Sytuacja
kadrowa w Legii w sezonie 1991/92 była nieciekawa. No, ale przecież
nie będziemy pić do lusterka z rozpaczy. Stwierdziliśmy, że
zorganizujemy małą imprezkę nad wodą. Taką integracyjną, z
rodzinami, z grillem. Pojechaliśmy nad Świder. Troszkę się wypiło
i od razu padło hasło: - Gramy w piłkę!
Bierzemy
piłeczkę i idziemy na piaszczysty brzeg. Każdy boso, niczym w
Brazylii. Najpierw ustawiamy jakiegoś prostego "dziadka",
kopiemy sobie w kółko, potem mały meczyk. Andrzej Łatka, jeden z
niewielu nie-ogórków w klubie, wziął zamach. Szykował się
niezły strzał, jak na Camp Nou z połowy boiska! Patrzę na nogę
Łatki, na piłkę, na nogę, na piłkę. Nagle "trach", a
piłka stoi w miejscu. - Kurwa!!! Ja pierdolę, urwało mi nogę! -
krzyczy Andrzej. Bosa stopa trafiła centralnie w twardy korzeń. My
wszyscy w śmiech i na ziemię. Po dziesięciu sekundach śmiech
przeszedł, a ten wciąż wrzeszczy. Tak patrzę... - Kurwa, ja
pierdolę, urwało mu nogę! - pomyślałem. Aż tak źle nie było,
ale stopa mu spuchła tragicznie. No ładnie, pojechali chłopcy nad
wodę, a tu kontuzja! Oddaliśmy piłkę dzieciom, to nie był nasz
dzień - a raczej nasz sezon - do uprawiania sportu. Trenerowi Łatka
powiedział, że kopnął w łóżko, gdy z synem grał w piłkę i z
tego względu przez jakiś czas nie będzie można na niego liczyć.
Lekarz się dziwił - tak przywalić w łóżko? "Łata" to
był super gość, dusza towarzystwa. Lubił innych wypuszczać. -
Młody, prezes ma dla ciebie kasę. Czeka na ciebie w gabinecie i to
natychmiast! - mówił. No to młody prosto z boiska pakował się
prezesowi do pokoju i słyszał tylko: - A ty czego?!
I
tak nie mieliśmy kim grać, a tu kontuzja... Jak tu się dziwić, że
do końca walczyliśmy o utrzymanie w lidze? Wszystko miało się
wyjaśnić w przedostatniej kolejce, w Lublinie. Motor też walczył
o życie. Kto przegra, ten spada. Była ewentualność, że także
remis daje utrzymanie, lecz wtedy nie można było przegrać w
ostatniej kolejce u siebie z ŁKS. A ŁKS to była wtedy mocna
drużyna. Wiedzieliśmy, że jest spółdzielnia, cała Polska chce
spuścić Legię. W dodatku z Łodzi przyszły wiadomości, iż w
ostatniej kolejce ŁKS gra na całego. Wprawdzie z tego klubu miał
do nas przyjść po sezonie Julek Kruszankin, ale wiadomo, że Julek
nie decydował o tym, jak zagra drużyna, co zrobi. Mieliśmy wieści,
że na pewno się nie podłoży. Nie ma wyboru, trzeba wygrać z
Motorem.
Przez
cały tydzień Andrzej Łatka i Zbyszek Robakiewicz rozmawiali z
Leszkiem Piszem, który był na zsyłce w Lublinie. Leszek nawet nie
chciał do nas przyjechać dzień przed meczem do hotelu, żeby tylko
nie padły na niego żadne podejrzenia. Zresztą, w meczu z nami nie
wystąpił. Miał lekką kontuzję, a że za dwa tygodnie miał
wracać do Legii, to uznał, że lepiej będzie, jeśli nie zagra.
Tracił na tym kasę, bo w Motorze miał prywatnego sponsora - pięć
milionów złotych za każdy mecz. Jednak my się cieszyliśmy. W
końcu Pisz był zdecydowanie najlepszy z całego Motoru, co tydzień
miał miejsce w jedenastce kolejki.
Niemniej
i tak pewni swego nie byliśmy. Widziałem w oczach starszych
zawodników, że są... przerażeni. Staliśmy na krawędzi.
Wystarczył jeden wypadek losowy - podmuch wiatru, obsunięcie ziemi
- i bylibyśmy w drugiej lidze. - Nie możemy być pierwszymi
baranami, którzy spuszczą Legię z ligi po wojnie - stwierdził
Czykier. Wszyscy wiedzieli - nie możemy być, ale... możemy. Już
prawie nimi byliśmy. Klęska wisiała w powietrzu.