Edward Stachura Jeden dzień

background image

Jeden dzień

Rano przyjechałem do tego wielkiego miasta. Cały dzień po nim łaziłem, po jego ulicach i
mostach, których jest pełno w tym mieście. Przepływa przez to miasto druga wielka rzeka
tego kraju, ale nie jednym korytem, tylko mnóstwem kanałów, które gdzieś, za miastem,
muszą się łączyć, ale w mieście jest pełno kanałów, stąd pełno mostów, po których łaziłem
przez cały dzień. I po ulicach między mostami. Prawie na każdym moście przystawałem.
Opierałem się o poręcz i patrzyłem na wodę przez jakiś czas, właściwie wcale jej nie widząc,
to znaczy widziałem wodę na początku, jak tylko pochyliłem się przez poręcz, ale później już
jej chyba nie widziałem, boja mam takie dwa patrzenia, i jedno z nich to było dzisiaj, na
każdym moście prawie: patrzyłem na wodę uporczywie przez jakiś czas, którą z początku
widziałem, ale później jakby rozmazywała się, przemieniała się w powietrze czy w mgłę, jeśli
jest taka przezroczysta. Prawie na każdym moście przystawałem, zapala-
Jem papierosa i pochylałem się nad poręczą utkwiwszy spojrzenie w wodę, którą z początku
widziałem, ale później już nie, bo jedno z tych moich patrzeń to jest takie nicniewidzenie,
zapominanie się oczami, zapadanie się w leje, które muszą być po drugiej stronie oczu.
Prawie na każdym moście zapadałem się w leje. Między jednym mostem a drugim szedłem
wtuliwszy głowę w gniazdo ramion i kołnierza, a ręce w gniazdo kieszeni. Ale i tak było
dosyć zimno. Kiedy skończy się ta przeklęta zima? Przeklęta zima. Dobre lato. Można usiąść
gdzieś, na chodniku albo w polu się położyć, wszystko jedno, zamknąć oczy, a słońce dobre,
ciepłe opada na powieki, całe lato masz na powiekach, bo lato to jest słońce dobre, ciepłe.
Więc leżysz sobie na kamiennej płycie miejskiego cmentarza albo w trawach leżysz między
niebem a ziemią, wszystko jedno, i to jest takie w słońcu dobre, ciepłe zamarzanie. Potem,
kiedy już się na-kochałeś ze słońcem, wstajesz. Idziesz szukać rzeki, wody, w którą
wstępujesz powoli albo od razu się rzucasz, ja to od razu się rzucam, pływam długo, a kiedy
się zmęczę, przewracam się na plecy i leżę, poruszając lekko nogami, żeby się tylko
utrzymać. I to jest też takie w wodzie dobre, ciepłe zamarzanie. Tak. Lato jest dobre, a zima
nie.
Dzisiaj cały dzień szedłem przez tę złą zimę i przez to miasto wielkie bardzo, do którego
przyjechałem rano. Przedtem, wczoraj jeszcze, byłem w innym mieście, też wielkim. Długo
tam nie byłem, ale trochę byłem. Jakieś dwa tygodnie. Około. Mieszkałem u takiego chłopca-
Piotrka. Mieszkał tylko z matką, która wyjechała na wczasy w góry. Będę kiedyś musiał
pojechać w góry. Na drugą zimę może. Postaram się skądś o jakieś dobre, ciepłe buty, żebym
miał lato w stopach, bo tam jest dużo zimnego śniegu, a jeszcze będę chodził dużo po górach,
a złe buty szybko się zdzierają, a jeszcze w górach. Przez lato będę kosił trochę po chłopach,
to zarobię na takie dobre, ciepłe buty na góry. Ale do drugiej zimy daleko. Do lata jest daleko,
a co dopiero. Więc matka tego chłopca-Piotrka wyjechała w góry, i on powiedział, że dopóki
nie przyjedzie, to mogę u niego zamieszkać. Nieźle było u tego chłopca-Piotrka, tylko trochę
za dużo mówił. Gdyby tyle nie mówił, to byłoby nawet wspaniale. Próbowałem go uczyć za
dużo nie mówić, ale nie wyszło. Prosił mnie, żebym go zabrał gdzieś ze sobą, ale co ja bym z
nim robił. Nie dlatego, że za dużo mówił, ale co ja bym z nim robił. Ale mówił też za dużo.
Wiele razy mnie gniewał i gwizdałem sobie przez zęby, a nie zapomniałem o mojej dla niego
wdzięczności, więc musiał mówić dużo za wiele. Ja raz mu tylko dość długo mówiłem. A
mówiłem mu o tapczanie, kołdrze, fotelu, radiu i o tym pokoju, w którym to wszystko było, w
którym mieszkaliśmy i w którym mu o tym mówiłem. Zdaje się, że na próżno mówiłem, dość
długo mówiłem, bo on sam nie wiedział, co ma. Potem wróciła jego matka i już nie miałem
gdzie spać, więc powiedziałem sobie, że mogę z tego miasta wyjechać. W pociągu nie mu-
siałem wcale się chować przed konduktorem, bo miałem bilet, więc spałem, bo znalazłem
całkiem wolny przedział i była noc.
Rano przyjechałem do tego wielkiego miasta, którego nie znałem wcale. Nie wiedziałem

background image

nawet, skąd tu tyle tych kanałów. Dopiero spytałem jakiegoś innego, który powiedział mi, że
to ta rzeka, o której wiedziałem, że przepływa przez to miasto, tak jest rozgałęziona w kanały,
których jest bardzo dużo, on nie wie ile, ale bardzo dużo, i że ta rzeka jest świetnie
uregulowana, nie jak ta największa w tym kraju, i że to wszystko Niemcy, bo oni lubią
ordnung. Cały dzień chodziłem po tych mostach i po tych ulicach między mostami, chociaż
zimno było dosyć, ale lubię bardzo oglądać nowe dla mnie miasto. Opowiem je trochę. Cały
dzień po nim chodziłem. Teraz jest noc i jestem w poczekalni dworcowej. Opowiem o niej
kiedy indziej. Teraz będę opowiadał dzień i miasto, i wszystko, co zauważyłem, o ile dobrze
zauważyłem, boja mam takie dwa patrzenia, i jedno z nich to było dzisiaj na ulicach między
mostami: patrzyłem na wszystko rozbieganymi oczami, na sklepy, domy, tramwaje, buty,
płaszcze, dachy, bo to jest moje drugie patrzenie — rozbiegane na wszystko, bo nigdy nie
wiem, co począć z oczami, podobnie jak z palcami, więc albo palę papierosa patrząc w coś
uporczywie, to znaczy nic nie widząc, zapadając się w leje, które muszą być po drugiej
stronie oczu, albo trzymam ręce w kieszeniach i wtuliwszy głowę w gniazdo ramion idę,
kołysząc się na prawo i lewo rozbieganymi oczami.
Opowiadam dalej. Muszę powiedzieć, że w żadnym mieście, a widziałem ich dużo, o, dużo
miast widziałem, i nie tylko w tym kraju, bo przedtem, kiedy jeszcze byłem mały, ale nie tak
bardzo, bo wszystko dobrze pamiętam, to byłem w innym kraju, i kiedy przyjeżdżałem do
tego kraju, w którym jestem, i w którym jest to miasto, to przejeżdżałem przez dwa jeszcze
inne kraje i wiele miast, które widziałem z okna wagonu, więc widziałem wiele miast chyba,
nie? ale muszę powiedzieć, że w żadnym mieście nie widziałem tylu zburzonych domów, co
w tym. Oglądałem te domy z wielkim zdziwieniem i nie mogłem się do nich przyzwyczaić,
chociaż napotykałem takie domy co jakiś czas. Bardzo często. Niektóre domy to była połowa
domu albo ćwierć, albo zupełnie niepodobne. Nigdy nie widziałem. Wydawało mi się to
groźne, i tak wyglądało. Więc muszę powiedzieć, że miałem co oglądać tym swoim drugim
rozbieganym na wszystko patrzeniem. W każdym nowym dla mnie mieście mam co oglądać,
ale w tym jest szczególnie. Nad wyraz te domy zburzone przez wojnę, której nie pamiętam
prawie. Byłem jeszcze bardzo mały. Trochę pamiętam, ale troszeczkę. Byłem jeszcze bardzo
mały i byłem z rodzicami moimi rodzonymi w innym kraju, w którym się urodziłem i do
którego bym chętnie powrócił i mógłbym, bo tamto wcale temu nie przeszkadza, a nawet
sprzyja, tak myślę. Na zawsze bym tam nie pozostał jednak. Wróciłbym na powrót do tego
kraju, który bardzo lubię, nie wiem czemu. Mimo wszystko. W tym kraju rosnę już najdłużej i
w tym kraju stało się tamto moje największe bohaterstwo, z którego jestem dumny
niepomiernie, i które obnoszę jak głowę swoją i stopy po różnych jasnych, ale najwięcej po
ciemnych miejscach i zawsze jestem mężny, szlachetny i mężny, choć byłem w ciemnych
bardzo miejscach, o, tak, nikt by nie zliczył, najwięcej w tym kraju, ale mimo to lubię ten
kraj, bo w nim się narodziłem po raz drugi jakby, ale lepiej, mocniej. Ale tak na dwa miesiące
tobym chętnie bardzo pojechał do tamtego kraju, w którym się urodziłem i który pamiętam
dobrze. Wojny nie pamiętam prawie nic, bo wtedy byłem mniejszy i mieszkaliśmy na
południu, w małym miasteczku, gdzie nawet podczas wojny było bardzo cicho i nie było
wcale zburzonych domów, nie tak jak w tym, w którym teraz jestem, to znaczy w poczekalni
dworcowej tego miasta, bo jest noc i jakoś nie chciało mi się szukać tego innego, którego
poznałem nad morzem, i który powiedział: „Przyjedź, a spanie ja ci załatwię". Więc kiedy
skończyło się spanie u tego chłopca-Piotrka w tamtym mieście, to pomyślałem sobie: mogę
pojechać naprzód, mogę pojechać do tyłu, na prawo, na lewo, ale mogę przecież pojechać do
tego młodego-innego, którego poznałem nad morzem ostatniego lata pięknego. Nie myślałeś
długo, tylko od razu postanowiłem, bo wiem, że bardzo często nie trzeba wcale myśleć, tylko
natychmiast postanowić, bo myślenie bardzo często osłabia postanowienie i ono już potem
kruszy się łatwo jak główka maku.
Chodziłem po tym mieście przez cały dzień. Nie mówię, że byłem wszędzie, bo to miasto jest

background image

ogromne niezwykle. Nie wiem, czy tamto poprzednie miasto, w którym byłem i które jest
stolicą tego kraju, jest więcej ogromne od tego. Mogła być pierwsza, druga, trzecia godzina,
kiedy zachciało mi się jeść i wstąpiłem do jakiejś knajpy, bo miałem jeszcze jakąś forsę i
chciałem się trochę ogrzać, bo zmarzłem dosyć na tych mostach i na tych ulicach między mo-
stami. Zamówiłem flaki i zacząłem się rozglądać po knajpie — bo ja mam takie dwa patrzenia
i jedno z nich, to rozbiegane, było dzisiaj w knajpie — siedzą na wysokim stołku przy barze,
czekając na flaki: przy stolikach siedzieli inni i jedli, i pili. Nie byli piękni. Sala też była w
brudzie wzorzysta. Nad wyraz ściany w liszajach. Przy jednym stoliku siedziało dwóch. Jeden
z nich, ten odwrócony do mnie plecami, i który był lepiej ubrany od tego, którego twarz,
brzydką, widziałem, mówił:
— Drogi panie. W dwudziestym wieku jedynym rozsądnym zajęciem jest walczyć o pokój
albo systematycznie się upijać. Wybrałem to drugie, bo mam wolną wolę.
A ten drugi:
— Tak jest.
Wychylili kieliszki i ten drugi, z brzydką twarzą, znowu powiedział:
— Dobra franca. A ten pierwszy:
— Dlaczego nam, starszym, odebrano zabawki z dzieciństwa? Przecież nie możemy bawić się
bombą atomową.
Przy barze jakiś inny krzyczał:
— Zbudowaliśmy KDM czy nie?
Dostałem flaki i zacząłem jeść. Bardzo lubię flaki i było ciepło w knajpie. Dawniej, dawno,
nie mogłem sobie wyobrazić, jak inni mogą jeść flaki. Ja bym nie mógł — myślałem. Nawet
jeśli są dobre, to jedząc je na pewno będę myślał, skąd się one wzięły i co przedtem w nich
było. Ale raz, to było już po tamtym, więc chodziłem przeważnie głodny, wszedłem do
knajpy w jakimś mieście na piwo, bo tylko tyle miałem, właściwie nawet tylko tyle nie
miałem, bo brakowało mi dwudziestu groszy, ale chciało mi się pić bardzo. Barmanka
powiedziała, że to nic nie szkodzi, że oddam, jak będę miał, i że może jestem głodny, to ona
mi da flaki, ajajej oddam, jak będę miał, kiedyś. Byłem dosyć bardzo głodny i pomyślałem, że
muszę jej się podobać, bo patrzyła mi w oczy niewymownie przymilnie, i że będę mógł u niej
dostawać żarcie przez jakiś czas, nie tylko flaki, więc już przemogłem się. Spanie miałem w
takim baraku w takim ogrodzie. Lato było. Więc już przemogłem się i powiedziałem dla
upewnienia:
— Ja, proszę pani, nie wiem, czy prędko będę miał pieniądze.
— Nic nie szkodzi. Nic nie szkodzi. Zaraz przyniosę ci flaki. Dawała mi żarcie przez długi
czas i jap nie spałem w baraku
w ogrodzie, ale potem uciekłem, bo nie chciałem się zasiedzieć i gnić. Ale wtedy właśnie
zaczął się mój smak na flaki, które dzisiaj zamówiłem i jadłem z miłością, bo wiem, że to jest
dla mnie wesele. Więc kiedy już zjadłem flaki, to zapaliłem papierosa i zacząłem popijać
piwo, wpatrując się uporczywie w kufel, który z początku widziałem i później chyba też
widziałem, tylko że oczy mi się zapomniały, boja mam takie dwa patrzenia, więc chociaż
widziałem kufel, który stał przede mną, to po chwili tego mojego uporczywego patrzenia
widziałem już go tylko płasko, a potem zapadałem w leje. Ale uszy nie zapadały w leje:
— Życie, drogi panie, jest jak poker. Kto ma pieniądze, wygrywa i może bluffować.
— Tak jest. Tankujemy.
— Zbudowaliśmy KDM czy nie?
Potem obudziły mi się oczy i zaczęło się to moje drugie rozbiegane patrzenie, ale wszystko
było jednakowe, niezmienne, więc musiałem wyjść z knajpy, bo nie wiedziałem, co począć z
oczami, i ogrzałem się dosyć, i najadłem się też, i chciałem jeszcze miasto oglądać, więc
musiałem wyjść z knajpy, która była ziarnem miasta tylko, okiem miasta, jelitem miasta
może, ale mimo to jednym z niezliczonych ziaren, ócz, jelit, więc była okruchem tylko. Dlate-

background image

go wyszedłem, bo to mało. Wsadziłem ręce w gniazdo kieszeni, a głowę w gniazdo między
ramionami-konarami moimi, i zacząłem się rozbiegiwać oczami dookoła, a dookoła były
domy, kamienice podobające mi się bardzo, nie starożytne, ale dosyć średniowieczne, a
przynajmniej po dwieście lat, tak sądzę po cegłach i wzorach, i może nie po zapachu, ale po
tym, że wśród takich domów czuję się młody, a przynajmniej nie mam dwustu lat. Jeśli już
tak sądzę, to zawsze będę młody, a na pewno będę żył młodo, choć może miałbym zawsze co
oglądać i zawsze gdzie iść, nie tylko przez dwieście lat, ale nawet przez dwieście pięć albo
pięćset. Tylko, że jak ja bym wyglądał, jak ja bym mógł siebie kochać zgarbionego, łysego, o
mięśniach jak nici lub masło, nie mógłbym niczego przeskoczyć, chodzić po drzewach bym
nie mógł, pływać zupełnie, tańczyć wcale i śpiewać, żadne wędrowanie najulubieńsze, to jak
ja bym siebie kochać potrafił, takiego kraba? To musiałbym wtedy kogo innego pokochać,
ładnego smukłego chłopca, kogoś innego pięknego bym musiał pokochać i co by ze mnie
zostało?
Ale teraz jestem mężny, szlachetny i mężny, i tylko tak będę żył, i zawsze będę miał prężność
w kolanach jak dzisiaj po tym mieście. Opowiadam dalej to dzisiaj, to miasto i innych, którzy
między sobą różnili się mało, a jednak nie byli do mnie podobni, nikt mi nie powie, kilka razy
świetnie wyczułem podobnych, ale się rozstałem, bo najlepiej samemu można się odkupić i
świętować, chociaż nie wszyscy ci podobni to rozumieli, ale ci inni nie byli do mnie podobni,
nikt mi nie powie, a jednak między sobą różnili się mało, jeszcze raz mówię, te same
uśmiechy, nawet nie smutne, to samo niemyślenie na czołach, w ułożeniu postaci, w chodzie
też nie mieli żadnego myślenia, a w oczach żadnego zamyślenia, a przerażenia to ani błysku.
Nie widziałem ich rąk, przyznaję, bo było zimno i wszyscy mieli ręce w kieszeniach albo w
rękawiczkach, więc nie widziałem ich rąk, ale widziałem ich usta, bo na usta nie ma
rękawiczek, więc nie potrzebowałem widzieć ich rąk, bo widziałem ich usta, a to, co na
rękach, to na ustach.
Opowiadam dalej to miasto i to dzisiaj, ale coraz mniej, bo zaczął już zapadać wieczór,
początek wieczoru, pierwsze straże wieczoru zaczęły zapadać na miasto i nawet tego nie
zauważyłem, bo stałem na jednym z tych mostów, których jest mnóstwo, nie wiem ile, ale
mnóstwo, to wiem i ten przechodzień nie kłamał. Wcale nie zauważyłem, jak zaczął zapadać
mrok, początek mroku, pierwsze straże mroku. Stałem na moście, paliłem papierosa i
pochylony nad poręczą patrzyłem na wodę, a może nad wodę, tym swoim uporczywym
nicniewidzeniem, zapominaniem się oczami. Dość długo musiałem zapadać się w leje, bo
wcale nie zauważyłem, że pierwsze straże mroku już są dookoła. A dookoła były też domy,
kamienice podobające mi się bardzo i inni, których nienawidziłem może, choć mieszkali w
tych kamienicach, może dlatego między innymi.
Bo gdzie ja teraz pójdę? Mogę iść naprzód. Mogę iść do tyłu. Mogę iść na prawo. Mogę iść
na lewo. Ale mogę iść na dworzec. Nie muszę, ale wolę. No, jeszcze nie wolę, bo przecież
jest dopiero początek wieczoru. Pierwsze straże już minęły, początek mija, ale za tym jest
przecież cała wielka armia wieczoru, więc mam jeszcze co zdobywać, starczy na kilka
godzin. Potem przyjdzie największa armia świata — nocna armia, którą wolę na dworcu zdo-
bywać, na którym jestem w tej chwili, choć tak piszę, jakbym szedł pisząc, a raczej pisał idąc.
Opowiadam dalej to miasto i to dzisiaj, a raczej już ten wieczór, bo wieczór to jest coś innego
chyba, coś odrębnego. Wieczór nie należy do dnia chyba i myślę, że nie należy do nocy
chyba, chociaż poranek należy do dnia na pewno. Zacząłem się więc powoli posuwać przez
ten wieczór i przez to miasto, po którym cały dzień łaziłem i nie przez cały wieczór, tylko
przez trochę wieczoru, bo więcej wieczoru spędziłem w takiej knajpie, która się nazywa
„Schron", i o której za jakieś pół godziny zacznę opowiadać. Szedłem powoli, bo po co
szybko? Te wszystkie pół-domy, ćwierć-domy i zupełnie nie-domy, do których nie mogłem
się przyzwyczaić i które napotykałem dzisiaj co jakiś czas, bardzo często, wyglądały jeszcze
bardziej groźnie, i teraz, wieczorem, to nie były nawet pół--domy, ćwierć-domy czy zupełnie

background image

nie-domy, ale jakieś dziwne stwory, wielkie przedpotopowe zwierzęta, gady skamieniałe, ale
groźnie wyglądające. Szedłem tak przez wielką armię wieczoru i nie czułem się żołnierzem,
lecz jak ktoś inny, nie potrafię dokładnie, ale nie żołnierzem ani generałem, lecz jak ktoś inny
zupełnie, i nie byłem po żadnej stronie: armii wieczornej ani miasta odpierającego ataki, więc
czułem się normalnie, jak zawsze.
Szedłem tak właśnie przez wieczór i wyszedłem tak na plac dość duży, a za nim było to,
czego nie oczekuje się co krok, lecz oczekuje się niezwykle: widok-olśnienie. I to jest jak
manna z nieba na oczy. Opowiadam o tym spokojnie, bo nie chcę płoszyć widoku, który chcę
opowiedzieć, więc nie mogę płoszyć także opowieści. Dlatego mówię spokojnie, i w tym
widoku był spokój, choć dużo więcej głęboki, mistyczny, nieprzebrany, ale jednak spróbuję.
Ten mój wieczorny widok-olśnienie rozpościerał się między dwiema narożnymi kamienicami,
które otwierały rynek tego miasta dla mojego patrzenia, które nie było ani jednym, ani
drugim, ale zafascynowaniem, więc nie było ani zapadaniem się w leje, ani rozbiegiwaniem,
więc było trzecim moim patrzeniem: rzadkim bardzo, mistycznym, ale jednak trzecim moim
patrzeniem, którego dzisiaj nie było, ani na mostach, ani na ulicach między mostami, którego
dawno, dawno nie miałem, bo od tego ostatniego, dawnego, dawnego porannego widoku-
olśnienia nic podobnego mnie nie zafascynowało. Patrzyłem tym swoim trzecim patrzeniem
na ten kawałek powietrza, między dwiema narożnymi kamienicami, które było niebieskawe,
ale bardzo inaczej, tak jak jest tam, w krainie umarłych, tak mi się wydaje. Pośrodku tego
umarłego, dostojnego niezmiernie powietrza był czubek ratusza, biały też bardzo inaczej, nie
tak jak musi być w Arabii albo Persji, tak mi się wydaje. Jeśli już mi się tak wydaje, to coś
takiego powinno być w środku dżungli, taki niebieskawy i biały pałac, do którego się wchodzi
po marmurowych, przestronnych ątopniach, porosłych roślinami i mchem, i potem się
wchodzi do sali pierwszej i stawia się pierwszy krok, i nagle ptak jakiś się spłoszy i zakrzyczy
przeraźliwie, a krzyk ten powtarza się wielokrotnie i ostro w dalszych, dalszych salach, aż
umrze, i znowu jest cisza nieprzebrana i pustka, ale nie jesteś tu sam i nie jesteś tu władcą,
choć sam jesteś, jak władca jesteś sam, ale nie jesteś tu królem, bo tu królują duchy, czujesz
to nad wyraz i nie czujesz się duchem, najdalszym krewnym tego wszystkiego, nie jesteś z
tego drzewa, ni gałęzią, ni liściem, ni owocem, ale nie jesteś nawet nawozem dla drzewa tego
korzeni i wyglądać musisz jak świeca zgaszona między palącymi się niebieskawo i biało, ale
bardzo inaczej.
Pozostanę w tym mieście trochę. Może dla tego samego widoku-olśnienia, który każdego
wieczoru mnie tu przywałęsa i przyfascynuje — ten mały kawałek powietrza i ten mały
kawałek ratusza: biały czubek. Opowiadam dalej. Ocknąłem się po chwili z tego mojego
trzeciego patrzenia, które w tym miejscu przypomina zapadanie się w leje — pierwsze
patrzenie, po którym trzeba też się - zbudzić. Na rynek wszedłem nie całkiem przebudzony
jeszcze z resztkami mojego zafascynowania, bo nie opuściłem głowy, przeszedłem te kilka
kroków z podniesioną głową, ale z każdym krokiem to już nie było to samo, jakby ubywało
coś z widoku, choć zbliżałem się do niego, może dlatego. Tak wszedłem na rynek. Opuściłem
głowę i zaczęło się to moje drugie rozbiegane patrzenie: rynek był duży na oko, pośrodku stał
ratusz. Widziałem to samo nieraz — ratusze na rynkach w innych miastach. Ratusz otoczony
był przez rusztowania żelazne. Wiele razy widziałem rusztowania wokoło ratusza w innych
miastach. Ratusz pośrodku rynku to nie musi być środek miasta, ale sądzę z historii i
obyczajów, że ratusz to w każdym mieście coś najstarszego, najdawnego. Dlatego skorpiony
czasu najwięcej mogły wygryźć z ratusza właśnie. Dlatego on się kruszy i trzeba go
wspomagać. Dlatego nie zdziwiły mnie rusztowania wokoło ratusza, który obszedłem
dookoła, i zachciało mi się pić. Herbatę lubię bardzo. Spytałem jakiegoś młodego-innego,
gdzie można by tu najbliżej wypić herbatę. Zauważyłem zdziwienie na jego twarzy, bo stał
pod latarnią. „Najbliżej to w »Schronie« — powiedział — ale nie wiem, czy ten alkohol tam
jest. Tu, w tę bramę i na lewo. Przeczyta pan na drzwiach". Wszedłem w bramę, którą ten

background image

młody-inny mi wskazał i która była ciemna bardzo, tak jak tamta, w której dostałem nożem w
ramię, więc szedłem dosyć ostrożnie, choć przy wejściu do tej bramy był przystanek
tramwajowy i stało dosyć dużo ludzi, ale nigdy nic nie wiadomo. Zapaliłem zapałkę i
przeczytałem napisane białą farbą na drzwiach: „SCHRON". Ten młody-inny musiał to
przeczytać w dzień i zapomniał, że teraz jest wieczór, kiedy mi powiedział: „Przeczyta pan na
drzwiach". Drzwi były wpółuchylone i wewnątrz było jeszcze ciemniej. Już chciałem odejść,
bo pomyślałem, że ten młody-inny musiał mnie okłamać jednak, choć byłem pewien, że nie
kłamał, kiedy dobiegły mnie zza drzwi jakieś śmiechy z dołu. Po chwili kilku młodych-
innych zaczęło wydobywać się z dołu, jak zauważyłem po ogniu z papierosów. Przeszli obok
mnie zataczając się dosyć bardzo, że musiałem się odsunąć, bo było ich czterech i ja nikogo
nigdy nie zaczepiam. Kiedy poszli, zapaliłem zapałkę i zacząłem schodzić po kamiennych
stopniach idących w lewo, i zobaczyłem zaraz światło, którego z bramy nie można było doj-
rzeć, bo schody schodziły w kółko. Po schodach był długi korytarz oświetlony, ale pełen
wody, ze musiałem iść na piętach, ale i tak poczułem wodę w butach, bo moje buty, to lepiej
nie mówić.
W korytarzu, a raczej w wodzie, było kilka stopni w górę, które powitałem z radością, na
pewno nie tak, jak rozbitek wyspę albo ramię rozbitka kawał belki, która może być długim
ramieniem do jakiejś wyspy, więc takie powitanie dwóch ramion jest na pewno radosne, ale
moje powitanie ze schodami było też trochę radosne. Nie kłamię. Ja nigdy nie kłamię. Ja
nawet nie wiem, dlaczego nie kłamię. Może mi wstyd. Kilka razy skłamałem i było mi bardzo
wstyd, do tej pory, choć to się wcale nie wydało, że skłamałem. Do tej pory mi wstyd. Więc
myślę, że gdybym więcej kłamał, to byłoby mi więcej wstyd, coraz więcej, gdybym jeszcze
więcej kłamał i msiałbym się cały wstydzić. Może jest jeszcze coś oprócz wstydu, co nie każe
mi kłamać. Może to samo, co nie każe mi kraść, kiedy nie jestem głodny; co nie każe mi
innego uderzyć, kiedy ten inny mnie pierwszy nie uderzy; co nie kazałoby mi innego zabić,
gdyby ten inny mi ojca nie zabił lub matki, lub siostry, lub brata, lub drugiego brata; może to
samo, co nie każe mi się samemu zabijać, kiedy jeszcze oddycham, choć wszystko często
wydaje mi się złe, domy, pola, ulice, usta innych i ręce, śmiech i płacz, wszystko jest złe,
więc idę i ból mnie wypełnia taki za wielki i nienawiść, ale jeszcze oddycham, nie mogę się
zabijać i nie mogę kłamać też, a muszę kochać wszystkie dzieci.
Ja tak się nad tym zastanawiam, jak gdyby te schody, które powitałem z radością po tej
wodzie w korytarzu, były takie długie, że idąc po nich miałem czas się nad tym wszystkim
zastanawiać. Ja jestem na dworcu, w poczekalni i mam dużo czasu do rana. A mówię o tym
dlatego tylko, że w niektórych chwilach tak piszę, jakbym pisał idąc, więc może rzeczywiście
mogłem się zastanawiać nad tym kłamaniem w innym miejscu, bo schody były rzeczywiście
krótkie, pięć czy sześć stopni, więc jeśli już w niektórych miejscach tak piszę, jakbym pisał
idąc, to wchodząc po tych stopniach nie zdążyłbym rzeczywiście tego wszystkiego napisać i
jeszcze się zastanawiać, i jeszcze się zastanawiać nad pisaniem, bo to jest trudne bardzo,' to
wszystko i to pisanie.
Ale schody powitałem z radością. Nie kłamię. Wszedłem po nich i powitał mnie wielki dym i
głosy, i śmiechy, tylko nie radośnie, bo nikt nie zwrócił na mnie uwagi, i ja to żadne
powitanie powitałem z radością też, bo nie lubię, kiedy się ktoś na mnie ogląda i nawet nie
szuka w mojej twarzy niczego, tylko tak się ogląda. Więc to żadne powitanie podobało mi się,
a przynajmniej nie wzmogło mojej nienawiści, która zawsze wieczorem wypełnia mnie, nie
wiem dlaczego; a może wiem. Podszedłem do baru przez wielki dym i usiadłem na wysokim
stołku, co bardzo lubię, i zaczęło się to moje drugie rozbiegane patrzenie na wszystko, co było
dookoła, a dookoła byli inni-mlodzi i pili wino, ale więcej krzyczeli, i były inne--młode i piły
wino, ale więcej się śmiały, i wszyscy nie różnili się między sobą. A ten „Schron" to był
chyba rzeczywiście dawniej schron przed bombami, których nie pamiętam prawie nic. To
samo wchodzenie do niego i drzwi żelazne, mocne, i to sklepienie z cementu nad głową. A ci

background image

inni-młodzi i inni-starzy, szykowniej ubrani, ciągle coś wykrzykiwali i pili wino, które
nalewał barman wysoki bardzo, i który po chwili podszedł do mnie i zapytał:
— Słucham pana. Portoriko?
Nie wiedziałem, co to jest portoriko, i spytałem:
— Co to jest portoriko? Uśmiechnął się i powiedział:
— Portoriko — portwajn — najtańsze wino — radzieckie — sześć pięćdziesiąt lampka.
— Nie, dziękuję bardzo — powiedziałem — chciałbym się napić herbaty, jeśli można.
— Proszę bardzo. Jurek, dla pana herbata — zwrócił się do młodego-innego, który podawał z
kuchni kawę, soki: pomidorowy i ananasowy (nigdy nie słyszałem), i herbatę, oprócz wina,
które nalewał sam barman wysoki bardzo, i który często mówił do tego Jurka małego:
„Mówiłeś coś?", choć ten mały Jurek o nic go nie pytał. Potem wybuchali śmiechem, ten
barman i ten Jurek teraz pytał barmana: „Mówiłeś coś?" „Że niebo kamieniste?" I znowu wy-
buchali śmiechem. Pomyślałem sobie, że oni muszą się tak bawić, bo po co oni by co jakiś
czas mówili „Mówiłeś coś?", choć ten drugi nic nie mówił przedtem do tego pierwszego albo
ten pierwszy do tego drugiego. Albo kiedy ktoś przy barze pytał barmana: „Dasz lampkę na
kredyt?", to wtedy barman mówił: „Brzuch mnie boli na razie". To ja od razu odgadłem, że
barman tak mówi, bo nie chce dać tamtemu lampki na kredyt.
Było dosyć ciepło. Może trochę od dymu było ciepło. Bo od tamtych śmiechów to chyba nie.
Dla mnie przynajmniej to nie było wcale ciepło, te śmiechy i krzyki. Piłem herbatę, paląc
papierosa i wpatrując się w szklankę uporczywie, którą z początku widziałem, ale później już
ją widziałem płasko, a jeszcze po chwili już jej chyba nie widziałem, ani jej, ani tego, co
obok, jakby promienie czy coś innego, co wysyła oko, wracały do oka, ale nie tylko, bo jakby
dalej wracały, zapadały się w leje, które muszą być po drugiej stronie oczu. Tylko muszę
powiedzieć — nie było to patrzenie do tyłu: przypominanie sobie czegoś oczami, co było w
dawnych oczach minionych, w minionym patrzeniu raczej, bo nie wiem, czy oczy mijają. Nie
wiem, czy wszystko mija. Wszystko chyba nie mija. Ja bym wolał, żeby wszystko nie mijało.
Siedziałem tak, zapadając się w leje czy też śniąc z otwartymi oczami, ale jeśli nawet śniłem
jakieś sny, to takie, których po przebudzeniu nie można sobie wcale przypomnieć, bo są takie
sny, i ja nieraz śniąc taki sen wiem podczas tego śnienia, że śnię i że kiedy się przebudzę, to
nie będę mógł sobie niczego przypomnieć. Bo są takie sny. Więc jeśli nawet śniłem z
otwartymi oczami dzisiaj, wieczoru dzisiejszego raczej, siedząc w „Schronie" na wysokim
stołku, paląc papierosa, to kiedy się po chwili ocknąłem, żadnego snu nie potrafiłem sobie
przypomnieć i mnie to nawet nie męczyło. Tak mówię o snach, jakby to wokoło były całe
dzielnice białej pościeli i ciemność, i cisza. Nie. Jajestem na dworcu, w poczekalni dworco-
wej tego miasta i nie ma tu nic takiego podobnego. W tym „Schronie" też nic takiego nie
było. Chociaż była senność w tym „Schronie", mimo śmiechu i krzyków, ale to była taka
ciężka senność, lepka, sącząca się taka jak wino, snująca się taka jak dym, zła senność.
Ale przede wszystkim było w tym schronie dużo młodych-innych, którzy dużo pili, ale więcej
krzyczeli, ale kiedy który z nich krzyczał za dużo, to jedna taka młoda-inna krzyczała do tego:
„Ty, koleś! Może byś się trochę uspokoił?" Pomyślałem, że ona tu musi być królową, a
przynajmniej kimś ważnym, bo siedziała w fotelu pod ścianą i wszyscy jej się kłaniali, i ci
najgłośniejsi zaraz się uspokajali, kiedy ona mówiła: „Ty, koleś..." A potem wstała, i ja się
wcale nie dziwiłem tym najgłośniejszym, że się uspokajali, bo kiedy wstała, to ją ujrzałem. A
miała władzę w oczach i była bardzo potężna, i musiała być silna, i mogłaby niejednego
powalić w tym „Schronie", bo nie zauważyłem tam silnie zbudowanych tym bardziej.
Wszyscy prawie ci młodzi-inni byli nie bardzo rozwinięci i płaską pierś musieli ukrywać pod
koszulą. I ja się nie dziwię, bo dym w powietrzu to nie jest ozon w powietrzu, a oni
przychodzili tu co wieczór, tak sądzę, i oddychali tym zgniłym powietrzem, więc ja się nie
dziwię, że oni musieli gnić w tym oddychaniu. I mnie to zgniłe powietrze też zaczynało
rozleniwiać, więc poprosiłem tego barmana wysokiego, ze chciałem zapłacić. On się

background image

uśmiechnął i powiedział: .Jeden złoty i 57 groszy". To ja od razu odgadłem, że on chce się
znowu bawić, bo przecież już dawno nie było tych monetek po jednym groszu i po dwa
grosze. Więc powiedziałem: „Brzuch mnie boli na razie". I obaj żeśmy się zaśmieli. Potem on
powiedział: „Dobry jesteś. Jeden złoty i 63 grosze". To ja znowu: „Mówił pan coś?" Ale w
końcu zapłaciłem złoty i 60 groszy i wyszedłem. Przeszedłem przez jezioro korytarza na
piętach i po schodach wyszedłem na zewnątrz.
Powitało mnie od razu inne powietrze, wieczorne i świeże, nie tak jak w polu lub w lesie, ale
dosyć świeże, dużo więcej niż w „Schronie", jeśli może tam być coś świeżego. Spytałem
jakiegoś starego-innego, jak można się dostać na dworzec, i zacząłem iść w tę stronę, i zaraz
uleciało ze mnie te trochę radości z bawienia się w „Schronie" z barmanem, a opadła mnie
nienawiść, która zawsze wieczorem wypełnia mnie, jakby to ona tylko była łupem każdego
dnia całego. A przecież wiem, że nie jej szukałem rozdzierającej, lecz czułości odrobinę,
pyłku czułości szukałem przez cały dzień po tym mieście, jego mostach, ulicach między
mostami, wszędzie, i zawsze otwarty jestem na czułość, jej mosty, ulice między mostami, bo
tego mi zawsze brakowało, i dlatego zabiłem tamto wszystko i porzuciłem tamto wszystko, co
tak kochałem, bo nie było czułości u nich dla mnie. I powędrowałem do krainy Nad, na
wschód od Edenu, i tysiąc dni wędruję, i tysiąc nocy.
Teraz jestem na dworcu, w poczekalni dworcowej, gdzie nie ma czułości. Jest noc i nie ma w
niej czułości. Patrzę na innych. O, usnąć! Usnąć w tej zawsze przeklętej godzinie! Usnąć, by
niczego nikomu nie zazdrościć.
A potem obudzić się. Obudzić się potem, kiedy już nie będę myślał, nie będę wędrował, nigdy
już więcej nie będę wędrował ani w myślach. Ktoś podejdzie do mnie, weźmie mnie za rękę,
zaopiekuje się mną, weźmie mnie za rękę i powie- „Na imię mi Olga. Zamknij oczy. Będę ci
wszystko opowiadała".

Listy do Olgi

Tyle bólu. Tyle bólu, który tak wielki, za wielki, żeby go można odnaleźć w tych słowach.
Tak, bo i one są przeciwko mnie w tej chwili, wszystko jest przeciwko mnie, słowa tez, które
zawsze mi się opierały, ale kusząco, zalotnie, żeby większa pieszczotliwość, a teraz nawet one
są przeciwko mnie, bo nie mogę znaleźć tych, które byłyby lustrem nieskalanie odbijającym,
stąd ból dodany jeszcze do tego za wielkiego.
Może i w Tobie jest ból, ale czym on jest, czym? Przy bólu moim przepastnym czym jest
każdy ból inny? O, przeklęta niech będzie chwila, kiedyś przeze mnie ujrzana: oczy Twoje:
tyle czułości w Twoich oczach, której mi zawsze brakowało, dlatego zabiłem tamto wszystko,
co tak kochałem, i porzuciłem tamto wszystko, bo nie było czułości u nich dla mnie. I
powędrowałem do krainy Nad, na wschód od Edenu, i tysiąc dni wędrowałem i tysiąc nocy, i
Ciebie ujrzałem w tamtej chwili przeklętej błogosławionej.
I musiałem Cię ujrzeć, bo wiedziałem, że znajdę to, czego szukałem, czego pragnąłem duszą i
ciałem, każdym oddechem, każdym zgięciem przegubu i kolan po drogach i miastach,
zgarniając f okruchy, mnóstwo okruchów, ale to nie było to, to nie było morze, które
wiedziałem, ze gdzieś, niedaleko już, powinno się rozlewać, w nim zamarznę, wkrótce już,
spłonę, i tak jest, bo wiedziałem, że znajdę to, czego szukałem — Ciebie, Olga, musiałem
ujrzeć kiedyś.
O, tak. To są słowa, to są słowa, których papier nie przyjmuje. Tych liter moich ognistych
papier przyjąć nie może. Zbyt mało jest biały — ten czysty, biały papier — brudny jest dla
liter moich najbielszych. I ja to widzę. Nikt więcej! Nikt więcej?

background image

1 kwietnia

Pisałem tego ptaka, kiedy Jurek wszedł do pokoju i powiedział: Sted, Olga cię prosi". W
pierwszej chwili, pamiętam wspaniale, zacząłem się topić jak lód, nie chciałem wcale
krzyczeć z radości, tylko topiłem się, rozlewała się po mnie słoneczność, jak w bryłę lodu
wchodzi słońce, promienie jego dobre, ciepłe. Powiedziałem: „Gdzie jest?" „Na schodach" —
odparł. Wyszedłem na klatkę schodową i nagle śmiech mnie doleciał z tyłu, oddalony jakby,
bo cały byłem zagubiony, zapatrzony w Ciebie, lecz nie było słońca, nikt mnie nie olśnił,
tylko śmiech mnie z tyłu doleciał Jurka i słowa: „Udał mi się kawał. Dzisiaj prima aprilis". I
to było jak cios między oczy, po którym się nie zapada, lecz wraca do siebie najboleśniej.
Do okna podszedłem i nawet nie uderzyłem Jurka, nic nie powiedziałem, tylko do okna
podszedłem i tak bym sobie popłakał. Tak bym sobie popłakał, ale nawet one — łzy — były
przeciwko mnie: jak małe liski pochowane w swych norach lękały się wyjrzeć, chociaż
myśliwy dawno już odszedł, chociaż już dawno byłem odszedłem, tak dawno mnie tam nie
było, i stałem przy oknie, i tak bym sobie popłakał.
Bo otwarły mi się wszystkie dawne rany stare, te zabliźnione, tak sądziłem, i cały byłem
jeszcze raz kaleczony przez to wszystko, co już raz mnie kaleczyło, a potem zabliźniały się
długo moje rany, bo trudno zapominam moim winowajcom, więc goiło się to wszystko długo
bardzo, żeby w tej chwili na powrót się otworzyć, i cały byłem jeszcze raz kaleczony.
I cały byłem dymiącym ochłapem, przy oknie, za którym było niebo dawno błękitne nie
widziane i słońce inne, ale to, które po zimie pojawia się zawsze-niezmiennie-odwieczne, i
które po przepłynięciu chmur czarnych też pojawia się, bardziej jeszcze miłosne. To ja chyba
nie Ciebie szukałem?
Czy uczyniłem Ci krzywdę? Powiedz!

4 kwietnia

Piszę do Ciebie dalej, bo los czy przypadek, który przecież zawsze był po mojej stronie, nie
pozwolił mi Ciebie zobaczyć, choć byłem u Ciebie wczoraj, w sobotę, bo dzisiaj jest niedziela
i dzisiaj też byłem u Ciebie.
Ale najpierw wczoraj. Byłem u Ciebie o siódmej wieczorem. Tak walczyłem ze sobą: jechać,
nie jechać — i nie wiem, co zwyciężyło: dobro czy zło, choć walka została rozstrzygnięta, bo
pojechałem do Ciebie. Wszedłem po schodach i stanąłem pod drzwiami.
Zastanawiałem się przez chwilę, co mam powiedzieć, kiedy ukażesz się w drzwiach, ale nic
już nie potrafiłem. I zapukałem w drzwi, ufając nieśmiało, że wszystko zobaczysz w moich
oczach. Myślę, że tak bym się rzucał w wodę. Ufając, że ona odczyta wszystko i nie pozwoli
mi walczyć o życie, którego nie chcę, a później nie wyrzuci na brzeg, na pastwę. Tylko u
siebie mnie zatrzyma.
Więc zaufałem Tobie, że wszystko odczytasz w moich oczach tak, jakbym wodzie zaufał,
rzucając się w nią. Tak też rzuciłem się w Ciebie, nie wiedząc, co powiem, kiedy ukażesz się
w drzwiach. Ale nie ukazałaś się. Zszedłem z powrotem i nic mnie nie tknęło. Pojechałem do
„Schronu", usiadłem tam przy barze i wszystko we mnie płakało. A dookoła wszyscy inni pili
i tańczyli, i krzyczeli, a ja siedziałem przy barze. Siedziałem i nieśmiało, bardzo nieśmiało
czekałem, że przyjdziesz niepostrzeżenie, położysz mi rękę na ramieniu i powiesz „Edward",
tak jak nikt tego nie potrafi, bo Ty może nie wiesz nawet, że każde Twoje „Edward"
zamykało mnie w Tobie najmiłośniej i nie pragnąłem już wcale wędrować, nigdzie i nigdy,
tylko tak znikać w tobie miękko, łagodnie. Ale nikt mnie nie dotknął i nikt mi nic nie
powiedział, choć niektórzy coś do mnie mówili, ale nikt do mnie nie mówił i ja się nie dziwię,

background image

bo nie było mnie tam. Siedziałem tak nieśmiało, ja, który przedtem miałem wszystkie talenty i
wszystko mnie w tym umacniało. Ale nie czułem się śmiesznie dla innych, dla mnie samego
też mój widok nie był śmieszny i myślę, że nie było to tylko smutne, bo zbyt nieobjęte.
Potem wstałem i wyszedłem. I poszedłem nad kanał, nad którym jeszcze cztery dni temu
byliśmy. Dlaczego minęły te cztery dni? Tak jak nigdy nie kłamię, dałbym czterysta innych
dni za to, by tych czterech nie było. Byśmy jak cztery dni temu stali nad kanałem: Ty przy
mnie, ja przy Tobie. Gdzie jesteś? Patrzyłem na wodę, która przepływała blisko, dwa metry
pode mną przepływała woda, która wzmogła jeszcze mój ból wielki i gniew mój wielki.
Dlaczego przepłynęły te cztery dni?
I stałem tak, patrząc na wodę, ale nic mnie nie tknęło. A nie wiem, co uczyniłbym, gdyby
mnie coś tknęło, wtedy, kiedy tak patrzyłem na wodę, która była blisko, tuż, i która mnie
nawet magnesowała do siebie.
Przeszedłem przez kładkę, wiesz, i skoczyłem do tramwaju, i znowu bardzo, bardzo nieśmiało
prosiłem Boga albo kogo innego, byś była i bym mógł Cię zobaczyć. Przyjechałem,
wszedłem po schodach i zapukałem nieśmiało, bo już ze mnie nic nie zostało prócz tej
nieśmiałości maleńkiej. Zapukałem mocniej. Pukałem jeszcze dosyć długo, raz głośniej, raz
ciszej, ale nikt się nie odezwał. Zszedłem na ulicę i postanowiłem zaczekać. Czy wiesz, czym
był dla mnie każdy przystający na przystanku przed Twoim domem tramwaj? Tym
przyjedziesz. Nie. Następnym. Tak przyjechało ich dużo i każdy tramwaj był dla mnie
największą nadzieją, a czas przyjazdu między jednym a drugim — oczekiwaniem bolesnym,
lecz zawsze nadziejnym. Potem powiedziałem sobie, że jeśli przyjedziesz tym teraz albo
jednym z trzech następnych, to wcale do Ciebie nie podejdę.
Dobry Boże, jeśli przyjedzie tym teraz, to zobaczę ją tylko i zaraz odejdę, nie pokażę się jej.
Tylko niech przyjedzie tym. Ja myślę, że już w tramwaju, kiedy jechałem do Ciebie po raz
drugi, nie chciałem niczego więcej, tylko ujrzenia Ciebie, choć jeszcze wtedy nic mnie nie
tknęło ani później. Nie byłem zazdrosny i niepotrzebnie to wszczynam, ale chcę Ci wszystko
opowiedzieć, jak najwięcej. Więc nie byłem zazdrosny. Tyle ja nie umiem. Dużo więcej
umiem, bo nawet powiedziałem sobie, widząc jadący w dali tramwaj, że jeśli nim
przyjedziesz, to może być przy tobie jakiś inny, jakiś facet. A kiedy nie przyjechałaś, to po
jakimś czasie, widząc jadący następny tramwaj, już zezwoliłem na to, żeby ten inny Cię po-
całował. Może Ty tego nie pojmujesz, aleja nawet chciałem już potem, żeby wysiadł z Tobą
jakiś inny, żeby Cię pocałował, żebym ja to zobaczył, żeby mnie już trafił piorun. Żebym był
czysty.
Było późno, kiedy wreszcie wywalczyłem pójście pieszo w stronę miasta. Nie, nie byłem
jeszcze pokonany, bo miałem nadzieję, malutką, że spotkam Cię wracającą również pieszo,
nie mogącą się doczekać na tramwaj, których w nocy jest dużo mniej niż w dzień. Szedłem
bardzo długo i po drodze minęły mnie dwa jeszcze tramwaje, w których spróbowałem Cię
poszukać, ale przejechały szybko i nie zdążyłem wszystkiego w nich zobaczyć, a były prawie
puste.
Na Oporów zaszedłem późno chyba. Mogła być druga, trzecia, czwarta godzina nad ranem,
nie wiem, nie było gwiazd i wcale nie chciało mi się wiedzieć, która może być godzina.
Wiem, że szedłem długo bardzo, i zdawało mi się, że nigdy w życiu tak długo nie szedłem,
choć nieraz szedłem dziesięć razy dłużej na pewno. Raz, pamiętam, szedłem całą noc i pół
dnia na takim pustkowiu na Pomorzu. Uciekałem przed taką jedną bandą, która chciała mnie
zabić chyba, ale nic. Uciekałem długo, dłużej niż wczoraj, pięć razy, i kiedy wreszcie trafiłem
na stóg, położyłem się pod nim, bo nie mogłem już dalej i oni mnie chyba tak daleko nie
gonili. Obudziłem się w środku nocy, tak osądziłem po gwiazdach, drżałem z zimna, choć
było lato jeszcze, ale noce są przeważnie zimne i złe. Wlazłem na szczyt stogu, wyżłobiłem
tam sobie dziurę w słomie i schowałem się do niej. Nie chciało mi się już spać i patrzyłem na
gwiazdy. Byłem trochę głodny, ale więcej myślałem. Zawsze dużo myślę, ale wtedy bardzo

background image

dużo. Ale najwięcej tęskniłem. Myślę, że za Tobą, bo Ty może nic nie wiesz albo wiesz
trochę. Tęskniłem nieprzebranie, nieprzebranie i myślę, że ktoś tam daleko, pod tym samym
niebem, musiał też za mną tęsknić, a jeśli spał, tu musiał się zbudzić, bo to niemożliwe,
żebym nikogo nie trafił w serce w tamtym środku nocy, sercu nocy. Myślę jeszcze, że tęsk-
niłem za kobietą, a bardzo często tęsknię chłopca do mnie podobnego. Ale wtedy tęskniłem
kobietę i syna pod jej powierzchnią — chłopczyka do mnie podobnego. Więc ktoś też musiał
za mną zatęsknić w tamtym środku nocy, bo to niemożliwe. Ale wtedy o tym nie pomyślałem.
Pamiętam, jak ogarnęła mnie czułość tak potężna, że powodowała mi bóle w brzuchu, i co
jakiś czas miałem wrażenie, że omdlewam. Wiem na pewno, że ten ból w brzuchu, bardzo
wyraźny, nie był z głodu. Na pewno nie. Czułość obejmowała mnie jak woda lub słońce albo
wiatr. Nieprzebranie.
Tak samo teraz co jakiś czas łapie mnie ból w środku, a przecież jestem najedzony dosyć.
Przekonuję się coraz bardziej, bo od dawna już tak sądziłem, że dusza i ciało są nierozłączne i
kiedy smutna jest dusza, ciało smutne jest również. Oczywiście czuję w sobie całą moją
zwinność i zręczność, które to talenty dała mi wyrodność, ale na co mi one w tej chwili? Na
co? Gdyby mnie wczoraj napadło kilku albo jeden nawet, to ja bym się wcale nie bronił. Ja
bym się poddawał uderzeniom pięści czy nogi i może trochę z lubością. Może Ty tego nie
pojmujesz, ale mnie by trochę ukoiło może takie kopanie mnie w plecy i w zęby.
Przyszedłem w końcu do domu tego szczura, u którego mieszkam, ale nie sprawiło mi
radości, że nie ujrzę jego kłamliwej, fałszywej mordy, bo była noc i on spał już dawno, więc
go nie zobaczę. Otworzyłem drzwi, bo mam swój klucz, i wszedłem jak najciszej do mojego
jeszcze na jakiś tydzień pokoju. Zdjąłem płaszcz i usiadłem do pisania jakiegokolwiek, ufając
nieśmiało, że ono przyniesie mi pocieszenie, ulgę jakąś. Przedtem było zawsze inaczej, bo
siadając do pisania zawsze byłem pewien, że to będzie dla mnie wielka męka, ale wielka
radość taka sama co najmniej. Ale teraz jest inaczej. Nigdy taki nie byłem. Zrobiłem sobie
herbaty, usiadłem na stołku, zapaliłem papierosa i paląc go uniosłem głowę znad kartki,
starając się nie myśleć przez jakiś czas, wiedząc, że to krótkie niemyślenie przed pisaniem
sprzyja mi. Ale nie potrafiłem nie myśleć, choć może nawet o niczym nie myślałem, ale by-
łem złamany. Nie byłem cały. Nie byłem skupiony. Coś oderwało się ode mnie i gdzieś tam
kaleczyło sobie skrzydła: nad kanałem, w „Schronie", u Ciebie w kuchni, w przedpokoju, w
pokoju. I błądziło to coś mojego, i krwawić musiało, boja to wszystko wyraźnie odczuwałem.
To jak mogłem pisać?
Więc nie mogąc pisać, a spać to wiedziałem, że daremne, pomyślałem o kąpieli, która zawsze
była dla mnie czymś wspaniałym. W każdym mieście, w którym się znalazłem, pytałem
najpierw o łaźnię: gdzie ona jest. Zimą szczególnie łaźnia była moją ucieczką, ale nic. Więc
wczoraj w nocy, a raczej dzisiaj rano, nie mogąc pisać, a spać to wiedziałem, że daremne,
pomyślałem o kąpieli wspaniałej. Odkręciłem kurek, zapaliłem gaz i zawiesiłem szmatkę na
kurku, żeby woda cicho po niej spływała. Czekając, aż naleci, poszedłem do mojego na kilka
dni jeszcze pokoju. Otworzyłem okno szeroko na noc i stanąłem przy nim i przy niej, bo nie
było jej we mnie, nie było nocy we mnie, mimo wszystko. Nigdy nie będzie. Ale ból był we
mnie, co jakiś czas chwytał mnie tam w środku, bo wszystko wiło się tam niezmiennie i ja
nawet nie wyobrażałem sobie, żeby się coś mogło odmienić, żeby się wydarzyło uspokojenie,
choć nie było nocy we mnie i nigdy nie będzie. Stałem tak, patrząc w noc, i chyba już o
niczym nie myślałem ze zmęczenia. Tylko tak patrzyłem.
Po jakimś czasie ocknąłem się i poszedłem do łazienki. Wody było już dosyć, więc
rozebrałem się i wszedłem do wanny, zanurzając się bardzo powoli, bo woda była dość
gorąca, i czułem, że gdybym się od razu zanurzył, to mogłoby coś trzasnąć we mnie. Leżałem
sobie w wannie, poruszając od czasu do czasu nogami, bo wtedy woda robiła się cieplejsza.
Pluskałem cicho i było dobrze, dosyć dobrze mniej więcej, a kiedy ogarniało mnie naraz
zmęczenie takie wielkie: obezwładnienie wszystkiego, i mięśni, i głowy, to odkręcałem

background image

szybko kurek z zimną wodą i podstawiałem głowę prędko, żeby mi nie odeszła za daleko.
Zachowywałem się cicho bardzo, bo ten szczur tam spał za ścianą, a nie chciałem go budzić,
bo obudzony mógłby mi coś powiedzieć, nie żeby mnie strofował, bo wyrobiłem sobie u
niego uszanowanie, nie chciałem, żeby mnie podziwiał, ale na uszanowaniu mi zależało; więc
mógłby mi cokolwiek powiedzieć, ten szczur, o papierosa poprosić, spytać, gdzie byłem,
wszystko jedno, bo ujrzałbym go, i nie wiem właśnie, czy nie naszłaby mnie wtedy chęć
zadusić go, szczura. Więc zachowywałem się cicho możliwie, bo wolałem go nie budzić, nie
oglądać w tamtej chwili, bo mógłbym mu coś złego uczynić, chociaż dla mnie, przypuszczam,
że to by było coś dobrego, i dla całego plemienia szlachetnych tak samo, a nawet dla
humanizmu coś nie bardzo złego. Więc wykąpałem się cicho i wyszedłem z łazienki, i
położyłem się cicho, i nie czułem już nic, nie pamiętam już nic, prócz głowy błądzącej, głowy
błądzącej.
Jest gdzieś około północy chyba, nie wiem, więc może jest już 5 kwietnia. Ale niech będzie 4
kwietnia. Obudziłem się po raz pierwszy niedaleko południa, tak osądziłem po słońcu
przebijającym się przez cienkie kretonowe zasłony na okna i po hałasie pory tuż
przedobiadowej, a także po zapachu tej pory słodkiej, ale nic. Obudziłem się po raz pierwszy
ze snu, który z piekła raczej niż z gór. Nie pamiętam początku snu i jak dostaliśmy się do gór,
w których byliśmy, w dolinie u podnóża zbocza, w trawach wysokich bardzo, bo widziałem
tylko głowę Twoją — siwe włosy. Całkiem białe włosy miałaś. Boże. Byłaś przede mną, w
trawach, jakieś dwadzieścia kroków oddalona, i szłaś wolno, poziomo do zbocza. Ja szedłem
za Tobą, dwadzieścia kroków oddalony, nie próbując wcale zrównać się z Tobą, jakbym
wiedział, że nie doścignę Ciebie, choć szłaś wolno, prosto głowę trzymałaś, całkiem siwe
włosy, Boże. Potem odwróciłaś się i zobaczyłem Twoją twarz młodą, młodszą jeszcze, bardzo
dokładnie widziałem, jak na dwadzieścia kroków, piętnaście może, bardzo dokładnie jak na
oczy moje słabe, zatroskane. „Co ja ci zrobiłam?" — powiedziałaś.
O, nie. Nie. Wtedy się zbudziłem zaraz natychmiast, bo usłyszałem jęk, który wydobył mi się
z gardła, ciężki niewymownie, taki spod ziemi jęk przywalonego górami wszystkimi świata.
Jakie to było ciężkie. Jak on dobywał się z krtani, ten jęk piekielny, narodzony w śnie jeszcze,
a umierający na jawie już; ten jęk trwający krótką chwilę, a jakże przeciągała się ta chwila
krótka, czułem, słyszałem wyraźnie każdą sekundę, każdą nieskończoność tej chwili krótkiej,
która mostem była między snem a jawą, łączyła więc wszystko, bo czym jest wszystko, gdzie
jest wszystko, jeśli nie między tym a tamtym. Wtedy właśnie się zbudziłem, bo musiałem
uczynić jakiś ruch nadludzki, coś unieść chciałem nadmiernego, przerwać coś, przejść
niemożliwość, dwadzieścia kroków, piętnaście może, i wtedy dobyłem ten jęk zza świata
prawie. Białe włosy Twoje, Boże.
Gdzie jesteś, Olga? Gdzie jesteś? Przyjdź. Ułożymy się w trawach wysokich bardzo, nikt nas
nie dojrzy, niebo tylko i ptak na niebie przelotem, nikt nas nie skaleczy, słońce nas będzie
dotykać, a ja włosy Twoje lekko, słoneczne białe włosy Twoje przepiękne. Gdzie jesteś?
Przyjdź. Przyjdź, Dziewczynko.
I wtedy musiałem zasnąć na powrót w tym moim wołaniu wysokim do Ciebie, do traw, do łąk
dolinnych, do nieba, słońca, ptaka nad nami, do Ciebie, do traw, gdzie odpoczywanie
przestronne, do traw, skąd można już tylko najwyżej, do Ciebie wołanie moje: „Przyjdź,
Olga, przyjdź, Dziewczynko", do snu z Tobą jednego wiecznego nieskończonego.
Ale obudziłem się zaraz niedługo, po raz drugi, piętnaście minut spałem może, dwadzieścia
minut wiłem się, płonąłem, słowa przeklęte, co to za słowa, dwadzieścia minut płonąłem i
zbudziłem się po raz drugi, i ja się nie dziwię, bo jak można w ogniu wytrzymać więcej?
Dwadzieścia minut w ogniu, to już chyba nic nie zostaje, nawet z modlitwy żadne piórko,
tylko swąd dookoła i dym nieprzebyty, i garść popiołu, którą trzeba odnaleźć, odszukać trze-
ba, bo to nie jest wcale relikwia, ale nawóz urodzajny: na nim na powrót dojrzewanie, na
powrót rośniecie, na powrót wołanie: „Przyjdź, Olga, przyjdź, Dziewczynko".

background image

Umierałem tak i zmartwychwstawałem wiele razy, dziesięć razy, dwadzieścia razy może, jak
te dwadzieścia kroków od Ciebie oddalenia. Potem zerwałem się z łóżka siły woli ostatkiem,
bo może bałem się, że jeszcze trochę i już nie zmartwychwstanę z ostatniego umierania, które
nie chcę, żeby było ostatnie, niech będzie przedostatnie, ale ostatnie chcę z Tobą umieranie
odprawiać, z Tobą świętować. Więc zerwałem się wysiłkiem woli przedostatniej z tego piekła
raczej mz z łóżka i poszedłem do łazienki, do wody zimnej na czoło, oczy, ramiona, szyję.
Nie mogłem odejść od kranu, taki był pociągający: ta woda zimna wyśmienita gojąca. Jeszcze
jedno chluśnięcie, jeszcze jedno, jeszcze jedno. Może dwadzieścia razy tak chlustałem wodą
wspaniałą na pogorzelisko, które zaczynało się budzić, odradzać, krew w krwiobiegu żywe
obieganie. Było to bardzo przyjemne i musiałem to docenić mimo wszystko.
Potem poszedłem do pokoju i zacząłem gimnastykować ręce, nogi i wszystko, bo wierzyłem
jednak, że jeśli prężne jest ciało, dusza prężna jest również. Za oknem była niedziela,
popołudnie i słońce, i na boisko wyległo mnóstwo ludzi, choć nie było meczu, ale ciepło było,
kwiecień, drzewa zieleniły się już i mamusie w lepszych sukniach dzieci swoje w wózkach
kołysały, i przechadzali się obok nich mężowie, więcej sztywno, ale trochę też dostojnie, i po-
zdrawiali się skinieniem głowy znajomi, a kobiety pochylały się nad innymi wózkami, a
potem nad sukniami, i to wszystko słońce łaskotało i kwiecień niedzielny popołudniowy.
Wdychałem przy oknie głęboko to słońce i ten widok niedzielny kwietniowy, który byłby
może kojący, gdyby nie ci wszyscy inni, którzy nic nie byli winni, choć kto wie, i
powodowali moją nienawiść, niezazdrosną zupełnie, bo niech oni mają największą szczę-
śliwość, ja im tego życzę od serca serdecznie, więc moja nienawiść musi być bardzo
starożytna, ale jaka ona nie jest, to czy może być kojąca, no czy może być?
Ale pomyślałem sobie, że dobrze będzie tak po cmentarzu spacerować. Niedaleko jest
cmentarz. Blisko. Tam jeszcze bardziej świeżość zieleni. Umarli nic nie widzą przecież, a tam
tyle umarłych, to tam rośniecie wiosenne musi być jak gwiazdy jaśniejące. Pomyślałem też,
że tam jest cicho i między umarłymi można się czuć półumarłym, jak się bardzo chce, więc
wtedy cała moja nienawiść to będzie półnienawiść, cały mój ból to będzie połowa bólu, więc
będzie lepiej może o połowę.
Tak myślałem, jakby coś mogło istnieć dla mnie poza Tobą: rośniecie wiosenne? gwiazdy?
połowa? I nie walczyłem prawie nic, nie broniłem się, bo jaki to dla Ciebie przeciwnik:
zieloność? cisza cmentarna? umarli? Ubrałem się prędko i poszedłem na przystanek, żeby
tramwajem do Ciebie. Przyjechałem, wszedłem po schodach, zapukałem, jeszcze raz lekko, a
potem pięścią, jeszcze raz pięścią, nogą i nic. I wtedy mnie tknęło. Że uczyniłaś sobie coś.
Kiedy byłem bardzo młody, pamiętam, że posiadałem we śnie zdolność unoszenia się w
powietrzu. Wystarczyło poruszyć rękami ruchem skrzydeł ptaków i unosiłem się w górę. Było
to bardzo przyjemne uczucie i dzisiaj nie potrafię tego z niczym porównać, choć na pewno
bym to odgadł, gdyby chciało powrócić. O, królu, królu. Wielki jest Nansen Amundsen
Czeluskin. Szczury się mnożą, królu. Tyle szczurów, flecisto. Bądź pozdrowiony. Bądź
powitany. Ave flecista. Flamandia Normandia Prowansja Macedonia. Ech, ty chłopcze
biedny, zagubiony ty, posiany między osty, haki; nasienie ty wyrodne, wstydliwe. Ave
Maryja. Ave flecista. Wyprowadź to gnijące, to ścierwo, federacje te, za miasto wyprowadź,
za mury, za pole widzenia, na skałę tarpejską, pogub to w czeluściach, zagub; a zachowaj
czystych, szlachetnych. O, królu, królu. Jeruzalem Babilon Hosanna. Kiedy byłem bardzo
mały, pamiętam, mogłem się w górę unosić, w powietrze najbliższe, w hosanny: „skrzydła
teopais, o skrzydła". Pomiłuj boh. O, królu, królu. Lasy, królu. Ptaki. Ci są nieśmiertelni.
Igliwie, królu. Ogon wróbla. Piórko wróbla. Trawa. Źdźbło. Ci są akademicy. Oczko w
głowie, królu. To. Mrówki, królu. Pszczoły królowe. Lud prosty pracowity. Ci są
nieśmiertelni. Co tam federacje krytyczne mianowane, hanzy fotelowe zasiedziałe szczurów
tych kupców, z ust do ust anegdota, ręka rękę myje. Zabij boh. Zabij. Ręka rękę myje. O,
królu, królu. Poruszałem rękami jak skrzydłami i unosiłem się w górę, w powietrze najlżejsze.

background image

Jak delfin pływałem nad dolinami, nad winnicami. O, królu, królu. Jak to jest? Jakie to jest
wszystko? Dlaczego tak jest, o, bogowie? Jakie to było uczucie przyjemne, królu. Jak delfin
pływałem nad dolinami, nad winogronami. Wystarczyło poruszyć rękami tylko, ruchem
skrzydeł ptaków, i już w niebo wchodziłem. O, królu, królu.

6 kwietnia
Ja Ci nie potrafię opisać niedzielnego wieczoru, i cały poniedziałek, i cały wtorek, bo teraz
jest wtorek wieczór i jestem u Ciebie, i Rena — Twoja przyjaciółka z Tobą mieszkająca —
powiedziała mi, że wyjechałaś już w środę (więc zaraz po tamtym) i że ona ma mi
powiedzieć, że wyjechałaś, gdybym przyszedł.
Wszedłem przed chwilą do domu Twojego z tym facetem Reny, którego spotkałem w
tramwaju, jadąc do Ciebie. On też mi powiedział, że wyjechałaś i że Rena wyjechała, i że
Was nie było, nie było nikogo, kiedy ja odwiedzałem dom Twój nieśmiało, uparcie,
nieśmiało.
Więc kiedy mi to powiedział i kiedy powtórzyła mi to Rena, więc nic Ci się nie stało,
ogarnęła mnie radość niepomierna, ale krótka bardzo, bo naraz pomyślałem, że gdybym Cię
miał przy sobie w tej chwili, tobym Cię po nogach całował ze szczęścia, a potem bym wstał i
bym Cię bił. Tak bym Cię bił.
Znowu boli. Znowu się to odzywa. Szeroko tak. Nieraz miałem coś takiego przy muzyce
słuchając, a szczególnie przy śpiewaniu z chórami z tyłu odległe. Tak, na pewno wtedy coś
podobnego do teraz. Nie tyle może, ale podobnie. Szczególnie jak chóry wchodziły w muzykę
czy w śpiewanie jednego. Tak wyrastały powoli z tyłu czy z boków miękko, i we mnie wtedy
też coś się rozciągało, podnosiło się coś i chyliło jak trawa lub pola żytowe, kiedy wiatr. Tak,
wiatr. Wiatr podnosił mi się tam w środku, przy muzyce słuchając i przy chórach nad wyraz.
Ale czemu on bolał, ten wiatr? Czemu on boli, ten wiatr szeroki, bo tak mnie boli szeroko. Jak
gdyby wielkie chóry nieprzeliczone zastępy otaczały mnie wkoło i ponad kołem głowy
jeszcze i tym swoim śpiewaniem bolesnym przepastnym rozciągały mi serce na wszystkie
strony świata promieniste.
Siedzę i piszę, ale co to za słowa? Co to za słowa? Ja wiem, że to nie są słowa — lustra
nieskalane pokazujące, wiem, i wiem, że tego wszystkiego to ja Ci nie potrafię nigdy
rozpostrzeć, nawet z lustrami, nawet samym płakaniem nieprzebranym czy zabijaniem siebie
w rzekę, czy z okna domu wysokiego na bruk ciało moje lecące, a potem już nie moje ciało
ani Twoje, ale więcej Twoje niż moje. I ja się tego nie boję tak bardzo, nie, boja bym miał tę
zdolność tragiczną uczynienia, bo ja bym wszystko odrzucił precz, co nie kazałoby mi się
zabijać, co plątałoby mi się w głowie rozumnej i w nogach kochających tak bardzo stąpanie
po ziemi każdej jednej, dobrej czy złej. Ja bym potrafił ten talent największy niesprawiedliwy.
Ale wiem, że to jeszcze nawet po tym nie byłoby wszystko, co chciałem Ci ofiarować, co
chciałem Ci rozpostrzeć u stóp. Bo tego jest u mnie dużo za wiele. Nawet dla Twojego
chłonięcia przepastnego. Bo ja już tak jestem zbudowany, że kiedy coś pokocham, że kiedy
Olgę pokocham, to nie jest całą moją miłością moje dla Olgi płakanie, moje dla Olgi
zabijanie, a co dopiero moje dla Olgi pisanie. Ale piszę do Ciebie, piszę do Ciebie, bo może
gdzieś, w niektórych miejscach mojego pisania albo między tymi miejscami, trafi się jakiś dla
Ciebie klejnot, droższy może jeszcze niż klejnot-płakanie czy klejnot-zabijanie. Choć jestem
zwyczajnym człowiekiem, prostym i jestem z tego dumny, choć nieraz myślę, że muszę być z
bogów. I powiem Ci, że ja takie myślenia przemiany przechodzę też podczas tego pisania
właśnie: w niektórych miejscach czy między niektórymi miejscami myślę, że jestem małym,
biednym, nędznym człowiekiem, a gdzie indziej myślę, że nie jestem jednak taki marny, a
przy innych miejscach znowu myślę, że muszę być z bogów.
Rena mówi, że masz przyjechać jutro, że mogę przecież zaczekać do jutra. Bo ja jej
powiedziałem, że wyjeżdżam i że chciałem się z Tobą pożegnać, kiedy przyszedłem przed

background image

godziną. Nie powiedziałem, że wyjeżdżam już dzisiaj, i nie miałem jeszcze tej chęci, tego
zdecydowania. Ale jeśli masz przyjechać jutro, to ja pojadę dzisiaj jednak. Pojadę. Za długo
czekałem. Za długo wędrowałem i szukałem: tysiąc dni i tysiąc nocy, to dosyć. Nie będę
czekać jeszcze jedną noc. To za dużo. I to byłoby też niesprawiedliwe, bo Ty nie jesteś, Ty
nie jesteś Olga.
Więc mówię do Reny, że właściwie to mogę na Ciebie zaczekać do jutra, ale pojadę dzisiaj.
„To ona się zmartwi" — mówi Rena.
O, królu, królu.

Jak mi było na Mazurach

Miejscowość nazywała się Krzyże, a ja cały byłem zachwycony. Nieraz byłem zachwycony.
Wiele razy. Ale zawsze jakaś zła myśl przeklęta w głowie czy przypomnienie jakieś bolesne
przeszkadzało albo urągało nawet i zachwycenie nie mogło wcale przechodzić dalej do
szczęśliwości. Tak, że musiałem z tym zawrzeć pogodzenie, bo znam siebie i wiem, że
zawsze jestem jednakowy mniej więcej.
Przyjechałem tam z jednym człowiekiem, który mnie uczył wielu rzeczy praktycznych, ale
najwięcej humoru. Przedtem nie bardzo wiedziałem, jakie to jest słuszne postępowanie, kiedy
się nie zapomina o śmierci: czy należy się śmiać, czy też nie trzeba w ogóle. On mnie
nauczył, że dlatego właśnie trzeba się śmiać czysto i przestronnie. I ja to natychmiast pojąłem.
Ja chyba przedtem domyślałem się tego, choć nie bardzo wiedziałem, ale trochę nie śmiałem,
trochę się wstydziłem, trochę się bałem najwięcej, że to będzie zgrzyt albo śmiech sztuczny
właśnie najgorszy. Więc on mnie tego nauczył, ten człowiek, a raczej wyzwolił mi te
wszystkie złote humoru pokłady. Był dla mnie bardzo dobry, sam nie wiem skąd. Bardzo był
mądry też, choć odkryłem w nim kilka wadliwości, ale drobnych.
Przyjechaliśmy do Krzyży samochodem tego człowieka, którego on wygrał „za całe dwa
złote" na loterii — „kochana Rzeczpospolita". Przez drogę były bardzo piękne niektóre
krajobrazy — wielkie równiny nad rzekami. A on prowadził świetnie, tak mi się zdaje, i
śpiewał różne śmieszne niezwykle piosenki. „Galerami na Florydę. Turystyczna płynie pieśń.
Czy przyjedzie pan prezydent. Galerniczy okrzyk wznieeeeś" i różne jeszcze. A jedna taka
żołnierska, to już była ponad wszystkie inne. Nie wymawiało się jednej sylaby na końcu
każdego ciągu, tak jak żołnierze, kiedy maszerują i śpiewają, i nie kończą właśnie: „Akcja
wspaniale się rozwi... Zdobyte czołgi, armaty..." I w tym miejscu on podnosił rękę i pokazy-
wał dwa palce, co miało oznaczać, że zdobyto dwie armaty. I dalej:
„I cekaemów nam wciąż przyby... Bo każdy z nas chce mieć ciężką br...", co miało znaczyć:
broń.
Bardzo mi się radośnie jechało z tym człowiekiem, z tymi piosenkami i z tymi krajobrazami
mijanymi pięknymi. Dwa razy tylko zasępiłem się przez całą drogę długą trzygodzinną. Raz
mi się starszy brat przypomniał, którego już dawno nie widziałem, a drugi raz, jak spojrzałem
na siebie za daleko naprzód. Może dlatego się zasępiłem, że on przestał śpiewać na chwilę, bo
kiedy znowu zaczął: „Galerami na Florydę", to wszystko niepokojące mnie odleciało, jakby
ręką odjął, albo śpiewem odśpiewał, choć przedtem bardzo często byłem zasępiony w samym
środku różnych śpiewów i śmiechów. Najczęściej właśnie.
Więc oprócz tych dwóch zasępień nic nie było smutnego dla mnie po drodze, a za to było
wiele rzeczy bardzo ładnych: jedna duża dziewczyna pasła konia na łące, był koniec wiosny,
więc zieleń była różnorodna jeszcze i świeża; topole stały wysokie i z daleka wierzchołki
jakby łączyły się, i były one jak gdyby akwedukty powyższe nad drogą asfaltową, gładką, po
której jechaliśmy cicho i szybko, że wiatr świstał głośno, ale nie mącąc wcale ciszy. Nie my-

background image

ślałem o niczym i nie starałem się o to, bo moja głowa wiedziała, że nie trzeba wcale myśleć,
wszystko jest dobrze na razie i bezpiecznie, więc niech będą raz wakacje, niech będzie
odpoczywanie, które zasłużone jest, bo tyle już wycierpiałem, tyle razy się biłem z życiem
praktycznym przemożnym, a po tych wakacjach będzie znowu to samo przecież, bo ten
człowiek zabierał mnie na tydzień tylko. Więc niech będą wakacje w zupełności i zasłużone,
jeszcze raz powtarzam, ale co to kogo obchodzi.
Ale dojechaliśmy do tej miejscowości, która się nazywała Krzyże i która leżała nad jeziorem
Nidzkim wielkim wspaniałym, otoczonym drzewami dzikimi, jak tylko mogłem dojrzeć.
Jezioro było bez porównania. Pod niebem błękitnym migotało słonecznie i nieprzebranie i
miało się wrażenie, że niebo jest niewiele większe od niego, a czarny pas lasu okalający jakby
nie zamykał wcale przestrzeni jeziornej, tylko tak. Woda była przezroczysta u brzegów, a
płytkie piaszczyste dno schodziło wolno ciemniejąc do głębokości coraz ciemniejszych. Ale
tego opisać nie można.
Zamieszkaliśmy u takiej jednej rodziny mazurskiej, bardzo uczciwej, którą ten mój człowiek
dobrze znał, bo przyjeżdżał do niej co roku, to znaczy nie do niej, a do powietrza świeżego,
jeziora i lasu. Ale u tej rodziny się zatrzymywał, bo trzeba gdzieś spać, chociaż ja, gdybym
miał samochód, tobym nigdy już więcej nie prosił nikogo o spanie, tylko bym spał w
samochodzie jak w domu samochodowym. Ale nic. Na drugi dzień rano poszliśmy nad jezio-
ro w takie jedno miejsce, które mój człowiek znał. Ech, co to było za miejsce. Wysoka skarpa
otwierała szeroko jezioro i horyzont cały daleko widoczny przez powietrze przezroczyste i
świeże, i tak się tam oddychało, jakby się jadło coś lekkiego, bardzo zdrowotnego. Ale tego
opisać nie można.
Skakałem ze skarpy w piasek zbocza biały ciepły albo kładłem się na plecy i z samego
szczytu zesuwałem się po piasku jak po ślizgawce, albo odbiegałem do lasku sosnowego
zaraz na lewo i wchodziłem na jakieś drzewo, i przechodziłem z jednego na drugie, jak
dawniej, kiedy wszystko było jeszcze dobrze, i goniliśmy się po drzewach z Reginem, i
wszyscy na mnie mówili Tarzan, albo jeszcze dawniej, kiedy wszystko było jeszcze
nieprzypuszczalne nawet, 14 lipca w święto wielkie narodowe, na placu w Pont-de-Cheruy,
wypełnionym ciasno tłumem świętującym, wchodziłem na słup wysoki śliski, posmarowany
parafiną naumyślnie, żeby było trudniej, a ja przed wchodzeniem plułem na ziemię i
wycierałem w tym błotku bose stopy, żeby było trochę łatwiej, i zaczynałem wspinanie, nie
patrząc w dół, bo to mogło zaszkodzić, a na dole chłopaki i starszy brat krzyczeli: „Vas-y,
Edziu, vas-y", i osiągałem w końcu to koło żelazne dookoła słupa wysoko, na którym wisiały
butelki wina, pęki kiełbasy i inne dobre rzeczy, i miałem prawo coś sobie zerwać, a ja
zrywałem butelkę wina dla starszego brata, który stał na dole i krzyczał: „Fais attention,
Edziu, fais attention", bo strasznie się o mnie bał, a ja go też kochałem strasznie.
Więc to wszystko mi się przypominało, tamten czas świetności, a nie mogłem się martwić, nie
mogłem, bo to były wakacje przecież zasłużone, więc cieszyłem się i miałem prawo zresztą,
bo bardzo prędko doszedłem do tamtych zwinności i skoków. Przeskakiwałem z jednego
drzewa na drugie, aż do samego brzegu jeziora, a niektóre drzewa, to były nawet całe
pochylone nad jeziorem. Wchodziłem na nie i z samego czubka skakałem do wody. Pluska-
łem w wodzie, nurkowałem i pływałem pod woda 7 otwartymi oczami zdziwionymi. Ja
dobrze wiedziałem, że muszę się cieszyć. Moja głowa dobrze o tym wiedziała i całe ciało w
słońcu i w wodzie uradowane. Potem usłyszałem krzyk i przypomniałem sobie o moim
człowieku, bo zupełnie o nim zapomniałem, nie dlatego żebym mu był niewdzięczny, że mnie
tam przywiózł, aleja zawsze bezwolnie samemu się świętuję i za to nikomu się nigdy nie
uskarżam, choć nieraz mam wielką ochotę wydobyć komuś moje bolesności i gorycze. Bo są
takie chwile sprzyjające przed oczami i w życiu, że pragnie się mówić i pragnie się słuchania
dla tego mówienia, bo wiedząc tym bardziej, że następna taka chwila słaba nie przyjdzie
prędko, a wszystko narasta ciągle w tym milczeniu i zawziętości, i to może być bardzo

background image

niebezpieczne, ten wybuch kiedyś nagły możliwy, to pęknięcie nagłe i to rozlewisko potem
ropy niewymówionej niewysłuchanej. Ale trudno jest niepomiernie znaleźć ucho, oko i serce
wdzięcznie słuchające. Ale ten mój człowiek coś do mnie krzyknął, a ja nie dosłyszałem pod
wiatr i krzyknąłem: „Co?" On złożył dłonie w trąbkę i krzyknął głośno: „Jaka jest różnica
między hipopotamem?" Znowu mnie uczy humoru, pomyślałem, ale nie byłem pewny i
zacząłem się zastanawiać nad pytaniem krzykniętym. „Jaka jest różnica między hipopotamem
a czymś, a kimś — powinno być prawidłowo. Między hipopotamem a krokodylem na
przykład" — powiedziałem do siebie cicho, ale to pytanie wydało mi się dużo mniej świetne
niż tamto nie dokończone: ,Jaka jest różnica między hipopotamem?" „Że lubi pływać" —
krzyknął mój człowiek. „Prujemy na obiad". Przez całą drogę od jeziora do domu
zaśmiewałem się z tego jego świetnego pytania i z tej odpowiedzi jego świetnej i prawidłowej
najzupełnie.
Opowiadać dzień po dniu cały tydzień, jak tam było — nie potrafię. Nigdy nie potrafię sobie
przypomnieć dnia wczorajszego, a już przedwczorajszego nic. Wiem tylko, że nigdy nie
marnuję czasu. Wystarczy. Dla mnie wystarczy. I tam nie marnowałem czasu. Oddychałem. I
jeszcze skakałem i pływałem. Uczyłem się także smażyć placki, skrobać ryby i czyścić je z
wnętrzności. Również humoru się uczyłem od mojego człowieka, który na każdym kroku
śpiewał albo opowiadał coś śmiesznego, choć dobrze widziałem, że nie zapomina o śmierci, a
ona o nim. Dobrze widziałem. Ale on ją wygrywał przez swój humor wspaniały. Opowiadał
ze śmiechem urozmaicone historie o szpitalach, w których przebywał, albo jak go kroili w
jednej operacji. Widziałem nad jeziorem jego brzuch z długą, ukośną szramą.
Późnym wieczorem szliśmy na spacer do lasu. O dziesiątej było jeszcze widno zupełnie.
Wychodziła wtedy odległość. Widziało się bardzo wyraźnie plany wychodzące: drugi, trzeci i
dalej.
— Musi pan pojechać do Leningradu — mówił mój człowiek. —Jedno z najpiękniejszych
miast Europy, towarzyszu. Białe noce. Czyta pan książkę jak w dzień.
Bardzo chętnie bym pojechał do Leningradu. W lesie było jedno małe jeziorko, które się
nazywało „Wesołek", wiem dlaczego, bo było bardzo ponure. Dookoła „Wesołka" było
bagno, na którym rosły drzewa, całe suche przeważnie. Zapach tam się roznosił trochę inny
niż nad jeziorem Nidzkim przepięknym. Nie był taki szeroki i zwiewny, ale przyduszony,
przydeptany jakby bagnem. Tak — że piękność „Wesołka" to była taka ponura piękność i
tajemnicza dosyć. Raz poszedłem sam do lasu i chciałem odszukać „Wesołka", ale nie
trafiłem i ledwo z powrotem do domu. Mój człowiek pokazywał mi różne kwiaty i mówił, jak
się nazywają. Najbardziej podobał mi się łubin — taki niebieski i wysoki, który rósł stadami
przy drogach. Widziałem wiele razy żółty łubin na polach, ale ten niebieski był dużo
piękniejszy i wyższy.
Wszystko tam było nadzwyczajne. I tak samo, że nie potrzebowałem szukać spania jak
zawsze przedtem. Nie potrzebowałem nikogo prosić o spanie i upokarzać się przed byle kim,
który nie warty często jednej mojej ręki albo tych zaszczytów, że z nim rozmawiam i że go
proszę. Z nikim się nie biłem. Nikt mnie znikąd nie wypędzał. Nadzwyczajne. Nie uciekałem
na dworzec przed nocą. Nie bałem się jej. A tak się boję nocy, kiedy nie mam łóżka albo
czegoś przypominającego. Tak się boję tego zmęczenia nad ranem, kiedy niewyspany i
zmarznięty opuszczam jakąś poczekalnię dworcową albo antresolę jakąś, albo wagony na
bocznicach, albo już nie wiem co, i widzę ludzi porannych wyspanych, i przez okna na ulice
zapach czuję domowy: mleko się gotuje czy kawa, chleb czuję świeży, radio gra. Opieram się
o mur tuż pod oknem i wdycham to wszystko, jestem tam: piję gorącą kawę, jem śniadanie,
słucham muzyki. Zawsze tak robię przeważnie. To mi się udaje, bo mam wyobraźnię wielką i
wyćwiczoną. Ale potem muzyka przestaje i zaczynają mówić o wojnie, że nowe posunięcie
łagodzące, o konferencjach, o rakietach, i mnie się wtedy płakać chce albo gryźć metale, a
teraz widzę, że niepotrzebnie zupełnie, bo nie bardzo znałem humor, a to jest właśnie to,

background image

chociaż nie tylko i może najmniej, ale trzeba się z tego śmiać, bo to pomaga. Teraz właśnie
będę próbował z tym walczyć humorystycznie.
W środku wieczora, przed spacerem, graliśmy z moim człowiekiem w belotkę. Nauczyłem się
w belotkę od mojego ojca, jeszcze zanim przestał nim być. Mój ojciec był mistrzem w Pont-
de-Cheruy. Bardzo często przynosił kurę albo kaczkę z jakichś zawodów. Ale ten mój
człowiek też grał świetnie. Ograł mnie wysoko I byłem trochę przygnębiony, bo zawsze lubię
być pierwszy we wszystkim. Wprawdzie graliśmy w nieco inną belotkę i to mnie trochę
gubiło w układach i rozgrywaniu, ale przecież nie mogę tym się pocieszać. Muszę jednak
powiedzieć, że przy końcu tego tygodnia wakacyjnego wygrałem trzy partie z rzędu, co jest
zupełnie normalne, bo zawsze byłem bardzo pojętny we wszystkim, tylko nie w życiu
praktycznym przeklętym, które mnie bez przerwy zabija, choć wiem bardzo dużo o wielu
innych rzeczach dosyć nieśmiertelnych.
Po belotce szliśmy na spacer. Nadzwyczajne: chodzić na spacer. To ja przedtem włócząc się
po całych nocach po ulicach czy gdzie, wcale nie spacerowałem, bo spacerowałem bez
przerwy. Chyba że to było nieprzerywane nigdy spacerowanie, ale nie ma takich spacerów.
Spacer jest po kolacji i po belotce. To jest spacer. A kiedy jeszcze przed kolacją jest obiad, a
przed nim śniadanie, a przed śniadaniem jest wstawanie z łóżka pięknego, w którym sen
najpiękniejszy, to spacer na końcu takiego dnia nadzwyczajnego jest jak zachód słońca
powolny albo jak schodzenie z konia trzysta metrów przed domem, więc takie opóźnianie
sobie radości, a to jest też radość i większa nawet, bo awanturnicza. Wszystko tam było
nadzwyczajne. Któregoś naszego wieczoru spacerowego spotkaliśmy jednego znajomego
mojego człowieka. Jechał na rowerze i to było znowu pełne humoru, bo rower pod nim
wyglądał bardzo mały i nie mogło być inaczej, bo on był bardzo wysoki i szeroki.
Przywitaliśmy się i mój człowiek zapytał go, co miał ostatnio na rozkładzie. „A, dwa wilki"
— on powiedział. Jeszcze coś pogadali i on wsiadł na rower i odjechał. Po chwili mój
człowiek powiedział:
— Wie pan, ten Minczuk to wielki myśliwy, ale miał jedną wstydliwą przygodę. Więc raz
Mińczuk czołga się do rykowiska. Ale patrzy na lewo, a tam wilk też czołga się do rykowiska.
Więc czołgają się powoli razem. Ale w pewnej chwili Mińczuk coś źle obliczył i nastąpił na
suchą gałązkę, która trzasła. Wtedy wilk odwrócił się do Mińczuka i machając ogonem
syknął: ciiicho.
Przez całą drogę od lasu do domu zaśmiewałem się przestronnie.
Po spacerze graliśmy jeszcze jedną partyjkę belotki „na zdrowie" i udawaliśmy się na
spoczynek. Nadzwyczajne: udawać się na spoczynek. To ja przedtem... Ale nic. Miałem
swoje łóżko i pościel białą, i koce. Spałem też dobrze, nie wiłem się po kilka godzin. A są
nieraz takie łóżka, że nie mogę wcale usnąć i wiję się kilka godzin jak ryba wydobyta na
trawę kilka minut i dłużej, żeby umrzeć. Raz, jeden raz inaczej, to już było niepojęte.
Nieszczęścia spadały na mnie jedno po drugim, zupełnie już nienormalnie, jak na pogaństwo
albo na chrześcijaństwo w zależności od przewagi i przemocy, i byłem dosyć blisko
tragicznego uczynienia, kiedy wiatr się naraz odwrócił i wszystko się odwróciło, i zaczęły na
mnie spadać same dobre pogody. Najbardziej błogosławiony był pokój na cały miesiąc, w
którym stało łóżko, a na nim pościel biała i czysta. Jeśli ktoś twierdzi, że w świecie tym są
większe problemy, to jest przede wszystkim zawsze wyspany, a potem jest głupi i ja się będę
z niego śmiał, bo to będzie humor. Więc ten pokój miał być dla mnie przez cały miesiąc, aż
do powrotu pana Zarębskiego z Nałęczowa. Ale stało się coś niepojętego. Pierwszego dnia
położyłem się do łóżka o godzinie północnej gdzieś i, pamiętam dokładnie, jedenaście godzin
leżałem do późnego rana, żeby zasnąć. Jedenaście godzin niepojętych. Tak było przez
dwadzieścia pięć dni około. Czego ja nie robiłem, żeby te myśli wszystkie liany przeciąć i
żeby mnie sen opanował. Mówiłem nawet, że wcale mi się nie chce spać, że wcale nie jestem
zmęczony, utrapiony. Starałem się w to uwierzyć, bo nienawidzę wszelkiej fałszywości

background image

jakiejkolwiek i chyba zaczynałem w to wierzyć, bo nie zasypiałem ciągle. Przeszkadzał mi
własny oddech przeklęty. Leżałem i nie czułem wcale rąk, nóg, całego ciała, jak dotyka
pościeli. To wszystko spało. Nie czułem też głowy ani ucha na poduszce, a jednak nie spałem,
bo wiedziałem, że nie śpię. Tylko to mi nie spało, ta wiedza. To było bez porównania i tego
też opisać nie można.
Na śniadanie jedliśmy z moim człowiekiem twarożek z sokiem malinowym i chleb swojej
roboty, to znaczy roboty pani Kwiatkowskiej, u której mieszkaliśmy, i herbatę piliśmy
„Yunan" najlepszą. Nie wiedziałem, że można jeść twarożek z czymś słodkim. Myślałem, że
można tylko ze solą. Bardzo mało wiem jednak o jedzeniu. Ajuż prawie nic o tych
nadzwyczajnych jedzeniach, o tych uroczystościach jadalnych, kiedy się zaczyna od rzeczy
delikatnych i je się długo i powoli coraz to inne dania i jarzyny, i mięsa, a potem znowu
rzeczy delikatniejsze, a potem znowu mięsa i tak długo w kółko. To musi być bardzo świetne i
miłe takie siedzenie przy takich stołach ozdobionych.
Po śniadaniu szliśmy nad jezioro z tym moim człowiekiem i ponieważ oprócz innych
talentów mam talent wdzięczności, to życzę mvi dwieście lat w radości i w zdrowiu
najpiękniejszym.

Jasny pobyt nadrzeczny

Zachód jest piękny, ale mówi mi wola twardniejąca z dnia na dzień, mówi ona kamienowana,
że dosyć już, że nie można za bardzo przeciągać widoku, bo trzeba odwrócić oczy i zejść z
pagórka. I niech tak się stanie. Niedaleko na wschodzie, niecały kilometr stąd, są siedziby. Są
tam pola kartoflane. Włożę tylko spodnie i kurtkę.
Mieszkam nad rzeką. Gdzieś powyżej środkowego biegu tej największej rzeki w tym kraju
mieszkam. Ukryłem się tu, bo tamci już za bardzo mi chodzą po piętach. Za bardzo pragną się
oni ze mną zobaczyć, te gady. Tropią mnie od dawna dosyć. Muszą być bardzo na mnie
rozgorączkowani. Muszę być dla nich świetnym chłodnym balsamem. Chcą mi coś złego
uczynić, żeby sobie dobrze uczynić albo temu, który ich najmuje, tych psów gończych. Może
nie jest tak źle, jak mówię, ale nie zawadzi to dla ostrożności. To dla niej nawet dobrze. To są
dla niej jak gdyby masaże przed wejściem na ziemie wulkaniczne.
Mieszkam nad rzeką. Postawiłem sobie szałas z długich snopów suchej wikliny, których są
całe stosy, ułożone już i związane na brzegu niedaleko poniżej. Lato jest we wspaniałości.
Skóra moja jest bardzo brązowa, bo chodzę tylko w slipach. Dookoła bioder mam pasek i nóż
do niego przytwierdzony, który kupiłem przedtem w miejskim sklepie, tak samo jak i toporek,
jak i dużo soli, i trochę zapałek, przygotowując się do pobytu nadrzecznego, nie wiem jeszcze
jak długiego. Sól, zapałki i toporek są zakopane w szałasie, w tym moim pałacu wiklinowym,
który wyłożyłem grubo liśćmi, żeby nie ciągnęło od ziemi. Dookoła mojego domu sza-
łasowego powbijałem możliwie grube pale i wykopałem rów, też możliwie głęboki, żeby
mnie jakieś stado dzików nie stratowało pędzące. Kosztowało mnie to mnóstwo roboty, bo nie
mam szpadla, ale teraz jestem spokojniejszy. Bardzo bym chciał psa przy boku. Pies by mnie
uszczęśliwił niezmiernie.
Dobra. Gdzieś na tej szerokości powinno już być to pole kartoflane. Szedłem wśród gęstwiny
cały czas nadbrzeżnej, bo po co mam wychodzić na widoczność, po co mam się pokazywać
komuś na oczy, choć mogę wyglądać na kogoś zwykłego, ale po co mam komuś dawać
powody do myśli ubocznych. Przez krzaki widzę w bliskiej oddali dom w mroku wolno
zapadającym. Pole jest tu.
Wszystko jest dobrze. Mam w kieszeni spodni i kurtki około trzydziestu pięciu kartofli, które
podebrałem umiejętnie spod krzaków kartoflanych, z kilku krzaków po kilka. Jakby nic się

background image

nie stało, tak zrobiłem i ślady zatarłem. Jak leżałem, zauważyłem obok, że ziemia była
poruszona, i ślady dzików zauważyłem. Tym lepiej.
Wszystko jest dobrze. Siedzę przy ogniu. Przygotowałem drewka na ogień przedtem, przed
zachodem, przed oglądaniem tego słońca zachodzącego pięknego. Teraz siedzę przy moim
małym ognisku. Niech się trochę popali, niech się ogień trochę potrzaska. Potem włożę
kartofle do środka żaru. Komary to też jest plaga jednak. Wypiłyby mi całą krew, te gady,
gdyby nie ogień. Niebo jest jasne nade mną i nad okolicą. Z początku nie widać na nim
gwiazd, ale po chwili dostrzegam te odległe ogniki, gdy patrzę dłużej. Pojawiają się tu i tam.
Ile ich jest? Czytałem gdzieś, że jest ich około stu pięćdziesięciu miliardów i że uczeni mogli
się pomylić najwyżej tylko dwukrotnie. To znaczy, że może jest ich trzysta miliardów. To
trochę śmieszne, ta pomyłka: — najwyżej tylko. Poza tym myślę, że powinni napisać w tej
książce, że uczeni mogli się pomylić najwyżej tylko dwukrotnie w jedną stronę, to znaczy, że
może ich jest trzysta miliardów. A tak jak oni napisali, to ja mogę sobie odczytać, że albo jest
ich trzysta miliardów, albo ich nie ma w ogóle. To trochę śmieszne. Ale włożę teraz kartofle
do żaru. Patrzę tam. Jak daleko jest do nich? I co to są gwiazdy? Mówią, że to są słońca
dalekie i świetlne, podobne do tego, które zaszło przed dwiema godzinami może. Mówią, że
dookoła nich też są planety krążące. Czy tam są inne planety-Ziemie? Czy tam jest druga
planeta-Ziemia? Czy tam jest drugie takie miejsce nadrzeczne, drugi szałas, druga noc
zapadająca, drugie ognisko i chłopiec przy ognisku siedzący drugi i myślący o mnie w tej
chwili, jak ja o nim, w tej chwili? Czy on jest do mnie podobny? Jakie ma imię? Jakie ma
włosy? Co on teraz robi? Czy wyjmuje kartofle patykiem z żaru swojego ogniska? Czy
zeskrobuje z nich lekko nożem trochę powierzchni zwęglonej i kładzie je na szerokie liście
przygotowane? Czy idzie do szałasu, przechodzi rów, odstawia snop, jakby drzwi szałasowe
otwierał, i odkopuje toporek, i sól, bierze trochę soli w dłoń i zakopuje skrzętnie z powrotem
sól drogocenną, i wraca do ogniska, w prawej trzymając toporek, a w lewej dłoni trochę soli?
Czy siada na pniu przyciągniętym z brzegu rzeki dwa dni temu, wbija toporek pod siebie, w
pień z prawej strony, a sól kładzie ostrożnie na liście obok kartofli upieczonych? Czy tęskni?
Czy smakują mu bardzo kartofle, których zjadł szesnaście chyba, a pozostałe są tam, w
środku żaru i niech będą, na jutro, na poranne jedzenie wczesne, bo wcześnie musi jutro
wyruszyć po jakiegoś ptaka domowego do innej okolicy, bo nie chce w swojej wprowadzać
zamieszania, zasiewać lekkiego podejrzenia rosnącego, wszczynać poszukiwań może na tego
lisa przeklętego, który najpiękniejszą kurę porwał czy kaczkę, czy perliczkę i schrupał już na
pewno, ten lis przeklęty, niech mvi stanie kością w gardle ta moja kurko slicno, z marca była,
a już niosła slicnotka ona? Czy tęskni? Czy patrzy w ogień dogasający, właściwie nie widząc,
jakimś uporczywym nic niewidzącym patrzeniem, jakby przenikał przez płomyki, przez żar,
przez ziemie całą głęboką, jakby nic nie mogło zatrzymać jego patrzenia, jakby się nie mógł o
nic zahaczyć albo odwrotnie, jakby się zapadał w drugą stronę, w leje po drugiej stronie oczu,
ale to jest to samo w końcu, bo go nie ma? Czy ocknął się po jakimś czasie z tego swojego
zapadania się? Czy wstał trochę prędko i zasypuje ziemią kupę żaru gasnącego, w którym
powinno być jeszcze około dwudziestu kartofli na jutro, na wczesne jak najbardziej jedzenie,
więc trzeba się położyć już? Czy wyciąga toporek z pnia fotelowego i naraz, ściskając go
trochę mocniej, prostuje się powoli i naprężony, a nóż mu z lewej strony lekko uderza w udo,
i stoi tak chwilę, zamknąwszy oczy i każde inne drgnienie, żeby nic nie mąciło słuchania, bo
właśnie uszy poddaje na ten szmer lekki, trzask jakiś od strony wody? Czy chciałby psa? Czy
pies by go uszczęśliwił niezmiernie? Czy już dobrze? Czy stoi jeszcze chwilę? Czy już
dobrze? Czy idzie do szałasu swojego hotelu i z wewnątrz zamyka się dwoma snopami, jakby
drzwi domu zamykał? Czy klęcząc zdejmuje kurtkę i wyciąga sweter ciepły spod liści, i
wkłada go, i nakłada znowu kurtkę, choć ciepło jest jeszcze dosyć, ale potem będzie zimno?
Czy kładzie toporek z prawej strony na wyciągnięcie ręki? Czy bardzo tęskni? Czy strasznie
tęskni?

background image

Jest rano chyba. Zmarzłem dosyć bardzo. Zimno mnie obudziło. Wypycham snopy wejściowe
i wyskakuję z szałasu i z resztek snu zniewalającego wyskakuję. Jest rano słoneczne,
olśniewające. Mrużę oczy, bo za dużo jasności, za dużo światłości na mnie spada. Zimno
mnie potrząsa od góry do dołu. Rozbieram się prędko do naga i biegnę do rzeki z pochyłości
lekkiej i skok. Woda jest zimna przeraźliwie, ale to dobrze. Wracam zaraz do brzegu po
skoku, bo krew by mi skrzepła, a serce w lód się zamieniło w tej lodowatości. Wymachuję
rękami, biegając w kółko i skacząc w kółko i w bok. Ale to jest wyzdrowienie z zimna, a
także, sądzę, z różnych bólów tajemniczych możliwych. Jeszcze trochę wymachuję i wkła-
dam slipy, spodnie i koszulę, i pasek z nożem przewiązuję dokoła. Zimno mi jeszcze, ale
zaraz będzie świetnie. Idę do szałasu, biorę toporek i koc. Wychodzę. Zawijam w koc
toporek, sweter i kurtkę, i zakopuję ten majdan mój, dobytek tam, jedenaście kroków na
południe od szałasu pod krzakiem. Wracam do szałasu. Odkopuję trochę soli do kieszeni w
liść. Biorę worek. Wychodzę, zamykając drzwi szałasowe. Odgrzebuję kartofle. Wkładam je
do worka. Przewiązuję go przez plecy i naprzód. Proca jest w kieszeni? Dobra. Po drodze
nazbieram kamieni. Naprzód.
Ptaki śpiewają. Krew mi śpiewa. Nogi mi śpiewają. Przedtem nic nie było. Oto jest początek
świata. Pierwszy dzień świata. Pierwszy ranek pierwszego dnia. Jestem pierwszy człowiek,
pierwsze dziecię nieskazitelne tego świata słonecznego. A ptaki śpiewają i krew mi śpiewa, i
stopy. I wszystko jest śpiewające harmoniczne. Mont-joie!
Idę na wschód południowy brzegiem rzeki. Minąłem już dosyć daleko wczorajsze kartoflisko.
Słońce wysuszyło mi już włosy. Grzeje mnie powoli umiłowane ono, ubóstwiane ono. Czuję,
jak wypędza mi ostatnie fale chłodne z piersi i pleców. Ale usiądę tu na tej małej polanie
nadrzecznej otwartej na wodę leniwą. Usiądę tu na poranne jedzenie. Miejsce jest po mojej
stronie i jest tak samo na czasie śniadaniowym, bo nagle smak na kartofle mi nadpłynął do
gardła. Więc usiądę tu i zjem.
Opuszczam teraz wybrzeże i skręcam na południowy zachód prostopadle. Wejdę za chwilę na
wał i będę nim szedł na północ lekko zachodnią. Dwa kilometry stąd płynie rzeczka przy
wale. Muszą tam być świetne kamyki do procy. Zauważyłem tam również wielką siedzibę,
coś jakby młyn. Wielką ilość ptactwa domowego tam zauważyłem. Szedłem tamtędy kilka
dni temu, kiedy opuściłem to miasteczko, do którego przyjechałem na chybił, poszukując
jakiegoś miejsca bezpiecznego przed tamtymi, i starałem się dużo zauważyć, bo idąc czułem,
że tam, nad rzeką, gdzie mieszkam, znajdę coś odpowiedniego na pobyt długi i ukrywany i że
dobrze będzie od razu zapoznać się z okolicami, a przynajmniej dużo zapamiętać.
Świetne kamyki! Bardzo wspaniałe! Okrągłe, obtoczone przez wodę, gładkie. Zszedłem z
wału nad rzeczkę, do której doszedłem, i ponieważ po jednej i po drugiej stronie były krzaki i
pokrzywy, to zdjąłem spodnie, zawiązałem je dokoła szyi nogawkami i wszedłem do wody,
która miejscami po kostki a miejscami po pas, i zacząłem się posuwać w górę, brodząc. I
trafiłem właśnie na takie świetne miejsce, kamykowate dno, złotą żyłę. Zapamiętam to
miejsce.
Teraz wychodzę z wody na brzeg i wkładam spodnie. Wyciągam procę, odwijam gumy z
widełek, prostuję je i kładę na skórę jeden kamyk świetny. Rozglądam się za celem jakimś
jakimkolwiek. Na drzewku po drugiej stronie rzeczki widzę ptaszka wróbla, ale po co? Niech
śpiewa, niech się raduje. Najedzony jestem na razie, a na później właśnie idę polować i chcę
dzisiaj coś większego upolować, tak mi dopomóż oko niezawodne. W tę gałązkę na prawo.
Ajajjaj! Uciąłem jąjak cięciem szybkim niewidocznym. Wróbel nawet nie zdążył się spłoszyć
i siedzi nieruchomo, przestraszony jest bardzo, biedaczek skulony. Wczoraj strzeliłem dwa,
bo doprawdy skakało mi całe stadko dokoła szałasu tak blisko, jakby same przyleciały na
śmierć, tak to się mówi. Strzeliłem więc i jednym kamieniem zabiłem dwa od razu, a reszta
uciekła. Podniosłem te dwa i żal mi się zrobiło, ale powiedziałem sobie, że nie może być mi
żal, ale nie dlatego, że to i tak nic im nie pomoże już. Oporządziłem je, usmażyły się raz dwa i

background image

zjadłem ten półkęsek. Zostało mi trochę mięsa między zębami do dzisiaj, ale go nie
wydłubuję. Niech będzie. Tak. Jak się dzisiaj uda, to przez dwa dni co najmniej, przyrzekam
wróblom spokojne dokoła mnie latanie, a nawet chodzenie po głowie i po rękach.
Posuwam się wolno wśród krzaków i drzewek, bo widzę przez nie jakieś wielkie drzewa o sto
metrów i szum wody słyszę rosnący. To na pewno ta wielka siedziba z młynem. Z prawej
strony brzeg się podnosi w pochyłość wysoką skarpę. Idę lewym brzegiem, ale przejdę na
tamten, bo na moim robi się gęstwina niemożebna i nie chcę hałasować, przedzierając się
przez nią. Podwinąłem jeszcze wyżej spodnie i przechodzę. Powinny tu być raki. Woda
podmyła brzegi i korzenie drzew tuż przy brzegu rosnących tworzą bardzo dla raków
odpowiednie nory. Posuwam się jeszcze wolniej i bardzo ostrożnie, choć szum wody
spadkowej jest wielki coraz bardziej, ale pomyślałem właśnie, że ptactwo tutejsze i psy
strzegące również, i mieszkańcy także — mogą być tak do tego hałasu wodnego
przyzwyczajeni, że on jest dla nich jakby nigdy nic, jakby cisza normalna. Że on jest poza ich
słuchaniem. W takim razie moje nieostrożne skradanie nie byłoby wcale dla nich zagłuszane
przez ten szum wody, dla nich wcale nie słyszalny, wcale nie szumny. W takim razie mogliby
mnie oni usłyszeć, psy szczekać, ptactwo się spłoszyć. Więc posuwam się bardzo powoli,
mimo szumu, choć możliwe, że on wszystko zagłusza jednak.
Jest. Są raczej, dwie. Obie białe. Widzę je tam o dwadzieścia pięć metrów mniej więcej. Są
tuż przy spadku wody. Ten szum wody wielki musi jednak wszystko zagłuszać chyba. Tamto,
co pomyślałem, to niemożliwe chyba. Ale ostrożnie. Wyjmuję procę i wybieram z kieszeni
kamień najpiękniejszy, i kładę go na skórę, a skórę pcham w usta, żeby obie ręce mieć wolne
do rozsuwania gałęzi. Pochyliłem się i na kolanach bardzo wolniutko. Zbliżyłem się o jakieś
trzy metry, pięć, osiem i jestem teraz o jakieś dziesięć metrów od nich za krzakiem bardzo
dogodnym. Ale dalej jest wolny widok i nie widzę na razie żadnego sposobu, bo z dziesięciu
metrów trafić którąś w głowę ruchliwą to będzie ciężko jednak, bo łatwo mogę którąś trafić w
skrzydło czy w tył, ale to jej nie powali śmiertelnie i narobi wielkiego gdakania i trzepotu, i
będę zmykał przestraszony. Ale oto jedna coś znalazła długiego, robaka może, widzę przez
liście, i druga kura też to zobaczyła i biegnie do tej pierwszej, a pierwsza ucieka, w moją
stronę ucieka, bardzo blisko zaraz będzie.
Wszystko jest dobrze. Bardzo często ostatnio wszystko jest dobrze. Nie chcę nic przez to
powiedzieć. To bardzo dobrze po prostu. Idę wałem. Przedtem szedłem nad rzeczką, a
przedtem szedłem jakieś trzydzieści metrów w wodzie na wszelki wypadek mądrych psów
tropiących. Idę wałem teraz. Jakiś człowiek jedzie na rowerze naprzeciw. Przesuwam kurę
pod koszulą z piersi na plecy. Po co mam mu dawać powody do myśli ubocznych, kiedy
zobaczy, że coś tam mam pod koszulą. A może skąd mogę wiedzieć, czy on nie mieszka w
tamtej siedzibie właśnie i kiedy wieczorem będzie jadł kolację, a żona jego zauważy brak
jednej kury i mu to powie, to on sobie przypomni, że widział na wale przed południem jed-
nego takiego łobuza, który coś tam miał, coś tam niósł pod koszulą ten sukinsyn — i może
mnie kiedyś przyuważyć, niekoniecznie jutro czy pojutrze, ale kiedyś, może jutro czy
pojutrze, i będę musiał uciekać albo się z nim szarpać, albo kłamać, że skąd, gdzie, mój tatuś
to ma dwa tysiące kur w naszej fermie i co dzień jest rosół na obiad u nas. Właśnie przejechał,
a ja jego kurę przesuwam z powrotem na piersi, bo skąd mogę wiedzieć, czy on się nie od-
wróci, czy nie zechce z tyłu na mnie popatrzeć i zobaczy ten garb dziwny, i będzie wszystko
to samo albo gorzej może, skąd mogę wiedzieć?
Ale jak to się stało niespodziewanie i błyskawicznie. Nie zdążyłem nawet wyjąć procy z ust.
Była niepotrzebna zresztą. Przepuściłem tę pierwszą z robakiem i skoczyłem na tę drugą, bo
widziałem, że cała jest zapatrzona w tego robaka w dziobie tej pierwszej, który z nieba chyba
spadł, ale już dosyć. Ale prężyła się bardzo. Ukręciłem jej szyję, a ona jeszcze kilka minut
szarpała się nad wyraz między moimi kolanami. Ale wiedziałem, że to nerwy, bo kilka razy
widziałem, kiedy jakaś pani chłopska ucinała kurze łeb tasakiem na pieńku, i rzucała ją potem

background image

na ziemię, tę kurę bez głowy, to ta skakała wysoko i jakieś dobre piętnaście metrów.
Słońce minęło już ćwierć półkuli i pali mnie teraz przez koszulę, i chyba ją zdejmę, zawinę w
nią łup, tak będzie może mniej podejrzane rzeczywiście. Idę ciągle wałem na wschód
południowy. Niebo jest jasne nade mną, a tamci mnie tutaj prędko nie odnajdą. Plecy mam
jak z miedzi, jak metal miedziany przez te pięć czy sześć dni mojego tutaj pobytu jasnego.
Kto mnie ochrania? Kto opiekuje się mną?
Będę miał bardzo wyśmienite jedzenie na dzisiaj i na jutro tez. Jestem w swojej siedzibie.
Siedzę na pieńku. Na kolanach mam kurę i skubię ją na zimno. Pierze kładę osobno na jedną
kupę. Owinę je potem w liście i podłożę je na noc pod głowę, żeby jej ofiarować trochę
miękkości, mojej biednej głowie utrapionej, chociaż na razie jest nieźle dla niej, jeśli nie
wspaniale: — w słońcu jest cała skąpana i może być w wodzie, w beztroskości i we własnej
miłości ciągle rosnącej. Nałamię trochę drewek teraz na ogień obiadowy wspaniały. Kto mnie
ochrania? Kto opiekuje się mną?
Zbliża się południe powoli. Oporządziłem kurę z wnętrzności, z jej flaków i z tego kawałka
żółci ciemnozielonej trującej. Wystrugałem patyk średnio gruby i nadziałem kurę na niego.
Ogień trzaska, a zapach mięsa pieczonego roznosi się w krąg niezmiernie smakowity. Dawno
mnie w nozdrza nie upajał zapach podobny. Kiedy szedłem wałem z powrotem, to uderzył
mnie w nozdrza zapach tabaki swoisty śmierdzący, taka fala tabaczana mnie ogarnęła na kilka
sekund. Musi tam gdzieś rosnąć tabaka w obrębie. Dawno już nie paliłem nic. Zupełnie o tym
zapomniałem. Przyjemnie bym sobie zapalił wieczorem przy ogniu, rozmyślając o tym i o
tym albo teraz na przykład, obracając kurę nad ogniem w lewo i w prawo. Przejdę się jutro
powęszyć i poszukać.
O, niezrównane jest leżenie na piasku gorącym pod niebem, kiedy głód zaspokojony i oddech
też niezrównany: — spokojny i równy, i nie grozi mu pośpiech żaden na tej wysepce
przybrzeżnej-mieliźnie, którą przepłynąłem po jedzeniu obiadowym zaraz, i teraz leżę sobie!
Niezrównany jest bóg słoneczny pieszczotliwy, kiedy głód zaspokojony i teraz pieści mnie!
Niezrównana jest fala cicho pluskająca, a stopy w niej spoczywają i nie muszą nigdzie wę-
drować, przed nikim uciekać, nic nie muszą. Tak bym sobie popłakał z radości. Wola mi
mówi, że mogłaby na to zezwolić.
Obudziłem się nagle. Zerwałem się na nogi nagle, bo hałas nieopisany, zgiełk przeraźliwy i
gwizdy runęły na moje uszy uśpione i całe ciało śpiące spokojnie. O trzydzieści metrów,
mniej nawet, o dwadzieścia metrów jakiś statek rzeczny mnie mijał, a na nim ludzie, dzieci i
inni krzyk podnieśli wielki i niezależny, i wskazywali na mnie palcami, i słyszałem
pojedyncze okrzyki: — dzikus, Indianin. Stałem i nie wiedziałem, co robić, serce mi biło,
mocno waliło, nie wiedziałem, co robić, tak mnie te pioruny hałasu wprowadziły w osłupienie
skamieniałe nogi. Ale oni już mijali powoli, bo w górę rzeki płynęli i mnie też powoli wracało
normalne oddychanie rytmiczne, i trzepotanie mijało, a także strach, bo kiedy wtedy tak się
zerwałem niespodziewanie, to błysnęło mi, że to oni, że już mnie mają, że to koniec
wszystkiego nadszedł.
Ale oddala się to wszystko coraz dalej. Stoję jeszcze i patrzę za nimi, a teraz dopiero widzę,
że nagi jestem od stóp do głów, tak to się mówi. Najwięcej to, widzę, musiało ich do krzyku
przynaglać, ich ochoty do krzyków, coś tam. Musiałem bardzo obszernie spać na mojej małej
wysepce, że nie dosłyszałem, że nie obudziło mnie statku zbliżanie. Krzyczeli: — dzikus,
Indianin. Ale przypominam sobie teraz, że najwięcej to zachwyt przebijał w tych okrzykach
przezywających mnie. Ale pojechali. Niech sobie jadą, niech sobie podróżują daleko,
najdalsze strony niech sobie zwiedzają. Słońce ma do zachodu jakieś dwie godziny około.
Spałem bardzo dobre kilka godzin, widzę, bo położyłem się przecież niedługo po jego
zenicie. Będę pływał teraz. Potem pójdę po kartofle tam. Teraz będę pływał. Wola mi mówi,
że mogę sobie popływać. Mont-joie!
Siedzę przy ogniu. Bawię się kostkami. Nie ma kury. Myślałem, że będzie na jutro jeszcze, a

background image

ja ją dzisiaj całą pochłonąłem. Zjadłem więcej niż połowę na południowe jedzenie i tak byłem
przepełniony, że ledwo przepłynąłem te nędzne dwadzieścia pięć metrów od brzegu do
mielizny przybrzeżnej. Położyłem się tam na piasku gorącym i tak mi było leniwie
błogosławienie, i zdawało mi się, że wieczorem nie będę zdolny do jedzenia, tak byłem
nasycony niepomiernie. Ale sen mi to wszystko wyciągnął i woda potem wyżłobiła jeszcze
większą pustkę, bo długo pływałem i wspaniale mi się pływało po tym przebudzeniu się
moim nagłym burzliwym. Jak ich mój widok rozkrzyczał! Jak ich moja nagość musiała roz-
promienić. Wszyscy byli przeszli na jedną burtę, widziałem, pchali się jeden na drugiego.
Łatwo mógł ktoś wypaść z tej gawiedzi do nurtu. Musiałbym wtedy wskoczyć i tam
popłynąć, bo zanim ten parostatek by stanął i zanim by łódź spuścili, to ten w wodzie, nie
wiem, zależy jak by pływał, ale ubranie bardzo wciąga, prąd by go znosił, a potem by trafił na
wir, zacząłby się trzepotać, strach by go zgubił, napiłby się wody raz, drugi raz, a trzeci raz, to
już by go mogło najwyżej wyrzucić na brzeg trupa, gdzieś o kilometr albo o kilka. Nałożę
trochę drewek. Pogoda przez ten cały mój czas tutaj jest po mojej stronie. Słonecznie było
przez wszystkie dni, a wieczory ciepłe były i dzisiejszy tak samo. Kto opiekuje się mną? Noc
jest czarna i nieprzebrana wokoło. Pierwszego dnia bałem się bardzo. Rozpaliłem ogień i
zasypałem go zaraz, jak płomienie rozbłysły, tak mnie ta jasność przeraziła. I było mi potem
lepiej w ciemności rzeczywiście. Nie byłem już jasnym celem łatwym dla każdego. Ale na
drugi dzień mi przeszło i już nie gasiłem ognia płonącego. Nie mówię przez to, że się nie
bałem i że teraz się nie boję. Trochę się przyzwyczaiłem, ale też się boję bardzo. Ale
wszystko warte jest bania się. Na każdym jednym kroku i w każdej sekundzie. Wszystko
warte jest bania się. Najwięcej. Nałożę trochę drewek. Każdy ruch może być ostatni. Każdy
jeden ruch może być przedśmiertelny. We wszystkim jest śmierć większa od wszystkiego: od
mięśni najlepszych, od głowy najmądrzejszej, od najsłynniejszych ludzi i miast
pompejańskich. Widziałem jeden film: „Siódma pieczęć". To był film o śmierci. To był film o
niej. Przedstawiona ona tam była podwójnie po ludzku: jako mężczyzna w długiej czarnej
sukni i mówiący też głosem kobiecym bardziej. Twarz jego czy jej była bardzo blada i taka
właśnie ni mężczyzny, ni kobiety. Postać jego była męska i kilka ruchów, ale głos jej to była
mowa kobieca. Więc była ona przedstawiona podwójnie po ludzku, mówię, albo zupełnie nie
po ludzku, tylko potrójnie. Z początku ta twarz wydała mi się brzydka bardzo, ale potem
zauważyłem, że ona jest chyba niezmiernie, ironiczna niezmiernie. Ale potem zauważyłem,
że to wszystko była bezczelność. Największa bezczelność światowa, jaką znam, była na niej
wyrysowana, wyżłobiona. Szczególnie w oczach, a najwięcej w ustach wąskich i jakby
zżartych jakimiś kwasami. Jeden rycerz, który wracał właśnie z wyprawy krzyżowej z Ziemi
Świętej, grał z nią w szachy, bo ona przyszła po niego, żeby go zniszczyć, zamienić w
powietrze śmierdzące albo przemienić może. Grali więc w te szachy na brzegu morza. Grali
w nocy przez dwie noce albo trzy. W dzień rycerz poszedł na modły do kościoła, do
spowiedzi do jednego duchownego, który był zakryty kapturem, i rycerz mu powiedział, że
gra właśnie w szachy ze śmiercią i że chce ją zwyciężyć. Ten duchowny spytał jak. Rycerz
powiedział, że przez kombinację koni i laufrów, której śmierć nie zna i której on się wyuczył
prawdopodobnie tam, w Ziemi Świętej, to ja tak przypuszczam. Wtedy duchowny się
odwrócił i rycerz zobaczył, że to nie był wcale duchowny, tylko że ona z twarzą bezczelną. I
rycerz wyszedł. Poszedł sobie. A na ulicach i drogach szły tłumy ludzi i bili się, chłostali sami
siebie, i jeszcze biczowali ci z tyłu tych na przedzie, a ci z tyłu byli biczowani przez tych
dalej z tyłu, i nieśli wielkie krzyże ogromne, i dym kadzideł się roznosił, bo w kraju panowała
zaraza i ludzie padali od niej jak muchy, tak to się mówi, a wierzyli, że przez biczowanie
siebie samych, przez to poddawanie się cierpieniom ułaskawiają, zarazę, ukołyszą ją,
przebłagają. A rycerz na to wszystko patrzał. Twarz jego nie wyrażała strachu, ale wielkie
natężenie, wielkie zgłębianie spraw. Potem przyszła noc i przyszła śmierć, żeby dokończyć
partii szachowej. I rycerz grał już na czas tylko, na zwlekanie. Opóźniał wykonywanie ru-

background image

chów figurami. Raz nawet zaśmiał się głośno do śmierci, że szykuje jej zasadzkę-podstęp. Ale
to było nieprawdopodobne i widać było, że sam rycerz w to nie wierzy i właściwie nie wiem,
dlaczego on to zrobił. Czy chciał dodać sobie otuchy przed strachem, bo już się wtedy bał,
czy chciał on raz zadrwić ze śmierci przed tym końcem partii ostatecznej? Czy chciał on raz
być bezczelny? Film się kończył, jak śmierć i rycerz, i kilku jeszcze przeznaczonych trzymają
się za ręce, i tańczą na wzgórzu, śmierć na przedzie wszystkich tańcująca. To był bardzo
prawdopodobny film. Tak. Nie mogę powiedzieć, żebym się nie bał. Patrzę w lewo i w prawo
co jakiś czas, jak bym czekał na nią, na jej pojawienie, zaproszenie do gry szachowej
ostatecznej. Ale tak jak nigdy nie kłamię, z nią tobym myślał straszliwie nad grą. Bo mogę nie
wydobywać wszystkich wysiłków, grając z panem Szwaczem na przykład czy z panem
Pydakowskim nawet, kiedy przyjeżdżam do tego miasta największego, ale z nią, tobym
grzebał w najdalszych zakamarkach mojej głowy fenomenalnej i pracował ciężko nad
szukaniem, nad wyszukaniem tych bram nieśmiertelnych, tych bram zatraconych wyszukując.
Nałożę trochę drewek, bo tak się zatopiłem, że ogień przygasł trochę. Kiedy miałem
piętnaście lat, to chłopcy mówili: — Taki jesteś Tarzan, to idź na rosyjski cmentarz o
dwunastej w nocy. — Gdzieś o wpół do dwunastej poszliśmy we czterech. Oni zostali przy
furtce blisko siebie, a ja przeskoczyłem przez murek i poszedłem wolno w alejkę wysadzoną
wielkimi starymi drzewami strasznymi. Przeszedłem jakieś piętnaście metrów może, kiedy
usłyszałem z lewej strony stłumiony szept od grobowców. Odwróciłem się i jak nie popędzę z
powrotem, przeskoczyłem przez murek, nie dotykając go, ani rękami, ani nogami, i porwałem
ich trzech ze sobą jak wiatr trzy żagle, jak wicher. Po kilku miesiącach dopiero przyszło
wytłumaczenie tamtych szeptów głosowych, kiedy milicja i wojsko otoczyli rosyjski
cmentarz, bo ukrywało się tam dwóch bandytów, którzy mieli broń i napadali, i nawet zabili
jednego księdza. Serce mi wtedy zamarło, ale dobrze, że nogi mi nie zamarły. Jakiś czas
potem poszedłem sam na rosyjski cmentarz. W dzień. Próbowałem przeskoczyć murek, nie
dotykając go rękami, nie opierając się na nim, ale nie było skoku. Wtedy mnie strach potężny
tak wysadził w górę, jak ciało kangura jego długie tylne nogi sprężyny. Nie będę więcej do-
kładał do ognia. Niech się to wypali. Pomyślę jeszcze trochę o śmierci i pójdę spać.
Obudziło mnie zimno. Odchyliłem jeden snopek. Słońce jeszcze nie wstało. Była noc jeszcze,
ale malejąca. Owinąłem się kocem na powrót, skurczyłem nogi pod brzuch i zasnąłem na
powrót. Słońce było nad krzakami, kiedy obudziłem się po raz drugi na dobre i prędko do
wody pobiegłem, żeby się zbudzić jeszcze lepiej. Teraz jestem na pagórku. Słońce suszy mi
włosy i skórę całą, i wypędza mi spod niej te nocne zimne prądy pozostałe. A one odchodzą,
potrząsając mną od góry do dołu, jakbym był ze słomy kruchej i wiotkiej, a nie z mięśni i
kości stalowych. Tak się one ze mną bawią ironicznie. Ale niech odchodzą, niech sobie
podróżują daleko, jak najdalsze strony niech sobie zwiedzają.
Myślę właśnie, że przejdę się dzisiaj do tego miasteczka, które jest stąd jakieś dwanaście-
piętnaście kilometrów, a połowa drogi prowadzi przez lasy sosnowe. Zaraz za lasem jest
wielka równina, a za nią, na wyżynie, rosną sady. Na pochyłości zauważyłem krzaki
orzechowe, więc mogę trochę wypełnić torbę tym i tamtym, wracając z miasteczka, po
którym chciałbym właśnie trochę pochodzić. Pragnę je sobie obejrzeć, a także zakupić trochę
drutu, bo wpadły mi o nim dwie myśli do głowy pomysłowej. Napiję się tam też wody czystej
z jakiejś pompy.
Zakopałem koc, toporek, sweter pod umówionym krzakiem i zatarłem ślady starannie, cofając
się. Możliwe też, że kupię w mieście trochę gwoździ, bo chciałbym coś jakby stół w cieniu
krzaków urządzić. Nóż lepiej schowam do worka. Po co mam dawać powody do myśli
ubocznych, choć mogę wyglądać na kogoś zwykłego, ale jednak nie na harcerza, który z
nożem finką w pochwie jest kimś dosyć zwykłym, choć ten jego nóż jest dla widoku przeważ-
nie, dla parady.
Idę wałem, ale zaraz zejdę na lewe jego podnóże, bo zbliżam się do tego młyna, miejsca

background image

wczorajszych łowów, i lepiej nie pokazywać się tamtym na oczy. Schodzę więc z korony
wału. Widzę tu szczaw w wielkiej ilości, całe zbocze porośnięte trawą szczawiową. Pozuję
sobie trochę tej kwaśnej trawy dobrej, a szczególnie te łodyżki, w których najwięcej soku
kwaskowego dobrego. Narwę trochę szczawiu do torby. Będę szedł, żując.
Przecinam teraz autostradę, do której dochodzi wał i tu urywa się o jakieś trzy kilometry od
rzeki. Po drugiej stronie autostrady są łąki. Widzę tam kosiarza pochylonego. A gdybym się
go spytał, czy nie chciałby mnie nająć do kosy? Mógłbym trochę zarobić. Niedużo już mi
zostało pieniędzy. Tylko że on sam może być najęty. Spytam go:
— Szczęść Boże. Dzień dobry!
— Bóg zapłać. Dźin dobry!
— Jak się kosi?
— A jakoś się kosi powolutku. Żebym ta mioł te lata co kawaler!
— Duża trawa!
— A wyrosła latoś. Wyrosła wielgachna!
— Mogę zobaczyć trochę?
— Prose, prose, niech kawaler zobocy. Tylko niech mi kawaler kosy nie złomie! Ho, ho, jo
widzę, że kawaler ma glift!
— Kosa dobra!
— Nie, nie, jo widzę, że z kawalera stary kosiorz!
— Ma pan osełkę?
— O jest tu. Prose bardzo. Dawni to jo bym to wszystko ściachał roz, dwa, ale tero. Człowiek
stary. W krzyżu strzyko. Tak, tak.
— Kosa dzisiaj naklepana, widzę?
— Ano żem wstoł raniusieńko i żem ją klepoł długo, bo trawa to się kosi najcinży, kawaler
wi. Tak, tak. Kawaler tu gdzieś mieszko blisko?
— Mieszkam nad rzeką. Nie tak daleko!
— Tak, tak. A dużo mo kawaler w domu roboty?
Koszę. Stary człowiek już poszedł. Ma mnie zawołać na obiad w południe. Zgodziliśmy się
po sto pięćdziesiąt od morgi zjedzeniem. Podobałem mu się. On był zadowolony i ja byłem. I
jestem. Ucieszony jestem bardzo. Zarobię trochę pieniędzy i jeść będę dobrze. Zdjąłem
koszulę, spodnie i trampki. Słońce ma najwyżej dwie godziny do zenitu. Przez dwie godziny
wzrośnie mój głód, ale będzie to też jakby wzrastająca radość na obiad, który mnie czeka.
Mont-joie!
Koszę. Zjadłem obiad, leżałem półtorej godziny sjesty i koszę znowu. Gospodarz ma na mnie
zawołać na kolację. Na obiad było zsiadłe mleko i kartofle. Bardzo mi to smakowało. Jutro
ma być czarnina.
Koszę. Dzisiaj ma być czarnina na obiad. Spałem dobrze. Spałem lepiej. Bardzo mnie bolą
kości i mięśnie, i skóra na rękach najwięcej. Powiedziałem wczoraj, że schowałem kosę w
trawie, żeby nie marnować czasu na chodzenie w tę i z powrotem. Na kolację wczoraj była
herbata gorąca i chleb z masłem i z serem. Bardzo mi to smakowało. Kiedy wychodziłem,
powiedziałem dobranoc.
Koszę. Dzisiaj na obiad będzie znowu czarnina, która została od wczorajszego obiadu i mięsa
zostało jeszcze sporo. Nie chciało mi się wczoraj zapalić ogniska. Położyłem się zaraz
natychmiast i zasnąłem. Nie myślałem nic. Nawet o śmierci. Wstałem wcześnie. Słońce
dopiero co wstawało. Wstaliśmy razem prawie. Zmarzłem niewymownie. Wskoczyłem do
lodowatej kąpieli uzdrowiskowej, ubrałem się prędko i przebiegłem pół drogi, zanim zrobiło
się cieplej. Ale teraz jest dobrze.
Minęły cztery dni. Pracowałem ciężko przez te cztery dni. Pracowałem ciężko nad szukaniem,
nad wyszukiwaniem tych bram nieśmiertelnych, tych bram zatraconych poszukując.
Najgorsze były bąble na dłoniach, które mi wystąpiły. Z niektórych zdarła się biała skóra i te

background image

były najgorsze. Nie mogłem trzymać osełki i ostrzyć kosy, tak mnie piekło. Ale teraz jest
dobrze. Teraz jest najlepiej. Mogę się o to założyć z każdym jednym. Jest ranek piątego dnia i
wszystko jest śpiewające harmoniczne.
Więc jest ranek, piątego dnia, mówię. Zarobiłem dużo pieniędzy, sześćset złotych dokładnie.
Idę właśnie do tego miasteczka, mówię. Zjadłem wczoraj ostatnią kolację u gospodarza. Była
uroczysta. Było wiele dobrych rzeczy i wódka za dobrą robotę. Gospodarz był zadowolony i
ja byłem. I jestem. Uradowany jestem cały. Uszczęśliwiony jestem bardzo. Piliśmy i jedliśmy,
i gospodarz powiedział, że na przyszły rok może mnie też zgodzić, bo mu się podobam, i żeby
miał jeszcze jedną córkę, toby mi ją dał, bo jestem fest chłopak i nie boję się roboty. Mówił,
że on też w młodości nie bał się żadnej roboty, a teraz to ona się go nie boi, bo on jej nic nie
zrobi ze starymi kościami. Ja powiedziałem, że nie jest tak źle, że jest jeszcze bardzo dziarski
na swoje lata, że w mieście to ludzie w jego wieku to zupełnie do niczego i dekadenci. On po-
wiedział, że tak, tak, nie ma to jak na wsi. I robota w polu najzdrowsza, i powietrze czyste,
nie fabryczne pełne kurzu i „baterii chorobowych". Potem on powiedział, że mi zagra na
skrzypcach i zagrał, a ja mu zaśpiewałem Ave Maria Schuberta i on się rozpłakał, i
powiedział, że powinienem śpiewać w kościele z chórem jako solo, że głos mam jak anioł,
Jezulku, że w głośnikach to krzyczą tylko i ryczą na obrazę boską. To ja mu jeszcze
zaśpiewałem Kukurukuku Wołanie gołębi, a on powiedział, że jestem wielki artysta i że
mnie kocha jak syna. I poszliśmy spać potem. Nie wróciłem na noc do swojej siedziby
wiklinowej nadrzecznej, tylko w stodole spałem. Gospodyni mi tam uszykowała spanie
wspaniałe pod pierzyną. Rano nie chciałem jeść śniadania. Napiłem się tylko dużo zimnego
mleka i poszedłem dziękując i żegnając się, i dziękując.
Więc jest ranek piątego dnia, mówię. Idę przez las, w jego chłodzie po igliwiu. Idę do
miasteczka. Pragnę je sobie obejrzeć, a także zakupić kilka rzeczy drobnych i trochę pokarmu
zapasowego: chleba, słoniny i tak dalej. Dobrze, że zabrałem worek wczoraj z mojego domu
szałasowego. Przypuszczałem, że będę spał w stodole u nich, a rano wyruszę do miasteczka.
Chciałbym sobie kupić taki kociołek do gotowania wody i w ogóle. Bardzo by mi był taki
kociołek przydatny. Kupię chleba, słoniny, z dwa kilo cukru, zresztą zobaczę. Idę przez las
ciągle. Zakupię chyba też trochę pieprzu, dużo cebuli, herbaty trochę i jakieś zupy w
kostkach, zresztą wszystko się zobaczy.
Wyszedłem z lasu, przebyłem dolinę i idę po wyżynie teraz do miasteczka już widocznego.
Niebo jest jasne nade mną i nad okolicą. To jest trochę niepojęte i tajemnicze, ta słoneczność
przez dwa tygodnie prawie, bo niebo jasne takie pogodne, że coś się musi za tym kryć: jakaś
burza straszliwa z piorunami i z gradem może, wielkim jak orzechy. Nie chcę nic przez to
powiedzieć ani wywoływać diabła, ale to jest trochę niepojęte jednak. To powietrze musi wy-
buchnąć, przypuszczam. Umocnię swój dom szałasowy, kiedy wrócę z miasteczka.
Powtykam więcej liści jeszcze i gałęzi w szpary między snopkami, a szczególnie na czubku.
Muszę kupić drugi koc, choćbym miał bardzo dużo zapłacić. Chyba żeby nie było.
Idę po ulicy brukowanej, po kocich łbach tego miasteczka. Mam ręce w kieszeniach i
oglądam to wszystko rozbieganym patrzeniem: domy, okna, dachy, które zawsze tworzą
urozmaicone układy, i ludzi oglądam tych innych. Oni też tworzą bardzo urozmaicone układy,
choć nie tak prostolinijne jak dachy. Chcę tutaj przez to coś powiedzieć, choć niebo jest jasne
jednakowo nad dachami i nad głowami innych, i nad moją głową, która znowu chce tutaj
przez to coś powiedzieć.
Ale zupełnie zapomniałem, że broda mi wyrosła przez ten mój czas nadrzeczny dosyć duża.
Minęły mnie oto dwie dziewczynki i jedna powiedziała: — Ale ma brodę. — Pójdę się więc
ogolić na początek moich tu odwiedzin miasteczkowych, bo to jest niewątpliwie miasteczko:
spokojnie tu, ruch umiarkowany bardzo, jeden samochód zauważyłem i jedną furmankę
chłopską turkocącą, cicho tu: pora południowa zaraz będzie, wszystko nie bardzo prze-
budzone.

background image

Wchodzę do fryzjera właśnie, a on mi mówi, że już miał budę zamykać. Siadam na jednym
fotelu jedynym, a on mi już zakłada serwetkę z tyłu, i ja mówię, że nie, ogolić tylko. To on
źle ukrywa zdziwienie, obrazę jakby, i zakłada mi serwetkę z przodu. Bierze maszynkę, a ja
mówię znowu, że ogolić tylko, że włosy sam sobie obcinam. To on, że jak może brzytwą, jeśli
mam włosy na brodzie jak on na głowie. Że musi mnie maszynką najpierw, a potem dopiero
namydlić. Ja mówię, że go bardzo przepraszam, to on nic nie mówi, tylko mi jeździ osobliwie
gwałtownie maszynką po brodzie, że aż mi wyrywa włosy i to mnie boli, ale też nic nie
mówię.
Wyszedłem właśnie z fryzjerni nareszcie. Miałem zapłacić sześć złotych, a ja mu dałem
dziesięć, choć tego nie lubię. Niech ma. Od razu się przemienił. Czesałem sobie włosy
palcami przed lustrem, a on mnie otrzepywał z tyłu delikatnie. Kiedy wychodziłem,
powiedziałem: — do widzenia, a on odpowiedział: — uszanowanie panu, moje uszanowanie
Ale ktoś podchodzi do mnie, jakby mnie znał:
— Cześć stary!
— Cześć!
— Pożycz dwa złote!
— Nie!
— No, pożycz. Nie bądź tym, co ryje!
— Nie.
— Dobra; to nie jesteś przyjacielem?
— Nie.
— Małego piwa nie postawisz?
— Spłyń!
— Co?
— Spierdalaj!
Dlaczego ziemia nosi takich? Dlaczego on się nie wstydzi podchodzić do nieznajomego, taki
jeden? Ale dosyć. To nie on zmąci moją wesołość, moje radosne poczucie, moje wielkie
uradowanie zasłużone i zachwyt, i oczarowanie z tego życia przeklętego, ale tak pięknego, tak
pięknego, o, tak! Nikt tego przedtem nie mówił. O, tak! Będę żył! Będę się cieszył!
Pochodziłem po miasteczku jakieś dwie godziny, wstąpiłem do gospody coś zjeść: kotlet
siekany, a potem siedziałem na ławce cienistej do trzeciej, do otwarcia sklepów po przerwie
obiadowej. Siedziałem na ławce i paliłem papierosa, których kupiłem dziesięć. Paliłem
ostrożnie, bo dawno nie paliłem. Nie chciałem się bardzo zaciągać, żeby mnie głowa nie
rozbolała, żeby mi się nie kręciło w głowie rozweselonej. Wypaliłem pół i zgasiłem na
wieczór. Wypalę te pól albo całego wieczorem przy ogniu. To może być bardzo przyjemne.
Mogę sobie po tym wiele obiecywać.
Właśnie siedzę teraz w mojej siedzibie nadrzecznej. Słońce zaszło już. Oglądałem ten zachód.
Wola mówiła mi, że mogę sobie oglądać, bo umocniłem przedtem swój dom szałasowy:
powbijałem kołki wewnątrz szałasu, tak że snopki są umocnione z dwóch stron i wiatr nie
porwie mi chyba domu, nie wysadzi go w powietrze, nie zrówna go z ziemią, tak to się mówi.
Posprzątałem w środku czysto i pochowałem w nim zapasy, które pokupiłem w miasteczku.
Przyniosłem też zapas snopów na ogień. Postawiłem je dookoła szałasu na razie.
Przypuszczam, że za długo było pogodnie. Potem pływałem długo, a potem oglądałem zachód
długo, ten kulisty znak ognisty niepokojący. Potem rozpaliłem ogień, usmażyłem cebuli na
słoninie i zjadłem to z chlebem. Teraz siedzę przy ogniu i palę papierosa. Od trzech dni jest
księżyc, ćwierć księżyca. Jeszcze go nie ma, ale powinien być niedługo. W rzece pluskają się
ryby. Wyskakują na powierzchnię. Jest bardzo parno. Woda była dzisiaj tak ciepła, jakby ze
stawu schowanego w dolinie i w trzcinach, a nie z rzeki bieżącej otwartej na wszystkie strony.
Wiem, że za długo było dobrze. To wszystko musi wybuchnąć. To jasne niebo musi pęknąć z
wielkim hukiem. Kiedy przechodziłem koło młyna, koguty głośno piały, choć było

background image

popołudnie, a nie wczesny ranek czy przedświt. Mogę tylko sobie wiele przypuszczać. Ale
wiem, że za długo było dobrze. Wiem po sobie, że to jest dziwne bardzo. Wiem to bardzo
dokładnie po sobie. Nikt mi nie powie. Siedzę i palę papierosa. I myślę. Myślę w ten sposób,
jakbym wypuszczał strzały z łuku: jeślibym umierał, to ten nie będzie wył z żalu, przeklinał
siebie, że żyje, albo milczał straszliwie i posępnie, ten też nie, ani ten, ani ta, ani tamten, ani
ten — wielki poeta. Księżyc się podnosi naprzeciw, ćwierć tej tarczy. Patrzę w górę i szukam
gwiazd. I jego szukam. Jesteś tam, chłopczyku? Co tam robisz w tej chwili? O czym myślisz,
chłopczyku, za kim ty możesz tęsknić w tej chwili? Oni są źli, chłopczyku, a słowa ich
pstrokate! Czyny ich podstępne, miły! Serca samolubne!

Królewicz

Było to, świętej mojej pamięci, wtedy, kiedy nienawiść wypełniała mi już wszystkie żyły i
czasami się przelewała. Nie miałem już jej w małym palcu tylko, bo miałem za sobą wiele
podłych losów i serce przez to bardzo skaleczone i dużo moich tablic czarno zapisanych. Ale
ona mnie ulubiła wdać i wybrała na swojego rycerza, ta pani nienawistna, na swojego
królewicza, żebym ciągle podnosił jej czarne chusteczki upuszczane.
Było to, czarnej mojej pamięci, w czasie wczesnozimowym albo późnojesiennym, na tej
granicy wątłej i niebezpiecznej, kiedy powietrze bardzo zdradliwe, bo jeszcze wilgotne, a już
się suche wiatry północne i wschodnie zrywają lodowate. Było to w tym czasie chorobliwym,
nie wiadomo jakim. Miałem już wtedy za sobą wiele podłych losów i dwie zimy bez dachu
własnego, jakieś sto pięćdziesiąt tych dni i sto pięćdziesiąt tych nocy. Miałem już wtedy ręce
odmrożone, choć tej drugiej zimy owijałem je sobie dwiema szmatami, dwoma takimi
ręcznikami, które ukradłem z ustępów w kawiarniach, ale było już za późno. Ale byłem już
jednak złodziejem grosza publicznego.
Mając to wszystko za sobą i jeszcze dużo więcej, co też mogłem mieć przed sobą, ja —
królewicz? Jakie podłe losy? Jakie paniki miały mnie gnać? Jakie perspektywy? Dzień był
właśnie taki niewiadomy, chorobliwy, ale nie wiadomo. Nie był to dzień jesienny i nie był to
dzień zimowy, i nie był to nawet dzień pół na pół. Miałem go właściwie za sobą, bo mogła
być trzecia, czwarta godzina popołudniowa i było już szaro o tej porze roku. Ale jeszcze nie
ciemno. Wszystko było na tej granicy wątłej, a ja najwięcej.
Mając ten dzień za sobą i jeszcze dużo więcej, co też mogłem mieć przed sobą, ja —
ulubieniec? Jaki wieczór? Jaka noc miała mnie gnać? Jaka perspektywa? Siedziałem w
kawiarni jednego miasta przeklętego i patrzyłem trochę na ludzi eleganckich i trochę na
wielkie szyby, za którymi był ten dzień nie wiadomo jaki: z błotem, ze śniegiem wodnistym i
z tym wiatrem mroźnym ze wschodu, który to on mnie zapędził do tej kawiarni, tak mnie
pchał w plecy lodowato. I w butach też miałem mokro. Jeszcze nie gnój, ale dosyć mokro.
Skarpetki mi się przyklejały do stóp niemile. Co jakiś czas przechodziła mnie elektryczność
lodowata: zęby mi klekotały, trzęsła mi się broda i jakby włosy też mi się poruszały na
głowie, tak mi się zdawało bardzo wyraźnie. Bardzo dziwnie. Nie miałem jeszcze wtedy palta
od Staszka Roztworowskiego. Nie miałem tego za sobą. Chodziłem w swoim stroju
amerykańskim bardzo mocnym, ale zwiewnym i dla wiatru lodowatego, dla tego wiatru
przeklętego to nie była żadna bariera, żadna watolina. Wchodził mi w plecy na przestrzał
przenikliwie, że musiałem wstąpić do tej kawiarni, gdzie wiedziałem, że będą na mnie
patrzeć, ja na nich; ale nie wiedziałem, że będzie tak źle. Nie wiedziałem, że będzie wylew.
Wszedłem i od razu zauważyłem kilka spojrzeń: „a ten, co to za jeden?" Ale ja nastawiłem się
na spokojność i na obojętność. Nakazałem sobie niezwracanie uwagi. Usiadłem w rogu,
zdjąłem buty, żeby nikt nie widział i postawiłem stopy na oparciu drugiego krzesła.

background image

Zamówiłem herbatę i tak sobie siedząc pozycyjnie patrzyłem trochę na wielkie szyby i trochę
na ludzi eleganckich, za którymi byli inni ludzie eleganccy i jeszcze inni: sama elegancja. A
jeszcze inni wchodzili i było coraz bardziej elegancko może, ale nie było już miejsc jednak i
jeden z tych podszedł do mojego stolika i powiedział, zaczął piszczeć:
— Bardzo pana przepraszam. Czy pan może na kogoś czeka?
— Nie.
— To z pewnością nie czekał pan również i na mnie, cha, cha, ale czy pozwoli pan łaskawie,
że mimo tego się przysiądę i zakłócę panu samotność?
Nie pomyślałem, dobra moja pamięć, że wszystko, co powiem, i tak nie dorówna jego
słowom, tylko powiedziałem: „proszę bardzo", ale pomyślałem, bardzo dobra moja pamięć,
że lepiej by mi się coś innego wymówiło przez zęby. Bardzo chętnie. Usiadł na krześle, z
którego już przedtem zdjąłem nogi i teraz nakładałem buty pod stołem, nie ruszając się, bo
miałem takie buty bez sznurowadeł, które się wsuwa na nogi: mokasyny. Ale zacząłem na
niego patrzeć, zacząłem go sobie rozpoznawać po twarzy. Miałem już wtedy za sobą wiele
podłych losów i bardzo wiele najrozmaitszych twarzy już studiowałem. Miałem już za sobą
takie twarze, jak on. Całe zastępy, całe defilady tych twarzy okrągłych, słodkich i inteli-
gentnych. Ale nie myślałem o nim nic złego. Nastawiony byłem na spokojność przez cały
czas, na spokojne kontemplowanie. Nie czułem zupełnie jego promieni. Siedziałem
swobodnie. Nie zabijał mnie ani trochę swoimi promieniami. Tak z nim siedziałem, że jakby
sam siedziałem. Nie magnesował mnie zupełnie. Ja piłem herbatę, a on pił kawę małą czarną.
Patrzyłem trochę na niego i trochę na wielkie szyby, za którymi był już wieczór na pewno, a
nie chciałem patrzeć na siebie w tył czy naprzód: jak to będzie? Musiałem myśleć o różnych
rzeczach, nie pamiętam, ale pamiętam, fenomenalna moja pamięć i muzyczna, że myślałem o
gitarze, że bardzo bym chciał mieć taką rzecz fantastyczną. Myślałem: jeśli bym dobrze grał,
to może by mnie przyjęli Cyganie do siebie, a gdyby nie chcieli albo się wahali, tobym grał
coraz bardziej świetnie, tak świetnie, aż by się Cyganie zaczęli wstydzić swojej odmowy i
obrali mnie królem. A przed królem by nie utracili swojego wstydu, to dobrze, bo taki wstyd
to byłaby dla mnie opieka. Myślałem: ufarbowałbym swoje blond włosy na czarno i nie
obcinałbym swoich czarnych włosów: niech schodzi ten wieniec na szyję, barki i niżej. Wtedy
bym wprowadził zwyczaj, żeby się nie witać podawaniem dłoni, a przez dotykanie sobie
włosów. To byłoby ładne bardzo i delikatne jeszcze więcej, a także moja władza królewska
by się przez to umocniła i byłaby długa jak moje włosy.
Tak sobie myślałem bardzo pięknie, ja-królewicz i przypuszczam teraz, że gdybym sobie
wtedy myślał tak dalej, to wszystko by się potoczyło na pewno nie bardzo pięknie ani nawet
dobrze, ale chyba dużo lepiej dla mnie, niż się potoczyło. I potem jeszcze. Piłem gorącą
herbatę, paliłem papierosa, atmosfera była ciepła i mogłem przecież nie patrzeć na nich, nie
myśleć, że to jest ich atmosfera, nie moja. Mogłem przecież o czymś innym myśleć. Mogłem
przecież patrzeć i nic nie widzieć, i układać sobie w głowie jakieś słowa obok siebie, jakiś
wiersz nieśmiertelny, o tym na przykład: „jak lotosy wchodzą w niebo i wyższa trawa, i
najwyższa trawa — lotos pojedynczy, kiedy wszystko gnije, to on wchodzi w niebo". A może
nie miałem w tamtej chwili na to ochoty albo chęci, albo czegoś? To mogłem przecież o czym
innym myśleć, o tym na przykład: czy fabryka tytoniowa, która robi papierosy i pakuje,
paczkuje ten sam gatunek w paczki po dwanaście sztuk i po dwadzieścia sztuk, czy ona tylko
dobrze wyliczyła ceny? Czyja wiem, o czym mogłem myśleć? O czym mogłem móc?
Musiałem już koniecznie o nich myśleć? Ale ona mnie ulubiła widać i wybrała na swojego
rycerza, ta pani nienawistna, na swojego królewicza mnie wybrała.
Przestałem więc myśleć o gitarze, co ja zrobię? i na nich zacząłem patrzeć, o nich myśleć, i
od razu poczułem, jak nienawiść porusza mi krew, jak czarna rzeka zalewa mi błękitną.
Zamknąłem oczy i zacząłem mówić do siebie cicho, łagodnie bardzo: „Co ci jest, Sted? Co ci
jest? Uspokój się kochany. Co ty od nich chcesz?" Nie wiedziałem, czego od nich mam

background image

chcieć, nic nie wiedziałem, nic nie wiem, Jezu. „Uspokój się, Sted. Co oni cię obchodzą?" Ale
to już była mowa do głuchego. To była nawet oliwa na ogień, a nie oliwa na wodę łagodząca.
Miałem oczy zamknięte i złapałem się dwiema rękami za krzesło mocno. Miałem już takie
stany uczuciowe. Miałem już wtedy za sobą wiele podłych losów i kilka takich wylewów
straszliwych, niebezpiecznych, kiedy chciałem kopać wszystkich i gryźć, a potem chodziłem
po tej granicy wątłej i niebezpiecznej życia i śmierci. Bardzo wyraźnie. Bardzo
niebezpiecznie. Chciałem się już zabijać.
Miałem oczy zamknięte, bałem się otworzyć oczy, trzymałem się dwiema rękami mocno,
dziesięcioma paznokciami. „Nie ruszaj się, Sted, nie ruszaj się nic". I może by mi przeszło,
może by nic nie było. Wszystko by się gotowało jeszcze trochę i jakoś by mi przeszło chyba,
jakoś by się wszystko wygotowało na pewno. Chyba na pewno. Ale on powiedział:
— Co panu jest? Przepraszam bardzo.
Rozsunąłem oczy i najpierw złapałem kilka spojrzeń tych dalszych: „a to ten", a potem
dopiero zauważyłem towarzysza najbliższego: jego oczka małe zaciekawione. Siedziałem
prosto, patrzyłem na niego, nic nie mówiłem, a on znowu powiedział:
— Może panu niedobrze? Ja bardzo pana przepraszam. Tylko już inaczej to powiedział,
strachliwie. Strachliwość już mu się narodziła w oczach, a ja nic nie mówiłem. A on już
zaczynał głupieć i zaczął się jąkać:
— Co panu jest? Co panu jest? Ale już zaczynał pojmować:
— Czego pan ode mnie chce? Co ja panu zrobiłem? Ja pana nie znam.
Nie wiedziałem, co on mi zrobił, nic nie wiedziałem, nic nie wiem, Jezu. Coraz to inni zaczęli
na mnie patrzeć, coraz to inni zaczęli mnie dźgać, a ja wstałem, chciałem iść stąd jak
najprędzej. Chciałem wyjść z tej kawiarni, z tego widowiska, i iść sobie, odejść na stronę, w
cień głęboki. Pod ziemię się zapaść jakby z wielkiego wstydu. Choć to nie był wcale wstyd
ani trochę, tylko nienawiść mnie opętała całego bardzo niebezpiecznie i bałem się o jakieś ru-
chy nieoczekiwane i szaleństwa z własnej strony. Bo miałem już za sobą takie szaleństwa.
Miałem już wtedy za sobą wiele podłych losów i kilka takich wystąpień nieoczekiwanych,
jeden raz w kinie. Pamiętam, jak się śmiało wiele osób z jednej bardzo smutnej rzeczy
miłosnej. Dostałem wtedy ataku nerwowego. Wstałem i krzyknąłem: „Dlaczego się
śmiejecie? Dlaczego się śmiejecie?" Z wielkim żalem to krzyknąłem. Nie z zapytaniem, ale z
wielką pasją żalową. Zacząłem się przepychać między kolanami i uciekłem, wyszedłem z
kina, nie zostałem do końca. Chodziłem po mieście i bardzo długo nie mogłem uspokoić serca
oburzonego. Dopiero jak wszedłem do jakiegoś lokalu i zszedłem na dół do kibla, bo za-
chciało mi się odlać, a przy wyjściu stała stara kobieta i ja mówię: „Ile się płaci za ten gips?"
A ona mówi: „To od pana zależy" i mnie się wtedy tak na śmiech zebrało, że coś ode mnie
zależy na tym świecie. Śmiałem się jak głupi i całe pięć złotych jej dałem, starej dobrej
pocieszycielce, jakbym rzeczywiście już zgłupiał albo nie wiedział, co robić z walutą, ale jeśli
ona była taka wspaniałomyślna, to nie mogłem być gorszy.
Więc coraz to inni zaczęli na mnie patrzeć w tej kawiarni, a ja wstałem i zacząłem się
przepychać między stolikami, chciałem wyjść z tego kina, nie chciałem zostać do końca. I
może jeszcze wtedy by nic nie było, ale jak przechodziłem koło jednego stolika, to ktoś
powiedział:
— Ten to chyba z cyrku się urwał czy co.
Ale nawet jeszcze wtedy mogło nic nie być, bo tylko spojrzałem na tego z powagą i z wielkim
smutkiem nieobliczalnym. A spojrzawszy, miałem wyjść, odejść sobie gdzie indziej. Ale
drugi z tego samego stolika powiedział:
— Jeszcze jak się patrzy bezczelnie.
Siedzieli w trójkę, a może w czwórkę, a może być, że w piątkę, nie pamiętam tego w porywie
i nie mówię tego dlatego, żeby siebie samego przez to bardziej uwidocznić: że ja byłem sam
tylko. Ja dobrze wiem bez tego, kto ja jestem. Ja sobie może natomiast nawet nie zdaję

background image

sprawy. Pamiętam te uśmiechy ich okrutne. Kopnąłem nogą stół ich różnymi napojami
zastawiony. Przewróciło się wszystko, porozlewało się, pobiło, potrzaskało się trochę szkła
taniego. To był poryw, choć na pewno byli ode mnie silniejsi w trójkę czy w czwórkę, czy też
w piątkę, a bardzo możliwe, że nawet któryś z nich w pojedynkę by mnie skopał i pokonał.
Ale nie pozwoliłem na to, bo po tym kopnięciu popędziłem do drzwi zaraz natychmiast w
trzech skokach, a drzwi były takie obracane, nie normalne, ale takie cztery przegrody, cztery
skrzydła dokoła osi. Uderzyłem głową o jakiś pręt tych drzwi przeklętych, ale nie
przystanąłem, żeby to zbadać palcami. Tylko, wyskoczywszy, popędziłem na drugą stronę
szerokiej ulicy w ciemniejszą uliczkę. Słyszałem, jak za mną wypadli, i słyszałem okrzyki ich
nieprzyjazne i to mi dodawało jeszcze pędu w nogi. Biegnąc cały czas, zaczerpnąłem trochę
śniegu wodnistego i przyłożyłem do czoła. Miałem guza. Czułem, jak rośnie pod palcami.
Biegłem tak z zapartym tchem od wiatru i strachu, ale robiłem jednak jak najwięcej
gzygzaków dla utrudnienia. Bardzo rozsądnie. Stanąłem w końcu i schowałem się do jednej
bramy ciemnej, żeby odetchnąć, uspokoić serce łomocące. Oddychałem tak, uspokajałem
serce i podnosiłem trochę śniegu co jakiś czas i przykładałem do guza, który już jakby
przestał się uwypuklać.
Wody też już nie podnosiły się wyżej. Opadały raczej i nadchodził teraz najgorszy może czas,
najbardziej niebezpieczny, bo nie walki zapalczywej, ale obraz wielkiego zniszczenia
dookoła. Zapiąłem się szczelnie, owinąłem się szalikiem i wyszedłem na ulicę, ręce do
kieszeni wsadziwszy. A dookoła domy zaczęły mi się wyłaniać, okna jasne i ciemne, okna,
okna, i od razu wiatr się też za mną wyłonił przeklęty mroźny, wył cicho od czasu do czasu,
jakby jamnika miał na smyczy, płaczkę swoją. Latarnie też się wyłaniały jak milczące ptaki
bez skrzydeł przez miasto oberwane, znaki świetlne, reklamy potęgi miasta okrutnego. — Ten
cały wielki obraz zniszczenia wyłaniał się spod wód i to było dla mnie najwięcej
niebezpieczne, bo gdzie ja tu miałem najmniejszą miłosność wyszukać, ja — ulubieniec.
O, to jest niewypowiedziane. To jest niewymowne. Nieprzemijające to jest. Mijali mnie i
jedni się odwracali za mną, a drudzy nie, ale to jest niewymowne, ta moja osobność, moja
nienawiść do tego wszystkiego. Ale więcej moja osobność od tego wszystkiego, moje
oddalenie od tego epokowe. Nic nie było moje, nic nie było krewne, ze wspólnego drzewa
rodzinnego. Ta ulica, ten wiatr przeklęty, ten jamnik jego, te domy, ci inni, wszystko — to nie
byli moi krewni, moi kuzyni, żadna najdalsza familia, Jezu. To była inna epoka. I szedłem, i
chciałem się już zabijać, przejść do innego świata, do stron przychylniejszych. Do
grobowców jakichś rodzinnych. Mijał mnie właśnie jeden, spojrzał na mnie bokiem przy mi-
janiu, a ja pomyślałem, że gdyby mnie o coś zapytał: którędy droga, czy rozpoczął
rozmawianie o czymś, tobym nie umiał mu nic odpowiedzieć, czybym wiedział, czy nie,
żadnego słowa bym z gardła nie wydusił. Miałem już wtedy za sobą wiele podłych losów i za-
czynało się już wtedy moje wielkie milczenie: zamknięcie ust i skupienie serca. Już wcześniej
wpadłem na to przy jakichś rozmowach z innymi, że nie umiem się już zupełnie odzywać, że
nie umiem rozmawiać ani gadać i że wolę bardzo chętnie nic nie mówić. Albo coś innego: jak
ktoś mówił: „Tak, tak. Życie jest ciężkie", to chciałem takiemu dać w mordę zaraz, żeby już
nie piszczał więcej. Bardzo podobnie, jak ktoś mówił: „Panie, ja przeżyłem okupację, obóz,
panie. Teraz to bajka". Myślę, że o tamtym się nie powinno mówić. Nie powinno się w ogóle
mówić o wojnie, o tych obozach straszliwych, o tych piecach, bo to jest zerowanie. To jest
wielkie profanowanie tamtej ludzkiej krwi. Tak mówię.
Szedłem i chciałem się już zabijać i to jest niewymowne, ten mój stan uczuciowy na tej
granicy wątłej życia i śmierci. Szedłem krawężnikiem i kiedy jechał w przodzie jakiś
samochód, to nie wiem, jak ja jeszcze żyję. To jest niewypowiedziane ta chwila samochodu
przejeżdżającego blisko i to moje naprężenie ostateczne, gotowanie się do skoku. Czyja
powinienem o tym mówić? Czy wolno o tym mówić? Tak pytam. Ale powoli uspokajało się
wszystko. W coś innego się to wszystko zamieniało. Nie szedłem już chodnikiem, tylko

background image

jezdnią samochodową i kiedy coś jechało naprzeciw, to starałem się, żeby mnie minęło jak
najbliżej, żeby się otarło o mnie. Tak samo jak coś z tyłu jechało, to szedłem bliżej środka
ulicy i nie odwracałem się na ruchy jego świateł i wszyscy, kiedy obok mnie przejeżdżali, to
zwalniali i krzyczeli przez szybę: „Chcesz, żebym ci zrobił z dupy garaż, gówniarzu?" Ale to
już była zabawa tylko. Nie chciałem się już zabijać. Bawiłem się tylko. Ale od rozpoczęcia tej
zabawy zimno też się rozpoczęło przenikliwe, które przedtem też mnie przenikało, ale cały
byłem zajęty tą walką śmiertelną i ona musiała mnie trochę rozgrzewać widocznie.
Jechało coś z tyłu i wyszedłem na sam środek drogi prawie i nie odwracałem się. Słyszałem,
jak się zbliżał, i widziałem, jak mi daje znaki światłami, bo nie chciał trąbić, bo w mieście nie
wolno, zdaje się. Słyszałem, jak hamował. Stanął przy mnie, wyskoczył z wozu i powiedział:
— Chcesz, żebym ci zrobił z dupy garaż, gówniarzu?
A ja powiedziałem: „Chcę". „Chcę, chcę" — krzyknąłem, bo już cały byłem rozbawiony. On
zrobił dwa ruchy głową w lewo i w prawo, czy nie ma nikogo, i pach mnie w mordę.
Kiedy się podnosiłem, on już był daleko, jego czerwone światełka. Krew mi pobrudziła rękę,
kiedy dotknąłem wargi. Przejechałem palcami po zębach, ale wszystko było w porządku.
Tylko wargę miałem przeciętą od zęba. Wstałem i oparłem się o pień drzewa i pamiętam,
fenomenalna moja pamięć, że nawiedziła mnie, spadła na mnie taka chwila uprzywilejowana:
stałem się spokojny nagle niezmiernie: wszystko mnie naraz odeszło: wszystkie napady i
sprzeciwy, i nienawiści, wszystko, wszystko. Stałem pod drzewem, opierając się. Ssałem
wargę. Krew z wargi przeciętej. Nie było mnie zupełnie na tej ulicy wieczornej, nie było mnie
w tym mieście. Nie było mnie zupełnie w tej epoce przeklętej. Ale nie byłem też gdzie
indziej, w innej epoce, nigdzie nie byłem, wspaniale. Wspaniale. O niczym nie myślałem, ani
o śmierci. Odeszły mi gdzieś wszystkie myśli moje natarczywe i zwiewne. Najdalsze siostry
powietrzne. Nie myślałem nic, nic. Nie tęskniłem też za nikim, ani za Olgą, ani za synem, nic
mnie nie bolało w brzuchu od tej wieczystej tęsknoty, ale nie tęskniłem nawet za jakimś
łóżkiem na kilka dni, nie mówię już na dwa tygodnie czy na cały miesiąc, czy na całą zimę —
toby dopiero było świętowanie, Jezu, Jezu. Więc tak: najwięcej czasu tobym spał, spał, spał.
Za wszystkie czasy. Za wszystkie moje niewyspania. Zaraz na drugim miejscu po spaniu toby
było śpiewanie na zmianę z nauką jakiegoś obcego języka. A przez resztę czasu bym szukał
żarcia, dużo żarcia, żeby się miało co w dużo tłuszczu zamieniać przez ten długi czas spania.
Żebym na wiosnę, na lato i na jesień miał co oddawać przyrodzie i różnym przygodom
niespodziewanym. Mógłbym też na zmianę ze śpiewem i z nauką jakiegoś obcego języka
spróbować opisać rok miniony: jaki on dla mnie był, jakie miałem w nim zachwycenia ajakie
przerażenia, jakich złych ludzi spotkałem, a jakich głupich poetów, jakich dobrych ludzi
spotkałem, a jakich głupich poetów, w ogóle jak mi się szło przez wszystkie pory roku.
Mógłbym to spróbować pisać na zmianę ze śpiewem i z nauką jakiegoś obcego języka. A na
dworze, za oknem, śnieg by padał i wiatr by huczał: uu, uu.

Nocna jazda pociągiem

Byłem w pociągu. Jechałem nim, bo nie miałem gdzie się podziać, a nie dlatego, żebym miał
jakieś załatwienie w innej miejscowości czy że dostałem list, że mnie tam ktoś oczekuje z
gościnnością, z wakacjami: jakaś dusza. Jeszcze nikt mnie nie odkrył. Kupiłem w kasie
peronówkę, żeby się dostać na perony, bo nie opłaciło mi się za parę groszy szukać innych
możliwości czy też wejść na perony od tyłu, okrążając stację dworcową. Bo było tam
przejście. Dwa żelazne pręty były wygięte od siebie. Rano ludzie przechodzili tamtędy, żeby
zdążyć na pociąg robotniczy. Sam przez tamtą dziurę przeszedłem, kiedy wysiadałem, kilka
dni temu, w tym mieście pierwszy raz. Jechałem też bez biletu i nie musiałem wcale

background image

wysiadać, bo nie podpadłem nic u konduktora i mogłem jechać dalej. Do rana było niedaleko.
Podnosiła się już lekko jasność świtowa za oknem. Ciepło było w pociągu i mogłem już do
rana dojechać gdzieś. Ale wysiadłem, sam nie wiem. Miasto było duże. Zresztą nie będę się
cofał do tyłu, chociaż to było kilka dni temu dopiero, ale jak już powiedziałem.
Pociąg też jechał naprzód. Jechał w tę samą stronę, z której nadjechałem kilka dni temu
dopiero, ale jechał naprzód jednak, bo co było, to było. To samo już nigdy nie będzie. Już się
nie wróci. Może być lepiej albo gorzej. Raczej gorzej. Wolę tak mówić i nawet tak uważać,
bo nadzieja mogłaby mnie trochę osłabić, zmylić mnie. Nadzieja jest niedobra. Wiara jest
dobra. Najlepsza. Ja właśnie wierzę niezmiernie. Ze wszystkich moich głębin. Wierzę, że ktoś
mnie kiedyś odkryje, moje dobre serce, mój język jeden, a nie dwa. Ktoś mnie kiedyś doceni
całego: jaki jestem prosty. Zawsze w to wierzyłem. Od samego początku.
Pociąg się rozpędził i robił pięćdziesiąt pięć-sześćdziesiąt na godzinę teraz. Po stukocie tak
obliczyłem. To można bardzo łatwo, jak się ma ucho trochę z tym obeznane. W pociągu był
tłok, a ja cały czas tak mówię, jakbym był sam w pociągu. A bym wolał nie być sam w
pociągu. Nie dlatego, żeby mi było smutno i pusto samemu. O, nie. Absolutnie. Na pewno
nie. Ja się czuję bardzo bezpiecznie, jak jestem sam. Najwięcej. Bardzo mi jest dobrze ze sobą
samemu. Ja od razu powiem temu, który mnie odkryje, żeby się na mnie nie gniewał, jak
sobie będę odchodził trochę co jakiś czas. Ale chciałem powiedzieć, że wolałbym nie być sam
w pociągu, bo konduktor by mnie od razu przyuważył i o bilet zahaczył. A tak, w tłoku,
można go długo filować. I ciepło jest w tłoku. Przez to ocieranie się. Przez tę bliskość
obecności. Jeden drugiego ogrzewa, oddychając. Chociaż może gdyby wiedzieli, że robią
sobie dobrze, toby woleli już wcale nie oddychać, gdyby było można, ale tak nie można
jednak, więc mogliby najwyżej powietrzem lodowym oddychać. Z tych swoich pokładów
lodowych.
Jechałem w środku środkowego wagonu. Umieściłem się tu, bo to już mi dawało jakiś czas w
spokoju, a przynajmniej w napięciu niewielkim. Konduktorzy przeważnie robią tak, że jeden
wsiada do pierwszego wagonu, a drugi do ostatniego i posuwają się do środka, sprawdzając.
Nie zawsze, nie zawsze. No jasne, że nie zawsze. Nie będę się o to kłócił, bo wiem dobrze, że
nie zawsze. Niektórzy zaczynają od środka i jeden idzie na początek, a drugi na koniec.
Wiem, wiem. Niektórzy to w ogóle nie sprawdzają, jak jest tłok, tylko idą do pierwszej klasy
albo otwierają sobie jakiś przedział zarezerwowany i siedzą tam po ciemku, i jak jest stacja, to
wysiadają, i przeważnie bardzo głośno krzyczą tę nazwę stacji, żeby ludzie w pociągu nie
myśleli sobie, że nie ma konduktora, że nie ma pana nad nimi. Więc zauważyłem, jak
zaczynali od końców, bo ten pociąg rozpoczynał podróż z tego miasta właśnie. Które było
bardzo duże jednak, siedemdziesiąt kościołów miało, mówił mi jeden obywatel, dwa rynki:
jeden duży, drugi mały, ale miałem się nie cofać. Podstawili pociąg całe półtora godziny
przed odjazdem, ale i tak bardzo wielkie mnóstwo ludzi czekało na peronie, żeby wskoczyć i
zająć miejsce, sobie i jeszcze komuś bardzo często. Ale ja pierwszy do niego wskoczyłem.
Wlazłem do I klasy i usiadłem przy oknie, żeby wykorzystać ten czas do odjazdu na
odpoczynek swoisty. Potem jak nadchodziła godzina odjazdu, wyszedłem z I klasy,
poszedłem do II, do środka pociągu mniej więcej jakoś się przepchałem i otworzyłem okno na
peron, żeby patrzeć przed siebie obojętnie, ale z boku patrzyłem uważnie, jaki sposób, jaką
sobie metodę obiorą konduktorzy. Więc zauważyłem, że będą zaczynać od końców, tak że
byłem dobrze umieszczony na razie, do pierwszej stacji przynajmniej, może do drugiej nawet,
ale chyba nie dalej, bo konduktorzy z początku śpieszą się raczej, a tylko jak pociąg dojeżdża
do końca swojej podróży, to już w ogóle nie sprawdzają wtedy. Bóg z nimi.
Ale ciągle o tłoku zapominam. Że był duży. Nawaliło się ludzi bardzo dużo. W korytarzu był
największy tłok i co chwila ktoś się przepychał: ci, którzy sobie jeszcze miejsca nie mogli
znaleźć. A może być, że marzyli, o jakimś miejscu siedzącym marzyli i zaglądali do
przedziałów, że może, może jakieś wolne miejsce by się znalazło, przepraszali, ludzie ich w

background image

myślach przeklinali, a oni przepraszali bardzo grzecznie i w końcu przed kiblem zostawali, w
najgorszym położeniu, i teraz oni przeklinali w myślach tych, którzy ich przepraszali, którzy
do kibla chcieli się dostać. Nadzieja ich zgubiła. Ja byłem w środku środkowego wagonu
mniej więcej. W tłoku największym. Stałem, o drzwi przedziału się opierając. Papierosa
paląc. Zapowiadało mi się na dłuższe bezpieczeństwo jednak, taki był tłok, więc napięcie
moje nie podnosiło się raczej, a mięśnie głowy i nóg odpoczywały trochę.
O, nie tym bezdennym odpoczywaniem pięknym, kiedy się nie czuje nic, żadnej męki, żadnej
wrażliwości nerwowej, nic, tylko ziemię się czuje, trawę pod sobą. O, tak. Mówię o tym, bo
mi się przypomniało, jakjeden pan Gralewski opowiadał mi o tych rozróżnieniach. Więc na
przykład jak się idzie: jest człapanie, chodzenie normalne, kołysanie, elastyczność. Jak sieje:
jest żarcie, połykanie, jedzenie normalne, uczta. A jak się śpi na przykład: jest sen z de-
monami, spanie normalne, spanie przerywane i kraina marzeń i snów. Prawie we wszystkim
są takie rozróżnienia. Kategorie.
Ale ciągle o tłoku zapominam. Jedna pani wiejska pchała się z workiem takim przewiązanym
przez plecy. Była gruba i jeszcze opatulona w różne chusty, a pod tym miała na pewno dwa
serdaki jeszcze. To dziwne, bo wszyscy już byli usytuowani. Pociąg już z pół godziny jechał.
A ona jeszcze się przenosiła z miejsca na miejsce. A przecież nic jej nie gnało chyba: jakaś
panika czy jakiś wiatr wewnętrzny. Pchała się przez tłok i nic nie mówiła, nie przepraszała ni-
kogo, i miała rację, miała rację, bo ludzie i tak ją w myślach przeklinali, w powietrzu to się
czuło, jak wszyscy oddychają przekleństwami. A ona nic. Pchała się przez to powietrze
ziejące i jakieś trzy kroki przede mną musiało się jej to miejsce spodobać, bo zdjęła swój
worek na podłogę i usiadła chyba na nim, bo zapadła się naraz i już jej nie widziałem. Ale
posłyszałem jedno zdanie pytające człowieka, który stał nad nią: „I to już tak dobrze?" A ona
mu powiedziała tak, żeby on zaniemówił: „Może dobrze, a może niedobrze".
I raczej nikt nie mówił. Wszyscy raczej nic nie mówili. Tak jest w pociągach, że z początku
się nie mówi. Dopiero potem nawiązuje
— Ma pan zapałki?
— Proszę pana bardzo.
— Pan daleko?
— Ja do końca. A pan?
— Ja też do końca.
— Tak? To świetnie.
Nie zawsze, nie zawsze. Niektórzy to z początku rozmawiają, a potem coraz rzadziej
wymawiają słowa i w milczenie wpadają, w monotonię.
Więc możliwe, że była to ta chwila właśnie przełomowa, kiedy ci pierwsi jeszcze nie
nawiązali, a ci drudzy zaczynali w milczenie wpadać, w monotonię. Dlatego nic się nie
słyszało raczej. Dlatego było cicho. Ja tam byłem najcichszy. Nie próbowałem z nikim nic
nawiązać, bo niechby mnie z dwóch stron osaczyli i już bym był złapany, spisywanie, dowód,
to wszystko, toby mnie ogarnęło uczucie wstydu głupiego przed tym, z którym nawiązałem
jakieś słowa. I jemu też by było głupio może. A może by się ze wstrętem zachował albo z
litością, jeszcze gorzej, konduktora by wziął na bok, walutę mu jakąś dał w łapę, nie, nie.
Wolę nie. Więc nigdy z nikim nie próbuję nawiązywać raczej, a jak ktoś ze mną próbuje, to ja
go hamuję jak mogę. Odpowiadam: „tak", „nie", robię wyraz twarzy nie-rozmowny, aż on to
widzi w końcu nareszcie i urywa monolog. I ja się wtedy przenoszę gdzie indziej, bo już te
kilka słów mnie z nim związało, a niechby mnie złapali, toby mnie ogarnęło uczucie wstydu
głupiego przed nim, przez te parę głupich słów właśnie.
Tak samo w monotonię nie wolno mi wpadać, bo mogłaby ona całą czujność mi zabić,
zadusić lepkimi łapami. Od miodu czy od wina też jest taka ociężałość zwodnicza. Mogliby
przyjść i chapnąć mnie. Ci pierwsi od razu by nawiązali, nie potrzebowaliby o zapałki pytać.
Tylko tak: „Co, co? Bez biletu jechał, mówi szanowny pan. Chciał się na gapę przejechać, na

background image

koszt państwowy. Wybuli teraz trochę więcej". Ci drudzy — monotonni — też by się ożywili
chyba trochę. W ogóle to by trochę rozerwało wszystkich.
Ale niedoczekanie. Na razie przynajmniej niedoczekanie, bo tłok naprawdę niezbity, to
znaczy wszyscy są zbici, ale tak się mówi, ale ja tak mówię. Pociąg hamował, bo do jakiejś
stacji dojeżdżał, i ja chciałbym zapytać, gdzie ci ludzie ze stacji pomieszczą swoje postacie i
tobołki, bo na pewno więcej wejdzie, niż wyjdzie, bo tak jest z początku, dopiero w dalszej
podróży więcej wysiada, niż wsiada. Tak jest zawsze. W dalszym życiu tak samo. W dalszej
podróży życiowej. Ale o doku zapominam. Że który konduktor będzie chciał się pchać przez
taką gęstwinę. Któremu się będzie chciało. Na pewno się zamelinowali w I klasie albo
otworzyli sobie jakiś przedział zarezerwowany i kimają tam po ciemku, a teraz jeden
wyskoczy, bo dojeżdżamy do jakiejś stacji, jak już powiedziałem, i on będzie na pewno
bardzo głośno krzyczał tę nazwę stacji, żebym sobie nie myślał, że nie ma konduktora, że nie
ma pana nade mną. Jeszcze się taki nie narodził. Ja jestem niezależny. Ja nie mogę być
zależny.
Pociąg stanął i posłyszałem zaraz głos konduktora bardzo głośny, jak krzyknął tę nazwę stacji
właśnie. Głos dochodził na pierwsze słyszenie z daleka, z odległości jakichś dwóch wagonów
w tył, więc zapowiadało mi się na dłuższe bezpieczeństwo, jak widzę. Jak słyszę. Potem
posłyszałem z tej samej odległości „siadać, siadać" — ten sam głos konduktora popędzający
bardzo słusznie, bo pociąg nie będzie się na ludzi oglądał, on nie może się spóźnić, on ma wy-
znaczone godziny i minuty. Konduktor jeszcze raz popędził: „siadać tam" i zaraz krzyknął
„odjazd", bo zimno było na dworze, mróz, zima już się zaczęła na dobre, choć śnieg jakoś nie
chciał spaść i nie chciał. I było gorzej. Bo jakby śnieg spadł, toby było lepiej. On by dużo
złagodził ten ziąb od ziemi zmarzniętej ciągnący. A tak, bez śniegu, to zimno i z góry, i z
dołu. I z nieba, i z piekła. Śnieg jest piękny niezmiernie. Co to jest w ogóle za zima bez śnie-
gu? Albo co to jest za lato bez słoneczności? Ja bym chciał zapytać. Co to są za pory roku
niejasne?
Jechaliśmy. Pociąg się rozpędzał. O, tak, śnieg jest piękny niezmiernie. Lubię śnieg,
uwielbiam. Jak pada. To jest dla mnie zawsze wielka radość spadająca. Idę i podnoszę twarz
do góry, i ręce wyciągam, a płatki opadają na nie, i zamieniają się w wodę zaraz, w łzy się
zamieniają, w płacz, bo nie wolno ich dotykać, bo to są dziewice najbielsze nieskazitelne.
Więc chowam ręce do kieszeni prędko, żeby nie były gwałtowne, a nie dlatego, żeby mi było
zimno w ręce. Może to jest niezrozumiałe dla innych, przyszło mi na myśl. Dosyć podobnie
jechałem w pociągu. Jechałem, bo nie miałem gdzie się podziać, a nie dlatego, żebym miał
jakieś załatwienie w innej miejscowości, czy że dostałem list, że mnie tam ktoś oczekuje z
gościnnością, z wakacjami: jakaś dusza. Nie. Jeszcze nikt mnie nie odkrył. Weszło kilku ludzi
do wagonu, przedtem na stacji, ale się nie pchali dalej, jak zobaczyli. Przy drzwiach się
usytuowali. Nie wiem. Może weszli do tego przejścia między wagonami, które jest. Do tej
harmonijki takiej. To im tam dobrze musiało za-wiewać z dołu i z góry, i przez dziury z
boków. Ze wszystkich stron dziurawych.
Pociąg się już rozpędził i robił pięćdziesiąt pięć - sześćdziesiąt na godzinę teraz. Od czasu do
czasu gwizdał, buczał jak statek i było dobrze, mówię, całkiem, całkiem. Pozwoliłem sobie
zapalić papierosa. Pozwoliłem sobie też na rozejrzenie się dookoła. Uważniejsze trochę.
Przedtem też się rozglądałem, ale nie pozwalałem sobie na łapanie spojrzeń, na spotkanie się
mojego wzroku z czyimś, na zatrzymanie tego przez kilka sekund czy jedną sekundę.
Rozglądałem się przedtem bezosobowo zupełnie. Przestrzennie tak. Bo nie chciałem ściągnąć
spotkania się wzroków. Bo niechby mnie złapali, niechby się coś ze mną stało, tobym na
pewno pamiętał o tamtym wzroku, i niechby mnie złapali właśnie, to mnie zaraz ogarnia
uczucie wstydu głupiego, bo przypomniałem sobie tamten wzrok. A tak jak z nikim nie
rozmawiałem kilka słów, jak z nikim nie spotkałem wzroku, to niechby mnie złapali, to nie
jest mi głupio wstyd, bo nie jestem z nikim zbliżony. Niech mają rozrywkę, ale dla mnie oni

background image

nie istnieją, nie grają dla mnie roli. Możliwe, że i to może być niezrozumiałe dla innych. Tak
przypuszczam tylko.
Ale ponieważ był wielki tłok i było całkiem, całkiem, to pozwoliłem sobie na uważniejsze
rozglądanie się dookoła. Paliłem papierosa, patrząc w lewo i w prawo, spotkania się wzroków
za bardzo nie unikając. Jechaliśmy jakąś niecałą godzinę chyba, więc był to ciągle początek
podróży, pierwsza młodość ciągle. We wzrokach na prawo i lewo to się odbijało. Jeszcze była
świeżość we wzrokach, ochota życiowa, jeszcze nikt nie był zmęczony raczej, jeszcze nikt nie
miał dosyć na razie. Ja tam byłem najweselszy. Chwile były znakomite, nic mi nie groziło, w
wagonie już się nagrzało, paliłem papierosa, byłem niezależny. Senność też mnie rozklejała,
dotykała mnie tylko leciutko i to było przyjemne nawet, przyznaję. Stukot pociągu nas
kołysał.
Stałem przy oknie, twarzą do niego. Nic nie było widać za oknem. Czarno było zupełnie. A
widziałem przecież, że jest czas księżycowy i to tydzień trzech czwartych, więc musiały być
chmury na niebie grubo i nisko. Pomyślałem o jednej rzeczy, ale zobaczymy. Wszystko się
zobaczy: co ma być. Odwróciłem się plecami do okna teraz, do przedziału twarzą. W
przedziale byli ludzi siedzący. Ci, których los trochę pogłaskał. Po tych miejscach siedzących
właśnie. Mnie też los w to miejsce pogłaskał, bo wskoczyłem pierwszy do pociągu. W biegu,
jak go podstawili. Nikogo jeszcze nie było. Ja już sobie wygodnie siedziałem przy oknie
błyskawicznie, jak pociąg całkiem stanął. Wtedy dopiero rozegrało się o miejsca, komu one
przypadną. Ale potem musiałem wyjść, kiedy nadchodziła godzina odjazdowa pociągu, bo nie
mogłem przecież, musiałem uważać, musiałem widzieć, z której strony będą nadchodzili,
żeby ich filować jak najdłużej. Bóg z nimi. Cała I klasa była już zapchana. To był podobno
najlepszy pociąg i przyspieszony, i w ogóle słyszałem, jak go wszyscy chwalili i wynosili.
Więc kiedy nadchodziła godzina odjazdowa, wyszedłem z przedziału, który już był cały
pozajmowany, i w korytarzu było sporo ludzi. Nie było wielkiego tłoku, bo to zawsze I klasa
jednak. Chciałem najpierw oddać miejsce jednej ładnej dziewczynie, która stała obok, ale
zaraz wrócił mi rozsądek i sprawiedliwość, i wszystkie inne dobre zalety, i zacząłem szukać
kogoś innego: kto mi się spodoba. Kto by mi się spodobał. Przeszedłem cały wagon,
wszystkich stojących w korytarzu oglądając, ale nie znalazłem nikogo takiego, kogo bym
wyróżnił ponad wszystkich bez wahania. Oddałem w końcu miejsce jednemu starszemu. Nie
był może ze wszystkich najstarszy, ale miał twarz dosyć pooraną, dosyć podobną do prostego
człowieka. Zaprowadziłem go do przedziału, pokazałem mu miejsce i powiedziałem, że to dla
niego. Potem poszedłem prędko do środkowego wagonu i tam się jakoś umiejscowiłem w
tłoku. Tak właśnie jechałem i już z dobrą godzinę jechałem.
Niedaleko musiała być jakaś stacja. Pociąg jeszcze nie hamował. Zahuczał dwa razy. To był
na pewno znak, aleja nawet nie dlatego wiedziałem, że już niedaleko jest jakaś stacja. Pociąg
zaczynał hamować teraz dopiero wolno i ja chciałbym zapytać, gdzie ci ludzie ze stacji
pomieszczą swoje postacie, bo na pewno jacyś są, a na pewno więcej wsiądzie niż wysiądzie.
Tak jest zawsze z początku. Dopiero w dalszej podróży więcej wysiada, niż wsiada. Pociąg
stawał i odwróciłem się do okna twarzą, żeby popatrzeć. Stacja była dosyć duża. Na małych
stacjach ten pociąg się nie zatrzymywał. Tylko na dużych i dosyć dużych. Na peronie trochę
ludzi biegało: jedni w jedną stronę, drudzy w drugą stronę. Gdzie? Ja bym chciał zapytać.
Stacja była oświetlona nowocześnie, z tych rur takich szklanych, co bolą oczy.
Przypomniałem sobie, że miałem jedną rzecz zauważyć: czy jest wiatr. Otworzyłem okno i
splunąłem, żeby ludzie myśleli, że po to otworzyłem okno, żeby się nie krzywili albo mówili,
że po co wpuszczam zimno. Nie poczułem żadnego wiatru, to dobrze, bo mógłby on chmury
przegnać z nieba i śniegu by nie było. Konduktor. Jego głos doszedł do mnie tak samo jak
przedtem: „siadać, siadać", z tej samej odległości, to dobrze, to bardzo dobrze, to mnie bardzo
uspokoiło, chmurę z czoła mi przegnało.
Jechaliśmy. Było jeszcze trochę widać za oknem, bo jeszcze przez miasto jechaliśmy

background image

kawałek. Pusto było na ulicach, ale była noc przecież. Dlatego. Nocne życie miasta odbywa
się w innym miejscu przeważnie. Zapaliłem papierosa znowu i patrzyłem, jak wyjeżdżamy z
miasta, jak już mijamy te ostatnie budy podmiastowe baraki i jak w ciemność się wsuwamy.
Ach, chwile były znakomite naprawdę. Paliłem papierosa, czoło o szybę opierając. Dla
ochłody. Bo ciepło było. Bardzo pięknie.
Była teraz druga godzina tej jazdy, druga młodość, ale nie zawsze, nie zawsze. Miałem twarz
odwróconą do okna ciągle, czoło do szyby przyklejone, a myśli moje miłosne zanosiłem do
łaźni raniutko, do sali pustej i lodowatej, ale już odkręcam wszystkie krany i kurki i woda się
wydobywa, gorąca, tryskając, i już paruje dookoła, już się unosi lekka ciepłota rosnąca, woda
leci na włosy, na głowę moją biedną, na plecy, na ciało całe znękane zmordowane, brudne od
tego wszystkiego, ale gdzie chodzić, gdzie się kierować, gdzie się obracać? Miałem twarz
odwróconą do okna ciągle, czoło do szyby przyklejone, a myśli moje miłosne zanosiłem do
śniadania porannego, do baru mlecznego małego, gdzie czysto jest, kafle na ścianach wymyte,
cerata na stołach porządna, nie porozlewane nigdzie, kupuję duże mleko, cztery chleby z
masłem i serem, mleko jest gorące bardzo i parzy mnie w gardle od większych łyków, kiedy
zaczerpnę, czysto jest dookoła, cicho, spokojnie, a ja sobie jem powoli, popijając.
Miałem twarz odwróconą do okna ciągle, czoło do szyby przyklejone, a myśli moje miłosne
zanosiłem do lata pięknego, do tej pory letniej przepięknej, jak na łące jestem leżąc, w
trawach nad wodą leżę sobie rozebrany, kąpałem się długo, pływałem, pluskałem, miłowałem
się z wodą długo, a teraz ze słońcem się miłuję, z tym Bogiem słonecznym całuję się
swobodnie.
Tak. Nadzieja jest niedobra. Wiara jest dobra. Najlepsza. Ja wierzę niezmiernie. Ze
wszystkich moich głębin wierzę głęboko. Ktoś mnie kiedyś odkryje na pewno. Wiem. Zawsze
to wiedziałem. Kiedyś będzie dobrze. Kiedyś będzie tak, że ani jedna zmora nie będzie nade
mną wsiała. Ani jedna panika nie będzie mnie ścigać, nie będzie mnie przeganiać z miejsca na
miejsce. Nic mi nie będzie przesłaniać jasnego widoku. Ani jedna czarna pieczęć. Zawsze to
wiedziałem. Dlatego wszystko wytrzymam. Najgorsze. Dlatego mogą sobie dyndać teraz
zmory nad moją głową, raz wyżej, raz niżej. Tylko, że nieraz tak blisko dyndają, że aż strach
mnie ogarnia, szaleństwo mnie strasznie ogarnia bojaźliwe, że nie daj Chryste Panie, jak
jestem blisko końca końców. Ale to nie jest najgorsze jeszcze, bo wiara moja głębinowa
zawsze wygrywa w końcu końców ostatecznym. Najgorsze są inne chwile, inne chwile dzie-
jów: strachu wtedy nie mam najmniejszego, zmory mnie nie gnębią, nic, smutku też nie czuję,
żadnego zmartwienia, wszystko jest właściwie dobrze jakby, nie myślę o niczym, i to jest
właśnie to, o to właśnie chodzi, bo oto głowa zaczyna mi odchodzić gdzieś daleko, od
wszystkiego, co znam, czego nie znam, ale sobie wyobrażam, co mogę sobie wyobrazić. Nie
jest to marzenie, bo nie widzę obrazów wymarzonych, zresztą nie mogę, bo nie mam głowy. I
nie wiem, gdzie ona jest. W gwiazdach się ona nie obraca, bo to jest dla niej chleb powszedni,
to gdzie się ona obraca? Ale to nie jest najgorsze jeszcze. W ogóle to nie jest ani najgorsze,
ani najlepsze, ani w ogóle nic, bo nie mam głowy, jak już powiedziałem. Najgorsze są chwile
potem. Kiedy głowa powraca na miejsce z wędrówki nieznanej pozagrobowej. Te chwile. To
są chwile beznadziejne. Ale najgorsze, że to są chwile bez wiary, muszę to powiedzieć, bez
wiary mojej wielkiej głębinowej w tamtego, który mnie odkryje. Muszę to powiedzieć i
muszę powiedzieć, że mówię o tym bez skruchy, ale tak jest. O, tak. To są chwile
beznadziejne. To są chwile bez wiary. Ratuje mnie tylko własna miłość wtedy, własne
ubóstwianie, wiara w siebie jedynego. Mam twarz odwróconą do okna ciągle, czoło do szyby
przyklejone, a myśli moje miłosne zanoszę do siebie samego.
Jechaliśmy. Cieszyłem się, że nie chce mi się szczać, że nie potrzebuję pchać się do kibla
przez pół wagonu zawalonego. Rzadko widziałem taki pociąg zawalony. Wszyscy byli zbici,
ramię w ramię stali milcząco. W dni przedświąteczne jakiegoś wielkiego święta tak jest.
Szczególnie jak ma być Wielkanoc albo Boże Narodzenie za parę dni. Wtedy się rodziny

background image

zjeżdżają do siebie, wszystkie gałęzie rodowe, wszystkie powinowactwa: wujkowie, ciotki,
szwagrowie, szwagierki, kuzynostwo, teście, a także córki-studentki i synowie-studenci —
przyszłość narodu, sam kwiat. Wszyscy się wtedy zjeżdżają. Ze stron dalekich i bliskich.
Kilka dni naprzód już żyją w napięciu świątecznym. W tym nastroju. A kiedy nadchodzi
dzień wyjazdu uroczysty, biorą pakunki i walizki, i na stację idą po bilet, choć pociąg ma
przyjść za trzy godziny dopiero albo za cztery, ale to nigdy nie zaszkodzi. I siedzą potem,
bilet kupiwszy, w poczekalni, w świetlicy, na oknach, gdzie się da, albo stoją, bagaże przy no-
gach blisko trzymają, torebki na kolanach, bo znają obyczaje panujące i różne nauczki mieli.
A potem na perony wychodzą podróżnicy, pchają się w przejściu bardzo niecierpliwie, choć
pociąg ma przyjść za godzinę dopiero albo za półtorej. Ale to nigdy nie zaszkodzi. A kiedy
nadchodzi czas na przyjście pociągu oczekiwany, to tu ogłaszają przez głośnik, że pociąg nie
przyjdzie na czas, że ma opóźnienie, w przybliżeniu jakieś trzydzieści minut albo czterdzieści,
nikt nie wie. Nikt nie wie, bo ten w głośniku tak mówi, jakby się rycyny napił albo innego
świństwa, jeden się drugiego pyta, ten mówi, że trzydzieści minut, ten, że czterdzieści minut,
ten, że dwadzieścia. Pociąg przyjeżdża za godzinę, staje, jeszcze całkiem nie stanął, i wtedy
dopiero się zaczyna walka o miejsca: komu one przypadną. Pchają się, kopią i przezywają
wszystkie gałęzie rodowe, wszystkie powinowactwa: wujkowie, ciotki, szwagrowie,
szwagierki, kuzynostwa, teście, a także córki-studentki i synowie-studenci — pociechy
narodu, sam kwiat.
Jechaliśmy. Starałem się przypomnieć sobie, czy ma być jakieś wielkie święto za parę dni, ale
niczego sobie nie mogłem przypomnieć. Chyba nic nie miało być. Boże Narodzenie miało
być, ale dopiero za jakieś dwanaście dni. Może za dziesięć dni, ale wcześniej na pewno nie.
To skąd taki tłok? Przedtem się nad tym nie zastanawiałem. Odpowiadało mi niezmiernie, że
jest tłok, ale się nie zastanawiałem. Miałem myśli skupione gdzie indziej. Co innego miałem
na uwadze. Własne bezpieczeństwo. Ale ponieważ było dosyć bezpiecznie, dosyć
bezpiecznie, całkiem, całkiem, nie mogę powiedzieć, to puściłem myśli, żeby się trochę
rozbiegały: gdzie im się podoba. Puściłem wodze i teraz mnie ten tłok nagle zastanowił. Skąd
on może być? Święta żadnego za parę dni nie miało być na pewno. Ale może się coś stało,
tam, gdzie ten pociąg jechał? Może tam się jakiś cud stał? Może tam coś się pokazało, jakaś
zjawa? Może tam coś się wydarzyło nadprzyrodzonego w ludzkim mniemaniu? I wszyscy
tam jechali, żeby to zobaczyć. Wszyscy tam jechali. Ze stron dalekich i bliskich. Bo to się
roznosi bardzo szybko taka wieść po świecie. Lotem strzały. Ale chyba nie jednak, bo
przecież wszyscy by o tym mówili, gdyby tak było. Słyszałoby się głosy wokoło, w innym
nastroju by się jechało, w religijnej atmosferze. W atmosferze tajemniczych sił. Każdy by coś
opowiadał tematycznie: ten, jak go nastraszyło jakieś Ucho, wszelki duch Pana Boga chwali;
ten, jak mu się matka cała w bieli pokazała, co już dawno umarła, wszelki duch Pana Boga
chwali; ten, jak słyszał różne głosy ponad głową, wszelki duch Pana Boga chwali. Nie, nie.
To by było ożywienie swoiste przez całą drogę. To skąd taki tłok? Gdyby się coś stało, toby
mogły być wielkie straty w ludziach.
Pociąg kilka razy stanął i była teraz śmiało trzecia godzina tej jazdy, ale już nie trzecia
młodość, podróżnicy już to odczuwali, przestawali mówić pomału, jeszcze niektórzy mówili:
ci, co zawsze muszą mówić. Ja tam byłem najcichszy. Nie próbowałem z nikim nic nawiązać,
ale w ogóle jestem taki, że wolę bardzo chętnie nic nie mówić. Nie dlatego, że nie mam nic do
mówienia, odwrotnie, bardzo odwrotnie, ale komu mówić, komu opowiadać, kto na to
zasługuje? Dlatego wolę już słuchać chociażby. Raz słucham uważnie, raz nieuważnie, a jak
nie ma co słuchać, to idę się przejść, a jak jest żarcie i picie przy stole, to siedzę i jednym
uchem słucham, a drugim wypuszczam, jedząc sobie i popijając. A niech mi nikt nie mówi, że
to jest oszukaństwo albo słowo — nielojalność. Ja znam bardzo dobrze najmniejsze
przewinienia i jak coś takiego zrobię, to sobie daję różne kary za to. Więc niech mi nikt nie
mówi. Jeść trzeba i pić trzeba. To jest posiłek. Słuchać bardzo wiele razy nie potrzeba. Przy

background image

jedzeniu się nie powinno mówić zresztą. Co innego podśpiewywać sobie cicho z radości.
Stałem odwrócony do okna ciągle, twarzą do niego i tak właśnie jednym uchem słuchałem, a
drugim wypuszczałem, to, co mówili ci, co zawsze muszą mówić. Obracałem się dosyć długi
czas w jednym środowisku, gdzie tak właśnie mówili członkowie tego środowiska, że lepiej
było wstać, lepiej było wstać i iść się przejść, mówię. Mówię o tym środowisku, bo
rzeczywiście obracałem się tam dosyć długo i miałem wielkie prawo tam być, największe pra-
wo ze wszystkich. Ale poznałem bardzo prędko, że to jest wielka hańba większość członków
towarzystwa. Czystość tam nie królowała ani piękna wstydliwość, ani duma, ani honor:
najprostsze zalety człowiecze. Ciemne potęgi tam panowały, ciemne mechanizmy; podwójne
oblicza i kopanie dołków. A uchodzili ci ludzie za wybranych i tacy powinni być, tacy mieli
być, światło mieli nieść i prawdę. Jeszcze kiedyś powiem o członkach tego towarzystwa, je-
szcze kiedyś o nich powiem. I powiem więcej, bo dobrze ich poznałem, długo wśród nich
przebywałem, bo chciałem wszystko poznać, wszystkie sprężyny. Żeby wydać wyrok.
Jechaliśmy. Odwróciłem się od okna teraz, twarzą do przedziału, żeby popatrzeć, oczy czymś
zająć, bo zmęczenie mnie zaczynało ogarniać jednak. Ręce bym umył z wielką
przyjemnością. Co to jest? W pociągu od razu brudzą się ręce. Brud wchodzi za paznokcie nie
wiadomo skąd. Nie patrzyłem sobie na ręce, wiedziałem, że mam brudne, ale nie chciałem na
nie patrzeć, bo brud męczy bardzo. Tak samo brzydota męczy i wiele innych rzeczy
nieoczywistych. Coś mi się robiło w kąciku ust, strupek taki mały od zimna zaczynał mi się
tam robić. Wyjąłem chusteczkę z kieszeni, którą wyprałem w łaźni miasta, bo lubię czyste
chusteczki, tam, gdzie mogę, to piorę. Bardzo lubię czyste chusteczki duże na sześć, osiem
rąk, prześcieradła takie małe, że można cały tydzień smarkać, i to dobrze, a nie dmuchać tylko
w tkaninę, jak to robią fałszywie kobiety wykwintnisie. Wyjąłem chusteczkę, jak już powie-
działem, rozciągnąłem na sztywno i zacząłem pocierać mocno, jeździć po kąciku ust, żeby
zetrzeć ten strupek, który mi się tam robił i który by się zrobił jeszcze większy, i by się długo
nie goił, bo jakbym otwierał usta, to on ciągle by pękał i by się to długo babrało. A to się
przenosi na poczucie zaraz, na humor, na zachowanie. To kaleczy od razu jedność duszy i
ciała. Tak że lepiej to zetrzeć zupełnie. I to jest sposób. Najlepiej to robić czystym grubym
ręcznikiem. Są takie ręczniki. Frotowe mają nazwę. Potem dobrze jest posmarować miejsce
wodą kolońską albo kwiatową. Piecze z początku trochę, ale co jest za cierpienie. Jak byłem
mały i jak się skaleczyłem albo coś takiego, to zawsze myślałem o Indianach: jacy oni byli
mężni w cierpieniach i wytrzymali. Teraz też, nie jak mnie piecze w kącikach ust, bo to jest
śmieszna igraszka, ale jak mnie boli ząb albo głowa na przykład, która boli mnie bardzo
rzadko, ale za to, jak to mówią, w dwójnasób, to zawsze myślę o Indianach: jacy oni byli
godni.
Lizałem od czasu do czasu miejsce w kąciku ust, bo ślina ona ma swoje właściwości
lekarskie. W przedziale grali w karty na walizce czterej podróżnicy. W korytarzu dwóch
rozmawiało o wojsku, czasy wojskowe wspominali z jednakowym uczuciem. Jak nimi po-
miatali i z gównem mieszali chamy nad chamy — oficerowie armii. Ale mimo to, to była
szkoła życia, mówili, uniwersytet życia. Jednym uchem słuchałem, a drugim wypuszczałem,
bo słyszałem takie wspominki tysiąc razy. W pociągach to się słyszy co rusz. Patrzyłem na
tych w przedziale podróżników. Czterech grało w karty. Chciałem oczy czymś zająć, jakimś
żywym obrazem, bo fala zmęczenia i senności atakowała mnie dosyć natarczywie, a nie był
czas i miejsce na spanie. Było dobrze ciągle, nieźle zupełnie, jak mi spokój miły i obłoki na
niebie, ale nie był czas i miejsce na spanie, mówię. I nie ma tu co rozwodzić bystrego umysłu.
W przedziale przy oknie mężczyzna i kobieta, kobieta tyłem do ruchu pociągu jadącego, mieli
głowy pod płaszczami, a nogi ich były bardzo poplątane. Wyglądało, że spali. Tak wyglądało.
Ale patrzyłem trochę dłużej na nogi im i zauważyłem, że nogi ich nie spały. Więc nie spali
jednak. Gdyby spali, nogi też by im spały. I ręce, i uszy, i cała skóra Takie jest ogólne prawo
ekonomiczne snu każdego. Piękne prawo. Prawo do odpoczynku człowieka. Ale przestałem

background image

patrzeć na nogi im, bo to mnie męczyło: czekanie na nieznaczny ruch. Jak jestem na odczycie
jakimś nieraz obecny, na przemówieniu jakimś i ktoś mówi, ach, różnymi słowami, ale co ja-
kiś czas mówi jedno i to samo słowo: „prawda" albo „jak by tu rzec", to mnie też to męczy,
bo w ogóle nie uważam wtedy, tylko czekam, kiedy on powie to swoje słowo puste. Z
początku bawię się w zgadywankę: o, teraz powie to słowo; ale potem już mi się nie chce i
wstaję. Idę.
Więc przestałem patrzeć na nogi im i zacząłem patrzeć na żywszy ruch, na tych, co w karty
grali na walizkach. Postawili dwie walizki na kolana sobie i grali na nich wjakąś grę, którą
próbowałem rozpoznać, żebym mógł też grać razem z tym, który był najbliżej drzwi i
któremu karty widziałem dokładnie. Była to gra zwana remik albo „wariat" niektórzy na nią
mówili. Brało się karty z kupki, po jednej po kolei, i układało sieje według kolorów albo
figur. Ten pierwszy, który wszystkie czternaście kart ułożył, wygrywał. Znałem dosyć dobrze
tę grę. Była to gra bardzo towarzyska. Grało się w nią w sferach inteligencji przeważnie,
chociaż nie mogę powiedzieć, żeby ta gra była znowu taka wymagająca. Nieraz w nią grałem,
kiedy w jakimś domu inteligenckim się znalazłem. Nie była to gra taka szlachetna, taka
królewska jak szachy na przykład, albo wciągająca taka jak poker; entuzjastycznie w nią nie
grałem, bynajmniej, jak tam się mówiło, ale taki był układ właśnie swoisty. Miałem nie
wracać do tyłu, nie cofać się w tył myślami, ale to nie można jednak. W pociągu wszystko się
przypomina jednak. Wszystko wraca do głowy samowolnie. Bez wysiłków żadnych
myślowych. Jeszcze się jedno nie skończyło, to już drugie się zaczyna. Jeszcze się trzecie nie
skończyło, to już czwarte. Taki jest układ znowu swoisty.
Zaczynało mnie odpadać zmęczenie i senność: ta fala. Zaczynało mnie to opuszczać, wielkie
dzięki. Wielkie dzięki. Że przejechałem taki kawał drogi, wielkie dzięki. Że już żyję taki
kawał czasu: dwadzieścia parę lat, wielkie dzięki. Że są góry i morza, i rzeki, wielkie dzięki.
Że jest wiosna i lato, i jesień, wielkie dzięki. Że jest zima, wielkie dzięki. Że są pola i lasy, i
słońce, i lasy cieniste, wielkie dzięki. Że są psy i krowy, i kozy, wielkie dzięki. Że jest ziemia
i niebo, że są chmury, wielkie dzięki. Że może będzie padać śnieg, wielkie, wielkie dzięki.

Koniec miesiąca marzec

Śpię w ogrodzie. W budzie, gdzie syn gospodarza albo jakiś stary wynajęty pilnuje latem
czereśni, a jesienią orzechów przed złodziejaszkami i przed takim jak ja. Ale teraz jest koniec
marca i nie ma o tym mowy. W ogóle nie ma nawet żadnej mowy o najmniejszym kawałku
zielonego czegoś, pączku jakimś na drzewkach, czy żeby się kora zaczynała lekko zielenić, a
co dopiero mówić tam o czereśniach. O orzechach to nawet jeszcze marzyć nie warto w tej
chwili. To byłby bardzo stracony czas. Jest koniec marca, mówię, a nie wygląda wcale, żeby
to był koniec miesiąca marzec. Wygląda, jakby to był sam środek miesiąca styczeń albo
miesiąca luty. Wygląda, jakby to było drugie rozkwitanie tamtych miesięcy. Od tygodnia już
przeszło mróz trzyma ostry, wiatry wieją przeklęte północno-wschodnie, coś jak wilk mi
dzisiaj mignęło w lesie, w tych stronach równinnych to jest niepodobne. Tak, nie wygląda
wcale, że po miesiącu marzec ma być miesiąc kwiecień za parę dni. Nie wygląda zupełnie,
żeby się miało zaczynać budzić nowe. To był chyba lis. Po nocach nic nie słyszę takiego.
Były dwa ładne dni: słońce grzało już dosyć i tak było jaśniejąco, każdy najmniejszy robaczek
myślał już sobie chyba, że to się zaczęło, że teraz będzie coraz weselej z dnia na dzień, coraz
cieplej, coraz, coraz.
Sprawdzałem dzisiaj wnyki w lesie. Znowu nic się nie złapało, a tu już mi się zaczyna robić
niedobrze w głowie z głodu. Drugi dzień nic nie jem. Drugi dzień nic nie jem i nie wygląda
wcale na to, żebym miał coś dzisiaj przekąsić cokolwiek. Nie wygląda na to. Czereśnie,

background image

orzechy — to są rzeczy niesamowite. Lepiej się było wcale nie ruszać z budy, widzę teraz,
tylko leżeć spokojnie i robić jak najmniej ruchów. Bo one na pewno denerwują jakoś apetyt.
Więc lepiej było leżeć spokojnie. Jeszcze ziemia była dosyć ciepła od wczorajszego ognia, co
go rozpaliłem pod wieczór w samej budzie właśnie, w środku, żeby się ziemia nagrzała na
noc na spanie. Paliło się z pół godziny, nie za mocno, pilnowałem, żeby nie za mocno, żeby
się nie zapaliła buda moja od ognia. Dymiło z początku straszliwie, na dwór musiałem co
chwila wychodzić, a potem już w środku siedziałem, jak przestało kopcić. Żarzyło się jeszcze
spory czas, bardzo dobrze, potem rozdeptywałem wszystko nogami równo po całej budzie.
Potem rozłożyłem na to kapotę i sam też się rozłożyłem. I leżałem spokojnie, bo to już był
cały boży dzień, jak nie jadłem, więc nie chciałem wychodzić i robić niepotrzebne ruchy,
choć była noc, jasna i gwiaździsta, widziałem jak zapadała, śnieg lśni w takie noce
niezmiernie wspaniale i chrzęści pod butami, błyszczy pod księżycem i cisza jest, dostojność
niewymowna wprost, że to są noce zupełnie nie dla ludzi stworzone. Absolutnie nie. Ale nie
wywlokłem się z budy, chociaż wiedziałem, że tak właśnie jest na dworze, jak napisałem,
albo i jeszcze ładniej nawet. Byłem głodny i tu się usprawiedliwiam. Nie chciałem
chodzeniem denerwować głodu. Jakbym nie był głodny, to już by mnie taka noc dwadzieścia
pięć razy wyciągnęła i zaniosła na horyzont. Ale ponieważ byłem głodny, to leżałem
spokojnie i myślałem o wielu różnych, różnych fantastycznych rzeczach, bo ja mam zdolność
myślenia straszliwą. Nie mówię przez to, że moje myśli są straszliwie mądre i piękne
wszystkie, takie jak te siedem cudów świata na przykład albo jak perły na dnie morza. Nie. Są
takie i takie. Różne. Ach, jakie smutne mam nieraz myśli w głowie, Jezus mój. Dlatego
właśnie powiedziałem przedtem, że mam zdolność myślenia straszliwą. Dlatego tak właśnie
nazwałem przedtem tę moją zdolność: że ona jest straszliwa. Ach, jakie smutne ja miałem
wczoraj myśli, jak tak leżałem w ciemnościach z otwartymi oczami. Ja nie mówię tego, żeby
się skarżyć. To nie są absolutnie słowa uskarżające. Ja jestem od tego bardzo daleki. A te
myśli były od tego jeszcze dużo dalej. Te moje wczorajsze myśli to nie były myśli, co by się
do kogoś albo do czegoś odnosiły, do jakiegoś żywego czy do jakiegoś martwego człowieka,
czy do jakiejś rzeczy. To były myśli na wolnym powietrzu i one do niczego się nie odnosiły.
To były myśli straszliwie smutne, mogę powiedzieć, takie smutne, mogę powiedzieć, że się w
tym czasie przestaje istnieć zupełnie, że się przestaje żyć. To jest takie, że to już nie jest
nawet smutne w dalszym ciągu. To jest na pewno straszliwie smutne z początku, ale potem to
już przechodzi w zastyganie zupełne, w zatrzymanie się życia i czasu, na czystym, na wolnym
powietrzu jest człowiek rozciągnięty. Na samej przestrzeni. Nic innego nie ma, tylko jest ta
przestrzeń jedynie i to ona jest straszliwa. O, tak, tak. Nigdy nie byłem tak blisko tego wy-
tłumaczenia, tego spróbowania wytłumaczenia stanów tych moich, które mnie nieraz
napadają i tak rozciągają, rozwieszają na przestrzeni.
Tyle o tym mówię i tak przejmująco cały czas, bo to mnie właśnie tak przejmuje zawsze do
głębi, jak to sobie przypomnę, wszystko na bok odstawiam i tylko na tym próbuję skupić całą
moją logikę, nad tym jej się każę zastanowić: jak by to można było wytłumaczyć coś takiego.
W tej chwili nawet, kiedy taki głodny leżę w budzie, zmęczony jestem, przez całe rano
sprawdzałem wnyki w lesie, nic się nie złapało, co zrobić, w tej chwili nawet, kiedy taki
głodny leżę, południe już minęło, półtora dnia nie miałem nic w zębach, to myślę o tym, bo
mi się przypomniało, jak mnie wczoraj napadło to zjawisko. Mogę jeszcze trochę powiedzieć,
że to zjawisko mnie nieraz spotyka przy średnim słońcu, kiedy już, już, ma wyjść słońce zza
chmury, ale jeszcze nie wyszło, i jest takie światło wtedy niezmierne wyraźne i wszystko jest
takie bardzo wyraźne dookoła, ogólny widok i szczegóły, że się przestaje wierzyć w to
wszystko, przestaje się to widzieć, no i zaczyna się ta moja dziwna dola.
Ale starczy już na dzisiaj. I tak zaszedłem dzisiaj tak daleko jak nigdy. Że nic nie jadłem już
półtora dnia, to też znaczy, że w tym dość daleko zaszedłem, chociaż zachodziłem już trochę
dalej: trzy dni. Słyszę nieraz, jak mówią niektórzy, jakby nigdy nic, że trzy dni nic nie jedli

background image

albo i więcej, to mnie się wydaje, że oni coś tu nadużywają wolność słowa. Leżę w budzie,
południe już minęło, na dworze słońce jest piękne migotliwe, śnieg tak błyska, że nie można
patrzeć prawie, ale tu też bardzo przyjemnie w budzie, ciemnawo, miło bardzo jest, to trzeba
powiedzieć...
W zimie jednak człowiek się prędzej w mieście wyżywi, bo latem to w polu i w lesie można
żyć jak złoto i jeszcze dosyć sporo waluty uskładać. Za konwalie, za jagody, za borówki, za
maliny. Za chojaki od chłopów, za tyczki najwięcej, jeszcze jak się ktoś buduje, szopę stawia
czy komórkę, to od razu większą ilość zamówi, to jest robota nieraz nieprzerwana przez całe
siedem późnych wieczorów. W ogóle można wyjść z lasu zupełnie i do kosy się nająć, a
potem do cepów, a jak jest maszyna, parówka, to można za parówką chodzić całe lato od
gospodarza do gospodarza, od wioski do wioski, żarcie dają przy maszynie ekstra klasa,
można od razu spanie na tę jedną nockę załatwić u gospodarza i jeszcze waluta leci
normalnie, naprawdę można uskładać sporo oszczędności. Trzeba się natyrać, to prawda.
Najgorzej to ja nie lubię wykopków. W ogóle nie lubię tej roboty, i te baby. Zasuwają, że nie
można nadążyć i obmawiają wszystkich po kolei, całą wieś i jeszcze trzy wokoło. Potem
zaczynają o swoich chłopach opowiadać, że mój to taki, a mój taki, nic się nie wstydzą wcale.
Z jednej strony to dobre, bo robota prędzej zleci i patrzeć, a już południe. Ale nie przepadam
raczej za tą robotą. Tylko że to jest taki czas: wykopki, że nie ma prawie żadnej innej roboty
w polu w tym czasie, wszystko już sprzątnięte, zasiane, zaorane; raniutko, jak się w pole
wychodzi, to zimno, już szron, to jest właściwie w polu koniec roboty. No, buraki też są
jeszcze w tym miesiącu. Kartofle to już się przebiera potem w domu, a dłubanie fasoli na
zimę się zostawia, na te długie wieczory koło piecyka. Tak, latem to w polu można zarobić
zawsze, jak się chce. Latową porą ludzi zawsze w polu jest za mało. Dwa lata temu,
pamiętam, zarobiłem wielkie mnóstwo waluty. Natyrałem się też jak wół, ale zarobiłem na
całą zimę. W ogóle na choinki nie poszedłem tego roku do Szwajcarskiej Doliny, tyle miałem
waluty. Nie chodzi o to, że byłem zupełnie w drugim końcu ojczyzny, ale miałem dosyć
waluty i piękne spanie miałem akurat załatwione na całe święta, aż do Trzech Króli. Bardzo
niedobrze zresztą zrobiłem. Paru klientów przez to straciłem. Tej zimy, jak poszedłem z
choinkami przed Bożym Narodzeniem, to w paru domach mi powiedzieli, że nie potrzeba, że
już u kogo innego mają obstalowane. W tamtym roku mieli u mnie obstalowane, a ja nie
przyniosłem i oni musieli w samą Wigilię kupować na rynku takie landary, że wstyd, ale co
mieli robić. Więc ja bardzo przepraszałem, że to rzeczywiście nieładnie z mojej strony, że ich
tak zostawiłem na pastwę losu, ale oni się uparli, a ja nie próbowałem ich namawiać, bo
uznałem, że rzeczywiście mogą mieć do mnie pretensje za złamanie solidności.
Myślę sobie teraz, że to rzeczywiście był z mojej strony nieładny krok i jak tak kiedyś będzie,
że nie będę potrzebował chodzić po choinki, to trzeba będzie wszystkich moich ludzi
wcześniej zawiadomić, że nie mają co z choinkami na mnie liczyć. Trzeba będzie tak zrobić,
żeby być w porządku.
Ale właściwie teraz to myślę o innej rzeczy, która jest bardzo ciekawa jednak, chociaż się
prawie nigdy o niej nie myśli, taka jest schowana pod płaszczykiem. Leżę ja sobie tutaj na
przykład, w mojej budzie, brzuch mi z głodu gada cały czas, po co ja mam jeszcze o tym
rozpowiadać, a tam gdzieś, w innych geografiach, są inne krainy, słońce tam teraz świeci,
niebo błękitne całkowicie, a na dole zielono znowu całkowicie, ogrody owocowe, czereśnie,
morele, Jezus mój, więc jest tam to wszystko i jeszcze inne dobroci nieopisane, aja tam na
przykład nie jestem. A mnie tam na przykład nie ma, mówię, i to jest niby w porządku, i to
jest niby normalny bieg dziejów. Aleja tak prędko nie mogę tego pojąć, bo dlaczego ja na
przykład jestem akurat tutaj, a nie jestem akurat tam? Czy jakbym nie był tutaj, a był na
przykład tam, czy to nie byłby tam tak samo normalny bieg dziejów? Czy to by nie było
wszystko w porządku? Jakbym był tam? Ja myślę, że to byłoby też wszystko w porządku i
nawet w jeszcze lepszym porządku. Dlatego że jak ja przebyłem sześć miesięcy wiatrów,

background image

deszczów, gradów, śniegu, mrozu i bezrobocia, to dlaczego nie mam teraz żyć w ciepłym
lekkim wiaterku, w słońcu, w obfitości jadła, owoców i roboty, i w otoczeniu malowniczym?
Dlaczego ja nie mam chcieć się takiego czegoś spodziewać? Takiego dalszego ciągu? Czy to
nie tak powinien wyglądać normalny bieg dziejów? Na pewno tak.
O to właśnie chodzi, że się o takich prostych rzeczach nie myśli zupełnie, tylko się żyje głupią
nadzieją. Już nieraz mówiłem, że nadzieja jest niedobra, fałszywa, zwodnicza i tak dalej, i
mydli tylko oczy. Wiara, mówię, wiara jest jedyna. Leżę tu w swojej budzie, brzuch mi coraz
gada, nigdy nic nie miałem, i wiara, mówię, wiara. I nie mówię tego, żeby sobie dodać
otuchy, że jestem w takiej sytuacji niezazdrosnej, zima, mróz, brzuch mam cały spustoszony,
lato i Pan Turowski i Pan Artur kochany są daleko, nie wiedzą, gdzie jestem, ale myśl mam
jasną, rozum mam jasny i wyraźny, kiedy mówię cichutko: wiara, wiara jest jedyna.
Nie będę już nigdzie dzisiaj chodzić za jakimś jedzeniem. Nie chce mi się w ogóle ruszyć.
Jeszcze tak nie jest, żebym ledwo żył. Jeszcze wcale tak nie jest. Tak się łatwo nie zdycha.
Jest źle i to jest właśnie jeszcze nieźle. Całkiem źle toby było wtedy, jakby już się zaczynało
robić dobrze. Jeszcze tak ze mną nie było, ale słyszałem, że to tak jest właśnie. Że taki on jest
ten ostatni stan. Że to jest nawet najmilsza chwila tego życia. Ja to nieźle rozumiem.
Na dworze wieczór już na pewno zapada. Miesiąc temu to już byłaby dawno noc o tej
godzinie. Ale teraz dni są dużo dłuższe już. A w ogóle to chcę powiedzieć, że chyba zmienia
się klimat jednak. To się daje zauważyć. Dawniej, pamiętam, koniec marca to już była wiosna
w pełnej zieloności. Miesiąc czerwiec, miesiąc lipiec, sierpień, wrzesień to były miesiące lata
wspaniałego gorącego. Teraz lato to nie jest żadne lato, tylko ciepła jesień. Te parę ostatnich
lat na przykład albo ostatnie weźmy, czy to było lato? Było trochę gorących tygodni i to się
nazywało lato. Reszta to była ciepłozimna jesień: deszcze i deszcze, wszystko gniło na
polach, zboże powalone na wszystkie strony, żyto się kosiło jak saradelę zupełnie, morgę trzy
dni. Maszyny, to ja ich nie widziałem na polach. Ale widziałem za to, jak ludzie sierpami
sprzątali. Biedaki. Nie każdy może sobie oranżerię postawić i pomidory flancować tam w
podgrzewanej temperaturze. Nie każdego na to stać, żeby sobie taki własny ciepły klimat
wybudować. A co się wtedy dzieje w miastach? Drożyzna i panika. Ludzie wszystko
wykupują. Co się tylko pokaże: cukier, sól, mąkę, kaszę, makaron i co się da.
Weźmy teraz, jaka jest zima. Śnieg prawie nie pada. Jak pada to wodnisty, błoto się robi,
straszna berbelucha, a nie piękny biały dywan. Potem mróz złapie trochę, wszystko zamarza,
niebezpieczeństwo powstaje duże na drogach i szosach. I tak jest i jest, jeden tydzień, trzy
tygodnie. Śnieg nie pada nic, tylko świszczę wiatr. On się potem odwraca i zaczyna wszystko
z powrotem odmarzywać i znowu się robi straszna berbelucha. A nie piękny biały dywan. I
tak jest i jest, potem złapie mróz, potem znowu odwilż i nagle pada grad. Czy to nie jest
zupełne pomieszanie sezonów? Ludzie mówią, że to wszystko przez bomby atomowe i
wodorowe, a ja czytałem, że uczeni dosyć podobnie się na to zapatrują.
Trochę się dziwię, że mnie nie boli głowa z głodu, ani nic, ani brzuch mnie właściwie nie
boli, tylko tak bulgoce w środku, raz cicho, raz głośno, że aż się podskakuje. Co to może być?
Chyba puste powietrze. Tak, że nic mnie nie boli, tylko się jakoś strasznie ostro czuję, jestem
w bardzo ostrym stanie. Nie wiem, jak to powiedzieć, ale to słowo „ostre" jest dobre. Na
przykład, mam bardzo ostro nastawiony rozum, myśli. Ale co by nie powiedzieć, to już cały
drugi boży dzień, jak nie jem, i rzeczywiście nie ma co więcej o tym mówić, bo po co żyć w
świecie wymarzonych obrazów, w świecie utopijnym.
Na dworze, na tym świecie, noc już jest. Noc. Taka sama jak wczoraj na pewno. Księżyc już
wyszedł chyba, tak jakbym go czuł, śnieg zaczyna migać i dostojność się powoli rozpościera.
Cisza też panuje bezmierna. Nic nie słychać, z lasu żadnego głosu, ze wsi, z nieba, znikąd. I ja
leżę cicho. Cicho i dostojnie. Tak jak przystało. Oczy mam otwarte, a w głowie wielkie stada
myśli.
Wojna. Leżę w budzie cały czas cicho i dostojnie, tak jak przystało, i myślę o słowie wojna.

background image

Trochę się dziwię, że mogę myśleć o takich różnych rzeczach: o smutku, o różnych robotach
w polu, co są, o nadziei, o klimacie, o słowie wojna teraz na przykład. Trochę się dziwię, że
pusty brzuch mi w tym nie przeszkadza ani ślina, to znaczy wielki apetyt. To znaczy trochę
chleba z cebulą albo trochę kartofli ze solą, albo trochę mięsa jakiegoś, wołowiny, baraniny,
wieprzowiny, koniny, co bądź, a jakby nic z tego, to przynajmniej kawał czekolady. Ale
niepotrzebnie zapędzam się w świat utopijny, widzę. Wojna. Słowo wojna. Mówię słowo
wojna, bo samej wojny to nigdy dobrze nie widziałem. Chociaż może i trochę widziałem, ale
nie pamiętam. Co pamiętam, to dwóch partyzantów pod lasem, jak strzelali do samolotu. Ja
tam do nich przyszedłem i dostałem od jednego strasznie w dupę, a jak przyszedłem do domu,
to dostałem jeszcze więcej. I jeszcze co pamiętam bardzo dobrze, to jak wjechali Amerykanie
na czołgach i rzucali gumę do żucia, czekoladę i pomagali dziewczynom wchodzić na czołgi.
Co to znaczy słowo wojna, dowiedziałem się nie tam, a tu, jakżeśmy tu przyjechali po wojnie.
Tutaj mnie dopiero uświadomili. I nikt lepiej by nie potrafił tego zrobić. Bo największa i
najstraszliwsza wojna to była, zdaje się, tutaj. Nauczyłem się tutaj o słowie wojna bardzo
dużo. Mam teraz o tym słowie bardzo wiele wyobrażeń. Mówię słowo wojna, a nie wojna, bo
sam na wojnie nie byłem i nie walczyłem do ostatniej kropli krwi. Wszystko, co wiem, wiem
z opowiadań, z filmów i książek. To nigdy nie będzie to samo, co widzieć na własne oczy
bombardowanie, rozstrzeliwanie, odrywanie dzieci od matek, kopanie w głowę, palenie,
torturowanie, zachowywanie się tak, że człowiek, to widząc, przestaje się nazywać
człowiekiem, nie chce już być więcej człowiekiem, chce być małpą z powrotem, wrócić do
małp, tylko nie być człowiekiem, jak taki gestapowiec jest też człowiekiem. Ja tego
wszystkiego na oczy nie widziałem, mówię. Ja nie wiem, co by się ze mną zrobiło, jakbym to
widział na własne oczy. Ja tylko nieraz widzę takie rzeczy na filmach i jak wychodzę, to idę
sztywno wyprostowany jak ślepy i mówię do siebie cicho: Ja nie chcę być człowiekiem, ja nie
jestem człowiekiem". Tak idę długi czas po ulicach jak nieżywy prawie, ale jakby mnie ktoś
dotknął, toby go chyba przeszedł prąd.
Wojna. Słyszałem nieraz takie powiedzenie, że wojna to kara na ludzi za to, że źle żyją. Że
żyją w rozpuście. To prawda, to jest święta prawda, że ludzie żyją tak, a nie inaczej. Ale co to
jest za kara na złych ludzi, jak giną na wojnie, tak samo i dzieci, tyle dzieci i tyle spokojnych,
nie dobrych i nie złych ludzi, co żyje z pracy rąk po wsiach i po miasteczkach, i po wielkich
miastach. I jak ginie tak samo ta garstka, ta garsteczka niewinnych, czystych zupełnie, jak ona
topnieje w oczach coraz bardziej. Więc nikt nie ma prawa takiej kary ustanowić. Nikt. Żaden
człowiek i żaden naród. Mogę to udowodnić każdemu człowiekowi i każdemu narodowi. I
jeszcze co to jest za kara, jak ci, co karzą, co są, jak to mówią, ramieniem tej kary, są nie
lepsi, ale dziesięć razy gorsi.
Biedni są ludzie. Ja wiem, jacy są ludzie w większości, jaki jest straszny upadek w ludzkich
sferach, ja wiem dobrze. Ale mogę jednak powiedzieć ze spokojnym sumieniem, że ludzie są
biedni w jednym: w tym, że człowiek nie zależy od siebie, że tyle ludzi nie zależy od siebie,
tylko od paru jakichś ludzi albo od jednego nawet człowieka, który, czy ja wiem, co mu się
może nagle przywidzieć. Biedni są ludzie w tym właśnie. Że nawet umrzeć muszą nie wtedy,
jak się tego spodziewają po chorobie, co ich pożera, czy po starszym wieku już: sześćdziesiąt,
siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat, zależy jak u kogo, tylko wybucha wojna i ludzie padają
pokotem.
Leżę w budzie cały czas, pół dnia już prawie tak leżę, żeby nie denerwować głodu, ale
normalnie to ja przez cały dzień chodzę, a nie leżę. Normalnie to ja całe boże dnie chodzę
sobie, jeżdżę, jak się da, tu jestem parę dni, potem gdzie indziej się przenoszę, potem znowu
gdzie indziej i ja w tym wiecznym ruchu spotykam dużo, bardzo dużo ludzi, i bardzo rzadko
tych samych, tylko ciągle nowe oblicza. Więc powiedzieć, że ja w tym moim wiecznym ruchu
jeszcze nie spotkałem takiego człowieka, co by mówił, że chce wojny, albo się tak
zachowywał dwuznacznie czy obojętnie. Wszyscy się zachowują niedwuznacznie. I to jest

background image

jasne. Ludzie chcą żyć.
Oczy już mi się zaczynają kleić. Ludzie chcą żyć. Ludzie chcą żyć. Tylko jak chcą żyć:
złodzieje chcą kraść, pyszałkowie chcą się pysznić, hieny chcą żerować, oszuści chcą
oszukiwać, bandyci, fir-cyki, skąpcy, plotkarze, dewotki, krzykacze, pijacy, przemądrzali,
intryganci. Zatracają wszystkie uczucia, ostatnią godność, ostatnią godność.

Miecz Damoklesa

Wyspałem się, co to jest za wielkie szczęście. Dziesięć godzin prawie spałem bez żadnego
przebudzenia i nic mi się nie śniło złowrogiego, tylko rozmaite kolorowe rzeczy mi się śniły
niezwykłe. Dziesięć godzin spałem z tymi kolorami. Ech, gdybym wiedział, komu trzeba za
to dziękować. Idę sobie teraz ulicą w podskokach, podskakuję sobie, pogwizduję sobie.
Tak idę w podnieceniu, bo wesoły jestem, wesoły jestem nad wyraz, cały jestem napełniony
wesołością. Wielkim szczęściem. A ile sił mi przybyło przez to spanie długie
dziesięciogodzinne: dziesięć sił. Nerwy się nie szarpały. Spały sobie. Dziesięć godzin bez
przerwy odpoczywały w krainie marzeń i snów. Dobrze im tam było. Dobrze nam tam było.
Jaszczurki, co są na murze w słońcu rozciągnięte, nie mają lepiej. A czy one nie mają raju, jak
się tak na murze rozciągną leniwie, na kamieniach rozgrzanych, przymrużą oczy, a Bóg
słoneczny nad nimi i cała pora latowa, cisza, powietrze drgające?
Tak mówię w podnieceniu, bo wyspałem się tak dobrze, mocno i to jest najlepsza rzecz na
świecie, jaka może tylko być, lepszej rzeczy nie ma, może być tylko taka sama druga rzecz:
wyspać się tak samo drugi raz. Ech, żeby tak można było spać co dzień, dziesięć, dziewięć
godzin bez przerwy, bez demonów, spokojnie sobie spać. Żebym tak spał co dzień, jak dzisiaj
się wyspałem, to mógłbym przez cały dzień bardzo wiele pięknych czynów wykazać.
Mógłbym tak chodzić i promieniować, żeby się ludzie oglądali, a jakby koło mnie
przechodzili, to już by potem szli inaczej, nie tak samo, jak szli, nie wiem, jak, ale nie tak
samo na pewno.
Ale to jest na pewno rzecz niemożliwa spać spokojnie co dzień. Wszyscy widzą, że nie
rozpoczynam od tego: czy to jest rzecz możliwa spać spokojnie co dzień, bo to jest oczywista
prawda, że to jest rzecz niemożliwa. Dlatego od razu mówię, że to jest rzecz niemożliwa,
dlatego od razu łączę jedno z drugim. Bo jak tu można spać spokojnie? Jak tu można spać
spokojnie, kiedy się widzi wszystko i słyszy, kiedy się ma uszy i oczy otwarte i chociaż
trochę czułości się ma, nie mówię o sobie, chociaż trochę wrażliwości nerwowej szlachetnej,
nie mówię o sobie, trochę serca sprawiedliwego, nie mówię o sobie, już nie chcę lepiej mówić
o sobie. O, jeśli jest niebo. Jeśli jest Bóg na niebie. Jeśli on jest dobry, widzi wszyst ko i
słyszy, to ja nie wiem, czy on może spad spokojnie. To ja nie wiem, ja nie wiem, czy on w
ogóle jest, taki Bóg na niebie.
Czy to jest rzecz możliwa? Wszyscy widzą, że rozpoczynam od tego: czy to jest rzecz
możliwa, a nie mówię od razu, że to jest rzecz niemożliwa, nie łączę od razu jednego z
drugim, chociaż może to jest taka sama prawda oczywista, że nie ma nic na niebie, jak ta
prawda, że nie można spać spokojnie co dzień. A dlaczego tak nie mówię? Dlaczego tak nie
mówię od razu? — niektórzy się zapytają. Wielka nauka postępowa, czy ona nie
wytłumaczyła tyle rzeczy fantastycznych? Czy ona nie zbadała tylu rzeczy tajemniczych: róż-
ne dziwy? Czy nie otwiera się wszystko powoli przed nią: największe nieobjęte niezmierzone
obszary niebiańskie i te najmniejsze nieobjęte niezmierzone tak samo krainy: ziarnka,
nasienia, pyłku kwiatowego? Wiec dlaczego nie mówię od razu, że nie ma, nie ma Boga na
niebie wysokim ani w sercu nasienia najmniejszego, nigdzie? Dlaczego tak nie mówię od
razu? Dlaczego tak nie mówię?

background image

Bo tęsknię. O, Boże. Puchem jestem, pyłkiem kwiatowym w tych niezmierzonych wielkich
nieobjętych obszarach niebiańskich, przenoszę się z miejsca na miejsce, z planety na planetę,
z miasta do miasta, wiatr mnie gna, zima, mróz, ziąb od ziemi tej skorupy, miecz Damoklesa,
żelaza, ruchy ogniste, wyziewy, lawa, miecz Damoklesa, budowle żelazne, chmury ołowiane.
O, Boże, Boże, puchem jestem marnym, pyłkiem kwiatowym maleńkim i gdzie ja tu mam
najmniejszą miłosność wyszukać? Gdzie tu jest kawałek ziemi? Gdzie ja tu mogę zakwitnąć,
Boże, na tych blachach wszędzie wokoło, co krok to blacha, żelazo, beton, trybunały, miecz
Damoklesa, o, Boże, Boże mój, dlaczego nie ma ciebie? Gdzie ty jesteś? Gdzie ty się
podziewasz? Gdzie ty się obracasz, Boże mój? W jakich stronach?
Siedzę w kawiarni na przykład, szukam ciebie, patrzę, rozglądam się wokoło, w krąg, śmieją
się jedni, drudzy się nie śmieją, piją kawę jedni, a ci herbatę, a ci leśny owoc piją, a ci czytają
takie pismo brukowe, a ci znowu takie pismo brukowe czytają, ten pan ma siwe włosy
sędziwy, ta młoda pani ma fioletowe włosy, ta starsza pani ma zielone włosy, tamta pani
korale ma na szyi, ten pan, co z nią rozmawia, trzy albo cztery brody ma, też korale posiada
własne prywatne, a ten młody okulary ma ciemne słoneczne, choć wieczór jest, późny
wieczór dosyć, słońce zaszło już dawno, o, bardzo dawno słońce już zaszło, na stolikach
kwiaty są, kwiatki-margaretki, widzę, widzę to wszystko, słyszę, mam oczy i uszy otwarte,
ale nie widzę, nie widzę ciebie, Boże mój, nie widzę zupełnie, ja bym cię zobaczył, jakbyś
był, jakbyś tu był, jakby tu tylko twoje słowo było, twój palec boży, twój duch, twój puch
maleńki, pyłek najmniejszy, okruch, ja bym od razu wiedział, choć puchem jestem, pyłkiem
kwiatowym, okruchem, ziarnkiem, minimalnym, ale jestem, ja jestem, ja tu jestem.
A teraz na dworcu jestem, w sali barowej, zima, mróz, wiatry lodowe mnie tu przygnały,
papierosa palę i grzane piwo popijam, papierosa pociągam i widzę, jak inni piją piwo, a inni
jedzą, bigos w głównej mierze, a te panie chłopki mają własne żarcie, własną wałówkę, po
dwie herbaty ino zakupiły, a ta biała panienka z kuchni jest, z wózkiem jeździ i brudne talerze
zbiera, brudne szklanki, brudne kufle, całą brudną zastawę, jakiś chłopak jej się spodobał, bo
śmieje się do niego i on się do niej śmieje, a obok dwóch się kłóci cały czas, jak tylko
przyszedłem, przedtem już chyba zaczęli, jak mnie tu nie było, jak gdzie indziej byłem, jak
gdzie indziej cię szukałem; kłócą się oni zatem więc, nie wiem, o co idzie, jeden piwo pije, a
drugi je bigos i mówi do tego pierwszego, że on ludzi potopił, a jeden młody, też co obok stoi,
śmieje się i mówi: „bul, bul, bul, bul"; a ten, co ludzi potopił, mówi do tamtego, że to on jest
hiderowiec i ludzi marnował, bo on to tysiące Niemców zabił w partyzantkach, to ten
hitlerowiec mówi: „bandyta jesteś, złodziej nie partyzant", to złodziej-bandyta mówi do
hiderowca: „ty łachudro, ty gnoju ty", i nagle nic nie mówią, przestali mówić nagle, tylko
patrzą na siebie, żeby zabili oczami, jakby było można, żeby się zagryźli jak wściekłe psy,
żeby jeden drugiego w łyżce wody utopił, i nagle gnój-łachudra odzywa się do bandyty, co
trzyma swój kufel siłą woli: „I co się tak patrzysz? Głodny jesteś, co?" A bandyta zapytany
jak nie wybuchnie z większym szyderstwem, z większą ironią i wyższością: „Ech, ty gnojku!
Patrz łachudro". I pokazuje mu z kieszeni pół litra wódki rzeczywiście. „Widziałeś?" —
mówi. „A ty słyszysz?" — mówi. I z drugiej kieszeni brzęczy walutą, monetami dzwoni.
Najpierw mu na oko pokazał, a potem na ucho, a obok inni się gromadzą, przeważnie młodzi
bandyci, śmieją się, podburzają tych dwóch do dalszej walki słownej, żeby się przemieniła w
walkę ręczną może, mają nadzieję, widzę to, widzę to wszystko i słyszę, mam oczy i uszy
otwarte, ale gdzie tyjesteś, Boże mój, nie widzę tu ciebie, ja bym cię zobaczył, ja bym cię
odnalazł od razu, jakbyś tu był, tak cię szukam wszędzie, wokoło, w krąg wszędzie, gdzie je-
stem.
W pociągu jestem. Z gór powracam. Byłem tam trochę. Koniec lata mamy. Pusto jest dosyć.
Siedzę w przedziale sobie. Przy oknie dwie kobiety nie młode, nie stare rozmawiają jedna do
drugiej, ale chyba do siebie:
— Liście już opadają, widzi pani.

background image

— Jesień.
— Nie lubię, wie pani, jak liście opadają. Nieprzyjemnie.
— Tak, smutno się robi.
Tak sobie gadają o tym i o tym. Nie są młode, nie są stare, ale są więcej stare niż młode.
Patrzę za okno. Widzę tam kolory jesienne: rudy kolor wspaniały, inne wspaniałe kolory,
zbocza widzę — do macania jakby ustawione — żeby je dotykać, niebo jest w obłokach
wędrujących, lasy od połowy zbocza, pola, łąki, ziemia uprawna jak najwyżej, niektóre
zaorane już pola, na zimę, na zagon już, zboże jeszcze nie sprzątnięte widzę, tu i tam, na co
oni czekają, na co oni czekają? Na deszcze? Będą potem kradli to zboże z pola w przerwach
między deszczami, w tych krótkich przebłyskach, ale i tak zgnije im potem w stogu,
spleśnieje, zbutwieje, będą snopy rozwiązywać i na klepisku po trochu suszyć, i już maszyna
nie da rady, tylko cepami trzeba będzie, ale i tak im nie będzie sypać dobrze jak należy, po
dwa razy będą musieli obracać posady, jak dzikie woły się narobią, ale i tak gdzie ty jesteś,
Boże? Gdzie ty jesteś?
Ja jestem w górach jeszcze ciągle. Ta sama jesienna pora roku jest, ta sama godzina, minuta
może tylko nie ta sama, ale te same dziesięć minut jest na pewno, bo nie minęło więcej, jak w
pociągu byłem przed chwilą i oglądałem przez okno te zbocza namacalne i te kolory
rudobrązowe, i wyskoczyłem z pociągu, bo tak mi się zachciało po polach i po zboczach
pochodzić jeszcze raz: takie pragnienie, zanim tu kiedyś wrócę do gór, zanim tu się znajdę
znowu. Wyskoczyłem z pociągu, co szedł bardzo wolno, na hamulcach cały czas, bo z góry
dosyć spadzistej jechaliśmy w dół, i jakby nie hamował, toby go strasznie rozpędziło, a jakby
nie miał w ogóle hamulców, jakby mu nawaliły czy co, toby go strasznie głęboko w równinę
zapędziło, tam by dopiero mógł stanąć, to znaczy jakby nie zrzuciło go z torów po drodze na
jakimś ostrym zakręcie śmiertelnym albo jakby go nie spotkał jakiś inny pociąg na tym
samym torze — co by to było za straszne nieszczęście. Co by to była za straszna żałoba w
wielu, wielu domach miejskich, wiejskich i na przedmieściach. A co to by była za straszna
nadzieja przedtem w tych domach u tych ludzi, że może on został jeszcze jeden dzień w tym
górskim uzdrowisku, może zabrakło mu pieniędzy, może ona spóźniła się na ten pociąg, może
zabrakło jej pieniędzy, nie zna tam nikogo, nie będzie od obcych pożyczać, może akurat on
spotkał kogoś od pierwszego wejrzenia, może ona tak samo (może akurat on i ona się
spotkali?) i zakochali się od pierwszego wejrzenia, i zostali jeszcze kilka dni, jeden dzień
chociaż postanowili jeszcze zostać razem; różne, rozmaite, bardzo najprzeróżniejsze nadzieje
wynajdują w tych domach rodziny zagrożonych, te rodziny tknięte, i układają to wszystko też
bardzo, bardzo najprzeróżniej w kwiat nadziei, że może jednak, może jednak nie pojechali
tego dnia wyznaczonego tym pociągiem przeznaczonym — każdy sobie w głowie wynajduje,
każdy sobie w głowie kombinuje i układa w myśli cichutko, pokornie, pokornie bardzo. Ale te
wszystkie kwiaty nadziei. Przychodzi telegram zwiastujący parę słów, parę słów. Boże mój.
Nie trzeba już teraz wynajdywać nadziei, układać kwiaty-nadziejki, nie trzeba, teraz one się
same ułożą — w wieniec nagrobkowy.
Więc byłeś tam, Boże mój? Czy ty tam byłeś? Widziałeś, jak to nastąpiło? Słyszałeś ten huk,
metal o metal, zgrzyty przeraźliwe, metal w metal? Widziałeś, jak to się wywalało na kupę
wszystko na boki, jak to się roztrzaskiwało, jak te grube szyby pryskały lekko, słyszałeś ten
huk, ten trzask? Ten grzmot? Widziałeś ten widok piekielnie straszliwy? A widziałeś, jak
długo potem jeszcze koła się u wywalonych do góry brzuchem wagonów kręciły coraz
wolniej, coraz wolniej? A słyszałeś, jeszcze dłużej potem jeszcze, ucho do blachy poharatanej
przystawiwszy, jak brzęczało coś tam, szumiało, jakby morze szumiało w muszli? Widziałeś i
słyszałeś to wszystko? Miałeś oczy i uszy otwarte? Byłeś tam? To gdzie byłeś? Gdzie?
A może byłeś tam? Może tam byłeś? W środku? W piekle? Może widziałeś ich wszystkich,
twarze ich, oczy ich? Może widziałeś ten widok? A może widziałeś, jak się spotkali: on i ona?
Jak się oni spotkali jednak? Bo nigdy nie jest za późno. Więc może wchodzili razem do tego

background image

pociągu osobno jako obcy i dopiero tam się oni zobaczyli: ona jego, on ją. A zobaczywszy
siebie, zapomnieli wszystko, dawne swoje życie, rodziny swoje, nazwiska, imię nadane,
wszystko, i zaczęli iść do siebie, przez wagon, który już się cały zanosił, zaczęli iść do siebie,
uśmiechając się nieśmiało przepięknie, nie widzieli nic, nie wiedzieli nic, nie mieli w głowie
tego, że jadą na złamanie, nie czuli nic, jak ich kopie, popycha naród oszalały, szli do siebie
przez tę wielką histerię, przez ten strach niezmierny, przez te wszystkie uczucia targające
ludzkość, szli swoje do swojego, coraz bliżej i bliżej, że nie mogę już dalej, nie mogę już
dalej mówić, bo dech mi zatyka i słów już na to nie mam, tylko łzy mam w oczach. Płaczę.
Płaczę. Idę ulicą i płaczę. Łzy mi wchodzą do ust. A taki byłem wesoły nie tak dawno, tak
sobie szedłem w podskokach wesoło. A teraz płaczę. Cały brzuch mi się trzęsie od płaczu.
1960-1962


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stachura Edward JEDEN DZIEŃ
Przykładowe menu na jeden dzień dla kobiety o masie ciałaUkg i zapotrzebowaniu na energie&00kcal
filozofia Jeden dzień z życia hedonisty
24 PLUS MINUS JEDEN DZIEN
30 - JEDEN DZIEŃ W ROKU, Teksty piosenek
jeden dzien iwana?nisowicza 2MI3DMJUSGYI5GTFDTOYPPWDLBPF2FRLBLQ44AQ
Jeden dzień Maksymiliana Kolbego
Wigilia - JEST TAKI JEDEN DZIEŃ W ROKU, Inscenizacje
Jeden Dzień Iwana Denisowicza, Szkoła
Proza Edwarda Stachury i Edwarda Redlinskiego, LEKTURY, ZAGADNIENIA lit. współczesna
Jeden dzień z życia młodego małżeństwa
Poezja Edwarda Stachury
Co by zrobił mężczyzna gdyby miał przez jeden dzień piersi, PREZENTACJE śmieszne, śmieszne przykazan
Wątki religijne w twórczości Edwarda Stachury, Teksty - opracowania kulturoznawcze
Jeden dzień Iwana denisowicza
jadłospis na jeden dzien
31. PROZA EDWARDA STACHURY, 31. PROZA EDWARDA STACHURY
GWSH - Żywienie, Przykładowe menu na jeden dzień dla mężczyzny o masie ciała 70 kg i zapotrzebowaniu
jeden dzień iwana denisowicza

więcej podobnych podstron