Stachura Edward JEDEN DZIEŃ

EDWARD STACHURA

JEDEN DZIEŃ

R ano przyjechałem do tego wielkiego miasta. Cały dzień po nim łaziłem, po jego ulicach i mostach, któ­rych jest pełno w tym mieście. Przepływa przez to miasto druga wielka rzeka tego kraju, ale nie jednym korytem, tylko mnóstwem kanałów, które gdzieś, za miastem, muszą się łączyć, ale w mieście jest pełno kanałów, stąd pełno mostów, po których łaziłem przez cały dzień. I po ulicach między mostami. Na każdym moście prawie przystawałem. Opierałem się o poręcz i patrzyłem na wodę przez jakiś czas, właściwie wcale jej nie widząc, to znaczy widziałem wodę na początku, jak tylko pochyliłem się przez poręcz, ale późnej już jej chyba nie widziałem, bo ja mam takie dwa patrzenia, i jedno z nich to było dzisiaj, na każ­dym moście prawie: patrzyłem na wodę uporczywie przez jakiś czas, którą z początku widziałem, ale póź­niej jak by rozmazywała się, przemieniała się w po­wietrze czy w mgłę, jeśli jest taka przezroczysta. Na każdym moście prawie przystawałem, zapalałem pa­pierosa i pochylałem się nad poręczą utkwiwszy spoj­rzenie w wodę, którą z początku widziałem, ale póź­niej już nie, bo jedno z tych moich patrzeń to jest takie nicniewidzenie, zapominanie się oczami, zapa­danie się w leje, które muszą być po drugiej stronie oczu. Prawie na każdym moście zapadałem się w leje. Między jednym mostem a drugim szedłem wtuliwszy głowę w gniazdo ramion i kołnierza, a ręce w gniazdo kieszeni. Ale i tak było dosyć zimno. Kiedy skończy

się przeklęta zimą? Przeklęta zima. Dobre lato. Można usiąść gdzieś, na chodniku albo w polu się położyć, wszystko jedno, zamknąć oczy, a słońce do­bre, cieple opada na powieki, całe lato masz na po­wiekach, bo lato to jest słońce dobre, ciepłe. Więc leżysz sobie na kamiennej płycie miejskiego cmenta­rza albo w trawach leżysz między niebem a ziemią, wszystko jedno, i to jest takie w słońcu dobre, ciepłe zamarzanie. Potem, kiedy się już nakochałeś ze słoń­cem, wstajesz. Idziesz szukać rzeki, wody, w którą wstępujesz powoli albo od razu się rzucasz, ja to od razu się rzucam, pływam długo, a kiedy się zmęczę, przewracam się na plecy i leżę, poruszając lekko no­gami, żeby się tylko utrzymać. I to jest też takie w wodzie dobre, ciepłe zamarzanie. Tak. Lato jest dobre, a zima nie.

Dzisiaj cały dzień szedłem przez tę złą zimę i przez to miasto wielkie bardzo, do którego przyjechałem rano. Przedtem, wczoraj jeszcze, byłem w innym mieście, też wielkim. Długo tam nie byłem, ale trochę byłem. Jakieś dwa tygodnie. Około. Mieszkałem u ta­kiego chłopca-Piotrka. Mieszkał tylko z matką, która wyjechała na wczasy w góry. Będę kiedyś mtfsiał pojechać w góry. Na drugą zimę może. Postaram się skądś o jakieś dobre, ciepłe buty, żebym miał lato w stopach, bo tam jest dużo zimnego śniegu, a jeszcze będę chodził dużo po górach, a złe buty szybko się zdzierają, a jeszcze w górach. Przez lato będę kosił trochę po chłopach, to zarobię na takie dobre, ciepłe buty na góry. Ale do drugiej zimy daleko. Do lata jest daleko, a co dopiero. Więc matka tego chłopca- Piotrka wyjechała w góry, i on powiedział, że dopóki nie przyjedzie, to mogę u niego I zamieszkać. Nieźle było u tego chłopca-Piotrka, tylko trochę za dużo mówił. Gdyby tyle nie mówił, to byłoby nawet wspa­niale. Próbowałem go uczyć za dużo nie mówić, ale

I nie wyszło. Prosił mnie, żebym go zabrał gdzieś ze I sobą, ale co ja bym z nim robił. Nie dlatego, że za I dużo mówił, ale co ja bym z nim robił. Ale mówił też I za dużo. Wiele razy mnie gniewał i gwizdałem sobie przez zęby, a nie zapominałem o mojej dla niego wdzięczności, więc musiał mówić dużo za wiele. Ja raz mu tylko dość długo mówiłem. A mówiłem mu

0 tapczanie, kołdrze, fotelu, radiu i o tym pokoju, w którym to wszystko było, w którym mieszkaliśmy

1 w którym mu o tym mówiłem. Zdaje się, że na próż­no mówiłem, dość długo mówiłem, bo on sam nie wie­dział, co ma. Potem wróciła jego matka i już nie miałem gdzie spać, więc powiedziałem sobie, że mogę z tego miasta wyjechać. W pociągu nie musiałem wcale się chować przed konduktorem, bo miałem bilet, więc spałem, bo znalazłem całkiem wolny przedział i była noc.

Rano? przyjechałem do tego wielkiego miasta, któ­rego me~znałem wcale. Nie wiedziałem nawet, skąd | tu tyle t^ch MKnałów. Dopiero spytałem jakiegoś innego, który powiedział mi, że to ta rzeka, o której wiedziałem, że przepływa przez to miasto, tak jest rozgałęziona w kanały, których jest bardzo dużo, on , nie wie ile, ale bardzo dużo, i że ta rzeka jest świetnie uregulowana, nie jak ta największa w tym kraju, i że to wszystko Niemcy, bo oni lubią ordnung. Cały dzień chodziłem po tych mostach i po tych ulicach między mostami, chociaż zimno było dosyć, ale lubię bardzo oglądać nowe dla mnie miasto. Opowiem je trochę. Cały dzień po' nim chodziłem. Teraz jest noc i jestem w poczekalni dworcowej. Opowiem o niej kiedy indziej. Teraz będę opowiadał dzień i miasto, i wszystko, co zauważyłem, o ile dobrze zauważyłem, bo ja mam takie dwa patrzenia, i jedno z nich to było dzisiaj na ulicach między mostami: patrzyłem na wszystko rozbieganymi oczami, na sklepy, domy,

7 I

/

tramwaje, buty, płaszcze, dachy, bo to jest to moje drugie patrzenie — rozbiegane na wszystko, bo nigdy nie wiem, co począć z oczami, podobnie jak z palcami, więc albo palę papierosa patrząc w coś uporczywie, tzn. nic nie widząc, zapadając się w leje, które muszą być po drugiej stronie oczu, albo trzymam ręce w kieszeniach i wtuliwszy głowę w gniazdo .ra­mion idę, kołysząc się na prawo i lewo rozbiega­nymi oczami.

Opowiadam dalej. Muszę powiedzieć, że w żadnym mieście, a widziałem ich dużo, o, dużo miast widzia­łem, i nie tylko w tym kraju, bo przedtem, kiedy jeszcze byłem mały, ale nie tak bardzo, bo wszystko dobrze pamiętam, to byłem w innym kraju, i przez dwa miesiące byłem też w innym jeszcze kraju za wielkim oceanem u wujka bogatego na wakacjach, więc widziałem dużo miast, bo jeszcze kiedy przy­jeżdżałem do tego kraju, w którym jeste^ji w .którym jest to miasto, to przejeżdżałem przed dwa'jeszcze inne kraje i wiele miast, które widziałem z łkna wa­gonu, więc widziałem wiele miast x^ba, nie? alé muszę powiedzieć, ż.e w żadnym mieście nie widzia­łem tylu zburzonych domów, co w tym. Oglądałem te domy z wielkim zdziwieniem i nie mogłem się do nich przyzwyczaić, chociaż napotykałem takie domy co jakiś czas. Bardzo często. Niektóre domy to była połowa domu albo ćwierć, albo zupełnie niepodobne. Nigdy nie widziałem. Wydawało mi się to groźne i tak wyglądało.

Więc muszę powiedzieć, że miałem co oglądać tym .swoim drugim rozbieganym na wszystko patrzeniem. W każdym nowym dla mnie mieście mam co oglądać, ale w tym jest szczególnie. Nad wyraz te domy zbu­rzone przez wojnę, której nie pamiętam prawie. By­łem jeszcze bardzo mały. Trochę pamiętam, ale tro­szeczkę. Byłem jeszcze bardzo mały i byłem z rodzi­

cami moimi kochanymi w innym kraju, w którym się urodziłem i do którego bym chętnie powrócił i mógłbym, bo tamto wcale temu nie przeszkadza, a nawet sprzyja, tak myślę. Na zawsze bym tam nie pozostał jednak. Wróciłbym na powrót do tego kraju, który bardzo lubię, nie wiem czemu. Mimo wszystko. W tym kraju rosnę już najdłużej i w tym kraju stało się tamto moje największe bohaterstwo, z którego jestem dumny niepomiernie i które obnoszę jak głowę swoją i stopy po różnych jasnych, ale najwięcej po ciemnych miejscach i zawsze jestem mężny, szlachet­ny i mężny, choć byłem w ciemnych bardzo miej­scach, o, tak, nikt by nie zliczył, najwięcej w tym kraju, ale mimo to lubię ten kraj, bo w nim się naro­dziłem po raz drugi jakby, ale lepiej, mocniej. Ale tak na dwa miesiące, tobym chętnie bardzo pojechał do tamtego kraju, w którym się urodziłem i który pamiętam dobrze. Wojny nie pamiętam prawie nic, bo wtedy byłem mniejszy i mieszkaliśmy na południu, w małym miasteczku, gdzie nawet podczas wojny było bardzo cicho i nie było wcale zburzonych do­mów, nie tak jak w tym, w którym teraz jestem, tzn. w poczekalni dworcowej tego miasta, bo jest noc i jakoś nie chciało mi się szukać tego innego, którego poznałem nad morzem i który powiedział: „Przyjedź, a spanie ja ci załatwię”. Więc kiedy skończyło się spanie u tego chłopca-Piotrka w tamtym mieście, to pomyślałem sobie: mogę pojechać naprzód, mogę pojechać do tyłu, na prawo, na lewo, ale mogę przecież pojechać do tego młodego-innego, którego poznałem nad morzem ostatniego lata pięknego. Nie myślałem długo, tylko od razu postanowiłem, bo wiem, że bardzo często nie trzeba wcale myśleć, tylko natychmiast postanowić, bo myślenie bardzo często osłabia postanowienie i ono już potem kruszy się łatwo jak główka maku.

Chodziłem po tym mieście przez cały dzień. Nie mówię, że byłem wszędzie, bo to miasto jest ogromne niezwykle. Nie wiem, czy tamto poprzednie miasto, w którym byłem i które jest stolicą tego kraju, jest więcej ogromne od tego. Mogła być pierwsza, druga, trzecia godzina, kiedy zachciało mi się jeść i wstą­piłem do jakiejś knajpy, bo miałem jeszcze jakąś forsę i chciałem się trochę ogrzać, bo zmarzłem dosyć na tych mostach i na tych ulicach między mostami. Za­mówiłem flaki i zacząłem się rozglądać po knajpie, bo ja mam takie dwa patrzenia i jedno z nich — to rozbiegane — było dzisiaj w knajpie, siedząc na wy­sokim stołku przy barze, czekając na flaki: przy sto­likach siedzieli inni i jedli, i pili. Nie byli piękni. Sala też była w brudzie wzorzysta. Nad wyraz ściany w liszajach. Przy jednym stoliku siedziało dwóch. Jeden z nich, ten odwrócony do mnie plecami i który był lepiej ubrany od tego, którego twarz, brzydką, widziałem, mówił:

Drogi panie. W dwudziestym wieku jedynym rozsądnym zajęciem jest walczyć o pokój albo syste­matycznie się upijać. Wybrałem to drugie, bo mam wolną wolę.

A ten drugi:

Tak jest.

Wychylili kieliszki i ten drugi, z brzydką twarzą, znowu powiedział:

Dobra franca.

A ten pierwszy:

Dlaczego nam, starszym, odebrano zabawki dzie­ciństwa? Przecież nie możemy bawić się bombą ato­mową.

Przy barze jakiś inny krzyczał:

Zbudowaliśmy KDM czy nie?

Dostałem flaki i zacząłem jeść. Bardzo lubię flaki i było ciepło w knajpie. Flaki też były dobre, ciepłe.

Dawniej, dawno, nie mogłem sobie wyobrazić, jak inni mogą jeść flaki. Ja bym nie mógł — myślałem. Nawet jeśli są dobre, to jedząc je na pewno będę myślał, skąd się one wzięły i co przedtem w nich było. Ale raz, to było już po tamtym, więc chodziłem prze­ważnie głodny, wszedłem do knajpy w jakimś mieście na piwo, bo tylko tyle miałem, właściwie nawet tylko tyle nie miałem, bo brakowało mi dwadzieścia groszy, ale chciało mi się pić bardzo. Barmanka po­wiedziała, że to nic nie szkodzi, że oddam, jak będę miał, i że może jestem głodny, to ona mi da flaki, a ja jej oddam, jak będę miał, kiedyś. Byłem dosyć bardzo głodny i pomyślałem, że muszę jej się podo­bać, bo patrzyła mi w oczy niewymownie przymilnie, i że będę mógł u niej dostawać żarcie przez jakiś czas, nie tylko flaki, więc już przemogłem się. Spanie mia­łem w takim baraku w takim ogrodzie. Lato było. Więc już przemogłem się i powiedziałem dla upew­nienia:

Ja, proszę pani, nie wiem, czy prędko będę miał pieniądze.

Nic nie szkodzi. Nic nie szkodzi. Zaraz przyniosę ci flaki.

DaWała mi żarcie przez długi czas i już nie spałem w baraku w ogrodzie, ale potem uciekłem, bo nie chciałem się zasiedzieć i gnić. Ale wtedy właśnie zaczął się mój smak na flaki, które dzisiaj zamówiłem i jadłem z miłością, bo wiem, że to jest dla mnie wesele.

Więc kiedy już zjadłem flaki, to zapaliłem papierosa i zacząłem popijać piwo, wpatrując się uporczywie w kufel, który z początku widziałem i później chyba też widziałem, tylko że oczy mi się zapominały, bo ja mam takie dwa patrzenia, więc chociaż widziałem kufel, który stał przede mną, to po chwili tego mojego

uporczywego patrzenia widziałem go już tylko płasko, a potem zapadałem w leje. Ale uszy nie zapadały w leje:

Życie, drogi panie, jest jak poker. Kto ma pie­niądze, wygrywa i może bluffować.

Tak jest. Tankujemy.

Zbudowaliśmy KDM czy nie?

Potem obudziły mi się oczy i zaczęło się to moje drugie rozbiegane patrzenie, ale wszystko było jedna­kowe, niezmienne, więc musiałem wyjść z knajpy, bo nie wiedziałem, co począć z oczami, i ogrzałem się dosyć, i najadłem się też, i chciałem jeszcze miasto oglądać, więc musiałem wyjść z knajpy, która była ziarnem miasta tylko, okiem miasta, jelitem miasta może, ale mimo to jednym z niezliczonych ziaren, ócz, jelit, więc była okruchem tylko. Dlatego wy­szedłem, bo to mało. Wsadziłem ręce w gniazdo kie­szeni, a głowę w gniazdo między ramionami-konara- mi moimi, i zaczęłem się rozbiegiwać oczami dookoła, a dookoła były domy, kamienice podobające mi się bardzo, nie starożytne, ale dosyć średniowieczne, a przynajmniej po' dwieście lat, tak sądzę po cegłach i wzorach, i może nie po zapachu, ale po tym, że wśród takich domów czuję się młody, a przynajmniej nie.mam dwustu lat. Jeśli już tak sądzę, to zawsze będę młody, a na pewno będę żył młodo, choć może miałbym zawsze co oglądać i zawsze gdzie iść, nie tylko przez dwieście lat, ale nawet przez dwieście pięć albo pięćset. Tylko że jak ja bym wyglądał, jak ja bym mógł siebie kochać zgarbionego, łysego,

o mięśniach jak nici lub masło, nie mógłbym niczego przeskoczyć, chodzić po drzewach bym nie mógł, pływać zupełnie, tańczyć wcale i śpiewać, żadne wę­drowanie najulubieńsze, to jak ja bym siebie kochać potrafił, takiego kraba? To musiałbym wtedy kogo innego pokochać, ładnego, smukłego chłopca, kogoś

innego pięknego bym musiał pokochać i co by ze mnie zostało?

Ale teraz jestem mężny, szlachetny i mężny, i tylko tak będę żył, i zawsze będę miał prężność w kolanach jak dzisiaj po tym mieście. Opowiadam dalej to dzi­siaj, to miasto i innych, którzy między sobą różnili się mało, a jednak nie byli do mnie podobni, nikt mi nie powie, kilka razy świetnie wyczułem podobnych, ale się rozstałem, bo najlepiej samemu można się od­kupić i świętować, chociaż nie wszyscy ci podobni to rozumieli, ale ci inni nie byli do mnie podobni, nikt mi nie powie, a jednak między sobą różnili się mało, jeszcze raz mówię, te same uśmiechy, nawet nie smutne, to samo niemyślenie na czołach, w ułożeniu postaci, w chodzie też nie mieli żadnego myślenia, a w oczach żadnego zamyślenia, a przerażenia to ani błysku. Nie widziałem ich rąk, przyznaję, bo było zimno i wszyscy mieli ręce w kieszeniach albo w rę­kawiczkach, więc nie widziałem ich rąk, ale widzia­łem ich usta, bo na usta nie ma rękawiczek, więc nie potrzebowałem widzieć ich rąk, bo widziałem ich usta, a to, co na rękach, to na ustach.

Opowiadam dalej to miasto i to dzisiaj, ale coraz mniej, bo zaczął już zapadać wieczór, początek wie­czoru, pierwsze straże wieczoru zaczęły zapadać* na miasto i nawet tego nie zauważyłem, bo stałem na jednym z tych mostów, których jest mnóstwo,' nie wiem ile, ale mnóstwo, to wiem, i ten przechodzień nie kłamał. Wcale nie zauważyłem, jak zaczął zapa­dać mrok, początek mroku, pierwsze straże mroku. Stałem na moście, paliłem papierosa i pochylony nad poręczą patrzyłem na wodę, a może nad wodę, tym swoim uporczywym nicniewidzeniem, zapominaniem się oczami. Dość długo musiałem zapadać się w leje, bo wcale nie zauważyłem, że pierwsze straże mroku już są dookoła. A dookoła były też domy, kamienice

podobające mi się bardzo i inni, których nienawidzi­łem może, choć mieszkali w tych kamienicach, może dlatego między innymi.

Bo gdzie ja teraz pójdę? Mogę iść naprzód. Mogę iść do tyłu. Mogę iść na prawo. Mogę iść na lewo. Ale mogę iść na dworzec. Nie muszę, ale wolę. No, jeszcze nie wolę, bo przecież jest dopiero początek wieczoru. Pierwsze straże już minęły, początek mija, ale za tym jest przecież cała wielka armia wieczoru, więc mam jeszcze co zdobywać, starczy na kilka go­dzin. Potem przyjdzie największa armia świata — nocna armia, którą wolę na dworcu zdobywać, na którym jestem w tej chwili, choć tak piszę, jak bym szedł pisząc, a raczej pisał idąc.

Opowiadam dalej to miasto i to dzisiaj, a raczej już ten wieczór, bo wieczór to jest coś innego chyba, coś odrębnego. Wieczór nie należy do dnia chyba i myślę, że nie należy do nocy chyba, chociaż poranek należy do dnia na pewno. Zacząłem się więc powoli posuwać przez ten wieczór i przez to miasto, po któ­rym cały dzień łaziłem i nie przez cały wieczór, tylko przez trochę wieczoru, bo więcej wieczoru spędziłem w takiej knajpie, która się nazywa „Schron” i o któ­rej za jakieś pół godziny zacznę opowiadać. Szedłem powoli, bo po co? Te wszystkie pół-domy, ćwierć-do- my i zupełnie nie-domy, do których nie mogłem się przyzwyczaić i które napotykałem dzisiaj co jakiś czas, bardzo często, wyglądały jeszcze bardziej groź­nie, i teraz, wieczorem, to nie były nawet pół-domy, ćwierć-domy czy zupełnie nie-domy, ale jakieś dziw­ne stwory, wielkie przedpotopowe zwierzęta, gady skamieniałe, ale groźnie wyglądające. Szedłem tak przez wielką armię wieczoru i nie czułem się żołnie­rzem, lecz jak ktoś inny, nie potrafię dokładnie, ale nie żołnierzem ani generałem, lecz jak ktoś inny zu­pełnie, i nie byłem po żadnej stronie: armii wieczór-

nej ani miasta odpierającego, więc czułem się nor­malnie, jak zawsze.

Szedłem tak właśnie przez wieczór i wyszedłem tak na plac dość duży, a za liirn było, a za nim było to, czego nie oczekuje się co krok, lecz oczekuje się nie­zwykle: widok-olśnienie. I to jest jak manna z nieba na oczy. Opowiadam o tym spokojnie,bo nie chcę płoszyć widoku, który chcę opowiedzieć, więc nie mogę płoszyć także opowieści. Dlatego mówię spokojnie, i w tym widoku był spokój, choć dużo więcej głęboki, mistycz­ny, nieprzebrany, ale jednak spróbuję. Ten mój wie­czorny widok-olśnienie rozpościerał się między dwie­ma narożnymi kamienicami, które otwierały rynek tego miasta dla mojego patrzenia, które nie było ani jednym, ani drugim, ale zafascynowaniem, więc nie było ani zapadaniem się w leje, ani rozbiegiwaniem, więc było trzecim moim patrzeniem: rzadkim bardzo, mistycznym, nieprzebranym, ale jednak trzecim moim patrzeniem, którego dzisiaj nie było, ani na mostach, ani na ulicach między mostami, którego dawno, dawno nie miałem, bo od tego ostatniego, dawnego, dawnego porannego widoku-olśnienia nic podobnego mnie nie zafascynowało. Patrzyłem tym swoim trzecim patrze­niem na ten kawałek powietrza, między dwiema na­rożnymi kamienicami, które było niebieskawe, ale bardzo inaczej, tak jak jest tam, w krainie umarłych, tak mi się wydaje. Pośrodku tego umarłego, dostoj­nego niezmiernie powietrza był czubek ratusza, biały też bardzo inaczej, nie tak jak musi być w Arabii albo Persji, tak mi się wydaje. Jeśli już mi się tak wydaje', to coś takiego powinno być w środku dżungli, taki niebieskawy i biały pałac, do którego się wchodzi po marmurowych, przestronnych stopniach, porosłych roślinami i mchem, i potem się wchodzi do sali pierw­szej, i stawia się pierwszy krok, i nagle ptak jakiś się spłoszy i zakrzyczy przeraźliwie, a krzyk ten powta­

rza się wielokrotnie i ostro w dalszych, dalszych salach, aż umrze, i znowu jest cisza nieprzebrana i pustka, ale nie jesteś tu sam i nie jesteś tu władcą, choć sam jesteś, jak władca jesteś sam, ale nie jesteś tu królem, bo tu królują duchy, czujesz to nad wyraz i nie czujesz się duchem, najdalszym krewnym tego wszystkiego, nie jesteś z tego drzewa, ni gałęzią, ni liściem, <ni owocem, ale nie jesteś nawet nawozem dla drzewa tego korzeni i wyglądać musisz jak świeca zgaszona między palącymi się niebieskawo i biało, ale bardzo inaczej.

Pozostanę w tym mieście trochę. Może dla tego samego widoku-olśnienia, który każdego wieczoru mnie tu przywałęsa i przyfascynuje — ten mały kawałek powietrza i ten mały kawałek ratusza: biały czubek. Opowiadam dalej. Ocknąłem się po chwili z tego mojego trzeciego patrzenia, które w tym miej­scu przypomina zapadanie się w leje — pierwsze patrzenie, po którym trzeba też się zbudzić. Na rynek wszedłem nie całkiem przebudzony jeszcze, z resztka­mi mojego zafascynowania, bo nie opuściłem głowy, tylko przeszedłem te kilka kroków z podniesioną głową, ale z każdym krokiem to już nie było to samo, jak by ubywało coś z widoku, choć zbliżałem się do niego, może dlatego. Tak wszedłem na rynek. Opuściłem głowę i zaczęło się to moje drugie rozbie­gane patrzenie: rynek był duży na oko, pośrodku stał ratusz. Widziałem to samo nieraz — ratusze na ryn­kach w innych miastach. Ratusz otoczony był przez rusztowania żelazne. Wiele razy widziałem rusztowa­nia wokoło ratusza w innych miastach. Ratusz po­środku rynku to nie musi być środek miasta, ale sądzę z historii i obyczajów, że ratusz to w każdym mieście coś najstarszego, najdawnego. Dlatego skorpiony czasu najwięcej mogły wygryźć z ratusza właśnie. Dlatego on się kruszy i trzeba go wspomagać. Dlatego nie zdzi-

wiły mnie rusztowania wokoło ratusza, który obsze­dłem dookoła, i zachciało mi się pić. Herbatę lubię bardzo. Spytałem jakiegoś młodego-innego, gdzie można by tu najbliżej wypić herbatę. Zauważyłem zdziwienie na jego twarzy, bo stał pod latarnią. „Naj­bliżej to w »Schronie« — powiedział — ale nie wiem, czy ten alkohol tam jest. Tu, w tę bramę i na lewo. Przeczyta pan na drzwiach”. Wszedłem w bramę, którą ten młody-inny mi wskazał i która była'ciemna bardzo, tak jak tamta, w której dostałem nożem w ra­mię, więc szedłem dosyć ostrożnie, choć przy wejściu do tej bramy był przystanek tramwajowy i stało dosyć dużo ludzi, ale nigdy nic nie wiadomo. Zapali­łem zapałkę i przeczytałem napisane białą farbą na drzwiach: „SCHRON”. Ten młody-inny musiał to przeczytać w dzień i zapomniał, że teraz jest wieczór, kiedy mi powiedział: „Przeczyta pan na drzwiach”. Drzwi były wpółuchylone i wewnątrz było jeszcze ciemniej. Już chciałem odejść, bo pomyślałem, że ten młody-inny musiał mnie okłamać jednak, choć byłem pewien, że nie kłamał, kiedy dobiegły mnie zza drzwi jakieś śmiechy z dołu. Po chwili kilku młodych-innych zaczęło wydobywać się z dołu, jak zauważyłem po ogniu z papierosów. Przeszli obok mnie zataczając się dosyć bardzo, że musiałem się odsunąć, bo było ich czterech i ja nikogo nigdy nie zaczepiam. Kiedy poszli, zapaliłem zapałkę i zacząłem schodzić po ka­miennych stopniach idących w lewo, i zobaczyłem zaraz światło, którego z bramy nie można było doj­rzeć, bo schody schodziły w kółko. Po schodach był długi korytarz oświetlony, ale pełen wody, że musia­łem iść na piętach, ale i tak poczułem wodę w bu­tach, bo moje buty, to lepiej nie mówić. W korytarzu, a raczej w wodzie, było kilka stopni w górę, które powitałem z radością, na pewno nie tak, jak rozbitek wyspę albo ramię rozbitka kawał belki, która może

P

być długim ramieniem do jakiejś wyspy, więc takie powitanie dwóch ramion jest na pewno radosne, ale moje powitanie ze schodami było też trochę radosne.

'J Nie kłamię. Ja nigdy nie kłamię. Ja nawet nie wiem, dlaczego nie kłamię. Może mi wstyd. Kilka razy skła­małem i było mi bardzo wstyd, do tej pory, choć to się wcale nie wydało, że skłamałem. Do tej pory mi wstyd. Więc myślę, że gdybym więcej kłamał, to byłoby mi więcej wstyd, coraz więcej, gdybym jeszcze więcej kłamał i musiałbym się cały wstydzić. Może jest jeszcze coś oprócz wstydu, co nie każe mi kłamać. Może to samo, co nie każe mi kraść, kiedy nie jestem głodny; co nie każe mi innego uderzyć, kiedy ten inny mnie pierwszy nie uderzy; co nie kazałoby mi innego zabić, gdyby ten inny mi ojca nie zabił lub matki, lub siostry, lub brata, lub drugiego brata; może to samo, co nie każe mi się samemu zabijać, kiedy jeszcze oddycham, choć wszystko często wydaje mi się złe, domy, pola, ulice, usta innych i ręce, śmiech i płacz, wszystko jest złe, więc idę i ból mnie wypełnia taki za wielki i nienawiść, ale jeszcze oddy­cham, nie mogę się zabijać i nie mogę kłamać też, a muszę kochać wszystkie dzieci.

Ja tak się nad tym zastanawiam, jak by te schody, które powitałem z radością po tej wodzie w koryta­rzu, były takie długie, że idąc po nich miałem czas się nad tym wszystkim zastanawiać. Ja jestem na dworcu, w poczekalni i mam dużo czasu do rana. A mówię o tym dlatego tylko, że w niektórych chwi­lach tak piszę, jak bym pisał idąc, więc może rzeczy­wiście mogłem się zastanawiać nad tym kłamaniem w innym miejscu, bo schody były rzeczywiście krót­kie, pięć czy sześć stopni, więc jeśli już w niektórych miejscach tak piszę, jak bym pisał idąc, to wchodząc po tych kilku stopniach nie zdążyłbym rzeczywiście tego wszystkiego napisać i jeszcze się zastanawiać,

i jeszcze się zastanawiać nad pisaniem, bo to jest trudne bardzo, to wszystko i to pisanie.

Ale schody powitałem z radością. Nie kłamię. Wszedłem po nich i powitał mnie wielki dym i głosy, i śmiechy, tylko nie radośnie, bo nikt nie zwrócił na mnie uwagi, i ja to żadne powitanie powitałem z ra­dością też, bo nie lubię, kiedy się ktoś na mnie ogląda i nawet nie szuka w mojej twarzy niczego, tylko tak się ogląda. Więc to żadne powitanie podobało mi się, a przynajmniej nie wzmogło mojej nienawiści, która zawsze wieczorem wypełnia mnie, nie wiem dlaczego; a może wiem. Podszedłem do bar^i przez wielki dym i usiadłem na wysokim stołku, co bardzo lubię, i za­częło się to moje drugie rozbiegane patrzenie na wszy­stko, co było dookoła, a dookoła byli inni-młodzi i pili wino, ale więcej krzyczeli, i były inne-młode i piły wino, ale więcej się śmiały, i wszyscy nie różnili się między sobą. A ten „Schron” to był chyba rzeczy­wiście dawniej schron przed bombami, których nie pamiętam prawie nic. To samo wchodzenie do niego i drzwi żelazne, mocne, i to sklepienie z cementu nad głową. A ci inni-młodzi i inni-starzy, szykowniej ubrani, ciągle coś wykrzykiwali i pili wino, które nalewał barman wysoki bardzo i który po chwili podszedł do mnie i zapytał:

Słucham pana. Portoriko?

Nie wiedziałem, co to jest portoriko, i spytałem'

Co to jest portoriko?

Uśmiechnął się i powiedział:

Portoriko — portwajn — najtańsze wino — radzieckie — sześć pięćdziesiąt lampka.

Nie, dziękuję bardzo — powiedziałem — chciał­bym się napić herbaty, jeśli można.

Proszę bardzo. Jurek, dla pana herbata — zwró­cił się do młodego-innego, który podawał z kuchni kawę, soki: pomidorowy i ananasowy (nigdy nie sły-

2*

19

/

/

szalem), i herbatę, oprócz wina, które nalewał sam barman wysoki bardzo i który często mówił do tego Jurka małego: „Mówiłeś coś?”, choć ten mały Jurek

o nic go nie pytał. Potem wybuchali śmiechem, ten barman i ten Jurek, i ten Jurek teraz pytał barmana: „Mówiłeś coś?” „Że niebo kamieniste?” I znowu wy­buchali śmiechem. Pomyślałem sobie, że oni muszą się tak bawić, bo po co oni by co jakiś czas mówili „Mówiłeś coś?”, choć ten drugi nic nie mówił przed­tem do tego pierwszego albo ten pierwszy do tego drugiego. Albo kiedy ktoś przy barze pytał barmana: „Dasz lampkę na kredyt?”, to wtedy barman mówił: „Brzuch mnie boli na razie”. To ja od razu odgadłem, że barman tak mówi, bo nie chce dać tamtemu lampki na kredyt.

Było dosyć ciepło. Może trochę ód dymu było ciepło. Bo od tamtych śmiechów to chyba nie. Dla mnie przy­najmniej to nie było wcale ciepło, te śmiechy i krzyki. Piłem herbatę, paląc papierosa i wpatrując się w szklankę uporczywie, którą z początku widziałem, ale później już ją widziałem płasko, a jeszcze po chwili już jej chyba nie widziałem,' ani jej, ani tego, co obok, jak by promienie czy coś innego, co wysyła oko, wracały do oka, ale nie tylko, bo jak by dalej wracały, zapadały się w leje, które muszą być po dru­giej stronie oczu. Tylko muszę powiedzieć — nie było to patrzenie do tyłu: przypominanie sobie czegoś oczami, co było w dawnych oczach minionych, w mi­nionym patrzeniu raczej, bo nie wiem, czy oczy mijają. Nie wiem, czy wszystko mija. Wszystko chyba nie mija. Ja bym wolał, żeby wszystko nie mijało.

Siedziałem tak zapadając się w leje czy też śniąc z otwartymi oczami, ale jeśli nawet śniłem jakieś sńy, to takie, których po przebudzeniu nie można sobie

wcale przypomnieć, bo są takie sny, i ja nieraz śniąc taki sen wiem podczas tego śnienia, że śnię i że kiedy się przebudzę, to nie będę mógł sobie niczego przy­pomnieć. Bo są takie sny. Więc jeśli nawet śniłem z otwartymi oczami dzisiaj, wieczoru dzisiejszego raczej, siedząc w „Schronie” na wysokim stołku, pa­ląc papierosa, to kiedy się po chwili ocknąłem, żadne­go snu nie potrafiłem sobie przypomnieć i mnie to nawet nie męczyło. Tak mówię o snach, jak by tu wokoło były całe dzielnice białej pościeli i ciemność, i cisza. Ja jestem na dworcu, w poczekalni dworco­wej tego miasta i nie. ma tu nic takiego podobnego. W tym „Schronie” też nic takiego nie było. Chociaż była senność w tym „Schronie”, mimo śmiechów i krzyków, ale to była taka ciężka senność, lepka, sącząca się taka jak wino, snująca się taka jak dym, zła senność.

Ale przede wszystkim było w tym „Schronie” dużo młodych-innych, którzy dużo pili, ale więcej krzy­czeli, ale kiedy który z nich krzyczał za dużo, to jedna taka młoda-inna krzyczała do tego: „Ty, koleś! Może byś się trochę uspokoił?” Pomyślałem, że ona tu musi być królową, a przynajmniej kimś ważnym, bo sie­działa w fotelu pod ścianą i wszyscy jej się kłaniali, i ci najgłośniejsi zaraz się uspokajali, kiedy ona mó­wiła: „Ty, koleś...” A potem wstała, i ja się wcale nie dziwiłem tym najgłośniejszym, że się uspokajali, bo kiedy wstała, to ją ujrzałem. A miała władzę w oczach i była bardzo potężna, i musiała być silna, i mogłaby niejednego powalić w tym „Schronie”, bo nie zauwa­żyłem tam silnie zbudowanych tym bardziej. Wszysr’ prawie ci młodzi-inni byli nie bardzo rozwinięci i r ską pierś musieli ukrywać pod koszulą. I ja sie dziwię, bo dym w powietrzu to nie jest ozon * wietrzu, a oni przychodzili tu co wieczór, ta’

i oddychali tym zgniłym powietrzem, więc ja się nie dziwię, że oni musieli gnić w tym oddychaniu. I mnie to zgniłe powietrze też zaczynało rozleniwiać, więc poprosiłem tego barmana wysokiego, że chcia­łem zapłacić. On się uśmiechnął i powiedział: „Jeden złoty i 57 groszy”. To ja od razu odgadłem, że on chce się znowu bawić, bo przecież już dawno nie było tych monetek po jednym groszu i po dwa grosze. Więc powiedziałem: „Brzuch mnie boli na razie”. I obaj żeśmy się zaśmieli. Potem on powiedział: „Dobry jesteś. Jeden złoty i 63 grosze”. To ja znowu: „Mówił pan coś?” Ale w końcu zapłaciłem złoty i 60 groszy i wyszedłem. Przeszedłem przez jezioro korytarza na piętach i po schodach wyszedłem na zewnątrz.

Powitało mnie od razu inne powietrze, wieczorne i świeże, nie tak jak w polu lub w lesie, ale dosyć świeże, dużo więcej niż w „Schronie”, jeśli może tam być coś świeżego. Spytałem jakiegoś starego-mnego, jak można się dostać na dworzec, i zacząłem iść w tę stronę, i zaraz uleciało ze mnie te trochę radości z ba­wienia się w „Schronie” z barmanem, a opadła mnie nienawiść, która zawsze wieczorem wypełnia mnie, jak by to ona tylko była łupem każdego dnia całego. A przecież wiem, że nie jej szukałem rozdzierającej, ilecz czułości odrobinę, pyłku czułości szukałem przez cały dzień po tym mieście, jego mostach, ulicach między mostami, wszędzie, i zawsze otwarty jestem na czułość, jej mosty, ulice między mostami, bo tego mi zawsze brakowało, i dlatego zabiłem tamto wszy­stko i porzuciłem tamto wszystko, co tak kochałem, Jfffl nie było czułości u nich dla mnie. I powędrowałem ^¿wcrainy Nad, na wschód od Edenu, i tysiąc dni wę- i tysiąc nocy. ujar? jestem na dworcu, w poczekalni dworcowej, „akie, ma czułości. Jest noc i nie ma w niej czuło-

I ści. Patrzą na innych. O, usnąć! usnąć w tej zawsze I przeklętej godzinie! Usnąć, by niczego nikomu nie za- I zdrościć.

A potem obudzić się. Obudzić się potem, kiedy już nie będę myślał, nie będę wędrował, nigdy już więcej nie będę wędrował ani w myślach. Ktoś podejdzie do mnie, weźmie mnie za rękę, zaopiekuje się mną, weźmie mnie za rękę i powie: „Na imię mi Olga. Zamknij oczy. Będę ci wszystko opowiadała”.

Tyle bólu. Tyle bólu, który tak wielki, za wielki, żeby go można odnaleźć w tych słowach. Tak, bo i one są przeciwko mnie w tej chwili, wszystko jest przeciwko mnie, słowa też^ które zawsze mi się opie­rały, ale kusząco, zalotnie, żeby większa pieszczotli- wość, a teraz nawet one są przeciwko mnie, bo nie mogę znaleźć tych, które byłyby lustrem nieskalanie odbijającym, stąd ból dodany jeszcze do tego za wiel­kiego.

Może i w Tobie jest ból, ale czym on jest, czym? Przy bólu moim przepastnym czym jest każdy ból inny? O, przeklęta niech będzie chwila, kiedyś przeze mnie ujrzana: oczy Twoje: tyle czułości w Twoich oczach, której mi zawsze brakowało, dlatego zabiłem tamto wszystko, co tak kochałem, i porzuciłem tamto wszystko, bo nie było czułości u nich dla mnie. I po­wędrowałem do krainy Nad, na wschód od Edenu, i tysiąc dni wędrowałem i tysiąc nocy, i Ciebie ujrza­łem w tamtej chwili przeklętej, błogosławionej.

I musiałem Cię ujrzeć, bo wiedziałem, że znajdę to, czego szukałem, czego pragnąłem duszą i każdym oddechem, każdym zgięciem przegubu i kolan po dro­gach i miastach, zgarniając okruchy, mnóstwo okru­chów, ale to nie było to, to nie było morze, które widziałem, że gdzieś, niedaleko już, powinno się rozlewać, w nim zamarznę, wkrótce już, spłonę, i tak jest, bo wiedziałem, że znajdę to, czego szukałem — Ciebie, Olga, musiałem ujrzeć kiedyś.

O, tak. To są słowa, to są słowa, których papier nie przyjmuje. Tych liter moich ognistych papier przyjąć nie może. Zbyt mało jest biały — ten czysty, biały papier — brudny jest dla liter moich najbielszych. I ja to widzę. Nikt więcej! Nikt więcej?

1 kwietnia

Pisałem tego ptaka, kiedy Jurek wszedł do pokoju i powiedział: „Sted, Olga cię prosi”. W pierwszej chwili, pamiętam wspaniale, zacząłem się topić jak lód, nie chciałem wcale krzyczeć z radości, tylko to­piłem się, rozlewała się po mnie słoneczność, jak w bryłę lodu wchodzi słońce, promienie jego dobre, ciepłe. Powiedziałem: „Gdzie jest?” „Na schodach” — odparł. Wyszedłem na klatkę schodową i nagle śmiech mnie doleciał z tyłu, oddalony jak by, bo cały byłem zagubiony, zapatrzony w Ciebie, lecz nie było słońca, nikt mnie nie olśnił, tylko śmiech mnie z tyłu doleciał Jurka i słowa: „Udał mi się kawał. Dzisiaj prima apri­lis”. I to było jak cios między oczy, po którym się nie zapada, lecz wraca do siebie najboleśniej.

Do okna podszedłem i nawet nie uderzyłem Jurka, nic nie powiedziałem, tylko do okna podszedłem i tak bym sobie popłakał. Tąk bym sobie popłakał, ale na­wet one — łzy — były przeciwko mnie, jak małe liski pochowane w swych norach lękały się wyjrzeć, chociaż myśliwy dawno już odszedł, chociaż już dawno byłem odszedłem, tak dawno mnie tam nie było, i stałem przy oknie, i tak bym sobie popłakał.

Bo otwarły mi się wszystkie dawne rany stare, te zabliźnione, tak sądziłem, i cały byłem jeszcze raz kaleczony przez to wszystko, co już raz mnie kale­czyło, a potem zabliźniały się długo moje rany, bo trudno zapominam moim winowajcom, więc goiło się to wszystko długo bardzo, żeby w tej chwili na

powrót się otworzyć, i cały byłem jeszcze raz kale­czony.

I cały byłem dymiącym ochłapem, przy oknie, za którym było niebo dawno błękitne nie widziane i słoń­ce inne, ale to, które po zimie pojawia się zawsze- niezmiennie-odwieczne i które po przepłynięciu chmur czarnych też pojawia się, bardziej jeszcze miłosne. To ja chyba nie Ciebie szukałem?

Czy uczyniłem Ci krzywdę? Powiedz!

4 kwietnia

Piszę do Ciebie dalej, bo los czy przypadek, który przecież zawsze był po mojej stronie, nie pozwolił mi Ciebie zobaczyć, choć byłem u Ciebie wczoraj, w so­botę, bo dzisiaj jest niedziela i dzisiaj też byłem u Ciebie.

Ale najpierw wczoraj. Byłem u Ciebie o siódmej wieczorem. Tak walczyłem ze sobą i nie wiem, co zwyciężyło: dobro czy zło, choć walka została roz­strzygnięta, bo pojechałem do Ciebie. Wszedłem po schodach i stanąłem pod drzwiami. Zastanawiałem się przez chwilę, co mam powiedzieć, kiedy ukażesz się w drzwiach, ale nic już nie potrafiłem. I zapukałem w drzwi, ufając nieśmiało, że wszystko zobaczysz w moich oczach. Myślę, że tak bym się rzucał w wo­dę, ufając, że ona odczyta wszystko i nie pozwoli mi walczyć o życie, którego nie chcę, a później nie wy­rzuci na brzeg, na pastwę. Tylko u siebie mnie za­trzyma.

Więc zaufałem Tobie, że wszystko odczytasz w moich oczach tak, jak bym wodzie zaufał, rzucając się w nią. Tak też rzuciłem się w Ciebie, nie wiedząc, co powiem, kiedy ukażesz się w drzwiach. Ale nie ukazałaś się. Zszedłem z powrotem i nic mnie nie tknęło. Pojechałem do „Schronu”, usiadłem tam przy barze i wszystko we mnie płakało. A dookoła wszyscy

inni pili i-tańczyli, i krzyczeli, a ja siedziałem przy barze. Siedziałem i nieśmiało, bardzo nieśmiało cze­kałem, że przyjdziesz niepostrzeżenie, położysz mi ręką na ramieniu i powiesz „Edward”, tak jak nikt tego nie potrafi, bo Ty może nie wiesz nawet, że każde Twoje „Edward” zamykało mnie w Tobie naj- miłośniej i nie pragnąłem już wcale wędrować, nigdzie i nigdy, tylko tak znikać w Tobie miękko, łagodnie. Ale nikt mnie nie dotknął i nikt mi nic nie powiedział, choć niektórzy coś do mnie mówili, ale nikt do mnie nie mówił i ja się nie dziwię, bo nie było mnie tam. Siedziałem tak nieśmiało, ja, który przedtem miałem wszystkie talenty, bo wszystko mnie w tym umacniało. Ale nie czułem się śmiesznie dla innych, dla mnie samego też mój widok nie był śmieszny i myślę, że nie było to smutne tylko, bo zbyt nieobjęte.

Potem wstałem i wyszedłem. I poszedłem nad kanał, nad którym jeszcze cztery dni temu byliśmy. Dlaczego minęły te cztery dni? Tak jak nigdy nie kłamię, dał­bym czterysta innych dni za to, by tych czterech nie było. Byśmy jak cztery dni temu stali nad kanałem: Ty przy mnie, ja przy Tobie. Gdzie jesteś? Patrzy­łem na wodę, która przepływała blisko, dwa metry pode mną przepływała woda, która wzmogła jeszcze mój ból wielki i gniew mój wielki. Dlaczego prze­płynęły te cztery dni?

I stałem tak, patrząc na wodę, ale nic mnie nie tknęło. A nie wiem, co uczyniłbym, gdyby mnie coś tknęło, wtedy, kiedy tak patrzyłem na wodę, która była blisko, tuż, i która mnie nawet magnesowała do siebie.

Przeszedłem przez kładkę, wiesz, i skoczyłem do tramwaju, i znowu bardzo, bardzo nieśmiało prosiłem Boga albo kogo innego, byś była i bym mógł Cię zobaczyć. Przyjechałem, wszedłem po schodach i za-

27 /4K / Hf

pukałem nieśmiało, bo już ze mnie nic nie zostało prócz tej nieśmiałości maleńkiej. Zapukałem mocniej. Pukałem jeszcze dosyć długo, raz głośniej, raz ciszej, ale nikt się nie odezwał. Zszedłem na ulicę i postano­wiłem zaczekać. Czy wiesz, czym był dla mnie każdy przystający na przystanku przed Twoim domem tram­waj? Tym przyjedziesz. Nie. Następnym. Tak przyje­chało ich dużo i każdy tramwaj był dla mnie naj­większą nadzieją, a czas przyjazdu między jednym a drugim — oczekiwaniem bolesnym, lecz zawsze nadziejnym. Potem powiedziałem sobie, że jeśli przy­jedziesz tym teraz albo jednym z trzech następnych, to wcale do Ciebie nie podejdę.

Dobry Boże, jeśli przyjedzie tym teraz, to zobaczę ją tylko i zaraz odejdę, nie pokażę się jej. Tylko niech przyjedzie tym. Ja myślę, że już w tramwaju, kiedy jechałem do Ciebie po raz drugi, nie chciałem niczego więcej, tylko ujrzenia Ciebie, choć jeszcze wtedy nic mnie nie tknęło ani później. Nie byłem zazdrosny i niepotrzebnie to wszczynam, ale chcę Ci wszystko opowiedzieć, jak najwięcej. Więc nie byłem zazdrosny. Tyle ja nie umiem. Dużo więcej umiem, bo nawet powiedziałem sobie, widząc jadący w dali tramwaj, że jeśli nim przyjedziesz, to może być przy Tobie jakiś inny, jakiś facet. A kiedy nie przyjechałaś, to po jakimś czasie, widząc jadący następny tramwaj, już zezwoliłem na to, żeby ten inny Cię pocałował. Może Ty tego nie pojmujesz, ale ja nawet chciałem już potem, żeby wysiadł z Tobą jakiś inny, żeby Cię pocałował, żebym ja to zobaczył, żeby mnie już trafił piorun. Żebym był czysty.

Było późno, kiedy wreszcie wywalczyłem pójście pieszo w stronę miasta. Nie, nie byłem jeszcze poko­nany, bo miałem nadzieję malutką, że spotkam Cię wracającą również pieszo, nie mogącą się doczekać na tramwaj, których w nocy jest dużo mniej niż w dzień.

Szedłem bardzo długo i po drodze minęły mnie dwa jeszcze tramwaje, w których spróbowałem Cię po­szukać, ale przejechały szybko i nie zdążyłem wszyst­kiego w nich zobaczyć, a były prawie puste.

Na Oporów zaszedłem późno chyba. Mogła być druga, trzecia, czwarta godzina nad ranem, nie wiem, nie było gwiazd i wcale nie chciało mi się wiedzieć, która może być godzina. Wiem, że szedłem długo bardzo, i zdawało mi się, że nigdy w życiu tak długo nie szedłem, choć nieraz szedłem dziesięć razy dłużej na pewno. Raz, pamiętam, szedłem całą noc i pół dnia na takim pustkowiu na Pomorzu. Uciekałem przed taką jedną bandą, która chciała mnie zabić chyba, ale nic. Uciekałem długo, dłużej niż wczoraj, pięć razy, i kiedy wreszcie trafiłem na stóg, położy­łem się pod nim, bo nie mogłem już dalej i oni mnie chyba tak daleko nie gonili. Obudziłem się w środku nocy, tak osądziłem po gwiazdach, drżałem z zimna, choć było lato jeszcze, ale noce są przeważnie zimne i złe. Wlazłem na szczyt stogu, wyżłobiłem tam sobie dziurę w słomie i schowałem się do niej. Nie chciało mi się już spać i patrzyłem na gwiazdy. Byłem trochę głodny, ale więcej myślałem. Zawsze dużo myślę, ale wtedy bardzo dużo. Ale najwięcej tęskniłem. Myślę, że za Tobą, bo Ty może nic nie wiesz albo wiesz trochę. Tęskniłem nieprzebranie, nieprzebra­nie i myślę, że ktoś tam daleko, pod tym samym nie­bem, musiał też za mną tęsknić, a jeśli spał, tu musiał się zbudzić, bo to niemożliwe, żebym nikogo nie trafił w serce w tamtym środku nocy, sercu nocy. Myślę jeszcze, że tęskniłem za kobietą, a bardzo często tęsknię chłopca do mnie podobnego. Ale wtedy tęskni­łem kobietę i syna pod jej powierzchnią — chłopczyka do mnie podobnego. Więc ktoś też musiał za mną zatęsknię w tamtym środku nocy, bo to niemożliwe. Ale wtedy o tym nie pomyślałem. Pamiętam, jak

W

ogarnęła mnie czułość taka potężna, że powodowała mi bóle w brzuchu, i co jakiś czas miałem wrażenie, że omdlewam. Wiem na pewno, że ten ból w brzuchu, bardzo wyraźny, nie był z głodu. Na pewno nie. Czułość obejmowała mnie jak woda lub słońce albo wiatr. Nieprzebranie.

Tak samo teraz co jakiś czas łapie mnie ból w środ­ku, a przecież jestem najedzony dosyć. Przekonuję się coraz bardziej, bo od dawna już tak sądziłem, że dusza i ciało są nierozłączne i kiedy smutna jest dusza, ciało smutne jest również. Oczywiście czuję w sobie całą moją zwinność i zręczność, które to talenty dała mi wyrodność, ale na co mi one w tej chwili? Na co? Gdyby mnie wczoraj napadło kilku albo jeden nawet, to ja bym się wcale nie bronił. Ja bym się poddawał uderzeniom pięści czy nogi i może trochę z lu­bością. Może Ty tego nie pojmujesz, ale mnie by trochę ukoiło może takie kbpanie mnie w plecy i w zęby.

Przyszedłem w końcu do domu tego szczura, u któ­rego mieszkam, ale nie sprawiło mi radości, że nie ujrzę jego kłamliwej, fałszywej mordy, bo była noc i on spał już dawno, więc go nie zobaczę. Otworzyłem drzwi, bo mam swój klucz, i wszedłem jak najciszej do mojego jeszcze na jakiś tydzień pokoju. Zdjąłem płaszcz i usiadłem do pisania jakiegokolwiek, ufając nieśmiało, że ono przyniesie mi pocieszenie, ulgę jakąś. Przedtem było zawsze inaczej, bo siadając do pisania zawsze byłem pewien, że to będzie dla mnie wielka męka, ale wielka radość taka sama co najmniej. Ale teraz jest inaczej. Nigdy taki nie byłem. Zrobiłem sobie herbaty, usiadłem na stołku, zapaliłem papiero­sa i paląc go uniosłem głowę znad kartki, starając się nie myśleć przez jakiś czas, wiedząc, że to krótkie niemyślenie przed pisaniem sprzyja mi. Ale nie po­trafiłem nie myśleć, choć może nawet o niczym nie

myślałem, ale byłem złamany. Nie byłem cały. Nie byłem skupiony. Coś oderwało się ode mnie i gdzieś tam kaleczyło sobie skrzydła: nad kanałem, w „Schro­nie”, u Ciebie w kuchni, w przedpokoju, w pokoju. I błądziło to coś mojego, i krwawić musiało, bo ja to wszystko wyraźnie odczuwałem. To jak mogłem pisać?

Więc nie mogąc pisać, a spać to wiedziałem, że daremne, pomyślałem o kąpieli, która zawsze była dla mnie czymś wspaniałym. W każdym mie­ście, w którym się znalazłem, pytałem najpierw

0 łaźnię: gdzie ona jest. Zimą szczególnie łaźnia była moją ucieczką, ale nic. Więc wczoraj w nocy, a ra­czej dzisiaj rano, nie mogąc pisać, a spać to wiedzia­łem, że daremne, pomyślałem o kąpieli wspania­łej. Odkręciłem kurek, zapaliłem gaz i zawiesiłem szmatkę na kurku, żeby woda cicho po niej spływała. Czekając, aż naleci, poszedłem do mojego na kilka dni jeszcze pokoju. Otworzyłem okno szeroko na noc

1 stanąłem przy nim i przy niej, bo nie było jej we mnie, nie było nocy we mnie, mimo wszystko. Nigdy nie będzie. Ale ból był we mnie, co jakiś czas chwy­tał mnie tam w środku, bo wszystko wiło się tam nie­zmiennie i ja nawet nie wyobrażałem sobie, żeby się coś mogło odmienić, żeby się wydarzyło uspokojenie, choć nie było nocy we mnie i nigdy nie będzie. Stałem tak, patrząc w noc, i chyba już o niczym nie myślałem ze zmęczenia. Tylko tak patrzyłem.

Po jakimś czasie ocknąłem się i poszedłem do łazienki. Wody było już dosyć, więc rozebrałem się i wszedłem do wanny, zanurzając się bardzo powoli, bo woda była dość gorąca, i czułem, że gdybym się od razu zanurzył, to mogłoby coś.trzasnąć we mnie. Le­żałem sobie w wannie, poruszając od czasu do czasu nogami, bo wtedy woda robiła się cieplejsza. Pluska­łem cicho i było dobrze, dosyć dobrze mniej więcej,

a kiedy ogarniało mnie naraz zmęczenie takie wielkie: obezwładnienie wszystkiego, i mięśni, i głowy, to odkręcałem szybko kurek z zimną wodą i podstawia­łem głowę prędko, żeby mi nie odeszła za daleko. Zachowywałem się cicho bardzo, bo ten szczur tam spał za ścianą, a nie chciałem go budzić, bo obudzony mógłby mi coś powiedzieć, nie żeby mnie strofować, bo wyrobiłem sobie u niego uszanowanie, nie chcia­łem, żeby mnie podziwiał, ale na uszanowaniu mi zależało; więc mógłby mi cokolwiek powiedzieć, ten szczur, o papierosa poprosić, spytać, gdzie byłem, wszystko jedno, bo ujrzałbym go, i nie wiem właśnie, czy nie naszłaby mnie wtedy chęć zadusić go, szczura. Więc zachowywałem się cicho możliwie, bo wolałem go nie budzić, nie oglądać w tamtej chwili, bo mógłbym mu coś złego uczynić, chociaż dla mnie, przypuszczam, że to by było coś dobrego, i dla całego plemienia szlachetnych tak samo, a nawet dla huma­nizmu coś nie bardzo złego. Więc wykąpałem się cicho i wyszedłem z łazienki, i położyłem się cicho, i nie czułem już nic, nie pamiętam już nic, prócz głowy błądzącej, głowy błądzącej, i Jest gdzieś około północy chyba, nie wiem, więc i może jest już 5 kwietnia. Ale niech będzie 4 kwietnia. Obudziłem się po raz pierwszy niedaleko południa, tak osądziłem po słońcu przebijającym się przez cien­kie, kretonowe zasłony na okna i po hałasie pory tuż przedobiadowej, a także po zapachu tej pory słodkiej, ale nic. Obudziłem się po raz pierwszy ze snu, który z piekła raczej niż z gór. Nie pamiętam początku snu i jak dostaliśmy się do gór, w których byliśmy, w dolinie u podnóża zbocza, w trawach wysokich bardzo, bo widziałem tylko głowę Twoją — siwe włosy. Całkiem białe włosy miałaś. Boże. Byłaś przede mną, w trawach, jakieś dwadzieścia kroków oddalona, i szłaś wolno, poziomo do zbocza. Ja

szedłem za Tobą, dwadzieścia kroków oddalony, nie próbując wcale zrównać się z Tobą, jak bym wiedział, że nie doścignę Ciebie, choć szłaś wolno, prosto głowę trzymałaś, całkiem białe włosy, Boże. Potem odwróci­łaś się i zobaczyłem Twoją twarz młodą, młodszą jeszcze, bardzo dokładnie widziałem, jak na dwadzie­ścia kroków, piętnaście może, bardzo dokładnie jak na oczy moje słabe, zatroskane. „Co ja ci zrobiłam?” — powiedziałaś.

O, nie. Nie. Wtedy się zbudziłem zaraz natychmiast, bo usłyszałem jęk, który wydobył mi się z gardła, ciężki niewymownie, taki spod ziemi jęk przywalo­nego górami wszystkimi świata. Jakie to było ciężkie. Jak on dobywał się z krtani, ten jęk piekielny, naro­dzony w śnie jeszcze, a umierający na jawie już; ten jęk trwający krótką chwilę, a jakże przeciągała się ta chwila krótka, czułem, słyszałem wyraźnie każdą sekundę, każdą nieskończoność tej chwili krótkiej, która mostem była między snem a jawą, łączyła więc wszystko, bo czym jest wszystko, gdzie jest wszystko, jeśli nie między tym a tamtym. Wtedy właśnie się zbudziłem, bo musiałem uczynić jakiś ruch nadludzki, coś unieść chciałem nadmiernego, przerwać coś, przejść niemożliwość, dwadzieścia kroków, piętnaście może, i wtedy dobyłem ten jęk zza świata prawie. Białe włosy Twoje, Boże.

Gdzie jesteś, Olga? Gdzie jesteś? Przyjdź. Ułożymy I się w trawach wysokich bardzo, nikt nas nie dojrzy, niebo tylko i ptak na niebie przelotem, nikt nas nie skaleczy, słońce nas będzie dotykać, a ja włosy Twoje lekko, słoneczne białe włosy Twoje przepiękne. Gdzie jesteś? Przyjdź. Przyjdź, Dziewczynko.

I wtedy musiałem zasnąć na powrót w tym moim wołaniu wysokim do Ciebie, do traw, do łąk dolin­nych, do nieba, słońca, ptaka nad nami, do Ciebie,

do traw, gdzie odpoczywanie przestronne, do traw, skąd można już tylko najwyżej, do Ciebie wołanie moje: „Przyjdź, Olga, przyjdź, Dziewczynko”, do snu z Tobą jednego wiecznego nieskończonego.

Ale obudziłem się zaraz niedługo, po raz drugi, piętnaście minut spałem może, dwadzieścia minut wi­łem się, płonąłem, słowa przeklęte, co to za słowa, dwadzieścia minut płonąłem i zbudziłem się po raz drugi, i ja się nie dziwię, bo jak można w ogniu wytrzymać więcej? dwadzieścia minut w ogniu, to już chyba nic nie zostaje, nawet z modlitwy żadne piórko, tylko swąd dookoła i dym nieprzebyty, i garść popiołu, którą trzeba odnaleźć, odszukać trzeba, bo to nie jest wcale relikwia, ale nawóz urodzajny: na nim na powrót dojrzewanie, na powrót rośnięcie, na powrót wołanie: „Przyjdź, Olga, przyjdź, Dziew­czynko”.

Umierałem tak i zmartwychwstawałem wiele razy, dziesięć razy, dwadzieścia razy może, jak te dwa­dzieścia kroków od Ciebie oddalenia. Potem zerwałem się z łóżka siłą woli ostatkiem, bo może bałem się, że jeszcze trochę i już nie zmartwychwstanę z ostat­niego umierania, które nie chcę, żeby było ostatnie, niech będzie przedostatnie, ale ostatnie chcę z Tobą umieranie odprawiać, z Tobą świętować. Więc zerwa­łem się wysiłkiem woli przedostatniej z tego piekła raczej niż z łóżka i poszedłem do łazienki, do wody zimnej na czoło, oczy, ramiona, szyję. Nie mogłem odejść od kranu, taki był pociągający: ta woda zimna wyśmienita gojąca. Jeszcze jedno chluśnięcie, jeszcze jedno, jeszcze jedno. Może dwadzieścia razy tak chlu­stałem wodą wspaniałą na pogorzelisko, które zaczy­nało się budzić, odradzać, krew w krwiobiegu żywe obieganie. Było to bardzo przyjemne i musiałem to docenić, mimo wszystko.

Potem poszedłem do pokoju i zacząłem gimnasty­kować ręce, nogi i wszystko, bo wierzyłem jednak, że jeśli prężne jest ciało, dusza prężna jest również. Za oknem była niedziela, popołudnie i słońce, i na boisko wyległo mnóstwo ludzi, choć nie było meczu, ale ciepło było, kwiecień, drzewa zieleniły już i mamusie w lepszych sukniach dzieci swoje w wózkach koły­sały, i przechadzali się obok nich mężczyźni, więcej sztywno, ale trochę też dostojnie, i pozdrawiali się skinieniem głowy znajomi, a kobiety pochylały się nad innymi wózkami, a potem nad sukniami, i to wszystko słońce łaskotało i kwiecień niedzielny po­południowy.

Wdychałem przy oknie głęboko to słońce i ten widok niedzielny kwietniowy, który byłby może kojący, gdyby nie ci wszyscy inni, którzy nic nie byli winni, choć kto wie, i powodowali mą nienawiść, niezazdro- sną zupełnie, bo niech oni mają największą szczęśli­wość, ja im tego życzę od serca serdecznie, więc moja nienawiść musi być bardzo starożytna, ale jaka ona nie jest, to czy może być kojąca, no czy może być?

Ale pomyślałem sobie, że dobrze będzie tak po cmentarzu spacerować. Niedaleko jest cmentarz. Blisko. Tam jeszcze bardziej świeżość zieleni. Umarli nic nie widzą przecież, a tam tyle umarłych, to tam rośnięcie wiosenne musi być jak gwiazdy jaśniejące. Pomyślałem też, że tam jest cicho i między umarłymi można się czuć półumarłym, jak się bardzo chce, więc wtedy cała moja nienawiść to będzie półniena- wiść, cały mój ból to będzie połowa bólu, więc będzie lepiej może o połowę.

Tak myślałem, jak by coś mogło istnieć dla mnie poza Tobą: rośnięcie wiosenne? gwiazdy? połowa?

I nie walczyłem prawie nic, nie broniłem się, bo jaki to dla Ciebie przeciwnik: zieloność? cisza cmentarna?

3'

35

umarli? Ubrałem się prędko i poszedłem na przysta­nek, żeby tramwajem do Ciebie. Przyjechałem, wsze­dłem po schodach, zapukałem, jeszcze raz lekko, a po­tem pięścią, jeszcze raz pięścią, nogą i nic. I wtedy mnie tknęło. Że uczyniłaś sobie coś.

Kiedy byłem bardzo młody, pamiętam, że posiada- Iłem we śnie zdolność unoszenia się w powietrzu. ¡Wystarczyło poruszyć rękami ruchem skrzydeł pta- *ków i unosiłem się w górę. Było to bardzo przyjemne uczucie i dzisiaj nie potrafię tego z niczym porównać, choć na pewno bym to odgadł, gdyby chciało po­wrócić. O, królu, królu. Wielki jest Nansen Amund­sen Czeluskin. Szczury się mnożą, królu. Tyle szczu­rów, flecisto. Bądź pozdrowiony. Bądź powitany. Ave flecista. Flamandia Normandia Prowansja Macedonia. Ech, ty chłopcze biedny, zagubiony ty, posiany mię­dzy osty, haki; nasienie ty wyrodne, wstydliwe. Ave Maryja. Ave flecista. Wyprowadź to gnijące, to ścierwo, federacje te, za miasto wyprowadź, za mury, za pole widzenia, na skałę tarpejską, pogub to w cze­luściach, zagub; a zachowaj czystych, szlachetnych: Romka, Stefana Kozaka, Babińskiego tragicznego, kilku jeszcze, kilku jeszcze. O, królu, królu. Jeruza­lem Babilon Hosanna. Kiedy byłem bardzo mały, pamiętam, mogłem się w górę unosić, w powietrze najlżejsze, w hosanny: „skrzydła teopasis, o skrzy­dła”. Pomiłuj boh. O, królu, królu. Lasy, królu. Ptaki. Ci są nieśmiertelni. Igliwie, królu. Ogon wróbla. Piórko wróbla. Trawa. Źdźbło. Ci są akademicy. Oczko w głowie, królu. To. Mrówki, królu. Pszczo­ły królowe. Lud prosty pracowity. Ci są nie­śmiertelni. Co tam federacje krytyczne mianowane, hanzy fotelowe zasiedziałe szczurów tych kupców, z ust do ust anegdota, ręka rękę myje. Zabij boh.

Zabij. Ręka rękę myje. O, królu, królu. Poruszałem rękami jak skrzydłami i unosiłem się w górę, w po­wietrze najlżejsze. Jak delfin pływałem nad dolinami, nad winnicami. O, królu, królu. Jak to jest? Jak to jest wszystko? Dlaczego tak jest, o, bogowie? Jakie to było uczucie przyjemne, królu. Jak delfin pływałem nad dolinami, nad winogronami. Wystarczyło poru­szyć rękami tylko, ruchem skrzydeł ptaków, i już w niebo wchodziłem. O, królu, królu.

6 kwietnia

Ja Ci nie potrafię opisać niedzielnego wieczoru, i cały poniedziałek, i cały wtorek, bo teraz jest wie­czór wtorku i jestem u Ciebie, i Rena — Twoja przy­jaciółka z Tobą mieszkająca — powiedziała mi, że wyjechałaś już w środę (więc zaraz po tamtym) i że ona ma mi powiedzieć, że wyjechałaś, gdybym przy­szedł.

Wszedłem przed chwilą do domu Twojego z tym facetem Reny, którego spotkałem w tramwaju, jadąc do Ciebie. On też mi powiedział, że wyjechałaś i że Rena wyjechała, i że Was nie było, nie było nikogo, kiedy ja odwiedzałem dom Twój nieśmiało, uparcie, nieśmiało.

Więc kiedy mi to powiedział i kiedy powtórzyła mi to Rena, więc nic Ci się nie stało, ogarnęła mnie radość niepomierna, ale krótka bardzo, bo naraz pomyślałem, że gdybym Cię miał przy sobie w tej chwili, tobym Cię po nogach całował ze szczęścia, a potem bym wstał i bym Cię bił. Tak bym Cię bił.

Znowu_boli. Znowu się to odzywa. Szeroko tak. Nieraz miałem coś takiego przy muzyce słuchając, a szczególnie przy śpiewaniu z chórami z tyłu odlegle. Tak, na pewno wtedy coś podobnego do teraz. Nie tyle

może, ale podobnie. Szczególnie jak chóry wchodziły w muzykę czy w śpiewanie jednego. Tak wyrastały powoli z tyłu czy z boków miękko, i we mnie wtedy też coś się rozciągało, podnosiło się coś i chyliło jak trawa lub pola żytowe, kiedy wiatr. Tak, wiatr. Wiatr podnosił mi się tam w środku, przy muzyce słuchając i przy chórach nad wyraz. Ale czemu on bolał, ten wiatr? Czemu on boli, ten wiatr szeroki, bo tak mnie boli szeroko. Jak gdyby wielkie chóry, nieprzeliczone zastępy otaczały mnie wkoło i ponad kołem głowy jeszcze i tym swoim śpiewaniem bo­lesnym, przepastnym rozciągały mi serce na wszystkie strony świata promieniste.

Siedzę i piszę, ale co to za słowa? Co to za słowa? Ja wiem, że to nie są słowa — lustra nieskalanie po­kazujące, wiem, i wiem, że tego wszystkiego to ja Ci nie potrafię nigdy rozpostrzeć, nawet z lustrami, nawet samym płakaniem nieprzebranym czy zabija­niem siebie w rzekę, czy z okna domu wysokiego na bruk ciało moje lecące, a potem już nie moje ciało ani Twoje, ale więcej Twoje niż moje. I ja się tego nie boję tak bardzo, nie, bo ja bym miał tę zdolność tragiczną uczynienia, bo ja bym wszystko odrzucił precz, co nie kazałoby mi się zabijać, co plątałoby mi się w głowie rozumnej i w nogach kochających tak bardzo stąpanie po ziemi każdej jednej, dobrej czy złej. Ja bym potrafił ten talent największy nie­sprawiedliwy. Ale wiem, że to jeszcze nawet po tym nie byłoby wszystko, co chciałem Ci ofiarować, co chciałem Ci rozpostrzeć u stóp. Bo tego jest u mnie dużo za wiele. Nawet dla Twojego chłonięcia prze­pastnego. Bo ja już tak jestem zbudowany, że kiedy coś pokocham, że kiedy Olgę pokocham, to nie jest całą moją miłością moje dla Olgi płakanie, moje dla Olgi zabijanie, a co dopiero moje dla Olgi pisanie. Ale piszę do Ciebie, piszę do Ciebie, bo może gdzieś,

w niektórych miejscach mojego pisania albo między tymi miejscami, trafi się jakiś dla Ciebie klejnot, droż­szy może jeszcze niż klejnot-płakanie czy klejnot-za- bijanie. Choć jestem zwyczajnym człowiekiem, prostym i jestem z tego dumny, choć nieraz myślę, że muszę być z bogów. I powiem Ci, że ja takie myślenia prze­miany przechodzę też podczas tego pisania właśnie: w niektórych miejscach czy między niektórymi miej­scami myślę, że jestem małym, biednym, nędznym człowiekiem, a gdzie indziej myślę, że nie jestem jednak taki marny, a przy innych miejscach znowu myślę, że muszę być z bogów.

Rena mówi, że masz przyjechać jutro, że mogę prze­cież zaczekać do jutra. Bo ja jej powiedziałem, że wyjeżdżam i że chciałem się z Tobą pożegnać, kiedy przyszedłem przed godziną. Nie powiedziałem, że wy­jeżdżam już dzisiaj, i nie miałem jeszcze tej chęci, tego zdecydowania. Ale jeśli masz przyjechać jutro, to ja pojadę dzisiaj jednak. Pojadę. Za długo czeka­łem. Za długo wędrowałem i szukałem: tysiąc dni i tysiąc nocy, to dosyć. Nie będę czekać jeszcze jedną noc. To za dużo. I to byłoby też niesprawiedliwe, bo Ty nie jesteś, Ty nie jesteś Olga.

Więc mówię do Repy, że właściwie to mogę na Ciebie zaczekać do jutra, ale pojadę dzisiaj. „To ona się zmartwi” — mówi Rena.

O, królu, królu.

/ IL / tf

Miejscowość nazywała się Krzyże, a ja cały byłem zachwycony. Nieraz byłem zachwycony. Wiele razy. Ale zawsze jakaś zła myśl przeklęta w głowie czy przypomnienie jakieś bolesne przeszkadzało albo urągało nawet i zachwycenie nie mogło wcale prze­chodzić dalej do szczęśliwości. Tak że musiałem z tym zawrzeć pogodzenie, bo znam siebie i wiem, że zawsze jestem jednakowy mniej więcej.

Przyjechałem tam z jednym człowiekiem, który mnie uczył wielu rzeczy praktycznych, ale najwięcej humoru. Przedtem nie bardzo wiedziałem, jakie to jest słuszne postępowanie, kiedy się nie zapomina

o śmierci: czy należy się śmiać, czy też nie trzeba w ogóle. On mnie nauczył, że dlatego właśnie trzeba się śmiać czysto i przestronnie. I ja to natychmiast pojąłem. Ja chyba przedtem- domyślałem się tego, choć nie bardzo wiedziałem, ale trochę nie śmiałem, trochę się wstydziłem, trochę się bałem najwięcej, że to będzie zgrzyt albo śmiech sztuczny właśnie naj­gorszy. Więc on mnie tego nauczył, ten człowiek, a raczej wyzwolił mi te wszystkie złote humoru po­kłady. Był dla mnie bardzo dobry, sam nie wiem skąd. Bardzo był mądry też, choć odkryłem w nim kilka wadliwości, ale drobnych.

Przyjechaliśmy do Krzyży samochodem tego czło­wieka, .którego on wygrał „za całe dwa złote” na loterii — „kochana Rzeczpospolita”. Przez drogę były bardzo piękne niektóre krajobrazy — wielkie równiny

nad rzekami. A on prowadził świetnie, tak mi się zdaje, i śpiewał różne śmieszne niezwykle piosenki: „Galerami na Florydę. Turystyczna płynie pieśń. Czy przyjedzie pan prezydent. Galerniczy okrzyk ■ wznieeeeś” i różne jeszcze. A jedna taka żołnierska, to. już była ponad wszystkie inne. Nie wymawiało się jednej sylaby na końcu każdego ciągu, tak jak żołnierze, kiedy maszerują i śpiewają, i nie kończą właśnie: „Akcja wspaniale się rozwi... Zdobyte czołgi, armaty...” I w tym miejscu on podnosił rękę i poka­zywał dwa palce, co miało znaczyć, że zdobyto dwie armaty. I dalej: „I cekaemów nam wciąż przyby... Bo'każdy z nas chce mieć ciężką br...”, co miało zna­czyć broń.

'Bardzo mi się radośnie jechało z tym człowiekiem, ■z tymi piosenkami i z tymi krajobrazami mijanymi pięknymi. Dwa razy tylko zasępiłem się przez całą drogę długą trzygodzinną. Raz mi się starszy brat przypomniał, którego już dawno nie widziałem, a drugi raz, jak spojrzałem na siebie za daleko na­przód. Może dlatego się zasępiłem, że on przestał śpiewać na chwilę, bo kiedy znowu zaczął: „Galerami na Florydę”, to wszystko niepokojące mnie odleciało, jak by ręką odjął, a raczej śpiewem odśpiewał, choć przedtem bardzo często byłem zasępiony w samym środku różnych śpiewów i śmiechów. Najczęściej właśnie.

Więc oprócz tych dwóch zasępień nic nie było smutnego dla mnie po drodze, a za to było wiele rzeczy bardzo ładnych: jedna duża dziewczyna pasła konia na łące, był koniec wiosny, więc zieleń była różnorodna jeszcze i świeża; topole stały wysokie i z daleka wierzchołki jak by łączyły się, i były one jak gdyby akwedukty powyższe nad drogą asfaltową, gładką, po której jechaliśmy cicho i szybko, że wiatr świstał głośno, ale nie mącąc wcale ciszy. Nie myśla-

frl

ff

W

łem o niczym i nie starałem się o to, bo moja głowa wiedziała, że nie trzeba wcale myśleć, wszystko jest dobrze na razie i bezpiecznie, więc niech będą raz wakacje, niech będzie odpoczywanie, które zasłużone jest, bo tyle już wycierpiałem, tyle razy się biłem z życiem praktycznym przemożnym, a po tych wa­kacjach będzie znowu to samo przecież, bo ten czło­wiek zabierał mnie na tydzień tylko. Więc niech będą wakacje w zupełności i zasłużone, jeszcze raz powtarzam, ale co to kogo obchodzi.

Ale dojechaliśmy do tej miejscowości, która się nazywała Krzyże i która leżała nad jeziorem Nidzkim wielkim wspaniałym, otoczonym drzewami dzikimi, jak tylko mogłem dojrzeć. Jezioro było bez porówna­nia. Pod niebem błękitnym migotało słonecznie i nie­przebranie i miało się wrażenie, że niebo jest niewiele większe od niego, a czarny pas lasu okalający jak by nie zamykał wcale przestrzeni jeziornej, tylko tak. Woda była przezroczysta u brzegów, a płytkie, pia­szczyste dno schodziło wolno ciemniejąc do głębokości coraz ciemniejszych. Ale tego opisać nie można.

Zamieszkaliśmy u takiej jednej rodziny mazur­skiej, bardzo uczciwej, którą ten mój człowiek dobrze znał, bo przyjeżdżał do niej co roku, to znaczy nie do niej, a do powietrza świeżego, jeziora i lasu. Ale u tej rodziny się zatrzymywał, bo trzeba gdzieś spać, cho­ciaż ja, gdybym miał samochód, tobym nigdy już więcej nie prosił nikogo o spanie, tylko bym spał w samochodzie jak w domu samochodowym. Ale nic. Na drugi dzień rano poszliśmy nad jezioro w takie jedno miejsce, które mój człowiek znał. Ech, co to było za miejsce. Wysoka skarpa otwierała szeroko jezioro i horyzont cały daleko widoczny przez po­wietrze przezroczyste i świeże, i tak się tam oddy­chało, jak by się jadło coś lekkiego, bardzo zdrowot­nego. Ale tego opisać nie można.

Skakałem ze skarpy w piasek zbocza biały ciepły albo kładłem się na plecy i z samego szczytu zesuwa­łem się po piasku jak po ślizgawce, albo odbiegałem do lasku sosnowego zaraz na lewo i wchodziłem na jakieś drzewo, i przechodziłem z jednego na drugie, jak dawniej, kiedy wszystko było jeszcze dobrze, i go­niliśmy się po drzewach z Reginem, i wszyscy na mnie mówili Tarzan, albo jeszcze dawniej, kiedy wszystko było jeszcze nieprzypuszczalne nawet, 14 lipca w święto wielkie narodowe, na placu w Pont de Cheruy, wypełnionym ciasno tłumem świętującym, wchodziłem na słup wysoki śliski, posmarowany pa­rafiną naumyślnie, żeby było trudniej, a ja przed wchodzeniem plułem na ziemię i wycierałem w tym błotku bose stopy, żeby było trochę łatwiej, i zaczy­nałem wspinanie, nie patrząc w dół, bo to mogło zaszkodzić, a na dole chłopaki i starszy brat krzyczeli: „Vas-y, Edziu, vas-y”, i osiągałem w końcu to koło żelazne dookoła słupa wysoko, na którym wisiały butelki wina, pęki kiełbasy i inne dobre rzeczy, i mia­łem prawo coś sobie zerwać, a ja zrywałem butelkę wina dla starszego brata, który stał na dole i krzy­czał: „Fais attention, Edziu, fais attention”, bo strasznie się o mnie bał, a ja go też kochałem strasznie.

Więc to wszystko mi się przypominało, tamten czas świetności, a nie mogłem się martwić, nie mogłem, bo to były wakacje przecież zasłużone, więc cieszy­łem się i miałem prawo zresztą, bo bardzo prędko doszedłem tamtych zwinności i skoków. Przeskaki­wałem z jednego drzewa na drugie, aż do samego brzegu jeziora, a niektóre drzewa, to były nawet całe pochylone nad jeziorem. Wchodziłem na nie i z samego czubka skakałem do wody. Pluskałem w wodzie, nurkowałem i pływałem pod wodą z otwar­tymi oczami zdziwionymi. Ja dobrze wiedziałem, że

muszę się cieszyć. Moja głowa dobrze o tym wiedziała i całe Ciało”w słońcu i w wodzie uradowane. Potem usłyszałem krzyk i przypomniałem sobie o moim czło­wieku, bo zupełnie o nim zapomniałem, nie dlatego, żebym mu był niewdzięczny, że mnie tam przywiózł, ale ja zawsze bezwolnie samemu się świętuję i za to nikomu się nigdy nie uskarżam, choć nieraz mam wielką ochotę wydobyć komuś moje bolesności i go­rycze. Bo są takie chwile sprzyjające przed oczami i w życiu, że pragnie się mówić i pragnie się słucha­nia dla tego mówienia, bo wiedząc tym bardziej, że następna taka chwila słaba nie przyjdzie prędko, a wszystko narasta ciągle w tym milczeniu i zawzię­tości i to może być bardzo niebezpieczne ten wybuch kiedyś nagły możliwy, to pęknięcie nagłe i to rozle­wisko potem ropy niewymówionej, niewysłuchanej. Ale trudno jest niepomiernie znaleźć ucho, oko i serce wdzięcznie słuchające. Ale ten mój człowiek coś do mnie krzyknął, a ja nie dosłyszałem pod wiatr

i krzyknąłem: „Co?” On złożył dłonie w trąbkę

i krzyknął głośno: „Jaka jest różnica między hipopo­tamem?” Znowu mnie uczy humoru, pomyślałem, ale nie byłem pewny i zacząłem się zastanawiać nad py­taniem krzykniętym. „Jaka jest różnica między hipo­potamem, a czymś, a kimś — powinno być prawidło­wo. Między hipopotamem a krokodylem na przy­kład — powiedziałem do siebie cicho, ale to pytanie wydawało mi się zaraz dużo mniej świetne, niż tamto samo: „Jaka jest różnica między hipopotamem?” „Że lubi pływać” — krzyknął mój człowiek. „Prujemy na obiad”. Przez całą drogę od jeziora do domu za­śmiewałem się z tego jego świetnego pytania i z tej odpowiedzi jego świetnej i prawidłowej najzupełnie.

Opowiadać dzień po dniu cały tydzień, jak tam było — nie potrafię. Nigdy nie potrafię sobie przy­pomnieć dnia wczorajszego, a już przedwczorajszego

nic. Wiem tylko, że nigdy nie marnuję czasu. Wystar­czy. Dla mnie wystarczy. I tam nie marnowałem czasu. Oddychałem. I jeszcze skakałem i pływałem. Uczyłem się także smażyć placki, skrobać ryby i czy­ścić je z wnętrzności. Również humoru się uczyłem od mojego człowieka, który na każdym kroku śpiewał albo opowiadał coś śmiesznego, choć dobrze widzia­łem; że nie'zapomina o śmierci, ona o nim, dobrze widziałem. Ale on ją wygrywał przez swój humor wspaniały. Opowiadał ze śmiechem urozmaicone hi­storie o szpitalach, w których przebywał, albo jak go kroili w jednej operacji. Widziałem nad jeziorem jego brzuch z długą, ukośną szramą.

Późnym wieczorem szliśmy na spacer do lasu.

0 dziesiątej było jeszcze widno zupełnie. Wychodziła wtedy odległość. Widziało się bardzo wyraźnie plany wychodzące: drugi, trzeci i dalej.

Musi pan pojechać do Leningradu — mówił mój człowiek. — Jedno z najpiękniejszych miast Europy, towarzyszu. Białe noce. Czyta pan książkę jak w dzień. — Bardzo chętnie bym pojechał do Lenin­gradu. W lesie było jedno małe jeziorko, które się nazywało „Wesołek”, wiem dlaczego, bo było bardzo ponure. Dookoła „Wesołka” było bagno, na którym rosły drzewa, całe suche przeważnie. Zapach tam się roznosił trochę inny niż nad jeziorem Nidzkim prze­pięknym. Nie był taki szeroki i zwiewny, ale przy- duszony, schowany jak by pod bagnem. Tak — że piękność „Wesołka” to była taka ponura piękność

1 tajemnicza dosyć. Raz poszedłem sam do lasu

i chciałem odszukać „Wesołka”, ale nie trafiłem

i ledwo z powrotem do domu. Mój człowiek pokazy­wał mi różne kwiaty i mówił, jak się nazywają. Najbardziej podobał mi się łubin — taki niebieski

i wysoki, który rósł stadami przy drogach. Widziałem

wiele razy żółty łubin na polach, ale ten niebieski był dużo piękniejszy i wyższy.

Wszystko tam było nadzwyczajne. I tak samo, że nie potrzebowałem szukać spania jak zawsze przed­tem. Nie potrzebowałem nikogo prosić o spanie

i upokarzać się przed byle kim, który nie warty często jednej mojej ręki albo tych zaszczytów, że z nim rozmawiam i że go proszę. Z nikim się nie biłem. Nikt mnie znikąd nie wypędzał. Nadzwyczaj­nie. Nie uciekałem na dworzec przed nocą. Nie bałem się jej. A tak się boję nocy, kiedy nie mam łóżka albo coś przypominającego. Tak się boję tego zmęcze­nia nad ranem, kiedy niewyspany i zmarznięty opuszczam jakąś poczekalnię dworcową albo antre­solę jakąś, albo wagony na bocznicach, albo już nie wiem co, i widzę ludzi porannych wyspanych, i przez okna na ulice zapach czuję domowy: mleko się gotuje czy kawa, chleb czuję świeży, muzyka gra. Opieram się o mur tuż pod oknem i wdycham to wszystko, jestem tam: piję gorącą kawę, jem śniadanie, słucham melodie. Zawsze tak robię przeważnie. To mi się udaje, bo mam wyobraźnię wielką i wyćwiczoną. Ale potem muzyka przestaje i zaczynają mówić o wojnie, że nowe posunięcie łagodzące, o konferencjach, o ra­kietach, i mnie się wtedy płakać chce albo gryźć, a teraz widzę, że niepotrzebnie zupełnie, bo nie bardzo znałem humor, a to jest właśnie to, chociaż nie tylko

i może najmniej, ale trzeba się z tego śmiać, bo to pomaga. Teraz właśnie będę próbował z tym walczyć humorystycznie.

W środku wieczora, przed spacerem, graliśmy z moim człowiekiem w belotkę. Nauczyłem się w be- lotkę od mojego ojca, jeszcze zanim przestał nim być. Mój ojciec był mistrzem w Pont de Cheruy. Bardzo często przynosił kurę albo kaczkę z jakichś zawodów. Ale ten mój człowiek też grał świetnie.

Ograł mnie wysoko i byłem trochę przygnębiony, bo zawsze lubię być pierwszy we wszystkim. Wpraw­dzie graliśmy w nieco inną belotkę i to mnie trochę gubiło w układach i rozgrywaniu, ale przecież nie mogę tym się pocieszać. Muszę jednak powiedzieć, że przy końcu tego tygodnia wakacyjnego wygrałem trzy partie z rzędu, co jest zupełnie normalne, bo zawsze byłem bardzo pojętny we wszystkim oprócz w życiu praktycznym przeklętym, które mnie bez przerwy zabija, choć wiem bardzo dużo o wielu innych rzeczach dosyć nieśmiertelnych.

Po belotce szliśmy na spacer. Nadzwyczajnie; cho­dzić na spacer. To ja przedtem włócząc się po całych nocach po ulicach czy gdzie, wcale nie spacerowałem, bo spacerowałem bez przerwy. Chyba że to było nie- przerywane nigdy spacerowanie, ale nie ma takich spacerów. Spacer jest po kolacji i po belotce. To jest spacer. A kiedy jeszcze przed kolacją jest obiad, a przed nim śniadanie, a przed śniadaniem jest wsta­wanie z łóżka pięknego, w którym sen najpiękniejszy, to spacer na końcu takiego dnia nadzwyczajnego jest jak zachód słońca powolny albo jak schodzenie z ko­nia trzysta metrów przed domem, więc takie opóźnia­nie sobie radości, a to jest też radość i większa nawet, bo awanturnicza. Wszystko tam było nadzwyczajne. Któregoś naszego wieczoru spacerowego spotkaliśmy jednego znajomego mojego człowieka. Jechał na ro­werze i to było znowu pełne humoru, bo rower pod nim wyglądał bardzo mały i nie mogło być inaczej, bo on był bardzo wysoki i szeroki. Przywitaliśmy się

i mój człowiek zapytał go, co miał ostatnio na roz­kładzie: „A, dwa wilki” — on powiedział. Jeszcze coś pogadali i on wsiadł na rower i odjechał. Po chwili ten mój człowiek powiedział:

Wie pan, ten Mińczuk to wielki myśliwy, ale miał jedną wstydliwą przygodę. Więc raz Mińczuk

czołga się do rykowiska. Ale patrzy na lewo, a tam wilk też czołga się do rykowiska. Więc czołgają się powoli razem. Ale w pewnej chwili Mińczuk coś źle obliczył i nastąpił na suchą gałązkę, która trzasła. Wtedy wilk odwrócił się do Mińczuka i machając ogonem syknął: ciiicho. — Przez całą drogę od lasu do domu zaśmiewałem się przestronnie.

Po spacerze graliśmy jeszcze jedną partyjkę belotki „na zdrowie” i udawaliśmy się na spoczynek. Nad­zwyczajne: udawać się na spoczynek. To ja przed­tem... Ale nic. Miałem swoje łóżko i pościel białą, i koce. Spałem też dobrze, nie wiłem się po kilka godzin. A są nieraz takie łóżka, że nie mogę wcale usnąć i wiję się kilka godzin jak ryba wydobyta na trawę kilka minut i dłużej, żeby umrzeć. Raz, jeden raz raczej, to już było niepojęte. Nieszczęścia spadały na mnie jedno po drugim, zupełnie już nie­normalnie, jak na pogaństwo albo na chrześcijaństwo w zależności od przewagi i przemocy, i byłem dosyć blisko tragicznego uczynienia, kiedy wiatr się naraz odwrócił i wszystko się odwróciło, i zaczęły na mnie spadać same dobre pogody. Najbardziej błogosławiony był pokój na cały miesiąc, w którym stało łóżko, a na nim pościel biała i czysta. Jeśli ktoś twierdzi, że w świecie tym są większe problemy, to jest przede wszystkim zawsze wyspany, a potem jest głupi i ja się będę z niego śmiał, bo to będzie humor. Więc ten pokój miał być dla mnie przez cały miesiąc, aż do powrotu pana Zarębskiego z Nałęczowa. Ale stało się coś niepojętego. Pierwszego dnia położyłem się do łóżka o godzinie północnej gdzieś i pamiętam dokładnie jedenaście godzin leżałem do późnego rana, żeby zasnąć. Jedenaście godzin niepojętych. Tak było przez 25 dni około. Co ja nie robiłem, żeby te myśli wszystkie liany przeciąć i żeby mnie sen opanował. Mówiłem nawet, że wcale mi się nie chce spać, że

wcale nie jestem zmęczony, utrapiony. Starałem się w to uwierzyć, bo nienawidzę wszelkiej fałszywości k jakiejkolwiek i chyba zaczynałem w to wierzyć, bo nie zasypiałem ciągle. Przeszkadzał mi własny oddech przeklęty. Leżałem i nie czułem wcale rąk, nóg, ca- . łego ciała, jak dotyka pościeli. To wszystko spało. Nie czułem też głowy ani ucha na poduszce, a jednak nie spałem, bo wiedziałem, że nie śpię. Tylko to mi nie spało, ta wiedza. To było bez porównania i tego też opisać nie można.

Na śniadanie jedliśmy z moim człowiekiem twaro­żek z sokiem malinowym i chleb swojej roboty, to znaczy roboty pani Kwiatkowskiej, u której mieszka­liśmy, i herbatę piliśmy „Yunan” najlepszą. Nie wie­działem, że można jeść twarożek z czymś słodkim. Myślałem, że można tylko ze solą. Bardzo mało wiem jednak o jedzeniu. A już prawie nic o tych nad­zwyczajnych jedzeniach, o tych uroczystościach ja­dalnych, kiedy się zaczyna od rzeczy delikatnych i je się długo i powoli coraz to inne dania i jarzyny, i mięsa, a potem znowu rzeczy delikatniejsze, a potem znowu mięsa i tak długo w kółko. To musi być bardzo świetne i miłe takie siedzenie przy takich stołach ozdobionych.

Po śniadaniu szliśmy nad jezioro z tym moim czło­wiekiem i ponieważ oprócz innych talentów mam wdzięczność, to życzę mu dwieście lat w radości i w zdrowiu najpiękniejszym.

/

/

Zachód jest piękny, ale mówi mi wola twardniejąca z dnia na dzień, mówi ona kamienowana, że dosyć już, że nie można za bardzo przeciągać widoku, bo trzeba odwrócić oczy i zejść z pagórka. Na wieczorne jedzenie trzeba coś poszukać. I niech tak się stanie. Niedaleko na wschodzie, niecały kilometr stąd, są siedziby. Są tam pola kartoflane. Włożę tylko spodnie i kurtkę.

Mieszkam nad rzeką. Gdzieś powyżej środkowego biegu tej największej rzeki w tym kraju mieszkam. Ukryłem się tu, bo tamci już za bardzo mi chodzą po piętach. Za bardzo pragną się oni ze mną zobaczyć, te gady. Tropią mnie od dawna dosyć. Muszą być bardzo na mnie rozgorączkowani. Muszę być dla nich świetnym, chłodnym balsamem. Chcą mi coś złego uczynić, żeby sobie dobrze uczynić albo temu, który ich najmuje, tych psów gończych. Może nie jest tak źle, jak mówię, ale nie zawadzi to dla ostrożności. To dla niej nawet dobrze. To są dla niej jak gdyby masaże przed wejściem na ziemie wulkaniczne.

Mieszkam nad rzeką. Postawiłem sobie szałas z dłu­gich snopów suchej wikliny, których są całe stosy, ułożone już i związane na brzegu, niedaleko poniżej. Lato jest we wspaniałości. Skóra moja jest bardzo brązowa, bo chodzę tylko w slipach. Dokoła bioder mam pasek i nóż do niego przytwierdzony, który ku­piłem przedtem w miejskim sklepie, tak samo jak i toporek, jak i dużo soli, i trochę zapałek, przygoto­

wując się do tego pobytu nadrzecznego, nie wiem jeszcze jak długiego. Sól, zapałki i toporek są zako­pane w szałasie, w tym moim pałacu wiklinowym, który wyłożyłem grubo liśćmi, żeby nie ciągnęło od ziemi. Dookoła mojego domu szałasowego powbijałem możliwie grube pale i wykopałem rów, też możli­wie głęboki, żeby mnie jakieś stado dzików nie stratowało pędzące. Kosztowało mnie to mnóstwo roboty, bo nie mam szpadla, ale teraz jestem spokoj­niejszy. Bardzo bym chciał psa przy boku. Pies by mnie uszczęśliwił niezmiernie.

Dobra. Gdzieś na tej szerokości powinno już być to pole kartoflane. Szedłem wśród gęstwiny cały czas nadbrzeżnej, bo po co mam wychodzić na widoczność, po co mam się pokazywać komuś na oczy, choć mogę wyglądać na kogoś zwykłego, ale po co mam komuś dawać powody do myśli ubocznych. Przez krzaki widzę w bliskiej oddali dom w mroku wolno zapa­dającym. Pole jest tu.

Wszystko jest dobrze. Mam w kieszeniach spodni i kurtki około 35 kartofli, które podebrałem umiejęt­nie spod krzaków kartoflanych, z kilku krzaków po kilka. Jak by nic się nie stało, tak zrobiłem i ślady zatarłem. Jak leżałem, zauważyłem obok, że ziemia była poruszona i ślady dzików zauważyłem tym lepiej.

Wszystko jest dobrze. Siedzę przy ogniu. Przygo­towałem drewka na ogień przedtem, przed zachodem, przed oglądaniem tego słońca zachodzącego pięknego. Teraz siedzę przy moim małym ognisku. Niech się trochę popali, niech się ogień trochę potrzaska. Potem włożę kartofle do środka żaru. Komary to też jest plaga jednak. Wypiłyby mi całą krew, te gady, gdyby nie ogień. Niebo jest jasne nade mną i nad okolicą. Z początku nie widać na nim gwiazd, ale po chwili

dostrzegam te odległe ogniki, gdy patrzę dłużej. Po­jawiają się tu i tam. Ile ich jest? Czytałem gdzieś, że jest ich około 150 miliardów i że uczeni mogli się pomylić najwyżej dwukrotnie. To znaczy, że może ich jest 300 miliardów. To trochę śmieszne, ta po­myłka: — najwyżej. Poza tym myślę, że powinni napisać w tej książce, że uczeni mogli się pomylić najwyżej dwukrotnie w jedną stronę, to znaczy, że może ich jest 300 miliardów. A tak jak oni napisali, to ja mogę sobie odczytać, że albo ich- jest 300 mi­liardów, albo ich nie ma w ogóle. To trochę śmieszne. Ale włożę teraz kartofle do żaru. Patrzę tam. Jak daleko jest do nich? I co to są gwiazdy? Mówią, że to są słońca dalekie i świetlne, podobne do tego, które zaszło przed dwoma godzinami może. Mówią, że dookoła nich też są planety krążące. Czy tam są inne planety-ziemie? Czy tam jest druga planeta-zie- mia? Czy tam jest drugie takie miejsce nadrzeczne, drugi szałas, druga noc zapadająca, drugie ognisko i chłopiec przy ognisku siedzący drugi i myślący

0 mnie w tej chwili, jak ja o nim, w tej chwili? Czy on jest do mnie podobny? Jakie ma imię? Jakie ma włosy? Co on teraz robi? Czy wyjmuje kartofle pa­tykiem z żaru swojego ogniska? Czy zeskrobuje z nich lekko nożem trochę powierzchni zwęglonej

1 kładzie je na szerokie liście przygotowane? Czy idzie do szałasu, przechodzi rów, odstawia snop, jak by drzwi szałasowe otwierał, i odkopuje toporek, i sól, bierze trochę soli w dłoń i zakopuje skrzętnie z po­wrotem sól drogocenną i wraca do ogniska, w prawej trzymając toporek, a w lewej dłoni trochę soli? Czy siada na pniu przyciągniętym z brzegu rzeki dwa dni temu, wbija toporek pod siebie, w pień z prawej strony, a sól kładzie ostrożnie na liście obok kartofli upieczonych? Czy tęskni? Czy smakują mu bardzo

kartofle, których zjadł szesnaście chyba, a pozostałe są tam, w środku żaru i niech będą, na jutro, na po­ranne jedzenie wczesne, bo wcześnie musi jutro wy­ruszyć po jakiegoś ptaka domowego do innej okolicy, bo nie chce w swojej wprowadzać zamieszania, lek­kiego podejrzenia rosnącego, poszukiwań może na tego lisa przeklętego, który najpiękniejszą kurę po­rwał czy kaczkę, czy perliczkę i schrupał już na pewno, ten lis przeklęty, niech mu stanie kością w gardle ta moja kurko slicno, z marca była, a już niosła slicnótka ona? Czy tęskni? Czy patrzy w ogień dogasający, właściwie nic nie widząc, jakimś upor­czywym nicniewidzącym patrzeniem, jak by przeni­kał przez płomyki, przez żar, przez ziemię całą głę­boką, jak by nic nie mogło zatrzymać jego patrzenia, jak by się nie mógł o nic zahaczyć albo odwrotnie, jak by się zapadał w drugą stronę, w leje po drugiej stronie oczu, ale to jest to samo w końcu, bo go nie ma? Czy ocknął się po jakimś czasie z tego swojego zapadania się? Czy wstał trochę prędko i zasypują ziemią kupę żaru gasnącego, w którym powinno być jeszcze około dwadzieścia kartofli na jutro, na wcze­sne jak najbardziej jedzenie, więc trzeba się położyć już? Czy wyciąga toporek z pnia fotelowego i naraz, ściskając go trochę mocniej, prostuje się powoli i na­prężony, a nóż mu z lewej strony lekko uderza o udó, i stoi tak chwilę, zamknąwszy oczy i każde inne drgnienie, żeby nic nie mąciło słuchania, bo właśnie uszy poddaje na ten szmer lekki, trzask jakiś od strony wody? Czy chciałby psa? Czy pies by go uszczęśliwił niezmiernie? Czy już dobrze? Czy stoi jeszcze chwilę? Czy już dobrze? Czy idzie do szałasu swojego hotelu i z wewnątrz zamyka się dwoma sno­pami, jak by drzwi domu zamykał? Czy klęcząc zdej­muje kurtkę i wyciąga sweter ciepły spod liści, i wkła-

/ . V 53 i fot

da go, i nakłada znowu kurtkę, choć ciepło jest jesz­cze dosyć, ale potem będzie zimno? Czy kładzie toporek z prawej strony na wyciągnięcie ręki? Czy bardzo tęskni? Czy strasznie tęskni?

Jest rano chyba. Zmarzłem dosyć bardzo. Zimno mnie obudziło. Wypycham snopy wejściowe i wyska­kuję z szałasu, i z resztek snu zniewalającego wy­skakuję. Jest rano słoneczne, olśniewające. Mrużę oczy, bo za dużo jasności, za dużo światłości na nie spada. Zimno mnie potrząsa od góry do dołu. Rozbie­ram się prędko do naga i biegnę do rzeki z pochyłości lekkiej, i skok. Woda jest zimna przeraźliwie, ale to dobrze. Wracam zaraz do brzegu po skoku, bo krew by mi skrzepła, a serce w lód się zamieniło w tej lodowatości. Wymachuję rękami, biegając w kółko i skacząc w kółko i w bok. Ale to jest wyzdrowienie z zimna, a także, sądzę, z różnych bólów tajemniczych możliwych. Jeszcze trochę wymachuję i wkładam slipy, spodnie i koszulę, i pasek z nożem przewiązuję dokoła. Zimno mi jeszcze, ale zaraz będzie świetnie. Idę do szałasu, biorę toporek i koc. Wychodzę. Zawi­jam w koc toporek, sweter i kurtkę, i zakopuję ten majdan mój, dobytek tam, jedenaście kroków na południe od szałasu pod krzakiem. Wracam do sza­łasu. Odkopuję trochę soli do kieszeni w liść. Biorę worek. Wychodzę, zamykając drzwi szałasowe. Od­grzebuję kartofle. Wkładam je do worka. Przewią­zuję go przez plecy i naprzód. Proca jest w kieszeni? Dobra. Po drodze nazbieram kamieni. Naprzód. /Ptaki śpiewają. Krew mi śpiewa. Nogi mi śpiewa­ją. Przedtem nic nie było. Oto jest początek świata. I Pierwszy dzień świata. Pierwszy ranek pierwszego| dnia. Jestem pierwszy człowiek, pierwsze dziecię nie­skazitelnego tego świata słonecznego. A ptaki śpie­

wają i krew mi śpiewa, i stopy. I wszystko jest śpie­wające harmoniczne. Mont-joięJ_j

Idę na wschód południowy brzegiem rzeki. Minąłem ^ już dosyć daleko wczorajsze kartoflisko.^Słońce wy­suszyło mi już włosy. Grzeje mnie powoli umiłowane ono, ubóstwiane ono. Czuję, jak wypędza mi ostatnie fale chłodne z piersi i pleców. Ale usiądę tu na tej małej polanie nadrzecznej otwartej na wodę leniwą. Usiądę tu na poranne jedzenie. Miejsce jest po mojej stronie i jest tak samo na czasie śniadaniowym, bo nagle smak na kartofle mi nadpłynął do gardła. Więc usiądę tu i zjem.

Opuszczam teraz wybrzeże i skręcam na południo- v wy zachód prostopadle. Wejdę za chwilę na wał i będę nim szedł na północ lekko zachodnią. Dwa kilo­metry stąd płynie rzeczka przy wale. Muszą tam być świetne kamyki do procy. Zauważyłem tam również wielką siedzibę, coś jak by młyn. Wielką ilość ptac­twa domowego tam zauważyłem. Szedłem tamtędy kilka dni temu, kiedy opuściłem to miasteczko, do którego przyjechałem na chybił, poszukując jakiegoś miejsca bezpiecznego przed tamtymi, i starałem się dużo zauważyć, bo idąc, czułem, że tam, nad rzeką, gdzie mieszkam, znajdę coś odpowiedniego na pobyt długi i ukrywany, i że dobrze będzie od razu zapo­znać się z okolicami, a przynajmniej dużo zapamiętać.

Świetne kamyki! Bardzo wspaniałe! Okrągłe, obto­czone przez wodę, gładkie. Zszedłem z wału nad rzeczkę, do której doszedłem, i ponieważ po jednej i drugiej stronie były krzaki i pokrzywy, to zdjąłem spodnie, zawiązałem je dokoła szyi nogawkami i wsze­dłem do wody, która miejscami po kostki a miejscami po pas, i zacząłem się posuwać w górę, brodząc. I tra­fiłem właśnie na takie świetne miejsce, kamykowate dno, złotą żyłę. Zapamiętam to miejsce.

Teraz wychodzę z wody na brzeg i wkładam spo-

dnie. Wyciągam procę, odwijam gumy z widełek, prostuję je i kładę na skórę jeden kamyk świetny. Rozglądam się za celem jakimś jakimkolwiek. Na drzewku po drugiej stronie rzeczki widzę ptaszka wróbla, ale po co? Niech śpiewa, niech się raduję. Najedzony jestem na razie, a na później właśnie idę polować i chcę dzisiaj coś większego upolować, tak mi dopomóż oko niezawodne. W tę gałązkę na prawo. Ajajjaj! Uciąłem ją jak by cięciem szybkim niewi­docznym. Wróbel nawet nie zdążył się spłoszyć i sie­dzi nieruchomo, przestraszony jest bardzo, biedaczek skulony. Wczoraj strzeliłem dwa, bo doprawdy ska­kało mi całe stadko dokoła szałasu tak blisko, jak by same przyleciały na śmierć, tak to się mówi. Strzeli­łem więc i jednym kamieniem zabiłem dwa od razu, a reszta uciekła. Podniosłem te dwa i żal mi się zro­biło, ale powiedziałem sobie, że nie może być mi żal, ale nie dlatego, że to i tak nic im nie pomoże już. Oporządziłem je, usmażyły się raz dwa r zjadłem ten półkęsek. Zostało mi trochę mięsa między zębami do dzisiaj, ale go nie wydłubuję. Niech będzie. Tak, jak się dzisiaj uda, to przez dwa dni co najmniej, przy­rzekam wróblom spokojne dokoła mnie latanie, a na­wet chodzenie po głowie i po rękach.

Posuwam się wolno wśród krzaków i drzewek, bo widzę przez nie jakieś wielkie drzewa o sto metrów i szum wody słyszę rosnący. To na pewno ta wielka siedziba z młynem. Z prawej strony brzeg się pod­nosi w pochyłość wysoką skarpę. Idę lewym brze­giem, ale przejdę na tamten, bo na moim robi się gęstwina niemożebna i nie chcę hałasować, przedzie­rając się przez nią. Podwinąłem jeszcze wyżej spodnie i przechodzę. Powinny tu być raki. Woda podmyła brzegi i korzenie drzew tuż przy brzegu rosnących tworzą bardzo dla raków odpowiednie nory. Posu­wam się jeszcze wolniej i bardzo ostrożnie, choć

szum wody spadkowej jest wielki coraz bardziej, ale pomyślałem właśnie, że ptactwo tutejsze i psy strze­gące również, i mieszkańcy także — mogą być tak do tego hałasu wodnego przyzwyczajeni, że on jest dla nich jak by nigdy nic, jak by cisza normalna. Że on jest poza ich słuchaniem. W takim razie moje nieostrożne skradanie nie byłoby wcale dla nich za­głuszane przez ten szum wody, dla nich wcale nie słyszalny, wcale nie szumny. W takim razie mogliby mnie oni usłyszeć, psy szczekać, ptactwo się spłoszyć. Więc posuwam się bardzo powoli, mimo szumu, choć możliwe, że on wszystko zagłusza jednak.

Jest. Są raczej, dwie. Obie białe. Widzę je tam o dwa­dzieścia pięć metrów mniej więcej. Są tuż przy spadku wody. Ten szum wody wielki musi jednak wszystko zagłuszać chyba. Tamto, co pomyślałem, to niemożli­we chyba. Ale ostrożnie. Wyjmuję procę i wybieram z kieszeni kamień najpiękniejszy, i kładę go na skórę, a skórę pcham w usta, żeby obie ręce mieć wolne do rozsuwania gałęzi. Pochyliłem się i na kolanach bar­dzo wolniutko. Zbliżyłem się o jakieś trzy metry, pięć, osiem i jestem teraz o jakieś dziesięć metrów od nich za krzakiem bardzo dogodnym. Ale dalej jest wolny widok i nie widzę na razie żadnego sposobu, bo z dziesięciu metrów trafić którąś w głowę ruchli­wą, to będzie ciężko jednak, bo łatwo mogę którąś trafić w skrzydło czy w tył, ale to ją nie powali śmiertelnie i narobi wielkiego gdakania i trzepotu, i będę zmykał przestraszony. Ale oto jedna coś zna­lazła długiego, robaka może, widzę przez liście, i dru­ga kura też to zobaczyła i biegnie do tej pierwszej, a pierwsza ucieka, w moją stronę ucieka, bardzo blisko zaraz będzie.

Wszystko jest dobrze. Bardzo często ostatnio wszy­stko jest dobrze. Nie chcę nic przez to powiedzieć. To bardzo dobrze po prostu. Idę wałem. Przedtem

: i

szedłem nad rzeczką, a przedtem szedłem jakieś trzy­dzieści metrów w wodzie na wszelki wypadek mą­drych psów tropiących. Idę wałem teraz. Jakiś czło­wiek jedzie na rowerze naprzeciw. Przesuwam kurę pod koszulą z piersi na plecy. Po co mam mu dawać powody do myśli ubocznych, kiedy zobaczy, że coś tam mam pod koszulą. A może skąd mogę wiedzieć, czy on nie mieszka w tamtej siedzibie właśnie i kiedy wieczorem będzie jadł kolację, a żona jego zauważy brak jednej kury i mu to powie, to on sobie przy­pomni, że widział na wale przed południem jednego takiego łobuza, który coś tam miał, coś tam niósł pod koszulą ten sukinsyn — i może mnie kiedyś przyuwa- żyć, niekoniecznie jutro czy pojutrze, ale kiedyś, może jutro czy pojutrze, i będę musiał uciekać albo się z nim szarpać, albo kłamać, że skąd, gdzie, mój tatuś to ma dwa tysiące kur w naszej fermie i co dzień jest rosół na obiad u nas. Właśnie przejechał, a ja jego kurę przesuwam z powrotem na piersi, bo skąd mogę wiedzieć, czy on się nie odwróci, czy nie zechce z tyłu na mnie popatrzeć i zobaczy ten garb dziwny, i będzie wszystko to samo albo gorzej może, skąd mogę wiedzieć?

Ale jak to się stało niespodziewanie i błyskawicznie. Nie zdążyłem nawet wyjąć procy z ust. Była niepo­trzebna zresztą. Przepuściłem tę pierwszą z robakiem i skoczyłem na tę drugą, bo widziałem, że cała jest zapatrzona w tego robaka w dziobie tej pierwszej, który z nieba chyba spadł, ale już dosyć. Ale prężyła się bardzo. Ukręciłem jej szyję, a ona jeszcze kilka minut szarpała się nad wyraz między moimi kolapsa­mi. Ale wiedziałem, że to nerwy, bo kilka razy wi­działem, kiedy jakaś pani chłopska ucinała kurze łeb tasakiem na pieńku i rzucała ją potem na ziemię, tę kurę bez głowy, to ta skakała wysoko i jakieś dobre piętnaście metrów.

Słońce minęło już ćwierć półkuli i pali mnie teraz przez koszulę, i chyba ją zdejmę, zawinę w nią łup, tak będzie może mniej podejrzane rzeczywiście. Idę ciągle wałem na wschód południowy. Niebo jest jasne nade mną, a tamci mnie tutaj prędko nie odnajdą.

Plecy mam jak z miedzi, jak metal miedziany przez te pięć czy sześć dni mojego tutaj pobytu jasnego.

Kto mnie ochrania? Kto opiekuje się mną?

Będę miał bardzo wyśmienite jedzenie na dzisiaj i na jutro też. Jestem w swojej siedzibie. Siedzę na pieńku. Na kolanach mam kurę i skubię ją na zimno.

Pierze kładę osobno na jedną kupę. Owinę je potem w liście i podłożę je na noc pod głowę, żeby jej ofia­rować trochę miękkości, mojej biednej głowie utra- pionej, chociaż na razie jest nieźle dla niej, jeśli nie wspaniale: — w słońcu jest cała skąpana i może być w wodzie, w beztroskości i we własnej miłości ciągle rosnącej. Nałamię trochę drewek teraz na ogień obiadowy wspaniały. Kto mnie ochrania? Kto opiekuje się mną?

Zbliża się południe powoli. Oporządziłem kurę z wnętrzności, z jej flaków i z tego kawałka żółci ciemnozielonej trującej. Wystrugałem patyk średnio gruby i nadziałem kurę na niego. Ogień trzaska, a zapach mięsa pieczonego roznosi się w krąg nie­zmiernie smakowity. Dawno mnie w nozdrza nie upa­jał zapach podobny. Kiedy szedłem wałem z powro­tem, to uderzył mnie w nozdrza zapach tabaki swoisty śmierdzący, taka fala tabaczana mnie ogarnęła na «.ilka sekund. Musi tam gdzieś rosnąć tabaka w obrę­bie. Dawno już nie paliłem ńic. Zupełnie o tym za­pomniałem. Przyjemnie bym sobie zapalił wieczorem przy ogniu, rozmyślając o tym i o tym albo teraz na przykład, obracając kurę nad ogniem w lewo i w pra­wo. Przejdę się jutro powęszyć i poszukać.

/ wF

59 / £f'L

l Mir

i-.’ m

O, niezrównane jest leżenie na piasku gorącym pod niebem, kiedy głód zaspokojony i oddech też niezrównany: — spokojny i równy, i nie grozi mu pośpiech żaden na tej wysepce przybrzeżnej-mieliź- nie, którą przepłynąłem po jedzeniu obiadowym za­raz, i teraz leżę sobie! Niezrównany jest bóg słonecz­ny pieszczotliwy, kiedy głód zaspokojony i teraz pięści mnie! Niezrównana jest fala cicho pluskająca, a stopy w niej spoczywają i nie muszą nigdzie wędrować, przed nikim uciekać, nic nie muszą. Tak bym sobie popłakał z radości. Wola mi mówi, że mogłaby na ~to zezwolić.

Obudziłem się nagle. Zerwałem się na nogi nagle, bo hałas nieopisany, zgiełk przeraźliwy i gwizdy runęły na moje uszy uśpione i całe ciało śpiące spo­kojnie. O trzydzieści metrów, mniej nawet, o dwa­dzieścia metrów jakiś statek rzeczny mnie mijał, a na nim ludzie, dzieci i inni krzyk podnosili wielki i nie­zależny, i wskazywali na mnie palcami, i słyszałem pojedyncze okrzyki: — dzikus, Indianin. Stałem i nie wiedziałem, co robić, serce mi biło, mocno waliło, nie wiedziałem, co robić, tak mnie te pioruny hałasu wprowadziły w osłupienie, skamieniałe nogi* Ale oni już mijali powoli, bo w górę rzeki płynęli i mnie też powoli wracało normalne oddychanie rytmiczne, i trzepotanie mijało, a także strach, bo kiedy wtedy tak się zerwałem niespodziewanie, to błysnęło mi, że to oni, że już mnie mają, że to koniec wszystkiego nadszedł.

Ale oddala się to wszystko coraz dalej. Stoję jeszcze i patrzę za nimi, a teraz dopiero widzę, że nagi jestem od stóp do głów, tak to się mówi. Najwięcej to, widzę, musiało ich do krzyku przynaglać, ich ochoty do krzyków, coś tam. Musiałem bardzo obszer­nie spać na mojej małej wysepce, że nie dosłyszałem, że nie obudziło' mnie statku zbliżanie. Krzyczeli: —

dzikus, Indianin. Ale przypominam sobie teraz, że najwięcej to zachwyt przebijał w tych okrzykach przezywających mnie. Ale pojechali. Niech sobie jadą, niech sobie podróżują daleko, najdalsze strony niech sobie zwiedzają. Słońce ma do zachodu jakieś dwie godziny około. Spałem bardzo dobre kilka godzin, widzę, bo położyłem się przecież niedługo po jego zenicie. Będę pływał teraz. Potem pójdę po kartofle tam. Teraz będę pływał. Wola mi mówi, że mogę sobie popływać. Mont-joie!

Siedzę przy ogniu. Bawię się kostkami. Nie ma kury. Myślałem, że będzie na jutro jeszcze, a ja ją dzisiaj całą pochłonąłem. Zjadłem więcej niż połowę na południowe jedzenie i tak byłem przepełniony, że ledwo przepłynąłem te nędzne dwadzieścia pięć me­trów od brzegu do mielizny przybrzeżnej. Położyłem się tam na piasku gorącym i tak mi było leniwie błogosławienie, i zdawało mi się, że wieczorem nie będę zdolny do jedzenia, tak byłem nasycony niepo­miernie. Ale sen mi to wszystko wyciągnął i woda potem wyżłobiła jeszcze większą pustkę, bo długo pływałem i wspaniale mi się pływało po tym prze­budzeniu się moim nagłym burzliwym. Jak ich mój widok rozkrzyczał! Jak ich moja nagość musiała roz­promienić. Wszyscy byli przeszli na jedną burtę, wi­działem, pchali się jeden na drugiego. Łatwo mógł ktoś wypaść z tej gawiedzi do nurtu. Musiałbym wtedy wskoczyć i tam popłynąć, bo zanim ten parostatek by stanął i zanim by łódź spuścili, to ten w wodzie, nie wiem, zależy jak by pływał, ale ubranie bardzo wcią­ga, prąd by go znosił, a potem by trafił na wir, za­cząłby się trzepotać, strach by go zgubił, napiłby się wody raz, drugi raz, a trzeci raz, to już by go mogło najwyżej wyrzucić na brzeg trupa, gdzieś o kilometr albo o kilka. Nałożę trochę drewek. Pogoda przez ten cały mój czas tutaj jest po mojej stronie. Słonecz­

nie było przez wszystkie dni, a wieczory ciepłe były i dzisiejszy tak samo. Kto opiekuje się mną? Noc jest czarna i nieprzebrana wokoło. Pierwszego dnia ba­łem się bardzo. Rozpaliłem ogień i zasypałem go za­raz, jak płomienie rozbłysły, tak mnie ta jasność przeraziła. I było mi potem lepiej w ciemności rze­czywiście. Nie byłem już jasnym celem łatwym dla każdego. Ale na drugi dzień mi przeszło i już nie gasiłem. ognia płonącego. Nie mówię przez to, że się nie bałem i że teraz się nie boję. Trochę się przyzwy­czaiłem, ale też się boję bardzo. Ale wszystko warte jest bania się. Na każdym jednym kroku i w każdej sekundzie. Wszystko warte jest bania się. Najwięcej. Nałożę trochę drewek. Każdy ruch może być ostatni. Każdy jeden ruch może być przedśmiertelny. We wszy­stkim jest śmierć większa od wszystkiego: od mięśni najlepszych, od głowy najmądrzejszej, od najsłyn­niejszych ludzi i miast pompejańskich. Widziałem jeden film: „Siódma pieczęć”. To był film o śmierci. To był film o niej. Przedstawiona ona tam była podwójnie po ludzku: jako mężczyzna w długiej czar­nej sukni i mówiący też głosem kobiecym bardziej. Twarz jego czy jej była bardzo blada biała i taka właśnie ni mężczyzny, ni kobiety. Postać jego była męska i kilka ruchów, ale głos jej to była mowa kobieca. Więc była ona przedstawiona podwójnie, po ludzku, mówię, albo zupełnie nie po ludzku, tylko potrójnie. Z początku ta twarz wydała mi się brzydka bardzo, ale potem zauważyłem, że ona jest chytra niezmiernie, ironiczna niezmiernie. Ale potem zauwa­żyłem, że to wszystko była bezczelność. Największa bezczelność światowa, jaką znam, była na niej wy­rysowana, wyżłobiona. Szczególnie w oczach, a naj­więcej w ustach wąskich i jak by zżartych jakimiś solami. Jeden rycerz, który wracał właśnie z wypra­wy krzyżowej z Ziemi Świętej, grał z nią w szachy,

bo ona przyszła po niego, żeby go zniszczyć, zamienić w powietrze śmierdzące albo przemienić może. Grali więc w te szachy na brzegu morza. Grali w nocy przez dwie noce albo trzy. W dzień rycerz poszedł na modły do kościoła, do spowiedzi do jednego duchow­nego, który był zakryty kapturem, i rycerz mu po­wiedział, że gra właśnie w szachy ze śmiercią, i że chce ją zwyciężyć. Ten duchowny spytał jak. Rycerz powiedział, że przez kombinację koni i laufrów, któ­rej śmierć nie zna, i której on się wyuczył prawdo­podobnie tam, w Ziemi Świętej, to ja tak przypu­szczam. Wtedy duchowny się odwrócił i rycerz zoba­czył, że to nie był wcale duchowny, tylko że ona z twarzą bezczelną. I rycerz wyszedł, poszedł sobie.

A na ulicach i drogach szły tłumy ludzi i bili się, chłostali sami siebie, i jeszcze biczowali ci z tyłu tych na przedzie, a ci z tyłu byli biczowani przez tych dalej z tyłu, i nieśli wielkie krzyże ogromne, i dym kadzideł się roznosił, bo w kraju panowała zaraza i ludzie padali od niej jak muchy, tak to się mówi, a wierzyli, że przez biczowanie siebie samych, przez to poddawanie się cierpieniom ułaskawią ją, zarazę, ukołyszą ją, przebłagają. A rycerz na to wszystko patrzał. Twarz jego nie wyrażała strachu, ale wielkie natężenie, wielkie zgłębianie spraw. Potem przyszła noc i przyszła śmierć, żeby dokończyć partii szacho­wej. I rycerz grał już na czas tylko, na zwlekanie.

Opóźniał wykonywanie ruchów figurami. Raz nawet zaśmiał się głośno i powiedział do śmierci, że szykuje jej zasadzkę-podstęp. Ale to było nieprawdopodobne i widać było, że sam rycerz w to nie wierzy i właści­wie nie wiem, dlaczego on to zrobił. Czy chciał dodać sobie otuchy przed strachem, bo już się wtedy bał, czy chciał on raz zadrwić ze śmierci przed tym końcem partii ostatecznej? Czy chciał on raz być bezczelny? Film się kończył, jak śmierć i rycerz, i kil­

f W

ku jeszcze przeznaczonych trzymają się za ręce, i tańczą na wzgórzu, śmierć na przedzie wszystkich tańcująca. To był bardzo prawdopodobny film. Tak. Nie mogę powiedzieć, żebym się nie bał. Patrzę w le­wo i w prawo co jakiś czas, jak bym czekał na nią, na jej pojawienie, zaproszenie do gry szachowej osta­tecznej. Ale tak jak nigdy nie kłamię, z nią tobym myślał straszliwie nad grą. Bo mogę nie wydobywać wszystkich wysiłków, grając z panem Szwaczem na przykład czy z panem Pytlakowskim nawet, kiedy przyjeżdżam do tego miasta największego, ale z nią, tobym grzebał w najdalszych zakamarkach mojej gło­wy fenomenalnej i pracował ciężko nad szukaniem, nad wyszukaniem tych bram nieśmiertelnych, tych bram zatraconych wyszukując. Nałożę trochę drewek, bo tak się zatopiłem, że ogień przygasł trochę. Kiedy miałem piętnaście lat, to chłopcy mówili: — „Taki jesteś Tarzan, to idź na rosyjski cmenarz o dwuna­stej w nocy.” Gdzieś o w pół do dwunastej poszliśmy we czterech. Oni zostali przy furtce blisko siebie, a ja przeskoczyłem przez murek i poszedłem wolno w alejkę wysadzoną wielkimi starymi drzewami strasznymi. Przeszedłem jakieś piętnaście metrów mo­że, kiedy usłyszałem z lewej strony stłumiony szept od grobowców. Odwróciłem się i jak nie popędzę z powrotem, przeskoczyłem przez murek, nie doty­kając go, ani rękami, ani nogami, i porwałem ich trzech ze sobą jak wiatr trzy ‘żagle, jak wicher. Po kilku miesiącach dopiero przyszło wytłumaczenie tamtych szeptów głosowych, kiedy milicja i wojsko otoczyli rosyjski cmentarz, bo ukrywało się tam dwóch bandytów, którzy mieli broń i napadali, i na­wet zabili jednego księdza. Serce mi wtedy zamarło, ale dobrze, że nogi mi nie zamarły. Jakiś czas potem poszedłem sam na rosyjski cmentarz. W dzień. Próbo­wałem przeszkoczyć murek, nie dotykając go rękami,

64

nie opierając się na nim, ale nie było skoku. Wtedy mnie strach potężny tak wysadził w górę, jak ciało kangura jego długie tylne nogi sprężyny. Nie będę więcej dokładał do ognia. Niech się to wypali. Po­myślę jeszcze trochę o śmierci i pójdę spać.

Obudziło mnie zimno. Odchyliłem jeden snopek. Słońce jeszcze nie wstało. Była noc jeszcze, ale ma­lejąca. Owinąłem się kocem na powrót, skurczyłem nogi pod brzuch i zasnąłem na powrót. Słońce było nad krzakami, kiedy obudziłem się po raz drugi na dobre i prędko do wody pobiegłem, żeby się zbudzić jeszcze lepiej. Teraz jestem na pagórku. Słońce suszy mi włosy i skórę całą, i wypędza mi spod niej te nocne zimne prądy pozostałe. A one odchodzą, po­trząsając mnie od góry do dołu, jak bym był ze sło­my kruchej i wiotkiej, a nie z mięśni i kości stalo­wych. Tak się one ze mną bawią ironicznie. Ale niech odchodzą, niech sobie podróżują daleko, jak najdalsze strony niech sobie zwiedzają.

Myślę właśnie, że przejdę się dzisiaj do tego mia­steczka, które jest stąd jakieś dwanaście — piętna­ście kilometrów, a połowa drogi prowadzi przez lasy sosnowe. Zaraz za lasem jest wielka równina, a za nią, na wyżynie, rosną sady. Na pochyłości zauwa­żyłem krzaki orzechowe, więc mogę trochę wypełnić torbę tym i tamtym, wracając z miasteczka, po któ­rym chciałbym właśnie trochę pochodzić. Pragnę je sobie obejrzeć, a także zakupić trochę drutu, bo wpadły mi o nim dwie myśli do głowy pomysłowej. Napiję się tam też wody czystej, z jakiejś pompy.

Zakopałem koc, toporek, sweter pod umówionym krzakiem i zatarłem ślady starannie, cofając się. Możliwe też, że kupię w mieście trochę gwoździ, bo chciałbym coś jak by stół w cieniu krzaków urządzić.

Nóż lepiej schowam do worka. Po co mam dawać powody do myśli ubocznych, choć mogę wyglądać na kogoś zwykłego, ale jednak nie na harcerza, który z no­żem finką w pochwie jest kimś dosyć zwykłym, choć ten jego nóż jest dla widoku przeważnie, dla parady.

Idę wałem, ale zaraz zejdę na lewe jego podnóże, bo zbliżam się do tego młyna, miejsca wczorajszych łowów, i lepiej nie pokazywać się tamtym na oczy. Schodzę więc z korony wału. Widzę tu szczaw w wiel­kiej ilości, całe zbocze porośnięte trawą szczawiową. Pożuję sobie trochę tej kwaśnej trawy dobrej, a szcze­gólnie te łodyżki, w których najwięcej soku kwasko­wego dobrego. Narwę trochę szczawiu do torby. Będę szedł, żując.

Przecinam teraz autostradę, do której dochodzi wał i tu urywa się o jakieś trzy kilometry od rzeki. Po drugiej stronie autostrady są łąki. Widzę tam kosia­rza pochylonego. A gdybym się go spytał, czy nie chciałby mnie nająć do kosy? Mógłbym trochę zaro­bić. Niedużo już mi zostało pieniędzy. Tylko że on sam może być najęty. Spytam go:

Szczęść Boże. Dzień dobry!

Bóg zapłać. Dżin dobry!

Jak się kosi?

A jakoś się kosi powolutku. Żebym ta mioł te lata co kawaler!

Duża trawa!

A wyrosła latoś. Wyrosła wielgachna!

Mogę zobaczyć trochę?

Prose, prose, niech kawaler zobocy. Tylko niech mi kawaler kosy nie złomie! Ho, ho, ja widzę, że kawaler ma glift!

Kosa dobra!

Nie, nie, ja widzę, że z kawalera stary kosiorz!

Ma pan osełkę?

O jest tu. Prose bardzo. Dawni, to jo bym to wszystko ściachał roz dwa, ale tero. Człowiek stary. W krzyżu strzyko. Tak, tak.

Kosa dzisiaj naklepana, widzą?

Ano żem wstoł raniusieńko i żem ją klepał dłu­go, bo trawa to się kosi najcinży, kawaler wi. Tak, tak. Kawaler tu gdzieś mieszko blisko?

Mieszkam nad rzeką. Nie tak daleko!

Tak, tak. A dużo mo kawaler w domu roboty?

Koszę. Stary człowiek już poszedł. Ma mnie zawo­łać na obiad w południe. Zgodziliśmy się po 150 od morgi z jedzeniem. Podobałem mu się. On był zado­wolony i ja byłem. I jestem. Ucieszony jestem bar­dzo. Zarobię trochę pieniędzy i jeść będę dobrze. Zdjąłem koszulę, spodnie i trampki. Słońce ma naj­wyżej dwie godziny do zenitu. Przez te dwie godziny wzrośnie mój głód, ale będzie to też jak by wzrasta­jąca radość na obiad, który mnie czeka. Mont-joie!

Koszę. Zjadłem obiad, leżałem półtorej godziny sjesty i koszę znowu. Gospodarz ma mnie zawołać na kolację. Na obiad było zsiadłe mleko i kartofle. Bardzo mi to smakowało. Jutro ma być czarnina.

Koszę. Dzisiaj ma być czarnina na obiad. Spałem dobrze. Spałem lepiej. Bardzo mnie bolą kości i mię­śnie, i skóra na rękach najwięcej. Powiedziałem wczoraj, że schowałem kosę w trawie, żeby nie mar­nować czasu na chodzenie w tę i z powrotem. Na kolację wczoraj była herbata gorąca i chleb z ma­słem i z serem. Bardzo mi to smakowało. Kiedy wy­chodziłem, powiedziałem dobranoc.

Koszę. Dzisiaj na obiad będzie znowu czarnina, która została od wczorajszego obiadu i mięsa zostało jeszcze sporo. Nie chciało mi się wczoraj zapalić ogniska. Położyłem się zaraz natychmiast i zasnąłem. Nie myślałem nic. Nawet o śmierci. Wstałem wcze­

śnie. Słońce dopiero co wstawało. Wstaliśmy razem prawie. Zmarzłem niewymownie. Wskoczyłem do lo­dowatej kąpieli uzdrowiskowej, ubrałem się prędko i przebiegłem pół drogi, zanim zrobiło się cieplej. Ale teraz jest dobrze.

Minęły cztery dni. Pracowałem ciężko przez te cztery dni. Pracowałem ciężko nad szukaniem, nad wyszukiwaniem tych bram nieśmiertelnych, tych bram zatraconych poszukując. Najgorsze były bąble na dłoniach, które mi wystąpiły. Z niektórych zdarła się biała skóra i te były najgorsze. Nie mogłem trzy­mać osełki i ostrzyć kosy, tak mnie piekło. Ale teraz jest dobrze. Teraz jest najlepiej. Mogę się o to założyć z każdym jednym. Jest ranek piątego dnia i wszystko jest śpiewające, harmoniczne.

Więc jest ranek piątego dnia, mówię. Zarobiłem dużo pieniędzy. 600 zł dokładnie. Idę właśnie do tego miasteczka, mówię. Zjadłem wczoraj ostatnią kolację u gospodarza. Była uroczysta. Było wiele dobrych rzeczy i wódka za dobrą robotę. Gospodarz był zado­wolony i ja byłem. I jestem. Uradowany jestem cały. Uszczęśliwiony jestem bardzo. Piliśmy i jedliśmy, i gospodarz powiedział, że na przyszły rok może mnie też zgodzić, bo mu się podobam, i żeby miał jeszcze jedną córkę, toby mi ją dał, bo jestem fest chłopak i nie boję się roboty. Mówił, że on też w młodości nie bał się żadnej roboty, a teraz to ona się go nie boi, bo on jej nic nie zrobi ze starymi kościami. Ja powie­działem, że nie jest tak źle, że jest jeszcze bardzo dziarski na swoje lata, że w mieście to ludzie w jego wieku to z.tpełnie do niczego i dekadenci. On powie­dział, że tak, tak, nie ma to jak na wsi. I robota w polu najzdrowsza, i powietrze czyste, nie fabryczne pełne kurzu i „baterii chorobowych”. Potem on po­wiedział, że mi zagra na skrzypcach i zagrał, a ja mu zaśpiewałem Ave Maria Schuberta i on się roz­

płakał, i powiedział, że powinienem śpiewać w ko­ściele z chórem jako solo, że głos mam jak anioł, Jezulku, że w głośnikach to krzyczą tylko i ryczą na obrazę boską. To ja mu jeszcze zaśpiewałem Kuku- rukuku — Wołanie gołębi, a on powiedział, że jestem wielki artysta, i że mnie kocha jak syna. I poszliśmy spać potem. Nie wróciłem na noc do swojej siedziby wiklinowej nadrzecznej, tylko w stodole spałem. Go­spodyni mi tam uszykowała spanie wspaniałe pod pierzyną. Rano nie chciałem jeść śniadania. Napiłem się tylko dużo zimnego mleka i poszedłem dziękując i żegnając się, i dziękując.

Więc jest ranek piątego dnia, mówię. Idę przez las, w jego chłodzie po igliwiu. Idę do miasteczka. Pragnę je sobie obejrzeć, a także zakupić kilka rzeczy drob­nych i trochę pokarmu zapasowego: chleba, słoniny i tak dalej. Dobrze, że zabrałem worek wczoraj z mo­jego domu szałasowego. Przypuszczałem, że będę spał w stodole u nich, a rano wyruszę do miasteczka. Chciałbym sobie kupić taki kociołek do gotowania wodyi w ogóle. Bardzo by mi był taki kociołek przy­datny. Kupię chleba, słoniny, z dwa kilo cukru, zresztą zobaczę. Idę przez las ciągle. Zakupię chyba też trochę pieprzu, dużo cebuli, herbaty trochę i jakieś zupy w kostkach, zresztą wszystko się zobaczy.

Wyszedłem z lasu, przebyłem dolinę i idę po wy­żynie teraz do miasteczka już widocznego. Niebo jest jasne nade mną i nad okolicą. To jest trochę niepo­jęte i tajemnicze, ta słoneczność przez dwa tygod ’ie prawie, to niebo jasne takie pogodne, że coś się musi za tym kryć: jakaś burza straszliwa z piorunami i z gradem może, wielkim jak orzechy. Nie chcę nic przez to mówić ani nic przywoływać, ale to jest t-o- chę niepojęte jednak. To powietrze musi wybuchnąć, przypuszczam. Umocnię swój dom szałasowy, kiedy

wrócę z miasteczka. Powtykam więcej liści jeszcze i gałęzi w szpary między snopkami, a szczególnie na czubku. Muszę kupić drugi koc, choćbym miał bardzo dużo zapłacić. Chyba żeby nie było.

Idę po ulicy brukowanej, po kocich łbach tego mia­steczka. Mam ręce w kieszeniach i oglądam to wszy­stko rozbieganym patrzeniem: domy, okna, dachy, które zawsze tworzą urozmaicone układy, i ludzi oglądam tych innych. Oni też tworzą bardzo uroz­maicone układy, choć nie tak proste, nie tak prosto­linijne jak dachy. Chcę tutaj przez to coś powiedzieć, choć niebo jest jasne jednakowo nad dachami i nad głowami innych, i nad moją głową, która znowu chce tutaj przez to coś powiedzieć.

Ale zupełnie zapomniałem, że broda mi wyrosła przez ten mój czas. nadrzeczny dosyć duża. Minęły mnie oto dwie dziewczynki i jedna powiedziała: — „Ale ma brodę.” Pójdę się więc ogolić na początek moich tu odwiedzin miasteczkowych, bo to jest nie­wątpliwie miasteczko: spokojnie tu, ruch umiarkowa­ny bardzo, jeden samochód zauważyłem i jedną fur­mankę chłopską turkocącą, cicho tu: pora południowa zaraz będzie, wszystko nie bardzo przebudzone.

Wchodzę do fryzjera właśnie, a on mi mówi, że już miał budę zamykać. Siadam na jednym fotelu jedynym, a on mi już zakłada serwetkę z tyłu, i ja mówię, że nie, że ogolić tylko. To on źle ukrywa zdziwienie, obrazę jak by, i zakłada mi serwetkę z przodu. Bierze maszynkę, a ja mówię znowu, że ogolić tylko, że włosy sam sobie obcinam. To on, że jak może brzytwą, jeśli mam włosy na brodzie jak on na głowie. Że musi mnie maszynką najpierw, a potem dopiero namydlić. Ja mówię, że go bardzo przepraszam, to on nic nie mówi, tylko mi jeździ osobliwie gwałtownie maszynką po brodzie, że aż mi

wyrywa włosy, i to mnie boli, ale też nic nie mówię.

Wyszedłem właśnie z fryzjerni nareszcie. Miałem zapłacić sześć złotych, a ja mu dałem dziesięć, choć tego nie lubię. Niech ma. Od razu się przemienił. Czesałem sobie włosy palcami przed lustrem, a on mnie otrzepywał z tyłu delikatnie. Kiedy wychodzi­łem, powiedziałem: — do widzenia, a on odpowie­dział: uszanowanie panu, moje uszanowanie.

Ale ktoś podchodzi do mnie, jak by mnie znał: |

Cześć, stary!

Cześć!

Pożycz dwa złote!

Nie!

No, pożycz. Nie bądź tym, co ryje!

Nie!

Dobra. To nie jesteś przyjacielem?

Nie.

Małego piwa nie postawisz?

Spłyń!

Co?

Spierdalaj!

Dlaczego ziemia nosi takich krabów cuchnących z czerwoną mordą? Dlaczego on się nie wstydzi pod­chodzić do nieznajomego, taki szczur? Ale dosyć. To nie on zmąci moją wesołość, moje radosne poczucie, moje wielkie uradowanie zasłużone i zachwyt, i ocza­rowanie z tego życia przeklętego, ale tak pięknego, tak pięknego, o, tak! Nikt tego przedtem nie mówił. O, tak! Będę żył! Będę się cieszył!

Pochodziłem po miasteczku jakieś dwie godziny, wstąpiłem do gospody coś zjeść: kotlet siekany, a po­tem siedziałem na ławce cienistej do trzeciej, do otwarcia sklepów po przerwie obiadowej. Siedziałem na ławce i paliłem papierosa, których kupiłem dz'e- sięć. Paliłem ostrożnie, bo dawno nie paliłem. Nie

chciałem się bardzo zaciągać, żeby mnie głowa nie rozbolała, żeby mi się nie kręciło w głowie rozwese­lonej. Wypaliłem pół i zgasiłem na wieczór. Wypalę te pół albo całego wieczorem przy ogniu. To może być bardzo przyjemne. Mogę sobie po tym wiele obiecywać.

Właśnie siedzę teraz w mojej siedzibie nadrzecznej. Słońce zaszło już. Oglądałem ten zachód. Wola mó­wiła mi, że mogę sobie oglądać, bo umocniłem przed­tem swój dom szałasowy: powbijałem kołki wewnątrz szałasu, tak że snopki są umocnione z dwóch stron i wiatr nie porwie mi chyba domu, nie wysadzi go w powietrze, nie zrówna go z ziemią, tak to się mówi. Posprzątałem w środku czysto i pochowałem w nim zapasy, które pokupiłem w miasteczku. Przyniosłem też zapas snopów na ogień. Postawiłem je dookoła szałasu na razie. Przypuszczam, że za długo było pogodnie. Potem pływałem długo, a potem oglądałem zachód długo, ten kulisty znak ognisty niepokojący. Potem rozpaliłem ogień, usmażyłem cebuli na słoni­nie i zjadłem to z chlebem. Teraz siedzę przy ogniu i palę papierosa. Od trzech dni jest księżyc, ćwierć księżyca. Jeszcze go nie ma, ale powinien być nie­długo. W rzece pluskają ryby. Wyskakują na po­wierzchnię. Jest bardzo parno. Woda była dzisiaj tak ciepła, jak by ze stawu schowanego w dolinie i w trzci­nach, a nie z rzeki bieżącej, otwartej na wszystkie strony. Wiem, że za długo było dobrze. To wszystko musi wybuchnąć. To jasne niebo mjsi pęknąć z wiel­kim hukiem. Kiedy przechodziłem koło młyna, koguty głośno piały, choć było popołudnie, a nie wczesny ranek czy przedświt. Mogę tylko sobie wiele przy­puszczać. Ale wiem, że za długo było dobrze. Wiem po sobie, że to jest dziwne bardzo. Wiem to bardzo

dokładnie po sobie. Nikt mi nie powie. Siedzę i palę papierosa. I myślę. Myślę w ten sposób, jak bym wypuszczał strzały z łuku: jeślibym umierał, to ten nie będzie wył z żalu, przeklinał siebie, ze żyje, albo milczał straszliwie i posępnie, ten też nie, ani ten, ani ta, ani tamten, ani ten — wielki poeta. Księżyc się podnosi naprzeciw, ćwierć tej tarczy. Patrzę w górę i szukam gwiazd. I jego szukam. Jesteś tam, chłop­czyku? Co tam robisz w tej chwili? O czym myślisz, chłopczyku, za kim ty możesz tęsknić w tej chwili? Oni są źli, chłopczyku, a słowa ich pstrokate! Czyny ich podstępne, miły! Serca samolubne!

KRÓLEWICZ

Było to, świętej mojej pamięci, wtedy, kiedy nie­nawiść wypełniała mi już wszystkie żyły i czasami się przelewała. Nie miałem już jej w małym palcu tylko, bo miałem za sobą wiele podłych losów i serce przez to bardzo skaleczone i dużo moich tablic czarno zapi­sanych. Ale ona • mnie ulubiła widać i wybrała na swojego rycerza, ta pani nienawistna, na swojego królewicza, żebym ciągle podnosił jej czarne chustecz­ki upuszczane.

Było to, czarnej mojej pamięci, w czasie wczesno- zimowym albo późnojesiennym, na tej granicy wątłej i niebezpiecznej, kiedy powietrze bardzo ^zdradliwe, bo jeszcze wilgotne, a już się suche wiatry północne i wschodnie zrywają lodowate. Było to w tym czasie chorobliwym, nie wiadomo jakim. Miałem już wtedy za sobą wiele podłych losów i dwie zimy bez dachu własnego, jakieś 150 tych dni i 150 tych nocy. Mia­łem już wtedy ręce odmrożone, choć tej drugiej zimy owijałem je sobie dwiema szmatami, dwoma takimi ręcznikami, które ukradłem z ustępów w ka­wiarniach, ale było już za późno. Ale byłem już jed­nak złodziejem grosza publicznego.

Mając to wszystko za sobą i jeszcze dużo więcej, co też mogłem mieć przed sobą, ja — królewicz? Jakie podłe losy? Jakie paniki miały mnie gnać? Jakie perspektywy? Dzień był właśnie taki niewiadomy, chorobliwy, ale nie wiadomo. Nie był to dzień jesien­ny i nie był to dzień zimowy, i nie był to nawet dzień

pół na pół. Miałem go właściwie za sobą, bo mogła być trzecia, czwarta godzina popołudniowa i było już szaro o tej porze roku. Ale jeszcze nie ciemno. Wszy­stko było na tej granicy wątłej, a ja najwięcej.

Mając ten dzień za sobą i jeszcze d żo więcej, co też mogłem mieć przed sobą, ja — ulubieniec? Jaki wieczór? Jaka noc miała mnie gnać? Jaka perspek­tywa? Siedziałem w kawiarni jednego miasta prze­klętego i patrzyłem trochę na ludzi eleganckich i tro­chę na wielkie szyby, za którymi był ten dzień nie wiadomo jaki: z błotem, ze śniegiem wodnistym i z tym wiatrem mroźnym ze wschodu, który to on mnie zapędził do tej kawiarni, tak mnie pchał w ple­cy lodowato. I w butach też miałem mokro. Jeszcze nie gnój, ale dosyć mokro. Skarpetki mi się przykle­jały do stóp niemile. Co jakiś czas przechodziła mnie elektryczność lodowata: zęby mi klekotały, trzęsła mi się broda i jak by włosy też mi się poruszały na głowie, tak mi się zdawało bardzo wyraźnie. Bardzo dziwnie. Nie miałem jeszcze wtedy palta od Staszka Roztworowskiego. Nie miałem tego za sobą. Chodzi­łem w swoim stroju amerykańskim bardzo mocnym, ale zwiewnym i dla wiatru lodowatego, dla tego wiatru przeklętego, to nie była żadna bariera, żadna watolina. Wchodził mi w plecy na przestrzał przeni­kliwie, że musiałem wstąpić do tej kawiarni, gdzie wiedziałem, że będą na mnie patrzeć, ja na nich; ale nie wiedziałem, że będzie tak źle. Nie wiedziałem, że będzie wylew.

Wszedłem i od razu zauważyłem kilka spojrzeń: „a ten co to za jeden?” Ale ja nastawiłem się na spokojność i na obojętność. Nakazałem sobie nie- zwracanie uwagi. Usiadłem w rogu, zdjąłem buty, żeby nikt nie widział i postawiłem stopy na oparciu drugiego krzesła. Zamówiłem herbatę i tak sobie siedząc pozycyjnie patrzyłem trochę na wielkie szyK

i trochę na ludzi eleganckich, za którymi byli inni ludzie eleganccy i jeszcze inni: sama elegancja. A je­szcze inni wchodzili i było coraz bardziej elegancko może, ale nie było już miejsc jednak i jeden z tych podszedł do mojego stolika i powiedział, zaczął piszczeć:

Bardzo pana przepraszam. Czy pan może na kogoś czeka?

Nie

To z pewnością nie czekał pan również i na mnie, cha, cha, ale czy pozwoli pan łaskawie, że mimo tego się przysiądę i zakłócę panu samotność?

Nie pomyślałem, dobra moja pamięć, że wszyst­ko, co powiem, i tak nie dorówna jego słowom, tylko powiedziałem: „proszę bardzo”, ale pomyśla­łem, bardzo dobra moja pamięć, że lepiej by mi się coś innego wymówiło przez zęby. Bardzo chętnie. Usiadł na krześle, z którego już przedtem zdjąłem nogi i teraz nakładałem buty pod stołem, nie ruszając się, bo miałem takie buty bez sznurowadeł, które się wsuwa na nogi: mokasyny. Ale zacząłem na niego patrzeć, zacząłem go sobie rozpoznawać po twarzy. Miałem już wtedy za sobą wiele podłych losów i bar­dzo wiele najrozmaitszych twarzy już studiowałem. Miałem już za sobą takie twarze jak on. Całe zastępy, całe defilady tych twarzy okrągłych, słodkich i inte­ligentnych, Ale nie myślałem o nim nic złego. Nasta­wiony byłem na spokojność przez cały czas, na spo­kojne kontemplowanie. Nie czułem zupełnie jego promieni. Siedziałem swobodnie. Nie zabijał mnie ani trochę swoimi promieniami. Tak z nim siedziałem, jak by sam siedziałem. Nie magnesował mnie zupeł­nie. Ja piłem herbatę, a on pił kawę małą czarną. * Patrzyłem trochę na niego i trochę na wielkie szy­by, za którymi był już wieczór na pewno, a nie chcia­łem patrzeć na siebie w tył czy naprzód: jak to

będzie? Musiałem myśleć o różnych rzeczach, nie pamiętam, ale pamiętam, fenomenalna moja pamięć i muzyczna, że myślałem o gitarze, że bardzo bym chciał mieć taką rzecz fantastyczną. Myślałem: jeśli bym dobrze grał, to może by mnie przyjęli Cyganie do siebie, a jak by nie chcieli albo się wahali, tobym grał coraz bardziej świetnie, tak świetnie, aż by się Cyganie zaczęli wstydzić swojej odmowy i obrali mnie królem. A przed królem by nie utracili swojego wstydu, to dobrze, bo taki wstyd to byłaby dla mnie opieka. Myślałem: ufarbowałbym swoje blond włosy na czarno i nie obcinałbym swoich czarnych włosów: niech schodzi ten wieniec na szyję, barki i niżej. Wtedy bym wprowadził zwyczaj, żeby się nie witać podawaniem dłoni, a przez dotykanie sobie włosów. To byłoby ładne bardzo i delikatne jeszcze więcej, a także moja władza królewska by się przez to umoc­niła i byłaby długa jak moje włosy.

Tak sobie myślałem bardzo pięknie, ja-królewigz i przypuszczam teraz, że gdybym sobie wtedy myślał tak dalej, to wszystko by się potoczyło na pewno nie bardzo pięknie ani nawet dobrze, ale chyba dużo lepiej dla mnie, niż się potoczyło. I potem jeszcze. Piłem gorącą herbatę, paliłem papierosa, atmosfera była ciepła i mogłem przecież nie patrzeć na nich, nie myśleć, że to jest ich atmosfera, nie moja. Mogłem przecież o czymś innym myśleć. Mogłem przecież pa­trzeć i nic nie widzieć, i układać sobie w głowie jakieś słowa obok siebie, jakiś wiersz nieśmiertelny,

0 tym na przykład: „jak lotosy wchodzą w niebo

1 wyższa trawa, i najwyższa trawa — lotos pojedyn­czy, kiedy wszystko gnije, to on wchodzi w niebo”. A może nie miałem w tamtej chwili na to ochoty albo chęci, albo czegoś? To mogłem przecież o czym innym myśleć, o tym na przykład: czy fabryka tytoniowa, która robi papierosy i pakuje, paczkuje ten sam ga-

tunek w paczki po 12 sztuk i po 20 sztuk, czy ona tylko dobrze wyliczyła ceny? Czy ja wiem, o czym mogłem myśleć? O czym mogłem móc? Musiałem już koniecznie o nich myśleć? Ale ona mnie ulubiła widać i wybrała na swojego rycerza, ta pani nienawistna, . na swojego królewicza mnie wybrała.

Przestałem więc myśleć o gitarze, co ja zrobię? i na nich zacząłem patrzeć, o nich myśleć, i od razu poczułem, jak nienawiść porusza mi krew, jak czarna rzeka zalewa mi błękitną. Zamknąłem oczy i zacząłem mówić do siebie cicho, łagodnie bardzo: „Co ci jest, Sted? Co ci jest? Uspokój się, kochany. Co ty od nich chcesz?” Nie wiedziałem, czego od nich mam chcieć, nic nie wiedziałem, nic nie wiem, Jezu. „Uspokój się, Sted. Co oni cię obchodzą?” Ale to już była mowa do głuchego. To była nawet oliwa na ogień, a nie oliwa na wodę łagodząca. Miałem oczy. zamknięte i złapałem się dwoma rękami pod krzesło mocno. Mia- łfm już takie stany uczuciowe. Miałem już wtedy za sobą wiele podłych losów i kilka takich wylewów straszliwych, niebezpiecznych, kiedy chciałem TEopać wszystkich i gryźć, i kopać w brzuch, a potem cho­dziłem po tej granicy wątłej i niebezpiecznej życia i śmierci. Bardzo wyraźnie. Bardzo niebezpiecznie. Chciałem się już zabijać.

Miałem oczy zamknięte, bałem się otworzyć oczy, trzymałem się dwoma rękami pod krzesło mocno, dziesięcioma paznokciami. „Nie ruszaj się, Sted, nie ruszaj się nic.” I może by mi przeszło, może by nic nie było. Wszystko by się gotowało jeszcze trochę i jakoś by mi przeszło chyba, jakoś by się wszystko wygotowało na pewno. Chyba na pewno. Ale on po­wiedział:

Co panu jest? Przepraszam bardzo.

Rozsunąłem oczy i najpierw złapałem kilka spoj­rzeń tych dalszych: „a to ten”, a potem dopiero za­

uważyłem towarzysza najbliższego: jego oczka małe zaciekawione. Siedziałem prosto, patrzyłem na niego, nic nie mówiłem, a on znowu powiedział:

Może panu niedobrze? Ja bardzo pana przepra­szam.

Tylko już inaczej to powiedział, strachliwie. Strach- liwość już mu się narodziła w oczach, a ja nic nie mówiłem.

A on już zaczynał głupieć i zaczął się jąkać:

Co panu jest? Co panu jest?

Ale już zaczynał pojmować:

Czego pan ode mnie chce? Co ja panu zrobiłem? Ja pana nie znam.

Nie wiedziałem, co on mi zrobił, nic nie wiedzia­łem, nic nie wiem, Jezu. Coraz to inni zaczęli na mnie patrzeć, coraz to inni zaczęli mnie dźgać, a ja wsta­łem, chciałem iść stąd jak najprędzej. Chciałem wyjść z tej kawiarni, z tego widowiska, i iść sobie, odejść na stronę, w cień głęboki. Pod ziemię się zapaść jakby z wielkiego wstydu. Choć to nie był wcale wstyd ani trochę, tylko nienawiść mnie opętała całe­go bardzo niebezpiecznie i bałem się o jakieś ruchy nieoczekiwane i szaleństwa z własnej strony. Bo mia­łem już za sobą takie szaleństwa. Miałem już wtedy za sobą wiele podłych losów i kilka takich wystąpień nieoczekiwanych, jeden raz w kinie. Pamiętam, jak się śmiało wiele osób z jednej bardzo smutnej rzeczy miłosnej. Dostałem wtedy ataku nerwowego. Wsta­łem i krzyknąłem: „Dlaczego się śmiejecie? Dlaczego się śmiejecie?” Z wielkim żalem to krzyknąłem. Nie | zapytaniem, ale z wielką pasją żalową. Zacząłem się przepychać między kolanami i uciekłem, wysze­dłem z kina, nie zostałem do końca. Chodziłem po mieście i bardzo długo nie mogłem uspokoić serca oburzonego. Dopiero jak wszedłem do jakiegoś lo­kalu i zszedłem na dół do kibla, bo zachciało mi się

odlać, a przy wyjściu stała stara kobieta i ja mówię: „Ile się płaci za ten gips?” A ona mówi: „To od pana zależy” i mnie się wtedy tak na śmiech zebrało, że coś ode mnie zależy na tym świecie. Śmiałem się jak głupi i całe pięć złotych jej dałem, starej dobrej po- cieszycielce, jak bym rzeczywiście już zgłupiał albo nie wiedział, co robić z walutą, ale jeśli ona była taka wspaniałomyślna, to nie mogłem być gorszy.

Więc coraz to inni zaczęli na mnie patrzeć w tej kawiarni, a ja wstałem i zacząłem się przepychać między stolikami, chciałem wyjść z tego kina, nie chciałem zostać do końca. I może jeszcze wtedy by nic nie było, ale jak przechodziłem koło jednego sto­lika, to ktoś powiedział:

Ten to chyba z cyrku się urwał czy co.

Ale nawet jeszcze wtedy mogło nic nie być, bo tylko spojrzałem na tego z powagą i z mądrością, i z wielkim smutkiem nieobliczalnym. A spojrzawszy, miałem wyjść, odejść sobie gdzie indziej. Ale drugi z tego samego stolika powiedział:

Jeszcze jak się patrzy bezczelnie.

Siedzieli w trójkę, a może w czwórkę, a może być, że w piątkę, nie pamiętam tego w porywie i nie mó­wię tego dlatego, żeby siebie samego przez to bardziej uwidocznić: że ja byłem sam tylko. Ja dobrze wiem bez tego, kto ja jeatem. Ja sobie może natomiast nawet nie zdaję sprawy. Pamiętam te uśmiechy ich okrutne^ Kopnąłem nogą stół ich różnymi napojami zastawio­ny. Przewróciło się to wszystko, porozlewało się, po­biło, potrzaskało się trochę szkła taniego. To był po­ryw, choć na pewno byli ode mnie silniejsi w trójkę czy w czwórkę, czy też w piątkę, a bardzo możliwe, że nawet któryś z nich w pojedynkę by mnie skopał . i pokonał. Ale nie pozwoliłem na to, bo po tym ko­pnięciu popędziłem do drzwi zaraz natychmiast w trzech skokach, a drzwi były takie obracane, nie

normalne, ale takie cztery przegrody, cztery skrzydła dokoła osi. Uderzyłem głową o jakiś pręt tych drzwi przeklętych, ale nie przystanąłem, żeby to zbadać palcami. Tylko wyskoczywszy popędziłem na drugą stronę szerokiej ulicy w ciemniejszą uliczkę. Słysza­łem, jak za mną wypadli, i słyszałem okrzyki ich nieprzyjazne i to mi dodawało jeszcze pędu w nogi. Biegnąc cały czas zaczerpnąłem trochę śniegu wodni­stego i przyłożyłem do czoła. Miałem guza. Czułem, jak rośnie pod palcami. Biegłem tak z zapartym tchem od wiatru i strachu, ale robiłem jednak jak najwięcej zygzaków dla utrudnienia. Bardzo rozsąd­nie. Stanąłem w końcu i schowałem się do jednej bramy ciemnej, żeby odetchnąć, uspokoić serce łomo­cące. Oddychałem tak, uspokajałem serce i podnosi­łem trochę śniegu co jakiś czas i przykładałem do guza, który już jak by przestał się uwypuklać.

Wody też już nie podnosiły się wyżej. Opadały raczej i nadchodził teraz najgorszy może czas, naj­bardziej niebezpieczny, bo nie walki zapalczywej, ale obraz wielkiego zniszczenia dookoła. Zapiąłem się szczelnie, owinąłem się szalikiem i wyszedłem na ulicę, ręce do kieszeni wsadziwszy. A dookoła domy zaczęły mi się wyłaniać, okna jasne i ciemne, okna, okna, i od razu wiatr się też za mną wyłonił prze­klęty mroźny, wył cicho od czasu do czasu, jak by jamnika miał na smyczy, płaczkę swoją. Latarnie też się wyłaniały jak milczące ptaki bez skrzydeł przez miasto oberwane, znaki świetlne, reklamy potęgi mia­sta okrutnego. — Ten cały wielki obraz zniszczenia wyłaniał się spod wód i to było dla mnie najwięcej niebezpieczne, bo gdzie ja tu miałem najmniejszą miłosność wyszukać, ja — ulubieniec. \J

O, to jest niewypowiedziane. To jest niewymowne. Nieprzemijające to jest. Mijali mnie i jedni się od­wracali za mną, a drudzy nie, ale to jest niewymowne

ta moja osobność, moja nienawiść do tego wszyst­kiego. Ale więcej moja osobność od tego wszystkiego, moje oddalenie od tego epokowe. Nic nie było moje, nic nie było krewne, ze wspólnego drzewa rodzinnego. Ta ulica, ten wiatr przeklęty, ten jamnik jego, te domy, ci inni, wszystko — to nie byli moi krewni, moi kuzyni, żadna najdalsza familia, Jezu. To była inna epoka. I szedłem, i chciałem się już zabijać, przejść do innego świata, do stron przychylniejszych. Do grobowców jakichś rodzinnych. Mijał mnie wła­śnie jeden, spojrzał na mnie bokiem przy mijaniu, a ja pomyślałem, że gdyby mnie o coś zapytał: którę­dy droga, czy rozpoczął rozmawianie o czymś, tobym nie umiał mu nic odpowiedzieć, czybym wiedział, czy nie, żadnego słowa bym z gardła nie wydusił, i j Miałem już wtedy za sobą wiele podłych losów i za­czynało się już wtedy moje wielkie milczenie: za­mknięcie ust i skupienie serca. Już wcześniej wpa­dłem na to przy jakichś rozmowach z innymi, że nie umiem się już zupełnie odzywać, że nie umiem roz­mawiać ani gadać i że wolę bardzo chętnie nic nie mówić. Albo coś innego: jak ktoś mówił: „Tak, tak. Życie jest ciężkie”, to chciałem takiemu dać w mordę zaraz, żeby już nie tpiszczał więcej. Bardzo podobnie, jak ktoś mówił: „Panie, ja przeżyłem okupację, obóz, panie. Teraz to bajka.” Myślę, że o tamtym się nie powinno mówić. Nie powinno się w ogóle mówić

o wojnie, o tych obozach straszliwych, o tych pie­cach, bo to jest żerowanie. To jest wielkie profano­wanie tamtej ludzkiej krwi. Tak mówię.

\l Szedłem i chciałem się już zabijać i to jest niewy- mówione, ten mój stan uczuciowy na tej granicy wątłej życia i śmierci. Szedłem krawężnikiem i kiedy jechał w przedzie jakiś samochód, to nie wiem, jak ja jeszcze żyję. To jest niewypowiedziane ta chwila samochodu przejeżdżającego bli9ko i to moje naprę-

żenie ostateczne, gotowanie się do skoku. Czy ja powinienem o tym mówić? Czy wolno o tym mówić? Tak pytam. Ale powoli uspokajało się wszystko. W coś innego się to wszystko zamieniało. Nie szedłem już chodnikiem, tylko jezdnią samochodową i kiedy coś jechało naprzeciw, to starałem się, żeby mnie minęło jak najbliżej, żeby się otarło o mnie. Tak samo jak coś z tyłu jechało, to szedłem bliżej środka ulicy i nie odwracałem się na ruchy jego świateł i wszyscy, kiedy obok mnie przejeżdżali, to zwalniali i krzyczeli przez szybę: „Chcesz, żebym ci zrobił z dupy garaż, gówniarzu?” Ale to już była zabawa tylko. Nie chcia­łem się już zabijać. Bawiłem się tylko. Ale od roz­poczęcia tej zabawy zimno też się rozpoczęło prze­nikliwe, które przedtem też mnie przenikało, ale cały byłem zajęty tą walką śmiertelną i ona musiała mnie trochę rozgrzewać widocznie.

Jechało coś z tyłu i wyszedłem na sam środek drogi prawie i nie odwracałem się. Słyszałem, jak się zbli­żał, i widziałem, jak mi daje znaki światłami, bo nie chciał trąbić, bo w mieście nie wolno, zdaje się. Sły­szałem, jak hamował. Stanął przy mnie, wyskoczył z wozu i powiedział:

Chcesz, żebym ci zrobił z dupy garaż, gównia­rzu?

A ja powiedziałem: „Chcę”. „Chcę, chcę” — krzyk­nąłem, bo już cały byłem rozbawiony. On zrobił dwa ruchy głową w lewo i w prawo, czy nie ma nikogo, i pach mnie w mordę.

Kiedy się podnosiłem, on już był dalekq, jego czer­wone światełka. Krew mi pobrudziła rękę, kiedy dotknąłem wargi. Przejechałem palcami po zębach, ale wszystko było w porządku. Tylko wargę miałem przeciętą od zęba. Wstałem i oparłem się o pień drzewa i pamiętam, fenomenalna moja pamięć, że nawiedziła mnie, spadła na mnie taka chwila uprzy­

wilejowana: stałem się spokojny nagłe niezmiernie: wszystko mnie naraz odeszło: wszystkie napady i sprzeciwy, i nienawiści, wszystko, wszystko. Stałem pod drzewem, opierając się. Ssałem wargę. Krew z wargi przeciętej. Nie było mnie zupełnie na tej ulicy wieczornej, nie było mnie w tym mieście. Nie było ‘mnie zupełnie w tej epoce przeklętej. Ale nie byłem też gdzie indziej, w innej epoce, nigdzie nie byłem, wspaniale. Wspaniale. O niczym nie myśla­łem, ani o śmierci. Odeszły mi gdzieś wszystkie myśli moje natarczywe i zwiewne. Najdalsze siostry po­wietrzne. Nie myślałem nic nic. Nie tęskniłem też za nikim, ani za Olgą, ani za synem, nic mnie nie bolało w brzuchu od tej wieczystej tęsknoty, ale nie tęskniłem nawet za jakimś łóżkiem na kilka dni, nie mówię już na dwa tygodnie czy na cały miesiąc, czy na całą zimę — toby dopiero było świętowanie, Jezu, Jezu, Tak: najwięcej czasu, tobym spał, spał, spał. Za wszystkie czasy. Za wszystkie moje niewyspania. Za­raz na drugim miejscu po spaniu toby było śpiewanie na zmianę z nauką jakiegoś obcego języka. A przez resztę czasu bym szukał żarcia, dużo żarcia, że£>y się miało co w dużo tłuszczu zamieniać przez ten długi czas spania. Żebym na wiosnę, na lato i na jesień miał co oddawać przyrodzie i różnym przygodom niespodziewanym. Mógłbym też na zmianę ze śpie­wem i z nauką jakiegoś obcego języka spróbować opisać rok miniony: jaki on dla mnie był, jakie mia­łem w nim zachwycenia a jakie przerażenia, jakich złych ludzi spotkałem — jakich głupich poetów, ja­kich dobrych ludzi spotkałem — jakich głupich poetów, w ogóle jak mi się szło przez wszystkie pory roku.

Mógłbym to spróbować opisać na zmianę ze śpie­wem i z nauką jakiegoś obcego języka. A na dworze, za oknem, śnieg by padał i wiatr by huczał: uu. uu.

Byłem w pociągu. Jechałem nim, bo nie miałem gdzie się podziać, a nie dlatego, żebym miał jakieś załatwienie w innej miejscowości, czy że dostałem list, że mnie tam ktoś oczekuje z gościnnością, z wakacja­mi: jakaś dusza. Nie. Jeszcze nikt mnie nie odkrył. Kupiłem w kasie peronówkę, żeby się dostać na perony, bo nie opłaciło mi się za te pare groszy szukać innych możliwości czy też wejść na perony od tyłu, okrążając stację dworcową. Bo było tam przejście. Dwa żelazne pręty były wygięte od siebie. Rano ludzie przechodzili tamtędy, żeby zdążyć na pociąg robotni­czy. Sam przez tamtą dziurę przeszedłem, kiedy wy­siadałem, kilka dni temu, w tym mieście pierwszy raz. Jechałem też bez biletu i nie musiałem wcale wysia­dać, bo nie podpadłem nic u konduktora i mogłem jechać dalej. Do rana było niedaleko. Podnosiła się już lekko jasność świtowa za oknem. Ciepło było w pociągu i mogłem już do rana dojechać gdzieś. Ale wysiadłem, sam nie wiem. Miasto było duże. Zresztą nie będę się cofał do tyłu, chociaż to było kilka dni temu dopiero, ale jak już powiedziałem.

Pociąg też jechał naprzód. Jechał w tę samą stronę, z której nadjechałem kilka dni temu dopiero, ale jechał naprzód jednak, bo co było, to było. To samo już nigdy nie będzie. Już się nie wróci. Może być lepiej albo gorzej. Raczej gorzej. Wolę tak mówić i nawet tak uważać, bo nadzieja mogłaby mnie trochę osłabić, zmylić mnie. Nadzieja jest niedobra. Wiara

jest dobra. Najlepsza. Ja właśnie wierzę niezmiernie. Ze wszystkich moich głębin. Wierzę, że ktoś mnie kiedyś odkryje, moje dobre serce, mój język jeden, a nie dwa. Ktoś mnie kiedyś doceni całego: jaki jestem prosty. Zawsze w to wierzyłem. Od samego po­czątku.

Pociąg się rozpędził i robił 55—60 na godzinę teraz. Po stukocie tak obliczyłem. To można bardzo łatwo, jak się ma ucho trochę z tym obeznane. W pociągu był tłok, a ja cały czas tak mówię, jak bym był sam w pociągu. A bym wolał nie być sam w pociągu. Nie dlatego, żeby mi było smutno i pusto samemu. O, nie. Absolutnie. Na pewno nie. Ja się czuję bardzo bezpiecznie, jak jestem sam. Najwięcej. Bardzo mi jest dobrze ze sobą samemu. Ja od razu powiem temu, który mnie odkryje, żeby się na mnie nie gniewał, jak sobie będę odchodził trochę co jakiś czas. Ale chciałem powiedzieć, że wolałbym nie być sam w po­ciągu, bo konduktor by mnie od razu przyuważył i o bilet zahaczył. A tak, w tłoku, można go długo filować. I ciepło jest w tłoku. Przez to ocieranie się. Przez tę bliskość obecności. Jeden drugiego ogrzewa, oddychając. Chociaż może jak by wiedzieli, że robią sobie dobrze, toby woleli już wcale nie oddychać, jak by było można, ale tak nie można jednak, więc mogliby najwyżej powietrzem lodowym oddychać. Z tych swoich pokładów lodowych.

Jechałem w środku środkowego wagonu. Umieści­łem się tu, bo to już mi dawało jakiś czas w spokoju, a przynajmniej w napięciu niewielkim. Konduktorzy przeważnie robią tak, że jeden wsiada do pierwszego wagonu, a drugi do ostatniego i posuwają się do środka, sprawdzając. Nie zawsze, nie zawsze. No jasne, że nie zawsze. Nie będę się o to kłócił, bo wiem dobrze, że nie zawsze. Niektórzy zaczynają od środka i jeden idzie na początek, a drugi na koniec.

Wiem, wiem. Niektórzy to w ogóle nie sprawdzają, jak jest tłok, tylko idą do pierwszej klasy albo otwie­rają sobie jakiś przedział zarezerwowany i siedzą tam pó ciemku, i jak jest stacja, to wysiadają, i przeważ­nie bardzo głośno krzyczą tę nazwę stacji, żeby ludzie w pociągu nie myśleli sobie, że nie ma konduktora, że nie ma pana nad nimi. Więc zauważyłem, jak za­czynali od końców, bo ten pociąg rozpoczynał podróż z tego miasta właśnie. Które było bardzo duże jednak, siedemdziesiąt kościołów miało, mówił mi jeden oby­watel, dwa rynki: jeden duży, drugi mały, ale mia­łem się nie cofać. Podstawili pociąg całe półtora go­dziny przed odjazdem, ale i tak bardzo wielkie mnó­stwo ludzi czekało na peronie, żeby wskoczyć i zająć miejsce, sobie i jeszcze komuś bardzo często. Ale ja pierwszy do niego wskoczyłem. Wlazłem do I klasy i usiadłem przy oknie, żeby wykorzystać ten czas do odjazdu na odpoczynek swoisty. Potem jak nad­chodziła godzina odjazdu, wyszedłem z I klasy, po­szedłem do II, do środka pociągu mniej więcej jakoś się przepchałem i otworzyłem okno na peron, żeby patrzeć przed siebie obojętnie, ale z boku patrzjtfem uważnie, jaki sposób, jaką sobie metodę obiorą konduktorzy. Więc zauważyłem, że będą zaczynać od końców, tak że byłem dobrze umieszczony na razie, do pierwszej stacji przynajmniej, może do drugiej nawet, ale chyba nie dalej, bo konduktorzy z początku śpieszą się raczej, a tylko jak pociąg dojeżdża do koń­ca swojej podróży, to już w ogóle nie sprawdzają wtedy. Bóg z nimi.

Ale ciągle o tłoku zapominam. Że był duży. Na­waliło się ludzi bardzo dużo. W korytarzu był naj­większy tłok i co chwila ktoś się przepychał: ci, którzy sobie jeszcze miejsca nie mogli znaleźć. A może być, że marzyli, o jakimś miejscu siedzącym marzyli i zaglądali do przedziałów, że może, może jakieś wolne

miejsce by się znalazło, przepraszali, ludzie ich w my­ślach przeklinali, a oni przepraszali bardzo grzecznie i w końcu przed kiblem zostawali, w najgorszym po­łożeniu, i teraz oni przeklinali w myślach tych, któ­rzy ich przepraszali, którzy do kibla chcieli się dostać. Nadzieja ich zgubiła. Ja byłem w środku środkowego wagonu mniej więcej. W tłoku największym. Stałem,

o drzwi przedziału się opierając. Papierosa paląc. Zapowiadało mi się na dłuższe bezpieczeństwo jednak, taki był tłok, więc napięcie moje nie podnosiło się raczej, a mięśnie głowy i nóg odpoczywały trochę.

O, nie tym bezdennym odpoczywaniem pięknym, kiedy się nie czuje nic, żadnej męki, żadnej wrażli­wości nerwowej, nic, tylko ziemię się czuje, trawę pod sobą. O, tak. Mówię o tym, bo mi się przypomniało, jak jeden pan Gralewski opowiadał mi o tych rozróż­nieniach. Więc na przykład jak się idzie: jest człapa­nie, chodzenie normalne, kołysanie, elastyczność. Jak się je: jest żarcie, połykanie, jedzenie normalne, uczta. A jak się śpi na przykład: jest sen z domenami, spanie normalne, spanie przerywane i kraina marzeń i snów. Prawie we wszystkim są takie rozróżnie­nia. Kategorie.

Ale ciągle o tłoku zapominam. Jedna pani wiejska pchała się z workiem takim przewiązanym przez ple­cy. Była gruba i jeszcze opatulona w różne chusty, a pod tym miała na pewno dwa serdaki jeszcze. To dziwne, bo wszyscy już byli usytuowani. Pociąg już z pół godziny jechał. A ona jeszcze się przenosiła z miejsca na miejsce. A przecież nic ją nie gnało chyba: jakaś panika czy jakiś wiatr wewnętrzny. Pchała się przez tłok i nic nie mówiła, nie przepra­szała nikogo, i miała rację, miała rację, bo ludzie i tak ją w myślach przeklinali, w powietrzu to się czuło, jak wszyscy oddychają przekleństwami. A ona nic. Pchała się przez to powietrze ziejące i jakieś trzy

kroki przede mną musiało się jej to miejsce spodobać, bo zdjęła swój worek na podłogę i usiadła chyba na nim, bo zapadła się naraz i już jej nie widziałem. Ale posłyszałem jedno zdanie pytające człowieka, który stał nad nią: „I to już tak dobrze?” A ona mu powiedziała tak, żeby on zaniemówił: „Może dobrze, a może niedobrze”.

I raczej nikt nie mówił. Wszyscy raczej nic nie mówili. Tak jest w pociągach, że z początku się nie mówi. Dopiero potem nawiązują:

Ma pan zapałki?

Proszę pana bardzo.

Pan daleko?

Ja do końca. A pan?

Ja też do końca.

Tak? To świetnie.

Nie zawsze, nie zawsze. Niektórzy to z początku rozmawiają, a potem coraz rzadziej wymawiają słowa i w milczenie wpadają, w monotonię.

Więc możliwe, że była to ta chwila właśnie prze­łomowa, kiedy ci pierwsi jeszcze nie nawiązali, a ci drudzy zaczynali w milczenie wpadać, w monotonię. Dlatego nic się nie słyszało raczej. Dlatego było cicho. Ja tam byłem najcichszy. Nie próbowałem z nikim nic nawiązać, bo niechby mnie z dwóch stron osaczyli i już bym był złapany: spisywanie, dowód, to wszy­stko, toby mnie ogarnęło uczucie wstydu głupiego przed tym, z którym nawiązałem jakieś słowa. I jemu też by było głupio może. A może by się ze wstrętem zachował albo z litością, jeszcze gorzej, konduktora by wziął na bok, walutę mu jakąś dał w łapę, nie, nie. Wolę nie. Więc nigdy z nikim nie próbuję nawią­zywać raczej, a jak ktoś ze mną próbuje, to ja go hamuję, jak mogę. Odpowiadam: „tak”, „nie”, robię wyraz twarzy nierozmowny, aż on to widzi w końcu nareszcie i urywa monolog. I ja się wtedy przenoszę

gdzie indziej, bo już te kilka słów mnie z nim zwią­zało, a niechby mnie złapali, toby mnie ogarnęło uczucie wstydu głupiego przed nim, przez te parę głupich słów właśnie.

Tak samo w monotonię nie wolno mi wpadać, bo mogłaby ona całą czujność mi zabić, zadusić lepkimi łapami. Od miodu czy od wina też jest taka ociężałość zwodnicza. Mogliby przyjść i chapnąć mnie. Ci pierwsi od razu by nawiązali, nie potrzebowaliby o zapałki pytać. Tylko tak: „Co, co? Bez biletu jechał, mówi szanowny pan. Chciał się na gapę przejechać, na koszt państwowy. Wybuli teraz trochę więcej”. Ci drudzy — monotonni — też by się ożywili chyba tro­chę. W ogóle toby trochę rozerwało wszystkich.

Ale niedoczekanie. Na razie przynajmniej niedo- czekanie, bo tłok naprawdę niezbity, to znaczy wszy­scy są zbici, ale tak się mówi; pociąg hamował, bo do jakiejś stacji dojeżdżał, i ja chciałbym zapytać, gdzie ci ludzie ze stacji pomieszczą swoje postacie i tobołki, bo na pewno są jacyś ludzie, a na pewno więcej wej­dzie, niż wyjdzie, bo tak jest z początku, dopiero w dalszej podróży więcej wysiada, niż wsiada. Tak jest zawsze. W dalszym życiu tak samo. W dalszej podróży życiowej. Ale o tłoku zapominam. Że który konduktor będzie chciał się pchać przez taką gęstwinę. Któremu się będzie chciało. Na pewno się zamelino­wali w I klasie albo otworzyli sobie jakiś przedział zarezerwowany i kimają tam po ciemku, a teraz zaraz jeden wyskoczy, bo dojeżdżamy do jakiejś stacji, jak już powiedziałem, i on będzie na pewno bardzo głośno krzyczał tę nazwę stacji, żebym sobie nie myślał, że nie ma konduktora, że nie ma pana nade mną. To on się właśnie myli. Bo nie ma pana nade mną. Jeszcze się taki nie narodził. Ja jestem niezależ­ny. Ja nie mogę być zależny.

Pociąg stanął i posłyszałem zaraz głos konduktora

bardzo głośny, jak krzyknął tą nazwę stacji właśnie. Głos dochodził na pierwsze słyszenie z daleka, z odle­głości jakichś dwóch wagonów w tył, więc zapowia­dało mi się na dłuższe bezpieczeństwo, jak widzę. Jak słyszę. Potem posłyszałem z tej samej odległości „siadać, siadać” — ten sam głos konduktora popę­dzający bardzo słusznie, bo pociąg nie będzie się na ludzi oglądał, on nie może się spóźnić, on ma wyzna­czone godziny i minuty. Konduktor jeszcze raz popę­dził: „siadać tam” i zaraz krzyknął „odjazd”, bo zimno było na dworze, mróz, zima już się zaczęła na dobre, choć śnieg jakoś nie chciał spaść i nie chciał. I to było gorzej. Bo jak by śnieg spadł, toby było lepiej. On by dużo złagodził ten ziąb od ziemi zmarzniętej ciągnący. A tak, bez śniegu, to zimno i z góry, i z dołu. I z nieba, i z piekła. Śnieg jest piękny nie­zmiernie. Co to jest w ogóle za zima bez śniegu? Albo co to jest za lato bez słoneczności? Ja bym chciał zapytać. Co to są za pory roku niejasne?

Jechaliśmy. Pociąg się rozpędzał. O, tak, śnieg jest piękny niezmiernie. Lubię śnieg, uwielbiam. Jak pada. To jest dla mnie zawsze wielka radość spada­jąca. Idę i podnoszę twarz do góry, i ręce wyciągam po to, a płatki opadają na nie, i zamieniają się w wodę zaraz, w łzy się zamieniają, w płacz, bo nie wolno ich dotykać, bo to są dziewice najbielsze nieskazitelne. Więc chowam ręce do kieszeni prędko, żeby nie były gwałtowne, a nie dlatego, żeby mi było zimno w ręce. Może to jest niezrozumiałe dla innych, przyszło mi na myśl. Dosyć podobnie jechałem w pociągu. Jecha­łem, bo nie miałem gdzie się podziać, a nie dlatego, żebym miał jakieś załatwienie w innej miejscowości, czy że dostałem list, że mnie tam ktoś oczekuje z go­ścinnością, z wakacjami: jakaś dusza. Nie. Jeszcze nikt mnie nie odkrył. Weszło kilku ludzi do wagonu, przedtem na stacji, ale się nie pchali dalej, jak zoba­

czyli. Przy drzwiach się usytuowali. Nie wiem. Może weszli do tego przejścia między wagonami, które jest. Do tej harmonijki takiej. To im tam dobrze musiało zawiewać z dołu i z góry, i przez dziury z boków. Ze wszystkich stron dziurawych.

Pociąg już się rozpędził i robił 55—60 na godzinę teraz. Od czasu do czasu gwizdał, buczał jak statek i było dobrze, mówię, wcale, wcale. Pozwoliłem sobie zapalić papierosa. Pozwoliłem sobie też na rozejrzenie się dookoła. Uważniejsze trochę. Przedtem też się roz­glądałem, ale nie pozwalałem sobie na łapanie spoj­rzeń, na spotkanie się mojego wzroku z czyimś, na zatrzymanie tego przez kilka sekund czy jedną sekun­dę. Rozglądałem się przedtem bezosobowo zupełnie. Przestrzennie tak. Bo nie chciałem ściągnąć spotka­nia się wzroków. Bo niechby mnie złapali, niechby się coś ze mną stało, tobym na pewno pamiętał

o tamtym wzroku, i niechby mnie złapali właśnie, to mnie zaraz ogarnia uczucie wstydu głupiego, bo przypominam sobie tamten wzrok. A tak jak z nikim nie rozmawiałem kilka słów, jak z nikim nie spotka­łem wzroku, to niechby mnie złapali, to nie jest mi głupio wstyd, bo nie jestem z nikim zbliżony. Niech mają rozrywkę, ale dla mnie oni nie istnieją, nie grają dla mnie roli. Możliwe, że i to może być nie­zrozumiałe dla innych. Tak przypuszczam tylko.

Ale ponieważ był wielki tłok i było wcale, wcale, to pozwoliłem sobie na uważniejsze rozglądanie się dookoła. Paliłem papierosa, patrząc w lewo i w prawo, spotkania się wzroków za bardzo nie unikając. Jecha­liśmy jakąś niecałą godzinę chyba, więc był to ciągle początek podróży, pierwsza młodość ciągle. We wzro­kach na prawo i lewo to się odbijało. Jeszcze była świeżość we wzrokach, ochota życiowa, jeszcze nikt nie był zmęczony raczej, jeszcze nikt nie miał dosyć na razie. Ja tam byłem najweselszy. Chwile były

znakomite, nic mi nie groziło, w wagonie już się na­grzało, paliłem papierosa, byłem niezależny. Senność też mnie nie rozklejała, dotykała mnie tylko leciutko i to było przyjemne nawet, przyznaję. Stukot pociągu nas kołysał.

Stałem przy oknie, twarzą do niego. Nic nie było widać za oknem. Czarno było zupełnie. A wiedziałem przecież, że jest czas księżycowy i to tydzień trzech czwartych, więc musiały być chmury na niebie grubo i nisko. Pomyślałem o jednej rzeczy, ale zobaczymy. Wszystko się zobaczy: co ma być. Odwróciłem się ple­cami do okna teraz, do przedziału twarzą. W prze­dziale byli ludzie siedzący. Ci, których los trochę pogłaskał. Po tych miejscach siedzących właśnie. Mnie też los w to miejsce pogłaskał, bo wskoczyłem pierwszy do pociągu. W biegu, jak go podstawiali. Nikogo jeszcze nie było. Ja już sobie wygodnie sie­działem przy oknie błyskawicznie, jak pociąg cał­kiem stanął. Wtedy dopiero rozegrało się o miejsca, komu one przypadną. Ale potem musiałem wyjść, kiedy nadchodziła godzina odjazdowa pociągu, bo nie mogłem przecież, musiałem uważać, musiałem wi­dzieć, z której strony będą nadchodzili, żeby ich filo­wać jak najdłużej. Bóg z nimi. Cała I klasa była też zapchana. To był podobno najlepszy pociąg i przy­spieszony, i w ogóle słyszałem, jak go wszyscy chwalili i wynosili. Więc kiedy nadchodziła godzina odjazdo­wa, wyszedłem z przedziału, który już był cały po- zajmowany, i w korytarzu było sporo ludzi. Nie było wielkiego tłoku, bo to zawsze I klasa jednak. Chcia­łem najpierw oddać miejsce jednej ładnej dziewczy­nie, która stała obok, ale zaraz wrócił mi rozsądek i sprawiedliwość, i wszystkie inne dobre zalety, i za­cząłem szukać kogoś innego: kto mi się spodoba. Kto by mi się spodobał. Przeszedłem cały wagon, wszyst­kich stojących w korytarzu oglądając, ale nie zna­

lazłem nikogo takiego, kogo bym wyróżnił ponad wszystkich bez wahania. Oddałem w końcu miejsce jednemu starszemu. Nie był może ze wszystkich naj­starszy, ale miał twarz dosyć pooraną, dosyć podobną do prostego człowieka. Zaprowadziłem go do prze­działu, pokazałem mu miejsce i powiedziałem, że to dla niego. Potem poszedłem prędko do środkowego wagonu i tam się jakoś umiejscowiłem w tłoku. Tak właśnie jechałem i już z dobrą godzinę jechałem.

Niedaleko musiała być jakaś stacja. Pociąg jeszcze nie hamował. Zabuczał dwa razy. To był na pewno znak, ale ja nawet nie dlatego wiedziałem, że już nie­daleko jest jakaś stacja. Pociąg zaczynał hamować teraz dopiero wolno i ja chciałbym zapytać, gdzie ci ludzie ze stacji pomieszczą swoje postacie, bo na pewno jacyś są, a na pewno więcej wsiądzie niż wy­siądzie. Tak jest zawsze z początku. Dopiero w dalszej podróży więcej wysiada, niż wsiada. Pociąg stawał i odwróciłem się do okna twarzą, żeby popatrzeć. Stacja była dosyć duża. Na małych stacjach ten pociąg się nie zatrzymywał. Tylko na dużych i dosyć dużych. Na peronie trochę ludzi biegało: jedni w jedną stronę, drudzy w drugą stronę. Gdzie? Ja bym chciał zapytać. Stacja była oświetlona nowocześnie, z tych rur takich szklanych, co bolą oczy. Przypomniałem sobie, że miałem jedną rzecz zauważyć: czy jest wiatr. Otwo­rzyłem okno i splunąłem, żeby ludzie myśleli, że po to otworzyłem okno, żeby się nie krzywili albo mó­wili, że po co wpuszczam zimno. Nie poczułem żad­nego wiatru, to dobrze, bo mógłby on chmury prze­gnać z nieba i śniegu by nie było. Konduktor. Jego głos doszedł mnie tak samo jak przedtem: „siadać, siadać”, z tej samej odległości, to dobrze, to bardzo dobrze, to mnie bardzo uspokoiło, chmurę z czoła mi przegnało.

Jechaliśmy. Było jeszcze trochę widać za oknem, bo jeszcze przez miasto jechaliśmy kawałek. Pusto było na ulicach, ale była noc przecież. Dlatego. Nocne życie miasta odbywa się w innym miejscu przeważnie.

Zapaliłem papierosa znowu i patrzyłem, jak wyjeż­dżamy z miasta, jak już mijamy te ostatnie budy pod- miastowe baraki i jak w ciemność się wsuwamy.

Ach, chwile były znakomite naprawdę. Paliłem pa­pierosa, czoło o szybę opierając. Dla ochłody. Bo ciepło było. Bardzo pięknie.

Była teraz druga godzina tej jazdy, druga młodość, ale nie zawsze, nie zawsze. Miałem twarz odwróconą do okna ciągle, czoło do szyby przyklejone, a myśli moje miłosne zanosiłem do łaźni raniutko, do sali prysznicowej pustej i lodowatej, ale już odkręcam wszystkie krany i kurki i woda się wydobywa, gorąca, tryskając, i już paruje dokoła, już się unosi lekka cie­płota rosnąca, woda leci na włosy, na głowę moją biedną, na plecy, na ciało całe znękane zmordowane, brudne od tego wszystkiego, ale gdzie chodzić, gdzie się kierować, gdzie się obracać? Miałem twarz odwró­coną do okna ciągle, czoło do szyby przyklejone, a myśli moje miłosne zanosiłem do śniadania poran­nego, do baru mlecznego małego, gdzie czysto jest, kafle na ścianach wymyte, cerata na stołach porząd­na, nie porozlewane nigdzie, kupuję duże mleko, cztery chleby z masłem i serem, mleko jest gorące bardzo i parzy mnie w gardle od większych łyków, kiedy zaczerpnę, czysto jest dookoła, cicho, spokojnie, a ja sobie jem powoli, popijając.

Miałem twarz odwróconą do okna ciągle, czoło do szyby przyklejone, a myśli moje miłosne zanosiłem do lata pięknego, do tej pory letniej przepięknej, jak na łące jestem leżąc, w trawach nad wodą leżę sobie rozebrany, kąpałem się długo, pływałem, pluskałem, miłowałem się z wodą długo, a teraz ze słońcem się

»6 / / Gir

miłuję, z tym Bogiem słonecznym całuję się swo­bodnie.

Tak. Nadzieja jest niedobra. Wiara jest dobra. Naj­lepsza. Ja wierzę niezmiernie. Ze wszystkich moich głębin wierzę głęboko. Ktoś mnie kiedyś odkryje na pewno. Wiem. Zawsze to wiedziałem. Kiedyś będzie dobrze. Kiedyś będzie tak, że ani jedna zmora nie będzie nade mną wisiała. Ani jedna panika nie będzie mnie ścigać, nie będzie mnie przeganiać z miejsca na miejsce. Nic mi nie będzie przesłaniać jasnego widoku. Ani jedna czarna pieczęć. Zawsze to wiedzia­łem. Dlatego wszystko wytrzymam. Najgorsze. Dla­tego mogą sobie dyndać teraz zmory nad moją głową, raz wyżej, raz niżej. Tylko że nieraz tak blisko dyn­dają, że strach mnie ogarnia, szaleństwo mnie strasz­ne ogarnia bojaźliwe, że nie daj Chryste Panie, jak jestem blisko końca końców. Ale to nie jest najgor­sze jeszcze, bo wiara moja głębinowa zawsze wygry­wa w końcu końców ostatecznym. Najgorsze są inne chwile, inne chwile dziejów: strachu wtedy nie mam najmniejszego, zmory mnie nie gnębią, nic, smutku też nie czuję, żadnego zmartwienia, wszystko jest właściwie dobrze jak by, nie myślę o niczym, i to jest właśnie to, o to właśnie chodzi, bo oto głowa za­czyna mi odchodzić gdzieś daleko, od wszystkiego, co znam, co nie znam, ale sobie wyobrażam, co mogę sobie wyobrazić. Nie jest to marzenie, bo nie widzę obrazów wymarzonych, zresztą nie mogę, bo nie mam głowy. I nie wiem, gdzie ona jest. W gwiazdach się ona nie obraca, bo to jest dla niej chleb powszedni, to gdzie się ona obraca? Ale to nie jest najgorsze jeszcze. W ogóle to nie jest ani najgorsze, ani naj­lepsze, ani w ogóle nic, bo nie mam głowy, jak już powiedziałem. Najgorsze są chwile potem. Kiedy gło­wa powraca na miejsce z wędrówki nieznanej poza­grobowej. Te chwile. To są chwile beznadziejne. Ale

to nie jest najgorsze, bo to są chwile bez wiary, muszą to powiedzieć, bez wiary mojej wielkiej głębi­nowej w tamtego, który mnie odkryje. Muszę to po­wiedzieć i muszę powiedzieć, że mówię o tym bez skruchy, ale tak jest. O, tak. To są chwile bezna­dziejne. To są chwile bez wiary. Ratuje mnie tylko własna miłość wtedy, własne ubóstwianie, wiara w siebie jedynego. Mam twarz odwróconą do okna ciągle, czoło do szyby przyklejone, a myśli moje mi­łosne zanoszę do siebie samego.

Jechaliśmy. Cieszyłem się, że nie chce mi się szczać, że nie potrzebuję pchać się do kibla przez pół wagonu zawalonego. Rzadko widziałem taki pociąg zawalony. Wszyscy byli zbici, ramię w ramię stali milcząco. W dni przedświąteczne jakiegoś wielkiego święta tak jest. Szczególnie jak ma być Wielkanoc albo Boże Na­rodzenie za parę dni. Wtedy się rodziny zjeżdżają do siebie, wszystkie gałęzie rodowe, wszystkie powino­wactwa: wujkowie, ciotki, szwagrowie, szwagierki, kuzynostwo, teście, a także córki-studentki i syno- wie-studenci — przyszłość narodu, sam kwiat. Wszy­scy się wtedy zjeżdżają. Ze stron dalekich i bliskich. Kilka dni naprzód już żyją w napięciu świątecznym. W tym nastroju. A kiedy nadchodzi dzień wyjazdu uroczysty, biorą pakunki i walizki, i na stację idą po bilet, choć pociąg ma przyjść za trzy godziny dopiero albo za cztery, ale to nigdy nie zaszkodzi. I siedzą potem, bilet kupiwszy, w poczekalni, w świetlicy, na oknach, gdzie się da, albo stoją, bagaże przy nogach blisko trzymają, torebki na kolanach, bo znają oby­czaje panujące i różne nauczki mieli. A potem na perony wychodzą podróżnicy, pchają się w przejściu bardzo niecierpliwie, choć pociąg ma przyjść za go­dzinę dopiero albo za półtorej. Ale to nigdy nie za­szkodzi. A kiedy nadchodzi czas na przyjście pociągu oczekiwany, to tu ogłaszają przez głośnik, że pociąg

nie przyjdzie na czas, że ma opóźnienie, w przybliże­niu jakieś trzydzieści minut albo czterdzieści, nikt nie wie. Nikt nie wie, bo ten w głośniku tak mówi, jak by się rycyny napił albo innego świństwa, jeden się drugiego pyta, ten mówi, że trzydzieści minut, ten, że czterdzieści minut, ten, że dwadzieścia. Pociąg przyjeżdża za godzinę, staje, jeszcze całkiem nie sta­nął, i wtedy dopiero się zaczyna walka o miejsca: komu one przypadną. Pchają się, kopią i przezywają wszystkie gałęzie rodowe, wszystkie powinowactwa: wujkowie, ciotki, szwagrowie, szwagierki, kuzyno­stwa, teście, a także córki-studentki i synowie-stu- denci — pociechy narodu, sam kwiat.

Jechaliśmy. Starałem się przypomnieć sobie, czy ma być jakieś wielkie święto za parę dni, ale niczego sobie nie mogłem przypomnieć. Chyba nic nie miało być. Boże Narodzenie miało być, ale dopiero za jakieś dwanaście dni. Może za dziesięć dni, ale wcześniej na pewno nie. To skąd taki tłok? Przedtem się nad tym nie zastanawiałem. Odpowiadało mi niezmiernie, że jest tłok, ale się nie zastanawiałem. Miałem myśli skupione gdzie indziej. Co innego miałem na uwadze. Własne bezpieczeństwo. Ale ponieważ było dosyć bez­pieczeństwo, dosyć bezpiecznie, wcale, wcale, nie mogę powiedzieć, to puściłem myśli, żeby się trochę rozbiegały: gdzie im się podoba. Puściłem wodze i teraz mnie ten tłok nagle zastanowił. Skąd on może być? Święta żadnego za parę dni nie miało być na pewno. Ale może się coś stało, tam, gdzie ten pociąg jechał? Może tam się jakiś cud stał? Może tam coś się pokazało, jakaś zjawa? Może tam coś się wyda­rzyło nadprzyrodzonego w ludzkim mniemaniu? I wszyscy tam jechali, żeby to zobaczyć. Wszyscy tam jechali. Ze stron dalekich i bliskich. Bo to się roznosi bardzo prędko taka wieść po świecie. Lotem strzały. Ale chyba nie jednak, bo przecież wszyscy by o tym

mówili, jak by tak było. Słyszałoby się głosy wokoło, w innym nastroju by się jechało, w religijnej atmo­sferze. W atmosferze tajemniczych sił. Każdy by coś opowiadał tematycznie: ten, jak go nastraszyło jakieś licho, wszelki duch Pana Boga chwali; ten, jak mu się matka cała w bieli pokazała, co już dawno umarła, wszelki duch Pana Boga chwali; ten, jak słyszał różne głosy ponad głową, wszelkich duch Pana Boga chwali. Nie, nie. To by było ożywienie swoiste przez całą drogę. To skąd taki tłok? Jak by się coś stało, toby mogły być wielkie straty w ludziach.

Pociąg kilka razy stanął i była teraz śmiało trzecia godzina tej jazdy, ale już nie trzecia młodość, podróż­nicy już to odczuwali, przestawali mówić pomału, jeszcze niektórzy mówili: ci, co zawsze muszą mówić. Ja tam byłem najcichszy. Nie próbowałem z nikim nic nawiązać, ale w ogóle jestem taki, że wolę bardzo chętnie nic nie mówić. Nie dlatego, że nie mam nic do mówienia, odwrotnie, bardzo odwrotnie, ale komu mówić, komu opowiadać, kto na to zasługuje? Dlatego wolę już słuchać chociażby. Raz słucham uważnie, raz nieuważnie, a jak nie ma co słuchać, to idę się przejść, a jak jest żarcie i picie przy stole, to siedzę i jednym uchem słucham, a drugim wypuszczam, jedząc sobie i popijając. A niech mi nikt nie mówi, że to jest oszu- kaństwo albo słowo — nielojalność. Ja znam bardzo dobrze najmniejsze przewinienia i jak coś takiego zrobię, to sobie daję różne kary za to. Więc niech mi nikt nie mówi. Jeść trzeba i pić trzeba. To jest posi­łek. Słuchać bardzo wiele razy nie potrzeba. Przy jedzeniu się nie powinno mówić zresztą. Co innego podśpiewywać sobie cicho z radości.

Stałem odwrócony do okna ciągle, twarzą do niego i tak właśnie jednym uchem słuchałem, a drugim wy­puszczałem, to, co mówili ci, co zawsze muszą mówić. Obracałem się dosyć długi czas w jednym środowisku,

gdzie tak właśnie mówili członkowie środowiska, że lepiej było wstać, lepiej było wstać i iść się przejść, mówię. Mówię o tym środowisku, bo rzeczywiście obracałem się tam dosyć długo i miałem wielkie prawo tam być, największe prawo ze wszystkich. Ale poznałem bardzo prędko, że to jest wielka hańba większość członków towarzystwa. Czystość tam nie królowała ani piękna wstydliwość, ani duma, ani honor: najprostsze zalety człowiecze. Ciemne potęgi tam panowały, ciemne mechanizmy; podwójne oblicza i kopanie dołków. A uchodzili ci ludzie za wybranych i tacy powinni być, tacy mieli być, światło mieli nieść i prawdę. Jeszcze kiedyś powiem o członkach tego towarzystwa, jeszcze kiedyś o nich powiem. I po­wiem więcej, bo dobrze ich poznałem, długo wśród nich przebywałem, bo chciałem wszystko poznać, wszystkie sprężyny. Żeby wydać wyrok.

Jechaliśmy. Odwróciłem się od okna teraz, twarzą do przedziału, żeby popatrzeć, oczy czymś zająć, bo zmęczenie mnie zaczynało ogarniać jednak. Ręce bym umył z wielką przyjemnością. Co to jest? W pociągu od razu brudzą się ręce. Brud wchodzi za paznokcie nie wiadomo skąd. Nie patrzyłem sobie na ręce, wie­działem, że mam brudne, ale nie chciałem na nie patrzeć, bo brud męczy bardzo. Tak samo brzydota męczy i wiele innych rzeczy nieoczywistych. Coś mi się robiło w kąciku ust, strupek taki mały od zimna zaczynał mi się tam robić. Wyjąłem chusteczkę z kie­szeni, którą wyprałem w łaźni miasta, bo lubię czyste chusteczki, tam, gdzie mogę, to piorę. Bardzo lubię czyste chusteczki duże na sześć, osiem rąk, przeście­radła takie małe, że można cały tydzień smarkać i to dobrze, a nie dmuchać tylko w tkaninę, jak to robią fałszywe kobiety wykwintnisie. Wyjąłem chusteczkę, jak już powiedziałem, rozciągnąłem na sztywno i za­cząłem pocierać mocno, jeździć po kącikach ust, żeby

zetrzeć ten strupek, który mi się tam robił i który by się zrobił jeszcze większy, i by się długo nie goił, bo jak bym otwierał usta, to on ciągle by pękał i by się to długo babrało. A to się przenosi na poczucie zaraz, na humor, na zachowanie. To kaleczy od razu jedność duszy i ciała. Tak że lepiej to zetrzeć zupeł­nie. I to jest sposób. Najlepiej to robić czystym gru­bym ręcznikiem. Są takie ręczniki. Froterowe mają nazwę. Potem dobrze jest posmarować miejsce wodą kolońską albo kwiatową.' Piecze z początku trochę, ale co jest za cierpienie. Jak byłem mały i jak się skaleczyłem albo coś takiego, to zawsze myślałem

o Indianach: jacy oni byli mężni w cierpieniach i wy­trzymali. Teraz też, nie jak mnie piecze w kącikach, bo to jest śmieszna igraszka, ale jak mnie boli ząb albo głowa na przykład, która boli mnie bardzo rzadko, ale za to, jak to mówią, w dwójnasób, to zawsze myślę o Indianach: jacy oni byli godni.

Lizałem od czasu do czasu miejsce w kąciku ust, bo ślina, ona ma swoje właściwości lekarskie. W prze­dziale grali w karty na walizce czterej podróżnicy. W korytarzu dwóch rozmawiało o wojsku, ozasy woj­skowe wspominali z jednakowym uczuciem. Jak nimi tam pomiatali i z gównem mieszali chamy nad chamy — oficerowie armii. Ale mimo to, to była szkoła życia, mówili, uniwersytet życia. Jednym uchem słuchałem, a drugim wypuszczałem, bo sły­szałem takie wspominki tysiąc razy. W pociągach to się słyszy co rusz. Patrzyłem na tych w przedziale podróżników. Czterech grało w karty. Chciałem oczy czymś zająć, jakimś żywym obrazem, bo fala zmę­czenia i senności atakowała mnie dosyć natarczywie, a nie był czas na miejsce i spanie. Było dobrze ciągle, nieźle zupełnie, jak mi spokój miły, obłoki na niebie, ale nie był czas i miejsce na spanie, mówię. I nie ma tu co rozwodzić bystrego umysłu.

101

dl

W przedziale przy oknie mężczyzna i kobieta, ko­bieta tyłem do ruchu pociągu jadącego mieli głowy pod płaszczami, a nogi ich były bardzo poplątane. Wyglądało, że spali. Tak wyglądało. Ale patrzyłem trochę dłużej na nogi im i zauważyłem, że nogi ich nie spały. Więc nie spali jednak. Gdyby spali, nogi też by im spały. I ręce, i uszy, i cała skóra. Takie jest ogólne prawo ekonomiczne snu każdego. Piękne prawo. Prawo do odpoczynku człowieka. Ale prze­stałem patrzeć na nogi im, bo to mnie męczyło: cze­kanie na nieznaczny ruch. Jak jestem na odczycie jakimś nieraz obecny, na przemówieniu jakimś i ktoś mówi, ach, różnymi słowami, ale co jakiś czas mówi jedno i to samo słowo: „prawda” albo „jak by tu rzec”, to mnie też to męczy, bo w ogóle nie uważam wtedy, tylko czekam, kiedy on powie to swoje słowo puste. Z początku bawię się w zgadywankę: o, teraz powie to słowo; ale potem już mi się nie chce i wstaję. Idę.

Więc przestałem patrzeć na nogi im i zacząłem patrzeć na żywszy ruch, na tych, co w karty grali na walizce. Postawili walizkę na kolana sobie i grali na niej w jakąś grę, 'którą próbowałem rozpoznać, żebym mógł też grać razem z tym, który był najbli­żej drzwi i któremu karty widziałem dokładnie. Była to gra tak zwana remik albo „wariat” niektórzy na nią mówili. Brało się karty z kupki, po jednej po kolei, i układało się je według kolorów albo figur. Ten pierwszy, który wszystkie czternaście kart uło­żył, wygrywał. Znałem dosyć dobrze tę grę. Bvła to gra bardzo towarzyska. Grało się w nią w sferach inteligencji przeważnie, chociaż nie mogę powiedzieć, żeby ta gra była znowu taka wymagająca. Nieraz w nią grałem, kiedy w jakimś domu inteligenckim się znalazłem. Nie była to gra taka szlachetna, taka królewska jak szachy na przykład, albo wciągająca

taka jak poker; entuzjastycznie w nią nie grałem, bynajmniej, jak tam się mówiło, ale taki był układ właśnie swoisty. Miałem nie wracać do tyłu, nie cofać się w tył myślami, ale to nie można jednak. W po­ciągu wszystko się przypomina jednak. Wszystko wraca do głowy samowolnie. Bez wysiłków żadnych myślowych. Jeszcze się jedno nie skończyło, to już drugie się zaczyna. Jeszcze się trzecie nie skończyło, to już czwarte. Taki jest układ znowu swoisty.

Zaczynało mnie odpadać zmęczenie i senność: ta fala. Zaczynało mnie to opuszczać, wielkie dzięki. Wielkie dzięki. Że przejechałem taki kawał drogi, wielkie dzięki. Że już żyję taki kawał czasu: dwadzie­ścia parę lat, wielkie dzięki. Że są góry i morza, i rzeki, wielkie dzięki. Że jest wiosna i lato, i jesień, wielkie dzięki. Że jest zima, wielkie dzięki, Że są pola i lasy, i słońce, i lasy cieniste, wielkie dzięki. Że są psy i krowy, i kozy, wielkie dzięki. Że jest ziemia i niebo, że są chmury, wielkie dzięki. Że może będzie padać śnieg, wielkie, wielkie dzięki.

Spię w ogrodzie. W budzie, gdzie syn gospodarza albo jakiś stary wynajęty pilnuje latem czereśni, a jesienią moreli przed złodziejaszkami i przed takim jak ja. Ale teraz jest koniec marca i nie ma o tym mowy. W ogóle nie ma nawet żadnej mowy o naj­mniejszym kawałku zielonego czegoś, pączku jakimś na drzewkach, czy żeby się kora zaczynała lekko zie­lenić, a co dopiero mówić tam o czereśniach. O more­lach to nawet jeszcze marzyć nie warto w tej chwili. To byłby bardzo stracony czas. Jest koniec marca, mówię, a nie wygląda wcale, żeby to był koniec miesiąca marzec. Wygląda, jak by to był sam środek miesiąca styczeń albo miesiąca luty. Wygląda, jak by to było drugie rozkwitanie tamtych miesięcy. Od tygodnia już przeszło mróz trzyma ostry, wiatry wieją przeklęte północno-wschodnie, coś jak by wilk mi dzisiaj mignął w lesie, w tych stronach równin­nych to jest niepodobne. Tak, nie wygląda wcale, że po miesiącu marzec ma być miesiąc kwiecień za parę dni. Nie wygląda zupełnie, żeby się miało za­czynać budzić to nowe. To był chyba lis. Po nocach nic nie słyszę takiego. Były dwa ładne dni: słońce grzało już dosyć i tak było jaśniejąco, każdy naj­mniejszy robaczek myślał już sobie chyba, że to się zaczęło, że teraz będzie coraz weselej z dnia na dzień, coraz cieplej, coraz, coraz.

Sprawdzałem dzisiaj wnyki w lesie. Znowu nic się nie złapało. Znowu nic się nie złapało, a tu już mi się

zaczyna robić niedobrze w głowie z głodu. Drugi dzień nic nie jem. Drugi dzień nic nie jem i nie wy­gląda wcale na to, żebym miał coś dzisiaj przekąsić cokolwiek. Nie wygląda na to. Czereśnie, morele to są rzeczy niesamowite. Lepiej się było wcale nie ru­szać z budy, widzę teraz, tylko leżeć spokojnie i robić jak najmniej ruchów. Bo one na pewno denerwują jakoś apetyt. Więc lepiej było leżeć spokojnie. Jeszcze ziemia była dosyć ciepła od wczorajszego ognia, co go rozpaliłem pod wieczór w samej budzie właśnie, w środku, żeby się ziemia nagrzała na noc na spanie. Paliło się z pół godziny, nie za moono, pilnowałem, żeby nie za mocno, żeby się nie zapaliła buda moja od ognia. Dymiło z początku straszliwie, na dwór musiałem co chwila wychodzić, a potem już w środku siedziałem, jak przestało kopcić. Żarzyło się jeszcze spory czas, bardzo dobrze, potem rozdeptywałem wszystko nogami równo po całej budzie. Potem rozło­żyłem na to kapotę i sam też się rozłożyłem. I leża­łem spokojnie, bo to już był cały boży dzień, jak nie jadłem, więc nie chciałem wychodzić i robić niepo­trzebne ruchy, choć była noc, jasna i gwiaździsta, widziałem, jak zapadała, śnieg lśni w takie noce nie­zmiernie wspaniale i chrzęści pod butami, błyszczy pod księżycem i cisza jest, dostojność niewymowna wprost, że to są noce zupełnie nie dla ludzi stworzone. Absolutnie nie. Ale nde wywlokłem się z budy, chociaż wiedziałem, że tak właśnie jest na dworze, jak napi­sałem, albo i jeszcze ładniej nawet. Byłem głodny i tu się usprawiedliwiam. Nie chciałem chodzeniem denerwować głodu. Jak bym nie był głodny, to już by mnie taka noc dwadzieścia pięć razy wyciągnęła i zaniosła na horyzont. Ale ponieważ byłem głodny, to leżałem spokojnie i myślałem o wielu różnych, różnych fantastycznych rzeczach, bo ja mam zdolność myślenia straszliwą. Nie mówię przez to, że moje

myśli są straszliwie mądre i piękne wszystkie, takie jak te siedem cudów świata na przykład albo jak perły na dnie morza. Nie. Są takie i takie. Różne. Ach, jakie smutne mam nieraz myśli w głowie, Jezus mój. Dlatego właśnie powiedziałem przedtem, że mam zdolność myślenia straszliwą. Dlatego tak właśnie nazwałem przedtem tę moją zdolność: że ona jest straszliwa. Ach, jakie smutne ja miałem wczoraj myśli, jak tak leżałem w ciemnościach z otwartymi oczami. Ja nie mówię tego, żeby się skarżyć. To nie są absolutnie słowa uskarżające. Ja jestem od tego bardzo daleki. A te myśli były od tego jeszcze dużo dalej. Te moje wczorajsze myśli to nie były myśli, co by się do kogoś albo do czegoś odnosiły, do jakiegoś żywego czy do jakiegoś martwego człowieka, czy do jakiejś rzeczy. To były myśli na wolnym powietrzu i one do niczego się nie odnosiły. To były myśli stra­szliwie smutne, mogę powiedzieć, takie smutne, mogę powiedzieć, że się w tym czasie przestaje istnieć zu­pełnie, że się przestaje żyć. To jest takie, że to już nie jest smutne nawet w dalszym ciągu. To jest na pewno straszliwie smutne z początku, ale potem to już przechodzi w zastyganie zupełne, w zatrzymanie się życia i czasu, na czystym, na wolnym powietrzu jest człowiek rozciągnięty. Na samej przestrzeni. Nic innego nie ma, tylko jest ta przestrzeń jedynie i to ona jest straszliwa. O, tak, tak. Nigdy nie byłem tak blisko tego wytłumaczenia, tego spróbowania wytłu­maczenia stanów tych moich, które mnie nieraz na­padają i tak rozciągają, rozwieszają na przestrzeni.

Tyle o tym mówię i tak przejmująco cały czas, bo to mnie właśnie tak przejmuje zawsze do głębi, jak to sobie przypomnę, wszystko na bok odstawiam

i tylko na tym próbuję skupić całą moją logikę, nad tym jej się każę zastanowić: jak by to można było wytłumaczyć coś takiego. W tej chwili nawet, kiedy

taki głodny leżę w budzie, zmęczony jestem, przez całe rano sprawdzałem wnyki w lesie, nic się nie złapało, co zrobić, w tej chwili nawet, kiedy taki głodny leżę, południe już minęło, półtora dnia nie miałem nic w zębach, to myślę o tym, bo mi się przy­pomniało, jak mnie wczoraj napadło to zjawisko. Mogę jeszcze trochę powiedzieć, że to zjawisko mnie nieraz spotyka przy średnim słońcu, kiedy już, już ma wyjść słońce zza chmury, ale jeszcze nie wyszło,

i jest takie światło wtedy niezmierne wyraźne i wszy­stko jest takie bardzo wyraźne dookoła, ogólny widok

i szczegóły, że się przestaje wierzyć w to wszystko, przestaje się to widzieć, no i zaczyna się ta moja dziwna dola.

Ale starczy już na dzisiaj. I tak zaszedłem dzisiaj tak daleko jak nigdy. Że nic nie jadłem już półtora dnia, to też znaczy, że w tym dosyć daleko zaszedłem, chociaż zachodziłem już trochę dalej: trzy dni. Słyszę nieraz, jak mówią niektórzy, jak by nigdy nic, że trzy dni nic nie jedli albo i więcej, to mnie się wydaje, że oni coś tu nadużywają wolność słowa. Leżę w bu­dzie, południe już minęło, na dworze słońce jest piękne migotliwe, śnieg tak błyska, że nie można pa­trzeć prawie, ale tu też bardzo przyjemnie w budzie, ciemnawo, miło bardzo jest, to trzeba powiedzieć.

W zimie jednak człowiek się prędzej w mieście wyżywi, bo latem to w polu i w lesie można żyć jak złoto i jeszcze dosyć sporo waluty uskładać. Za kon­walie, za jagody, za borówki, za maliny. Za chojaki od chłopów, za tyczki najwięcej, jeszcze jak się ktoś buduje, szopę stawia czy komórkę, to od razu większą ilość zamówi, to jest robota nieraz nieprzerwana przez całe siedem późnych wieczorów. W ogóle można wyjść z lasu zupełnie i do kosy się nająć, a potem do cepów, a jak jest maszyna, parówka, to można za parówką chodzić całe lato od gospodarza do gospoda­

rza, od wioski do wioski, żarcie dają przy maszynie ekstra klasa, można od razu spanie na tę jedną nockę załatwić u gospodarza i jeszcze waluta leci normal­nie, naprawdę można uskładać sporo oszczędności. Trzeba się natyrać, to prawda. Najgorzej to ja nie lubię wykopków. W ogóle nie lubię tej roboty, i te baby. Zasuwają, że nie można nadążyć i obmawiają wszystkich po kolei, całą wieś i jeszcze trzy wokoło. Potem zaczynają o swoich chłopach opowiadać, że mój to taki, a mój to taki, nic się nie wstydzą wcale. Z jednej strony to dobre, bo robota prędzej zleci

i patrzeć, a już południe. Ale nie przepadam raczej za tą robotą. Tylko że to jest taki czas: wykopki, że nie ma prawie żadnej innej roboty w polu w tym czasie, wszystko już sprzątnięte, zasiane, zaorane; ra- niutko, jak się w pole wychodzi, to zimno już, szron, to jest właściwie w polu koniec roboty. No, buraki też są jeszcze w tym miesiącu. Kartofle to już się przebiera potem w domu, a dłubanie fasoli na zimę się zostawia, na (te długie wieczory koło piecka. Tak. latem to w polu można zarobić zawsze, jak się chce. Latową porą ludzi zawsze w polu jest za mało. Dwa lata temu, pamiętam, zarobiłem wielkie mnóstwo waluty. Natyrałem się też jak wół, ale zarobiłem na całą zimę. W ogóle na choinki nie poszedłem tego roku do Szwajcarskiej Doliny, tyle miałem waluty. Nie chodzi o to,. że byłem zupełnie w drugim końcu ojczyzny, ale miałem dosyć waluty i piękne spanie miałem akurat załatwione na całe święta, aż do Trzech Króli. Bardzo niedobrze zresztą zrobiłem. Paru klien­tów przez to straciłem. Tej zimy, jak poszedłem z choinkami przed Bożym Narodzeniem, to w paru domach mi powiedzieli, że nie potrzeba, że już u kogo innego mają obstalowane. W tamtym roku mieli u mnie obstalowane, a ja nie przyniosłem i oni mu­sieli w samą Wigilię kupować na rynku takie landary,

że wstyd, ale co mieli robić. Więc ja bardzo przepra­szałem, że to rzeczywiście nieładnie z mojej strony, że ich tak zostawiłem na łaskę losu, ale oni się uparli, a ja nie próbowałem ich namawiać, bo uzna­łem, że rzeczywiście mogą mieć do mnie pretensje za złamanie solidności.

Myślę sobie teraz, że to rzeczywiście był z mojej strony nieładny krok i jak tak kiedyś będzie, że nie będę potrzebował chodzić po choinki, to trzeba będzie wszystkich moich ludzi wcześniej zawiadomić, że nie mają co z choinkami na mnie liczyć. Trzeba będzie tak zrobić, żeby być w porządku.

Ale właściwie teraz to myślę o innej rzeczy, która jest bardzo ciekawa jednak, chociaż się prawie nigdy

0 niej nie myśli, taka jest schowana pod płaszczy­kiem. Leżę ja sobie tutaj na przykład, w mojej budzie, brzuch mi z głodu gada cały czas, po co ja mam jeszcze o tym rozpowiadać, a tam gdzieś, w innych geografiach, są inne państwa, inne krainy, słońce tam teraz świeci, niebo błękitne całkowicie, a na dole zielono znowu całkowicie, ogrody owocowe, cze­reśnie, morele, Jezus mój, więc jest tam to wszystko

1 jeszcze inne dobroci nieopisane, a ja tam na przykład nie jestem. A mnie tam na przykład nie ma, mówię,

i to jest niby wszystko w porządku, i to jest niby normalny bieg dziejów. Ale ja tak prędko nie mogę tego pojąć, bo dlaczego ja na przykład jestem akurat tutaj, a nie jestem akurat tam? Czy jak bym nie był tutaj, a był na przykład tam, czy to nie byłby tam tak samo normalny bieg dziejów? Czy to by nie było wszystko w porządku? Jak bym był tam? Ja myślę, że to byłoby też wszystko w porządku i nawet w jesz­cze lepszym porządku. Dlatego że jak ja przebyłem sześć miesięcy wiatrów, deszczów, gradów, śniegu, mrozu i bezrobocia, to dlaczego nie mam teraz żyć w ciepłym, lekkim wiaterku, w słońcu, w obfitości

jadła, owoców i roboty, i w otoczeniu malowniczym? Dlaczego ja nie mam chcieć się takiego czegoś spo­dziewać? Takiego dalszego ciągu? Czy to nie tak po­winien wyglądać normalny bieg dziejów? Na pewno tak.

O to właśnie chodzi, że się o takich prostych rze­czach ¡nie myśli zupełnie, tylko się żyje głupią na­dzieją. Już nieraz mówiłem, że nadzieja jest niedobra, fałszywa, zwodnicza i tak dalej, i mydli tylko oczy. Wiara, mówię, wiara jest jedyna. Leżę tu w swojej budzie, brzuch mi coraz gada, nigdy nic nie miałem, i wiara, mówię, wiara. I nie mówię tego, żeby sobie dodać otuchy, że jestem w takiej sytuacji niezazdro- snej, zima, mróz, brzuch mam cały spustoszony, lato i Pan Turowski i Pan Artur kochany są daleko, nie wiedzą, gdzie jestem, ale myśl mam jasną, rozum mam jasny i wyraźny, kiedy mówię cichutko: wiara, wiara jest jedyna.

Nie będę już nigdzie dzisiaj chodzić za jakimś jedzeniem. Nie chce mi się w ogóle ruszyć. Jeszcze tak nie jest, żebym ledwo żył. Jeszcze wcale tak nie jest. Tak się łatwo nie zdycha. Jest źle i to jest wła­śnie jeszcze nieźle. Całkiem źle toby było wtedy, jak by już się zaczynało robić dobrze. Jeszcze tak ze mną nie było, ale słyszałem, że to tak jest właśnie. Że taki on jest ten ostatni stan. Że to jest nawet naj­milsza chwila tego życia. Ja to nieźle rozumiem.

Na dworze wieczór już na pewno zapada. Miesiąc temu to już byłaby dawno noc o tej godzinie. Ale teraz dni są dużo dłuższe już. A w ogóle to chcę po­wiedzieć, że chyba zmienia się klimat jednak. To się daje zauważyć. Dawniej, pamiętam, koniec marca to już była wiosna w pełnej zieloności. Miesiąc czer­wiec, miesiąc lipiec, sierpień, wrzesień to były mie­siące lata wspaniałego gorącego. Teraz lato to nie jest żadne lato, tylko ciepła jesień. Te parę ostatnich

lat na przykład albo ostatnie weźmy, czy to było lato? Było trochę gorących tygodni i to się nazywało lato. Reszta to była ciepłozimna jesień: deszcze i deszcze, wszystko gniło na polach, zboże powalone na wszystkie strony, żyto się kosiło jak saradelę zu­pełnie, morgę trzy dni. Maszyny, to ja ich nie wi­działem na polach. Ale widziałem za to, jak ludzie sierpami sprzątali. Biedaki. Nie każdy może sobie oranżerię postawić i pomidory flancować tam w pod­grzewanej temperaturze. Nie każdego na to stać, żeby sobie taki własny ciepły klimat wybudować. A co się wtedy dzieje w miastach? Drożyzna i pani­ka. Ludzie wszystko wykupują. Co się tylko pokaże: cukier, sól, mąkę, kaszę, makaron i co się da.

Weźmy teraz, jaka jest zima. Śnieg prawie nie pada. Jak pada to wodnisty, błoto się robi, straszna berbe- lucha, a nie piękny, biały dywan. Potem mróz złapie trochę, wszystko zamarza, niebezpieczeństwo powstaje duże na drogach i szosach. I tak jest i jest, jeden tydzień, trzy tygodnie. Śnieg nie pada nic, tylko świszczę wiatr. On się potem odwraca i zaczyna wszystko z powrotem odmarzywać i znowu się robi straszna berbelucha. A nie piękny, biały dywan. I tak jest, i jest, potem złapie mróz, potem znowu odwilż i nagle pada grad. Czy to nie jest zupełne pomiesza­nie sezonów? Ludzie mówią, że to wszystko przez bomby atomowe i wodorowe, a ja czytałem, że uczeni dosyć podobnie się na to zapatrują.

Trochę się dziwię, że mnie nie boli głowa z głodu, ani nic, ani brzuch mnie właściwie nie boli, tylko tak bulgoce w środku, raz cicho, raz głośno, że aż się podskakuje. Co to może być? Chyba puste po­wietrze. Tak, że nic mnie nie boli, tylko się jakoś strasznie ostro czuję, jestem w bardzo ostrym stanie. Nie wiem, jak to powiedzieć, ale to słowo „ostre” jest dobre. Na przykład, mam bardzo ostro nasta­

wiony rozum, myśli. Ale oo by nie powiedzieć, to już cały drugi boży dzień, jak nie jem, i rzeczywiście nie ma co więcej o tym mówić, bo po co żyć w świecie wymarzonych obrazów, w świecie utopijnym.

Na dworze, na tym świecie, noc już jest. Noc. Taka sama jak wczoraj na pewno. Księżyc już wyszedł chyba, tak jak bym go czuł, śnieg zaczyna migać i dostojność się powoli rozpościera. Cisza też panuje bezmierna. Nic nie słychać, z lasu żadnego głosu, ze wsi, z nieba, znikąd. I ja leżę cicho. Cicho i dostoj­nie. Tak jak przystało. Oczy mam otwarte, a w gło­wie wielkie stada myśli.

Wojna. Leżę w budzie cały czas cicho i dostojnie, tak jak przystało, i myślę o słowie wojna. Trochę się dziwię, że mogę myśleć o takich różnych rzeczach:

o smutku, o różnych robotach w polu, co są, o nadziei,

o klimacie, o słowie wojna teraz na przykład. Trochę się dziwię, że pusty brzuch mi w tym nie przeszkadza ani ślina, to znaczy wielki apetyt. To znaczy trochę chleba z cebulą albo trochę kartofli ze solą, albo trochę mięsa jakiegoś, wołowiny, baraniny, wieprzo­winy, koniny, co bądź, a jak by nic z tego, to przy­najmniej kawał czekolady. Ale niepotrzebnie zapę­dzam się w świat utopijny, widzę. Wojna. Słowo woj­na. Mówię słowo wojna, bo samej wojny, to nigdy dobrze nie widziałem. Chociaż może i trochę widzia­łem, ale nie pamiętam. Co pamiętam, to dwóch party­zantów pod lasem, jak strzelali do samolotu. Ja tam do nich przyszedłem i dostałem od jednego strasznie w dupę, a jak przyszedłem do domu, to dostałem jesz­cze więcej. I jeszcze co pamiętam bardzo dobrze, to jak wjechali Amerykanie na czołgach i rzucali gumę do żucia, czekoladę i pomagali dziewczynom wcho­dzić na czołgi. Co to znaczy słowo wojna, dowiedzia­łem się nie tam, a tu, jakżeśmy tu przyjechali po wojnie. Tutaj mnie dopiero uświadomili. I nikt lepiej

by nie potrafił tego zrobić. Bo największa i naj­straszliwsza wojna to była, zdaje się, tutaj. Nauczy­łem się tutaj o słowie wojna bardzo dużo. Mam teraz

0 tym słowie bardzo wiele wyobrażeń. Mówię słowo wojna, a nie wojna, bo sam na wojnie nie byłem i nie walczyłem do ostatniej kropli krwi. Wszystko, co wiem, wiem z opowiadań, z filmów i książek. To nigdy nie będzie to samo, co widzieć na własne oczy bom­bardowanie, rozstrzeliwanie, odrywanie dzieci od matek, kopanie w głowę, palenie, torturowanie, zacho­wywanie się tak, że człowiek, to widząc, przestaje się nazywać człowiekiem, nie chce już być więcej człowiekiem, chce być małpą z powrotem, wrócić do małp, tylko nie być człowiekiem, jak taki Niemiec jest też człowiekiem.»Ja tego wszystkiego na oczy nie widziałem, mówię. Ja nie wiem, co by się ze mną zrobiło, jak bym to widział na własne oczy. Ja tylko V nieraz widzę takie rzeczy na filmach i jak wychodzę, to idę sztywno wyprostowany jak ślepy i mówię do siebie cicho: „ja nie chcę być człowiekiem, ja nie jestem człowiekiem”. Tak idę długi czas po ulicach jak nieżywy prawie, ale jak by mnie ktoś dotknął, toby go chyba przeszedł prąd.

Wojna. Słyszałem nieraz takie powiedzenie, że wojna to kara na ludzi za to, że źle żyją. Że żyją w rozpuście. To prawda, to jest święta prawda, że ludzie żyją tak, a nie inaczej. Ale co to jest za kara na złych ludzi, jak giną na wojnie, tak samo i dzieci, tyle dzieci i tyle spokojnych, nie dobrych i nie złych ludzi, co żyje z pracy rąk po wsiach i po miasteczkach

1 po wielkich miastach. I jak ginie tak samo ta garstka, ta garsteczka niewinnych, czystych zupełnie, jak ona topnieje w oczach coraz bardziej. Więc nikt nie ma prawa takiej kary ustanowić. Nikt. Żaden człowiek i żaden naród. Mogę to udowodnić każdemu człowiekowi i każdemu narodowi. I jeszcze co to jest

za kara, jak ci, co karzą, co są, jak to mówią, ramie­niem tej kary, są nie lepsi, ale dziesięć razy gorsi.

Biedni są ludzie. Ja wiem, jacy są ludzie w większo­ści, jaki jest straszny upadek w ludzkich sferach, ja wiem dobrze. Ale mogę jednak powiedzieć ze spokoj­nym sumieniem, że ludzie są biedni w jednym: w tym, że człowiek nie zależy od siebie, że tyle ludzi nie zależy od siebie, tylko od paru jakichś ludzi albo od jednego nawet człowieka, który, czy ja wiem, co mu się może nagle przywidzieć. Biedni są ludzie w tym właśnie. Że nawet umrzeć muszą nie wtedy, jak się tego spodziewają po chorobie, co ich pożera, czy po starszym wieku już: sześćdziesiąt, siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat, zależy jak u kogo, tylko wybucha wojna i ludzie padają pokotem.

Leżę w budzie cały czas, pół dnia już prawie tak leżę, żeby nie denerwować głodu, ale normalnie to ja przez cały dzień chodzę, a nie leżę. Normalnie to ja całe boże dnie chodzę sobie, jeżdżę, jak się da, tu jestem parę dni, potem gdzie indziej się przenoszę, potem znowu gdzie indziej i ja w tym wiecznym ruchu spotykam dużo, bardzo dużo ludzi, i bardzo rzadko tych samych, tylko ciągle nowe oblicza. Więc chcę powiedzieć, że ja w tym moim wiecznym ruchu jeszcze nie spotkałem takiego człowieka, co by mówił, że chce wojny, albo się tak zachowywał dwuznacznie czy obojętnie. Wszyscy się zachowują niedwuznacznie. I to jest jasne. Ludzie chcą żyć.

Oczy już mi się zaczynają kleić. Ludzie chcą żyć. Ludzie chcą żyć. Tylko jak chcą żyć: złodzieje chcą i kraść, pyszałkowie chcą się pysznić, hieny chcą żero- V wać, oszuści chcą oszukiwać, bandyci, fircyki, skąpcy, plotkarze, dewotki, krzykacze, pijacy, przemądrzali, intryganci. Zatracają wszystkie uczucia, ostatnią god­ność, ostatnią godność.

Wyspałem się, co to jest za wielkie szczęście. Dzie­sięć godzin prawie spałem bez żadnego przebudzenia i nic mi się nie śniło złowrogiego, tylko rozmaite ko­lorowe rzeczy mi się śniły niezwykłe. Dziesięć godzin spałem z tymi kolorami. Jak bym wiedział, komu trzeba za to dziękować. Idę sobie teraz ulicą w pod­skokach, podskakuję sobie, pogwizduję sobie.

Tak idę w podnieceniu, bo wesoły jestem, wesoły jestem nad wyraz, cały jestem napełniony wesołością. Wielkim szczęściem. A ile sił mi przybyło przez to spanie długie dziesięciogodzinne: dziesięć sił. Nerwy się nie szarpały. Spały sobie. Dziesięć godzin bez przerwy odpoczywały w krainie marzeń i snów. Dobrze im tam było. Dobrze nam tam było. Jaszczur­ki, co są na murze w słońcu rozciągnięte, nie mają lepiej. A czy one nie mają raju, jak się tak na murze rozciągną leniwie, na kamieniach rozgrzanych, przy­mrużą oczy, a Bóg słoneczny nad nimi i cała pora latowa, cisza, powietrze drgające?

Tak mówię w podnieceniu, bo wyspałem się tak dobrze, mocno i to jest najlepsza rzecz na świecie, jaka może tylko być, lepszej rzeczy nie ma, może być tylko taka sama druga rzecz: wyspać się tak samo drugi raz. Ech, żeby tak można spać co dzień, dziesięć, dziewięć godzin bez przerwy, bez demonów, spokoj­nie sobie spać. Żebym tak spał co dzień, jak dzisiaj się wyspałem, to mógłbym przez cały dzień bardzo wiele pięknych czynów wykazać. Mógłbym tak chodzić

i promieniować, żeby się ludzie oglądali, a jak by koło mnie przechodzili, to już by potem szli inaczej, nie tak samo, jak szli, nie wiem jak, ale nie tak samo na pewno.

Ale to jest na pewno rzecz niemożliwa spać spokoj­nie co dzień. Wszyscy widzą, że nie rozpoczynam od tego: czy to jest rzecz możliwa spać spokojnie co dzień, bo to jest oczywista prawda, że to jest rzecz niemożliwa. Dlatego od razu mówię, że to jest rzecz j niemożliwa, dlatego od razu łączę jedno z drugim.

Bo jak tu można spać spokojnie? Jak tu można spać spokojnie, kiedy się widzi wszystko i słyszy, kiedy się ma uszy i oczy otwarte i chociaż trochę czułości się ma, nie mówię o sobie, chociaż trochę wrażliwo­ści nerwowej szlachetnej, nie mówię o sobie, trochę serca sprawiedliwego, nie mówię o sobie, już nie chcę lepiej mówić o sobie. O, jeśli jest niebo. Jeśli jest Bóg na niebie. Jeśli on jest dobry, widzi wszystko i słyszy, to ja nie wiem, czy on może spać spokojnie. To ja nie wiem, ja nie wiem, czy on w ogóle jest, taki Bóg na niebie.

Czy to jest rzecz możliwa? Wszyscy widzą, że roz­poczynam od tego: czy to jest rzecz możliwa, a nie mówię od razu, że to jest rzecz niemożliwa, nie łączę ■ od razu jednego z drugim, chociaż może to jest taka sama prawda oczywista, że nie ma nic na niebie, jak ta prawda, że nie można spać spokojnie co dzień. A dlaczego tak nie mówię? Dlaczego tak nie mówię od razu? — niektórzy się zapytają. Wielka nauka postępowa, czy ona nie wytłumaczyła za tyle rzeczy fantastycznych? Czy ona nie zbadała tyle rzeczy tajemniczych: różne dziwy? Czy nie otwiera się wszy­stko powoli przed nią: największe, nieobjęte, nie­zmierzone obszary niebiańskie i te najmniejsze, nie­objęte, niezmierzone tak samo krainy: ziarnka, na­sienia, pyłku kwiatowego? Więc dlaczego nie mówię

od razu, że nie ma, nie ma Boga na niebie wysokim ani w sercu nasienia najmniejszego, nigdzie? Dlaczego tak nie mówią od razu? Dlaczego tak nie mówią?

Bo tęsknią. O, Boże. Puchem jestem, pyłkiem kwia­towym w tych niezmierzonych, wielkich, nieobję­tych obszarach niebiańskich, przenoszę się z miejsca na miejsce, z planety na planetę, z miasta do miasta, wiatr mnie gna, zima, mróz, ziąb od ziemi tej skoru­py, miecz Damoklesa, żelaza, ruchy ogniste, wyziewy, lawa, miecz Damoklesa, budowle żelazne, chmury ołowiane. O, Boże, Boże, puchem jestem marnym, pyłkiem kwiatowym maleńkim i gdzie ja tu mam najmniejszą miłosność wyszukać? Gdzie tu jest kawa­łek ziemi? Gdzie ja tu mogę zakwitnąć, Boże, na tych blachach wszędzie wokoło, co krok to blacha, żelazo, beton, trybunały, miecz Damoklesa, o, Boże, Boże mój, dlaczego nie ma ciebie? Gdzie ty jesteś? Gdzie ty się podziewasz? Gdzie ty się obracasz, Boże mój? W jakich stronach?

Siedzę w kawiarni na przykład, szukam ciebie, patrzę, rozglądam się wokoło, w krąg, śmieją się jedni, drudzy się nie śmieją, piją kawę jedni, a ci herbatę, a ci leśny owoc piją, a ci czytają takie pismo brukowe, a ci znowu takie pismo brukowe czytają, ten pan ma siwe włosy sędziwy, ta młoda pani ma fioletowe włosy, ta starsza pani ma zielone włosy, tamta pani korale ma na szyi, ten pan, co z nią rozmawia, trzy albo cztery brody ma, też korale po­siada własne prywatne, a ten młody okulary ma ciemne słoneczne, choć wieczór jest, późny wieczór dosyć, słońce zaszło już dawno, o, bardzo dawno słońce już zaszło, na stolikach kwiaty są, kwiatki- -margerytki, widzę, widzę to wszystko, słyszę, mam oczy i uszy otwarte, ale nie widzę, nie widzę ciebie, Boże mój, nie widzę zupełnie, ja bym cię zobaczył, jak byś był, jak byś tu był, jak by tu tylko twoje

słowo było, twój palec boży, twój duch, twój puch maleńki, pyłek najmniejszy, okruch, ja bym od razu wiedział, choć puchem jestem, pyłkiem kwiatowym, okruchem, ziarnkiem minimalnym, ale jestem, ja jestem, ja tu jestem.

A teraz na dworcu jestem, w sali barowej, zima, mróz, wiatry lodowe mnie tu przygnały, papierosa palę i grzane piwo popijam, papierosa pociągam i widzę, jak inni piją piwo, a inni jedzą, bigos w głów­nej mierze, a te panie chłopki mają własne żarcie, własną wałówkę, po dwie herbaty ino zakupiły, a ta biała panienka z kuchni jest, z wózkiem jeździ i brud­ne talerze zbiera, brudne szklanki, brudne kufle, całą brudną zastawę, jakiś chłopak jej się spodobał, bo śmieje się do niego i on się do niej śmieje, a obok dwóch się kłóci cały czas, jak tylko przyszedłem, przedtem już chyba zaczęli, jak mnie tu nie było, jak gdzie indziej byłem, jak gdzie indziej cię szukałem; kłócą się oni zatem więc, nie wiem, o co idzie, jeden piwo pije, a drugi je bigos i mówi do tego pierwszego, że on ludzi potopił, ą j«den młody, też-co-obok stoi, śmieje się i mówi: „bul, bul, bul, bul”; a ten, co ludzi potopił, mówi do tamtego, że to on jest hitlerowiec i lu­dzi marnował, bo on to tysiące Niemców zabił w party­zantkach, to ten hitlerowiec mówi: „bandyta jesteś, złodziej, nie partyzant”, to złodziej-bandyta mówi do hitlerowca: „ty łachudro ty, gnoju ty” i nagle nic nie mówią, przestali mówić nagle, tylko patrzą na siebie, żeby się zabili oczami, jak by było można, żeby się zagryźli jak wściekłe psy, żeby jeden drugiego w łyż­ce wody utopił i nagle gnój-łachudra odzywa się do bandyty, co trzyma swój kufel siłą woli: „I co się tak patrzysz? Głodny jesteś, co?” A bandyta zapytany jak nie wybuchnie z większym szyderstwem, z większą ironią i wyższością: „Ech, ty gnojku! Patrz, łachudro”. I pokazuje mu z kieszeni pół litra

wódki rzeczywiście. „Widziałeś?” — mówi. „A tu słyszysz?” — mówi. I z drugiej kieszeni brzęczy wa­lutą, monetami dzwoni. Najpierw mu na oko pokazał, a potem na ucho, a obok inni się gromadzą, przeważ­nie młodzi bandyci, śmieją się, podburzają tych dwóch do dalszej walki słownej, żeby się przemieniła w wal­kę ręczną może, mają nadzieję, widzę to, widzę to wszystko i słyszę, mam oczy i uszy otwarte, ale gdzie ty jesteś, Boże mój, nie widzę tu ciebie, ja bym cię zobaczył, ja bym cię odnalazł od razu, jak byś tu był, tak cię szukam wszędzie, wokoło, w krąg, wszędzie, gdzie jestem.

W pociągu jestem. Z gór powracam. Byłem tam trochę. Koniec lata mamy. Pusto jest dosyć. Siedzę w przedziale sobie. Przy oknie dwie kobiety nie młode, nie stare rozmawiają jedna do drugiej, ale chyba do siebie:

Liście już opadają, widzi pani.

Jesień.

Nie lubię, wie pani, jak liście opadają. Nieprzy­jemnie. « w

Tak, smutno się robi.

Tak sobie gadają o tym i o tym. Nie są młode, nie są stare, ale są więcej stare niż młode.

Patrzę za okno. Widzę tam kolory jesienne: rudy kolor wspaniały, inne wspaniałe kolory, zbocza widzę — do macania jak by ustawione — żeby je dotykać, niebo jest w obłokach wędrujących, lasy od połowy zbocza, pola, łąki, ziemia uprawna jak najwy­żej, niektóre zaorane już pola, na zimę, na zagon już, zboże jeszcze nie sprzątnięte widzę, tu i tam, na co oni czekają, na co oni czekają? Na deszcze? Będą potem kradli to zboże z pola w przerwach między deszczami, w tych krótkich przebłyskach, ale i tak zgnije im potem w stogu, spleśnieje, zbutwieje, będą snopy rozwiązywać i na klepisku po trochu

suszyć, i już maszyną nie da rady, tylko cepami trzeba będzie, ale i tak im nie będzie sypać dobrze jak należy, po dwa razy będą musieli obracać posady, jak dzikie woły się narobią, ale i tak gdzie ty jesteś, Boże? Gdzie ty jesteś?

Ja jestem w górach jeszcze ciągle. Ta sama jesienna pora roku jest, ta sama godzina, minuta może tylko nie ta sama, ale te same dziesięć minut jest na pewno, bo nie minęło więcej, jak w pociągu byłem przed chwilą i oglądałem przez okno te zbocza namacalne i te kolory rudobrązowe, i wyskoczyłem z pociągu, bo tak mi się zachciało po polach i po zboczach po­chodzić jeszcze raz: takie pragnienie, zanim tu kiedyś wrócę do gór, zanim tu się znajdę znowu. Wyskoczy­łem z pociągu, co szedł bardzo wolno, na hamulcach cały czas, bo z góry dosyć spadzistej jechaliśmy w dół, i jak by nie hamował, toby go strasznie rozpędziło, a jak by nie miał w ogóle hamulców, jak by mu na­waliły czy co, toby go strasznie głęboko w równinę zapędziło, tam by dopiero mógł stanąć, to znaczy jak by nie zrzuciło go «»torów po drodze jakimś ostrym zakręcie śmiertelnym albo jak by go nie spotkał jakiś inny pociąg na tym samym torze — co by to było za straszne nieszczęście. Co by to była za straszna żałoba w wielu, wielu domach miejskich, wiejskich i na przedmieściach. A co to by była za straszna nadzieja przedtem w tych domach u tych ludzi, że może on został jeszcze jeden dzień w tym górskim uzdrowisku, może zabrakło mu pieniędzy, może ona spóźniła się na ten pociąg, może zabrakło jej pieniędzy, nie zna tam nikogo, nie będzie- od obcych pożyczać, może akurat on spotkał kogoś od pierwszego wejrzenia, może ona tak samo (może akurat on i ona się spotkali?) i zakochali się od pierw­szego wejrzenia, i zostali jeszcze kilka dni, jeden dzień chociaż postanowili jeszcze zostać razem; różne,

rozmaite, bardzo najprzeróżniejsze nadzieje wynaj­dują w tych domach rodziny zagrożonych, te rodziny tknięte, i układają to wszystko też bardzo, bardzo najprzeróżniej w kwiat nadziei, że może jednak, może jednak nie pojechali tego dnia wyznaczonego tym pociągiem przeznaczonym — każdy sobie w głowie wynajduje, każdy sobie w głowie kombinuje i układa w myśli cichutko, pokornie, pokornie bardzo. Ale te wszystkie kwiaty nadziei. Przychodzi telegram zwiastujący, parę słów, parę słów, Boże mój. Nie trzeba już teraz wynajdywać nadziei, układać kwiaty- nadziejki, nie trzeba, teraz one się same ułożą — w wieniec nagrobkowy.

Więc byłeś tam, Boże mój? Czy ty tam byłeś? Wi­działeś, jak to nastąpiło? Słyszałeś ten huk, metal

o metal, zgrzyty przeraźliwe, metal w metal? Widzia­łeś, jak to się wywalało na kupę wszystko i na boki, jak to się roztrzaskiwało, jak te grube szyby pryskały lekko, słyszałeś ten huk, ten trzask? Ten grzmot? Widziałeś ten widok piekielny straszliwy? A widzia­łeś, jak długo potem jeszcze koła się u wywalonych do góry brzuchem wagonów kręciły coraz wolniej, coraz wolniej? A słyszałeś, jeszcze dłużej potem jeszcze, ucho do blachy poharatanej przystawiwszy, jak brzęczało coś tam, szumiało, jak by morze szu­miało w muszli? Widziałeś i słyszałeś to wszystko? Miałeś oczy i uszy otwarte? Byłeś tam? To gdzie byłeś? Gdzie?

A może byłeś tam? Może tam byłeś? W środku? W piekle? Może widziałeś ich wszystkich, twarze ich, oczy ich? Może widziałeś ten widok? A może widzia­łeś, jak się spotkali: on i ona? Jak się oni spotkali jednak? Bo nigdy nie jest za późno. Więc może wcho­dzili razem do tego pociągu osobno jako obcy i do­piero tam się oni zobaczyli: ona jego, on ją. A zoba­czywszy siebie, zapomnieli wszystko, dawne swoje

życie, rodziny swoje, nazwiska, imię nadane, wszystko, i zaczęli iść do siebie, przez wagon, który już się cały zanosił, zaczęli iść do siebie, uśmiechając się nie­śmiało przepięknie, nie widzieli nic, nie wiedzieli nic, nie mieli w głowie tego, że jadą na złamanie, nie czuli nic, jak ich kopie, popycha naród oszalały, szli do siebie przez tę wielką histerię, przez ten strach niezmierny, przez te wszystkie uczucia targające ludzkość, szli swoje do swojego, coraz bliżej i bliżej, że nie mogę już dalej, nie mogę już dalej mówić, bo dech mi zatyka i słów już na to nie mam, tylko łzy mam w oczach. Płaczę.

Płaczę. Idę ulicą i płaczę. Łzy mi wchodzą do ust. A taki byłem wesoły nie tak dawno, tak sobie szedłem w podskokach wesoło. A teraz płaczę. Cały brzuch mi się trzęsie od płaczu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Edward Stachura Jeden dzień
Przykładowe menu na jeden dzień dla kobiety o masie ciałaUkg i zapotrzebowaniu na energie&00kcal
filozofia Jeden dzień z życia hedonisty
24 PLUS MINUS JEDEN DZIEN
30 - JEDEN DZIEŃ W ROKU, Teksty piosenek
jeden dzien iwana?nisowicza 2MI3DMJUSGYI5GTFDTOYPPWDLBPF2FRLBLQ44AQ
Jeden dzień Maksymiliana Kolbego
Wigilia - JEST TAKI JEDEN DZIEŃ W ROKU, Inscenizacje
Jeden Dzień Iwana Denisowicza, Szkoła
Proza Edwarda Stachury i Edwarda Redlinskiego, LEKTURY, ZAGADNIENIA lit. współczesna
Jeden dzień z życia młodego małżeństwa
Co by zrobił mężczyzna gdyby miał przez jeden dzień piersi, PREZENTACJE śmieszne, śmieszne przykazan
Jeden dzień Iwana denisowicza
jadłospis na jeden dzien
GWSH - Żywienie, Przykładowe menu na jeden dzień dla mężczyzny o masie ciała 70 kg i zapotrzebowaniu
jeden dzień iwana denisowicza
JEDEN DZIEŃ Z ŻYCIA URSZULI KOCHANOWSKIEJ
Drupal 7 w praktyce Wlasna strona WWW w jeden dzien 2

więcej podobnych podstron