Hiszpanie nie kładą się spać. Nie wiem, jak oni to robią, ale się nie kładą. Po meczu idą na piwo, po piwie na wino i tak mijają całe godziny, aż przychodzi śniadanie. To już nie było dla mnie. Odkąd wyjechałem z Polski, a przecież na świat przyszła córka, zdecydowanie preferowałem towarzystwo rodziny. Niech na imprezach bawią się ci młodzi, niekonwencjonalni. Niech oni dzień w dzień zamykają lokale, ja już nie miałem na to ani sił, ani chęci.
Oczywiście raz na jakiś czas wyskakiwaliśmy gdzieś wszyscy. Zawsze duszą towarzystwa był Finidi. Wiadomo - Murzyn, a więc taniec, kocie ruchy, śmiech, smiałość. Wszystko. On nawet na boisku nie przestawał tańczyć. Gdy strzelał gola, to podbiegał zawsze pod sektor naszych kibiców, ci rzucali mu kapelusz, a Finidi z tym kapeluszem tańczył - no i odrzucał. To był rytułał, który powtarzał się za każdym razem, gdy Finidi trafiał do siatki. Wszyscy się przy tym świetnie bawiliśmy, wszyscy go szczerze lubiliśmy. Był zresztą potwierdzeniem starej, piłkarskiej zasady - dobry piłkarz umie się dobrze bawić.
W całej drużynie problem był tylko z "Jugolami", bo jak się zamknęli we własnym gronie, to tyle ich widzieliśmy. Zero kontaktu. Razem jedli, razem chodzili do kina, razem na dyskoteki, razem na zakupy i Bóg jeden wie, co jeszcze razem robili. Oczywiście poza Robertem Jarnim, bo to już był ograny w świecie zawodnik, który wie, na jakich zasadach powinna funkcjonować drużyna. Jak ktoś szalał w Juventusie (a kilka lat później i w Realu), to nie po to, żeby nagle odstawiać teatrzyk w Betisie. Wszystkich jednak łączyło jedno - zamiłowanie do biżuterii, skóry i żelu. Zawsze mi się śmiać chciało, gdy inny Jugosłowianin w lidze hiszpańskiej, Predrag Mijatović, wychodził na boisko. Deszcz, wiatr, zamieć, upał - cokolwiek. Mogło lać jak z cebra, ale ani jeden włos na jego głowie nie miał prawa się poruszyć. Nawet przy najmocniejszym strzale głową, nawet przy zanurkowaniu w murawie - nic nie mogło drgnąć. I co godne uznania - nie drgało!
W zespole lubiliśmy się na tyle, że organizowaliśmy nawet... Mikołajki. Do szkoły w życiu się za dużo nie nachodziłem, ale zdążyłem zapamiętać, że to dokładnie ten sam motyw. Losowaliśmy, kto komu będzie kupował prezenty. Pamiętam, że kiedyś stanęło przede mną wielkie pudło. Co to jest, do cholery? Otwieram, a tam... samochód-zabawka z tekstem, że teraz będę miał czym jeździć na treningi. Sam raz wylosowałem takiego chłopa, że dostałem polecenie odgórne - zakupić dmuchaną lalkę z sex-shopu. Polecenie wykonałem, ale coś się prezent nie spodobał. Chodziło o to, że kolega miał dziewczynę z drugiego końca Hiszpanii, w dodatku studiowała w... Londynie. Widzieli się raz na pół roku. Może żart mało subtelny, ale co tam - lalka została w szatni. Wybrał samotność.
Na atmosferę w zespole wpływ mógł mieć sposób... organizacji zgrupowań przedmeczowych. Myślę, że wielu polskich trenerów mogłoby to zainteresować. Otóż skład meczowy znaliśmy w czwartek, a w piątek była już jasność. Przy... ogłaszaniu, kto z kim śpi. Było tak, że zawsze napastnik spał w pokoju z napastnikiem, lewy obrońca z lewym pomocnikiem, dwóch środkowych obrońców razem, dwóch środkowych pomocników razem, prawy obrońca z prawym pomocnikiem. I rezerwowi wedle tego samego klucza. Nie było miejsca na przypadek czy też jakiekolwiek sympatie. Nie lubisz gościa? To zmień pozycję, to jedyne wyjście! A co ciekawe, wyobraźmy sobie zgrupowania w Polsce, na których zawsze razem śpi dwóch bramkarzy. W większości naszych klubów po takiej nocy tylko jeden wyszedłby żywy i zakrzyknął umorusany: - To była samoobrona!
W zespole czułem się świetnie, ale... bez przesady. Kiedyś jeden dziennikarz zapytał mnie, czy już jestem prawdziwym "betiko". - Betiko? Ja jestem z Legii Warszawa, a nie żaden betiko i tak zostanie - oświadczyłem, co może prezesowi nie do końca się spodobało, ale nikt nie zgłaszał pretensji.
Przy tych wszystkich wcześniej wymienionych nazwiskach, przy tym fajnym klimacie w zespole, nigdy nie zrozumiem, czemu graliśmy słabiej i słabiej, aż w końcu musiał zmienić się trener...