieje się tam jak trzeba. A wizytując zamki, wsie i miasteczka, gdzie w końcu zawitał jaki taki dobrobyt i wszędzie widać było czeredy tłustych, rozdokazywanych dzieciaków, roił sobie, że po powrocie uśmiechnie się i do niego taka mała, umorusana buźka następcy tronu.

Wędrowni bardowie sławili piękność królowej. Ale niektórzy z nich, nie orientując się w porę, z kim mają do czynienia, raczyli go romantycznymi balladami o jej miłości do Lancelota.

Tych drugich było coraz więcej w miarę oddalania się od stolicy, i Leodegrance po raz pierwszy chyba w życiu zaczął żałować, że Brytania jest zbyt wielka, by w dwa pacierze objechać jej granice.


Nic nie wskazywało na to, by któryś z rycerzy miał ochotę nadstawiać karku za królową. Dni mijały; lipcowe zmierzchy, pełne cykania świerszczy i zapachu siana, niosły nie ukojenie, lecz coraz większą trwogę. Ginewra, zamknięta w wieży wraz z Ragnell, która ofiarowała się towarzyszyć jej do końca, jakikolwiek miałby on być, to szalała, rzucając się od drzwi do okien i krzycząc, że jest niewinna, to znów zacinała się w tępym, zrezygnowanym milczeniu. I ciągle przeklinała Patryka.

- Niech z piekła nie wyjrzy po kres wieczności - powtarzała w zapamiętaniu. - Co za przewrotna natura: martwy wyrządza więcej zła niż żywy.

- Bóg da, jeszcze będziecie go, pani, błogosławić - powiedziała w końcu Ragnell. - Mówią, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło; i widzi mi się, że sam diabeł nie wymyśliłby lepszego sposobu, by ściągnąć Lancelota z powrotem na dwór.

- Lancelot postradał zmysły - westchnęła Ginewra. - Nawet jeśli się dowie o wszystkim, nie przyjedzie; a choćby i przyjechał, jaka korzyść z biednego szaleńca?

- Jeżeli jego miłość nie okaże się silniejsza niż obłęd, to i tak nic wam już, pani, po tym życiu.

- Nie ty masz umrzeć, przyjaciółko - zauważyła królowa.

- Nie - Ragnell ani na chwilę nie traciła wiary w to, co mówi - lecz gdybym zwątpiła w miłość Gawaina, nie przerażałby mnie już ani topór, ani stos. Pani, jeżeli teraz odzyskasz Lancelota, nie stracisz go już nigdy. To bodaj największa próba miłości, jakiej kiedykolwiek poddany został mężczyzna. Łatwo pokonać rywala; jeszcze łatwiej surowego ojca, ale jak żyję, nie słyszałam jeszcze o kimś, kto pokonałby samego siebie w imię miłości. Nawet od Tristana, księcia kochanków, los nie zażądał nigdy niczego podobnego. Bądź szczęśliwa, pani: wasze imiona uwieczni legenda.

- Moje życie - odrzekła w zamyśleniu Ginewra - zaczęło się wraz z nim i nic dziwnego, że znalazło się teraz w jego rękach. Ano, módlmy się, by podołał próbie.

Nie było w jej głosie zbyt wielkiej nadziei.

A jednak tego wieczora po raz pierwszy od dnia sądu umyła twarz i przyczesała włosy.

A potem założyła swój najpiękniejszy naszyjnik.


Lancelot jak bezrozumna ćma błąka się po jałowych wzgórzach. Żywi się trawą i robactwem. Nie wie, kim jest i w jaki sposób się tu znalazł. Jego umysł zapełniają strzępy wspomnień i halucynacji. Nie umie odróżnić jednych od drugich. Od wielu dni nie zdarzyło się nic. Niebo jest jednolicie szare. Nie ma południa ani północy, drogi ani kierunku.

I nagle ten ognik. Czerwony płomyk daleko na horyzoncie.

Jakieś wspomnienie z wielkim trudem toruje sobie drogę do jego świadomości.

Czymkolwiek jest ten płomyk, musi iść w jego kierunku.

Jak ćma.

Płomień. Płomień. Szkarłatna suknia... Czyja? Kim jest ta kobieta? Kogo trzeba bronić? Suknia? A może rana?

Rana. Suknia. Rana.

Płomyk się oddala.

Bronić? Dlaczego bronić? Czy to brudne, zawszone, zabłąkane na jałowych wzgórzach stworzenie jest rycerzem?

Lancelot nigdy tak naprawdę nie wiedział, kim jest. W bitwie nazywał siebie Tym, Który Walczy. Częściej jednak, patrząc na swoją królową, myślał o sobie jako o Tym, Który Kocha.


Roztrącił ciżbę w chwili, gdy Ginewra stała już przywiązana do pala. W tej decydującej chwili Bóg odmówił jej łaski omdlenia. Rzucała się więc, próbując zerwać więzy. Krzyczała, że jest niewinna; na niektórych twarzach znajdowała litość, na żadnej jednak - determinacji, by walczyć w jej obronie.

Artur zwlekał. Do ostatniej chwili liczył na cud.

I ten cud się pojawił pod postacią wynędzniałego obszarpańca, w którym jednak Ginewra bez trudu rozpoznała Lancelota. Jej serce na moment przestało bić. Na szczęście i Artur rozpoznał swego rycerza, a za nim także inni. Dano mu więc konia i miecz, by mógł stanąć do pojedynku z Madorem.

Wielu wątpiło, czy w takim stanie będzie pamiętał, jak zadawać i parować ciosy, są jednak umiejętności, które nie podlegają szaleństwu. Lancelot był rycerzem z krwi i kości; jego ręce pamiętały więcej niż głowa. Walczył jak w transie i zwyciężył Madora, ale na prośbę Ginewry darował mu życie. Królowa, co by złego o niej po wiedzieć, nie była z natury mściwa, a już tym bardziej w dniu, w którym cudem zostały ocalone zarazem jej życie i szczęście. A zresztą czuła, że ludzie oczekują od niej wielkoduszności, niby jakiejś połowicznej zapłaty za nie udowodnioną winę.

Trzeba powiedzieć, że wszyscy z ulgą przyjęli takie rozwiązanie sprawy, nawet Mador, który w skrytości ducha przeczuwał, że po śmierci Ginewry nie byłby już dłużej mile widziany w Camelocie.

Wydano wielką ucztę, świętując zarazem uratowanie Ginewry i powrót Lancelota. A jednak nie była to wesoła uczta. Chwila euforii minęła i zdawało się, że jakiś cień zawisł nad salą Okrągłego Stołu. Artur, choć nie mógł się do tego przyznać, czuł głęboką urazę do swoich rycerzy; zawiódł się przecież na nich jak nigdy przedtem. Oni z kolei ukradkiem zerkali na króla, zastanawiając się, kiedy w końcu odkryje romans swojej żony. Ginewra nie mogła wybaczyć Arturowi, że postąpił zgodnie z prawem i tak lekką, jak się wydawało, ręką posłał ją na straszliwą śmierć. A jej żal do króla rósł w miarę, jak coraz bardziej widoczna stawała się obojętność Lancelota.

Ten, bowiem, spełniwszy swoje zadanie, siedział zatopiony w posępnych rozmyślaniach i niewiele zwracał uwagi na to, co się wokół niego działo. Machinalnie wkładał do ust kawałki mięsa, przepijając winem. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że najbardziej ze wszystkiego interesuje go srebrny, wysadzany szmaragdami kielich, który obracał w rękach, wpatrując się weń jakimś dziwnym, na wpół sennym, na wpół rozmarzonym wzrokiem.

- Lancelocie - odezwał się w końcu król - weź ten kielich, który z jakichś sobie tylko znanych powodów przedkładasz dziś nad nasze towarzystwo. Daję ci go na pamiątkę tego szczególnego dnia. Proszę jednak, wróć do nas duchem, jak wróciłeś ciałem.

- Wybacz mi, panie - odrzekł zmieszany Lancelot - sam już nie wiem, gdzie mój duch i gdzie ciało. Po tym, com przeżył, wszystko wydaje mi się snem i ułudą.

- Ulżyj sercu - powiedział łagodnie Artur - opowiedz o swoich przygodach, choćby i najstraszniejszych.

- Nie. - Rycerz potrząsnął głową i spuścił wzrok. - Wielu z nas widziało zło na świecie i walczyło z nim ku własnej i bożej chwale; mnie jednak dane było zobaczyć zło własnego serca i ulec mu, a z tego mógłbym się zwierzyć chyba tylko księdzu na świętej spowiedzi.

- Dobrze wiesz - odezwał się nagle w jego głowie jakiś nieznany głos - że spowiedź i pokuta nie są dla ciebie. Najpierw musiałbyś cokolwiek rozumieć z tego, co cię spotkało, synu Pani Jeziora.

- Zamilcz! - krzyknął Lancelot i w wielkiej sali zrobiło się nagle tak cicho, że słychać było, jak kucharka łaje w kuchni dziewki.

- Kto ma zamilknąć? - zapytał Artur ze zdumieniem.

- Jeszcze raz muszę prosić o wybaczenie - odparł cicho rycerz, mieniąc się na twarzy. - Trudy tej podróży zmęczyły mnie widać bardziej, niż sądziłem.

- Tak - pokiwał głową Gawain, który znał się trochę na medycynie i nie zaniedbywał okazji, by popisać się tą wiedzą - zdarza się, że ludzie, którzy długo nie spali, widzą i słyszą rzeczy, których nie ma wcale. Odpoczynek dobrze ci zrobi, przyjacielu.

Lancelot wstał, niezręcznie przeprosił wszystkich i udał się do komnaty, którą mu przygotowano. Lecz choć próbował zasnąć, tajemniczy głos nie dawał mu spokoju.

- Lancelocie - mówił cicho, ledwie dosłyszalnie, a rycerz czuł, jakby każde słowo ktoś mu pisał w głowie rozpalonym ostrzem - nie ty pierwszy doświadczyłeś rozdarcia i pomieszania; ono jest w każdym z was. Jesteś jednak pierwszym, który zakosztował tego świadomie, w całej złowieszczej pełni i który przeczuł, choćby mgliście, że ponad tym wszystkim jest coś jeszcze...

- Kielich - wyszeptał Lancelot bezwiednie. - Piłem z niego.

- Nie - zaprzeczył głos. - Śniłeś go tylko. Ale mimo wszystko nie zmarnuj tej szansy. Po tobie przyjdzie wielu, a możesz im zostawić w spadku niepokój i rozdarcie albo radosną jedność rzeczy, których rozum sam z siebie nie może pogodzić. Pluń na niebo, o którym mówią mnisi. Masz racje, wszystko jest snem i ułudą: niebo i piekło także. To tylko dwa końce rozerwanego pierścienia; pomiędzy nimi jest pustka, Niebezpieczne Miejsce, i tam, tylko tam może pojawić się Kielich...

- Piłem z niego - upierał się rycerz.

- Nie - głos zaprzeczył raz jeszcze, łagodnie, bez zniecierpliwienia. - Śniłeś, jak Elena i jej ojciec. Gdyby któreś z was naprawdę dotknęło Kielicha, żadna choroba ani szaleństwo nie miałoby już nad nim władzy. A wiesz, dlaczego, rycerzu? Bo to nie człowiek spełnia Kielich. Kielich spełnia człowieka. Do dna. Do ostatniej kropli.

- To śmierć.

- W pewnym sensie.

- Jesteś szatanem, Merlinie.

Głos milczał przez chwilę, a kiedy się znów odezwał, dało się w nim wyczuć iskierki uśmiechu:

- Tylko poetą, Lancelocie.

Ginewra rozpaczliwie pragnęła odzyskać uczucie swego kochanka. Niewiele rozumiała z tego, co się z nim działo. Była dużo prostsza w swych uczuciach. Skoro kochała, to kochała całą swoją istotą i żadne rozterki nie miały do niej dostępu. Rozmowy z Ragnell zrobiły swoje. Królowa poddała się magii jej słów i nieświadomie dostroiła swoje uczucie do ideału, jaki roztaczała przed nią przyjaciółka. Wywindowała swoją miłość na takie wyżyny, na których nie było już miejsca na wahania, wątpliwości, stany niejasne i dwuznaczne - słowem na wszystko, co czyni związek dwojga ludzi uczuciem z krwi i kości. Miłość Ragnell, okupiona latami cierpienia, być może taka była. Ale Ginewra, stawiając w myślach istny posąg tego, co łączyło ją z Lancelotem, nie chciała pamiętać, że nie było to uczucie ani czyste, ani niewinne. Do rozkoszy ich pieszczot dołączała się zawsze rozkosz niebezpieczeństwa, a i druga, bardziej podła radość: oszukiwania niekochanego małżonka. Lancelot ze swej strony wykazywał podobne luki w samowiedzy. Z tym jednak, że wszystko, co przeżył podczas swojej podróży, począwszy od zniszczenia doliny Czarodziejki, a skończywszy na smaku ziemi i robactwa, który nieustannie prześladował go w obłędzie, przeorało go bardzo głęboko, sprawiając, że stał się bardziej szczery wobec siebie. Ciągle wprawdzie był przekonany, że kocha Ginewrę, ale czuł, że jego miłosnym zaklęciom brakuje tego żaru, który kiedyś przepalał na wskroś ich ciała i dusze. Początkowo przypisywał to zmęczeniu, w końcu jednak stało się jasne, że ich uczucie nie jest już takie, jak dawniej.

Jedno jest pewne: oboje bardzo chcieli, by ich miłość odżyła. Wiele dla niej przecierpieli, a kto wiele cierpiał, nie może dopuścić, by ofiara okazała się bezsensowna. Trzeba na koniec móc powiedzieć: warto było. Inaczej to wszystko kosztuje nas dwa razy więcej. Chcąc nie chcąc, wystawiamy losowi rachunek za każdy bolesny skurcz serca. I dopóki nie zostanie on zapłacony, tkwimy, głodując, pod drzwiami krzywdziciela, jak w dawnych czasach, gdy można było w ten sposób każdego zmusić do uregulowania długu. Lecz los jest dłużnikiem bezkarnym, za oszustwo nie grozi mu śmierć ani banicja. A nawet potrafi okrutnie zemścić się na tych, którzy zbyt uparcie dochodzą swych krzywd.

Ginewra i Lancelot lepiej zrobiliby może, gdyby rozeszli się w przyjaźni, zachowując wdzięczne wspomnienie o tym, co ich kiedyś łączyło. Nie byli jednak w stanie tego uczynić. Im mniej w nich było rzeczywistej namiętności, tym mocniej o nią walczyli i tym ostentacyjniej demonstrowali. W końcu nie było już chyba na całych wyspach nikogo, kto by nie wiedział o ich romansie, a co gorliwsi donosili królowi o tym, co się dzieje.

Artur na razie zaciskał zęby i z gniewem odprawiał życzliwych. Sam jednak także nie był ślepy; wiedział o wszystkim i zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później ktoś nakryje winowajców na gorącym uczynku i nie będzie innego wyjścia, jak ratować honor, skazując oboje na śmierć. Modlił się tylko, by stało się to jak najpóźniej. Raz już wydał wyrok; z każdym wypowiadanym słowem jakaś niewidzialna siła coraz mocniej rozdzierała mu wnętrzności. Nim padło ostatnie, zjawił się Lancelot... Nie tylko Ginewrę wybawił od śmierci. Jego także.

Rana na udzie, pamiątka pojedynku z Onslakiem, zapiekła go nagle, jakby ktoś przypalił ją gorącym żelazem. Potem zaczęła pulsować. Artur czuł, że bandaże wilgotnieją znowu od krwi i ropy. Ach, ci medycy. O niczym nie mają pojęcia. Obstawiają go relikwiami, tak jakby kości trupów mogły uzdrowić martwiejącą tkankę... Z każdym złamanym palcem jakiegoś świętego przybywa tylko śmierci w tej komnacie... Słabnę, pomyślał z przerażeniem. Jest coraz gorzej. Gdyby tu była Anna... Albo Merlin...


Nienawiść. Nienawiść. Nienawiść.

Na przybrzeżnych skałach Morgan ćwiczy syna we władaniu mieczem. Niczym prawdziwa bogini wojny tańczy, wzlatuje wysoko w górę, kręci w powietrzu błyskawiczne piruety. Wydaje się czarnym, szalejącym płomieniem, przerażająco zwinnym, niedościgłym w swojej szybkości. Mały Mordred patrzy na nią... i podziwia. Ale nie umie jej dorównać.

Jeszcze nie.

Morgan ustawia kukłę. Kukła ma jasne włosy i koronę wysadzaną świecidełkami. Walcz, synku, walcz. Sto, tysiąc razy przebij ją mieczem, niech się sypią trociny i kolorowe szkiełka toczą po piasku. Trociny są czerwone.

Przyzwyczajaj się do tego koloru, synku.

Za te włosy o barwie dojrzałego zboża, za światło w oczach, za niewinność i głupotę, za uwielbienie tłumów, za twoją świętość i za twój Camelot, zbudowany na kłamstwie. Kocham zło, Arturze! Pokochałam je, gdyż jest prawdziwe. Cudownie jest patrzeć, jak podnosi się z ciemnych zakamarków ludzkich serc i powoli, lecz nieubłaganie obejmuje nad nimi władzę. W tym jest smak życia, Arturze, i jedyna rozkosz, jaka mi została. Rozkosz demaskowania.

Za moją miłość, za niepotrzebną wierność, za utraconą dolinę pocieszenia.

Bóg? Nie mówcie mi o Bogu. To on uczynił nas bratem i siostrą, a potem zaszczepił w naszych sercach uczucie, które nie może się spełnić, pod groźbą wiecznej kary.

Spod skały wypełza wąż; Mordred odruchowo tnie swoim małym mieczykiem. Łeb gada odskakuje daleko, a ciało wije się jeszcze przez chwilę w przedśmiertnych drgawkach, po czym zastyga w bezruchu jak strumień skuty lodem.

- Dobrze, mamo?

- Nie, synku. Węży nie trzeba zabijać. Trzeba tylko mieć w sobie więcej jadu niż one.


Tak, więc to, co miało być tylko ćwiczeniem umysłu, by wśród rozdzierających go napięć znajdował własną drogę, oblekło się w ciało i wypełniło krwią. Krwią Artura. Jego rana nie może się zagoić, gdyż ostrze Onslaka zraniło nie tylko jego ciało, lecz i duszę. Jedna jej część pragnie teraz zdrowia, a druga kary za to, że użyczył swego miecza złej sprawie.

Triumfujesz, Morgan le Fay? To ty przecież pchnęłaś go na tę drogę. Bezpieczna w swoim zamku, z najwyższej baszty kierowałaś jego krokami, aż znalazł się w tamtym lochu. Co chciałaś udowodnić? Że nie jest święty? Że nie jest Bogiem ani cudotwórcą? Nigdy nie twierdził, że jest.

Wybrałaś nienawiść, lecz nienawiść to nie wybór, to upadek człowieka strąconego ze skały, to przepaść duszy, która nie szuka już niczego prócz twardych kamieni. Wiem, odebrano ci prawdziwe kwiaty, a potem nawet i te, które wyśniłaś mocą swojego smutku. Nie ufasz już kwiatom, a jednak to właśnie w nich jest ratunek dla ciebie... i dla Artura. Jesteś teraz odpowiedzialna za niego, Morgan le Fay; w chwili, gdy użyłaś swojej mocy, by zmienić kierunek jego wędrówki, na nowo związałaś swój los z jego losem. Nie unikniesz tego i wiedz, że jeśli on umrze od tej rany, którą mu zadałaś ręką niczego się nie domyślającego Onslaka, będziecie związani już na wieczność.

Nie umiał wybrnąć z diabelskiego dylematu, przed którym go postawiłaś. Wiem: sam postawiłem cię kiedyś na podobnym rozdrożu, wiele lat temu, w Kręgu Gigantów. Pamiętasz? Z pewnością. A jednak nie rozumiesz. Gdy prowadziłem cię tam, wierzyłem, że poczujesz, do czego zdolny jest umysł postawiony w sytuacji bez wyjścia. Naprawdę w to wierzyłem. Miałaś naturalne zadatki, dziecinko. Siądź kiedyś pod swoim orzechem i rozpłacz się.

Kiedy ostatnio płakałaś?


- Nie, Merlinie. - Głos Czarodziejki brzmiał sucho i twardo, przypominał grzechot małych kamyków toczących się po skałach, zanim spowodują prawdziwą lawinę. - Nie. Do czego chcesz mnie namówić? Bym pogodziła się z Arturem? Jasne! Wziął całą władzę, jaka była przeznaczona nam obojgu... I co z nią zrobił? Zamiast umacniać kraj, tak by w końcu dorównał potęgą tym zaginionym królestwom, o których mówiłeś, on sobie jedzie bronić papieża... Czy papież prosił go o to? Zresztą, ty nigdy nie byłeś kobietą. Może nie byłeś nawet człowiekiem. Skąd możesz wiedzieć, czym jest odtrącona miłość.

- I urażona kobieca duma - dodał Merlin. - Nie możesz znieść myśli, że jego serce naprawdę skłoniło się ku innej.

- Głupiej i pustej jak łupina orzecha.

- Tak - zgodził się czarodziej. - A on wypełnia tę pustkę swoim marzeniem. To rodzaj uczucia, którego nie znamy, ty ani ja. Ale ono istnieje i musimy się z tym pogodzić, moja mała córeczko. Trudno dyskutować z faktami.

- Te fakty - prychnęła - stworzyli mnisi z tą całą gadaniną o piekle.

- Ich gadanina - uciął Merlin - także jest faktem, Morgan le Fay. I to, że trafia do ludzkich uszu, także jest faktem.

Spojrzała na niego w taki sposób, że gdyby nie był czarodziejem, w tej samej chwili musiałby się rozprysnąć na tysiąc kawałków.

- Zawsze łatwiej potępić niż zrozumieć - westchnął - Czy próbowałaś kiedyś pojąć, czemu ludzie przyjmują tę nowinę, która niszczy ich prostą radość życia, nakłada brzemię win, lęku, obowiązku?

- Oczywiście. - Wzruszyła ramionami. - Ze strachu, Merlinie. Mnisi są mistrzami strachu.

- Tak - odrzekł - ale w tych ludziach nie ma lęku. Pamiętasz jak walczyli z Saksonami u twego boku, a potem u boku Artura? Nie, córeczko, to nie strach pcha ich w objęcia Chrystusa. To coś silniejszego niż strach, to wrodzony pęd do przekraczania granic. Ludzie wiedzą, że nic na tym świecie nie przychodzi łatwo, a rzeczy wielkie wymagają wielkich ofiar. Pomyśl o nagrodzie, za którą trzeba zapłacić cierpieniem całego życia.

- I śmierci - dodała Morgan. - Pamiętasz Giraldusa, który chciał wychować mnie na męczennicę? Bez skutku, na szczęście. Nie zwariowałam, by przyjąć te pragnienia przeciwne naturze.

- Tak, pamiętam - odrzekł z zamyśleniem. - Pamiętam. Już go nie ma wśród nas.

- Dostąpił łaski męczeństwa? - Morgan nawet teraz, po tylu latach, nie umiała znaleźć dla mnicha nic prócz szyderstwa, nawet nie dlatego, że z natury była mściwa. Po prostu w jej oczach ciągle wydawał się dwa razy większy, niż był w istocie. I dwa razy groźniejszy. Przeciwko postaciom dwa razy większym niż w istocie nie ma lepszej broni niż szyderstwo.

- Mówią - stary czarodziej bezwiednie wodził palcem po krawędzi kielicha z winem, który stał przed nim, ciągle prawie pełny - że wyruszył nawracać dzikie ludy północy. Miał chyba jakąś wizję czy sen; dość, że pewnego dnia odszedł z zamku. Był już wtedy poważnie chory. Pewnie zmogło go w drodze zimno i gorączka.

- Amen.

- Ale mówią też - dodał - że przed śmiercią spotkał swojego demona, Białokonną, tę, z którą walczył przez całe życie... I ukorzył się ponoć przed nią, a ona zabrała go do swego podwodnego pałacu.

- Utonął w jakiejś rzece - skwitowała krótko Morgan.

- Wolę tamtą opowieść. - Merlin podniósł nagle głowę i spojrzał jej w oczy. - Jest w niej jakaś nadzieja, córeczko. Może zbyt młoda jeszcze jesteś, by to docenić. Białokonna - ciągnął, nie zważając na grymas ironii, który nieprzyjemnie wykrzywił jej usta - jest Panią Życia. Życie zawsze zwycięża. Głos natury silniejszy jest niż wszystkie lęki.

Młoda służąca wniosła półmisek z dymiącym mięsiwem. Nieco onieśmielona widokiem dostojnego gościa, dygnęła niezręcznie i strużka sosu pociekła jej po spódnicy. Spłoniła się, próbując wyjąkać przeprosiny, a potem odwróciła się na pięcie i szybko wybiegła z komnaty. Stary czarodziej odprowadzał ją przez chwilę rozbawionym wzrokiem, zanim sięgnął po niewielki kawałek sarniego udźca.

Jadł powoli, z dystynkcją. Ani wiek, ani trudy podróży nie zdołały go zmusić do łapczywości. Morgan przypatrywała mu się uważnie i trochę nieżyczliwie, szukając oznak starości. Ale nic w nim jeszcze nie było stare oprócz włosów, przerzedzonych i siwych. Oczy mu nie łzawiły, promieniował mocą i mogłoby się zdawać, że za chwilę znów powie albo zrobi coś, co wypełni komnatę czarodziejskim światłem.

- Przynajmniej w kuchni - uśmiechnął się wreszcie, ocierając ręce z tłuszczu - nic się nie zmieniło od czasów Uthera Smokobójcy.

Nie starała się nawet stłumić grymasu, który wykrzywił jej wargi. Czemu wszyscy wspominają to jak jakiś złoty wiek? Niedawno stary koniuszy snuł nostalgiczne opowieści, a chłopcy stajenni słuchali ich, wzdychając tak, jakby sami mieli ochotę podać strzemię staremu królowi albo nawet wyruszyć za rycerstwem na jakąś wyprawę przeciw Saksom. „Nie ma już takich rycerzy i nikt nie podniesie miecza Smokobójcy”...

Nie powinna tego słyszeć. Ale słyszała.

- A wracając do tego, o czym mówiliśmy - stary czarodziej niespodziewanie westchnął ze smutkiem - ludzie zaczynają czuć, że istnieje coś większego od samej natury. Ja sam już to czuję, córeczko.

- To znaczy tylko - przerwała ostro - że się starzejesz. Śmierć zagląda ci w oczy i zaczynasz się bać, jak wszyscy. Jesteś tchórzem, Merlinie.

Czemu to powiedziała? Z czystej złośliwości. Irytował ją jego spokojny, skupiony wzrok i to, że moc go nie opuszcza, podczas gdy ona sama zaczynała ją już tracić.

- Córeczko, śmierć także jest faktem.

- Merlinie! - Roześmiała się. - Naprawdę się starzejesz.Śmierć to krótki sen o wieczności pomiędzy jednym a drugim życiem”... Pamiętasz?

- A jeśli te iskierki życia to krótki sen wieczności o Merlinie, Arturze i Morgan le Fay?

Zawahała się. Takie rozmowy nigdy nie były jej mocną stroną. Ciało, wciąż silne i prawie młode, wiedziało swoje. Śmierć - byle nie trwała zbyt długo. Tego zresztą uczył ją Merlin w dzieciństwie. Uwierzyła mu i nie myślała o tym więcej. A skoro ona nie miała wątpliwości, tym bardziej nie powinien ich mieć nauczyciel.

- Merlinie - opanowała się i nadała głosowi ton zwykłej, rzeczowej perswazji - mnisi zaprzeczają ponownym narodzinom tylko dlatego, że nie chcą wypuścić z ręki swej jedynej naprawdę skutecznej broni: wiecznej kary dla grzeszników. A ty się boisz jak pierwszy lepszy wieśniak...

- Sądzisz, że kocham ludzi w habitach? - Merlin niespodziewanie podniósł głos. - Dość tego, moja panno. Nikt nigdy nie zarzucił mi tchórzostwa.

- Więc jestem pierwsza? Świetnie! Ktoś kiedyś musiał ci powiedzieć prawdę w oczy. Tak, jesteś tchórzem, wielki Merlinie. Przez twoje gierki, wykręty, trzecie drogi i inne bzdury cierpimy teraz, ja i Artur. Chcesz wiedzieć, czy go kocham? Tak, na wszystkich bogów, tak, tak, tak! Był i będzie moją jedyną miłością! Trzeba było powiedzieć: Bądźcie jak królowie Ys...

- I powiedziałem. Ból cię zaślepia, córeczko. Tracisz pamięć.

- Być może. - Skinęła głową. - Ale ty straciłeś dużo więcej. Patrzę na ciebie i nie widzę nic z tego, co kiedyś było czarodziejem Merlinem. Twój czas minął, a ja, cokolwiek o mnie myślisz, jestem twoją jedyną uczennicą. Daj mi więc to, o co cię prosiłam... wtedy... na początku...

- Oko Balora... - Merlin zbladł nagle, patrząc na nią tak, jakby widział coś innego niż czarnowłosą, silnie zbudowaną kobietę o mocnych dłoniach i stanowczym spojrzeniu. - Oko Balora...

- Tak, Oko Balora. Ono nie miewa moralnych wahań i nie popada w mistyczne szaleństwa. Jeśli je ustawimy na granicy, to będzie jej bronić choćby i do końca świata.

- Nie wiesz, o co prosisz. - Stary czarodziej ciągle był blady, a ręce drżały mu nieznacznie.

- A więc jednak jesteś tchórzem - westchnęła. - Cóż, nawet w Ewangelii mówi się: „Szukajcie, a znajdziecie”... Z tobą, czy bez ciebie, Merlinie.

- Beze mnie. - Jego głos stwardniał w tym momencie i nabrał mocy, takiej jak w najlepszych dniach młodości. W końcu, był poetą wszechczasów, a nie przerażonym starcem. - Beze mnie.

- A więc wojna.

- Wojna.


Leodegrance zajeżdżał jednego konia po drugim. Był już prawie w górach Szkocji, gdy doszły go wieści o procesie Ginewry, mocno zniekształcone zresztą, gdyż plotka zdążyła już po drodze spalić ją na stosie, rozerwać końmi i połamać kołem, a wszystko za miłość, za miłość, droga sąsiadko... Lud płakał.

Leodegrance był bliski szaleństwa.

Roztrącił straże przy bramie Camelotu i z najwyższym trudem osadził konia na dziedzińcu. Spienione zwierzę miało w oczach obłęd, jak jego pan. Leodegrance wrzasnął dziko i wymachując mieczem, wyzwał Artura do walki na śmierć i życie.

Ale zamiast Artura, w oknie pokazała się Ginewra. A za nią Lancelot.

I tego już było za wiele.

W starym pantoflarzu obudził się ojciec i ten ojciec wygarnął córce wszystko, co mu leżało na wątrobie. A leżało mu więcej, niż sam przypuszczał.

- Nie dopuszczę, byś hańbiła mój ród! - Potrząsał córką, chwyciwszy ją za ramiona tak mocno, że aż przybladła z bólu i ze strachu. - Cała Brytania gada już o twoich amorach! Nie po to wydałem cię za króla, byś gziła się po kątach z tym przystojniakiem o twarzy pederasty!

- Kocham go, ojcze - pisnęła Ginewra, lecz nie dał jej dojść do słowa.

- Zamilcz! Jesteś królową Brytanii! Masz urodzić syna! Królewskiego syna, ma się rozumieć! Mój wnuk zasiądzie na tronie albo zabiję cię własnymi rękami, ty mała suko!

Ale nie zabił. Zsiniał nagle na twarzy, złapał się za gardło i charknął coś niezrozumiałego.

W chwilę potem już nie żył.

Opłakano go i pogrzebano godnie, ze wszystkimi honorami należnymi tak znamienitej osobie. Jako Rzymianinowi z serca, choć nie z urodzenia, urządzono nawet walki gladiatorów, choć nie śmiertelne, a tylko do pierwszej krwi. Tam, w Rzymie, na pogrzebach dostojników ginęły nawet setki ludzi. Takie igrzyska zjednywały rodzinie sympatię ludu, co mogło mieć znaczenie w najbliższych wyborach na wysokie urzędy. Teraz nie było takiej potrzeby, ale co walka, to walka. Zawsze cieszy serca.

Lancelot także wziął udział w tym żałobnym turnieju, ale nie zdążył stoczyć nawet jednego pojedynku. Pierwszy cios miecza skaleczył mu dłoń i choć było to tylko draśnięcie, zasady wymagały, by wycofał się z dalszych walk.

Zszedł z placu, odprowadzany chmurnym, zasępionym spojrzeniem Ginewry.


Do Camelotu przybył Parsifal Walijczyk. Kay i paru innych rozpoznało go bez trudu: był to ten sam chłopiec, który przed kilku laty, w leśnej głuszy, wziął ich za aniołów. Śmiechu było wtedy co niemiara, tak z naiwności chłopca, jak i z domniemanego anielstwa Kaya i jego towarzyszy, o których skądinąd było wiadomo, że zostawili na trasie swojej wędrówki pewną ilość całkiem udanych bękartów. Chodziły słuchy, że i sam Parsifal jest owocem jednej z wcześniejszych wypraw któregoś z rycerzy. Jak było naprawdę, nie wiadomo; faktem jest jednak, że jego matka miała jak najgorsze wyobrażenie o ludziach tego stanu i chłopak wyruszył na dwór Artura wbrew jej woli. Sobie tylko znanym sposobem zdobył rynsztunek i zaczął się uważać za rycerza. I chyba postąpił zgodnie ze swoim przeznaczeniem, gdyż wkrótce otwarła się przed nim Ziemia Jałowa ze wszystkimi swoim tajemnicami.

Przeżył tam wiele przygód i nie zachował milczenia, jak Lancelot, lecz opowiadał o nich każdemu, kto chciał, czy nie chciał słuchać. Być może wierzył, że w ten sposób dowodzi swoich praw do zasiadania przy Okrągłym Stole; nie czuł się bowiem pewnie w tej wielkiej komnacie o licznych oknach, w towarzystwie rycerzy, których imiona wymawiał kiedyś z czcią, niczym imiona bogów. Na jednym z siedzisk widniało wprawdzie jego imię, lecz nie mógł go odczytać. Wstyd powiedzieć: był niepiśmienny i starał się ten hańbiący fakt ukryć. Kay domyślił się jednak prawdy i dla żartu posadził go na miejscu króla. Widząc, że jest wyszydzany, Parsifal dobył miecza i byłoby niewątpliwie doszło do rozlewu krwi, gdyby Lancelot nie odciągnął go na stronę.

- Zamiast się sierdzić, przyjacielu - powiedział - chodź lepiej ze mną do komnaty, gdzie król Artur przechowuje księgi; nauczę cię czytać, jak przystało na rycerza.

Naprawdę jednak chciał z nim porozmawiać o Ziemi Jałowej i o Kielichu.

Od pierwszej chwili poczuł jakąś dziwną więź z tym młodzikiem, coś nieuchwytnego, jak dzieje się to czasem między mężczyznami, którzy nie wiedząc o sobie, kochali tę samą kobietę. Potem zrozumiał, że to Ziemia Jałowa była ich wspólną kochanką; obaj poczuli jej dotknięcie i obaj byli nią nieuleczalnie opętani.

- Parsifalu - powiedział Lancelot, gdy tamten zatonął już po uszy w barwnych iluminacjach, zdobiących stronice Ewangelii - byłeś w zamku króla Pellesa. Widziałeś Kielich i piłeś z niego. A jednak nie zapytałeś o nic, choć wszystko wskazuje na to, że właśnie ty jesteś tym, który miał zadać pytanie. Dlaczego?

- Nie wiem, panie - odrzekł Parsifal, odrywając na moment wzrok od księgi.

- Śmieją się, że to matka zabroniła ci przyznawać się do niewiedzy.

- Matka! - Młody rycerz spąsowiał na twarzy. - Nie, panie, jej słowa już dawno puściłem w niepamięć. Co może wiedzieć o świecie ktoś, kto nigdy nie wychylił nosa poza swoją wioskę? Gdybym jej słuchał, do tej pory śmierdziałbym kozim łajnem.

- Czy wiesz - Lancelot patrzył teraz w okno - że król Pelles czekał na to pytanie przez wiele lat?

- Nie sądzę - odrzekł Parsifal ze śmiechem. - Myślisz, że język mnie nie świerzbiał, by zapytać, co to wszystko znaczy? Ale za każdym razem, gdy tylko otwierałem gębę, patrzył na mnie takim wzrokiem, że wolałem już zająć się tym suchym chlebkiem, który dzień w dzień leżał przede mną na talerzu.

- Ja także nie utuczyłem się zbytnio na jego wikcie - przyznał Lancelot z lekkim uśmieszkiem. Ale zaraz znowu spoważniał. - Mówią, że kiedy pytanie zostanie zadane, skończy się jego choroba i choroba jego ziemi.

- Panie - w oczach Parsifala błysnął nagle zdrowy chłopski rozum - teraz rozumiem wszystko. Zostałby uzdrowiony i co dalej? Stałby się jednym z tych małych, bezimiennych królików, jakich pełno na naszych wyspach. Czy nie lepiej być strażnikiem tajemnicy? I powiem ci coś jeszcze - dodał, przyciszając głos - ja także nie chcę, by Ziemia Jałowa zamieniła się w zwykłe wiochy, pełne usmarkanych bachorów i gnoju na podwórkach. Ja... Nie zdradź mnie, Lancelocie, zaklinam na wszystko! Nie zniósłbym drwin Kaya i innych rycerzy. Ja... nie od razu trafiłem do zamku Króla Rybaka. Byłem też w innym, gdzie żyje Biały Kwiat... - zachłysnął się i poczerwieniał na twarzy. - Gwynbledd, Blancheflor... Ona... Nie powiesz nikomu?

- Nie - odrzekł Lancelot. Nagle stanęła mu w oczach wątła sylwetka Eleny i uświadomił sobie niespodziewanie, że to ona, nie królowa, dała mu tę jedyną, najpiękniejszą w jego życiu noc czułości i namiętności, noc, za którą zapłacił latami szaleństwa. - Mów dalej, Parsifalu.

- Kocham ją - wyznał bezradnie młody rycerz. - Jest dla mnie wszystkim, wszystkim o czym marzyłem, dojąc kozy, przerzucając gnój i karczując drzewa, by wydrzeć ziemi jeszcze kawałek pola, jeszcze bochenek chleba czy dwa... Rozumiesz mnie? Mogę ją mieć tylko tam, na jałowych wzgórzach. Jest Kwiatem, Białym Kwiatem, a tu, na zwykłej ziemi, kwiaty więdną...

- Tak.

Głos Lancelota zabrzmiał dziwnie głucho. Parsifal spojrzał mu w oczy i dostrzegł w nich coś, czego nie mógł wyrazić słowami, a jednak czuł, że są chwile, gdy jego własna twarz wygląda tak samo. Przez moment miał wrażenie, że ich obu wrzucono do jakiejś starej, wyschniętej studni. Przełknął ślinę.

- I powiem ci coś jeszcze w wielkim zaufaniu: nigdy nie czułem się tak blisko Boga jak tam, w zamku Króla Rybaka. Tak sobie myślę, że to musiał być Bóg, bo nic większego nigdy mnie przedtem nie spotkało. Czy ta księga - przerzucił kilka stronic i zatrzymał się tam, gdzie Chrystus przemienia wodę w wino na weselu w Kanie - mówi o tym samym?

- To Ewangelia - odrzekł rycerz.

- Pytam, czy mówi o tym samym.

Lancelot zmieszał się.

- Nigdy nie spotkałeś mnichów mówiących o Zbawicielu?

- Spotkałem - odparł szczerze Parsifal - lecz to, co mówili, nijak się ma do tego, co sam przeżyłem. Bóg ukryty w Kielichu... Lancelocie, On chyba nie wie nic o grzechu. On by pobłogosławił moją miłość do Gwynbledd. Czuję to.

Lancelot wziął księgę z jego rąk i otwarł na stronie, na której przedstawiono modlitwę w Ogrodzie Oliwnym. Kielich na obrazku jaśniał złotym blaskiem, podobnie jak aureola wokół głowy Chrystusa.

- Kielich przyniósł Mu mękę - powiedział - i do Kielicha zebrano Jego krew, gdy umierał na krzyżu. To wszystko nie jest takie proste.

- Jestem tylko głupim wieśniakiem - mruknął niechętnie Parsifal - i nie mogę się spierać z kimś tak uczonym jak ty, Lancelocie. Wiem tylko tyle, że cały drżę i kulę się w środku, gdy mówisz o krzyżu i męce. Gdy po raz pierwszy usłyszałem tę historię od wędrownego mnicha, płakałem całą noc. Chciałem go zdjąć z tego krzyża, wiesz? Przecież nic złego nie zrobił.

- Ale my robimy - odrzekł Lancelot - i ktoś musi za to cierpieć. - Po kiego diabła zaszczepiam mu swoje wątpliwości, pomyślał, jak bym chciał na tej zdrowej jabłonce zaszczepić suchą gałąź, którą od środka toczy robak udręki? Nie zarazisz się jego zdrowiem, głupcze, to choroba jest zaraźliwa i prędzej czy później zniszczy go tak, jak niszczy ciebie... A jednak dodał nieubłaganie: - Wszystko, co się ociera o Boga, ociera się też i o cierpienie. Gdyby nie rana Króla Rybaka, nie byłoby Kielicha ani Ziemi Jałowej ze wszystkimi jej cudami... I nigdy nie spotkałbyś swojej Blancheflor, Parsifalu.

Kiedy to mówił, olśniło go nagle, że twarz Artura upodabnia się coraz bardziej do udręczonej, pooranej zmarszczkami twarzy starego Pellesa. Przeszedł go jakiś niejasny dreszcz. Nie, nie, to szaleństwo... - pomyślał, a głośno rzekł, zmuszając się do uśmiechu:

- Mówimy, młodzieńcze, o czymś, czego chyba nie rozumiemy do końca. Większy będzie pożytek, jeśli nauczę cię, chociaż pisać twoje imię, by Kay i inni nie mieli już dłużej powodu do żartów.

Wyjął księgę z jego rąk i pokazał mu litery. I na tym się zakończyły nauki Parsifala.


Po tej rozmowie Lancelot poczuł gwałtowną chęć, by znaleźć się sam na sam z Ginewrą. Niepostrzeżenie dał jej znak, by oddaliła dworki. Kiedy odeszły, zasypał ją gradem pocałunków i wyznań, jakich nie słyszała od chwili jego powrotu. Jego gwałtowność uszczęśliwiła ją. Niebawem znaleźli się w łożu.

I wtedy stało się coś, co napełniło go przerażeniem: poczuł, że nie jest zdolny do obcowania z kobietą. Im bardziej się starał, tym bardziej wiotczał w lędźwiach i powoli stawało się jasne, że wszystkie jego wysiłki tylko jeszcze bardziej pogarszają sprawę. W końcu, patrząc na to, co jeszcze niedawno było hardym męskim członkiem, w skrajnym upokorzeniu gotów był pozbawić się go jednym krótkim cięciem miecza. Szczęśliwie jednak nie miał go pod ręką. Ginewra zaciskała zęby, z trudem hamując wściekłość. Wreszcie wybuchnęła lawiną oskarżeń. Wyrzucała mu wiarołomstwo, nieszczerość, a w końcu posunęła się do absurdalnego zarzutu, że od samego początku udawał miłość, licząc na to, że ona, królowa Brytanii, użyje swego wpływu na Artura, by pomógł mu odzyskać utracone ziemie.

I wtedy ten najdzielniejszy z rycerzy, zamiast poczuć słuszny gniew, rozpłakał się jak dziecko.

Serce Ginewry zmiękło od razu. Zaczęła go tulić, przepraszać i szeptać, że naprawdę wcale tak nie myślała. Lecz co naprawdę myślała, nie potrafiła powiedzieć. A może nie chciała. A może nawet sama przed sobą bała się przyznać, że słowa „grzech” i „kara” nie są jej tak obce, jak by tego pragnęła. Gdzieś w środku, głęboko, zapiekły ją te łzy, których nie wylała nad ciałem Leodegrance’a.

Lancelot patrzył na nią, a jego wielkie czarne oczy były zaszklone od płaczu. Rozpłakała się więc i ona, a potem uspokoili się oboje i leżeli przy sobie, bez jednego słowa czy gestu, aż nadszedł wieczór i Lancelot oddalił się do sypialni rycerzy, a jego miejsce przy boku Ginewry zajął król Artur.

Taki był koniec tej wielkiej miłości.


Rozdział dziewiąty

Czas teologii


Ginewra chodziła blada, nosząc głowę jeszcze wyżej niż zwykle, a jej rysy nabrały szlachetnej ostrości, właściwej surowym i poważnym wdowom. Wśród złotych włosów pojawiły się pierwsze białe nitki. Biel stała się też nagle jej ulubionym kolorem. Purpurowe i szkarłatne suknie powędrowały na samo dno schowka. Perły i opale zastąpiły dawne przepyszne rubiny, topazy i szmaragdy. Nawet zasłony przy łożu kazała uszyć z białego muślinu, ozdobionego tylko małymi złotymi gwiazdkami.

Tak to królowa przekonywała Boga, męża, dworzan i samą siebie, że znów jest czysta i niewinna jak w dniach swego dziewictwa.

- Gwenhwyvar, Biały Duch - szeptano nie bez złośliwości, gdyż istotnie bardziej przypominała teraz ducha niż żywą istotę.

- Uduchowiona - szeptali pochlebcy.

Uduchowienie to wyrażało się również w gorliwych modłach, postach, hojnych jałmużnach i niezwykłej surowości obyczajów. Królowa przestała nagle znosić wokół siebie śmiech, zabawę i swawolne żarty, w których dawniej sama celowała. Gromiła też swoje dworki za swobodny strój, pachnidła i barwiczki, a nade wszystko za uwodzenie rycerzy i odciąganie ich od szczytnej służby Bogu i królowi.

Przypomniała sobie też nagle o swoim pochodzeniu i zaczęła traktować otaczających ją ludzi po trosze jak barbarzyńców. Poczuła powołanie do ucywilizowania tej zgrai i nawrócenia jej na prawdziwą wiarę, w związku z czym na dworze z dnia na dzień przybywało mnichów nawołujących do pokuty i roztaczających obrazy mąk piekielnych.

- Zaiste, pachnie tu siarką - sarkali rycerze. - Ci w kapturach wiedzą o piekle tyle i szafują nim tak hojnie, jakby sami byli w bliskich stosunkach z diabłem.

Trzeba zaznaczyć, że mnichów tych Ginewra sprowadzała prosto z Rzymu, nie mając zaufania do miejscowego duchowieństwa, nazbyt, jej zdaniem, przesiąkniętego tym na wpół pogańskim duchem, który skłonny jest zawsze przymykać oczy na przewinienia wynikające z nadmiernej żywotności ciała czy umysłu. Cóż dziwnego, krążyła w nich przecież ta sama krew, niejeden przeszedł w młodości wtajemniczenie druidów albo urodził się z nieprawego łoża i wiódł wesoły żywot, a potem samotność pustelni, post i wieczne rozmyślania doprowadziły go do granic herezji. Tak, w żadnym wypadku nie można było im zaufać. Powiadają, że święty Patryk wywlókł z piekła Finna Mac Coula, poganina, który nigdy nie słyszał o Chrystusie; a potem jeszcze tylu Irlandczyków, ile było nitek w jego kapturze. A święty Brendan z Clonfert? Ten ponoć uwolnił od mąk samego Judasza Iskariotę, zdrajcę, którego cierpieniem winni się sprawiedliwi radować aż po kres wieczności. Czy było jakieś szaleństwo, na które by się nie poważyli? Czy któryś z nich odważy się głosić zbawienie samego Szatana? Przepisują święte księgi, nie rozumiejąc pewnie nawet ich treści... I choć ich karty jarzą się setkami najosobliwszych barw, a wzrok gubi się wśród roślin i zwierząt, jakich oko ludzkie nigdy nie widziało, na próżno szukać tam Boga, myślała Ginewra, raz po raz utwierdzając się w przekonaniu, że czyni słusznie, próbując tę dzicz oświecić i przywieść do zbawienia.

Dzicz niewiele robiła sobie z tych zabiegów i bawiła się po dawnemu.

W sercu królowej narastała uraza i pogarda, aż w końcu postanowiła odciąć się od wszystkiego, co działo się na dworze. Przestała brać udział w ucztach i turniejach. Z kilkoma starszymi dworkami zamknęła się w swoich komnatach, skąd od tej chwili dniem i nocą dobiegały odgłosy modłów i pobożnych pieśni.

- Klasztor ginewrytek pod wezwaniem świetego Lancelota - mruczał złośliwie Kay.

Artur zaś liczył na to, że z nadejściem Wielkiejnocy sytuacja wróci do normy. Trudno wszak dąsać się i unikać swoich bliźnich w dniu tak radosnym.

Ale wtedy właśnie spadł grom z jasnego nieba.

Istniały podówczas pewne kontrowersje miedzy Brytanią i Watykanem, dotyczące obliczania terminu tych świąt. Na kontynencie obchodzono je o kilka dni później. I oto Ginewra za radą swoich rzymskich mnichów oświadczyła, że pragnie porzucić heretycki wyspiarski obyczaj i zastosować się do daty ustalonej przez papieża. Wyszłoby, więc na to, że kiedy Artur i cały kraj obchodziliby już zmartwychwstanie Zbawiciela, ona pościłaby jeszcze, opłakując Jego śmierć. Nic nie mogło odwieść królowej od tego zamiaru. Wykazywała niezwykły upór, a kiedy Artur powtarzał, że święta te powinny łączyć ludzi w radości, zamiast ich dzielić, w jej oczach migotał iście opętańczy strach.

- Nie pójdę z wami na zatracenie, nie pójdę - szeptała, wciskając się w róg komnaty, jakby naprawdę widziała przed sobą jakieś piekielne monstrum.

Sytuacja była, więc co najmniej dziwaczna. Szczerze mówiąc, Artur najchętniej rozpędziłby na cztery wiatry tę czarną zgraję, która zamiast miłości i zgody wniosła do jego domu lęk i niesnaski, ale nie chciał do końca zrażać sobie Ginewry. Tak więc żadnego rozwiązania nie było, a termin świąt zbliżał się nieubłaganie.

I wtedy na błękitnym niebie błysnęło raz jeszcze i w Camelocie pojawił się Merlin Czarodziej.

Nie przybył sam. Towarzyszył mu wysoki, błękitnooki mnich. Wszyscy umilkli, zaskoczeni, znali, bowiem odrazę, jaką stary bard żywił do ludzi w habitach. Niektórym przemknęła nawet przez głowę niedorzeczna myśl, że przebiegły mag stworzył fantom, by cichcem, poniekąd za jego plecami, wśliznąć się do zamku, nie narażając się na afronty ze strony królowej. Ale mnich nie był widmem, lecz człowiekiem z krwi i kości. Merlin przedstawił go jako Jana Szkota.

Artur skrzywił się nieznacznie. Nie lubił Szkotów, głównie za potworne pomówienia tyczące się jego osoby. Wiedział, że w bajdach tych dzikich górali jawi się jako niebywały okrutnik, który pali na stosach lub rozrywa końmi swoje żony, oślepia poddanych, a rządy nad Brytanią utrzymuje tylko dzięki zgrai płatnych zbirów. Tak więc, choć gościnność nakazywała zaprosić mnicha do stołu, nie mógł się powstrzymać, by nie okazać mu jawnej pogardy.

- Co, twoim zdaniem, dzieli durnia od Szkota? - zapytał.

- Stół, najjaśniejszy panie - padła błyskawiczna odpowiedź, a w twarzy gościa zabłysło dwoje pogodnych, rozbawionych oczu.

Lody prysły. Artur lubił śmiałe żarty i tą ripostą przybysz zjednał go sobie w jednej chwili. Innym więc już głosem zwrócił się do niego prosząc, by powiedział, kim jest i skąd przybywa.

Mnich wyjaśnił, że nie jest Szkotem, lecz Irlandczykiem, a tylko spędził w Szkocji wiele lat, stąd jego przezwisko.

- A teraz - dodał - jestem twoim gościem i daj mi Boże pozostać nim jak najdłużej. Nie przybywam, a uciekam, królu, z pewnego klasztoru w północnej Galii, gdzie sporo by dano, by zatrzymać mnie na zawsze.

- W północnej Galii - mruknął Artur - też widać mają poczucie humoru.

- O tak, panie - kiwnął głową mnich. - Ich dowcip jest cięty jak rzemień zakończony ołowianymi kulkami.

- Przyciężka puenta - roześmiał się Kay.

- Wezwano mnie - mówił zakonnik - bym nawrócił pewnego heretyka na prawdziwą wiarę. Skąd mogłem wiedzieć, że przedtem nawracano go już dwukrotnie, nie szczędząc tych żartów, o których mówiłem przed chwilą? Wpadłem w gniew, przyznaję. Powiedziałem do przeora: „Wy, którzy mienicie się chrześcijanami, winniście pierwej opatrzyć rany swego brata, nim zaczniecie wytykać mu jego błędy”. On mi na to, że miłosierdzie nakazuje, by ciało tego nieszczęśnika uczynić tak zbolałym, by szatan opuścił je na zawsze. „Szatan?” - mówię. - „No cóż, przekonaliście mnie, bracia, że istnieje, któż inny mógłby podsunąć wam takie pomysły”...

Tak śmiałych słów nie słyszano w wielkiej sali zamku Camelot od dnia, w którym Artur ustanawiał, w imię Boga czy Szatana, bractwo Okrągłego Stołu. Wszyscy wstrzymali oddech, wpatrując się w zakonnika wzrokiem wygłodniałych psów, którym za chwilę ktoś rzuci kawały zdrowego, soczystego mięsa. Tylko Ginewra odęła wargi, lecz nie śmiała się odezwać, zanim któryś z jej rzymskich mnichów nie zabierze głosu.


O Janie Szkocie, zwanym Eriugeną, czyli urodzonym w Irlandii, mówi się, że tak dalece wyprzedzał swoją epokę, że nawet klątwa kościelna dosięgła go dopiero kilka wieków później. Naprawdę żył dopiero w dziewiątym wieku, lecz jako człowiek poniekąd ponadczasowy, a zarazem z natury tak mało drobiazgowy, nie będzie miał chyba do nas żalu o tę krótką podróż w czasie. Zaprosiliśmy go bowiem do Camelotu z czystej sympatii, nie mogąc odmówić sobie przyjemności obcowania, choćby przez krótką chwilę, z umysłem tak światłym i błyskotliwym, i z sercem tak pełnym prawdziwej dobroci. Wybacz nam, Mistrzu Janie, jeśli dodaliśmy, co nieco do twoich słów, które zachowała historia. Wierzymy głęboko, że jeśli ich nie wypowiedziałeś, to musiałeś pomyśleć, a jeśli nawet nie pomyślałeś, to byłeś tego bliski. I już usuwamy się w cień, by pozwolić ci mówić do tych ludzi, których słowa twoich ciemnych poprzedników wprowadziły w stan lęku i zamętu.


- Potem było jeszcze gorzej - mówił Irlandczyk. - Trzeba wam wiedzieć, że Gotschalk, tak miał bowiem na imię ów nieszczęśnik, naczytał się za dużo Augustinusa z Tagasty i uroił sobie, jakoby Bóg wybierał ludzi do zbawienia czy potępienia bez żadnej ich winy czy zasługi. Coś w tym może i jest, gdyż rozum mówi, że Bóg, jako wszechwiedzący, zna wszystkie czyny człowieka, przeszłe i przyszłe, lecz serce wzbrania się przecież kochać takiego Boga. Sam pierwszy odwróciłbym się od Niego. Jakże to: On, który jest samą miłością, miałby tworzyć istoty z gruntu złe, skazane na wieczne potępienie? Czuję i gotów jestem przysiąc, że nawet Szatan będzie zbawiony u końca czasów, jako że co z Boga powstało, musi do Niego wrócić. To właśnie powiedziałem, kierując te słowa tyleż do biednego Gotschalka, co i do tych, którzy obeszli się z nim tak okrutnie. Potem zaś zrobiła się wielka wrzawa i wolałem nie czekać, aż sam dostąpię jego losu. Nie mam natury męczennika. W zamieszaniu wymknąłem się z klasztoru, dotarłem na wybrzeże, jakiś rybak przewiózł mnie przez cieśninę, a potem spotkałem Merlina i przywędrowaliśmy tu obaj, licząc na twoje miłosierdzie, królu.

Zapadło długie milczenie, aż w końcu Artur odezwał się nieswoim, zmienionym głosem:

- Sądzisz więc, że nie ma piekła?

- Królu - roześmiał się szczerze mnich - czy ukarałeś kiedyś jednego człowieka za winy innego? Pomyśl: każdy z potępionych ma matkę, ojca, siostry, braci... Czy wszyscy oni zaznaliby choć chwili szczęścia w niebie, widząc, jak tamten cierpi męki?

- Wiedziałam! - wybuchnęła Ginewra, która już od dłuższego czasu siedziała blada, z zaciśniętymi ustami i tylko jej oczy zdradzały wzbierający gniew. - Wiedziałam, że do tego dojdzie! Bóg jest doprawdy bardzo miłosierny, skoro nie spalił cię jeszcze żywym ogniem za twe bluźniercze słowa, gościu zza morza!

- Piekło - poparł ją ksiądz stojący za jej krzesłem - jest dla tych, którzy zaprzeczają jego istnieniu. Chodźmy, pani, nic tu po nas.

- Och, nie - powiedziała królowa. - W tej lawinie herezji nie dotknęliśmy nawet tego najważniejszego ze wszystkich tematów: kiedy właściwie obchodzić będziemy Święto Zmartwychwstania?

- Pani - skłonił się Merlin z iście diabelskim błyskiem w oku - i w tej kwestii mój przyjaciel Jan może ci służyć dobrą radą. Jest on bowiem autorem traktatu „De computo et natura canum”, o kalendarzu kościelnym i naturze psów.


Zapewne nigdy już się nie dowiemy, czy kalendarz kościelny miał więcej, czy też mniej wspólnego z psami niż słoń ze sprawą polską. Rękopis tego dzieła zaginął, lecz wzmianka o nim zachowała się w katalogu biblioteki klasztornej w Toul.


Merlin i jego nowy przyjaciel zajęli się raną Artura, lecz spojrzenia, jakie wymienili ponad jego głową, nie były wesołe. Stary czarodziej udał się do swojej komnaty po zioła, zostawiając króla sam na sam z niezwykłym mnichem.

- Sam wiesz, panie, że zioła niewiele mogą ci pomóc - powiedział wychodząc. - Twoi medycy nie są wcale tak głupi, jak sądzisz, i jeśli oni okazali się bezradni, ja też mogę niczego nie wskórać. Moje zaklęcia odrzucisz, zbyt już przesiąkłeś chrześcijańskim duchem... Jeżeli jednak jest na świecie ktoś, kto potrafi cię uleczyć, to tym człowiekiem jest ten, który siedzi teraz przy twoim łożu.

Artur poczuł się dziwnie nieswojo, jak przed spowiedzią, być może ostatnią w życiu. Targnął nim prawdziwy strach. Jeśli ten zbawca szatana nie okaże mu zrozumienia, na cóż jeszcze mógłby liczyć? Milczenie się przedłużało.

- Znam twoje dzieje, królu - powiedział w końcu zakonnik. - Nic nie mów. Wszyscy tracimy niewinność na krętych ścieżkach życia, a Bóg nie byłby Bogiem, gdyby nie umiał wyciągnąć nas nawet z mrocznych zapaści.

- Jest więc nadzieja?

- Jest pewność - odparł mnich z uśmiechem. - Skoro ja, ułomny człowiek, nie widzę grzechu, który mógłby skazać człowieka na wieczne potępienie, jak można sądzić, że widzi go Bóg?

- Uczono mnie - rzekł cicho Artur - że skrucha jest warunkiem przebaczenia. Ja zaś nie czuję skruchy. Pierwszy swój wielki grzech popełniłem, nie wiedząc o tym. Drugi, bo nie dano mi wyboru. Wiem jednak, że stało się zło, wielkie zło, a ja byłem jego narzędziem. W gruncie rzeczy... straszno to mówić... większy mam żal do Boga niż do siebie. Co uczyniłem aż tak złego, że muszę teraz grzeszyć, choć wcale tego nie pragnę?

- Wielu bluźni, pytając: za co? Ale to złe pytanie, królu. Należałoby raczej pytać: po co? Kiedy odkryjesz sens wydarzeń, które napełniają teraz twoje serce takim niepokojem, przestaniesz mieć żal do Boga... a może nawet i do Merlina. - Uśmiechnął się do czarodzieja, który wchodził właśnie, otrzepując gniewnie swój płaszcz, jakby z kurzu.

- Chciałem zostawić was samych na dłużej - powiedział ponuro mag - ale opadli mnie mnisi królowej, aż musiałem szukać schronienia tutaj, w samej jaskini lwa.

Irlandczyk roześmiał się dźwięcznie. Porównanie z wielkim drapieżnikiem chyba mu nieco pochlebiło.

- Istotnie, jak lew bronię czasami swych poglądów - powiedział - choć chętniej zwą mnie czarną owcą w Chrystusowej owczarni. Powiedz jednak, zakuty poganinie, byłbyś gotów uwierzyć w Boga, o którym mówię?

- Bóg, o którym mówisz - Merlin na chwilę odłożył na stół swoje zioła i przyjrzał mu się uważnie - czuje się przynajmniej odpowiedzialny za swoje stworzenia. Skoro nie dał im wszechwiedzy, nie wymaga też absolutnego dobra. To mi się w nim podoba. Chciałbym, by nowa wiara poszła za twoją myślą, Janie.

(Nie pójdzie, zarzuci ten trop, podobnie jak wszystkie inne, naznaczone piętnem mistycznego przeżycia. Stanie się religią ludów, lecz nie ludzi. Ale tego jeszcze nie wie żaden z trzech mężczyzn, zebranych w tej komnacie).

- Nie jestem papieżem - powiedział poważnie zakonnik.

Merlin z pasją kruszył zioła i wrzucał je do niewielkiego kociołka z wodą.

- Czarne ciernie... - rzekł po chwili. - Gdzie się, do licha, podziały czarne ciernie? Wiesz, że nic tak szybko nie wypędza jadów z człowieka jak one? Wolna wola jest mitem. - Spojrzał na mnicha wzrokiem, w którym głęboko tliła się udręka. - Na każde istnienie składają się setki innych istnień. Każdy nasz czyn jest ogniwem w nieskończonym łańcuchu innych czynów, każda myśl wynika z innych myśli, zrodzonych w głowach tych, którzy żyli przed nami... Czy coś z tego można nazwać naszym własnym, Janie?

- Dwie spowiedzi zamiast jednej - mruknął Irlandczyk. - Czy jest w tym zamku ktoś, kogo nie dręczy poczucie winy?

- Ty - odparł Merlin. Podszedł do kominka, by zawiesić nad ogniem kociołek z ziołami. - Nie dopuścić do wrzenia... Łatwo się mówi, a do dziś nie zawsze udaje mi się ta sztuka... No, pokaż tę swoją ranę, królu. Pozwólmy zrobić ziołom, co potrafią, nim duch powie swoje ostateczne Tak lub Nie.

Zmienił mu opatrunek i dał do wypicia gorący napar, po którym chory zapadł w sen. Mag i zakonnik patrzyli jeszcze przez chwilę, jak jego twarz wygładza się, a oddech staje równy i głęboki. Potem wyszli cicho z komnaty.

Przystanęli na murach zamku, by odetchnąć świeżym powietrzem po zaduchu panującym w środku. Nad nimi, krzycząc, kołowały ptaki, a niebo zdawało się pędzić w jakimś niewiadomym kierunku.

- Wiatr, wiatr, zawsze wiatr... - powiedział mnich, zwracając się ku magowi twarzą, tak że kaptur zsunął mu się z głowy i rzadkie, siwe włosy zafalowały na skroniach. - W tym kraju Bóg mówi ustami wiatru...

Merlin nie patrzył na niego. Patrzył w okno komnaty Artura.

- Bóg, zawsze Bóg... - mruknął niechętnie. - Nie ma przed Nim ucieczki?

- Po co uciekać?

- Nie jestem stworzony do spokoju.

Irlandczyk odwrócił się i zapatrzył w dal, na lesiste wzgórza, błękitniejące na horyzoncie.

- Piękny kraj... - powiedział cicho. - Rozumiem, że śmieszy cię gadanina tych ciemnych mnichów i ich problemy, które, jak mi się zdaje, dość zgrabnie podsumowałem w „De computo” Ale Bóg, prawdziwy Bóg...

- Niewiele różni się od Bogini, której przysięgałem - przerwał mu Merlin. - Czemu mam Ją zdradzać? Ona także rodzi świat, a potem go wchłania i rodzi na nowo; wszystko wybacza, nikogo nie potępia, a jeśli kogoś krzywdzi, to właśnie tych, których kocha najbardziej...

- Swoich mężczyzn - przytaknął mnich. - Tych zabija bez litości, gdy się starzeją i tracą siły. A przecież - uśmiechnął się - mężczyzna też bóg, i też chce żyć wiecznie, mam rację, Merlinie? Może nadszedł czas gniewu? Ich Bóg strąci teraz twoją Boginię z najwyższego nieba, wytarga za kudły i nauczy moresu? Myślę - dodał poważniejąc - że choć naprawdę nie sposób powiedzieć niczego o Bogu, ludzie przez jakiś czas będą musieli Go czcić pod męską postacią. Sam wiesz, Merlinie: noc przychodzi po dniu, a zima po lecie; tylko ziemia jest ciągle ta sama, jak prawda, o której tak w głębi serca wiemy tylko to, że jest... I nie należy zbytnio przywiązywać się do form. Drzewo pokryte śniegiem i to, które ugina się pod ciężarem owoców, to w końcu jedno i to samo drzewo.

- Chylę głowę przed twoją logiką - Merlin istotnie skłonił się lekko, nie kryjąc ironii - lecz moje serce nie jest logiczne. Jestem poetą, Irlandczyku. Dla poety świat bez Bogini jest pusty. Kiedyś, dawno - potarł ręką czoło, jakby chciał zetrzeć z niego wszystkie zmarszczki i bruzdy, jakie pojawiły się na nim w ciągu tych niezliczonych lat - tak dawno, że wydaje mi się, jakby to było w innym życiu, cierpiałem głód. A także samotność, o jakiej nawet żaden mnich nie ma pojęcia. Byłem wyrośnięty i chudy jak pająk, miałem odstające uszy i wyłupiaste oczy. Wyłaziły mi z orbit od wiecznej żądzy, której nie mogłem zaspokoić. Kobiety śmiały się ze mnie i żadna nie chciała dzielić ze mną łoża. Mężczyźni patrzyli z pogardą, bo kiepsko władałem mieczem i z trudem nawet utrzymywałem się na koniu; a poza tym byłem biedny jak mysz, matka rozdała cały swój majątek, by okupić swój grzech. Nie wiem, co rozdał ten ksiądz, który ją uwiódł, sądzę, że wiele moralnych pouczeń... Bóg z nim. Jestem owocem tego związku i matka nienawidziła mnie tak, jak tylko można nienawidzić dowodu własnej winy. Powtarzała mi, że jestem synem Szatana, od poczęcia skazanym na wieczne potępienie. Nie było dla mnie miejsca wśród żywych. Odszedłem na pustkowie. Jak upiór błąkałem się po wrzosowiskach, aż doszedłem na skaliste kornwalijskie wybrzeże i zaszyłem się w jaskini. Żyłem jak pustelnik. Długie dni i godziny siedziałem, patrząc na morze, aż w końcu, niepostrzeżenie dla siebie, stałem się jego częścią. I wtedy spomiędzy fal przyszła Ona, a wraz z Nią słowa, tak dziwne, że ledwo je rozumiałem, lecz było w nich coś, co kazało mi je zapisywać na piasku, na kamieniach, na kawałkach drzewa wyrzuconych przez fale, na skórach zwierząt... Potem przyszli ludzie i czytali to, co napisałem, i nie śmiali się już, lecz patrzyli z szacunkiem i prosili, bym do nich mówił; siadali wtedy kołem i słuchali z wielkim przejęciem, ja zaś miałem wrażenie, że wrzucam kamień w spokojną toń ich serc, poruszając tajemne tęsknoty, ból, zapomniane pragnienia, iskry szczęścia i rozpacz utraty; i było w nich jeszcze coś, coś nie do nazwania, co bardziej przypominało jakiś czar niż cokolwiek z tego, co znałem. Ludzie zaczęli nazywać mnie czarodziejem, choć Bóg mi świadkiem, nawet jeśli tak było, sam nie miałem pojęcia, co robię.

Z podwórca dobiegły jakieś piski i hałasy. To dwaj chłopcy stajenni uganiali się za dziewuchą - jednego oblała wodą z wiadra, a w drugiego cisnęła pustym już naczyniem. Obaj przewrócili się w kałuży błota, a jasny warkocz umknął im znowu. Po chwili schował się w kuchni. Dwaj starcy na murach wymienili rozbawione spojrzenia.

- Czemu nazwałem ją Panią Jeziora, skoro przyszła do mnie z morza? Dalibóg, nie wiem. Może sama wyszeptała mi to imię którejś nocy, kiedy morze było spokojne, a gwiazdy nad nami układały się w słowa miłości? Nie wiem, nie wiem. Potem przyszedł ten stary druid, Dil, ten który swego czasu wstrzymał słońce na trzy dni, wpatrując się w nie bez ustanku wzrokiem Mocy, a potem ciemność zagarnęła go na zawsze... Rozmawiał ze mną długo i przekonał, że skoro stałem się kochankiem Bogini, powinienem stać się także Jej kapłanem. Poezja to nie wszystko, mówił, potrzebna ci wiedza; wiedza i moc. Porzuciłem swoją jaskinię i poddałem się wtajemniczeniom.

- Byłeś więc jednym z nich - wtrącił zakonnik - a jednak chcieli cię spalić w wiklinowej klatce.

- Tak kończy wielu kochanków Bogini. - Merlin się uśmiechnął. - Szczególnie tych niewygodnych. Z poetami zawsze są kłopoty, Janie.

- Napisałeś wszystkie swoje poematy, łącznie z tym, o którym mówiłeś, że nie napiszesz go nigdy. Już nie jesteś poetą - rzekł Irlandczyk.

I patrząc na starego czarodzieja tak, jakby chciał dodać mu odwagi, powtórzył cicho i wyraźnie:

- Już nie.


Byłeś poetą wszech czasów, czarodziejem i zaklinaczem ludzkich dusz, stworzyłeś legendę, która potężną falą przeniesie w nowe czasy stare marzenie, starą mądrość i stary niepokój człowieka, który stojąc nad brzegiem oceanu wie, że nigdy do końca nie pozna jego tajemnicy. A teraz sam jesteś stary tą brzydką ludzką starością, która nie ma w sobie nic tajemniczego ani budzącego mistyczne niepokoje. Czas poezji już minął, przyszedł czas spokoju. Widziałeś te perły, którymi z nieopisanym wdziękiem bawi się nasza królowa? Każda z nich to skamieniały ból ostrygi, zranionej ziarnkiem piasku w południowych morzach. Ciemnoskórzy nurkowie wydobywają je z głębin. To niebezpieczna praca. Drapieżne ryby czyhają na śmiałków. Lecz są i inne, bajecznie piękne; światło słońca mieni się w zielonkawej wodzie, a rośliny falują jak włosy tańczących kobiet. Ale gdy nie ma już pereł? Można krążyć i krążyć, aż trafi się do paszczy jakiegoś żarłocznego rekina. Można też zejść na dno podmorskich wąwozów. Lecz tam nie ma już pereł. Jest tylko mrok i chłód, a woda czyni człowieka głuchym na zawsze.

Nie udawaj, że nie rozumiesz. Ty także jesteś poławiaczem pereł. Szukałeś ich zawsze na dnie bólu. Stamtąd przynosiłeś swoje poematy. Wydobyłeś już ostatni, największy, który uczyni cię nieśmiertelnym; co dalej? Jest większe cierpienie niż to, które znasz, ale ono nie rodzi już pereł.


Wiatr, wiatr, zawsze wiatr, myślał Merlin, patrząc w błękitne oczy mnicha. To wiatr przegania fale, epoki, bogów i ludzi.

- Przemijamy, Janie Szkocie, a jednak obaj pozostawimy po sobie coś, co ludzie odrzucą w jasny dzień i za czym będą wyć po nocach. Niejeden grzesznik zatęskni za twoim Bogiem, który nie stworzył piekła i nikogo tam nie zesłał. Gdyby ta nowa wiara poszła twoim tropem, Janie... Jest jeszcze jedna szansa. Trzeba tylko złączyć to, co rozdarte, odnaleźć to, co pogubione... Póki nie okrzepła jeszcze, nie skostniała do końca w swoich formach. Tylko papież ma władzę, by pchnąć ten świat na inne drogi. A zresztą - uśmiechnął się nagle swoim dawnym, szelmowskim uśmiechem - te perły przypomniały mi, że nasza droga królowa ciągle nie doczekała się odpowiedzi na swoje pytanie, najważniejsze ze wszystkich. I że stary Merlin nie może jeszcze położyć się na piecu i w spokoju oddawać rozmyślaniom nad własnym życiem i nad początkiem Wszechświata.


Pod murami Tintagelu słychać szczęk mieczy, wrzask i sapanie walczących.

- Tak! - woła Morgan le Fay. - Tak! Dobrze! O to chodzi! - paruje cios i nurkując błyskawicznie, unika następnego. Uważnie obserwuje ruchy przeciwnika, słyszy jego szybki oddech. Wie, że ma jeszcze sekundę, może dwie, na ochłonięcie. A jednak nie. Atak jest iście wężowy, krótki błysk ostrza i dłoń w czarnej rękawicy zaciska się na jej nadgarstku.

Ból sprawia, że Czarodziejka wypuszcza z ręki miecz i zgina kolana.

- Dość.

Mały Mordred posłusznie zdejmuje hełm i rękawice. Mały? Ma już piętnaście lat. Artur w jego wieku obejmował królestwo.

- A więc dorównałeś mi siłą. - Morgan le Fay patrzy na niego zmrużonymi oczami, które wydają się jeszcze czarniejsze niż zwykle. Mordred czuje jakiś niejasny dreszcz. - Jesteś mężczyzną. Czas nadszedł.

Ujmuje go pod ramię i prowadzi do zamku. Do dawnej komnaty Merlina. Czemu właśnie tam? Sama nie wie. To, co ma mu do powiedzenia, można przecież powiedzieć w każdym miejscu. Czy to ma być jej triumf nad starym magiem? Czy ta komnata na zawsze już skojarzyła się jej z udzielaniem i pobieraniem nauk?

Ten zapach, zapach ziół i starych ksiąg... Przez chwilę mierzą się wzrokiem i Morgan, niespodziewanie dla samej siebie, spuszcza głowę.

- Sądzę - mówi chłodno - że wiesz o wiele więcej, niż mówisz.

- Być może - odpowiada Mordred - a jednak chciałbym to usłyszeć z twoich ust, matko.

- Jesteś synem króla. Tego, który teraz włada całą Brytanią. Mojego brata.

Twarz Mordreda jest nieprzenikniona.

- Jeśli to dla ciebie ważne - uśmiecha się Morgan - nie wiedziałam, z kim dzielę ten kawałek trawy, który służył nam wówczas za łoże. Wiedziałam tylko, że kocham. To wszystko.

- To nie jest dla mnie ważne - Mordred także się uśmiecha - te chrześcijańskie bzdury nic dla mnie nie znaczą, wiesz przecież. Chcę wiedzieć co innego.

Czarodziejka czuje, jak lodowaty chłód pełznie z jej brzucha w górę, do gardła. Przeczuwa pytanie.

- Za co tak mnie nienawidziłaś przez te wszystkie lata... mamo.

Morgan odwraca się do okna, ale za późno. Zdążył już dostrzec ten bolesny skurcz, jaki przebiegł po jej twarzy. Triumfuje. I kuli się jak zbity pies.

Za późno na kłamstwa.

- Tak, nienawidziłam cię. - Morgan wytrzymuje jego wzrok.

Coś w środku pali ją żywym ogniem. Łomot serca słychać chyba w najdalszym zakątku komnaty.

- Nienawidziłam. Ale to już przeszłość, synku.

- Wiem. Teraz posadzisz mnie na tronie. Czy też wyszkoliłaś mnie, bym zdobył go dla ciebie?

- Będziemy rządzić razem - mówi Morgan. - Nie brat i siostra, lecz matka i syn.

- Jako w niebie, tak i na ziemi. - Mordred uśmiecha się krzywo. - Po chrześcijańsku. Choć ty nie przypominasz Matki Boskiej, mamo.

- Ani ty Syna Bożego. Ale, w końcu, mamy nową epokę, czyż nie? Taki czas. Jak wyspy długie i szerokie, wszyscy zajmują się teologią. Każdy na swój sposób.

Oboje, chichocząc nerwowo, zaciskają ręce na głowniach swoich mieczy. Mordred jednak trochę mocniej. Nie, dlatego, że jest silniejszy od matki. Dlatego, że jest od niej dużo słabszy.

I zawsze tak będzie.

Niełatwo jest być synem bogini wojny.


Rozdział dziesiąty

Wieczne Miasto


Merlin jeszcze przez kilka dni pozostał w Camelocie, a potem udał się do Rzymu, by ostatecznie wyjaśnić nieporozumienia dotyczące świąt. Nikt inny zresztą nie mógłby się podjąć tej misji. Było zbyt mało czasu. Tylko stary mag, który umiał poruszać się lotem błyskawicy, mógł zdążyć na czas.

Nigdy jednak nie wrócił na wyspy. W dniu, gdy Artur świętował zmartwychwstanie Zbawiciela, a Ginewra zalewała się łzami z powodu Jego męki, jakiś wędrowiec przyniósł wiadomość o śmierci poety. Z początku nikt nie chciał w to wierzyć, ale wieści, choć niejasne i pełne sprzeczności, mnożyły się coraz bardziej. A Merlin nie wracał... Arturowi przeczucie mówiło, że starzec nie chciał zawieść. Coś silniejszego niż on sam musiało mu przeszkodzić w wypełnieniu zadania.

Ludzie gadali o tym niechętnie, jakby z ukrytą pretensją. Jasne, że w światłym, chrześcijańskim kraju nikt nie wierzył w takie brednie jak nieśmiertelność ciała, odziedziczona po ojcu, który miał skrzydła nietoperza. A jednak zdarzyło się coś niemożliwego, niewiarygodnego. Tysiąclecia doświadczeń nie zdołały w nas zabić tej pierwszej i podstawowej wiary: jesteśmy nieśmiertelni. Śmierć to pomyłka, szatańska machinacja, skutek złych czarów albo podstęp Boga, który tylko w ten sposób może z nas ściągnąć długi zaciągnięte w życiu. Nie od każdego można wymagać, by uniknął sieci, lecz od takich ludzi jak Merlin nie tylko się tego wymaga, ale wręcz żąda. Ktoś przecież musi stworzyć przykład i dać nadzieję innym.

A Merlin zdradził. Wybrał spokój.

Niektórzy próbowali go usprawiedliwiać, oskarżając Panią Jeziora, że zamknęła go podstępnie w starym grobowcu, posługując się przy tym czarami, których sam ją nauczył. Śmieszne! Czegóż to niby mógłby nauczyć ją, Boginię, od której sam uczył się tajemnych praw życia i śmierci?

Inni podejrzewali o to sama Morgan le Fay, lecz i ona miała w tej sprawie czyste sumienie. Rozstali się w gniewie, ale Merlin był jej potrzebny żywy, nie umarły. W końcu tylko on mógł ją zaprowadzić do jaskini, w której spoczywa Oko Balora. Kto więc okazał się silniejszy od samego Merlina? Jedyne światło na tę zagadkę może rzucić rozmowa, jaką stary mag odbył z namiestnikiem bożym pewnego kwietniowego dnia Roku Pańskiego... To akurat łatwo ustalić. W 537 odbędzie się ta nieszczęsna bitwa... Musi to więc być rok 536. Nie później ani nie wcześniej.

Rozmowę zaś przytoczymy w całości, tak jak zapamiętały ją mury Watykanu i tak, jak potrafimy ją wydobyć z własnej, wszechwiedzącej być może, acz mocno niedoskonałej pamięci. Powiedzmy inaczej: opiszemy ją tak, jak mogła wyglądać ta dziwna rozmowa, o której nie wspomina historia, a tylko ciemne, pogmatwane i wielokrotnie cenzurowane walijskie legendy.

Tak, więc Merlin staje przed papieżem, mając jeszcze na czapce alpejskie śniegi. W jednej ręce trzyma pęk świeżo rozkwitłych kwiatów z łąk swojej ojczyzny, w drugiej pismo od Artura. Na jego twarzy maluje się wielkie napięcie. Usta bezwiednie mielą słowa, które poeta układał po drodze na tę okoliczność. Po drodze? Całe jego życie jest w tych słowach. Od nich zależy teraz wszystko i może jeszcze więcej niż wszystko.

Papież: gniew walczy w nim z ciekawością, a ciekawość z przeziębieniem. Kwiecień to fatalny miesiąc. Słońce zwodzi wiosną, a kamienne mury Watykanu ciągle płaczą za zimowym chłodem. W dodatku ci bezczelni wyspiarze przysłali świeckiego człowieka, pół poganina, pół heretyka, jak wieść głosi, parającego się czarną magią. A jednak postać nie jest tuzinkowa. Gdyby udało się tę zbłąkaną duszę przywrócić na łono Kościoła, wiele innych poszłoby w jej œlady...

Milczenie się przedłuża. W końcu papież, odchrząknąwszy z lekka, wyciąga rękę:

- Pokaż, synu, to pismo.

Czyta, pokasłując i raz po raz wycierając nos batystową chusteczką. Przeklęte mury. W nocy trzeba będzie poprosić o gorące kamienie do łoża... Wreszcie kończy i spogląda uważnie na Merlina.

- O ile dobrze rozumiem - mówi wolno - pragniecie zachować swój dawny sposób obliczania świąt.

- Tak, Wasza Świątobliwość.

- A jakimże to prawem?

- Prawem tradycji.

- Tyle zdołałem się dowiedzieć z listu twojego króla. Lecz umiem czytać też między wierszami i coś mi mówi, że ten barbarzyński satrapa kazał uwięzić swoją żonę, prawą chrześcijankę, której Bóg Wszechmogący udzielił łaski prawdziwego posłuszeństwa względem Kościoła Świętego.

- Wasza Świątobliwość raczy być w błędzie. Królowa Ginewra, oby Bóg Wszechmogący obdarzył ją raczej łaską zdrowego rozsądku, zamknęła się dobrowolnie w swych komnatach, nie chcąc dzielić z królem ani łoża, ani obyczaju.

- Dzielna niewiasta - papież kiwa głową z uznaniem. - Posiada cnoty, które mogą ją zaprowadzić nawet do grona świętych męczennic. Przy szczególniejszej łasce bożej, ma się rozumieć.

- Wątpliwe - Merlin uśmiecha się nieznacznie - aby król Artur stał się narzędziem tej łaski. Skoro nie ukarał królowej nawet za jawne cudzołóstwo...

- Cudzołóstwo, powiadasz? W istocie, zmienia to nieco postać rzeczy. Pamiętajmy jednak, że Pan nasz przebaczył nierządnej dziewce, skoro tylko pożałowała swoich grzechów. Tak więc i waszej królowej będzie odpuszczone... Przekaż jej słowa pokoju, synu. Co zaś do tego - oddaje Merlinowi królewski pergamin - wracaj i powiedz swojemu królowi, że obłożę go klątwą, jeśli natychmiast nie zarzuci swego pogańskiego obyczaju i nie skłoni głowy przed Chrystusem. Mnie, Jego ziemskiemu namiestnikowi, winien jest posłuszeństwo cały chrześcijański świat.

Merlin jest nieco zaskoczony takim obrotem sprawy.

- Wasza Świątobliwość... - zaczyna niepewnie.

- Wasza Świątobliwość, Wasza Świątobliwość... Tyle masz dla mnie szacunku, co pies, który obsikał stopnie mojego tronu... Ani za grosz nie wierzę wam, wyspiarzom. Czego się można spodziewać po narodzie, który wydał wszetecznego Pelagiusza, a kobietę uczynił biskupem?

- Za pozwoleniem - odpowiada Merlin. - Pelagiusz, jeśli grzeszył, to głową, nie lędźwiami. Nikt nie słyszał o żadnych jego wszeteczeństwach. Co się zaś tyczy świętej Brigit, to pozwolę sobie przypomnieć, że jeden z poprzedników Waszej Świątobliwości zatwierdził jej nominację.

- Widać nie mieściła mu się w głowie rzecz tak niesłychana. Musiał uznać, że zaszła jakaś pomyłka. Znamy tych niedouczonych mnichów, którzy chrzczą ludzi in nomine Patri et Filiae, w imię Ojca i Córki... Nieraz trzeba chrzcić na nowo całe prowincje, by ludzie w grzechu śmiertelnym nie stanęli przed obliczem Pana... I nie waż się bronić heretyka. Niechże się ów Pelagiusz broni sam, skoro wierzył, że o własnych siłach może dostąpić zbawienia.

- A cóż jest złego - pyta Merlin - w takiej wierze? Zmusza ona człowieka do wysiłku, ale i czyni niezależnym od boskiego widzimisię. Mówią, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ...

- Milcz, kacerzu!

Źle. Tą drogą nigdy nie trafi do Merlina. Trzeba oględniej. Delikatniej. Sieć nie może być widoczna. Do czasu. A jeśli ten czas już nadszedł? Co go właściwie wstrzymuje? Taktyka, czy przeraźliwy chłód watykańskich lochów? Papież niechętnie podnosi się ze swego fotela.

- Chodź za mną - mówi, nie patrząc Merlinowi w oczy.

Otwiera sekretne drzwi i obaj schodzą w dół, kierując się światłem odległej pochodni. Merlin ostrożnie dotyka ściany. Jest zimna, lecz sucha. Lekki podmuch powietrza na twarzy także świadczy o tym, że dolne pomieszczenia Watykanu mają nie najgorszą wentylację.

Schodki prowadzą do szerokiego bocznego korytarza, który wiedzie już prosto do wielkiej, sklepionej sali bez okien. W całym pomieszczeniu nie ma nic prócz licznych szaf i dużego, dobrze oświetlonego stołu, przy którym siedzi mnich w benedyktyńskim habicie, pisząc coś na kawałku pergaminu. Papież odprawia go lekkim skinieniem głowy i kieruje się do szafy oznaczonej ozdobną literą B.

Uśmiecha się, wyjmując pierwszy zwój pergaminów.

- Britannia... - mruczy, zbliżając pismo do światła - Arturus rex, urodzony wskutek czarów niejakiego Merlina... kazirodczy związek z własną siostrą... konszachty z wieszczkami i astrologami... Nie, nie tego szukam. Hektor... też podejrzana figura... Kay, jego syn; przyłapany niegdyś na grzechu Onana... To ciężki grzech, synu, bardzo ciężki. - Papież podnosi wzrok na Merlina. - Jego pospolitość w niczym nie umniejsza jego wagi! To grzech przeciwko życiu, którym sam Bóg tylko może rozporządzać. Ale ciągle nie tego szukam... O, jest. Pelagiusz alias... Morgan. Przypadkowa zbieżność imion, powiesz? I może wyprzesz się jeszcze faktu, że to ty właśnie nadałeś to imię swojej pupilce, tej czarownicy, istnej córze Babilonu? Ty, rodzony syn owego Pelagiusza, który ponoć grzeszył głową, nie lędźwiami? Zostawił cię - dodaje łagodniej, widząc bladość na twarzy Merlina - i twoją matkę także. Skazał was oboje na nędzny los. Sam wiesz, jak nędzny. Nie broń go dłużej. Wyrzeknij się błędów, a będą ci odpuszczone.

- A więc to był mój ojciec - szepcze Merlin. I niespodziewanie zaczyna się śmiać.

- Co w tym śmiesznego? - Papież krzywi usta i zasłania je chusteczką, ale to nie może już zapobiec nowej serii potężnych kichnięć. Kurz, kurz...

- Wszystko - mówi Merlin.

- Masz ciekawe poczucie humoru.

- Wszystko. - Stary czarodziej wzrusza ramionami. - Oto ja, wtajemniczony we wszystkie sprawy nieba i ziemi, schodzę pod koniec życia do tych podziemi, by poznać tajemnicę własnego pochodzenia, ukrytą między donosami na pana Hektora i jego syna, który brzydko się bawił w swojej sypialni... Czy samo to już nie jest wystarczająco śmieszne? A to, że nadałem swojej wychowance imię własnego ojca, przechowane widać w jakimś zakazanym kącie duszy?

I nagle uświadamia sobie, że to, co miało go zdruzgotać i powalić w proch, właściwie jest już bez znaczenia. Kacerz czy sam diabeł - ktokolwiek dał mu życie, on, Merlin, nie zmarnował go. I tego życia, życia największego poety swoich czasów, nikomu nie pozwoli nazwać nędznym.

Ukorz się, ukorz, powtarza papież bezgłośnie, jakby mamrotał jakieś niemożliwe zaklęcie...

- Nie przyszedłem tu prosić o przebaczenie - czarodziej nagle podnosi głowę - lecz o uznanie naszej odmienności.

- Czemu tak bardzo wam zależy na tych kilku dniach?

- W tych kilku dniach - Merlin waha się przez chwilę, lecz kiedyś przecież trzeba odkryć karty - zawiera się nasza wolność, Ojcze Święty.

- Wasza wolność... Nie, Merlinie. Wolność to jedyna rzecz, której dać wam nie mogę. Mogę natomiast jej pozbawić... Nie, nie wszystkich. Ciebie. Teraz, tutaj.

- Wasza Świątobliwość raczy żartować.

- Jest jeszcze kilka pięter pod nami.

Źle... Mag, który w ciągu jednego dnia przybył z Brytanii do Rzymu, może sobie kpić z takich pogróżek. Kto zaręczy, że wierzeje lochu nie otworzą się same na jego zaklęcie? A zresztą, cóż to za zasługa, uwięzić zabłąkaną owieczkę... Lepiej przygarnąć ją i sprawić, by zrozumiała, że nie ma dla niej miejsca poza owczarnią.

Merlin jednak owieczką nie jest, a w dodatku ma świeżo w pamięci opowieść Jana Szkota o heretyku, z którego żartowano w klasztorze Hautvilliers w północnej Galii. Już, więc otwiera usta, by odpowiedzieć jakąś zjadliwą ripostą, lecz papież nie dopuszcza go do głosu:

- Nie pozwolę, by myśli, które głosisz, rozprzestrzeniły się po świecie. Te lochy są dość duże, by pomieścić każdą herezję wraz z heretykiem.

- W Brytanii zaś - Merlin nieznacznie podnosi głos - jest dość dzielnych mężów, by miał, kto stanąć w mojej obronie, jeśli zajdzie taka potrzeba.

- W obronie jednego człowieka? - Papież krzywi się z niedowierzaniem. Jasne, że nie uwięzi Merlina. Pamięta Artura i jego wojowników. Po tych przeklętych wyspiarzach można się wszystkiego spodziewać. Małoż to było kłopotów z dzikimi Gotami? Ale na odstępstwo nie pozwoli, nie pozwoli, jak Bóg na niebie. A już tym bardziej na tę ich wolność, która musi prowadzić do kolejnych odstępstw.

- Tak - mówi Merlin. - W obronie jednego człowieka. Gdy umrę, kto spojrzy na świat moimi oczami? Człowiek to cały świat, Ojcze Święty, z dobrem i złem, słońcem i gwiazdami...

- Poetyckie brednie.

- Być może. Naszą tajemnicą jest jednak to, że wszyscy jesteśmy poetami.

- Czyją tajemnicą? - drwi Jego Świątobliwość. - No, skoro świat jest w tobie, jak mówisz, to chyba niezbyt utrudziłeś swoje nogi tą wędrówką do Rzymu. - I dodaje twardo: - Apostołowie Jezusa Chrystusa nie mieli takiego szczęścia. Paliło ich słońce, szaty nasiąkały deszczem, a dzikie bestie czyhały na ich życie. Zachowali je jednak z pomocą pańską, ty zaś na próżno będziesz wzywać miłosierdzia...

Źle! Znów powiedział nie to, co trzeba. To chyba przez ten przeklęty katar. Myśli stają się zgryźliwe, a słowa niegodne głowy Kościoła. Łatwo stracić ten kraj na końcu świata, pierwszy, który przyjął misjonarzy prawdziwej wiary...

- Twój król - znów przyjmuje oficjalny ton - powołuje się na Józefa z Arymatei. Cóż to za bajki o Krwi Przenajświętszej?

Merlin jest zmieszany. O czym jeszcze Artur pisze w tym liście? Do czego zmierza? Czy to gorączka mąci mu jasność myśli? A może coś przeczuwa?

- Mówi się - odpowiada - że Józef z Arymatei zebrał krew Ukrzyżowanego do kielicha, który wcześniej służył jako naczynie podczas Ostatniej Wieczerzy. I że przewiózł ten kielich na nasze wyspy.

- Do miejsca, gdzie dawniej czczono demony, a dzisiaj stoi klasztor Glastonbury - dodaje, kiwając głową, papież. - Tak pisze twój król. Już samo to może stanowić powód do niepokoju. Jakże to, najświętsza z relikwii... na końcu świata? Pod opieką barbarzyńców, którzy nie są zdolni docenić jej znaczenia? Patrz jednak, co pisze dalej twój władca: „A skoro krew Chrystusa uświęciła to miejsce dawnych obrzędów, uświęciła też ich czas”... Dosyć.

A więc Artur także w swojej chorobie uprawiał teologię. Dobrze. Koniec z dyplomacją. Nadszedł czas, by zacząć mówić. Mówić o Rozerwanym Pierścieniu i Niebezpiecznym Miejscu, o starych symbolach druidów i... liczyć na cud.

Merlin czuje, jakby w każdy cal skóry wbijano mu tysiące szpileczek.

Nie będzie kłamał.

Nie musi.

Papież niespodziewanie przejmuje inicjatywę.

- Chodź - mówi pobłażliwie, jak do dziecka. - Chodź, zobaczysz cuda, o jakich nigdy ci się jeszcze nie śniło.

Znów korytarze, schody, korytarze. Na ścianach wizerunki ryb, wydrapane nieudolnie, jakby w wielkim pośpiechu. Merlin nie musi pytać o ich znaczenie. Zna je przecież. To symbole pierwszych chrześcijan, ofiar poczucia humoru ostatnich cezarów.

Wreszcie podziemna kaplica z wizerunkiem Ukrzyżowanego. Merlin patrzy na ten żart rzymskich żołdaków, najsłynniejszy w historii żart, który odmienił jej oblicze, i myśli: A jednak poczucie humoru jest wieczne, w każdym razie ma żywot dłuższy niż wiary i bogowie...

- Patrz - mówi z dumą papież - oto pióro ze skrzydeł Archanioła Gabriela, zgubione podczas Zwiastowania Najświętszej Pannie Marii. A oto trzy krople mleka z Jej dziewiczej piersi. Tutaj zaś - wskazuje złote, misternie rzeźbione puzderko - napletek Pana Naszego, Jezusa Chrystusa, odjęty Mu w obrzędzie obrzezki. Jeśli, jak mówisz, także i krew Jego została na ziemi, to jej miejsce jest tutaj, gdzie bije serce chrześcijaństwa i gdzie rezyduje jego głowa, Piotrowy namiestnik.

Oddać Graala? Nic prostszego: załadować legendę na statek, upakować do skrzynek moc i blask, zabić gwoździami tajemnicę, aresztować wiatr... Merlin uśmiecha się nieznacznie. Ale ten uśmiech zaraz gaśnie na jego wargach: jeżeli ludzie dowiedzą się, że kielich Józefa z Arymatei opuścił wyspy, zniknie legenda, moc, blask i tajemnica. Jego Świątobliwość niestety się nie myli. Można aresztować wiatr. Czego ja właściwie bronię, myśli stary czarodziej, chrześcijańskiej relikwii przed chrześcijańskim papieżem?

A może po prostu świętości, tej żywej, prawdziwej, pozostającej poza zasięgiem naszych dobrych chęci i niezłomnych przekonań, drwiącej ze wszystkiego, co stwarza rozum w swoim śmiesznym zadufaniu...

Mógłby się bronić mówiąc, że relikwia tak święta sama niejako wybrała sobie klasztor Glastonbury na miejsce pobytu. Ale właśnie ten argument papież wytrącił mu z ręki. Czy kielich Krwi Pańskiej okaże się cięższy od Jego napletka? Waga jest w rękach papieża i nie należy oczekiwać, że jej werdykt okaże się korzystny dla heretyka, syna heretyka. A także dla jakiegoś podejrzanego klasztoru na jeszcze bardziej podejrzanych wyspach, położonych gdzieś na końcu świata.

- A jednak - mówi wolno - Józef Arymatejczyk, naoczny świadek męki pańskiej, przywiózł ten kielich właśnie do nas, nie do Rzymu. Czy nie należy sądzić raczej, że to sam Bóg kierował jego krokami?

- Bóg - przerywa ostro papież - mnie jednemu dał władzę sądzenia. Mniej mów, więcej słuchaj, Merlinie.

- Myśl jest myślą, Ojcze Święty - odpowiada czarodziej - niezależnie od tego, kiedy i w kim się zrodziła. Nie wolno jej odrzucać. To tak, jakby odrzucać część samego siebie...

- „Jeżeli mierzi cię ręka albo noga, utnij je; jeżeli mierzi cię oko, wyłup je” - odpowiada papież słowami Dobrej Nowiny. I dodaje własne: - Cóż to za mądrość, za którą warto zapłacić zbawieniem duszy?

- W moich stronach - Merlin na chwilę zanurza twarz w bukieciku zawilców, który ciągle trzyma w ręce - znana jest historia Brendana z Clonfert. Był to mąż wielkiej świętości i nie mniejszej odwagi, zapalony żeglarz i podróżnik. Dotarł on aż do raju, który leży na Wyspach Zachodnich; po drodze jednak przeżył wiele przygód. Jedną z nich pozwolę sobie opowiedzieć Waszej Świątobliwości. Otóż Brendan, o którym mowa, zauważył raz człowieka na wysepce zalewanej przez fale; wściekłość morza raz po raz spychała go na głębinę i biedak ostatkiem sił czepiał się skalnych występów. Widać było, że niebawem osłabnie do reszty i utonie w lodowatej wodzie. Wody północy są zawsze zimne, Ojcze Święty. „Za co tak cierpisz?” - zapytał Brendan. „Nie cierpię teraz wcale” - odparł ów człowiek. - „Jest właśnie dzień Zmartwychwstania Pańskiego, kiedy corocznie doznaję ulgi w męce piekielnej, dzięki nieskończonemu miłosierdziu Chrystusa, którego niegdyś zdradziłem i wydałem katom, ja, przeklęty Judasz Iskariota. Boję się, panie. O zmierzchu przyjdą demony i zaprowadzą mnie znowu na ogniste łoże”. A właśnie zbliżał się zmierzch i tłum demonów gromadził się już na horyzoncie. „Na Boga!” - wykrzyknął Brendan, wielce wstrząśnięty. - „Powinien wybaczyć ci Ten, który dzięki tobie zakosztował męczarni. On zna, być może, lepiej twoje serce; ja jednak nie jestem Bogiem, a tylko nędznym człowiekiem, i sam nie zaznam raju, póki choć jedna ludzka istota pozostaje w ciemnościach zewnętrznych. Popłyniesz ze mną, Judaszu, a z tego, com uczynił, sam się będę tłumaczył przed Bogiem i Jego Synem”. I zakazał demonom zbliżać się do łodzi, a one musiały ustąpić. Nie przed mocą, jak sądzę; gdy jeden człowiek podaje rękę drugiemu, diabeł ucieka, bo nic nie wskóra przeciw dwóm.

- Znów jakieś bajki - papież pogardliwie macha ręką. - W jednym nie skłamałeś, Merlinie: jesteście poetami. Nieuleczalnymi poetami. Przyjdzie czas, że z pomocą Bożą wypleni się z was i tę chorobę. Nawiasem mówiąc, twój Brendan w godzinie śmierci nie był już tak zuchwały. Odchodził w wielkiej bojaźni. „Lękam się, gdyż odchodzę zupełnie sam, a podróż jest mroczna; boję się nieznanej krainy, oblicza Króla, wyroku Sędziego”. To były jego ostatnie słowa. Nie bardzo widać liczył na pomoc Judasza Iskarioty.

Merlin milczy. Ach, jakże chciałby czuć teraz przy sobie krzepiącą obecność Jana Szkota. Chłód sali przenika go na wskroś, ciało dygocze z zimna i napięcia. Już wie, że każde jego słowo będzie zbijane jakimś cytatem albo zwykłą złośliwością. Papież nie chce rozumieć. Papież chce mieć rację. A jednak trzeba się z nim porozumieć. Trzeba. Za każdą cenę. Cóż to za mądrość, za którą warto zapłacić zbawieniem duszy?

- Tak, Ojcze Święty, jesteśmy poetami i może to jedyna rzecz, dla której warto żyć na tym świecie. Wylecz nas z niej, a staniemy się jak... - „Jak ty”, chce powiedzieć, lecz gryzie się w język i kończy słowami, które powinny być bliskie sercu papieża: - jako miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący.

- Poezja, tak... - mruczy papież. - Ale poezja prawdziwa. Prawdziwa jak Słowo Boże. Innej tolerować nie będziemy. Nie ma już miejsca, Merlinie, na żadne, „ale”, „gdyby” i „poniekąd”. Niech mowa wasza będzie tak-tak, nie-nie. A co więcej jest, od złego jest.

- Z ubóstwa języka bierze się ubóstwo myśli, Ojcze Święty.

- I właśnie o to chodzi. - Papież uśmiecha się, chyba po raz pierwszy w tej rozmowie. - Człowiek w raju zgrzeszył myśłą pierwej jeszcze, nim zdążył poddać się cielesnej chuci. To myśl jest naszym pierwszym wrogiem i ją pierwszą należy okiełznać. Zresztą, na co ona, komu? Od chwili, gdy pojawiła się Prawdziwa Myśl, wszystkie inne muszą być błędem albo przynajmniej do błędu prowadzić.

- Jakie to proste - szepcze do siebie Merlin. A może tylko ironizuje w myślach, w tych grzesznych myślach, które nie powinny w ogóle istnieć. Ale istnieją...

- Jedyna wolność, jaka jest - ciągnie papież - to wolność poddania się woli Bożej, to pokorne przyzwolenie, by Bóg wypalił w nas grzeszne pragnienia i wszelki ślad ludzkiej samowoli...

Ogień. Ogień. Ogień. Merlin nagle robi się blady, nieruchomieje, oczy zachodzą mu mgłą. Widzi coś przerażającego... Mrok i jasność, jasność i mrok. Mrok podziemi, gdzie wyją ludzie rozciągani na żelaznych ławach, ludzie bez powiek, bez oczu, bez języków, rozcinani na pół zamykani w potwornych posągach najeżonych od wewnątrz kolcami. Krew spływa specjalnym korytkiem, po twarzy posągu pełga blask ognia. Nadal słyszy wycie. Wycie i śpiew. Wycie i śpiew. Gdzieś w powietrzu wiatr unosi skrawek nadpalonej błazeńskiej czapki. Czapki mają na głowach ci, którzy płoną. Czarne kaptury zakrywają twarze tych, którzy śpiewają.

Jan Szkot chwyta go mocno za ramię. Piekła nie ma, nawet Szatan będzie zbawiony... Słyszysz, Merlinie? Piekła nie ma!

Przytomnieje. Wraca do rzeczywistości. Jego twarz jest blada i zroszona potem, w oczach migocze przerażenie. Ta straszna wizja, tu, w kaplicy relikwii, gdzie piętrzą się kości męczenników... Przez chwilę jeszcze nie może wydobyć z siebie głosu. Co widział? Piekło? Nie, podróżował już przecież po zaświatach. To nie żadne piekło, to się zdarzy naprawdę, za rok, za sto lat, może za tysiąc. Wydaje mu się nagle, że trzyma w ręku nić, której drugi koniec gubi się w mrokach. Nie, to nie jedna nić. Podobne nici trzyma w ręku papież. Tworzy się niemożliwa plątanina, podobna do pajęczej sieci. Kurczowo zaciska dłonie. Poraża go myśl, że teraz właśnie ważą się losy świata. On, Merlin, może jeszcze zasypać lochy, ugasić ogień, odwrócić straszny wyrok. Być może nikt już po nim nie będzie miał tej szansy...

Młody mnich niepewnie zatrzymuje się przy drzwiach kaplicy, patrząc pytająco na papieża. Ojciec Święty łaskawie kiwa głową. Zakonniczek wsuwa się do wnętrza miękkim, kocim ruchem, przyklęka przed ołtarzem, żegna się kilkakrotnie, a potem zgrabną miotełką z kogucich piór zaczyna omiatać święte relikwiarze, strzepując z nich niewidzialne drobiny kurzu.

W takich momentach czasami dostrzega się nieistotne szczegóły. Miotełka z kogucich piór. Czarno-zielonych. Opalizujących. Pod pewnym kątem wydają się szafirowe.

- Ojcze Święty - Merlin słyszy własny głos i w tym głosie jakiś niezrozumiały, zdumiewający spokój - w kręgu dobra i zła, prawdy i błędu, szczęścia i cierpienia jest jedno Miejsce, zwane Niebezpiecznym, gdzie nic nie jest tym, czym było i czym się mogło wydawać. I to jest Święte Miejsce, gdzie rodzi się ludzki duch i wszelka poezja, i wszelka myśl, i każde drgnienie uczucia. Wiedzieli o tym nasi druidzi i wiecie to wy, których swego czasu oświeciła ta sama moc; nazwaliście ją imieniem Ducha Świętego i czcicie pod postacią białej gołębicy, gdyż jest ona stworzeniem najczystszym i najtrudniej dającym się schwytać...

Gołębicy... Bogini... Ptaka... Zwierzęcia... - myśli gorączkowo. - Przecież nie gołębia, ani żadnego innego męskiego stworu... Ach, Janie, nawet ty przeoczyłeś tę oczywistość, olśniewającą jak Jej skrzydła w świetle najjaśniejszego poranka... - Uśmiecha się promiennie, jego oczy błyszczą teraz jak w dniu, gdy po raz pierwszy zobaczył z bliska Jej twarz.

Zaraz zgasną.

- To już nie brednie, to jawna herezja - mówi ostro papież. - Może zresztą najdziwaczniejsza, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia. Oto, do czego prowadzi ta wolność, której się domagasz. Chcesz piekła? Nie mam mocy, by zawrócić cię z tej drogi, ale nikt już więcej nie pójdzie za tobą, zaręczam ci...

- Za mną? Ludzie znajdą własną ścieżkę. Nikt się nie zgodzi być jak kamień wyrzucony z procy, który pędzi wytyczonym torem, gdyż nie zna innego. Nie jesteśmy kamieniami, Wasza Świątobliwość.

- Owszem, jesteście, i zbuduję z was Kościół Chwały, a jego wieże sięgną nieba. Baczcie pilnie, by się nie znaleźć poza murem, w ciemnościach zewnętrznych. Czy nie rozumiesz - papież nagle zniża głos, jakby powierzał Merlinowi jakąś wielką tajemnicę - że od początku świata ludzie korzystali z tej wolności, którą uważasz za jakowyś skarb? Tak, korzystali! Silny zabijał słabego i mówił: Prawo natury! Walczyli jedni przeciw drugim, a jeńców składali w ofierze swoim potwornym bóstwom. Czyż nie tak było? Wasi druidzi palili ludzi w klatkach z wikliny, na wschodzie wrzucano ich do rozżarzonych pieców, dawni cesarze robili z nich żywe pochodnie... Masz rację, Merlinie, ogień, ogień właśnie jest przekleństwem tego świata! Ogień ofiarny, ogień grzesznych namiętności, błędny ognik fałszywego poznania... Bóg jest dobry - uśmiecha się i mruży oczy, tak że Merlin czuje ciarki na plecach - Bóg jest dobry i daje każdemu to, co mu najmilsze. Kto całe życie płonął nieczystym ogniem, temu powinien być miły ogień wieczny. Nie rozumiesz, że to już koniec tej waszej wolności? Dość! Czas się opamiętać i zaufać Temu, który przyniósł światu Dobrą Nowinę. Widzę nieprzeliczone stada owieczek pod opieką jednego pasterza, żyjących w miłości i pokorze, bez gwałtu, chciwości, lubieżności i tych zgubnych wzlotów myśli, które prowadzą dusze na wieczne potępienie. I tak będzie, na rany Pana Naszego... Biada każdemu, kto stanie na drodze Królestwu...

- Nie powściągniesz nienawiści, Ojcze Święty - mówi cicho Merlin. - Dasz jej tylko Krzyż na sztandar.

- Powiedziałem: biada! Audiencja skończona. Straż!

Gwardia papieska wpada do komnaty, ale Merlina już tam nie ma. Na podłodze leży tylko bukiet zadeptanych w zamieszaniu zawilców, maleńkie niebo białych, złotookich gwiazd.

- Sprzątnąć to.

A potem Jego Świątobliwość staje przed obliczem Ukrzyżowanego, wznosi ręce i mówi:

- Panie, niech Twoja karząca dłoń dosięgnie tych, co Cię obrażają. Niech ich zaleje pogaństwo i zaraza, niech kamień na kamieniu nie zostanie z ich budowli, niech ich kobiety rodzą morderców własnych ojców. Amen.

Straszliwy katar znów daje znać o sobie. Papież nie udzieli już tego dnia żadnej audiencji. Wzywa pokojowców, każe sobie przysposobić łoże i zasypia z przekonaniem, że Bóg wysłuchał jego prośby i klątwa się wypełni.

I wypełni się istotnie, w niecałe sto lat później, w 613 lub, według innych źródeł, 616 roku po narodzeniu Chrystusa. Król Bernicji Ethelfryd pokona wtedy pod Chester (Carlion w języku Brytów) heretyków, którzy dzień Zmartwychwstania obchodzą dwa dni wcześniej niż reszta świata. Żeby zaś nie było wątpliwości, że chodzi tu o sprawiedliwość Bożą, Ethelfryd każe przed bitwą wymordować około tysiąca dwustu brytyjskich księży i zakonników, wznoszących modły za swoich.

Opisze te wydarzenia, nie bez szczerej satysfakcji, Beda Czcigodny, wielki kronikarz i prawy syn Kościoła Świętego.


Po ucieczce z Watykanu Merlin błąka się wśród białych, spalonych słońcem ruin Wiecznego Miasta. Sic transit gloria mundi, tak przemija chwała świata, zdają się mówić te mury, podobniejsze do wyschniętych kości niż do żywego, pulsującego ciała, jakim był niegdyś Rzym i jakim stanie się znowu kiedyś, gdy przeminą dni barbarzyńców. Wszak ciągle dojrzewają oliwki i z roku na rok rosną krzewy wawrzynu, słońce pieści owoce, a zakochani kryją się w cieniu opuszczonych podwórców, gdzie rośnie trochę trawy i tryska wodą zapomniana fontanna. Powiew wiatru przynosi zapach dymu i pieczonej baraniny. Rozlega się pobekiwanie owiec. Zwalisty, kędzierzawy pasterz pasie swoje stado wśród ruin. Podśpiewuje z cicha jakąś sprośną piosenkę, raz po raz odkrawając kawałek mięsa z udźca piekącego się nad ogniskiem. Jeden pasterz, jedna owczarnia, uśmiecha się z przekąsem czarodziej. A jednak, jednak życie jest wieczne, myśli, koniec jest nowym początkiem, nie ma śmierci, nie ma wiecznej kary, masz rację, Janie, co z Boga powstało, do Boga wróci; czas jest złudzeniem i cel jest złudzeniem, a żywi ludzie zasługują na lepszy los, niż ten, by stać się budulcem katedry, choćby jej wieże miały sięgnąć nieba. I ja ich przed tym uchronię, powtarza sobie, ja, Merlin, żywioł i bunt, poezja i myśl, śmiech i miłość, i zdrowy rozsądek, a nade wszystko wolność, której nie zamkniesz w lochach, Ojcze Święty... Lecz dzieje świata będą od tej pory dziejami wolności i niewoli. Szansa pojednania przepadła, historia ruszyła, wahadło zostało puszczone w ruch, ludzkość podzieli się na tych, którzy pragną szczęścia, i na tych, którzy będą uszczęśliwiać innych, choćby wbrew nim samym. Ta wojna została już wypowiedziana i będzie trwać, kto wie, jak długo... może do końca czasów... w imię wolności. Może lepiej było się poddać? Nie skazywać ludzi na cierpienie? Nie, na wszystkich bogów, nie! Wolność jest sercem serca, duszą duszy - uświadamia sobie nagle z taką jasnością, jakiej nie zaznał nawet stojąc tam, przed papieżem; nie wolno jej oddać za żadną cenę - ani za szczęście, ani za spokój, ani ze strachu przed karą.

Czerwony kołeczek, czarna dziureczka, szukaj ty, dziewczyno, swego kochaneeeczka, zawodzi pasterz. Jego twarz jest coraz bardziej czerwona, w miarę jak bukłaczek wina, leżący obok na trawie, flaczeje i chudnie niczym starzec posuwający się w latach. Jesteś synem Szatana, mówi matka. Jej twarz staje mu teraz w oczach, myśli się plączą, południowe słońce praży tak mocno, może to udar, ciemne szaty parzą jak wyprane we wrzątku...

Merlin siada w cieniu jakiegoś muru i oddycha głęboko, serce wali jak oszalałe, twarz nabiega krwią. Ginewra pyta: Czy prędko przyniesiesz odpowiedź? Wszak wiesz, że od niej zależy zbawienie mojej duszy! Ach, królowo, królowo... Przestań się martwić o swoją duszę, pomyśl raczej o tych, którzy nigdy nie przestali cię kochać i daj im pierwszeństwo przed Bogiem. Bóg jest wieczny, Ginewro, jest poza czasem, a wy macie go tak mało, dajże królowi jeszcze choć chwilę szczęścia na tej ziemi, a jeśli Bóg zechce cię za to ukarać, ja, Merlin, stanę w twojej obronie i będę stał choćby przez całą wieczność. Bóg zawsze musi ustąpić człowiekowi, Ginewro, musi ustąpić nawet staremu parszywemu psu, a jeśli nie zechce tego uczynić, ja, Merlin, napluję Mu w twarz; Ty mocarzu, będę krzyczał, Ty bogaczu, skąpisz tej biednej śmiertelnej istocie chwili czyjegoś czasu, okruchu miłości, Ty, który masz wszystkiego, ile zapragniesz, który nie słyszysz nic prócz modłów; i zabiję Go, zabiję, podsuwając zwierciadło...

Czuje jakiś tępy ból w okolicy serca. To koniec, myśli. Teraz przyjdzie śmierć. Lecz śmierć się nie śpieszy. Zamiast niej pojawia się jakieś nienaturalne wyostrzenie zmysłów. Merlinowi zdaje się, że widzi z osobna każde ziarnko piasku u swoich stóp. Podnosi głowę i widzi, że jest w starym cyrku cezarów, opuszczonym i zrujnowanym już od ponad dwóch stuleci. Ale w powietrzu nadal jeszcze unosi się ledwie uchwytny zapach krwi i spalenizny, a mury powtarzają wrzaski gladiatorów, szczęk żelaza, ryk lwów, pieśni pierwszych wyznawców Chrystusa. Ave Caesar! Ave Caesar! Tłum na trybunach kłębi się, wyje, szaleje; Merlin widzi to dokładnie, widzi i słyszy, zgiełk i tumult rozsadza mu czaszkę, słońce oślepia, i wydaje mu się, że z rozedrganego powietrza utkała się jakaś smukła, jasna postać i idzie ku niemu, z wielkim wysiłkiem zmusza się, by podnieść na nią oczy. Śmierć...

Jest Panią Jeziora.

- Czas odpocząć - mówi głosem cichym jak wiatr, łagodnym i zarazem pełnym mocy. - Porwałeś się na rzecz wielką, ale ta wielka rzecz nie była możliwa. Ziemia, Merlinie, została rozdarta już dawno, w chwili, gdy umarł Człowiek, ciemności skryły świat i z grobów powstali umarli. Nie ty ją zraniłeś i nie ty uleczysz jej rany. Chodź teraz... odpocznij...

- Wolność... - szepcze Merlin.

Cóż za ironia, myśli, umierać nie na zielonych łąkach swojej ojczyzny, lecz tu, wśród spalonych słońcem kości Wiecznego Miasta... I nagle spada jakaś kolejna zasłona, widzi, a może tylko przeczuwa, niepokój ludzi słabych. Tacy też się rodzą, i pozbawieni pewności, miotają się po drogach opatrzonych drogowskazami pokazującymi przeciwne kierunki, błądzą, są przerażeni, skazani na wolność... I przeklinają ją, umykają jak przed najcięższym wyrokiem. I widzi jeszcze, jak ten niepokój rozdziera w końcu samo serce ziemi, wgryza się w jądro materii, wybucha oślepiającym ogniem... Już nie wesoły Jan Szkot puszcza do niego oko, lecz to, czego się zawsze bał, co chciał ukryć na dnie najgłębszej z jaskiń, Oko Balora, niczym jakaś szatańska replika Oka Opatrzności, złe, czerwone oko, duszący dym, zapach rozkładu i spalenizny... Więc nie ma wyjścia? Tak czy tak - ogień?

- Ogień. Ogień. Ogień.

- Znajdą Oko?

- Zaśnij - mówi Pani Jeziora.


W tej samej chwili Galahad, syn Lancelota i Eleny, największy rycerz chrześcijańskiego świata, żegna się z matką i wyrusza do Camelotu.

On jeden może zasiąść na Niebezpiecznym Miejscu, wypełnić święty krąg, dać swemu światu ostatnią i największą szansę.

Mordred, syn Artura, także opuszcza mury Tintagelu, by spojrzeć w twarz swemu ojcu.

I zabić go.


Rozdział jedenasty

Czas nadziei


Prawie równocześnie stanęli przed bramą Camelotu. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Nie zamienili ani słowa, nie wyjawili nawet swoich imion. Po co? W tamtej chwili obaj mieli jedno imię, a brzmiało ono: Przeciwnik.

Galahad jednak nie chce walki. Odzywa się uprzejmie:

- Choć byłem tu przed wami o pół długości końskiego łba, ustąpię wam miejsca według starszeństwa.

Mordred istotnie urodził się wcześniej niż on, a lata spędzone w Tintagelu naznaczyły jego twarz piętnem przedwczesnej, gorzkiej dojrzałości. Uśmiecha się, więc. W jego smagłej twarzy, podobnej do twarzy Czarodziejki, błyskają równe białe zęby. Jako pierwszy przekracza wrota zamku.

Galahad nie widzi tego uśmiechu.

Wjeżdża na dziedziniec, cichy i lekki, niczym świetlisty cień jadącego przed nim rycerza.

Jest dzień Zesłania Ducha Świętego A.D. 536.


Przez wąskie okna wpada do komnaty błękitne światło poranka. Ptaki śpiewają jak oszalałe, z odległych sadów wiatr przynosi zapach kwitnących jabłoni. Maj.

Dla jednych czas miłości, dla innych czas śmierci.

A może jeden niebezpieczny czas dla wszystkich.

Mordred powoli oswaja oczy z półmrokiem panującym we wnętrzu. W smudze światła widzi miodowe włosy Artura i w tych włosach białe nitki, znaczące się już na skroniach. Widzi każdą bruzdę na czole. Przez długą chwilę patrzy w jego oczy, jasne, choć skaleczone cierpieniem. A może inaczej: jasne pomimo cierpienia. Wciąż jeszcze pełne nadziei.

Nie czuje nienawiści.

To go zaskakuje, zbija z tropu.

Sądził, że będzie inaczej. Widok pysznego władcy miał dodać mu sił. Ale w Arturze nie ma pychy.

Nie ma też pokory.

Jest wielkie zmęczenie i wielka dobroć, taka, jaka rodzi się w nas czasami u schyłku życia, gdy wszystko już się dokonało, czyny zostały spełnione, słowa wypowiedziane, a tajemnica śmierci jawi się jako tajemnica przebaczenia.

Zabije go, jeśli będzie musiał. Będzie musiał, tak. Po to się przecież urodził. Po to otrzymał miecz. Po to nauczono go nim władać.

- Ojcze.

- Synu.

Czemu właśnie dziś, myśli Artur. Kiedyś, przed laty, ustanawiałem w tym dniu bractwo Okrągłego Stołu...

- Synu - pyta cicho - czy nikt prócz ciebie nie przyszedł dzisiaj do Camelotu?

- Tylko śmierć, ojcze.


A była to piękna śmierć i wszystkie oczy spoczęły na niej, gdy weszła do sali Okrągłego Stołu pod postacią Galahada, piętnastoletniego młodzieńca, który byłby łudząco podobny do młodego Lancelota, gdyby jego twarz była twarzą człowieka.

Łączyła w sobie piękno mężczyzny i kobiety, diabła i anioła, a przy tym była czysta jak pierwszy październikowy śnieg; tak samo miękka i delikatna, ulotna i cicha, gotowa za chwilę rozpłynąć się w deszczu łez. Lecz nie to przykuwało wzrok i wprawiało serca w drżenie.

Lancelot rozpoznał, zobaczył w twarzy syna nieskończoną, pustą przestrzeń jałowych wzgórz. Pustkę, która wciąga, ujawniając przed człowiekiem jego najtajniejsze marzenia, najskrytsze winy, dumę i wstyd... Pustkę, która uświęca, pożerając ciało i krew. Drżał jak liść, bo czuł, że niczego tak nie pragnie, jak znaleźć się znowu tam, na jałowych wzgórzach, w zamku króla Pellesa, gdzie jego ciało rozpływało się, mknęło w jakiejś ciepłej i czułej ciemności, w której cwałowały dzikie konie, a potem uspokajały się i tylko łagodny, złoty wiatr krążył między nim i Eleną, która także była bezcielesna, tak że nie sposób było rozróżnić, gdzie on, gdzie ona, kto jest kim i kto nad kim panuje w tej ciemności bez kształtu i oblicza.

Artur myślał: Ta twarz niesie w sobie wszystko i więcej niż wszystko, jest w niej możliwość wielkiej zbrodni i wielkiej ofiary... Tylko możliwość... Jak w lustrze, każdy zobaczy w niej samego siebie...

Parsifal: Podobniejszy jest do Blancheflor niż jakakolwiek kobieta... Boże, uchroń od grzesznej miłości...

Gawain: Nigdy już nie będzie tak, jak było. Wydało mu się nagle, że jest sam. Przyjaciele zniknęli. Uleciały w przestrzeń wspomnienia przygód i zabaw, nawet twarz ukochanej Ragnell zatraciła rysy, nie mógł jej przywołać... Opamiętaj się, stary durniu! Co się dzieje? Co ten młodzik z nami wyprawia? Ale nie mógł oderwać oczu od Galahada.

On tymczasem miękkim, kocim, a zarazem stanowczym krokiem zbliżał się do Niebezpiecznego Miejsca.

W sali zrobiło się dziwnie jasno, szaty i twarze nabrały barw, jakby ukryty ogień rozświetlał je od środka. I dała się słyszeć muzyka, piękniejsza niż wszystko, czym do tej pory karmiły się ich uszy; to była muzyka przestrzeni, muzyka ptaków kołujących powolnym lotem, dochodziła zewsząd i znikąd, przywracała pamięć łąk naszej wspólnej, niebiańskiej ojczyzny.

Galahad zerwał zasłonę okrywającą Niebezpieczne Miejsce, przez chwilę trzymał ją w ręce jak zdobyty sztandar, spokojnym i pewnym wzrokiem patrząc po zebranych, a potem usiadł tak naturalnie, jakby zajmował to miejsce od zawsze.

- Niebezpieczny człowiek na Niebezpiecznym Miejscu - powiedział Kay i sam tylko się zaśmiał z własnego dowcipu, a ręce mu drżały i prawą powieką wstrząsał nerwowy tik.

Było już za późno na żarty.

Ściany komnaty zniknęły i oczom rycerzy ukazała się ogromna równina, lasy na horyzoncie i lekkie, przymglone pasma chmur. Muzyka wzmogła się, a potem ucichła i na niebie zalśnił ogromny, obracający się wolno kielich, świecący rubinowym światłem.

- Krew... - szepnął Artur.

Wszystko utonęło w niesamowitej, czerwonawej poświacie. Wszystko zamarło. Tylko promienie Kielicha przesuwały się lekko po zebranych, nadając im wygląd gasnących i znów się zapalających płomieni.

Czerwień przeszła w ciemny fiolet, potem w błękit, wreszcie w oślepiającą biel.

Trwało to długą jak wieczność chwilę, a potem kielich zniknął i mury zamku zamknęły się z powrotem nad głowami rycerzy.

Wszystkim wydało się nagle, że ogromna sala skurczyła się tak, że ściany spoczywają na ich własnych barkach.

Wszystko powlekła mętna, martwa szarość. Tylko na twarzach tlił się jeszcze daleki odblask zachwytu i uniesienia. Ale i on wkrótce znikł.

- Duszę się! - krzyknął Kay, rozrywając sobie koszulę pod szyją.

Tak, zrobiło się duszno i szaro, szaro, szaro.

Graal odszedł.

Galahad uśmiechał się nieobecnym, jakby w próżni zawieszonym uśmiechem.

Parsifal pierwszy przerwał milczenie.

- Odnajdę Kielich - powiedział z mocą. - Odnajdę, Bóg mi świadkiem, choćbym miał przejść całą ziemię wzdłuż i wszerz; i poznam Tajemnicę, a jeśli mi się to nie uda, nie ujrzycie mnie więcej.

I choć mówił za siebie, wszyscy czuli, że jego postanowienie jest także ich własnym. Tylko Artur nie podniósł głowy. Siedział zamyślony i milczący. Jego rana pulsowała mocno, jakby w niej właśnie biło teraz całe jego serce. Czuł jednak, że jest to ból zdrowienia i oczyszczenia.

Może zdrowienia poprzez nagłe zrozumienie własnych możliwości i ograniczeń.

Wszystkie oczy były teraz zwrócone na niego.

- Przyjaciele - odezwał się w końcu - nie mówię do was jak do swojej drużyny, lecz jak do braci, którymi wszyscy jesteśmy w oczach Boga... i w moich. Wystarczająco długo już żyję na tym świecie, by pojąć, że nie ma znaczenia, kto z nas jest królem, kto rycerzem, prostym kmieciem czy żebrakiem okrytym wrzodami. Wszyscy jesteśmy jednacy wobec Boga... wobec Tajemnicy, która przyszła do nas pod postacią Kielicha... Ale...

Zamyślił się znowu, a może tylko szukał słów. Wszyscy czekali w napięciu, lecz czuło się, że nie chodzi o to, co król ma jeszcze do powiedzenia. To była raczej niecierpliwość. Po muzyce Kielicha każdy głos brzmiał jak zgrzyt źle naoliwionych drzwi, a każda mądrość warta była tyle, co zetlały zwitek pergaminu.

- Wiem, że nie ma na to dowodu - Artur nagle podniósł wzrok, a jego głos stwardniał i nabrał mocy - lecz mam pewność, że grzechem i szaleństwem jest szukać tego, co nie szuka... znajduje... co się pojawia, gdy chce, i odchodzi, gdy chce, posłuszne tylko sobie. Tak działa Bóg. Myślę, że Bóg; rana, której się domyślaliście, została uzdrowiona. Nie wolno żądać więcej.

To był może ostatni moment, by zachować ich przy sobie, a wraz z nimi Bractwo, Camelot i państwo, zdolne opierać się atakom barbarzyńców. Ale im już nie chodziło o państwo. Krąg został rozbity, każdy z nich stał sam w obliczu Tajemnicy.

- Nie mamy wyjścia, królu - rzekł cicho Parsifal - Już nie. Nigdy nie zaznamy spokoju. Nie znajdziemy go ani w walkach, ani w ucztach, ani w ramionach kochanek.

A więc to koniec, pomyślał Artur, czując jednocześnie, że jego serce kurczy się w sopel lodu. Milczał jeszcze przez chwilę, a potem odezwał się głucho:

- Co do mnie, jestem gotów przyjąć śmierć, jak kiedyś przyjąłem życie.

I wyszedł z sali, lecz zanim przestąpił próg, odwrócił się jeszcze i ogarnął wzrokiem swoich rycerzy, jak gdyby chciał na zawsze wryć sobie w pamięć ich twarze; i szepnął cicho, ledwie dosłyszalnie:

- Żegnajcie, bracia.


- Nic lepszego nie mogło się wydarzyć, synu. - Oczy Czarodziejki błyszczą, jakby przed chwilą samotnie osuszyła bogate piwniczki Tintagelu. Bawi się jeszcze niedopitym kielichem wina. Przetacza go po stole, z prawej ręki do lewej. Cienka czerwona strużka spływa na jej suknię i na podłogę. - Nic lepszego - powtarza i śmieje się. Mordred nie lubi tego śmiechu. Słyszał go już kilkakrotnie. Nigdy nie wróżył niczego dobrego. - Rozumiesz? Są zgubieni. Będą się uganiać za swoimi majakami, podczas gdy my...

- Matko - Mordred jest teraz dziwnie blady - ja to widziałem. To nie majak. W tym było coś... coś...

- Co?

Czarodziejka ciągle się śmieje. Srebrny kielich spada na podłogę i toczy się aż pod ścianę. Potem zawraca kolistym ruchem. Jak wahadło.

- Matko! - krzyczy Mordred. - A jeśli któryś z nich znajdzie Kielich?

- To umrze. Służba, wina!

- Nie. - Chwyta ją nagle za ramię i potrząsa mocno, sam się dziwiąc własnemu zuchwalstwu. Czy ten krótki pobyt w Camelocie aż tak go zmienił? - Nie, dosyć już wypiłaś. Musimy porozmawiać.

- Jestem trzeźwa jak nigdy jeszcze w życiu. - Morgan podnosi na niego oczy.

Są przytomne. Zimne. Matko, mamo...

- Ja także przysięgałem szukać Kielicha.

- A twój ojciec przysięgał mi miłość. Ucz się, synu. Kariera władcy zaczyna się od łamania przysiąg.

- Matko, Kielich uleczył ranę Artura.

- Dobrze - kiwa głową Czarodziejka. - Mimo wszystko byłoby podłością zaatakować go chorego i osłabionego. Niech walka będzie równa. Zwycięstwo lepiej wtedy smakuje i mocniej syci.

Mordred milczy. Waha się. Nie umie jej powiedzieć prosto w oczy: Nie obchodzi mnie przeszłość ani twoja zemsta, chcę być rycerzem jak inni, zasłużyć się na wojnie, ożenić i spłodzić synów, a potem może... może Artur uczyni mnie swoim następcą... A jednak właśnie takie słowa cisną mu się na usta. Morgan wyczuwa to chyba, bo nagle zmienia ton.

- Synu - mówi łagodnie i stanowczo, głosem mądrej królowej, zatroskanej o los swojego ludu - oni są już straceni dla świata. Nic ich nie uratuje. Graal nie jest magicznym przedmiotem, który może znaleźć byle chłystek. Oni wyruszyli, by spotkać samych siebie; jak myślisz, co znajdą? Znam ich serca lepiej niż ktokolwiek i mogę cię zapewnić, że żaden z nich nie wyjdzie zwycięsko z tego starcia. Nie wierz w ich prawość, synu. Każdy skrywa jakąś słabość, jakąś tajemną hańbę, która go w końcu pokona. Zobaczyć Kielich, to jak wyzwać diabła na pojedynek. - Oddycha głęboko i patrzy mu w oczy. - Tu miał być raj, synu, raj na ziemi. Tego chciał Merlin, póki nie zaczął się wahać. Ja tego chciałam. A teraz nawet nie będzie miał kto bronić naszych wysp przed kolejną nawałą barbarzyńców.

Umilkła.

- Nie zgromadzisz tak świetnej drużyny jak Artur - dodała po chwili. - Dlatego musisz działać inaczej.

I Mordred będzie działał inaczej.


Tymczasem rycerze Artura rozproszyli się po świecie.

Pierwszy wyruszył Parsifal, który od dawna już był gotów do tej drogi. Czekał na nią. Czekał i modlił się, o ile w ogóle potrafił się modlić ten naiwny walijski chłopiec z ciałem wychudzonego, trawionego gorączką wyrostka, a duszą poganina. Raz już spotkał Kielich i pozwolił mu wymknąć się z rąk. Dla Blancheflor.

Ale przecież została mu dana druga szansa.

Sądził, że szybko odnajdzie Ziemię Jałową i zamek króla Pellesa, ale jeszcze szybciej zabłądził w walijskich lasach i radość z wolna zaczęła go opuszczać, gdyż widział, że nieprędko znajdzie z nich wyjście. Tu się urodził i wychował, nieraz przemierzał knieje w pogoni za dzikiem, ale teraz nie rozpoznawał tych miejsc. Przypomniał sobie, co mu powiedział kaleki król: „Tutaj czas płynie inaczej, szybciej lub wolniej, kręci się w kółko albo cofa o dni, miesiące, wieki; czas staje się przestrzenią...” Wtedy nie rozumiał tych słów, teraz skojarzył je mętnie z obecnością Kielicha. I w pewnym momencie powstało w nim straszne podejrzenie: może stało się właśnie coś takiego, może jest teraz w przeszłości albo w przyszłości i nigdy już nie zobaczy swoich bliskich?

Tymczasem wilki pożarły jego konia, a on sam uniknął śmierci tylko dzięki błyskawicznej ucieczce na drzewo. Umiejętność wspinania się po oślizłych pniach została mu jeszcze z chłopięcych czasów i błogosławił ją teraz, choć dygotał z zimna i ze strachu. Wilki czekały na dole. Ich czerwone, złe oczy świeciły w ciemnościach, krążąc wokół drzewa jak rój błędnych ogników.

- Diabelska sprawka - mruknął sam do siebie.

Ledwo to powiedział, zobaczył, że coś porusza się w gałęziach. Wielki wąż zsuwał się z górnego konaru i sunął powoli w jego stronę. Wtedy krzyknął przeraźliwie i zaczął wzywać Boga na pomoc.

I stał się cud: w leśnej głuszy zajaśniały pochodnie, dało się słyszeć parskanie koni i ludzkie głosy. Wilki pierzchły w popłochu, a wąż zatrzymał się, nasłuchując; nie spuszczał jednak wzroku z twarzy Parsifala. Po chwili spomiędzy drzew wynurzyli się jeźdźcy, a na ich czele dama na białym koniu. Śmiała się wesoło, mówiąc coś do swoich towarzyszy.

Tu jestem! - chciał krzyknąć Parsifal, lecz z gardła wydobył mu się tylko jakiś zduszony charkot. Mimo to piękna pani skierowała wierzchowca w jego stronę. Kiedy stanęła pod drzewem, wąż zsunął się nagle i zwinął u jej stóp jak wierny pies.

- Bóg cię zesłał, pani, kimkolwiek jesteś.

- Nic nie dzieje się bez woli Najwyższego - odrzekła i zaprosiła go do swojej kompanii.

Kazała swoim sługom dać mu konia i płaszcz, a potem poprowadziła na polanę, gdzie było sucho, płonął wielki ogień, a nieopodal stał wygodny i obszerny namiot. Dama lekko zeskoczyła z konia i weszła do środka. Któryś z rycerzy odezwał się drwiąco do Parsifala:

- Na co czekasz? Idź do strumienia, nie wejdziesz chyba brudny i śmierdzący do łoża damy.

Do łoża damy! Czym na to zasłużył? A może to znowu jakaś nieczysta sprawka? Ale poszedł do strumienia i choć przemarznięty do szpiku kości, rozebrał się do naga i zanurzył w lodowatej wodzie.

Kiedy się kąpał, jego ubranie zniknęło.

Nagi, zawstydzony i ociekający wodą poprosił rycerzy, by dali mu jakieś okrycie.

Ale oni roześmiali się.

- Przed Nią każdy stoi nago.

A więc wszedł do namiotu i sam się zdziwił, że jego wstyd zniknął nagle, choć dama, ubrana, patrzyła na niego kocimi, zmrużonymi oczami.

Na stole stało mięso i owoce. Parsifal mimo woli rzucił na nie okiem.

- Jesteś głodny, posil się, proszę - rzekła łaskawie.

Rzucił się na mięso. Było smakowitsze niż na dworze króla Artura, a owoce słodsze i bardziej soczyste. Jadł, zerkając na damę, czy aby nie śmieje się z niego. Przeklęta chłopska natura - biczował w duchu sam siebie - nawet w obliczu miłości daje pierwszeństwo potrzebom brzucha. Ale wstyd nie zmniejszał jego apetytu.

Dama nie śmiała się. Wolno obracała w palcach czarę z winem. W zamyśleniu przyglądała się swojemu odbiciu w purpurowym płynie. A kiedy wreszcie podniosła wzrok, Parsifal poczuł, że uginają się pod nim kolana.

To była Blancheflor.

- Tak, to ja - powiedziała z uśmiechem. - Kto lepiej ode mnie zna twoje przyzwyczajenia? Twój wieczny chłopski głód? Twój wstyd, upokorzenie, strach, marzenia o innym, lepszym życiu?

Milczała chwilę, a potem nagle prysnęła na niego winem. Czerwone krople spłynęły jak krew po jego nagim ciele. Blancheflor zaśmiała się cicho.

- Ty zaś nie wiesz o mnie nic.

Jej twarz rozjaśniła się, stając się podobna do twarzy anioła. Przemożna siła rzuciła Parsifala na kolana. Trwał w zachwycie, nie mogąc wykrztusić słowa. Ale wiedział, że musi zapytać, tym razem musi zapytać.

- Kim jesteś?

- Wysłanniczką Kielicha - odrzekła.

Skulił się. Szczęście zmieszane z niejasną trwogą zamieniło go w twardą, wbitą w ziemię kulę. Nie oddychał i nie śmiał podnieść głowy. Blancheflor zaś mówiła dalej:

- Jeszcze dziś w nocy możesz ujrzeć Kielich i ponieść go swoim towarzyszom do Camelotu. Ty, Parsifal, chłopski syn, którego wyśmiewano z powodów tak głupich, jak nieumiejętność czytania i pisania. Tobie właśnie została dana szansa, by ukarać pysznych...

- Prowadź, więc - szepnął.

Powstrzymała go władczym gestem ręki.

- Zacząłeś pytać, a więc i sam zostaniesz zapytany. I radzę ci, zastanów się dobrze nad odpowiedzią...

Ucichły wszelkie głosy na zewnątrz, wiatr przestał marszczyć płachty namiotu i nawet płomień lampy zamarł w bezruchu na tę krótką chwilę.

- Jaką cenę gotów jesteś zapłacić za spotkanie ze Świętym Graalem?

- Każdą - odparł bez namysłu.

- Czy również cenę życia swojej matki?

Zbladł śmiertelnie i zachwiał się. Milczał. Blancheflor położyła mu ręce na ramionach, patrząc w oczy łagodnym, uspokajającym wzrokiem. Jej twarz... Twarz anioła...

- Tak.

Drżał cały i szczękał zębami, a własne ciało parzyło go jak sopel lodu, kiedy powtarzał w zapamiętaniu: Tak, tak, tak, tak, tak.

Ujęła go za rękę i wyszli z namiotu. I zaledwie opuścili polanę, zniknął namiot, ogień, rycerze i Blancheflor. Parsifal pomyślał, że teraz objawi mu się święty kielich. Było tak cicho... Ale nic się nie działo. Czekał do świtu, a kiedy rozjaśniło się, zobaczył, że znów ma na sobie swoje podarte łachy; że jest brudny, głodny i spragniony, bez konia i oręża... i beznadziejnie oszukany. Poszedł więc przed siebie, nie wiedząc, dokąd.

- Zapłaciłem... zapłaciłem... zapłaciłem... - powtarzał wściekle, przedzierając się przez gąszcz.

Aż w końcu dotarł do ludzkich siedzib. Śmiertelnie zmęczony, zapukał do pierwszej z brzegu chaty. Drzwi nie były zamknięte. Wszedł do środka.

- Wróciłeś, synku - usłyszał cichy, starczy głos, dobiegający z barłogu za paleniskiem.

Przez chwilę miał wrażenie, że ziemia się pod nim zapada.

- Wiedziałam... - mówiła matka. - Wiedziałam, że wrócisz... Że cię nie omamią...

Skoczył do niej i zdążył jeszcze chwycić ją w objęcia. Skonała mu na rękach. Jej chude, starcze palce wczepiły się w jego włosy, a na ustach zakwitł blady uśmiech szczęścia i zamarł w tym kształcie jak zasuszony kwiat.

Parsifal nie płakał. Wył.

A kiedy jego rozpacz sięgnęła szczytu, dojrzał koło siebie mały, kamienny toporek służący kiedyś do ćwiartowania tusz upolowanych przez niego zwierząt. Jednym ciosem pozbawił się męskości i, oszalały z bólu, popędził w las.

Nikt już nigdy potem o nim nie usłyszał.


Wśród rycerzy Artura było dwóch braci, Lionel i Bors. Ci dwaj wyruszyli razem, gdyż jako bliźniacy byli tak podobni do siebie, że jeden bez drugiego czuł się jak zaledwie pół człowieka. Śmiano się z nich, że dla ożenku będą kiedyś potrzebować jednej panny w dwóch osobach, gdyż, co podobało się jednemu, podobało się i drugiemu. A kiedy Lionel wyszedł z jakiegoś pojedynku ze złamaną ręką, Bors czuł w tym samym miejscu ból tak długo, aż kości brata się zrosły.

Sami mówili o sobie, że Stwórca, zachwycony dziełem tak doskonałym, natychmiast sporządził jego kopię na wypadek, gdyby oryginał uległ uszkodzeniu na skutek własnej zapalczywości albo pociągu do wina i dziewek.

Obaj byli równie dobrymi kompanami, co i zabijakami.

Jak dotąd, drogi ich nigdy się jeszcze nie rozdzieliły. Nic więc dziwnego, że i w tę największą z przygód wyruszyli razem, jednakowo odziani, na bułanych koniach, równie podobnych do siebie, jak ich panowie.

Kiedy odjeżdżali, Kay mruknął do Artura:

- Należałoby sobie życzyć, by to oni odnaleźli Kielich. Zamiast jednego, przywieźliby dwa.

Arturowi jednak nie było do śmiechu.

- Dziwię się, braciszku, że Bóg nie objawił ci się pod postacią błazeńskiej czapki. Od biedy to także forma kielicha.

- Nawet z dzwoneczkami - uśmiechnął się krzywo Kay, nie znajdując stosownej riposty na tę uwagę.

Tymczasem Lionel i Bors, nieświadomi tej wymiany zdań między królem i jego mlecznym bratem, jechali przed siebie, mijając piękne zamki na wzgórzach i ludne wsie nad brzegami rzek, a wszędzie dziwowano się wielce ich niezwykłej, podwójnej naturze. Ale byli witani z szacunkiem, jako rycerze króla Artura, i w każdym miejscu znajdowali serdeczną gościnę. Nikt jednak nie mógł pomóc w ich zadaniu. Co im, zwykłym ludziom, do spraw tak świętych?

Wreszcie na którymś kolejnym rozstaju dróg spotkali damę niezwykłej urody, która rzekła im:

- Nie prędzej natraficie na ślad Kielicha, aż się rozdzielicie i każdy z was pójdzie swoją drogą.

Po czym, nie czekając na pytania, smagnęła swego wierzchowca i zniknęła w tumanie kurzu.

- To znak - orzekli bracia.

Odnowili, więc po raz ostatni swoją starą, dziecinną jeszcze przysięgę, że jeden drugiemu zawsze ruszy z pomocą w razie niebezpieczeństwa, choćby dzieliły ich morza, góry i nieprzebyte puszcze, pożegnali się i ruszyli każdy w swoją stronę; Bors na północ, Lionel na południe.

Bors niebawem trafił na jałowe wzgórza i błąkał się po nich tak długo, aż wreszcie zaczął przeklinać całą tę nieszczęsną wyprawę.

I wtedy właśnie dwie rzeczy naraz zaprzątnęły jego uwagę.

Z lewej strony zobaczył damę, tę samą, która kazała im się rozdzielić. Ścigał ją jakiś bandyta i najwyraźniej nie po to, by złożyć wyrazy czci. Zanim jednak zdążył ruszyć jej na pomoc, zobaczył po prawej... siebie samego... Okrutne chłopstwo pędziło go przed sobą, smagając gałęziami akacji.

Bors zrozumiał, że to jego brat naraził się komuś w okolicy przez swój niepohamowany temperament. Już chciał mu skoczyć na ratunek, gdy dama krzyknęła:

- Jestem wysłanniczką Świętego Graala, rycerzu, ratuj mnie od hańby, a dziś jeszcze ujrzysz Kielich...

Stał jak skamieniały, czując w głowie zupełną pustkę, właśnie teraz, gdy trzeba było działać. Wszystko w nim rwało się na lewo, ledwo jednak zrobił krok w stronę damy, straszny ból targnął jego ciałem. Poczuł tysiące kolców, tnących mu skórę i ciało aż do kości. To śmierć...

Ocalił brata z rąk rozwścieczonych wieśniaków.

Dama i bandyta zniknęli.

Bors trzymał na kolanach głowę Lionela i ocierał mu twarz z krwi. Byli sami. Tylko wiatr wokół nich wył i chichotał, bawiąc się strzępkami mgły. I w pewnej chwili Bors poczuł wściekłość dławiącą go w gardle. Brutalnie zrzucił z kolan głowę brata i wstał, oddychając ciężko.

- Co się stało, bracie mój? - zapytał niespokojnie Lionel.

- Ty o to pytasz? - wybuchnął Bors. - Ty, przez którego utraciłem wszystko? Bo nie mogłeś się powstrzymać, by nie obłapić jakiejś brudnej dziewki?

- Nie była brudna - odrzekł ze śmiechem Lionel. - I znając cię, braciszku, głowę daję, że na moim miejscu zrobiłbyś to samo.

- Głowę dajesz? - Bors, słysząc ten śmiech, poczuł, że wszystko rozpływa się w jadowicie czerwonej mgle. - Głowę? Dobrze! Broń się!

- Nie mogę - jęknął Lionel, tym razem przestraszony nie na żarty - straciłem chyba połowę krwi.

- Powstrzymaj swój miecz, rycerzu - odezwał się nagle ktoś, kto stał koło nich, choć nie widzieli, jak nadchodził. A był to ksiądz, poczciwy staruszek o twarzy pooranej zmarszczkami. - Powstrzymaj swój miecz i gniew - powtórzył, uśmiechając się do Borsa. - Dobrze uczyniłeś. Dama, która urzekła cię swoją pięknością, była diabelskim widziadłem; gdybyś poszedł za nią, byłbyś zgubiony na wieki.

- Ty więc jesteś prawdziwym wysłannikiem Kielicha - orzekł Bors - i masz, widzę, większą moc niż ona. Prowadź!

- Jedyny kielich, o jakim wiem, to ten, w którym codziennie przemienia się Krew Pańska. I tej potrzebujecie teraz obaj.

- Nie oszukasz mnie, księże - zaśmiał się Bors. - Tysiące razy brałem udział we mszy, służyłem nawet do niej jako chłopiec. Wiem, o czym mówię. Graal wart jest wszystkich mszy, jakie odprawiacie codziennie na całym świecie, teraz i przez wieki, aż do końca świata. Ta dama miała rację - dodał ponuro. - Kto chce odnaleźć święty Kielich, musi być wolnym człowiekiem. Czas przeciąć nasze więzy, bracie.

- Odrzucasz Chrystusa... - powiedział ksiądz z wielkim smutkiem.

- Tak - odrzekł Bors, sam zaskoczony odwagą, z jaką wypowiedział to słowo. - Tak, księże. Cóż On mi dał? Wiłem się jak schwytany węgorz pod Jego spojrzeniem. Nikt nie policzy tych nocy, gdy przewracałem się na łożu, myśląc o swoich grzechach i truchlejąc ze strachu przed piekłem. Bałem się zasnąć! Nawet moje sny były grzeszne i złe! Kim byłem? Robakiem! Nędzną wszą!

- Bóg jest miłosierny - wtrącił pospiesznie ksiądz - i jeśli karze ludzi, to tak jak ojciec swoich synów...

- A więc nie różni się niczym ode mnie. Za cóż więc Go czcimy? Od jutra sam stanę na ołtarzu i każę się modlić do siebie, pana Borsa, jednego w dwóch osobach...

Śmiał się i krzyczał w zapamiętaniu, jakby chciał, by usłyszano go tam, w niebie.

- Bóg jest miłosierny - powtórzył ksiądz. - Módlmy się, by od puścił ci twoje szaleństwo.

Lionel podniósł się nagle na łokciu, jęcząc z wysiłku.

- Bracie - odezwał się słabym, zamierającym głosem - ten ksiądz jest wysłannikiem niebios. Lepiej ukorzmy się przed nim, ty i ja, bo czuję, że umrę jeszcze w tej godzinie.

- Z pewnością. - Oczy Borsa błysnęły dziko. Był teraz naprawdę szalony. Rzucił się na brata z mieczem w dłoni. Ksiądz jednak był szybszy. Zasłonił Lionela własnym ciałem, wzniósłszy krucyfiks wysoko nad głową.

- In nomine Patri...

Nie dokończył formuły egzorcyzmów. Ostrze przecięło mu krtań. Runął na ziemię, charcząc i drąc trawę w przedśmiertnych drgawkach.

- Bracie... - szepnął Lionel.

Lecz Bors w swoim zaślepieniu raz jeszcze podniósł miecz i ciął straszliwie, za jednym zamachem odcinając mu głowę wraz z ramieniem. Zdawało mu się, że usta Lionela poruszają się jeszcze.

Przez długi czas stał jak wrośnięty w ziemię, patrząc na to, czego był sprawcą i w co zarazem sam nie wierzył. Jego mordercza furia minęła jak zły sen. Nie, to niemożliwe. Nigdy nie byłby zdolny do czegoś podobnego. Nie. To musiał zrobić ktoś inny albo w ogóle nigdy się nie zdarzyło, za chwilę się obudzi, spotka Lionela i księdza, wyspowiada się z grzechów... To nie ich trupy tu leżą, to jakieś szatańskie zwidy... Trzeba iść... przed siebie... jak najdalej od tego przeklętego miejsca.

Usta Lionela poruszyły się znowu.

Bors krzyknął przeraźliwie i popędził przed siebie, na oślep. A kiedy w końcu upadł, wyczerpany, zobaczył, że jest nagi i krwawi z niezliczonych ran, zadanych kolczastymi witkami akacji.

Gdzieś za plecami usłyszał nawoływania rozwścieczonych chłopów.

On także, jak Parsifal, nigdy już nie dotarł do Camelotu.


Gawain zabrał Ragnell w tę podróż. Zbyt wiele dał mu do myślenia ten krótki moment, gdy zatarły mu się w pamięci twarze przyjaciół i ukochanej żony. Instynkt podpowiadał mu, że dzieje się coś niedobrego. Ragnell zgodziła się z nim w całej pełni. Intuicja byłej wiedźmy także ostrzegała ją przed niebezpieczeństwem.

- Pojadę z tobą - rzekła - jako żona i przyjaciel, który zawsze może ci służyć dobrą radą.

Żeby jednak nie gorszyć innych i nie narażać Ragnell na niepotrzebne przygody, postanowili, że pojedzie w męskim przebraniu. Ścięła włosy, założyła strój giermka i lekko przybrudziła sobie twarz, by całkiem już upodobnić się do młodego, zmęczonego długą drogą chłopca.

Po cichu, w nocy, opuścili zamek.

Jechali wiele dni, biwakując nad brzegami rzek, polując na jelenie, zabawiając się lekcjami szermierki, a czasem po prostu pływali przy księżycu w srebrzystych jeziorach i byli szczęśliwi jak dwoje dzieci na swobodzie.

Z czasem jednak weszli w kraj ponury i górzysty, gdzie trudy drogi zaczęły im się już na dobre dawać we znaki. Szczególnie cierpiała Ragnell i choć nie skarżyła się, Gawain widział, że rysy jej twarzy twardnieją, wokół oczu zaznacza się ciemna obwódka, a ręce stają się silne i żylaste jak u mężczyzny. I coraz trudniej było im zaznać ze sobą rozkoszy. Oboje cierpieli z tego powodu, wspominając pierwsze, szczęśliwe dni wędrówki, gdy miłość nigdy nie wywoływała w nich znużenia ani przesytu. Rzadko teraz zbliżali się do siebie; ale zarazem narastała między nimi inna więź, podobna do tej, jaka się tworzy między wojownikami, którzy brali już udział w wielu bitwach i nieraz jeden drugiemu ratował życie.

- To mocniejsze niż miłość - pocieszali się.

A w duchu oboje wierzyli, że święty Kielich przywróci im miłość i młodość.

Coraz usilniej wypatrywali znaku. Z przepaści pełnych grzmiących wodospadów i z lasów, gdzie nocą ryczały niedźwiedzie, wydostali się wreszcie na płaskowyż, gdzie nie było już nic.

Rozpościerała się przed nimi szara, granitowa równina, gdzieniegdzie zasnuta chmurami. Wiatr szarpał ich płaszcze, jakby chciał zawrócić ich z drogi; wył i groził, rozrywając mgłę, roztaczając coraz to nowe, coraz bardziej przerażające kształty.

- To tylko chmury - powiedział Gawain.

- Wracajmy - krzyknęła Ragnell, drżąc jak w febrze. - To niedobre miejsce, wracajmy!

- Jesteś jednak tylko kobietą - pokiwał głową Gawain. - Wracaj, jeśli chcesz.

Ragnell otarła łzy.

- Nie odpędzaj mnie... proszę.

Ruszyli w milczeniu.

Nie było słońca ani gwiazd, ani celu, ani kierunku.

Przeszywający, lodowaty wicher przenikał ich na wskroś, tamował oddech, czynił każdy krok śmiertelnym wysiłkiem. Konie padły już wcześniej. Nie mieli ze sobą ani wody, ani żywności, ani drew na na ognisko. Zresztą, w tych warunkach trudno było nawet myśleć o ogniu. Posuwali się już prawie na klęczkach. Ragnell zemdlała kilkakrotnie, ale Gawain, gnany jakimś wściekłym zaślepieniem, parł ciągle naprzód. Wreszcie jednak i jego siły wyczerpały się.

Padł, nieprzytomny. Wtedy Ragnell zdobyła się na ostatni, rozpaczliwy wysiłek. Rozejrzała się za jakimś schronieniem i dostrzegła nieopodal płytką rozpadlinę, jako tako chroniącą od wiatru. Tam zaciągnęła bezwładne ciało męża i ułożyła się przy nim, próbując ogrzać własnym oddechem. Wiedziała, że żyje, choć nie wraca do przytomności. Leżała tak przy nim długie godziny, aż się ściemniło i zapadła noc. I wtedy, sądząc, że nie śpi, zasnęła.

Gawaina zaś obudził dziwny blask, którym zdawało się być przesycone wszystko wokół niego, skały i powietrze. Zamiast wycia wichru, dobiegła jego uszu cicha, łagodna muzyka. Umarłem... - pomyślał. - Jestem w niebie... Czy zasłużyłem na niebo?

- Zasłużyłeś, rycerzu.

Poznał ten głos. Odwrócił się gwałtownie. Tak, to była ona, złotowłosa Ettarda. Jakby to było dziś: smętny, zakochany rycerz, jego prośba o wstawiennictwo, uczta, dźwięki harfy, migotliwy odblask świec na jej włosach... „Obiecałeś więc, Gawainie, że w jego imieniu zdobędziesz moją miłość? Korzystaj więc także w jego imieniu...”

Jeszcze teraz, po latach, czuł smak jej pocałunków. A tamten powiesił się na drzewie pod murami zamku, kiedy zobaczył rankiem ich twarze w oknie i usłyszał drwiny, jakich mu nie szczędzili, podnieceni winem i miłością. Nie trzeba było tak kpić.

Rozstali się potem, nie patrząc sobie w oczy.

- Teraz znów się spotykamy - szeptała namiętnie Ettarda - jako aniołowie... Chodź...

Ragnell niespokojnie poruszyła się przez sen.

- Moja żona - powiedział Gawain martwym głosem.

- Gratuluję.

Ettarda miała ciągle to samo poczucie humoru. Gawain odwrócił się ostrożnie i skamieniał ze zgrozy. Ragnell znów była taka, jaką spotkał na drodze do Camelotu: stara i potworna, pokryta brodawkami, z kropelką śliny spływającą z bezzębnych, pomarszczonych, sinych warg.

- Zawsze była taka - wzruszyła ramionami Ettarda. - Tylko twoje zaślepienie nadało jej pozór młodości i urody. Lecz Graal jest Kielichem Prawdy i w jego obecności każda rzecz staje się taka, jaka jest.

Kiedy mówiła, wszystko powlekało się z wolna niesamowitą, purpurową poświatą. Gawain spojrzał w górę. Na niebie kołysał się Kielich, zarazem słońce i księżyc tej ponurej krainy.

- Chodź - przynaglała Ettarda. - On nas zaniesie tam, gdzie nie ma starości, choroby ani brzydoty. Płakałam po tobie, rycerzu... Ale teraz nie będzie już łez.

Wszystko wirowało przed jego oczami, promienna Ettarda, potworna Ragnell, tamten rycerz z wywalonym, czarnym, opuchniętym językiem, zamek z białego kamienia, zawadiacko błyszczące flanki, ciężkie skrzypienie kołowrotów przy fosie... I znowu ten język i te rybie, wytrzeszczone oczy...

- Ettardo - zapytał - czy nigdy nie wzięła cię litość dla tamtego nieszczęśnika?

- Z litości nie miękną kolana kobiecie - odrzekła obojętnie. - Chodź, już czas.

- Ettardo, czy musieliśmy z nim postąpić tak okrutnie?

- Musieliśmy, Gawainie. Prawda jest lepsza od złudzeń.

- A czym jest prawda?

- Ukochany mój - szepnęła - pytasz jak Piłat, gdy prawda stała przed nim w osobie Jezusa z Nazaretu, jak ja stoję teraz przed tobą. Ja, twoja tęsknota, twój wieczny sen, z którego się budzisz, co rano... Raz już mnie porzuciłeś, małoduszny i tchórzliwy człowieku. Teraz masz drugą szansę. Drugą szansę - dodała - dostają nieliczni. Trzeciej nie dostaje nikt.

- Miałem odnaleźć Kielich - mówił Gawain, jak we śnie - i zabrać go do Camelotu.

- Głupcze - syknęła Ettarda - a może chcesz tam zanieść cały nieboskłon ze słońcem i gwiazdami? Może i Boga ofiarowałbyś w darze swojemu królowi? Ciekawe, gdzie Go umieści, w skarbcu czy w zbrojowni. Ocknij się! Chodź!

Nagle jego mózg zaczął pracować jasno i logicznie; sam nie rozumiał, jak to się dzieje, lecz słowa powstawały w głębi czaszki i wydostawały się na powierzchnię jakby bez jego udziału. Już nie mówił: słuchał sam siebie.

- Pani, raz już skrzywdziłem dla ciebie człowieka i nigdy więcej tego nie uczynię. Samobójstwo tamtego rycerza śniło mi się potem po nocach nie rzadziej niż twoja piękna twarz. Dlatego nie zawiodę ani mego króla, ani kobiety, która leży koło mnie; to ona przeszła ze mną tę straszną drogę, zdzierała sobie ręce na kamieniach i wyciągała mnie z przepaści... Nie porzucę jej, nawet dla ciebie.

- Masz duszę niewolnika.

Roześmiała się szyderczo i zniknęła równie niepostrzeżenie, jak się przedtem pojawiła, a razem z nią zniknął i Kielich.

Na płaskowyżu znów dął przeraźliwy wicher, przeganiając chmury i gwiżdżąc w szczelinach skał. Na chwilę wyjrzał księżyc.

Wtedy Gawain raz jeszcze przyjrzał się Ragnell. Nie była ani piękna, ani potworna. Była taka, jaka była. A on ją kochał właśnie taką.

Delikatnie wziął ją na ręce i zaniósł w dół, gdzie było zaciszniej i gdzie ziemia, porosła trawą, lepsze stanowiła łoże niż granit płaskowyżu.

Otworzyła oczy i przywarła do niego całym ciałem. I wtedy ogarnęła go czułość, jakiej już nie pamiętał, od jakiej zdążył odwyknąć w czasie tej strasznej wędrówki.

Potem wrócili do Camelotu.

Ktoś przecież musiał wrócić.


Rozdział dwunasty

Czas bez czasu


Gawain nigdy ani słowem nie wspomniał o tym, co się wydarzyło tamtej nocy. Tylko Lancelot dostał od niego krótką przestrogę:

- Strzeż się tego, co dawno zapomniane.

Najdzielniejszy z rycerzy Okrągłego Stołu pamięć miał jednak dobrą i wzruszył ramionami, nie wierząc, że ta rada może mu się kiedykolwiek przydać. I tak też było w istocie. Ten, który patrzy w nasze serca, przeznaczył mu inny rodzaj próby.

Nie przeszłość, bowiem, lecz przyszłość była jego tajemną zmorą.

Wyruszył w chwale i blasku, a witany był wszędzie z honorami. Nie było kobiety, która nie obdarzyłaby go namiętnym spojrzeniem, nie było pana, który nie poczytywałby sobie za zaszczyt gościć go w swoim zamku, nie było złoczyńcy, który nie uciekałby w popłochu na sam dźwięk jego imienia. Lecz pewnej nocy, po sutej uczcie, jaką go uraczono, długo jakoś nie mógł zasnąć. I wtedy właśnie podsłuchał rozmowę, której wolałby nie słyszeć. A skoro już usłyszał, nie pamiętać.

Niestety, ani jedno, ani drugie nie było możliwe.

Rozmawiały ze sobą dwie damy.

- Zaiste, tylko strach - mówiła jedna - powstrzymuje mnie, by wśliznąć się dziś do komnaty naszego gościa. Ale on kocha tę, która nigdy nie stanie się jego żoną, a odtrąca kobiety gotowe dać mu szczęście.

- Nie wszystkie - roześmiała się druga. - Wszak to nie z królową ma syna, który bije go na głowę dzielnością i urodą.

Zabolały go te słowa. Poczuł nagle na karku ciężar lat; chciał czy nie chciał, wszystko, co najlepsze było już poza nim. „Kula z drewna, oto jesień, kula z drewna, oto wiosna” - przypomniał sobie fragment starego poematu. A wiosna była tego roku wręcz boleśnie, przejmująco piękna. Była istnym szaleństwem białego kwiecia, triumfem jabłoni, zwycięskim śpiewem zapachów, które wdzierały się w nozdrza, jak wyzwanie młodości. I Lancelot w jakimś nagłym przypływie mocy, a może tylko rozpaczy, poprzysiągł sobie, że przyjmie to wyzwanie.

Będzie walczył.

Stanie przed Galahadem i powie: Oto ja, twój ojciec i wróg. Spłodziłem cię, wysłanniku wieczności, a teraz cię zabiję. Zabiję, bo chcę żyć, żyć i kochać tę jedyną, złotowłosą, żyć i walczyć, bo stokroć lepsza jest krew płynąca z ran od tej przerażającej purpury, którą rad byś napoić nas wszystkich, niż ten bezczas, w którym się tonie jak w studni bez dna. Przyniosłeś nam wieczność i sam ją teraz otrzymasz z mojej ręki, a w Camelocie znów rozlegnie się śmiech i brzęk kielichów, zadźwięczą podkowy na dziedzińcu, zaszczekają miecze i zakochani będą kryć się w załomach murów...

Kiedy jednak naprawdę stanął oko w oko z Galahadem, nie powiedział nic, lecz rzucił się na niego bez słowa, z pociemniałą twarzą i nabiegłymi krwią oczyma.

Rozpacz dodała mu sił, lecz ujęła zręczności. Miecz Galahada przeszył mu bok, a stało się to nieomal tak szybko, jak na tamtym niesławnym turnieju po śmierci Leodegrance’a. „Kula z drewna, oto jesień...”

- Nie umrzesz, ojcze, jeszcze nie nadszedł twój czas.

Galahad zatamował krew i pomógł mu wsiąść z powrotem na konia. Jechali obok siebie w milczeniu, aż dotarli nad brzeg morza, gdzie czekał na nich statek bez wioseł i żagla, kołysząc się sennie u stóp czarnej skały. Syn ostrożnie sprowadził ojca na dół i obaj weszli na pokład. Urwisty brzeg zaczął się natychmiast oddalać, aż zniknął w błękitnej mgle nad horyzontem. Fale głucho pluskały o burty. Słońce stało w zenicie, lecz jego blask nie oślepiał ani nie parzył, napełniał tylko ciała kojącym, łagodnym ciepłem. Wiatr ustał całkiem i zdawało się, że statek także nie posuwa się naprzód. Ból nie kąsał już zranionego boku Lancelota. Umarłem - pomyślał rycerz i nagle zdał sobie sprawę, że jest mu to całkowicie obojętne. Przed jego oczami przesuwały się jakieś odległe, zamglone obrazy, widział siebie w ramionach Ginewry, w dolinie Sanz Retor, w zamku Graala i było to tak, jakby wszystko to dotyczyło kogoś innego, kogoś, o kim tylko słyszał, lub jakby słuchał czyichś zwierzeń nad kielichem wina; z wolna morzyła go senność.

Kiedy otworzył oczy, ujrzał nad sobą to samo przymglone, nierealne słońce, i pomyślał, że widać musiał przespać całą dobę; nie czuł jednak głodu ani pragnienia. Znów powróciła myśl o śmierci. Wtedy zapytał Galahada:

- Długo spałem?

- Całą wieczność - odrzekł młody rycerz. - A teraz będziesz czuwał przez wieczność. Jeżeli zaśniesz znowu, będzie to także sen wieczny. Wieczność jest tylko jedna, ojcze.

- Myślałem - mruknął Lancelot - że wieziesz mnie na wyspę Avalon, aby uleczyć z tej haniebnej rany.

- Z jakiej rany, ojcze? Tu jest wyspa Avalon, jeśli tego chcesz.

- Niewiele brakowało, a mógłbyś odczytać przyszłe losy Brytanii z moich wnętrzności.

- To było w innym śnie... Spójrz, nie ma żadnej rany i nigdy jej nie było. - Słowo „nigdy” wymówił ze szczególnym naciskiem.

- Jest jeszcze opatrunek - zauważył Lancelot.

- Tak. Rzeczy zachowują pamięć o zdarzeniach, ponieważ są martwe i nigdy nie będzie im dany czas bez czasu. My, żywi, nie mamy pamięci.

- My? - Lancelot z lekka uniósł brwi.

- My - potwierdził Galahad. - Chciałeś bronić przede mną swojej minionej chwały, rozkoszy i młodości. Ojcze, jesteś chyba naprawdę szalony. Jak mogłeś choć przez chwilę wierzyć, że wybór należy do ciebie? Że masz w ogóle jakiś wybór? On już dawno się dokonał, w chwili, gdy wziąłeś w ramiona moją matkę... - Zawahał się, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale nagle zmienił wątek: - Przeminął już czas Camelotu i twój czas, ojcze. Tam, na ziemi, czeka was już tylko starość, powolny upadek, kaszel i podagra, i starcze łzy, których nikt już nie obetrze; mało macie synów i córek, żyliście, bowiem z całą mocą i odkryliście wszystkie jasne i ciemne strony ziemskiego bytowania. Doświadczyliście wszystkiego, nie zostawiając nawet okruszyny dla waszych następców; po cóż, więc mieliby istnieć? Tam, na ziemi, muszą przyjść teraz ciemne wieki, by ludzie zdążyli zapomnieć, a potem poznać od nowa wszystko, co było waszym udziałem... Czy chcesz oglądać własną śmierć, ojcze, i śmierć królowej, i króla, i wszystkich wiernych przyjaciół? Chcesz ujrzeć zalew obcych plemion w chwili, gdy twoje ręce będą już zbyt słabe, by podźwignąć miecz? To nie ja przyniosłem wam śmierć. Przyszedłem, by was od niej wybawić, przenosząc w czas bez czasu, gdzie wszystko, co było, trwa nadal, a to, co ma być, już jest. Jeżeli chcesz, możesz to nazwać legendą. Nie będę się z tobą spierał, choć wiem dobrze; że to co wy na ziemi nazywacie legendą, prawdziwsze jest od wszystkiego, co można objąć ubogimi ludzkimi zmysłami...

- Mówisz do mnie jak Bóg, nie jak syn.

- A czy ty, ojcze, kiedykolwiek widziałeś we mnie syna? Czy kołysałeś mnie w ramionach, gdy byłem mały? Czy to ty po raz pierwszy posadziłeś mnie na koniu? Walczyłeś ze mną na patyki, by zawczasu nauczyć obchodzenia się z mieczem? - W jego głosie przez moment zadźwięczał długo tłumiony żal, ale zaraz minął i Galahad dokończył pewnym, stanowczym głosem: - Zarówno walki, jak miłości i wiary uczyłem się wprost od Tego, który jest źródłem wszelkiej rzeczy. Masz rację, podobniejszy jestem do Boga niż do człowieka. Obce mi są wasze żądze, wasze pragnienie kobiet, zapał do bitwy, wina i dobrego jadła; choć przecież wszystko to znam, nie wiem skąd, ale znam i rozumiem. Czego chcesz? Wychowywałem się w blasku Świętego Graala, który daje człowiekowi wszelką wiedzę o świecie i zarazem czyni go wyższym ponad ten świat. Trzeba przyznać, że Bóg hojnie wynagrodził mi twoją obojętność, ojcze.

Lancelot milczał, zgnębiony.

- A teraz - ciągnął Galahad - przynoszę ci przebaczenie i więcej niż przebaczenie, bo wieczną szczęśliwość czasu bez czasu, gdzie będziesz zarazem w Camelocie i w zamku mojej matki, gdzie walka i miłość staną się jednym, a wszystko, co skłócone, pogodzi się w wiecznej harmonii. Bóg, ojcze, łączy w sobie wszystkie sprzeczności. Tylko Bóg. Połącz się z Nim, a będziesz zbawiony.

- Od czego? - zapytał Lancelot. Słowo, które słyszał i wypowiadał setki razy, wydało mu się nagle całkiem obce. Jakby dotarto do niego po raz pierwszy, dźwiękiem bardziej przypominającym szczęk mieczy niż kościelne dzwony.

Galahad nie od razu odpowiedział. Widmowe słońce nadal oświetlało statek. Żaden przedmiot nie rzucał cienia. Wszystko zdawało się zamierać, nawet fale nie pluskały już o burty, a tylko obmywały je bezszelestnie, niczym skrawek muślinu, muskający twarz kobiety.

- Słyszysz tę ciszę, ojcze?... To jedyna muzyka, jaką znam. Wyobrażam sobie czasem, że taka cisza towarzyszyła mojemu poczęciu. - Urwał nagle, a potem odezwał się prawie prosząco: - Ojcze, wszystko ci daję, niczego nie zabieram.

- Owszem - powiedział Lancelot. - Ukradłeś mi moją ranę. Ranę, którą zdobyłem w uczciwej walce.

Gdy tylko wypowiedział te słowa, znalazł się znowu na urwistym, niegościnnym brzegu. Łódź z Galahadem zniknęla, jakby nigdy jej nie było. Tylko rana krwawiła jak przedtem. Ból nie pozwalał się podnieść i szukać pomocy. I Lancelot zrozumiał, że dla tych, którzy zaznali czasu bez czasu, nie ma już powrotu do świata walki i miłości.

Zagarnęła go ciemność.

Potem znalazł go jakiś pustelnik i zabrał do swojej chatki, gdzie modlitwą i ziołami leczył jego ranę. Lancelot spędził wiele dni, patrząc tylko na przepływające obłoki i słuchając śpiewów pustelnika. W końcu na tyle wrócił do sił, że nic już nie stało na przeszkodzie, by wrócić do Camelotu. A jednak zwlekał z tym i z dnia na dzień odkładał podróż.

Nie ma powrotów.

Pustelnik z biegiem lat postarzał się, zasechł i przygarbił, a w końcu zmarł, a Lancelot wziął po nim jego chatkę, ubogie sprzęty i obowiązek ciągłej modlitwy. „Gdyby nikt się nie modlił, synu - powtarzał zawsze święty człowiek - niebo mogłoby się zwalić ludziom na głowy”. Czy Lancelot dostrzegał dwuznaczny, niepokojący sens tych słów i czy w nie wierzył czy nie, po tych wszystkich latach słowa modlitwy stały się jego własnymi słowami. Innych już nie znał i nie chciał znać.

Zakończył swoje życie w glorii świętości.


Mordred działał inaczej.

Posłuszny rozkazom swojej matki, nie szukał Kielicha. Szukał Oka Balora. A po drodze zbierał niezadowolonych.

Najwięcej niezadowolonych było w Szkocji, tradycyjnie już wrogiej Arturowi, ale i gdzie indziej znajdował ich więcej, niż mógł się spodziewać. Zwłaszcza uczniowie druidów i inni zwolennicy dawnego porządku widzieli w nim zbawcę, który raz na zawsze przegoni z wysp misjonarzy nowej wiary i może nawet wskrzesi złote czasy sprzed rzymskiego najazdu. Naprawdę w to wierzyli. Poprzedzała go sława wielkiego wtajemniczonego, syna Czarodziejki, którą otwarcie już nazywano jej prawdziwym imieniem Morrigan, bogini wojny.

Mniej wymagającym wystarczała, jak zwykle w takich wypadkach, nadzieja krwi i łupów.

Dołączali też panowie, którzy po bezpotomnej śmierci Artura mieli nadzieję sami zasiąść na tronie lub osadzić na nim Mordreda jako bezwolną kukłę, zawsze powolną ich rozkazom. Jako bękart, w dodatku zrodzony z tak haniebnego związku, nie miałby przecież szans wyrobić sobie prawdziwie mocnej pozycji. W razie potrzeby zresztą zawsze będzie można go usunąć. Czary mamusi uczyniły go tym, kim jest, ale nie uczynią nieśmiertelnym.

Za regularnym wojskiem ciągnęła jeszcze pstrokata i hałaśliwa zbieranina wszelkich mętów i pospolitych rzezimieszków.

Piękna zaiste kompania i Mordred, który był może i zahukany przez matkę, ale przecież nie głupi, sam nieraz truchlał, patrząc na to zbiegowisko. I powoli zaczynał rozumieć, że bez solidnego straszaka nie da sobie rady z nimi wszystkimi.

Tylko Oko Balora mogło otworzyć przed nim, jakie takie perspektywy. Sęk w tym, że nikt, łącznie z Czarodziejką, nie wiedział, gdzie go szukać. Przeklęty Merlin zabrał tę tajemnicę ze sobą do grobu.

Przeklęty Merlin... Czy na wyspach, które tak ukochał, jest jeszcze choć jeden człowiek, który wspomina go bez nienawiści?

Ale są jeszcze druidzi, którzy mogą coś wiedzieć, a jeśli nawet nie wiedzą, mają sposoby, by odnaleźć każdą rzecz swoim wewnętrznym wzrokiem. O ile tylko znajduje się ona na tym świecie...

A jeśli nie?


Syn Czarodziejki stanął pośrodku świętego kręgu. Śpiew druidów narastał, a wraz z nim narastało też działanie wywaru z bielunia, którym go napojono na początku uroczystości.

Zapadł w ciemność, ale ta ciemność po chwili rozjaśniła się i zobaczył z daleka mury wielkiego miasta. Mury? A może ich odblask w powietrzu, podobny do pustynnego mirażu? Czymkolwiek miały by się okazać, podjął mozolną wędrówkę przez kamienistą równinę.

Nie było ptaków w powietrzu ani trawy na ziemi, wiatr nie burzył mu włosów i znikąd nie dobiegał nawet najlżejszy dźwięk, na wet jego własne kroki ginęły w tej głuchej, niemożliwej do zniesienia ciszy.

Bramy miasta były otwarte, a strzegł ich tylko wielki kamienny wąż. Na widok wędrowca poruszył się jednak sennie i otworzył oczy.

- Kim jesteś? - zapytał.

- Przyjacielem węży - odrzekł Mordred. Czemu skłamał? Przecież zawsze bał się tych śliskich stworzeń o ciałach stworzonych do błyskawicznego ataku. Bał się ich jadu. Bał się zimnych oczu, pozbawionych powiek. Czemu więc kłamał?

Czy musi teraz walczyć z wężem i pokonać go, by wejść do środka?

Wąż zwrócił na niego swoje zimne oczy, pozbawione powiek i rzekł:

- Twoje imię oznacza śmierć. Skoro jednak jesteś przyjacielem węży, nie będę wzbraniał ci wstępu.

Mordredowi wydało się nagle, że w głosie gada zadźwięczała jakaś syta, leniwa ironia.

- Czy znajdę to, czego szukam?

- Jeżeli wiesz, czego szukasz, znajdziesz. - Ziewnął i znów znieruchomiał, stając się zwykłą kamienną figurą strażnika bramy.

Mordred wszedł do miasta. Długo błądził po pustych ulicach, pozbawionych okien. Czuł moc, emanującą z centrum tego dziwnego grodu, lecz ciągle nie mógł do niej dotrzeć. Piekielny układ ulic to przybliżał go do niej, to odrzucał daleko, prawie pod mury. Tak mu się przynajmniej zdawało; nie mógł niczego zobaczyć, wysokie ściany nie pozwalały na to. Jedynym przewodnikiem była mu własna intuicja.

Tej zaś nie miał nigdy w nadmiarze.

Syn Czarodziejki nie odziedziczył jej daru widzenia w ciemności.

Nawet teraz, odurzony narkotykiem sprowadzającym stany jasnowidzenia, szamotał się bezradnie w kamiennym labiryncie, nie mogąc dotrzeć do celu.

Były chwile, gdy zdawało mu się, że w umarłym mieście jest ktoś jeszcze prócz niego. Słyszał jakieś kroki... szelesty... Krzyczał wtedy, próbując wywabić z ukrycia nieznaną istotę, kimkolwiek była: człowiekiem, potworem, wężem, ale nikt nie odpowiadał na jego wołanie i żadna postać nie pokazywała się w załomach murów.

Na chwilę zapomniał o celu swojej wędrówki. I ta chwila wystarczyła, by szukając tej drugiej istoty w labiryncie, przestał szukać centrum i zaczął się zbliżać doń naprawdę.

Najpierw pojawił się jakiś czerwonawy poblask na ścianach, potem stał się już całkiem wyraźny i wreszcie Mordred wyszedł na ostatni, prosty odcinek korytarza... Czerwone światło było coraz bliżej...


Ale ta druga istota nie była złudzeniem.

Galahad po rozstaniu z Lancelotem błądził długo, aż trafił do miejsca, które mogło się wydawać ostatnim skrawkiem Pierwszej Ziemi, tej młodej jeszcze, kipiącej radością i szalonej z zachwytu dla własnych dziel.

Trawy tam były wyższe od człowieka, kołysały się miękko i pachniały świtem.

Spadająca gwiazda przecięła niebo. Galahad stanął u wrót labiryntu. A potem śmiało ruszył naprzód, by tam, w ciemnych trzewiach ziemi, odnaleźć swój skarb.

Nie przerażała go kręta i niepewna droga, gdyż nie przerażał go jej cel.

On także w pewnej chwili wyczuł obecność tego drugiego.

Jak mogło wyglądać ich spotkanie w tym najświętszym ze świętych miejsc? W samym sercu Mitu?

Oto zbliżają się do siebie, Syn Światła i Syn Ciemności...

Stop.


Ciemność nie ma synów. Ciemność jest bezpłodna, a cokolwiek jest, ze światła jest. Choćby to światło było tylko krótka iskrą, wywołaną uderzeniem miecza o skałę.

A więc inaczej: coincidentia oppositorum. Graal jest Okiem Balora, Oko Balora Graalem, Galahad i Mordred stają się jedną istotą o podwójnej naturze... Galdredem? Morhadem? Właśnie. Żyjemy w czasie i mówimy w czasie. Zawsze ktoś komuś musiałby ustąpić pierwszeństwa, jak tam, pod bramą Camelotu.

I oto mamy zalążek przyszłego konfliktu.

Dla manichejczyków: to będzie wieczna walka, która nie skończy się nigdy.

Dla satanistów: Mordred zabije Galahada, odnajdzie Oko i z jego pomocą będzie rządził Ziemią przez tysiąc lat.

Dla Amerykanów: reklama pepsi max.

Sęk w tym, że ci dwaj nie spotkali się w centrum labiryntu.

Mordred, oślepiony światłem, obijał się o ściany jak ćma i w końcu padł, tracąc przytomność. Nie dowiemy się nigdy, czego mógłby dotknąć, gdyby postąpił jeszcze kilka kroków dalej.

I czy była to ta sama rzecz, którą odnalazł Galahad.

Bo Galahad odnalazł Kielich.


Być może ta sama rzecz, widziana z dwóch różnych punktów widzenia, nie jest tą samą rzeczą.

Być może nie jest obojętne, którą bramą wchodzi się do labiryntu.

Być może nie jest obojętne, kto do niego wchodzi.

Nie wiemy.

Być może nigdy nie będziemy wiedzieć.

Tak czy inaczej, zawsze już jedni będą szukać Graala w sennej ciszy traw, a drudzy, zamroczeni lękiem i narkotykiem, widzieć będą swoje zbawienie w technice, która kiedyś, w końcu, da im władzę nad widzialnym światem.


Legenda mówi, że Galahad nie zaniósł Graala do Camelotu, lecz wywiózł Kielich do dalekiego Sarras, miasta na wschodzie. Dlaczego? Może po rozmowie z Lancelotem wiedział już, że w Camelocie nikt tak naprawdę nie czeka na to, co mógłby im ofiarować?

Inna wersja tej samej legendy mówi, że młody rycerz zmarł, dotknąwszy Kielicha, a na jego twarzy zagościła wówczas niebywała jasność, którą uniósł ze sobą w zaświaty.

My jednak chcemy wierzyć, że nie każde spotkanie z Bogiem musi się kończyć śmiercią człowieka.

A wiarę naszą wzmacnia fakt, że w trawiastym labiryncie, zwanym Murami Troi, w obecnym Holderness na wybrzeżu Humber, gdzie najprawdopodobniej rozgrywały się opisane przed chwilą wydarzenia, nigdy nie znaleziono zwłok syna Lancelota, wybrańca Świętego Graala, największego rycerza chrześcijańskiego świata.


Druidzi odeszli.

Mordred został sam. Sam na czele rozpuszczonej, wiecznie pijanej bandy, której z najwyższym trudem przychodzi odróżnić swoich od obcych. Na co jeszcze mógł liczyć?

Tylko na matkę.

- Pomóż mi - mówi bezradnie, jak dziecko. - Nie znalazłem Oka. Nie wiem, co dalej.

- Dalej? - Czarodziejka mruży oczy. - Dalej będziesz walczył, synu. Z Okiem czy bez. Do końca. Jak mężczyzna.

- Co ze mnie za mężczyzna, matko? Nigdy jeszcze nie miałem kobiety. Nie spłodziłem syna, nie zasadziłem mu drzewa życia. Nie mam nic, nawet przyjaciela, przed którym mógłbym otworzyć serce.

- Ja też nie.

- Matko, czy nie lepiej pojednać się z Arturem?

- Nie. I wiesz, dlaczego.

Nie tylko kompani Mordreda chleją na umór. Morgan le Fay także pije. Jej wściekła duma nie pozwoliła nigdy nazwać nikogo swoim przyjacielem. Teraz znalazła go w kielichu wina. Nie jednym. Ma teraz tylu przyjaciół, ilu zechce. Spełnia ich po kolei. Do dna. Do wymiotów.

Jak król Marek, kiedy wysłał na śmierć swoją jedyną miłość.

W tej samej komnacie.Tak samo pustej i wciąż jeszcze otulającej każdy dźwięk nieprzyjemnym pogłosem wieczności.

Cicho, dziecinko, cicho, cicho...

Stara Beth głaszcze ją po włosach, jej chude palce drżą nieznacznie... Cicho... A może to nie Beth, może to Artur w pierwszych dniach ich miłości... Ręce spotykają się nad gasnącym ogniem, wiatr unosi białe, lekkie płatki popiołu... jak śnieg... jak płatki jabłoni w majowym sadzie... Mały Mordred wyciąga rączki, szuka jej objęć...

Duży Mordred wychodzi z komnaty.

Morgan płacze. Płacze jak kiedyś, na jałowych wzgórzach, zanim z jej smutku utkała się cudowna dolina, Val Sanz Retor.

A potem podnosi głowę i patrzy w lustro z polerowanego brązu, to samo, które towarzyszyło jej podczas tych wszystkich pijanych dni, nocy, świtów i poranków. Ale ono stało się nagle jej wrogiem. Pokazuje zmęczoną, obrzękłą twarz, bruzdy na czole i pasma siwizny we włosach.

Kielich, ciśnięty z całą mocą, nie może rozbić lustra, ale zniekształca jego powierzchnię, czyniąc jej odbicie maską diabła.

Zobaczyć Kielich, to jakby diabła wyzwać na pojedynek...


- Wygrałaś, Morgan le Fay.

- Jeszcze nie.

- Nie bądź drobiazgowa. To już tylko kwestia czasu.

- Ta bitwa jeszcze się nie rozegrała. Nie wiadomo, kto będzie zwycięzcą.

- Ty, Morgan le Fay. Ty i tylko ty.

- A jeśli Artur pokona Mordreda?

- To wyjdzie z tej walki osłabiony, samotny i z nieuleczalną raną w sercu. Taką samą jak ta, którą mu kiedyś zadałaś rękami nieszczęsnego Onslaka. Co mówię! Po stokroć, po tysiąckroć gorszą. Nie uleczy jej nigdy, możesz być pewna.

- Jestem pewna.

- Świętuj, więc swoje zwycięstwo. Gdzie girlandy, wieńce, bramy triumfalne? Nie widać tłumów pod Tintagelem i nikt jakoś nie szykuje się na powitanie nowej władczyni...

- Nikt nie mówił, że pragnę owacji tłumów.

- Na początku byłaś Niedostępną Czarną Wojowniczką. Potem Panią Dobrej Śmierci. Śpiewali o tobie piosenki...

- A teraz zaśpiewają tak, jak ja im zatańczę. Jak w tamtej zaklętej wiosce.

- I wielu Lancelotów poczuje dreszcz mistycznego pożądania, początek wszelkiego szaleństwa.

- Jestem już starą kobietą. Nie pragnę pożądania.

- Nie pragniesz także miłości. Nawet miłości własnego syna. Jesteś już ponad wszystkim, co ziemskie i nawet ponad tym, co boskie. Nikt z ludzi śmiertelnych nie wzbił się jeszcze tak wysoko. Składam ci hołd, Czarodziejko... wygrałaś...


Morgan le Fay miała iście piekielne szczęście albo też wyjątkowo niecierpliwego diabła, który swoje „wygrałaś” wypowiedział, zanim wszystko się rozegrało; większość z nas słyszy te słowa po, a nie przed faktem.

I wtedy jest już naprawdę tylko płacz, zgrzytanie zębów i ciemności zewnętrzne, w których nie można odnaleźć celu ani kierunku, a wszelka światłość jest tylko wspomnieniem o czymś, czego już nigdy, nigdy nie będzie nam dane zobaczyć.


- Wody!

Lodowate strumienie spływają po jej ciele i zdają się nawet wlewać do środka, wielki wodospad płynie od głowy do stóp, wypłukując wszelki brud z mózgu i serca Czarodziejki, przywracając jej jasność umysłu.

Stary Merlin miał rację, mówi sobie w duchu, myślałam tyłkiem, a reszty dopełniała duma i pragnienie władzy, i ta obłędna wizja ziemskiego raju, budowanego na wzór dawnych królestw...

Tak jakby one znały tajemnicę szczęścia...

Może i znały. Ale ich szczęście nie może już być naszym. Nie jesteśmy dawnymi mieszkańcami Ys, świat się zmienił i my także, czy nam się to podoba, czy nie. Nie jestem boginią wojny ani Wieczną Kapłanką, jestem kobietą...

Trzeba zakończyć to szaleństwo, powstrzymać Mordreda, nie dopuścić do tej strasznej walki ojca z synem.

Morgan le Fay wzywa swoją magiczną łódź. Tyle, że jest już za późno.


Nikt nie wie, gdzie rozegrała się ta bitwa. Kronikarz Gildas, urodzony w roku bitwy pod Mount Badon, a więc poniekąd rówieśnik Arturowego królestwa, w swoich „Annales Cambriae” pod datą 537 daje tylko krótką wzmiankę: The Battle of Camlann, in which Arthur and Merdraut fell. Zniekształcona, czy też może właśnie oryginalna pisownia imienia Mordreda nasuwa podejrzenie, że i nazwa miejsca, Camlann, mogła się do tej pory zmienić nie do rozpoznania.

Legenda mówi nie o Camlann, lecz o wzgórzach Barham, ponurych nadmorskich wrzosowiskach w północnej Walii.

A może jednak Camlann. Nowsze badania wykazują, że to bardzo blisko Tintagelu.

Tu czy tam, bez znaczenia. Żadne miejsce nie czyni tej sprawy ani o włos lepszą.


Barham, przedśmiertny charkot. Camlann, jak skowyt psa.


Rycerstwo Artura było w rozsypce. Niewielu wróciło ze świętej podróży, a i ci, co wrócili, naznaczeni byli piętnem klęski i bardziej skłonni zaszyć się w swoich domostwach, niż jak dawniej wyruszać w pole. Gdy więc doszło do wojny, zaledwie garstka została przy królu. Ale ta garstka wyruszyła na spotkanie Mordreda z całą determinacją, woląc znaleźć honorową śmierć w walce, niż dobrowolnie uznać roszczenia uzurpatora.

Niebawem obie armie spotkały się.

Wojsko Mordreda miało liczebną przewagę. Tym bardziej więc zaskoczyła wszystkich propozycja pokoju, którą przynieśli jego posłańcy.

Kay i Gawain, nic nie wiedząc o porażce, jakiej syn Czarodziejki doznał w Murach Troi, nie mogli w żaden sposób uwierzyć w szczerość jego intencji. Wietrzyli podstęp.

- Będziemy w gotowości - powiedzieli. - Gdy tylko dobędziesz miecza, panie, my uczynimy to samo.

Ojciec i syn mieli się spotkać w dolinie, z dala od swoich ludzi, którzy jednak, rozlokowani na dwóch wzgórzach, mogli z pewnej odległości obserwować ich poczynania.

Mordred, wbrew temu, co sądziła jego matka, wcale nie wiedział, dlaczego. A przynajmniej nie był o tym całkowicie przekonany. Dlatego wolałby raczej ukorzyć się przed ojcem i przyjąć propozycję sukcesji tronu dopiero po jego śmierci.

Artur był skłonny puścić w niepamięć cały ten nieszczęsny bunt, uznać syna i uczynić go swoim następcą. Kto więc zawinił?

Wąż.

Wyskoczył jak spod ziemi, nieomal pod nogami Mordreda.

Może gdyby syn Czarodziejki pokonał go wtedy, pod bramą labiryntu...

Ale to był odruch. Dobył miecza i jednym krótkim ciosem pozbawił gadzinę jej żelaznego łba. Zimne oczy bez powiek spojrzały na niego szyderczo, zanim zasnuły się mgłą.

Obie armie uznały błysk miecza za sygnał do ataku. Ruszyły na siebie ze szczękiem żelastwa i w bitewnym tumulcie nie sposób już było nikomu niczego wytłumaczyć. Artur patrzył z rozpaczą, jak po kolei giną jego ostatni rycerze... Kay... Gawain...

Ogarnęło go szaleństwo.

Rzucił się na Mordreda, sprawcę nieszczęścia. I walczył z nim na śmierć i życie, a raczej tylko na śmierć, gdyż po tym, co się stało, dalsze życie i tak nie miałoby sensu. Walka trwała długo i obaj krwawili z niezliczonych ran, gdy wreszcie Arturowi udało się zadać ostatni, decydujący cios. Mordred upadł i nie podniósł się więcej.

Artur został sam na tym straszliwym pobojowisku i wtedy poczuł, że i jego opuszczają siły. Jego miecz, wierny Ekskalibur, spływał czerwienią. Trzeba go oczyścić - pomyślał. - To już koniec. Trzeba oczyścić miecz. Trzeba oczyścić miecz.

Chichocząc jak obłąkany, dowlókł się na skraj nadmorskiego urwiska i wtedy dopiero stracił przytomność. Cudowny miecz wyśliznął mu się z dłoni i kilkakrotnie jeszcze zabłysnął, odbijając się od skał, zanim pogrążył się w głębinie, gdzie migotał jak światło morskiej komety, nim na zawsze pochłonął go mrok.


- ...ale nie umrzesz, Arturze. Nie umrzesz. Ci, których kochamy, nie umierają przecież nigdy, a ja cię kocham - szeptała Czarodziejka, tuląc do piersi jego głowę. - Byłeś promykiem światła w moim życiu, byłeś wszystkim, co dobre, reszta się nie liczy. Niech diabli wezmą wszystkie ziemskie raje. To nie dla ludzi, Arturze... Nie dla takich jak my. Ale gdzieś przecież musi być miejsce, gdzie znów będziemy młodzi i niewinni, a nasza miłość nie wyda zatrutych owoców. Mordred nie żyje, gdyż wszystko, co z nas zrodzone, musi umrzeć na tej ziemi. Może tak właśnie musiało się to potoczyć, aby nie powstało szczęśliwe królestwo i aby ci, co przyjdą po nas, także mogli przeżyć swój los i wszystkie jego zawikłania. Twoja krew, synku, będzie niepokojem ziemi, jej wyrzutem sumienia w drodze do doskonałości. Ten niepokój będzie tworzył wciąż nowe idee i formy, nie pozwalając jej nigdy zastygnąć w bezruchu. I życie znowu zakwitnie na grobach tych, którzy odeszli.

Do kogo to mówi? Do Mordreda? Do Artura? Do siebie? Do przyszłych twórców katedr, banków, teatrów i krematoriów?

- Ale ty nie umrzesz, Arturze - powtarza jak zaklęcie, swoje ostatnie zaklęcie na tej ziemi i zarazem pierwsze, które będzie trwać przez wieki, niczym ten jeden poemat, którego Merlin nigdy nie napisał i który nigdy nie zostanie zapomniany. - Nie umrzesz. Bogowie stworzyli nas dla siebie, uczynili bratem i siostrą, jednością w dwóch osobach i niechże się wreszcie spełni nasze przeznaczenie; płyniesz do raju, Arturze, gdziekolwiek to jest, na tym czy na tamtym świecie, czy też może na ich płynnej, migotliwej granicy, gdzie wszystkie rzeczy, oddzielone już od Pierwszego Światła, zachowują w sobie jeszcze jego blask. Taki jest Avalon, Wyspa Jabłoni, i tam właśnie płyniemy, dwie połówki jabłka, jak by powiedział ten dawny filozof, o którym mówił Merlin. W jabłkach jest smak raju, wszyscy to wiedzą, nawet chrześcijanie... Ale wbrew temu, co myślą, nie ma w nich grzechu. Będziemy więc trwać w tej czułości, jaka już teraz zaciera granice między mną i tobą, tym, co męskie i tym, co kobiece, tym, co na zewnątrz i tym, co w środku. A jeśli przyjdzie kiedyś taki czas, wrócimy na ziemię i jeśli zechcesz, znów skrzyżujemy miecze, ty będziesz światłem, ja ciemnością, ty słońcem, ja księżycem, który zwodzi i sprowadza lunatyczne sny. To, co w niebie jest miłością, bywa walką na ziemi. Dlaczego? Nie wiem. Nie wiem nawet, czy na pewno tak jest. Nie ja urządzałam ten świat, nie ja pisałam księgę swoich i twoich losów. Może byłyby szczęśliwsze. Nie wiem, nie wiem. Kocham cię, Arturze. I to nie Avalon powróci do świata. Świat zbliży się do Avalonu. Nie wiem, kiedy. Może dopiero u końca czasów. Ale nasze imiona zawsze już będą razem, gdyż to ja nadałam twojej historii ten mroczny rys, który uczyni ją nieśmiertelną. Dałam ci smutek i rozdarcie, ale beze mnie byłbyś tylko wielkim władcą małego skrawka ziemi... Zapomnianym, jak wielu. Daję ci teraz inne królestwo, Arturze. Królestwo wyobraźni. Królestwo nadziei. Wszystko, co w człowieku niepokorne, a więc prawdziwe, będzie teraz zwracać się ku tobie i z ciebie czerpać siły... A także ze mnie. Będziemy tajemną zmorą silnych, sytych i zadowolonych; pociechą rozdartych, nadzieją wydziedziczonych i sekretnym znakiem tych, którzy nie wierzą w odwieczną wrogość nieba i ziemi, ducha i materii i którym nie wystarcza obietnica wiecznego szczęścia po śmierci. Bo my, Arturze, nie jesteśmy potrzebni światu, ale tym, którzy nie mają już żadnej nadziei.

Oderwała się na chwilę od jego bladej, chłodnej, spotniałej twarzy i spojrzała w dal, gdzie na horyzoncie majaczyła już senna, spowita mgłami, pachnąca wiosennym sadem, tajemnicza i piękna wyspa Avalon.


I tak się kończy ta historia, która być może nigdy się naprawdę nie skończy.

Jej pierwsze wersje zawdzięczamy osobnikom wielce podejrzanym, jak niejaki Bledri, zwykły zdrajca, wysługujący się normańskim najeźdźcom i zabawiający ich przy stole tymi barwnymi opowieściami.

Później poetom związanym z katarską herezją i zakonem templariuszy, także oskarżanym o wszelkie możliwe odstępstwa od wiary. Obok słynnego Chrétiena de Troyes mamy tu jeszcze Wolframa von Eschenbacha oraz pewnego anonimowego twórcę, który w poemacie „Perlesvaus” najodważniej przemyca pewne nieortodoksyjne wątki, najprawdopodobniej gnostyckiego pochodzenia.

Na tej liście nie może też zabraknąć prekursorów postmodernizmu, a ściślej mówiąc, mistyfikacji literackiej, jak Geoffrey of Monmouth i jego przyjaciel, kanonik Wace. Wymieniali oni między sobą listy na temat jakowychś prastarych ksiąg, w których zawarta była historia Artura i jego rycerzy; księgi te, z poczuciem taktu właściwym wszystkim niewygodnym dokumentom, zaginęły natychmiast po przepisaniu ich przez Geoffreya...

Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że Kościół także nie próżnował i robił wszystko, by nadać legendzie bardziej ortodoksyjny charakter. W ten sposób powstały dzieła takich pisarzy, jak Thomas Malory i Robert de Boron, a także cały zbiór arturiańskiej „Wulgaty”.

W nowszych czasach sprawą zajęły się kobiety, a pierwsza z nich to noblistka, pani Sigrid Undset.

Potem była Marion Zimmer Bradley, która jako pierwsza odważyła się również swoją główną bohaterką uczynić kobietę, Morgan le Fay, zwaną u niej Morgianą.

W tym miejscu należy się Czytelnikowi parę słów wyjaśnienia.

Kiedy piętnaście lat temu powstawał pomysł i pierwsze szkice niniejszej książki, „Mgły Avalonu” nie były jeszcze dostępne na polskim rynku. Szczerze mówiąc, chyba nawet niewiele osób wiedziało, że gdzieś za oceanem rodzi się właśnie ta przepiękna książka. Ja w każdym razie do tych szczęśliwców nie należałam i w błogiej nieświadomości tworzyłam własną wersję mitu na podstawie takiej literatury, jaka była wówczas dostępna w bibliotekach. A z tej nie wynikało nawet, że Mordred był synem Artura i Czarodziejki. Macierzyństwo przypisywano Margisie (Margause) albo jakimś innym siostrom Artura, powołanym do życia tylko na ten jeden moment i nie odgrywającym już potem większej roli w legendzie. To wszystko nie trzymało się kupy, była w tym jakaś zagadka; zaczęłam wietrzyć (może wpływ ówczesnej komuny...) jakieś cenzorskie zabiegi albo przynajmniej przekłamania tego rodzaju, jakie się rodzą zawsze podczas zabawy w „głuchy telefon”. Podjęłam iście karkołomną, jak mi się wówczas wydawało, próbę poskładania tej historii, i to na trzech płaszczyznach jednocześnie: historii, legendy i religii. Nie mogłam wiedzieć, że moja wizja jest w tak wielu punktach zbieżna z wizją Marion Bradley. Kiedy „Mgły Avalonu” zostały u nas wydane i mogłam już odkryć te podobieństwa, zarzuciłam swoją pracę na kilka lat i zajęłam się czym innym. W końcu jednak doszłam do wniosku, że prócz podobieństw są i różnice, i to na tyle znaczące, że i moja wersja może zyskać prawo obywatelstwa w przebogatej literaturze arturiańskiej.

Ze współczesnych autorów trzeba tu jeszcze wymienić Persie Wooley, Parke’a Godwina, a przede wszystkim notorycznego prześmiewcę Roberta Nye’a. Sama kwiczałam ze śmiechu nad jego „Berlinem”, choć po lekturze został mi jednak pewien niesmak. Jakoś nie mogę uwierzyć, że każdy człowiek jest jak Marchołt „gruby a sprośny”, a jego miłość aż tak plugawa. To nie tak, panie Robercie... Ale poczucie humoru, trzeba przyznać, to pan ma.


Nieliterackie postscriptum do legendy Artura dopisywali angielscy rabusie, którzy, nie potrafiąc wytłumaczyć, w jaki sposób znaleźli się w posiadaniu licznych kosztowności, twierdzili, że dostali je bezpośrednio od niego. Król wraz ze swymi rycerzami miał rzekomo spoczywać we wnętrzu jednego z walijskich wzgórz. Niestety, wzgórza tego nikt jakoś nie potrafił wskazać.

Nie udało się to nawet szczerym brytyjskim patriotom, którzy, wierni legendzie, szukali królewskiego miecza i rogu. Głos tego rogu miał obudzić naród, miecz zapewnić mu zwycięstwo w walce z saksońskim, a później normańskim najeźdźcą. Cóż, oni także nie mieli nawet tego wątpliwego szczęścia, jakie stało się udziałem naszego poczciwego Jaśka z „Wesela”. Żaden z nich ani przez chwilę nie trzymał w rękach tych magicznych przedmiotów. Polityczna wolność w tamtym czasie była mrzonką i jedyne, co pozostało, to wolność marzenia.

I groby.

Ciała Artura nigdy nie odnaleziono.

Na tej jakże wątłej przesłance całe pokolenia Brytów budowały swoją obłędną, coraz bardziej absurdalną wiarę w jego powrót. Jeszcze w czasach normańskiego najazdu krążyła po kraju piosenka:


Ovrana grób jest pod Camlann

po wielkiej rzezi.

Grób Bedivera w Alt Tryvan,

tamże grób Marcha i grób Gwynthura,

i grób Gawaina o czerwonym mieczu -

- nikt tylko nie wie, gdzie grób Artura.


Było w tej pieśni wyzwanie i była groźba. Niedwuznacznie przypominała okupantom, że prawowity władca tej ziemi może się w każdej chwili obudzić z wiekowego snu i znowu sięgnąć po swoją koronę. Ale od czegóż archeologia i sny?

Za czasów Henryka II, potomka Wilhelma Zdobywcy, w starym klasztorze Glastonbury aż kilku mnichów naraz nawiedził ten sam sen, mówiący o tym, że miejsce ostatniego spoczynku Artura odnajdą tutaj, na klasztornym podwórcu. Braciszkowie raźno wzięli się do łopat i niebawem odkopali resztki dwóch starych kamiennych piramid, a między nimi trumnę, w której leżały dwa szkielety: męski i kobiecy. Długie, złote włosy owej damy jeszcze trzymały się czaszki... Obok trumny stał kamienny krzyż, a na nim napis, którego, rzecz godna uwagi, nikt nie zdołał zapamiętać w dokładnym brzmieniu. Obiegowa łacińska wersja głosi: Hic iacet Arthurus, rex quondam, rexque futurus - Tu leży Artur, król, który był, król, który będzie.

Leland, który widział grób prawie trzysta lat później, za panowania Henryka VIII, podaje: Tu leży król Artur na wyspie Avalon. Usher niedługo po nim cytuje: Artur, król całej Brytanii. Giraldus zaś, imiennik owego Giraldusa, który swoją niefortunną katechizacją uczynił z Anny wieczną pogankę, pisze: Tu leży król Artur wraz z Ginewrą, swoją drugą żoną, na wyspie Avalon.

Sprawdzić tego już nie sposób, ani tym bardziej ustalić, czyje zwłoki zostały naprawdę odnalezione w Glastonbury; ta część klasztoru doszczętnie spłonęła, niczym owe tajemnicze księgi Geoffreya z Monmouth. Widać przeznaczeniem tej historii jest utonąć w niejasnościach, jakimi karmi się każda wiara.

A jeśli cały ten grób był jedną wielką cyniczną mistyfikacją? To i tak cały trud poszedł na marne. U samych stóp klasztoru żyli ludzie, którzy nic o tym nie wiedzieli i nie chcieli wiedzieć.

Wiedzieli za to o innym grobie.

Jest w Ercing taka przedziwna mogiła, której nikomu jeszcze nie udało się zmierzyć. Bez względu na dokładność człowieka i przyrządów mierniczych wynik, jaki otrzymują poszczególni badacze, za każdym razem jest inny. Zupełnie jak z tym napisem na krzyżu w Glastonbury...

W grobie tym pochowany został Mordred pod swoim historycznym imieniem Anira.

Mówimy: pochowany został, nie: spoczywa. Ten człowiek nie zaznał łaski odpoczynku. Jak powiedziała Morgan le Fay, jego krew stała się niepokojem ziemi. I tak już będzie aż do dnia, gdy to, co skłócone, poda sobie ręce ponad przepaścią urazy, diabeł zostanie zbawiony i nasza ziemia zbliży się do brzegów Avalonu.

Kiedy Artur wróci do nas albo też my wrócimy do niego.

Ludzie w to wierzą.

Jakoś niedługo po odkryciu grobu w Glastonbury zdarzyło się, że przybyli na wyspy francuscy duchowni z cudownym obrazem Madonny, słynnym z licznych uzdrowień. Przed uroczystym nabożeństwem zarządzono wspólne czuwanie w kościele. Modlitwa modlitwą, pieśń pieśnią, ale noc jest długa i ludzie w końcu wdali się w zwykłe rozmówki. Ktoś powiedział o niedawnym odkryciu w klasztorze, ktoś mu zaprzeczył, a jeden z Francuzów zwyczajnie wyśmiał wiarę wyspiarzy w powrót ich ukochanego króla. I wtedy stało się coś, w co do dziś trudno uwierzyć: cały ten tłum kalek, chorych, starców i nędzarzy rzucił się z furią na Francuzów i chyba rozszarpałby ich na strzępy, gdyby nie interwencja miejscowego zakonnika.

Poważywszy się na rzecz tak niesłychaną, zaprzepaścili za jednym zamachem swoją szansę uzdrowienia, bezpieczeństwo od kary doczesnej i zbawienie wieczne.

Boże, daj nam wszystkim tyle miłości nie liczącej się z kosztami.

Ci, którzy potrafią tak kochać, spotkają się na wyspie Avalon.


* * *


Wolę tych co błądzili

lunatyków Róży i Graala

jasnych jak błysk miecza o świcie Ciemnych

jak krew na wzgórzach

Gdzie tylko kamień wiatr i mgła

Ich śmierć opłakał deszcz, ale może też wierzyć że zabrały ich kobiety o smutnych oczach

I ocean im śpiewa swoje długie pieśni ich miłość była jak płonąca rzeka

kobiety miały miękkość lisów

A starcy tańcząc odmierzali czas


- Co to jest czas? Jak chmury przed burzą

- A miejsce? Gdzie błyszczy dwoje oczu na bagnach we mgle

- Jak tam dojść? Ścieżką potworów

- Jak wrócić? Śpiewając@

jaskier i głóg w dolinie

ślad strzały na pniu

dzika róża pod bramą Camelot

Gdzie blask witraży?

Ognie czarownic?

Śmiertelna purpura królów?

W kaplicach już na zawsze chłód

i umilkł Głos, gdyż nie było nikogo, kto by płakał.

Gdzie oni są?

Gdzie ich wrogowie?

Miecz wrzucono do morza, umarły róże i topole,

kto powie: stało się

gdy wokół tylko kamień wiatr i mgła.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
polska SF Prawdziwa historia bitwy o Różę
Reynolds Alastair Prawdziwa historia
Czarny sakrament Prawdziwe historie opętań i egzorcyzmu
Prawdziwa! Historia sztuki
Bajka o rosyjskiej prawdziwej historii
kto zna Prawdziwa Historie ten nie ma zludzen co do naszej Przyszlosci
Kowal Prawdziwa historia (11)
Kowal Prawdziwa historia (40)
Kowal Prawdziwa historia (93)
Kowal Prawdziwa historia (43)
Kowal Prawdziwa historia (31)
Kowal Prawdziwa historia (68)
Kowal Prawdziwa historia (60)
Kowal Prawdziwa historia (90)
01Kowal Prawdziwa historia
Kowal Prawdziwa historia (32)
Kowal Prawdziwa historia (73)

więcej podobnych podstron