czasie, gdy ja składałem nogę do kupy, Henryk Apostel razem ze swoją kadrą przegrywał eliminacje do kolejnej wielkiej imprezy. Jak zawsze - jeśli o W stawkę, to bez Polaków, jeśli dobry trener, to bez wyników. W Polsce trwał sąd nad Romkiem Koseckim. Tak, jakby nie wszyscy mogli zrozumieć, iż nie zawsze świeci słońce i nie zawsze w życiu podejmuje się same dobre decyzje. Roman i tak w swojej karierze był niemal zawsze na szczycie. Gdy inni zawodzili, on grał. Gdy inni nie mieli już ani sił, ani chęci biegać, on krzyczał: "Dalej!". Z drugiej strony, to normalne, iż czym wyżej zawiesisz sobie poprzeczkę, tym bardziej bolesny jest upadek przy nieudanej próbie przeskoczenia. Roman zawsze tę poprzeczkę miał bardzo wysoko. Trochę mi go było żal, ale z drugiej strony - kto by się przejmował. Popiszą, pomarudzą, a co w życiu zrobiłeś na boisku, to twoje.
Czasami pojawiają się głosy, że w kadrze nie powinni grać "źli chłopcy", ludzie zbyt nieprzewidywalni, choćby tacy Koseccy z meczu ze Słowacją. Nieprawda. Kadra nie jest klasztorem. Nie jest miejscem dla ludzi, którzy dzień w dzień będą całować narodową flagę i ze łzami wzruszenia patrzeć na orła w koronie. Nie trzeba chodzić do kościoła i oddawać hołdu sztandarom. Trzeba tylko dobrze grać w piłkę. Mieścić się wśród jedenastu najlepiej kopiących spośród czterdziestu milionów rodaków. Trzeba być gościem z jajami. Roman nim był. Ja też nim byłem.
Z "Kosą" w Hiszpanii spotkaliśmy się kilka razy, ale raczej od święta. Do Madrytu miałem sześćset kilometrów, a przy codziennych treningach i przede wszystkim braku samochodu była to odległość niemożliwa do pokonania. Zdążyłem jednak zrobić sobie z nim zdjęcie jeszcze w moim pierwszym sezonie w Hiszpanii - ja w koszulce Betisu, on w koszulce Atletico. Niestety, gdy kilka lat później przeprowadzałem się z Hiszpanii do Polski, firma przewozowa zgubiła... sześćdziesiąt pudeł z prywatnymi rzeczami. Dotarły meble i inne duperele, ale zginęły rodzinne fotografie, pamiątkowe koszulki z różnych klubów i kadry, puchary i odznaczenia. Jeśli ktoś będzie jechał z Polski do Hiszpanii, mam prośbę - niech rozgląda się w czasie drogi. Kto wie, może gdzieś tam, na poboczu, zwróci jego uwagę jakiś szary, pewnie już zabrudzony kontener. Tak, niby profesjonalne firmy przewozowe potrafią zgubić kontener prywatnych rzeczy. I jak im teraz wytłumaczyć, że koszulka z ważnego meczu w kadrze ma dla ciebie inną wartość niż koszulka tej samej firmy w sklepie? A dla mnie ten zgubiony kontener miał wartość słynnej zaginionej Bursztynowej Komnaty. Nawet rozmiar podobny.
Pamiętam, jak z Romkiem spotkaliśmy się przed meczem Polska - Słowacja. Zgrupowanie zaczynało się w niedzielę, a my byliśmy w Warszawie już w sobotę rano. Uznaliśmy, że zjemy sobie obiadek na starówce. Zamówiliśmy prosiaka, winko. No to co robimy? Przejedziemy się rykszą!
Ludzie szybko nas poznali, więc na ulicach Warszawy, jadąc takim niecodziennym pojazdem, wzbudzaliśmy spore zainteresowanie. - Wiesz co, Kowal, podoba mi się to.
- Mistrzu, zatrzymaj się na chwilę - zagadał pedałującego "Kosa". - Ty, a za ile do Buku?
Miał chłopak fantazję, zawsze trudno go było przebić. W dodatku miał tę zaletę, że potrafił żartować do czasu, a gdy przyszedł właściwy moment - wyłożyć kawę na ławę. W rozmowach z prezesami czy trenerami nie było twardszego! Jako piłkarz Galatasaray wykazał się nie lada charakterem, rzucając pieniędzmi w trybuny - w proteście, iż klub wypłaca mu inną kasę, niż obiecał. W takim razie nie chciał żadnej. Myślę, że nawet ja - ze swoim dość sporym temperamentem - miałbym obawy przed takim ruchem. A on stał przy linii bocznej i rzucał banknoty kibicom.
Podoba mi się też to, co Roman robi teraz, ucząc dzieci gry w piłkę. Może kiedyś też do niego dołączę? Może zapiszę się do tej jego szkółki jako trener? Gdy teraz o tym myślę, to chyba najrozsądniejsze. A już na pewno rozsądniejsze niż papranie się w tym "wielkim" futbolu do końca życia.