Pierwszy raz w życiu coś takiego widziałem. Jedenastu chłopa zapomniało, jak się gra w piłkę - w tym ja. Trenowaliśmy normalnie, mieliśmy zgrupowania i każdy wiedział, że nie można niczego zaniedbać, bo czeka nas mecz o mistrzostwo Polski. Znów ten jedyny, decydujący. Ostatnia kolejka sezonu. Górnik przyjeżdża do Warszawy. Jeśli będzie remis, mistrz zostaje w stolicy...
Ciążyła na nas ogromna presja - gdyby stadion mógł pomieścić tego dnia 60 tysięcy ludzi, to by zapełnił się w komplecie. Kibice wisieli na jupiterach, pobliskich drzewach, przy płotach widziało się twarz obok twarzy. I my - panowie sytuacji. Tylko od nas zależy, czy będą cieszyli się ci, którzy nas kochają, czy też ci, którzy na co dzień nazywają nas pedałami. Do tego PZPN. Przecież musimy udowodnić tym złodziejom, że rok wcześniej zadarli z najlepszą polską drużyną. Każdy z nas wiedział - oto nadszedł moment, w którym wszystko, co było za nami, już się nie liczy. Moment, w którym poprzednie remisy stawały się porażkami, a porażki prawdziwymi wrzodami. Jest tylko 90 minut - być albo nie być. Prawda, że to niesprawiedliwe? Harowaliśmy cały rok, cały pieprzony rok! Gdybyśmy startowali bez minus trzech punktów, już bylibyśmy mistrzem. A teraz udowadniaj znowu, że jesteś najlepszy. Udowadniaj! Już udowodniłeś? Trudno, udowadniaj do skutku, aż misiowie z centrali powiedzą: - Starczy.
- Będzie dobrze? - pytaliśmy się nawzajem. - Będzie - odpowiadano. A po chwili ten, który odpowiadał, zadawał to samo pytanie. Stres. Na mnie największe wrażenie zrobiło pierwsze wyjście na boisko. To meczu były jeszcze chyba ponad dwie godziny. Chcieliśmy się po prostu przejść, przespacerować po murawie. Wyszliśmy z tunelu i szok. Stadion pełny. Ludzie wstali z miejsc i zaczęli bić brawo. Skandowano moje nazwisko. - Rany boskie. Ilu tu może być kibiców? Dwadzieścia pięć tysięcy? Więcej? Rany... Musimy wygrać - pomyślałem, mając żołądek w gardle. Każdy z nas się bał, że ten jeden raz w życiu zawiedzie i będzie na niego. Mimo wszystko przed spotkaniem nie przeczuwałem, że coś będzie nie tak. Krzyknęliśmy jak zawsze, że jeden za wszystkich, wszyscy za jednego i wyszliśmy na boisko. To w końcu Górnik miał problem. To Górnik musiał wygrać mecz. Dopiero co dostał przy Łazienkowskiej 5:2...
Gdy zaczął się mecz, wnet wyszło na jaw, że jeśli ktoś ma problem, to raczej my. Pierwsze zagranie do mnie - pierwsza strata piłki. Nic nam nie wychodziło. I wszystkim razem, i każdemu z osobna. Ci, którzy wcześniej mieli kiwkę, już jej nie mieli. Ci, którzy potrafili strzelać, już o tym zapomnieli. Ci, którzy normalnie wygrywali wszystkie główki, teraz nie mogli trafić w piłkę. Nerwy, frustracja, złość. Mnie piłka odskakiwała raz za razem, Leszek Pisz miał jakieś głupie straty.
I w końcu stała się rzecz tragiczna, ale taka, którą można było przewidzieć - straciliśmy gola. Sytuacja była o tyle kuriozalna, że bodajże Jurek Brzęczek wyjechał z piłkę za boisko. Ewidentnie. Każdy to widział i gdyby wtedy było tyle piłek do gry jak w dzisiejszych czasach, to pewnie chłopcy nie namyślając się rzuciliby piłkę do naszego zawodnika. Nasz obrońca nawet stanął, bo przecież ten aut był mniej więcej półmetrowy. A sędzia nic. Po chwili piłka była już pod nogami Marka Szemońskiego. Ten strzelił przedziwnie. Jakiś taki niby balon, w krótki róg, ale piłka odbiła się od słupka i wpadła w długi. I już nawet nie wiadomo, czy rzucić się do odrabiania strat, czy też czekać na przerwę. Nie wiadomo, co myśleć. Nie wiadomo, co się z nami dzieje... Patrzymy na siebie jak barany. Czuliśmy na sobie oczy grubo ponad dwudziestu tysięcy ludzi. Chyba gdyby ten mecz nie był w Warszawie, byłoby nam łatwiej. Ten jeden raz presja nas przerosła. Przecież może coś nie wychodzić dwóm, trzem, ale do jasnej cholery - nie jedenastu! Traciliśmy wiarę...
- Pobudka!!! - wrzasnął w szatni Paweł Janas. - Chcecie być mistrzem, czy nie?!
Mieliśmy piętnaście minut na postawienie właściwej diagnozy, znalezienie lekarstwa i wyleczenie się. Zaczęły się przemowy Janasa i Lucjana Brychczego. Każdy słuchał, jak nigdy. Może jest choć jeden mądry w tym całym towarzystwie? Może...