Wspomniałem
już, że grałem i w reprezentacji olimpijskiej, i w pierwszej. A z
tą pierwszą to nie brakowało ciekawych przygód. O debiutanckim
powołaniu poinformował mnie trener Władysław Stachurski,
nastawiony do mnie niezwykle życzliwie. - Synek, jedziesz na kadrę,
dobrze się tam spisz, bo to duży krok w twojej karierze. I nie
wywiń takiego numeru, jak dwa tygodnie wcześniej - powiedział.
A
dwa tygodnie wcześniej rzeczywiście było ostro. Legia miała wtedy
mecz w Poznaniu z Olimpią. A ja miałem... imieniny kolegi. To
znaczy imieniny były w piątek, a mecz w sobotę. Oczywiście pójść
na imprezę musiałem, tylko z założeniem, że nic nie będę pił,
bo na kacu źle się gra. - Wojtek, walnij jednego z nami. Wojtek,
walnij jednego - to słyszałem w kółko. Aż w końcu tak się
zmęczyłem tym patrzeniem, jak inni piją, że zachciało mi się
spać. Poczułem się naprawdę zmęczony. Patrzę na zegarek -
czwarta. Nie bardzo jest sens się kłaść, skoro o dziewiątej
wyjeżdżamy z Legii do Poznania. Akurat przyjdę prosto na stadion
to nikt się nie zorientuje, że nie spałem. Minęła piąta, minęła
szósta, minęła siódma i... usnąłem. W domu u kolegi!
Nagle
ktoś mnie szturcha za ramię.
-
Wojtek, wstawaj!
-
Daj mi spokój.
-
Wojtek, ale przyszedł po ciebie Szczęsny!
Otwieram
oczy.
-
O kurwa.
W
drzwiach stał Maciek Szczęsny z drugim trenerem Legii. Przyjechali
po mnie. Wyjrzałem szybko przez okno, czy to cały autokar z drużyną
czeka. Ale nie, oni grzali silnik na Łazienkowskiej. Po mnie wysłano
tylko dwóch ludzi. Jak gdyby nigdy nic, złapałem za torby, które
stały koło mnie. Byłem przygotowany do podróży! Równie dobrze
mogłem krzyknąć: - Oho, już jesteście! Czekałem na was! No to
idziemy!
Na
stadion jechaliśmy z dziesięć minut, może piętnaście. Tak sobie
myślałem, co powiedzieć. I nic sensownego nie mogłem wymyślić.
Trener na bank wkurzony. Ja już zdążyłem spojrzeć w lusterko -
byłem rozczochrany, cały opuchnięty. I tak mi nikt nie uwierzy,
jeśli powiem, że tylko patrzyłem, jak koledzy pili. Ale trener
Stachurski tylko oznajmił: - Synek, porozmawiamy, jak wrócimy z
meczu. Bez kary się nie obejdzie.
Od
razu skierowałem swoje kroki na koniec autokaru. Tam wtedy było
piętrowe łóżko, z dwoma miejscami. Jak się położyłem, to się
obudziłem dopiero na stadionie! W zasadzie prosto z łóżka
wyszedłem na murawę. Miałem to szczęście, że byłem jednym z
najlepszych na placu. Zrobiłem rzut karny, wykorzystany przez Darka
Kubickiego. Zremisowaliśmy 1:1, co było wtedy dla nas idealnym
wynikiem - po poprzednich dwóch bolesnych porażkach. No i dzięki
temu jakoś obyło się bez kary. Jednak to, że drużyna na mnie
czekała, też o czymś świadczy. Na patałacha machnęliby ręką.
A na mnie nie machnęli.
Wtedy
wiedziałem, że przesadziłem. Wywinąłem numer, jakiego nie
powstydziliby się najstarsi zawodnicy. Kto wie, może nawet zyskałem
w ich oczach? Ten młokos przed niczym nie pęka! Jednak już w łaski
reprezentantów Polski musiałem wkupić się inaczej. Po piłkarsku.
Najlepiej strzelonym golem. To był mecz ze Szwecją, w Gdyni. Debiut
mój i Mirka Trzeciaka.