35 Dziecię niebios

1

Dziecko przyszło na świat pewnej lutowej nocy w samym środku surowej zimy. Równinę nad Dwiną, ściśniętą szponami mrozu, spowiła bezkresna biel. Hulał północny wiatr, a od jego gwałtownych ude­rzeń drżały ściany chaty.

- Co jak co, głosik to ona ma donośny - stwierdził oschle Jewgienij, ale ze wzruszenia ugięły się pod nim nogi.

Uklęknął przy łóżku, nie potrafiąc zapanować nad uczuciami, które nim zawładnęły. Gniew, strach, za­wód, a równocześnie bezgraniczna czułość i trudna do określenia radość.

Gdy patrzył na maleństwo w zawiniątku wyma­chujące zawzięcie czerwonymi piąstkami, na purpu­rową główkę tuż przy twarzy Raiji, jego twarde ser­ce zmiękło jak wosk.

A przecież najmniej ze wszystkich życzył sobie na­rodzin tego dziecka. Minionej jesieni i zimy nachodzi­ły go różne ponure myśli i nie raz pragnął, by Raija straciła maleńkie życie, jakie w sobie nosiła. O zgro­zo, nawet modlił się żarliwie o to, by dziecko Wasili­ja i jego żony umarło, zanim zdąży się narodzić.

Ale ono przyszło na świat i zagłuszyło sztorm. Otwarte usteczka rozproszyły mroczne myśli. Ma­leńka miała pomarszczone, skulone ciałko, jej główkę pokrywał ciemny puch włosków, a twarzyczkę wykrzywiały gniewne grymasy. Trudno więc było ustalić, do kogo jest podobna. Raija delikatnie tuliła dziecię z miłością w spojrzeniu, w uśmiechu, w każ­dym najdrobniejszym geście.

Jewgienij stanął bliżej przy łóżku, na którym obie leżały, i poczuł, że dłużej nie zniesie zła, które za­władnęło jego sercem i czyniło go kimś obcym, kimś, kogo sam nie chciałby znać.

Dziecko przyszło na świat. Jego istnienia nie da się ukryć. Zresztą wszystkie dokumenty zaświadczą, że to on jest ojcem.

Narodziła się tak lekko, nie sprawiając Raiji wielkich boleści. Nie znajdował na to innego określenia jak tyl­ko takie, że pojawiła się w ich życiu niczym anioł.

Usiadł obok Raiji, delikatnie dotknął rozgrzanej twa­rzyczki maleństwa i uśmiechnął się niepewnie do żony.

Pamiętał, jaka wydawała mu się piękna, kiedy wy­dała na świat Misze.

Teraz promieniała tą samą urodą.

Nie czuł nienawiści do niej ani do dziecka. Czy można nienawidzić bezbronnej istoty?

Mała przestała na chwilę płakać. Popatrzyła ciem­nymi oczkami w mrok. Nabrała powietrza i znów da­ła o sobie znać.

- Co z ciebie za matka? Czemu nie nakarmisz na­szego dziecka? - zapytał Jewgienij, uchwyciwszy spoj­rzenie żony.

Usłyszała, co powiedział, i zrozumiała go. Do oczu napłynęły jej łzy, ale zamrugała powiekami, żeby je powstrzymać, bo przecież nie powinno się płakać w takiej chwili.

- To silna mała kobietka - stwierdziła, odpinając nocną koszulę i przystawiając dziecko do piersi. - I ja­ka wybredna - dodała, bo maleństwo zrazu tylko do­tykało jej języczkiem i drapało leciutko drobnymi pa­luszkami. A gdy wreszcie zaczęło ssać, cud wydawał się jeszcze większy.

- Jak ją nazwiemy? - zapytał Jewgienij, a obawiając się tego, co usłyszy, wolał sam zaproponować imię, którego tak naprawdę bardzo nie chciał: - Wasilissa?

Raija pokręciła głową.

- Nie, to jest Natalia - odpowiedziała. Jewgienij nie zapytał, skąd przyszło jej to do gło­wy. Wolał pozostać w nieświadomości.

Tej nocy, kiedy przyszła na świat, nie była może naj­piękniejszym dzieckiem, jakie Jewgienij widział, ale głos miała donośny jak mało który noworodek. Później tak­że potrafiła domagać się swego. Była głodnym wszyst­kiego dzieckiem, od jedzenia poczynając, na przeży­ciach, bliskości, śmiechu, ich głosach, uwadze kończąc. Domagała się i otrzymywała to, czego chciała. W chacie nad Dwiną traktowano ją jak małą księżniczkę.

Wypiękniała.

Oczy straciły ciemnogranatowy odcień charaktery­styczny dla wszystkich noworodków i przybrały bar­wę zieleni. Włosy miała czarne i gęste. Brwi wyginały się łukowato identycznie jak brwi Raiji. Usta, w kąci­kach lekko uniesione, z wysuniętą odrobinę dolną wargą, tak samo jak Misza odziedziczyła po matce. Nie miała natomiast wysuniętych kości policzkowych Raiji i zdecydowanego podbródka. Szczupła i drobna twarz kształtem przypominała twarz Wasilija. Dla tych, którzy wiedzieli, czyjego podobieństwa się do­patrywać, dziedzictwo Uskowów było aż nadto wi­doczne.

Jewgienij pocieszał się, że mogło być gorzej. W je­go sennych koszmarach Raija rodziła syna, któremu nadawała imię Wasilij.

Kiedy ludzie, uśmiechając się ze złośliwą satysfak­cją, pytali mimochodem, do kogo mała jest właściwie podobna, Jewgienij wzruszał tylko ramionami i nie przejmując się tym, co sobie pomyślą, odpowiadał:

- Do samej siebie.

Nie zwracał uwagi na śmiech i drwiny.

Natalia była księżniczką, i to w pewnym sensie je­go księżniczką. To jego, a nie Wasilija zapamięta ja­ko ojca. Wasilij nigdy nie upomni się o nią.

Natalia nie stanowiła zagrożenia. Pojawiła się w ich życiu niczym promyk słońca i jak każde małe dziecko wywróciła ich dotychczasowy świat do góry nogami.

Miała zaledwie dziesięć miesięcy, kiedy zaczęła cho­dzić. Tuptała wokół na malusieńkich stopkach. Dotyka­ła wszystkiego. Czyniła to z największym zdumieniem. Zielone oczy chłonęły wszystko chciwie. Miała takie do­rosłe spojrzenie. Wcześnie zaczęła śpiewać, najpierw właściwie bawiąc się dźwiękami, by wnet smakować słów. A gdy wreszcie zaczęła mówić, a było to późnym latem w wieku półtora roku, z jej ust popłynął potok słów, którego nikt nie był w stanie powstrzymać.

Była malutka, drobniejsza niż Misza w jej wieku, ale wszędzie jej było pełno i bardziej niż Misza ab­sorbowała wszystkich.

Miała gęste, czarne, jedwabiste włosy, błyszczące oczki i uśmiech od ucha do ucha. Nieustannie słychać było szybki tupot jej maleńkich nóżek, radosne piski i zadowolone westchnienia. Jej śmiech przypominał wesoły plusk strumyka.

Natalia była niczym tchnienie wiatru w letniej spiekocie.

Ci, którzy ją kochali, uznali ją od samego począt­ku za niezwykłe dziecko. Na przykład Raija, jeszcze nim wydała ją na świat, myślała o niej jak o wyjątko­wym kwiatku na łące życia. Zawsze była przekonana, że to dziecko wyrośnie na kogoś nieprzeciętnego.

Nikomu jednak nie przyszło do głowy, jaką na­prawdę tajemnicę nosi w sobie Natalia.

Szybko się wszystkiego uczyła, więc mówiono, że jest mądra i rozsądna. A że była śliczna, nazywali ją księżniczką i aniołem.

- Misza mokry - zawołała Natalia i poklepała Mi­chaiła po udach. Właśnie dotąd mu sięgała.

W piętnastym roku życia Misza bardzo się wyciągnął. Widać już było, że gdy dorośnie, będzie wysoki jak je­go ojciec. Na razie wyglądał nieporadnie, ramiona i no­gi sprawiały wrażenie, jakby nie należały do niego.

Raija dostrzegała, że z czasem syn zmężnieje. I upodobni się do Jewgienija.

- Misza umył się, ale już nie jest mokry, Natalio - wyjaśnił Michaił z uśmiechem.

- Misza mokry - ciągnęła w sobie tylko właściwy sposób niezrażona Natalia. W jej zielonych oczach kryła się stanowczość. - Woda - dodała i zacisnęła maleńką buźkę, z niezadowoleniem spoglądając na brata, który jej albo nie dowierzał, albo wcale nie ro­zumiał. - Woda. Misza mokry.

Roześmiał się. I ustąpił. Podniósł malutką i zakrę­cił w tańcu, aż zapiszczała radośnie.

- Może trochę mokry - powiedział dobrodusznie i przycisnął swój nos do jej noska.

Natalia złapała go za włosy i pociągnęła, aż krzyknął dziko. Trochę zbyt dziko, by mogło to być prawdziwe. Natalia jednak, zachwycona, puściła go w końcu.

- Muszę już iść. Tata na mnie czeka - wyjaśnił Mi­sza siostrzyczce. - Muszę mu pomóc, rozumiesz? Mu­szę się wszystkiego nauczyć, żeby w przyszłości być taki jak on. Nie mogę tu z tobą zostać.

Pokiwała swoją ciemną główką z rozwichrzonymi włosami.

- Misza mokry - powiedziała niemal bezgłośnie. Stała z założonymi do tyłu rączkami i zadarłszy gło­wę, przyglądała się mu badawczo. - Mokry - powtó­rzyła i uśmiechnęła się szeroko. - Taaaki mokry!

Rozłożyła ramiona i zakręciła się w tańcu.

Misza wzruszył ramionami. Pokiwał młodszej sio­strze raz jeszcze na pożegnanie i odszedł.

Tym razem nie zdecydował się jechać konno. Rów­nie szybko i bez wysiłku można się było dostać do Ar­changielska, płynąc niewielką łodzią z nurtem rzeki. Dwina niosła bezpiecznie i pewnie jak koński grzbiet.

Wróciwszy z rejsu na zachodnie łowiska, Michaił upewnił się w przekonaniu, że to woda jest jego ży­wiołem i do niej należy.

Olga, tak samo jak Tonią, pasjonowała się końmi. Ujeżdżała je, jakby urodziła się na końskim grzbie­cie. On zaś był synem morza. Czuł się w swoim ży­wiole, wszystko jedno, czy siedział w małej łodzi, czy płynął na pokładzie statku.

Wiedział, że jego przyszłość związana będzie z mo­rzem, i ta świadomość napawała go spokojem. Za­wsze ciągnęło go do wody.

Roiły mu się różne marzenia. Czasem zdawały się bardziej realne niż to, co działo się tu i teraz. Wy­obrażał sobie, jak zostanie kapitanem na własnym statku, jak czuć będzie w nozdrzach zapach słonej morskiej wody, a załogą będzie mu wiatr. Przyszłość taka zdawała się Michaiłowi czymś oczywistym, był wszak synem armatora. Nigdy nie myślał o tym, że aby plany i marzenia się urzeczywistniły, najpierw z życia usunąć się musi ojciec. Zresztą który młody chłopak o tym myśli?

On w każdym razie wiedział jedno: gdy dorośnie, zacznie się prawdziwe życie...

Michaił, pochłonięty rozmyślaniami, zapatrzył się w siebie i całkiem zapomniał o mieliznach, które prze­cież dobrze znał. Ocknął się dopiero, gdy łódź utknęła.

Zaklął pod nosem. Gdyby mama go usłyszała, zdu­miona uniosłaby brwi. Dobrze o tym wiedział. Uwa­żała go za świętoszka i nie miała pojęcia, że jej dziec­ko zna takie słowa.

Michaił wstał, żeby odepchnąć się wiosłem, ale za­rył łódkę jeszcze głębiej w piachu. Był wściekły na sa­mego siebie. Pomyślał, że Olga pęknie ze śmiechu, gdy jej o tym opowie. Nie był jednak pewien, czy to uczyni. Dość się już z niego naigrywała!

Nie ma co, utknąłem na dobre, stwierdził w duchu.

Nie namyślając się więc wiele, zdjął ubranie, buty i wskoczył do rzeki. Pociągnął łódź na głębszą wodę.

Woda była chłodniejsza, niż się spodziewał.

Szczękając zębami, wdrapał się do łodzi i powiosłował dalej z nurtem Dwiny. Zmusił się, by pozostać jeszcze przez chwilę bez ubrania, tak by wiatr osuszył mokre ciało. W uszach dźwięczał mu mądry głosik małej Natalii, powtarzający w kółko: „Misza mokry!”

Rzeczywiście, teraz był mokry. Uśmiechnął się sam do siebie i wciągnął spodnie na wilgotne jeszcze ciało. Łódka zachwiała się niebezpiecznie, ale na szczęście utrzymał równowagę.

Zostanie kiedyś marynarzem. Nie boi się wody.

Tymczasem w chacie nad Dwiną Natalia przyci­skała nos do szyby. Musiała wejść na ławę, by dosię­gnąć okna.

- Misza mokry! - powiedziała i roześmiała się, stu­kając dłońmi o gładką, chłodną powierzchnię okna. - Misza mokry!

- Ciągle powtarzasz to samo? - uśmiechnęła się Ra­ija i zwichrzyła córeczce włosy.

Natalia pokiwała głową.

- Moookry! - chichotała.

Raija nie mogła powstrzymać się od śmiechu i wyściskała słodkie maleństwo. Jej mały nieprzewidywal­ny wietrzyk.

- Na pewno już wysechł - zapewniła i pocałowała małą w policzek. Znowu poczuła, jakim cudem jest to dziecko. Maleńkie ciałko tryskające życiem. Głów­ka pełna najróżniejszych pomysłów. Aksamitne po­liczki i promienny uśmiech.

Nie miała się czego wstydzić, że ją urodziła. Dzię­ki Natalii poczuła się bogatsza, odkryła w sobie no­we pokłady miłości.

- Do tej pory Misza na pewno już wysechł, nie sądzisz?

Raija przycisnęła nos do policzka Natalii, rozko­szując się jej zapachem, i uśmiechnęła się do siebie.

Zastanawiała się czasem, czy inni ludzie także przywiązują taką wagę do zapachów, czy w ogóle zwracają na nie uwagę. Może to tylko ona kolekcjo­nuje je tak starannie, próbując wywołać obrazy z czarnej czeluści pamięci.

- Mokry - trwała przy swoim Natalia. Miała naj­piękniejszy na świecie uśmiech, serdeczny i radosny, rozjaśniający pucołowatą twarzyczkę. Ząbki białe jak perełki, a w oczach radosne figliki. - Mokry - mówi­ła, jakby delektując się tym słowem.

Raija znów się zaśmiała, rozbawiona uporem dziecka i jego naturalną radością.

Dzieci nie mają w sobie cienia fałszu...

- Podoba ci się to słowo? - zapytała, ale do Nata­lii nie dotarło pytanie mamy. Stała przy oknie zapa­trzona w stronę rzeki i niezmordowana mruczała pod nosem w kółko to samo.

- Kąpałeś się, synu? - zapytał Jewgienij. Widząc mokre włosy Miszy, uśmiechnął się z grymasem. - Le­piej nie mów tego mamie - dodał z ojcowską troską. - My, mężczyźni, musimy się trzymać razem.

- Właśnie - odrzekł Misza, marszcząc brwi. Jego oczy zasnuły się mgłą, ale zaraz rozchmurzył się.

- Mam nadzieję, że nie straciłeś łodzi? Michaił pokręcił głową.

- Natknąłem się na mieliznę - wyjaśnił krótko i znów zmarszczył brwi, trapiony natrętną myślą. - Poszukam Olgi - rzucił.

Właściwie nie zachowywał się tak celowo. Nie był w złym humorze. Nie miał powodu, by w rozmowie z ojcem skąpić słów. Samo jakoś tak wyszło.

Coś ściskało go w gardle. No i ta uporczywa myśl wciąż nie dawała mu spokoju.

- A co, już nie masz żadnych kolegów? - wyraził zdziwienie Jewgienij.

Nie rozmawiał z żoną o tym, co go martwiło. By­ła tak zajęta przy małym dziecku, że pewnie podob­ne obawy w ogóle nie przyszły jej do głowy.

Zamierzał się jej poradzić i przygotować do roz­mowy z Michaiłem, ale jakoś nie trafiała się okazja. Teraz jednak uznał, że nadeszła najwyższa pora, by poważnie rozmówić się z synem.

- Poczekaj! - zatrzymał go. Być może zabrzmiało to jak nakaz, bo chłopak odwrócił się zdziwiony i spojrzał na ojca pytająco oczami do złudzenia przy­pominającymi oczy Raiji.

Jewgienija poraziło, jak bardzo syn jest podobny do Aleksieja. Gdyby Raija urodziła jego tragicznie zmar­łemu bratu dziecko, mogłoby wyglądać jak Michaił.

Nie powinienem tak myśleć! skarcił się w duchu, a na głos powiedział:

- Siadaj! Znów zabrzmiało to jak rozkaz. Michaił wykonał posłusznie polecenie ojca i usiadł na brzegu krzesła. Jewgienij jednak nie zajął miejsca obok. Nagle pożało­wał, że sprowokował tę rozmowę. Powinien wcześniej poradzić się Raiji. Czuł, że skazany jest na niepowo­dzenie. Źle zaczął.

- Chyba zbyt wiele czasu spędzasz z Olgą - ode­zwał się niepewnie.

Nie przypuszczał nigdy, że będzie się czuł taki zakłopotany w towarzystwie syna. Sporo czasu upłynę­ło, odkąd sam był wyrostkiem, speszonym, niepew­nym, nie mającym pojęcia, jak się wysłowić ani skąd czerpać mądrość.

Przeżył od tamtej pory kawał życia, jako dorosły mężczyzna zebrał wiele doświadczeń, a jako ojciec zdobywał nowe każdego dnia. Teraz przede wszyst­kim kierował się ojcowską troską.

- Lubię Olgę!

- Nie masz innych znajomych, których także byś lubił?

Jewgienij zmrużył oczy i spojrzał na syna, w du­chu modląc się, żeby chłopak zrozumiał jego inten­cje. Chętnie uniknąłby dokładnego tłumaczenia i wy­kładania kawy na ławę.

- Owszem - odparł Michaił. - Ale Olgę lubię naj­bardziej. Świetny z niej kompan. Całkiem jak chłopak.

- Ale to jednak nie chłopak - uchwycił się słów sy­na Jewgienij.

Czy ten szczeniak nie może tego pojąć? Przecież w innych sprawach wykazuje się dużą bystrością umysłu! denerwował się w duchu.

- Olga jest dziewczyną. Teraz, kiedy oboje podro­śliście, to... po prostu uważam, że spędzacie ze sobą zbyt wiele czasu. To niezbyt fortunne i dla ciebie, i dla niej.

- Dlatego, że jestem chłopakiem, a ona dziewczy­ną? - spytał Michaił zdumiony. Nie był pewien, czy ojciec żartuje, czy mówi poważnie.

- Żadnej dziewczynie w wieku Olgi nie wolno przebywać samej w towarzystwie chłopców - odrzekł Jewgienij z powagą. - Dlatego ze względu na Olgę powinieneś wziąć pod uwagę to, co ci powiedziałem. Nie warto, by za bardzo wyróżniała się wśród innych dziewcząt. Chyba ma jakieś koleżanki?

- Coś mi się zdaje, że nie o to wcale chodzi - od­parł Michaił. - Czego się właściwie obawiasz, tato?

Jewgienij nabrał powietrza do płuc i patrząc syno­wi prosto w oczy, wypalił:

- Boję się, że któregoś dnia zauważysz, że Olga nie jest chłopcem. Dostrzeżesz w niej budzącą się kobie­tę i ulegniesz fascynacji. Boję się, że zaczniecie igrać z ogniem, nie dorósłszy do takich zabaw. Rzeczywi­ście, obawy moje są być może podyktowane własnym interesem. Ale myślę też o tobie, a przede wszystkim o Oldze. To zbyt dobra dziewczyna, by zajść w cią­żę z nieodpowiedzialnym wyrostkiem. Wyraziłem się dostatecznie jasno?

Michaił pokiwał głową, czując, jak na przemian za­lewają go fale gorąca i chłodu. Nie miał śmiałości spojrzeć ojcu w oczy. Wstał i ze wzrokiem utkwio­nym w ścianę, rzekł z przekorą:

- Poszukam Olgi. Możesz być spokojny, nie mam zamiaru jej uwieść. Lubię ją, to prawda, ale traktuję jak siostrę.

Jewgienij westchnął. Nie mógł na siłę zmusić chło­paka, by został. Zresztą nawet nie miał ochoty.

Wystarczy, że ostrzegł syna, otworzył mu oczy i uświadomił to, czego nie chciał dostrzec.

Ale tak naprawdę ta rozmowa go nie uspokoiła.

- Czy twoi rodzice też prowadzą z tobą takie głu­pie rozmowy? - zapytał Michaił, siadając obok Olgi na kupce słomy.

Gładko przyczesane włosy nie całkiem mu jeszcze wyschły.

- Jak to głupie? - nie rozumiała Olga. Machała no­gami i żuła jakieś źdźbło.

- Ojciec twierdzi, że za dużo czasu spędzam w two­im towarzystwie - wydobył z siebie wreszcie Misza.

Napotkawszy na moment spojrzenie Olgi, poczuł się jeszcze bardziej nieswojo, mimo że powtarzał je­dynie słowa ojca.

Olga uniosła brew i uśmiechnęła się lekko.

W dość dusznej stajni panował spokój, bo wszyscy woźnice gdzieś wyszli. Gniada klacz żuła starannie siano. Michaił uznał, że Olga trochę ją przypomina, bezmyślnie gapiąc się przed siebie i milcząc irytująco.

- Dorośli bywają niekiedy głupi - odezwała się w końcu przyjaciółka z lekkim westchnieniem.

Michaiłowi wydało się nagle, że ma przed sobą ja­kąś inną Olgę. Po raz pierwszy zauważył, że dziewczy­na, którą znał całe swoje życie, udaje kogoś innego. Ale nie zdobył się na to, by powiedzieć Oldze, że jej sło­wa zabrzmiały równie głupio jak upomnienia ojca.

Bał się, że ostro odparuje, bo zawsze była bardziej wygadana.

Wyobraził sobie, jak prostuje dumnie kark i nazy­wa go smarkaczem.

Nie chciał, by traktowała go jak dziecko, ale jak kogoś równego sobie.

Już kiedy miał cztery lata, a ona pięć, pragnął do­równać jej wiekiem i wzrostem. Z czasem jednak za­tarła się między nimi ta różnica.

Teraz odnosił wrażenie, że powróciła.

Poczuł niepokój. Zdawało mu się, że się wygłupił.

- Posłuchasz go? - zapytała Olga, obserwując uważ­nie Misze swymi brązowymi, lśniącymi oczami. Jej spojrzenie paliło i piekło, jakby ptak wbił się szpona­mi w nagą skórę. - Postąpisz tak, jak ci każe ojciec? - powtórzyła.

- Niby dlaczego? - zapytał. - Przecież cię lubię, je­steś mi bliska niczym siostra, chociaż nie łączą nas więzy krwi. Prawie tak samo bliska jak Natalia - do­dał i westchnął ciężko. - Naprawdę rodzice nigdy nie prawili ci takich morałów?

Olga pokręciła głową, a na jej twarzy odmalował się lekki zawód.

- Może ich zdaniem nie jestem dość dorosła? - za­stanawiała się na głos. - Chociaż przecież dzieckiem też już nie jestem.

- Czego tu zazdrościć? Chciałabyś, żeby ci prawi­li takie kazania? Jeśli ci tak bardzo zależy, mogę po­prosić tatę, to pouczy i ciebie.

Uśmiechnął się szeroko i wyrzucił z siebie to, co najbardziej nie dawało mu spokoju:

- Ojciec się boi, że cię uwiodę.

Roześmiała się trochę niepewnie, ale i tak go ura­ziła. Poczuł gorycz, zacisnął wargi i w jednej chwi­li pożałował, że jej o tym powiedział. Niestety, za późno.

Być może rzeczywiście jest jeszcze dzieckiem.

Mrużąc oczy, spojrzał na Olgę. Z winy ojca zmie­nił swój stosunek do niej. Wezbrała w nim złość, za­cisnął pięści i wyszarpnął słomę. Najchętniej by uciekł, ale z drugiej strony ciągnęło go, by zostać.

Nagle nagromadziło się w nim tyle sprzeczności. Nic już nie było proste.

- Kąpałeś się? - zauważyła dopiero teraz Olga, sta­jąc się jakby na powrót dawną Olgą.

- Tak - odparł Michaił krótko, bo stracił ochotę, by jej o tym opowiadać.

Zwykle mówili sobie o wszystkim. Ale może teraz już nic nie będzie takie jak dawniej?

Nie miał pojęcia.

Wszystko się okropnie skomplikowało. Pożałował, że nie został w domu, tam przynajmniej Natalia ni­czego nie udawała.

Może był jeszcze wyrostkiem, kochającym mocno swoją młodszą siostrę. I co z tego? Lepiej być wyrostkiem niż dorastającym młodzieńcem, któremu ojciec nie ufa.

- Nie mam ochoty być dorosły - oznajmił.

- A ja bardzo - odparła Olga, uśmiechając się. Na jej twarzy odmalowało się oczekiwanie, którego Mi­chaił nie pojmował.

Najwyraźniej Olga była już mniej dziecinna niż on.

2

- Pan na kei! - powiedziała zarumieniona Natalia, trzymając Jewgienija mocno za palec.

- Tak, tak, kochanie - uśmiechnęła się Raija, za­gniatając ciasto rękami po łokcie ubielonymi mąką.

Antonia zaśmiała się cicho i mruknęła:

- Powinnaś była siebie słyszeć. Olga zdrapała z dłoni resztki ciasta, wytarła dłonie w fartuch i wykorzystując moment, że matka patrzy w inną stronę, szybko podeszła do Natalii, by pomóc jej zdjąć czapeczkę i kurtkę. Jewgienij przyjął z ulgą jej pomoc.

- Mogę ją tu zostawić? - zapytał. - Bryka bardziej niż twoje źrebaki na wiosnę, Toniu. Cud, że nie wpa­dła do wody!

- Dziwny ten pan na kei - mówiła tymczasem Nata­lia do Olgi, która uważniej słuchała małej niż dorośli.

- Skąd się tam wziął?

- Z morza - odpowiedziała Natalia. - Pan był w mo­rzu.

Uśmiechnęła się szeroko i żywo gestykulując, pulchną rączką omal nie uderzyła Olgi w oko.

- Zszedł ze statku? - pytała Olga, kulając do małej kłębek wełny. - Z tego dużego?

- Nie, z morza. - Tupnęła nogą mała. - Z morza! Olga ustąpiła z uśmiechem.

- A więc wyszedł z morza. Znasz go?

- Pan - powtórzyła Natalia i poturlała kłębek do Olgi, czekając niecierpliwie, by ta od razu poturlała go do niej z powrotem.

- Ty w jej wieku tyle nie mówiłaś - powiedziała Antonia do córki. - Natalia jest wyjątkowo rozmow­na, wyrośnie z niej gaduła.

- Podobnie jak niektóre osoby, które znam - za­żartował Jewgienij i pośpiesznie wyszedł, uciekając przed ripostą.

Raija umówiła się tego dnia z Antonią na piecze­nie chleba. Przyjechała do miasta i zostawiła Natalię razem z Misza i Jewgienijem w porcie. Nie byli wprawdzie tym zachwyceni, ale Raija postawiła na swoim, okazując się z nich najbardziej uparta.

Nie spodziewała się, że pieczenie zajmie im tyle cza­su. Czasami jednak potrzebowała takich chwil, gdy skupić się mogła tylko na sobie. Trochę wstydziła się podobnych myśli, ale nic nie była w stanie poradzić na to, że nawet zwykłe pieczenie chleba wydawało się jej przyjemniejsze, gdy robiła to nie Bykowa, nie mama, nie żona Jewgienija, ale ona, Raija.

Tylko Raija.

Olga gawędziła z Natalią, szczęśliwa, że wywinęła się od pracy. Raija tymczasem radowała się, że Olga zabawia Natalię i ona sama jeszcze przez chwilę mo­że nie zajmować się córeczką.

- Dziecko... w morzu - odezwała się Natalia i ze śmiechem poturlała do Olgi kłębek szarej włóczki, z którego rozwijała się coraz dłuższa przędza.

- Ty przecież nie wchodziłaś do morza. Olga zareagowała jak dorośli, którzy w rozmowie z dziećmi nieustannie je poprawiają, przekonani, że pociechy nie wszystko rozumieją i że brakuje im słów, by wyrazić swoje myśli.

- Dziecko. W morzu - powtórzyła Natalia stanow­czo, ani myśląc ustąpić.

Ta mała potrafiła z wyjątkowym uporem trwać przy swoim.

Większość ludzi jej ustępowała.

Olga także.

Tonią podśpiewywała sobie przy pieczeniu. Włosy i policzki ubrudziła trochę mąką, ale uśmiechała się promiennie. Zdawało się, że bije od niej ciepło pro­myków słońca i blask migoczących gwiazd, a wszyst­ko to spływa wprost do zagniatanego przez nią ciasta.

Raija żałowała bardzo, że pod tym względem nie jest podobna do Toni. Czerpała bowiem przyjemność z pie­czenia chleba tylko wówczas, gdy musiała wyrzucić z siebie złość. Zagniatając ciasto, pozbywała się gniewu.

Ponieważ teraz nie była zdenerwowana, wyrabiała ciasto bez specjalnego zaangażowania. Przyszła, żeby pomóc Toni, bo chciała być miła dla swej przyjaciół­ki, a poza tym ceniła sobie jej towarzystwo.

Nagle ktoś szarpnął drzwi, z hukiem uderzając o ścianę. Do środka wbiegł Jewgienij z rozwichrzo­nymi włosami.

Wspaniale wygląda, uderzyło Raiję.

- Chodź, kobieto, natychmiast! - krzyknął, a w je­go oczach malowała się niecierpliwość.

- Co się stało? - zapytała Antonia ze spokojem, nie przerywając pracy.

Zanurzała dłonie i unosiła, jakby ciasto było mo­rzem, a ona nim władała, sama narzucając rytm falom.

- Tatuś! - Natalia porzuciła Olgę i kłębki wełny. Uchwyciła się kurczowo nogi Jewgienija i przylgnę­ła policzkiem do jego spodni. Uśmiechnęła się uszczęśliwiona, gdy potarmosił jej czuprynkę i poda­rował jej uśmiech przeznaczony tylko dla niej. - Dziecko w morzu - powiedziała.

Jewgienij przełknął ciężko ślinę i mrużąc oczy, popa­trzył na małą. Potem podniósł wzrok na Raiję, która zdą­żyła już zetrzeć z dłoni resztki ciasta i mąki, bo po wzbu­rzeniu męża poznała, że chodzi o coś ważnego. Zresztą tylko w takich chwilach mówił do niej: „kobieto”.

- Musisz iść do porodu - wyjaśnił Jewgienij i za­myślony pogłaskał Natalię po głowie.

Brakowało mu odwagi, by spojrzeć na dziecko. Jakby się bal, że dostrzeże w jej twarzy coś, czego u dziecka być nie powinno.

- Do kogo? - zainteresowała się Antonia. - Chodzi o kogoś znajomego? Może ja też pójdę? Jeśli to coś poważnego...

- Żona kupca z norweskiego statku, tego, co wczo­raj przypłynął do portu, zaczęła rodzić - odpowie­dział Jewgienij. - Nie pojmuję, jak można zabrać w rejs ciężarną kobietę.

Raija ściągnęła brwi. Zrozumiała, dlaczego Jewgie­nij przybiegł po nią. Wszystko w niej jednak prote­stowało przeciwko temu. Nie chciała tam pójść, choć wiedziała, że musi.

- Ona jest na statku? Jewgienij skinął głową.

- Przyszli do mnie po pomoc. Wiedzą, co potra­fisz. Zresztą uważam, że postąpili słusznie. Przecież tylko ty się z nią jakoś dogadasz.

Raija pokiwała głową i westchnęła.

Ostatecznie może pomóc przyjść na świat dziecku, o ile oczywiście nie będzie komplikacji i poród odbę­dzie się prawidłowo. A nawet jeśli pojawią się kłopo­ty, to także temu jakoś zaradzi.

Poza tym rzeczywiście tylko ona może się porozu­mieć z tą kobietą. Niechętnie wracała do wspomnień, ale uznała, że nie ma innego wyjścia.

Trochę obawiała się, że znów dadzą o sobie znać niezabliźnione rany, znów odezwą się urywane wspomnie­nia, których nie do końca rozumie, a które ciągle bolą.

Sięgnęła po szal i zarzuciła go sobie na ramiona, a uchwyciwszy wzrok Antonii, rzekła:

- Spokojnie dokończ pieczenia. Jeśli będą jakieś kłopoty, przyślę po ciebie.

Tonią pokiwała głową i uśmiechnęła się.

Raija przed wyjściem ucałowała Natalię. Przykucnę­ła i poprosiła córeczkę, żeby była grzeczna. Zapewniła ją, że niebawem wróci, nie mając pojęcia, jak bardzo daleka jest od prawdy. Wreszcie wyszła, poganiana przez Jewgienija, który niecierpliwie przebierał noga­mi, nie pojmując, dlaczego żona tak się grzebie.

- Statek handlowy przypłynął z zachodu, z Tromso, ale większość załogi pochodzi z Bergen - wyjaśnił po drodze. - Sama wiesz, jak rzadko cumują u nas statki z tamtych stron.

Nazwy, które wymieniał Jewgienij, nie wywoływały w Raiji żadnych wspomnień, choć czuła, że powinny.

- Marynarze gadają, że właściciel statku zabrał ze sobą żonę, bo bał się, że go porzuci - uśmiechnął się krzywo Jewgienij. - Podobno ma już swoje lata i je­dyne, co da się o nim miłego powiedzieć, to to, że jest bogaty. Ona zaś jest jeszcze bardzo młoda, a przy tym piękna.

Raija nie uśmiechnęła się, nie bawiły jej te słowa. Poza tym gdzieś w środku paraliżował ją strach. Jej własne korzenie znów przypominały o sobie. Że też nigdy się nie uwolni się od korzeni drzewa, które wrosło w czarną skalę oddzielającą ją od przeszłości!

Nie miała pojęcia, czy kiedyś ujrzy w całości to drzewo. Do tej pory zdołała dotrzeć tylko do kilku gałęzi, wystających ze skały. Przerażało ją to.

Statek zacumował na uboczu od portu. Był smuklejszy i zgrabniejszy niż rosyjskie szkuty. Na widok norweskich liter pociemniało Raiji w oczach. Nie miała siły odczytać nazwy statku. Nie miała siły sprawdzić, czy wydaje się jej znajoma.

Jewgienij tymczasem poprowadził ją wzdłuż kei do miejsca, gdzie czekali marynarze w szalupie.

Otoczywszy ją ramieniem, popatrzył w oczy z czu­łością, pogłaskał ją i zaproponował:

- Mogę z tobą popłynąć. Raija pokręciła głową.

- Tylko byś przeszkadzał - odparła, przekonana, że ma rację. - Ale zadbaj o to, żeby Tonią wkrótce się tu zjawiła. A może Oleg też... Przyda się jeszcze jedna osoba, która zna język.

Jewgienij skinął głową. Poczuł suchość w gardle, gdyż domyślił się, że Raija wyczuwa, co się z nią stanie.

- Oleg przyjdzie niezależnie od wszystkiego - obie­cał i pośpiesznie dotknął jej włosów, które znów tak uroczo rozwichrzył wiatr. Poślinił palec i starł z jej skroni ślad mąki. - Przez cały czas myślami będę z to­bą - zapewnił, ale nie pocałował jej, mimo że go bardzo korciło. Krępowała go obecność obcych ludzi. Raija wzruszyła ramionami.

- Będzie dobrze - powiedziała. Zawsze potrafiła pocieszać innych. Odwróciła się do marynarzy i przyjrzała im się uważnie. Byli to młodzi chłopcy, może tylko odrobi­nę lepiej odziani niż marynarze na rosyjskich szku­tach. Najwyraźniej armatorzy, wszystko jedno, czy ze wschodu, czy z zachodu, nie grzeszą hojnością.

Z pamięci wygrzebała słowa, ale nie miała pewno­ści, czy są właściwe, póki nie wypowiedziała ich na głos. Niczym młode ptaki, które wpierw próbują skrzydeł, tak i ona wypuściła na wolność drzemiące gdzieś w niej głęboko słowa.

- Zawieziecie mnie na statek? - zapytała. - Podob­no jakaś kobieta tam rodzi.

Popatrzyli na nią szeroko rozwartymi oczami.

- Mówisz, pani, po norwesku?

Ich zdumienie sprawiło jej przyjemność. Oznacza­ło, że wysłowiła się właściwie. Zresztą ona też ich zro­zumiała.

- Norweżka? - zdziwili się.

- Nie, Rosjanka - odrzekła, prostując kark.

Zakłuło ją w piersiach, ale przecież to, co im po­wiedziała, było najbliższe prawdy. Zresztą, co ich ob­chodzi historia jej życia.

- Chyba nie powinniśmy zwlekać - upomniała ma­rynarzy, którzy nagle oprzytomnieli i w pośpiechu pomogli Raiji zejść do łodzi.

Zawstydzili się, że tak się zapomnieli. Ale w koń­cu nieczęsto spotyka się kobietę mówiącą po norwesku z rosyjskim akcentem.

Raija zacisnęła powieki, żeby nie patrzeć w otchłań. Nie pozbyła się całkiem lęku przed wodą, ciągle jej się zdawało, że głębia chce ją pochłonąć. Tymczasem los nieustannie pchał ją ku morzu, zmuszając, by wciąż na nowo pokonywała w sobie ten strach.

Marynarze, wiosłując zamaszyście, dowieźli Raiję do norweskiego żaglowca.

Kolejny raz ktoś obcy potrzebował jej pomocy.

- Przysłali takie chuchro? - zadudnił rosły mężczy­zna nie pierwszej już młodości, kiedy przyprowadzono Raiję do jednej z większych kajut. Nie zważał na to, że kapitan mruga i chrząka, usiłując dawać mu znaki. - Nie mają tu w Rosji dorodniejszych bab? Ta wygląda tak, jakby sama jeszcze nigdy nie rodziła. Odeślij ją!

- Mam syna, który niebawem skończy piętnaście lat - odezwała się Raija. - Nie raz już odbierałam po­rody, nawet bardzo skomplikowane...

Mężczyzna wlepił w nią wzrok, równie zdumiony jak marynarze, których spotkała w porcie.

- Mówisz po norwesku?

- Nazywam się Raisa Bykowa - przedstawiła się i wyciągnęła rękę na powitanie.

Zaskoczony, uścisnął jej dłoń, ale zapomniał uca­łować ją zgodnie ze zwyczajem w oba policzki.

- Czy to pańska żona spodziewa się dziecka? - za­pytała Raija.

- Jesteś Norweżką? Raija uśmiechnęła się swoim najpiękniejszym uśmiechem, niczym rozgwieżdżone niebo i wiosenne słońce rozpromieniając wszystko wokół. Twarz jej pojaśniała i odmłodniała. Nikt, kto teraz by na nią spojrzał, nie uwierzyłby, że jest matką piętnastolet­niego syna.

Tym razem Raija użyła swego uroku z pełną preme­dytacją, choć zwykle tego unikała Doskonale wiedziała, że mężczyźni pod wpływem jej uśmiechu całkowicie zmiękną. Nie spodziewali się kogoś jej pokroju, byli więc bezbronni wobec jej czaru.

Mężczyzna, który nazwał ją chuchrem i chciał ode­słać z powrotem do Archangielska, teraz gotów był jeść jej z ręki.

A więc tam, na zachodzie, mężczyźni są tak samo powierzchowni!

Raija taka była pewna swego, że nie czuła nawet satysfakcji, kiedy właściciel statku, kłaniając się jej w pas, podprowadził ją do kolejnych drzwi.

Raija przypuszczała, że kapitan był zmuszony od­stąpić swoją kajutę, ale nie zapytała o to.

- Nie mamy na pokładzie więcej kobiet - wyjaśnił kupiec i przedstawił się wreszcie: - Nazywam się Lo­rentz Weimer. Moja rodzina wywodzi się z Niemiec. Słodka Karolina nie chciała zostać sama w Tromso. Powinienem odwieść ją od pomysłu, by płynęła ze mną w rejs, ale nie potrafię jej niczego odmówić.

Zaśmiał się wymuszonym śmiechem.

Jewgienij nie przesadził. Kobieta była bardzo mło­da. Mogłaby z powodzeniem uchodzić za córkę męż­czyzny, którego poślubiła.

Raija ujrzała pobladłą twarz, zalęknione błękitne oczy i drżące usta. Rozsypane blond loki okalały gło­wę. Czoło pokrywał perlisty pot, a po policzkach spływały łzy.

Lorentz Weimer miał nie mniej niż pięćdziesiąt pięć lat, jego żona zaś, jak szeptano wśród załogi, szesnaście. Raija przysiadła na brzegu łóżka. Uchwyciła szczu­płą dłoń, wczepioną w koc. Dziewczyna ścisnęła jej rękę, jakby czuła, że tylko Raija może ją uratować. Jakby gra toczyła się o jej życie.

- Jestem Raisa - przedstawiła się Raija. - Przyby­łam tu, żeby ci pomóc. Bardzo cię boli?

Kobieta pokiwała głową. Nie zdziwiło jej wcale, że Raija mówi do niej w jej ojczystym języku. Czuła głę­boką wdzięczność, że zjawił się ktoś, w dodatku ko­bieta, kto się o nią zatroszczy i zechce jej pomóc.

- Dziecko nie powinno się jeszcze urodzić, to za wcześnie - szlochała.

- A kiedy? - zapytała Raija, czując przeszywający ją dreszcz.

Przeraziła się. Strach, malujący się w oczach tej młodej ciężarnej dziewczyny, spłynął na nią. Zauwa­żyła, że jest bardzo szczupła, a w takich przypadkach zwykle nie wszystko przebiega prawidłowo.

- Dopiero po powrocie z rejsu - odpowiedział za nią mąż. - Zapewniała mnie, że dziecko przyjdzie na świat dopiero na jesieni. Inaczej bym jej ze sobą nie zabrał. Ale błagała mnie na klęczkach.

Błękitne oczy młodej kobiety wyrażały coś zdecy­dowanie przeciwnego niż słowa płynące z ust męża. Ale nie sprzeciwiała mu się na głos.

Raija domyśliła się, jak mają się sprawy.

- Czy wody odeszły? - zapytała. Karolina potwierdziła, pochlipując cicho. Raija przełknęła ciężko. Zacisnęła zęby tak mocno, że aż zabolały ją szczęki, i odwróciwszy się przez ra­mię, rzuciła:

- Najlepiej będzie, jeśli sprowadzicie tu jeszcze moją przyjaciółkę. Powiadomcie mojego męża, on za­troszczy się o to, by ją tu przysłać. Powiedzcie mu też, żeby przybył Oleg. I to jak najszybciej.

- Kim jest twój mąż? - zapytał Lorentz Weimer tu­balnie.

- Nazywa się Jewgienij Byków - odparła krótko Raija. - Jest armatorem.

- A, to ten jednoręki...

Weimer pokiwał głową i popatrzył na Raiję badaw­czo. Domyśliła się, co sobie pomyślał.

- Potrzebuję przegotowanej wody - zakomendero­wała. - Gorącej słodkiej wody. Poza tym będą mi po­trzebne czyste opatrunki. Jeśli nie macie, podrzyjcie na pasy prześcieradła albo obrusy. Muszę mieć też jakąś miskę, żeby umyć ręce, i miskę do umycia nie­mowlęcia.

Ociągając się trochę, dodała po chwili:

- Proszę przynieść jeszcze wódki. Być może zajdzie konieczność, żeby podać matce coś mocniejszego.

Kupiec z zachodu wyraźnie chciał zaprotestować, ale Raija nie dała mu dojść do słowa.

- Tu ja decyduję - rzekła. - Jeśli nie dostanę tego, o co proszę, odejdę. Wtedy ktoś z was może mnie za­stąpić, ale coś mi się zdaje, że spośród tu obecnych znam się na tym najlepiej.

Rozejrzała się po twarzach, a mężczyźni, pobladł­szy, wycofali się.

- Poza tym wolałabym, żeby przyszły ojciec także stąd wyszedł - dodała.

Lorentz z wyraźną ulgą opuścił kajutę.

- Boisz się? - zapytała Raija, dobrze wiedząc, że to głupie pytanie. Zależało jej jednak, żeby nawiązać bliższą więź z młodą kobietą. Przedrzeć się przez mur, którym szczelnie się otoczyła, zajrzeć pod za­stygłą na bladej twarzy maskę.

Kobieta pokiwała głową. Zagryzła dolną wargę. Na spierzchniętych sinoróżowych ustach pojawiła się czerwona strużka krwi.

- Ile masz lat?

- Siedemnaście. Raija była zaskoczona. Lekki uśmiech rozluźnił nieco spiętą twarz, oczy odrobinę się ożywiły.

- Wiem, wyglądam jak dziecko. Moja mama uwa­ża, że to dobrze. Dzięki temu łatwiej było odwlec tro­chę moje zamążpójście, nie narażając rodziny na wstyd. Ale i tak w końcu wyszłam za mąż.

Zaśmiała się głucho.

- Poród zaczął się przedwcześnie - powiedziała Ra­ija bezradnie, czując, jak ściska ją w żołądku. - Mo­że być ciężki i bolesny.

- W bólu rodzić będziesz swoje potomstwo - wy­mamrotała Karolina, ściskając kurczowo dłonie i przymykając powieki.

Raija zacisnęła zęby i westchnęła. Zastanawiała się, co też jeszcze nawbijano do głowy temu siedemna­stoletniemu dziewczęciu. Kobiecie, a zarazem ciągle jeszcze dziecku.

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy - obiecała Ra­ija - ale musisz się postarać stosować do tego, co ci powiem. Nie wiem, czy nam się uda.

Czuła, że musi być szczera. Nie chciała przerazić Karoliny, ale nie potrafiła też jej kłamać prosto w oczy.

- Musisz urodzić to dziecko. Może się jednak zda­rzyć, że nie uda nam się uratować maleństwa.

- Lepiej pozwólcie mi umrzeć - wyszeptała Karoli­na. - Ale ratujcie dziecko. Lorentz tak bardzo pragnie syna. Tylko dlatego mnie poślubił. Jego pierwsza żo­na nie obdarzyła go potomkiem. Ratujcie dziecko!

Do kajuty wniesiono wodę i podarte na pasy prze­ścieradła, a także nożyce.

Raija zakasała rękawy i strzepnęła z ręki resztki mąki. Dziwne wydało jej się, że jeszcze przed chwilą zagniatała ciasto na chleb. Ale przecież wypiekanie chleba i narodziny dziecka są nierozłącznie związane z życiem kobiety.

Skurcze nasilały się, ale odstępy między nimi nie były jeszcze dostatecznie krótkie. Przyszła matka ję­czała z bólu i zduszonym głosem żaliła się:

- Czy to możliwe, by bolało jeszcze mocniej? Tak strasznie cierpię. Nie wytrzymam więcej. Czuję, jak­by coś rozrywało mnie od środka.

Raija ocierała mokrą szmatką spocone czoło ro­dzącej. Trzymała mocno szczupłe, białe dłonie, któ­re nigdy nie szorowały podłogi, nigdy nie prały ubrań ani nie piekły chleba, i pocieszała Karolinę łagodnie. Nie mówiła jednak, że to dopiero początek. Ból na­silać się będzie stopniowo, miała więc nadzieję, że cia­ło młodej kobiety przygotuje się na to, co ma nastą­pić, i zniesie najgorsze.

Rodzenie jest bardzo bolesne.

Cierpienie, a zarazem bezmierna miłość oddzielo­ne jakże płynną granicą. Potęgujący się ból, u które­go kresu znajduje się wielkie spełnienie i szczęście, nie dające się wyrazić słowami. Radość, której nie sposób objąć rozumem.

Raija wiedziała o tym. Zapragnęła, by móc opowie­dzieć o tym Karolinie, ale ta, pogrążona w boleściach, głucha była na słowa pociechy. Nic do niej nie docie­rało. Jedyne, co mieściło się w świecie jej odczuć, to ból i pragnienie, by się go pozbyć.

Raija trzymała ją za ręce, ocierała z potu jej „czoło i przemawiała słowami, które, choć nie trafiały do cierpiącej, to jednak jej pomagały. Ważny był ton, cie­płe dłonie i łagodne oczy. I uśmiech, który Karolina dostrzegała przez zasłonę łez.

Raija z niecierpliwością wyczekiwała Toni. Cała by­ła w strachu, bo skurcze następowały coraz częściej.

Dziecko rodziło się za wcześnie. Raija obawiała się, że płód jest martwy. Próbowała sobie wyobrazić, ja­kiej wielkości będzie maleństwo.

Karolina napinała ciało okryte kocami. Trzymała się kurczowo Raiji, zamykała się, drżała. Była taka szczupła, taka wąska w biodrach.

Raija bała się.

- Wszystko będzie dobrze - mówiła. - Tylko nie walcz! Poddaj się bólowi. Wyobraź sobie, że unosi cię potężna fala. Pomyśl, że jesteś jesiennym liściem, a ból to wiatr. Nie możesz z nim walczyć. Wtedy jest gorzej dla ciebie, moja droga. Daj się ponieść, nie sprzeciwiaj się!

- To tak strasznie boli! - krzyczała Karolina, wle­piając w Raiję swe błękitne oczy. - Jak mam przestać walczyć? Nie chcę, żeby mnie tak bolało. Nie chcę tego dziecka. Nie wytrzymam!

- Musisz urodzić - tłumaczyła Raija, a kąciki ust drgały jej ze współczucia dla rodzącej. - Nic na to nie poradzisz - powtarzała cierpliwie. - Dziecko musi się wydostać. Postaraj się! Tylko pogorszysz wszystko, jeśli będziesz z tym walczyć. Uwierz mi. Oddychaj miarowo, nie wstrzymuj oddechu. Nie przyj jeszcze, jeszcze za wcześnie!

- Nie chciałam tego dziecka - płakała Karolina. - Nie chciałam. Nie chciałam tego wstrętnego dziada. Nie chciałam w ogóle mieć dzieci. Teraz też nie chcę.

- Ciii - prosiła Raija. - Tracisz za dużo sił. Prze­stań mówić. Odpręż się. Oddychaj. Nie krzycz. To zaraz minie. Dziecko wyjdzie, kiedy już będziesz go­towa. Odpoczywaj w przerwie pomiędzy skurczami.

Karolina starała się. Raija dostrzegła jej wysiłki. Ale martwiła się, że położnica utraciła zbyt dużo sił. Opierając się, szkodziła samej sobie i utrudniała tym, którzy chcieli jej pomóc.

Czy Tonią i Oleg nie powinni już tu być? zastana­wiała się w popłochu Raija, która nie spodziewała się, że poród tak szybko wejdzie w ostatnią fazę. Skurcze były coraz częstsze.

Popatrzyła w pociemniałe oczy Karoliny, która, ści­skając jeszcze mocniej jej dłoń, przymknęła powieki.

Przestała krzyczeć. Ale słychać było zgrzyt zaciska­nych zębów. Jęczała chrapliwie. Jej głos docierał jak­by gdzieś z głębi. Ciało wygięło się w łuk.

Skurcze następowały teraz już jeden po drugim.

Raija poczuła, jak oblewa ją pot i szczypią oczy. Wstała, otarła czoło i przyniosła płócienne szmatki.

Odchyliwszy koc, podniosła koszulę rodzącej. Uj­rzawszy biodra Karoliny, szczupłe niczym Michaiła, za­drżała. Dobry Boże, czy dziecko zdoła się przecisnąć?

- Wytrzymaj - prosiła, nie będąc w stanie dłużej skrywać lęku.

Karolina na moment popatrzyła przytomniej. Jak­by poczuła się oszukana, dostrzegłszy malujący się strach na twarzy Raiji.

- Nie mogę - wyszeptała.

Ale parła. Raija już nie musiała jej niczego podpo­wiadać. Ciało Karoliny wiedziało, jak reagować.

Stała się liściem unoszonym przez wiatr, maleńką łodzią targaną przez fale. Poddała się skurczom wy­wołującym najgorszy ból.

Raija odkryła, że oddycha razem z Karoliną, że prze razem z nią. Czekała napięta każdym skrawkiem ciała. I pomagała Karolinie, która robiła wszystko, by wydać na świat dziecko.

Strasznie krwawiła. Raija wymieniała co chwila ka­wałki płótna. Straciła poczucie czasu. Widziała jed­nak, jak bardzo Karolina jest już zmęczona i jak prze­raźliwie się boi.

- Czy to się kiedyś skończy? - jęczała.

- Wkrótce - obiecała Raija, nie do końca przeko­nana, czy bliska jest prawdy. Już niczego nie była pewna. - Przyj, kochana!

- Przecież mocniej już nie mogę! Kolejny skurcz. Karolina wczepiła się palcami w koc. Zsunęła się i zaparła stopami o krawędzie koi. Wygięta w łuk, parła, jęcząc przez zaciśnięte zęby.

- Widzę główkę - zawołała Raija, wstrzymując oddech. - Wytrzymaj, Karolino. Widzę główkę, jesz­cze trochę przyj. Jeszcze trochę. Kochana, wytrzy­maj! Nie opieraj się. Nabieraj powietrza między skurczami. Słyszysz? Między skurczami. Oddychaj!

- Nie mogę - wrzasnęła Karolina. - Nie zniosę te­go dłużej!

- Musisz! Raija rozchyliła kolana rodzącej, ale ta zacisnęła je z powrotem. Rozchyliła je więc znów na siłę, walcząc z opierającą się Karoliną. Płakała ze złości i rozpaczy razem nią.

- Jeszcze trochę! - krzyknęła, ale zaraz pożałowała. Przecież nie tak należy zwracać się do kobiety wydają­cej na świat dziecko. - Jeszcze troszeczkę! - Zmieniła ton. - Nie jestem na ciebie zła. Ale nie wolno ci teraz poprzestać, bo zabijesz siebie i dziecko. Dziecko jest prawidłowo ułożone. Jeszcze trochę i będę mogła ci po­móc. Na razie nie mogę sięgnąć tak głęboko.

Karolina, wpatrzona w Raiję, parła. Bezskutecznie.

3

Raija całkiem straciła poczucie czasu. Wewnętrzną kajutę bez okien rozświetlało jedynie skąpe światło lampy palącej się niezależnie od pory dnia. Wydawa­ło się więc, że czas przestał płynąć.

Zza zamkniętych drzwi doleciały ją podniesione głosy. To znaczy, że wszyscy ci, z którymi wcześniej rozmawiała, czekali tam. Niby blisko, ale tak napraw­dę daleko od tego, co tu się działo.

Tonią z rozwichrzonymi włosami wśliznęła się do środka. Zdjęła z siebie pelerynę, odpięła mankiety i podwinęła rękawy do łokcia.

- Ona strasznie krwawi - powiedziała Raija. Antonia, ogarnąwszy wzrokiem zakrwawione prześcieradło i czerwone ścierki obok koi, kiwnęła tylko głową.

- Muszę jej pomóc - rzekła Raija. - Może będziesz musiała sama przyjąć dziecko. Poradzisz sobie?

- Muszę, mam inny wybór? - odpowiedziała Anto­nia i przysunęła bliżej jedną z miednic. Wypłukała i wykręciła szmatki. - Przynieście gorącej wody! - za­wołała przez zamknięte drzwi. - Tłoczą się na ze­wnątrz i nie mają odwagi wejść do środka - prychnę­ła. - Potężni i silni mężczyźni.

- Może i dobrze - odparła Raija. - Nie wiem, czy wytrzymaliby taki widok.

Przesunęła się aż do wezgłowia i uklęknęła przy koi.

Karolina jakby się poddała. Dawno już przestała krzyczeć i jęczeć, tylko łzy płynęły jej z oczu nieprze­rwanym strumieniem.

- Wiem, że jesteś zmęczona - szeptała Raija. - Wiem, że już brakuje ci sił. Strasznie się nacierpiałaś! Ale teraz spróbujemy razem. Pomogę ci, na ile zdo­łam. Powiem, kiedy przeć. Postaraj się wyczuć skur­cze. Powiedz, czy czujesz targającą tobą falę... Sły­szysz mnie, Karolino?

Raija trzymała kobietę za ręce, próbując je ogrzać. Trzymała najmocniej, jak mogła.

- Słyszę - wyszeptała Karolina, resztkami sił ści­skając dłoń Raiji.

- Musisz odnaleźć w sobie porywy wiatru. Fruń wraz z nim. Nie opieraj się. Pamiętasz? Masz przeć, Karolino, przeć! Ja ci pomogę. Obiecuję, że uczynię wszystko, co w mojej mocy. A Antonia odbierze po­ród. Pomożemy ci obie, ja i Tonią. Ale ty też musisz się postarać.

Karolina pokiwała głową.

Raija pochyliła głowę, zamknęła oczy i ścisnęła dłonie rodzącej.

Całą sobą była teraz z nią. Nie miała pewności, czy da radę, wiedziała tylko, że musi spróbować. Wierzy­ła, że zdoła przekazać położnicy siłę, której tak bar­dzo potrzebowała.

Zebrała w sobie całą odwagę, pomyślała o tym wszystkim, co w niej niezłomne, niepokorne... Wy­obraziła sobie kwiaty, roślinki w pączkach wyrasta­jące wbrew wszystkiemu ze skalistego nagiego podłoża. Targane wiatrem śliczności wystające na wyso­kość małego palca nad dywan porostów.

I usłyszała gdzieś z boku własny głos. Powtarzała w kółko, jakby zaklinała, jedno słowo: „Przyj!”

Wyczuwała skurcze. Zdawało się, że pochodzą z jej własnego ciała. Obie z Karoliną znalazły się na tym samym morzu i rzucały nimi te same fale nocnego sztormu, fale wieczności. Razem walczyły pośród spienionych grzyw, by nie dać się pochłonąć złotobiałemu chichotowi bałwanów.

- Przyj!

Ciało Raiji było takie gorące, jakby palił je ogień. Płonęła. Oddawała swoje ciepło, oddawała ów przecho­dzący przez nią strumień. Jej dłonie niemal żarzyły się.

A potem znów porwały ją fale. Porwał ją wicher. Uniósł ją, ale ona już o tym nie wiedziała, odpłynęła.

Leciała w powietrzu, lżejsza od obłoków. Istniała i nie istniała. Wieczna i niewidzialna. Była niczym, a zarazem wszystkim.

Raija użyczała swych sił. Musiała. To była jedyna jasna myśl, przenikająca jej umysł. Wiedziała, po co się tu znalazła. Nie mogła zawieść. Napełniła rodzą­cą strumieniem energii, a potem straciła świadomość.

Antonia walczyła ze łzami. Nie była taka szorstka i twarda, jak jej się zdawało. Wspomnienia wkradały się i prześladowały ją w najmniej pożądanej chwili.

Tyle krwi. Dziewczyna jest bardzo wąska w bio­drach, pomyślała.

Ale przecież dziecka nie da się wcisnąć z powro­tem do brzucha!

Antonia przeklinała męża młodej kobiety, przeklinała wszystkich mężczyzn, którzy czynili kobiety brzemiennymi. Przeklinała, dobrze wiedząc, że nie powinno się używać takich słów przy narodzinach. Jej złość i tak na nic się nie zda.

Bała się patrzeć na Raiję, ale jakby przyciągana nie­widzialną siłą, mimowolnie zerkała w jej stronę.

Ta klęczała przy głowie położnicy, ściskając moc­no jej dłonie. Miała zamknięte oczy, a z jej ust w rytm ledwie wyczuwalnych skurczów wydobywały się w kółko te same słowa.

Tonią nie rozumiała języka norweskiego, ale do­myśliła się, o co Raija prosi młodziutką kobietę.

Sama powtarzała błagalnie te same słowa, tyle że po rosyjsku, w tej samej chwili, gdy wypowiadała je Raija.

Rodząca była bardzo osłabiona. Straciła dużo krwi. Antonia bała się, czy uda się ją uratować. Odsuwała jednak powracającą natrętnie myśl, że młoda żona kupca umrze.

Raija błagała ją, by parła. Kobieta poddawała się jej błaganiu, ale parła słabo, ledwie wyczuwalnie. Anto­nia wyobraziła sobie dwoje umarłych, matkę i dziec­ko. Straciła nadzieję, że to może się skończyć dobrze.

Oblizywała słone wargi, krople potu zalewały jej oczy. Dłońmi przytrzymywała stopy kobiety, by cho­ciaż w ten sposób jej pomóc.

Powoli zauważyła zmianę. Nie miała odwagi łu­dzić się nadzieją, ale w Karolinę wyraźnie wstąpiły nowe siły.

Parła mocniej, zapierając się stopami o kant koi, unosiła kolana.

Emanowała z niej złość i przekora, płacz i ból, bunt i miłość. I jeszcze jedno: pragnienie, by wresz­cie było po wszystkim.

Antonia złapała się na tym, że wstrzymuje oddech razem z rodzącą, jakby poddawała się tej samej fali. Zamykała oczy, by wyrwać się ze szponów wspo­mnień. Nie chciała przypominać sobie maleństwa, które urodziła i pochowała na wschód od Uralu.

Z kobiety chlustała krew, ale coraz wyraźniej wi­dać było maleńką główkę dziecka.

Antonia wzięła się w garść. Porzuciła przykre wspomnienia i zakasała wysoko rękawy bluzki. Jesz­cze tylko przemknęło jej przez myśl, czy Olga do­myśli się, by włożyć bochenki do pieca, gdy ciasto urośnie, ale zaraz skupiła się na tym, co w tej chwi­li było najważniejsze.

Tonią nie raz pomagała oźrebić się klaczom. Zda­rzało się jej nawet odwrócić źle ułożony płód, ratu­jąc w ten sposób niejedno źrebię.

Teraz nie było wcale trudniej.

Maleńka główka!

Na ten widok wezbrały w niej fale czułości i z tru­dem powstrzymała łzy.

Matka parła z całej siły. Antonia delikatnie przy­trzymywała główkę dziecka, by jej, broń Boże, nie uszkodzić. Pociągnęła leciutko, wyczuła ramionka i uchwyciła je.

Chlusnęła krew, a potem wydostało się dziecko, si­ne i śliskie niczym ryba. Maleństwo otworzyło buź­kę i zachłysnęło się powietrzem.

Nie krzyczało. Jęknęło tylko żałośnie.

Antonia nie była w stanie dłużej powstrzymać łez. Otarła oczy, nie zważając, że pobrudziła się krwią.

Odcięła pępowinę i zawiązała. Uniosła dziecko, a serce ścisnęło jej się z rozpaczy.

Mały chłopczyk kwilił niczym pisklę.

Umyła go i otuliła kocykiem. Był bardzo maleńki.

Nie widziała jeszcze nigdy takiej drobinki.

Otuliła go podwójną warstwą płóciennych pieluch i zapłakała.

Matka maleństwa leżała nieprzytomna. Majaczyła coś, ale Antonia i tak jej nie rozumiała.

Raija, oparta głową o krawędź koi, ściskała zupeł­nie białymi dłońmi ręce młodziutkiej matki.

Antonia przypomniała sobie, że Raija uprzedzała ją, że być może będzie musiała sobie poradzić sama.

Antonia miała pełną świadomość, że gdyby nie po­moc przyjaciółki, która użyczyła swojej energii, żona kupca nie przeżyłaby porodu.

Umarłaby i ona, i dziecko.

Tak naprawdę nie wiadomo, czy to nie byłoby lep­sze. Przynajmniej nikt nigdy nie dowiedziałby się prawdy.

Nie wolno tak myśleć, skarciła się w duchu.

Teraz trzeba oddać dziecko komuś, kto się nim za­opiekuje przez chwilę, i zająć się matką. Trzeba ją ra­tować.

Tuż przy drzwiach sąsiedniej kajuty Antonia na­tknęła się na Olega, kapitana statku i kupca, ojca dziecka.

Czekali.

To było trudniejsze, niż przypuszczała.

Przygarnęła maleństwo mocniej do piersi, jakby chciała osłonić je przed spojrzeniami i ofiarować mu całą swoją czułość.

Popatrzyła na Olega zasmucona i rzekła błagalnie:

- Muszę pomóc matce, Raija podróżuje... Uratowa­ła życie jej i dziecku.

Oleg przetłumaczył słowa żony na norweski, ale nie spuszczał z niej wzroku.

Domyślił się, że coś jest nie tak jak powinno.

Do Antonii podszedł siwy kupiec i wyciągnął ręce po dziecko. Chciał je wziąć od niej, ale ona wzbra­niała się, przyciskając maleństwo jeszcze mocniej do piersi, jakby należało do niej.

- To przecież ojciec - odezwał się Oleg z uśmie­chem i powiedział coś do mężczyzny.

Zaśmiali się rubasznie.

- Pozwól mu potrzymać dziecko, Toniu - łagodnie upomniał żonę Oleg. - Chce się przekonać, czy mo­że już wznieść toast za syna.

Antonia westchnęła ciężko i popatrzyła na Weimera. Wzbudzał w niej niechęć, nie spodobał jej się gry­mas na jego twarzy. Ale uchwyciwszy spojrzenie ob­cokrajowca, oznajmiła:

- To syn.

Oleg przetłumaczył.

W reakcji na jego słowa nastąpiło to wszystko, cze­go Antonia się spodziewała: śmiech, ulga, duma. Męż­czyźni tak reagują, gdy urodzą im się synowie. Nigdy nie mogła tego pojąć. Przecież narodzona dziewczyn­ka jest takim samym cudem jak chłopiec.

Zebrani poklepywali ojca po ramieniu, a on recho­tał zadowolony.

Wyciągnął ręce, żeby pokazać wszystkim syna.

Antonia zacisnęła powieki. Nie chciała na to pa­trzeć.

Pośpiesznie odwróciła się do Olega i wyrzuciła z siebie:

- Dziecko nie ma oczu...

Oleg odruchowo przetłumaczył jej słowa, uświada­miając sobie ich sens, dopiero gdy wypowiedział je na głos.

Śmiech ucichł gwałtownie. Zapadła grobowa cisza, zupełnie jakby nagle Tonią została z dzieckiem sama.

Ale gdy podniosła powieki, ujrzała, że tak nie jest.

Byli wszyscy, których widziała, nim zamknęła oczy.

Świeżo upieczony ojciec odwrócił się z obrzydze­niem. Nie miał już ochoty brać dziecka na ręce.

Antonia poprosiła więc Olega:

- Weź maleństwo i potrzymaj przez chwilę. Trze­ba je ogrzać. Ja muszę wracać do jego matki. Wybierz mu jakieś imię. Boję się, czy dane mu będzie żyć.

Podała Olegowi maleńkie zawiniątko i pośpiesznie opuściła grono osłupiałych mężczyzn wzbudzających w niej nienawistne uczucia.

Zajęła się położnicą. Kobieta leżała blada i nieprzy­tomna. Ciągle krwawiła, choć już nie tak mocno.

Antonia nakazała marynarzom spalić łożysko, po­plamione prześcieradła i opatrunki.

Świeżo upieczony ojciec nie wszedł nawet na chwi­lę do żony, żeby zobaczyć, jak się czuje.

W Antonii narastał coraz większy gniew. Ciskała w duchu gromy.

Była jednak tu obca. Nie mogła potrząsnąć kup­cem i zmusić, by okazał choć odrobinę czułości, któ­rej pewnie i tak nie miał w sobie. Serce jej pękało, kie­dy myślała o młodej kobiecie. Umyła ją, przebrała w czystą koszulę nocną. Ubrań na szczęście, i to pięknych, jej nie brakowało. Mąż zapewne nie ofiarował Karolinie miłości, ale rzeczy przynajmniej nie skąpił.

Raija nadal klęczała przy koi. Na jej bladej twarzy perlił się pot. Była zupełnie zimna. Mimo to Antonia właściwie nie martwiła się o nią. Oglądała ją już w ta­kim stanie. Raija sama podjęła decyzję, choć wiedzia­ła, na co się naraża.

Gdyby teraz zobaczył ją ktoś inny, pewnie by się przeraził. Może więc lepiej, że ojciec dziecka nie od­ważył się tu zajrzeć, a właściwie nie uznał za stosow­ne tego zrobić.

Otworzyły się drzwi i do kajuty wszedł Oleg z ma­leństwem na rękach.

Tonią otuliła chłopczyka w jeszcze jeden wełniany szal, bo zdawało jej się, że potrzeba mu więcej ciepła.

- Ma taką przezroczystą skórę. Widziałeś, Oleg? Mój Boże, przypuszczałeś, że taka kruszyna może się narodzić?

Oleg westchnął. Dotknął leciutko palcem główki chłopca.

- Kupiec nazwał go Anton - powiedział. - Podob­no tak ma na imię jego teść. Odgrażał się, że to za ka­rę, że wcisnął mu córkę, która rodzi kalekie dzieci.

Antonię zalała fala nienawiści.

- Zobaczył chociaż syna? Oleg pokręcił głową.

- Nie chciał. Wziął karafkę z koniakiem i powie­dział, żeby mu nie przeszkadzać, póki nie rozmówi się z żoną.

Antonia była taka wściekła, że łzy same popłynęły jej z oczu, choć zdawało się jej, że wypłakała wszystkie.

- Tak słabo oddycha - powiedziała. - Jego matka leży nieprzytomna, powinnam go czymś nakarmić, może dam mu posłodzonej wody.

Oleg wyjął z kieszeni bryłkę cukru i uśmiechnął się do żony. Rozpuścił cukier w letniej wodzie, sięgnął po czysty kawałek płótna, zwinął go i zanurzył w płynie.

Namoczony rożek Tonią przyłożyła dziecku do buzi.

Tliło się w nim życie. Usteczka zaróżowiły się. Po­ruszył leciutko rączkami i delikatnie kopnął nóżkami.

Mógłby sobie jeszcze pobyć w brzuchu mamy, po­myślała Tonią. Niestety, temu maleństwu i tak by to nie pomogło. W jego twarzy nie było otworów na oczy.

Niemowlę zaczęło ssać.

- Jedz, mały Antonku - przemawiała do niego czu­le Antonia i ucałowała drobniutkie policzki pokryte delikatną skórą.

Zlękła się, że może ją uszkodzić od samego doty­kania. Był taki piękny, mimo wszystko.

- Przynajmniej umiem wymówić jego imię - uśmiechnęła się do Olega, który tymczasem podniósł Raiję z podłogi i usadził w fotelu.

Antonia trzymała dziecko nazwane podobnie jak ona. Podawała mu na nasączonej szmatce wodę z cu­krem. Obejmowała je czule i z największą miłością kołysała w ramionach.

Jego prawdziwa matka leżała nieprzytomna i ma­jaczyła coś w malignie. Oleg rozumiał jej słowa, ale twierdził, że pozbawione są sensu.

Raija siedziała nieruchomo. Oddychała powoli, ale zauważyli, że powraca już z chłodu i wieczności, z której czerpała swe siły.

Antonia nie martwiła się o nią. Lękała się o dziecko.

- Nie pozwolę, żebyś marzł, maleńki - przemawia­ła doń łagodnie. - Nie będziesz płakał. Poczuj ciepło i bicie serca.

Antonia oddała mu całą miłość i czułość, jaką w so­bie nosiła. Do uszka szeptała mu pieszczotliwe słowa i śpiewała ciche kołysanki.

Ukołysała go do wiecznego snu, nucąc melodię.

Antonia nie przestawała nucić i kołysać dziecka, mimo że wiedziała, iż już jej nie słyszy. Trzymała je kurczowo w objęciach, jakby to było jej własne, choć dawno przestało oddychać.

Cierpiała nad jego stratą.

Oleg musiał niemal siłą odebrać jej martwe maleń­stwo. Zakrył mu twarz kawałkiem płótna i płacząc, powtarzał przez łzy:

- Ono nie było nasze, Toniu. Nie możesz go tak dłużej trzymać! Nie jest nasze, nie było.

- Ależ tak - sprzeciwiła się Tonią. - Było nasze! Oleg nie odpowiedział. Odszedł z martwym dziec­kiem w ramionach.

Antonia szlochała. Wyobrażała sobie, jaką ulgę po­czuje ojciec, który nie zaakceptował dziecka. Może rozpowie, że urodziło się martwe? A tym, którzy zna­ją prawdę, zapłaci za milczenie.

Antonia odruchowo wyszła za Olegiem. Czuła, że w kajucie, gdzie leżała nieprzytomna matka dziecka i Raija, jeszcze przez chwilę nie będzie potrzebna. Natknęli się na kupca, który zdążył opróżnić pół ka­rafki, co mu bynajmniej nie dodało urody.

Gdy Oleg powiedział, że dziecko umarło, kupiec odrzekł coś, co tak wzburzyło Olega, że aż się cofnął. Antonia nie zrozumiała, o co chodzi.

- Co on mówi? - zapytała męża, nie spuszczając wzroku z kupca.

Nienawidziła go i chciała, by to odczuł.

- Kazał zaszyć ciało dziecka w worek i wyrzucić do morza.

Antonia odwróciła się, bo nie była w stanie znieść takiej bezduszności. Zresztą nie było o co walczyć.

Dziecko nie żyło.

Wróciła do kajuty. Usiadła obok koi, na której le­żała młoda matka, i oparłszy się plecami o ścianę, za­płakała.

Nie miała pojęcia, co się wokół niej dzieje. Pogrą­żyła się w rozpaczy.

Pierwsza ocknęła się Raija, zziębnięta i blada.

- Co z dzieckiem? - zapytała, budząc Antonię, któ­ra zasnęła na siedząco.

- Z dzieckiem? - powtórzyła Tonią z twarzą nieru­chomą jak maska i opowiedziała wszystko Raiji o ma­leńkim chłopczyku, który otrzymał imię Anton i który na jej rękach zasnął wiecznym snem, wtulony w jej pierś.

Raija nie rozpłakała się, tylko zacisnęła pięści. Jej twarz zhardziała, uwydatniając kości policzkowe. Zmarszczyła brwi, a ciemne oczy zapłonęły inten­sywnym blaskiem.

- Pewnie już kazał wyrzucić maleństwo do morza - dodała Antonia twardym głosem.

- Gdzie moje dziecko? - doleciał głos z koi. Młoda kobieta oprzytomniała, a jej błękitne oczy rozgląda­ły się za maleństwem. - Gdzie moje dziecko? - krzyk­nęła i chciała się poderwać, ale nie starczyło jej sił.

Raija uchwyciła dłonie Karoliny Weimer i opowiedziała jej o maleńkim synku, który otrzymał imię An­ton i zasnął na wieki.

- Był taki maleńki, widać nie było mu przeznaczo­ne zagościć długo na naszym ziemskim padole.

- Tak chciałam go przytulić - zapłakała Karolina. Raija nie wiedziała, jak ją pocieszyć.

- Powiedziałaś jej wszystko? - odezwała się Anto­nia po rosyjsku.

- Nie - odparła Raija. - To jeszcze młode dziew­czę, nie zniosłaby całej prawdy.

Przemawiała łagodnym głosem, głaszcząc Karolinę po głowie. Pocieszała ją jak matka.

- To był maleńki aniołek, użyczony nam tylko na chwilę - mówiła łagodnie. - Rozpromienił na chwilę nasze życie, zstępując na krótko z nieba. Pomyśl o nim w taki właśnie sposób, Karolino. Miał ciemne włoski i był najmniejszym dzieckiem, jakie można so­bie wyobrazić. To prawdziwy cud, że przez chwilę był w stanie sam oddychać. To cud, że przez chwilę tu z nami był.

- Chciałam go zobaczyć! - szlochała Karolina, od­wracając twarz. - Chcę go zobaczyć!

Raija zacisnęła zęby i w duchu przeklinała męża tej młodej kobiety, przeklinała za wszystko, czego się dopuścił.

Gdyby nie ciągnął żony ze sobą w rejs, leżałaby przynajmniej teraz w domu otoczona bliskimi: mat­ką, siostrami. Wiedziałyby, jak ją pocieszyć. Miałaby bliskich przy sobie, a nie obce kobiety.

Raija nienawidziła go, ale mimo to ze względu na to dziewczę wzięła go w obronę.

- Twój mąż chciał ci zaoszczędzić przykrego widoku. Bał się, czy będziesz dość silna. Zatroszczył się o wieczny spoczynek waszego dziecka.

- Co z nim zrobił? - przerwała jej głosem silnym niczym smagnięcie bicza.

Wpatrywała się przytomnie swymi błękitnymi oczami.

- Kazał wrzucić do morza - odparła Raija. Karolina zaniosła się szlochem, przerywanym dzi­kimi wrzaskami.

- To taki grób, na który będziesz mogła pójść tak­że po powrocie do domu - pocieszała ją Raija, nie wiedząc, skąd biorą się w niej takie słowa.

Miała wrażenie, że powtarza nie swoje myśli.

Jakby ktoś stał za nią i mówił, a ona tylko powta­rzała bezwiednie na głos, napełniona siłą, potrzebną, by przekonać innych.

- To taki grób, który nie ma ani początku, ani koń­ca. Staniesz sobie na brzegu morza w swoich rodzin­nych stronach, Karolino, i wspomnisz synka. Będziesz miała przed oczyma inne krajobrazy, ale bezkresne morze będzie takie samo. Bo tylko morze nie ma po­czątku ani końca. Tylko morze nie jest podzielone granicami. Gdyby dziecko zostało pochowane tu, w ziemi, nie mogłabyś później być blisko niego. A przecież nie mogłabyś zabrać ze sobą jego ciała. Jest lato, a droga do Norwegii daleka.

Płacz Karoliny ucichł dopiero, gdy wyczerpana za­snęła. Raija czuła jednak, że zdołała choć trochę przy­wrócić jej spokój.

Mimo to opuszczała ją z bólem.

Zanim wróciła na ląd, zażądała jeszcze rozmowy z Lorentzem Weimerem.

Nie ukłoniła mu się, choć wiedziała, że w swoich stronach jest ważną osobistością. Dla takich ludzi po­siadanie syna jest punktem honoru. Przypomniało jej się, z jaką nadzieją czekał na potomka, ale nie była w stanie zdobyć się na współczucie.

Zresztą nawet nie próbowała.

- Przyszłaś oczywiście po zapłatę, chociaż pozosta­liśmy bezdzietni - raczej stwierdził, niż zapytał.

Raija odrzuciła głowę do tyłu, nic nie odpowiada­jąc. Ale uchwyciła jego spojrzenie i wzrokiem zmusi­ła do milczenia.

- Pańska żona wymaga opieki - oznajmiła. - Opie­ki godnej samej królowej. Jeśli pozwoli pan, by ża­glowiec wyruszył w dalszy rejs, nim Karolina wróci do zdrowia, zabije ją pan.

Siedział zamyślony.

- Czy ona może urodzić więcej dzieci? - zapytał. Raija nie odpowiedziała wprost.

- Jest jeszcze młoda - odparła. - Ale jest bardzo wą­ska w biodrach, a ten poród bardzo ją wyczerpał. Mocno się wykrwawiła. W każdym razie pańska żo­na potrzebuje dużo spokoju, a przy następnym poro­dzie trzeba zadbać, by były przy niej najlepsze aku­szerki. Ale nie wolno jej tknąć, póki wszystkie rany dobrze się nie zrosną. Proszę się nie zbliżać do niej przed powrotem do domu. A najlepiej poczekajcie z tym do nowego roku.

Nie odpowiedział nic, popatrzył tylko na Raiję ba­dawczo i zapytał:

- Skąd o tym wszystkim wiesz? Przecież sama jesz­cze jesteś młoda. Nie jesteś Norweżką, choć płynnie posługujesz się naszą mową. Kim ty właściwie jesteś?

Raija nie odpowiedziała. Nie czuła się w żaden spo­sób zobowiązana, by zdradzać tajemnicę swojego po­chodzenia.

- Nie powiedziałam Karolinie o oczach dziecka - zmieniła temat.

- A jakże miałaś powiedzieć? - zaśmiał się głucho. - Przecież nie miało oczu.

Spojrzenie Raiji paliło niczym rozżarzone węgle, ale kupiec niewzruszony przyglądał się jej badawczo.

- W Finnmarku krąży taka opowieść... - rzekł za­myślony. - To stara historia. Wydarzyła się na jarmar­ku jesiennym czy zimowym w Skibotn. Ale to chyba niemożliwe, żebyś miała z rym coś wspólnego. To by­ło już tak dawno... Podobno jakiś człowiek zastrzelił Lapończyka, poszukując młodej kobiety, która zosta­ła oskarżona o czary i miała spłonąć na stosie koło twierdzy Vardo, skąd jednak udało jej się uciec. To by­ła prawdziwa piękność. Włosy miała czarne jak smo­ła. Ludzie gadają, że cumowała wtedy w fiordzie ro­syjska szkuta, ale odpłynęła nieoczekiwanie następnej nocy po zabójstwie Lapończyka. Kobieta zaś zapadła się jak kamień w wodę. Nikt więcej o niej nie słyszał.

Raija nic nie odpowiedziała. Zresztą wymienione przez kupca nazwy nie wywoływały w niej żadnych wspo­mnień. Czuła tylko ból w całym ciele, dudnienie w skro­niach i zaciskającą się wokół czoła niewidzialną obręcz.

Była taka zmęczona.

Bardzo ją wyczerpały godziny spędzone przy łożu rodzącej.

- Może to ty - zakończył kupiec, ale Raija tylko wzruszyła ramionami, a jej spojrzenie pozostało nie­przeniknione.

- Nic nie mówcie, panie, żonie o oczach dziecka - powtórzyła i odeszła, nie udzielając mu odpowiedzi.

Nie zostali w mieście, chociaż był już późny wie­czór, gdy wreszcie dotarli do chaty Antonii i Olega. Natalia nie spała. Nie wydawała się jednak zmęczona. Była wyjątkowo rozmowna. Wdrapała się na kolana Raiji i mocno ściskała ją za szyję, ani myśląc zejść.

- Pan na kei - odezwała się. - Dziecko w morzu... Raija poczuła ukłucie w sercu. Jewgienij także się odwrócił, słysząc, co mówi córka. Zmarszczył brwi i już chciał już coś powiedzieć, ale zrezygnował.

- Na kei było dużo panów - odpowiedziała Raija łagodnie, całując Natalię w czoło.

- Pan i dziecko - odparła Natalia. - Razem. Bo dziecko nie widzi.

Raija poczuła, jak przechodzą ją ciarki pomimo ciepłej letniej nocy.

4

- Człowiekowi trudno się uspokoić po czymś ta­kim, nawet jeśli się wygada - powiedziała Antonia.

Raija, nie mogąc znieść tego ranka samotności, za­raz po wyjeździe do portu męża i syna zaprzęgła wóz i przyjechała do Archangielska.

Teraz siedziały razem z Antonią i łatały koszule. Żadna z nich nie przepadała za taką robotą, ale w to­warzystwie zapominały o tej niechęci.

- To biedactwo przeżyło piekło! - westchnęła An­tonia i zniżyła głos. - Sama poddałabym się rozpaczy, gdyby nie to, że musiałam się trzymać. A potem, kie­dy zobaczyłam dziecko, miałam ochotę umrzeć.

Raija nie opowiedziała jej, co mówiła Natalia w dro­dze powrotnej do domu. Miała to na końcu języka, ale zabrakło jej odwagi, by zwierzyć się Antonii.

To na pewno nic nie znaczy, uspokajała się w duchu.

- Może lepiej by było, gdyby umarli oboje? - wes­tchnęła Antonia.

Raija popatrzyła na przyjaciółkę poruszona i za­protestowała gorąco:

- Nie! Życie jest święte.

- Nie rozumiem cię - odparła Antonia i pokręciła głową. - Mam wrażenie, że nawet gdyby w grę wcho­dziło ratowanie najgorszego wroga, nie zawahałabyś się i uczyniłabyś to samo, co dla tej kobiety na statku.

- Nigdy nie wiadomo, jak się człowiek zachowa - odparła Raija, która nie uważała się za kogoś wyjąt­kowego.

Nie miała jednak żadnych wątpliwości, że życie jest święte, a na norweskim statku uczyniła tylko to, co należało.

Walka i ból odcisnęły w niej trwałe piętno, choć przeżywała poród Karoliny z innej perspektywy niż Antonia. Nie wszystko widziała na własne oczy, ale za to odczuła każdym skrawkiem swojego ciała.

Najbardziej jednak utkwiła jej w głowie historia, którą opowiedział jej Lorentz Weimer.

Zabity Lapończyk. Mężczyzna strzelający do ko­biety. Rosyjski statek handlowy, który tej samej no­cy pośpiesznie odpłynął z fiordu. Oskarżenie o cza­ry. Czy to mogło mieć jakiś związek z nią?

Oleg i Jewgienij opowiadali jej zupełnie inną historię.

Czy te zdarzenia znajdują odbicie w jej snach?

Trudno powiedzieć.

Lyngen i Skibom - obie nazwy brzmiały obco w jej uszach. Nie przywoływały w pamięci żadnego obra­zu, nawet gdy zamykała oczy.

Jak wielu kobietom udało się zbiec i uniknąć spa­lenia na stosie? Ile z nich mogło wyglądać podobnie jak ona? Ile z nich uciekło na wschód?

Te myśli napełniały ją trwogą.

Kim są Lapończycy?

Raija nie wiedziała. Z tonu wypowiedzi Lorentza Weimera można było wywnioskować, że Lapończyk to człowiek o niższym statusie społecznym. Raija czuła, że nie może o to pytać Jewgienija. Zresztą na­wet nie chciała. Dość już mu przysporzyła trosk.

Może Oleg będzie mógł jej coś wyjaśnić?

Z drugiej strony nie miała odwagi dzielić się z ni­kim swoimi myślami, mimo że nagromadziło się ich już tyle, że wnet nie zdoła ich pomieścić w głowie.

Otrząsnęła się pośpiesznie. Trzasnęły drzwi i do izby wpadł zdyszany Michaił.

Ten chłopak robi wokół siebie tyle hałasu tego la­ta, pomyślała Raija. Jakby miał za wiele par rąk i nóg. Jego ruchy zdawały się nieporadne, niespokojne.

- Człowiek o niemieckim nazwisku z norweskiego żaglowca chce rozmawiać z mamą.

Misza unikał spojrzeniem Olgi. Unikał rozmowy z nią. Nie odchodził od Natalii, która domagała się, by ją wziął na ręce. Objęła go mocno za szyję pulch­nymi rączkami, przytuliła się policzkiem do jego twa­rzy i westchnęła uszczęśliwiona, że ma dla siebie swo­jego ukochanego starszego brata.

- Przyszedł do portu. Zdaje się, że to coś pilnego, bo zwracał się do ojca takim tonem, jakby był gene­rałem i rozkazywał swoim żołnierzom podczas bitwy.

Raija uśmiechnęła się, wyobrażając sobie tę scenę. Jej syn odziedziczył po niej zdolność postrzegania rzeczy i opowiadania o nich, potrafił ubrać w słowa swoje przeżycia.

- Niech poczeka - odezwała się Antonia. - Dobrze mu to zrobi.

Olga tylko pokręciła głową.

- Boże, mamo, jaka ty jesteś dziecinna! W twoim wieku!

Misza mimo woli zerknął na przyjaciółkę i posłał jej lekki uśmiech, ale gdy ona odwzajemniła mu się pro­miennym uśmiechem, szybko umknął spojrzeniem.

- Dobrze by mu zrobiło, gdyby trochę poczekał - przyznała Toni rację rozbawiona Raija. - Ale ze względu na Jewgienija powinnam chyba zachować się bardziej uprzejmie.

Śmiech Antonii zadźwięczał niby dzwoneczki.

Natalia nie chciała zostać, nie chciała też puścić Miszy. Kazała sobie założyć płaszczyk i czapkę. Mi­sza był dumny, że Natalia wybrała jego, a nie Olgę, ale równocześnie poczuł się zakłopotany.

Nie wiedział, co Olga o tym sądzi, bo nie popa­trzył w jej stronę.

Weimer nie wydał się Raiji sympatyczniejszy, niż za­pamiętała go z poprzedniego dnia. W półmroku kaju­ty zdawało jej się, że jest w nim coś ludzkiego, ale świa­tło dnia obnażyło go bezwzględnie. Próbował się co prawda uśmiechać, ale wychodziło mu to nieszczerze.

Przywitał się sztywno z Raiją i pocałował zgodnie ze zwyczajem w oba policzki.

- Płyniemy na zachód - oznajmił.

Raija wstrzymała oddech, ale zdusiła w sobie głę­boką niechęć. Bywają takie chwile, kiedy emocje na­leży trzymać na wodzy.

- Musimy popłynąć do Onegi, może także do Kiem. Ponieślibyśmy zbyt duże straty, gdybyśmy za długo zostali w Archangielsku.

- Pańska żona tego nie przetrzyma - oznajmiła Ra­ija lodowato.

- Mam tego świadomość. Nie zamierzam narażać jej życia - odparł Lorentz Weimer, uśmiechając się cierpko, jakby przejrzał na wylot, co myśli o nim Ra­ija. - Czy można ją przetransportować?

- Dokąd? - zapytała Raija, nie zamierzając w ciem­no zgodzić się na coś, co mogłoby zaszkodzić bied­nej Karolinie.

- Czy zgodziłabyś się podjąć opieki nad moją żo­ną do czasu, gdy po nią nie wrócę? Potrafisz się z nią porozumieć, ona ci ufa. Oczywiście za odpowiednim wynagrodzeniem.

- Nie zapewnię jej warunków, do jakich przywy­kła - odpowiedziała Raija po chwili milczenia.

Odwróciła się do Jewgienija i wyjaśniła, o co chodzi.

- Bardzo mi żal tej dziewczyny - powiedziała szyb­ko, chociaż norweski kupiec i tak nie znał rosyjskie­go. - Boję się, że ta kanalia popłynie z nią, jeśli się nie zgodzę. Zaryzykuje, nie zważając na grożące jej zdro­wiu niebezpieczeństwo. Ona nie przedstawia dla nie­go już żadnej wartości.

- Nie zmuszaj mnie! - odparł Jewgienij najwyraź­niej nie zachwycony tym pomysłem.

Raija pokiwała głową.

- Wiem, że on na to nie zasługuje, ale ona owszem. Uchwyciwszy wzrok kupca z Norwegii, odpowie­działa:

- Znieście ją na ląd, resztą sama się zajmę. Zadbam o to, by podstawiono wóz. Proszę tylko powiedzieć, kiedy.

- Może od razu? - zaproponował, nie tracąc czasu.

Ten człowiek był na wskroś kupcem. Raiję przera­ziło, że wszystko nieustannie ujmuje w kategoriach zysków i strat.

Wyglądało na to, że Karolina znalazła się po stro­nie strat, co z całą pewnością jej zakomunikował.

- Dobrze - zgodziła się Raija.

- Znowu udajesz mamuśkę - westchnął Jewgienij. - Mamuśkę wszystkich skrzywdzonych. Kiedy wreszcie z tym skończysz? Pokrzywdzeni jakoś poradzą sobie i bez ciebie.

- Ona potrzebuje kogoś - odpowiedziała Raija. - Wiem, że nie muszę tego robić, ale z drugiej strony ta młoda kobieta znalazła się sama w obcym kraju. Ma dopiero siedemnaście lat. Możesz to sobie wyobrazić, Jewgieniju? Nie ma tu nikogo. Nie może liczyć nawet na własnego męża, bo on bardziej troszczy się o swo­je zyski niż o jej zdrowie. Ona przestała dla niego ist­nieć w momencie, gdy wydała na świat kalekie dziec­ko. Kupiec Weimer chce się jej pozbyć. Gdyby nie to, że jestem żoną armatora, pewnie popłynąłby w dalszy rejs, nie zważając na jej stan. Ale boi się rozgłosu i plo­tek. - Raija uśmiechnęła się. - Choć raz przydała się moja pozycja społeczna.

Jewgienij objął ją ramieniem i przyciągnął mocno do siebie. Oparł brodę na jej włosach i pogłaskał po plecach.

- Czasami marzę o tym, żeby ci wszyscy nieszczęśni­cy nie istnieli - powiedział. - Ci, przed którymi otwierasz ramiona i swoje serce. Wszyscy ci, którym podcięto skrzydła, których podeptano czy opluto. Chciałbym, że­byś ich nie dostrzegała. Zdaje mi się, że wówczas bardziej należałabyś do mnie, Raiju, mój aniele.

Pokręciła głową.

- Nie można mieć drugiego człowieka na własność, Jewgieniju. Wierzę, że wszyscy ci, o których wspo­mniałeś, nieprzypadkowo znaleźli się na drodze wy­tyczonej mi przez los. Nie mogę ich minąć obojętnie.

Jewgienij popatrzył na nią przeciągle. Dostrzegł powagę w jej twarzy. Chyba dopiero teraz zrozumiał ją naprawdę. Nigdy wcześniej nie pojmował, jakie to dla niej ważne.

Reijo powiedział kiedyś, że Raija musi koniecznie mieć kogoś, kto jej potrzebuje. Inaczej nie czułaby się spełniona.

Reijo to rozumiał i zaakceptował. Żył z nią i ko­chał, dzieląc się nią ze wszystkimi, którzy jej potrze­bowali.

Teraz Jewgienij był towarzyszem jej życia.

- Kocham cię - powiedział cicho. - Możesz zapeł­nić całą chatę tymi, którzy cię potrzebują, najmilsza. I tak będę cię kochał. Mimo wszystko. A może wła­śnie dlatego. Nie jestem pewien. Wiem jedynie, że je­steś moją miłością.

Raija roześmiała się. Wspięła się na palce i pocało­wała go lekko. Wymknęła się, gdy chciał ją mocniej przytulić.

- Nie teraz! - zawołała. - Nie teraz.

I lekko, jakby tanecznym krokiem, wybiegła z kan­toru. Czarny obłok, czarna fala, gwałtowna, zmiata­jąca wszystko niczym huragan. Mignął mu tylko brzeg spódnicy i już jej nie było.

Jak zwykle.

- Ja też ciebie potrzebuję - rzucił w powietrze Jew­gienij, ale ona już nie mogła tego usłyszeć.

Raija znalazła Michaiła razem z Natalią na nabrze­żu. Syn, siedząc w kucki, obserwował swoją małą sio­strzyczkę. Natalia stała przy samej krawędzi. Nigdy nie czuła lęku przed wodą w przeciwieństwie do Ra­iji, która ledwie się opanowała, by nie podbiec do córeczki i jej nie przytrzymać. Nie chciała jednak swo­ich własnych lęków przenosić na dziecko.

Usiadła więc obok Michaiła, który spojrzał na nią z ukosa.

Natalia nie zauważyła przybycia mamy i paplała sobie spokojnie. Gawędziła, śmiała się sama do siebie.

- Zobaczyła w wodzie swoje odbicie - wyjaśnił Mi­chaił spokojnie. - I myśli, że ktoś tam jest. Rozma­wia sobie z dziewczynką, którą widzi.

- Często to robi? Michaił pokiwał głową i uśmiechnął się promiennie.

- Jest urocza, prawda?

Raija przytaknęła. Rzeczywiście, ta jej mała córecz­ka była niezwykła. Śmiała się teraz do swojego odbi­cia zupełnie tak samo, jak śmiała się do Raiji, kiedy razem się bawiły i śpiewały.

- Pan - powiedziała Natalia i wskazała palcem na wodę. Cała jej twarzyczka rozpromieniła się w uśmie­chu. Spojrzała na Raiję i Michaiła i tupnęła maleńki­mi stopkami. - Pan!

Raija, zebrawszy się na odwagę, podeszła bliżej krawędzi i chwyciła Natalię. Trochę to pomogło, ale i tak szarozielona toń i cichy plusk fal wywołały u niej zawroty głowy. W wodzie ukazało się odbicie ich obu. Obraz poruszył się, zafalował.

- Zobacz, to my - Raija pokazała palcem najpierw na Natalię, a potem na siebie. Jej zielone odbicie w wodzie uczyniło ten sam ruch. - Ty i ja, kochanie. To jest nasze odbicie. W wodzie nie ma nikogo, ro­zumiesz, kochanie? Nie można mieszkać w wodzie.

Natalia uśmiechnęła się cierpliwie, jakby z wyrozu­miałością, ale więcej nie wspomniała o żadnym panu.

- My - powtórzyła zachwycona i zaklaskała w dłonie. Jeszcze głośniej zaśmiała się, kiedy zobaczyła, że dziewczynka w wodzie robi to samo. Najchętniej wy­chyliłaby się jeszcze bardziej, tak ją to bawiło.

Raija wzięła ją na ręce i odsunęła się od wody. Nie ufała morzu.

- Biegnij do Toni i poproś, by zaprzęgła konie do krytego wozu - zwróciła się do syna. - Tylko żeby był solidny. Ty nie siadaj na koźle. Tym razem po­trzebuję doświadczonego woźnicy. Niech Tonią sa­ma przyjedzie.

- Co się stało? - zapytał Misza, nie patrząc na matkę. Czubkiem buta grzebał w piachu. Najwyraźniej domyślał się odpowiedzi.

- Zamieszka u nas jakiś czas ta kobieta, która wczo­raj straciła dziecko - odparła Raija. - Trzeba się nią zaopiekować, a tylko ja potrafię się z nią porozumieć.

Michaił popatrzył na matkę przeciągle. Raija wy­czytała w ciemnych oczach syna niemy wyrzut. Taki sam, jaki widziała w spojrzeniu Jewgienija. I ten sam grymas w kącikach ust.

- W naszej chacie jest dość miejsca, Misza - odparła, w duchu zła na siebie, że tłumaczy się przed czternasto­letnim chłopcem. - Pokażmy, że i w naszych sercach nie brakuje miejsca dla kogoś, kto nas potrzebuje. Ta ko­bieta nie ma tu nikogo, trzeba się nią zaopiekować. Jest jeszcze taka młoda, tylko trochę starsza od ciebie.

Wzruszył ramionami i rzucił krótko:

- Pójdę już i powiem Toni, że moja mama znowu odgrywa wielkoduszną.

Raija odprowadziła syna spojrzeniem i przytuliła mocniej do siebie Natalię. Nie miała pojęcia, jak rozumieć oskarżenia Jewgienija i Miszy. Czy odpycha­ła ich od siebie? Przecież stara się nieustannie okazy­wać im swoją troskę. Niczego im nie brakuje, gdy zaj­muje się innymi.

Z głową pełną niespokojnych myśli patrzyła w stronę norweskiego żaglowca.

Czekała.

Tonią przyjechała wozem, zanim jeszcze maryna­rze zdążyli przetransportować Karolinę Weimer na ląd. Widziała więc, jaką się popisali pomysłowością.

- Powinnam zażądać, by być przy tym - jęczała Ra­ija, która teraz mogła tylko obserwować zdarzenie z daleka, nie będąc w stanie uczynić niczego, by po­móc przerażonej kobiecie, której krzyki zgromadzi­ły w porcie tłum gapiów.

- Nienawidzę mężczyzn! Nienawidzę marynarzy i kupców - mamrotała Antonia przez zaciśnięte zę­by. - Czy żaden z tych zuchów nie mógł jej po pro­stu znieść na rękach do szalupy? Chyba, do diabła, nie jest znów taka ciężka.

Kobietę leżała przywiązana na drzwiach, które czte­rech marynarzy opuszczało na linach tuż przy burcie w dół do szalupy. Morze było spokojne, ale przecież ni­gdy nie jest zupełnie nieruchome. Teraz też lekko falo­wało. Mężczyźni zaś nie opuszczali lin idealnie równo, bo przecież nie było to takie proste. Drzwi zakołysały się, szarpnęło nimi i kilkakrotnie uderzyły o burtę. Wrzaski kobiety uleciały w niebo niczym niesione na ptasich skrzydłach i zagłuszyły krzyk szybujących mew.

Szalupę rzuciło na burtę żaglowca, który bujał się na falach, jakby tańczył.

Kobieta krzyczała przeraźliwie.

- Jeśli ona to przeżyje, to znaczy, że jest mocniej­sza niż większość ludzi, których znam. Nie pojmuję, jak oni mogą ją tak narażać - denerwowała się Raija, rozplatając warkocz.

Stała niecierpliwie na nabrzeżu, czekając, aż żona Weimera zostanie przewieziona na ląd.

- On chce się jej pozbyć - stwierdziła Antonia po­nuro. - Gdyby Oleg postąpił tak wobec mnie, zastrze­liłabym go, odzyskawszy siły. Nie zważałabym na to, że życie jest święte.

- Więc rozumiesz, Antoniu, że to dziewczę mnie potrzebuje?

Przyjaciółka pokiwała głową.

- Rozumiem - stwierdziła, śledząc spojrzeniem do­pływającą do brzegu łódź. - Myślę, że ona żyje, bo w innym wypadku kupiec Weimer nie zadawałby so­bie tyle trudu, tylko od razu wyrzucił ciało za burtę.

Czekały. Raija gryzła nerwowo kostki dłoni i ci­skała przekleństwa, których na co dzień nie używała.

Natalia stała na wozie i trzymając się za ramę, podska­kiwała sobie. Ani przez chwilę nie usiedziała spokojnie.

- Mila pani - powiedziała. - Miła, miła, miła. Raija słyszała córeczkę, ale puszczała mimo uszu jej słowa. Tylko przez moment zakiełkował w niej le­dwie niezauważalny lęk, ale go zlekceważyła.

Natalia próbowała tylu słów. Szybko zaczęła mó­wić, zestawiać wyrazy w najróżniejszy sposób, jakby szukając prawidłowej kombinacji. Nie wszystkie miały sens, ale niektóre i owszem.

I te budziły niepokój, który Raija jednak starannie odsuwała.

Kiedy Karolinę przenoszono z lodzi na ląd, płaka­ła rozpaczliwie. Nadal leżała przywiązana do drzwi, na szczęście starannie otulona kocami. Oczywiście w żaden sposób nie zmieniało to faktu, że musiało to być dla niej straszne przeżycie.

Raija przymknęła oczy i wyobraziła sobie męża Karoliny kołyszącego się w powietrzu przy burcie przytroczonego w taki sam sposób do lichych drzwi, by nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą.

Najlepiej jeszcze podczas burzy.

Trochę jej to pomogło przezwyciężyć największy gniew.

Nie odezwała się ani słowem, kiedy wnoszono młodą żonę kupca do wozu, ale przypilnowała, by ułożono ją delikatnie.

Lorentz Weimer przygładził włosy i nakazał mary­narzom przenieść z łodzi torby z rzeczami żony.

- Ufam, że pozostawiam Karolinę w najlepszym rękach - oświadczył gładko.

- Nie boi się pan? - zapytała Raija, nie bawiąc się dłużej w grzeczności i ceregiele. Uznała, że człowiek, który tak traktuje żonę, nie zasługuje na nic innego.

- Jak to? - Lorentz zmrużył oczy zdezorientowany.

Wygląda jak ryba wyrzucona na piasek, pomyśla­ła Raija, której podsuwane przez wyobraźnię obrazy poprawiały samopoczucie.

- Przecież pan, panie Weimer sugerował, że jestem czarownicą. Czyż nie insynuował pan, że uciekłam ze stosu?

Zaśmiał się tubalnie, udając rozbawienie.

- Jak mógłbym pomyśleć coś takiego o czarującej żonie armatora Bykowa? - powiedział z fałszywą serdecznością. - Zresztą pan armator opowiedział mi, jak spotkaliście się w Finnmarku i jak miłość przy­wiodła cię, pani, w te strony. Nawet takie zatwardzia­łe serce jak moje poruszyła ta piękna historia.

A więc uznał za konieczne zapytać Jewgienija, po­myślała Raija z gniewem. Wyobraziła sobie, jak mąż wygłasza ckliwą opowieść, a Oleg barwnie ją tłuma­czy. Trudno się dziwić, że ten drań się wzruszył.

- Karolina ma do pani zaufanie - ciągnął Lorentz Weimer. - A ja jestem bardzo wdzięczny, że żona ar­matora zgodziła się przyjąć w swoje progi mój naj­droższy skarb.

Raija z trudem powstrzymała uśmiech.

- Zaopiekujemy się pańską żoną - powiedziała. - Może ma pan życzenie pojechać i sprawdzić, w ja­kich warunkach ją zostawia? Przy okazji spokojnie pożegna się pan z małżonką.

Kupiec wycofał się.

- Niestety, kapitan statku bardzo się spieszy. Oba­wiam się, że mógłby odpłynąć beze mnie, gdybym na czas nie wrócił na pokład.

Zajrzał tylko do wozu i rzucił kilka słów, których Raija nie dosłyszała, ale nie miała wątpliwości, że nie było to gorące wyznanie miłosne.

Potem Lorentz pocałował ją w rękę, tak samo po­żegnał się z Antonią i jakby ktoś go gonił, pośpiesz­nie oddalił się z nabrzeża.

- Żałuję, że nie można zabijać myślą - powiedzia­ła Antonia, spluwając na ziemię w miejsce, gdzie przed chwilą stał kupiec.

Raija zatknęła za uszy kilka niesfornych kosmy­ków, zdjęła z kozła Natalię, by Antonia mogła tam usiąść, po czym z dzieckiem usadowiła się obok Ka­roliny. Na szczęście ją rozwiązano, zresztą inaczej marynarze nie mogliby zabrać ze sobą drzwi, na któ­rych ją transportowali.

Karolina uczepiła się żałośnie ręki Raiji i zapłaka­ła bezgłośnie.

- On mnie nienawidzi - szepnęła i więcej już się nie odezwała.

Łzy jednak nie przestawały płynąć jej z oczu.

- Będzie ci u nas dobrze - pocieszała ją Raija i po­głaskała młodą kobietę po głowie, uśmiechając się do niej promiennie.

- Pani chora - odezwała się Natalia i poklepała ją po głowie.

Karolina spojrzała na nią z ukosa zranionym wzro­kiem, zamknęła oczy i odwróciła się tyłem do Natalii.

Raija przygarnęła dziecko do siebie i wyjaśniła z powagą:

- Pani jest chora i smutna. Zamieszka u nas jakiś czas. Teraz jest bardzo zmęczona i nie może się ba­wić ani rozmawiać. Poza tym ona używa innych słów niż ty i ja. Nie rozumie, co do niej mówisz. A ty nie zrozumiesz jej. Tylko mama może z nią rozmawiać, bo mama zna te dziwne obce słowa z innego kraju.

- A tata? Raija pokręciła głową.

- Ani tata, ani Misza, ani Tonią, ani Olga, ani Na­talia. Tylko jeszcze Oleg.

Natalia zapatrzyła się w Karolinę Weimer. Raija nie spodziewała się, że mała tak bez oporu przyjmie jej wyjaśnienia. Na świecie ludzie mówią tyloma róż­nymi językami. Nawet ją to dziwiło i zdawało się równie niepojęte jak kształty obłoków sunących po niebie.

- Chora pani - odezwała się Natalia. - Miła pani. Chore, małe dziecko...

Mała pokiwała głową i popatrzyła na Karolinę wielkimi, zatroskanymi oczami. Raiję przeszły ciarki.

- Mama znowu odgrywa Madonnę - stwierdził Mi­chaił, obserwując z niechęcią oddalający się powoli wóz powożony przez Antonię.

- Jak możesz tak mówić?! - oburzyła się Olga.

- No cóż, może to nieładnie z mojej strony, ale to prawda.

Michaił nie miał ochoty rozmawiać z Olgą, ale ni­komu innemu nie mógł tego powiedzieć.

- Przecież doskonale wiesz, że nie masz racji - upo­mniała go Olga, sadowiąc się na blacie stołu. Patrzyła tak dorośle, jakby rozumiała powody postępowania je­go matki, jakby rozumiała to, co w nim wywoływało jedynie gorycz, złość, smutek. Co sprawiało, że czuł się odrzucony.

- Ta młoda kobieta straciła dziecko.

- I co z tego?

- Nie możesz tego zrozumieć! - prychnęła Olga.

- Nie, ja nie mogę - oburzył się, nie uciekając wzro­kiem. - Za to ty możesz! Ciekawe, co wiesz o poro­dzie. Zdaje się, że niewiele więcej ode mnie.

Zarumieniła się. Wyglądała niemal pięknie. Misza poczuł radość, że zbił trochę z pantałyku przemą­drzałą przyjaciółkę. Przydałoby się trochę utrzeć jej nosa, by nie patrzyła tak na wszystkich z góry.

- Potrafię sobie to wyobrazić - odgryzła się Olga. - Bo jak się zapewne domyślasz, ja także kiedyś urodzę dzieci. Dlatego dziewczęta są wrażliwsze w tych spra­wach niż chłopcy.

Wzruszył ramionami. Jednak nie udało mu się jej całkiem wyprowadzić z równowagi. Ale nie miał ocho­ty sprzeczać się z nią dłużej. Po co? Nie był głupi.

- Słyszałeś, że dziecko nie miało oczu?

Nic o tym nie wiedział, więc nie odezwał się. Prze­szły mu dreszcze po plecach. Zdziwił się, czemu ta wiadomość go ominęła, skoro Olga ją zna.

- Nie jesteś już dzieckiem, Misza - rzekła Olga. - Jesteś już na tyle duży, by umieć się dzielić swoją ma­mą z innymi, nie odczuwając przy tym gniewu ani zazdrości.

Nie odpowiedział.

Dzielić się mamą z innymi?

Czy nie czynił tego przez całe swoje życie?

- Zachowuj się więc jak dorosły! Nie cierpiał, kiedy nim tak dyrygowała.

- Przecież ja nawet nie mogę z nią spokojnie po­rozmawiać - wybuchnął. - Ona już w ogóle nie za­uważa mojej obecności. Zresztą... kobiety niech się trzymają razem, ja idę do portu.

Olga spojrzała tylko na niego swoimi brązowymi oczami. Czy odgadła jego myśli?

Z rękami w kieszeniach Michaił długimi krokami przemierzył izbę. Nacisnął klamkę. Może zdążył się odwrócić tyłem, nim jego twarz oblał ciemny rumie­niec. Nie miał jednak co do tego pewności, usłyszał bowiem za plecami chichot Olgi.

Poszedł na nabrzeże i stanął blisko krawędzi tam, gdzie wcześniej bawiła się Natalia. Popatrzył w wodę i ujrzał zniekształcone odbicie samego siebie. Nawet gdyby płakał, obraz w wodzie by tego nie zdradził.

Stał tak i przyglądał się swojej dziwnej postaci. Zrobiło mu się nieprzyjemnie.

Olga na pewno uważa go za głupca. Mama mówi, że jest już duży, ojciec, że za młody. Dla Natalii zaś jest dorosłym bratem. Sam zupełnie się w tym pogu­bił i nie wie tak naprawdę, kim jest.

W domu mama opiekuje się tą obcą kobietą. Nic już nie jest takie jak dawniej.

Zapragnął ujrzeć w wodzie odbicie maleńkiej sio­strzyczki. Albo tego pana, o którym cały czas mówi­ła. Dobrze byłoby z kimś porozmawiać.

Z kimś, kto może by zrozumiał. Kto udzieliłby ra­dy, a może nawet pomógł.

Ale w zielonkawej, lekko rozkołysanej wodzie nie dostrzegł nikogo.

5

- Na dobrą sprawę Weimer mógłby umieścić żo­nę u kogokolwiek - stwierdził Jewgienij i westchnął ciężko.

Minął tydzień od chwili, gdy przyjęli pod swój dach Karolinę, a ona nie odezwała się do nikogo nawet sło­wem. Z początku płakała dniami i nocami, teraz chli­pała w poduszkę już tylko wtedy, gdy zdawało jej się, że wszyscy śpią. Za dnia zaś uparcie milczała.

- Rozmowna to ona w każdym razie nie jest - do­dał Jewgienij, sadowiąc się na progu stajni.

Towarzyszył Raiji, która wieszała pranie. Natalia już spała, Michaił pogalopował konno na wieczorną przejażdżkę, a Karolina została w izbie. Siedziała nie­ruchomo w fotelu i patrzyła obojętnie, jakby nikogo nie dostrzegała.

- To jest nie do zniesienia - ciągnął Jewgienij, przy­glądając się zgrabnej sylwetce żony.

Raija musiała wspinać się na palcach, by zawiesić mokrą bieliznę.

Za wysoko umocowałem sznurki, pomyślał. Zapo­minał często, jaka jest drobna, bo w jego sercu zaj­mowała bardzo wiele miejsca.

Raija skończyła pracę i usiadła obok męża. Objął ją, a ona oparła mu głowę na ramieniu. Przyjemnie było chwilę odpocząć.

- Uważasz, że tym razem za dużo wzięłam na swo­je barki, tak?

Jewgienij nie odpowiedział. Upajał się ciszą, blisko­ścią żony i tym, że przez chwilę ma ją tylko dla siebie.

- Nie wiem, czy zauważyłaś, ale odkąd ona poja­wiła się w naszym domu, ani razu się nie kochaliśmy.

Raija popatrzyła na niego z ukosa.

- Bywają ważniejsze sprawy - odparła, a na jej twa­rzy odmalowało się zmęczenie.

Słowa żony dotknęły go do żywego, a dostrzegłszy w jej oczach dziwny wyraz, mimowolnie pomyślał, że komuś innemu nie odpowiedziałaby w ten sposób.

Wstał gwałtownie i oddalił się w stronę rzeki.

Raija, odprowadzając wzrokiem męża, uświadomiła sobie, że znów go zraniła. A przecież nie miała na my­śli nic złego. Przecież mogła cofnąć niefortunne słowa.

Nie zrobiła jednak tego, dzięki czemu odwlekła w czasie rozmowę na dręczący ją temat. Wolała zra­nić męża niż wyznać mu, czym naprawdę się trapi.

Jewgienij stanął na brzegu. Podnosił kamienie i z ca­łej siły ciskał je do wody. Plusk przywołał w jego pa­mięci wspomnienia. Wystarczyłoby zamknąć oczy, a ujrzałby dwóch chłopców, tak samo stojących nad rzeką i rzucających do wody kamienie. Starszy z nich, gdyby tylko chciał, bez trudu wygrałby z młodszym zawody, ale zawsze pozwalał, by ten rzucił dalej. Ma­ły chłopiec bardzo się złościł, gdy przegrywał.

Jewgienij bardzo kochał Aleksieja. Rozumiał, że młodszy brat po prostu musi błyszczeć, że lubi, gdy uwaga wszystkich koncentruje się na nim, dlatego sam wspaniałomyślnie usuwał się w cień. Aleksiej uwielbiał brylować, nie potrafił bez tego żyć, taką już miał naturę. Nie znaczyło to jednak, że był złym człowiekiem.

Raija pod wieloma względami go przypominała. Nic dziwnego, że Aleksiej tak bardzo ją pokochał. Pewnie zdawało mu się, że odkrył w niej cząstkę sa­mego siebie.

Raija roztaczała wokół siebie blask Nie czyniła tego z premedytacją, jednak wspomagając najbardziej po­trzebujących, mimowolnie ściągała na siebie spojrzenia.

Jewgienij pomyślał sobie, że skoro potrafił żyć w cieniu swojego brata, to chyba tym łatwiej powi­nien usunąć się w cień żony, kobiety, którą kocha ca­łym swoim sercem.

Skłamałby, upierając się, że Raija wymaga od nie­go rzeczy niemożliwych. Sama przecież często podej­mowała się o wiele trudniejszych zadań.

Wrócił więc do żony, która nadal siedziała w miej­scu, w którym ją zostawił, podał jej dłoń i pomógł wstać.

- Kocham cię - oznajmił. - Nie zawsze cię rozu­miem, ale i tak cię kocham, Raiju. Czy znajdziesz w swoim sercu trochę miejsca dla mnie?

- Masz je niezmiennie od chwili, gdy cię poznałam - uśmiechnęła się.

Przypomniał sobie tamtą noc rozświetloną płomie­niami palącego się sklepu, ludzi daremnie próbujących ugasić pożar i ciskającą gromy rozgniewaną kobietę o czarnych rozpuszczonych włosach. Jakie to szczę­ście, że Raija nic nie pamięta. Nie całowałaby go teraz tak kusząco, koniuszkiem języka łaskocząc kąciki ust.

Dawno już nie smakował takich pocałunków.

- Czy to nagroda za to, że cię przeprosiłem? - za­pytał, nie mając bynajmniej nic przeciwko temu. Naprawdę nie? - zdziwił się, odkrywając, że to raczej zachęta z jej strony.

Patrzył z przyjemnością w rozbawione oczy żony, które na co dzień nierzadko przesłaniał smutek. Te­raz stała się na powrót jego dawną Raiją.

- Wstydziłabyś się zrobić to w stajni? - zapytał, ca­łując skronie ukochanej.

Wsunęła dłonie za koszulę męża i wodząc po na­giej skórze, mruknęła, zanurzając twarz w zagłębie­niu na jego szyi:

- Wnieś mnie lepiej do środka, bo jeszcze chwila i zrobię to tutaj, nie zważając na wstyd.

Niczym dwoje zakochanych przemknęli się ukrad­kiem do stajni, wdychając w nozdrza znajomy zapach zwierząt i siana. Raija zwinnie wdrapała się po drabi­nie na pięterko, na ciasny, pogrążony w półmroku stryszek, na który sączyło się przez szpary w deskach tylko odrobinę światła.

Jewgienij potrzebował więcej czasu, by wejść na górę, ale Raija go nie pospieszała ani nie proponowa­ła pomocy. Wiedziała, że mimo pewnych trudności na pewno sobie poradzi. W ten sposób także okazy­wała mu szacunek.

Dawno już nie kochali się ze sobą.

Ułożyła się wygodnie, czekając na męża, a kiedy wsunął się przez otwór, uśmiechnęła się doń promien­nie. Jewgienij popchnął nogą drzwiczki i zatrzasnął je.

Stryszek pogrążył się w mroku. Pachniało sianem, końmi, pachniało latem.

Ich ciała odnalazły się bez trudu. Całowali się cia­sno objęci. Pocałunki połączyły ich bardziej, niż zdo­łałyby uczynić to słowa. Zniknęła gdzieś dzieląca ich przepaść niedomówień. Gorące, wilgotne wargi szu­kały i odnajdywały się nawzajem.

Pocałunki Jewgienija były słone niczym morze. Ra­iję zawsze to zadziwiało, ilekroć tulili się do siebie. Przecież nie stał jak dawniej po kolana w morskiej wodzie, a ciągle przesiąknięty był jej zapachem.

Kochali się pośpiesznie, jakby połączeni tajemnicą, jakby smakowali zakazanego owocu.

Dorośli, rozsądni ludzie, jakimi byli, powinni odło­żyć to na noc. Po ciemku, z zaciśniętymi powiekami wypełnić we wspólnym łożu małżeńskie powinności.

Ale w ich przypadku nigdy tak się to nie odbywa­ło. Raija nie pytała innych o ich pożycie. Nawet An­tonia, zwykle taka bezpośrednia, nie poruszała tego tematu. Tę sferę życia można dzielić wyłącznie z jed­ną ukochaną osobą. Najintymniejszych przeżyć nie wyjawia się niepowołanym.

To było takie cudowne, takie upajająco słodkie. Dotknęła gorącej skóry Jewgienija. Zręcznie rozpięła guziki koszuli i zdjęła z niego koszulę. Całowała le­ciutko nagi tors i delikatnie gładziła palcami, a pod wpływem jej pieszczot ciało męża rozpalało się jesz­cze mocniej.

On odgarnął na kark jej włosy i zebrał je w dłoni. Rozczesywał je palcami, pozwalając im swobodnie spływać, opuszkami zaś wyszukiwał na szyi żony wraż­liwych miejsc, jeszcze bardziej pobudzając jej zmysły.

Rozpięła bluzkę i rozwiązała troczki stanika, kusząc jego dłoń, by zakosztowała ukrytych przyjemności.

Jewgienij nie należał do tych, którym trzeba dwa razy powtarzać to samo. Wystarczyło lekko napo­mknąć, a reszty domyślał się w lot. Usta szeptały jej do uszu nieskładne, przesycone uczuciem słowa. Sło­wa przesiąknięte gorącym oddechem, słowa stworzo­ne dla tej tylko chwili. Rodziły się na jego wargach, by zaraz ulecieć.

Wsunął dłoń pod jej stanik i rozchylił wargi w uśmiechu, kiedy, spragniona pieszczot, przywarła ciałem do jego ręki.

Niecierpliwie podwinęła spódnicę i zawiązała ją na biodrach. Pod spodem była naga. O tej porze roku nie nosiła bielizny. Zacisnęła kolana na jego osłonię­tych szorstkimi spodniami udach. Powoli sunęła w górę, coraz wyżej i wyżej.

Kto zdołałby wytrzymać takie napięcie?

- Jak bardzo mam być gotowa? - zapytała chrapliwie.

Frywolne żarciki i tłumiony śmiech w takich chwi­lach najbardziej burzyły jego krew. Nie potrzebował więcej, by jej pragnąć.

Tylko uśmiechu.

Był gotowy, każdym skrawkiem swego ciała nie­cierpliwie jej pożądał, a równocześnie z całą preme­dytacją powstrzymywał się, jakby chciał przedłużyć ten upojny stan.

Tylko ktoś naprawdę spragniony doceni w pełni smak wody. Jaką ulgę czuje niemal umierający z gło­du wędrowiec, któremu pozwolono najeść się do syta!

- Musisz zatęsknić - odpowiedział, całując jej piersi.

Koniuszkiem języka drażnił je niczym zgłodniały nektaru trzmiel nieprzytomnie latający z kwiatka na kwiatek.

Uniosła się na łokciach i zacisnęła nogi wokół je­go bioder.

Zauważył, jak bardzo go pożąda, wyczuwał ten zapach, chciał jej smakować, ale go powstrzymała.

- Zwykle lubisz, jak cię całuję - rzekł z błyskiem w oku, równie jak ona spragniony.

- Nie chcę teraz twoich ust, chcę ciebie - odparła, a jej oczy zalśniły w mroku niezwykłymi refleksami, jakby to były szlachetne kamienie albo płonący ogień. - Chcę ciebie! - powtórzyła. - Ściągaj spodnie!

Jewgienij powątpiewał, czy inne żony mówią tak do swoich mężów. Może jedynie Antonia. Tak, ona zawsze była bardzo bezpośrednia. Tak samo jak Ra­ija bardziej była kochanką niż żoną.

Rozluźniła uścisk kolan, odpięła bluzkę i rozchy­liwszy szeroko jak wachlarz uda, ułożyła się na ple­cach na miękkim sianie. Wsparła się o podłoże i przy­jęła Jewgienija, który zanurzył się w niej aż do dna. Oplotła go ramionami i nogami.

Odbyło się to tak gwałtownie, pośpiesznie, jakby musieli się przed kimś kryć. Słodycz rozlała się w ich ciałach. Przez szpary między spróchniałymi deskami wpadały cienkie strużki światła, trzeszczała podłoga, pachniało końmi i sianem.

Byli dla siebie jakby obcy, nowi, kochając się w oto­czeniu zdecydowanie innym niż to, do którego przy­wykli.

Raija, niczym ptak roztaczający trele pod pogod­nym niebem, wydawała z siebie odgłosy radości pły­nące wprost z serca.

Przez chwilę całowali się w ciszy, ale zaraz znów zapragnęli usłyszeć siebie, jakby to potęgowało ich rozkosz.

Mieli dużo miejsca, leżeli na miękkim sianie na przewietrzonym stryszku. Zniknęły gdzieś dzielące ich granice. Turlali się rozbawieni, odsuwali od sie­bie, by za chwilę znów wpaść sobie w ramiona.

Pieścili się dłońmi, wargami, ocierali o siebie ciała­mi. Powoli okiełznali gwałtowny strumień i wreszcie wyciszeni, wtulili się w siebie. Tak bardzo jak to tyl­ko możliwe.

A potem znów wzmogli pieszczoty. Ich ciała falo­wały wspólnym rytmem. Znów porwał ich wartki nurt. Stali się rzeką płynącą ku bezkresnemu morzu, zjednoczeni w tym samym nurcie.

Jewgienij z jękiem wtulił się w zagłębienie na szyi Raiji. Z przymkniętymi oczami spijał z jej skóry smak potu i miłości.

Krzyknęła targana niepohamowaną radością.

Kochała i doznawała rozkoszy.

W końcu ustali znużeni i leżąc obok siebie, spletli dłonie w uścisku.

- Jesteś niczym nie oswojona klacz - uśmiechnął się.

- A ty jedynym ogierem w stadzie? - drażniła się z nim Raija.

- Nie potrzebuję stada - zapewnił ją. - Wystarczy mi jedna dzika klacz.

Cmoknęła i przesłała mu pocałunek.

- Nie zasługuję na ciebie - mruknął. - Cii! Doleciały ich z dołu odgłosy, na które wcześniej nie zwrócili uwagi. Parskały konie. Musiało ich być więcej niż te dwa, obok których się przemykali.

- Misza wrócił - wyszeptała Raija rozbawiona. Twarz Jewgienija stężała. Zerwał się i pośpiesznie się ubrał. Przeczesał palcami włosy.

- On się i tak domyśli - uśmiechnęła się Raija. - Cóż innego można robić tu na górze...

Ale Jewgienij nie uznał tego za zabawne. Szarpnął drzwiczki i czym prędzej zszedł na dół.

Usłyszała podniesione głosy męża i syna, ale nie starała się rozróżnić słów.

Nie spieszyła się. Powoli poprawiła ubrania. Czu­ła rozpływający się po całym ciele spokój.

Czyżby Jewgienij wstydził się, że ich dorastający syn mógł coś usłyszeć? Poczuła ukłucie w sercu, słysząc, jak zakłopotany mąż usiłuje wytłumaczyć ich obecność na stryszku, jakby zapominając, co przed chwilą dzielili.

Przecież w większości chat w Archangielsku całe rodziny sypiają w jednej izbie. Rodzice kochają się pod cienkim kocem, podsłuchiwani przez niejedną parę uszu. Jewgienij również jako dziecko zaciskał oczy, ale dobrze słyszał charakterystyczne odgłosy.

Ona pewnie też w dzieciństwie przeżyła to samo. Nie pamiętała wprawdzie, ale miała przeczucie, że wychowała się w ubogiej chacie.

Czy to wstyd, że ludzie czerpią radość z wzajem­nej bliskości?

Przecież to takie cudowne czuć przy sobie ciało ukochanego człowieka!

Jej syn nie powinien wzrastać w przekonaniu, że coś takiego może odbywać się wyłącznie pod osłoną ciemności.

Jewgienij ciągle coś wyjaśniał. Słyszała jego głos. Przeczesała palcami włosy i zaplotła je w warkocz, czekając, aż mąż skończy.

Kiedy Raija zeszła po drabinie, natknęła się na Mi­chaiła, który zmierzył ją wymownym spojrzeniem. Ale nie udało mu się zachować maski obojętności. Był jeszcze taki młody i nadal bardzo związany z rodzi­cami.

Raija dostrzegła to.

Usiadła na kupce siana obok syna i namyślając się, gryzła źdźbło. Michaił też trzymał w ustach słomkę. Spróbowała go sobie wyobrazić za jakieś pięć, a mo­że dziesięć lat.

Przychodziło jej to z trudem, tym większym że przecież samą siebie musiała postarzyć w myślach. Nie potrafiła myśleć o sobie jako o pięćdziesięcioletniej ko­biecie. Nie wierzyła, że dożyje takiego sędziwego wie­ku. Zresztą nie była wcale pewna, czy by chciała.

- Co powiedział ci tata? - zapytała. Michaił tylko zerknął na nią z ukosa. Wypluł źdźbło i sięgnął po nowe.

- Nie słyszałaś? - Nie.

- A ja was słyszałem - odparł. Raija pokiwała głową w milczeniu.

- To było... obrzydliwe...

Raija na moment zaniemówiła. Jak on śmie, pomy­ślała. Taki młodzik wyobraża sobie, że może oceniać dorosłych.

- Domyśliłeś się po odgłosach, że dla mnie to by­ło nieprzyjemne? A może dla taty?

Michaił nie odpowiedział. Siedział nieruchomo, nie patrząc na nią.

- Jesteś na tyle dorosły, by o tym wiedzieć. Wiesz, jak to robią zwierzęta. Chłopcy w twoim wieku często rozmawiają o tym, śmieją się, ale pali ich cieka­wość. To normalne, że ludzie się kochają.

- Ale nie gdzie popadnie. Nie w stajni! Jak zwierzęta. Raija wzruszyła ramionami i roześmiała się.

- A skąd ty możesz o tym wiedzieć? Takie szcze­góły zwykle zachowuje się dla siebie. Nikt nie rozpo­wiada o tym na prawo i lewo. A my z tatą nie robi­my tego z musu, ale dlatego, że sprawia nam to przy­jemność.

Michaił spąsowiał aż po końce uszu. Może wyrazi­ła się nazbyt otwarcie, ale było jej wszystko jedno.

- Mam nadzieję, że kiedyś też pokochasz kogoś ca­łym sercem i przeżyjesz równie upojne chwile. Wie­rzę, że znajdziesz szczęście w ramionach ukochanej kobiety.

- Z Wasią też byłaś taka szczęśliwa? - cisnął. Słowa syna zabolały niczym zdradliwy cios. Mogła go zrugać i zarzucić mu bezczelność, ale choć nie mu­siała, odpowiedziała mu, pochyliwszy głowę:

- Mam dziwną naturę, synu. Nie potrafię do końca zrozumieć tego, co dyktuje mi serce. Nie życzę ci, byś kiedykolwiek musiał przeżywać podobne rozterki. Trudno mi to wyjaśnić, ale Wasilija też kochałam. I nie żałuję tego, co się stało. Cieszę się, że mam Natalię.

Misza milczał. Chętnie by wyszedł, ale nie mógł, bo mama zagradzała mu przejście do drzwi.

- Tata obawia się, że mógłbym to zrobić z Olgą - odezwał się po chwili.

Raija spojrzała na Misze zaskoczona. Ale zaraz ro­ześmiała się. Rozbawiły ją lęki Jewgienija.

- Tobie tymczasem nawet to nie przyszło do gło­wy? - domyśliła się.

Michaił przytaknął ponuro, nie pojmując, co ma­mę tak bawi.

Samemu bynajmniej nie było mu do śmiechu, cho­ciaż drgnęły mu kąciki ust.

- Zauważyłam, że ostatnio unikasz Olgi - stwier­dziła Raija i poklepała Misze po ramieniu.

Syn nie uchylił się bardziej niż zwykle.

- Tata miał ciężkie dzieciństwo - wyjaśniła. - Ra­zem ze swoim bratem przeżył wiele niedobrego. Dla­tego chciałby cię chronić. Dlatego cię przestrzega.

Raija wspomniała o tym celowo. Za nic w świecie nie chciała dopuścić, by dwaj najbliżsi jej mężczyźni stali się wrogami. Nie pozwoli, by pod ich dachem doszło do czegoś takiego.

- Może on sam ci kiedyś o tym opowie - dodała i znów się zaśmiała. - Czy twoja niewinna dusza bar­dzo ucierpiała z powodu odgłosów, jakie doszły cię ze stryszku? - zapytała, uchwyciwszy spojrzenie sy­na. Patrzyła mu prosto w oczy, nie zważając na to, że się rumieni zakłopotany. - Czy nie bardziej obrzy­dliwe byłoby, gdybyśmy się z tatą kłócili i wyzywa­li? Gdybyśmy nigdy nie mówili sobie nic miłego? Nie przytulali się do siebie ani nie całowali?

Syn uśmiechnął się wymuszonym uśmiechem.

- Pewnie dopiero za parę lat sam zapragniesz być z kimś tak blisko i doświadczyć tych niebiańskich rozkoszy. Mam nadzieję... - Raija uśmiechnęła się i dodała: - Jestem twoją matką, a ty zawsze pozosta­niesz moim synkiem. Nie wątpię, że będę tak sądzić, nawet gdy dorośniesz, a wzrostem i siłą dorównasz ojcu.

Popatrzyła przeciągle na Misze. W jego twarzy dostrzegła swoje rysy, a także rysy Jewgienija. Mieszan­ka, która tak zawsze ją zdumiewała. W tym chłopcu zawierała się cząstka jej i cząstka Jewgienija.

Ale on sam był kimś odrębnym. Właściwie nie na­leżał do nich. Był sobą.

- A jeśli kiedyś usłyszę przypadkiem ciebie razem z kimś, kogo kochasz... - uśmiechnęła się. - Wtedy może też uznam, że to obrzydliwe. Zapomnę, że je­steś mężczyzną, bo dla mnie pozostaniesz zawsze moim synkiem.

- Nie sądzę, mamo - odparł Misza z dorosłą po­wagą.

Chwilami porażał Raiję swoją dojrzałością. Nie potrzebował wielu wyjaśnień, by zrozumieć. Potrafił myśleć samodzielnie i ufał sobie. W przebłyskach. Bo za chwilę znów zachowywał się jak szczeniak ugania­jący się za własnym ogonem.

- Wiesz, mamo, ty właściwie wiele rozumiesz. Chciałbym, żebyś częściej tak ze mną rozmawiała. No wiesz, tak jak z dorosłym...

Raija pocałowała go pośpiesznie i zbierając się do wyjścia, obiecała:

- Postaram się o tym pamiętać. Ale wiesz, że jesz­cze trochę czasu musi upłynąć, nim naprawdę bę­dziesz dorosłym mężczyzną. Rozumiemy się?

Michaił pokiwał głową całkowicie tego świadomy.

- Mamo...

Raija zatrzymała się. Misza rozłożył ramiona, które wydawały się jakby za długie i uśmiechnął się tak samo jak ona.

- Wiesz... - powiedział z ociąganiem. - Podziwiam cię za to, że troszczysz się o innych. Co prawda czasem się złoszczę, bo mi się zdaje, że bardziej zajmu­jesz się obcymi niż najbliższymi, ale przeważnie je­stem z ciebie dumny. Chcę, żebyś o tym wiedziała. Nie przeszkadza mi obecność tej kobiety. Jest co prawda jakaś dziwna, ale wiem, że ciebie potrzebuje. Zamilkł. Ale to, co powiedział, bardzo Raiję ura­dowało. Czuła, że może być dumna ze swojego syna, który potrafi dostrzec coś więcej niż tylko czubek własnego nosa.

6

Jewgienij przechadzał się po podwórku z rękami w kieszeniach.

- Nie mogę znieść jej spojrzenia - wyjaśnił Raiji, odwrócił się i skierował się ku rzece. Zawsze ciągnę­ło go do wody.

Nie zapytał nawet żony, o czym rozmawiała z Misza.

Raija weszła do chaty sama.

Przy kuchennym stole zobaczyła Karolinę Weimer opartą o blat. Jej ciałem wstrząsały drgawki.

Raija poczuła nagle, że znalazła się w jakimś ob­cym, nierzeczywistym świecie, mimo że stała we wła­snej kuchni.

Przytulne, wymalowane na niebiesko pomieszcze­nie uważała za serce domu i lubiła szczególnie. Na bel­kach u powały, ociosanych ostrzem siekiery, odzna­czały się słoje przypominające żyły w ludzkim ciele.

Kuchnia, miejsce, gdzie gotuje się i spożywa stra­wę. Gdzie przetwarza się to wszystko, co potrzebne jest, by żyć.

W poryty blat stołu wsiąkła krew. Wypełniła licz­ne rysy pozostawione przez ostrze noża używanego do zwykłych, codziennych prac.

Raija chwyciła nóż i z nienawiścią rzuciła go na podłogę, jak najdalej od siebie.

Czym prędzej położyła Karolinę na ławie, złapała to, co miała pod ręką, fartuch i chustkę, i owinęła krwawią­ce nadgarstki młodej kobiety. W przejrzystych oczach dostrzegła niemą pogardę, bezdenną rozpacz i pogrze­bane nadzieje. Raiji zrobiło się słabo, gdy patrzyła na czerwone ślady po ostrzu noża, dowód desperackiego czynu. Przez chwilę zdawało jej się, że czas przestał pły­nąć, a ona unosi się w powietrzu wśród obłoków.

Płacząc ze złości i rozczarowania, zaciskała dłonie na nadgarstkach Karoliny.

Potrzebuję pomocy, przemknęło jej przez myśl, wi­dząc, jak prowizoryczne opatrunki szybko nasiąkają krwią. Sama nie dam rady przeciwstawić się śmierci!

Rozejrzała się wokół przerażona.

Natalia spała. W piecu, do którego dawno nie pod­kładano drewna, ledwie żarzył się ogień.

Raija krzyknęła tak głośno, że zadrżały szyby w oknach.

Rozległo się trzaśniecie drzwi, ale kiedy odwróciła głowę, zobaczyła, że są zamknięte. Zmrużyła oczy. Uświadomiła sobie, że Jewgienij nie mógłby w tak krótkiej chwili dobiec tu znad rzeki, Misza też nie. Zresztą nie wiadomo, czy w ogóle usłyszeli jej wołanie.

Poczuła lekki uścisk w ramię.

Była pewna, że się nie myli. Wiedziała, że nie jest sama, i napełniło ją to spokojem.

Bez lęku odwróciła głowę.

Ujrzała mężczyznę o czarnych, potarganych przez wiatr włosach. W szerokiej, miłej twarzy błysnęły wą­skie oczy z miodowobrązowymi plamkami wokół czarnych źrenic. Zwróciła uwagę na proste brwi i usta wyrażające zdecydowanie.

Poczuła na swych ramionach jego silne dłonie.

Nie byli sobie obcy. Znała dobrze ten dotyk.

Przybysz wskazał ruchem głowy Karolinę. Nic nie powiedział, ale Raija zrozumiała, że chce jej pomóc. Spłynął na nią spokój i poczucie bezpieczeństwa.

Kiedy Jewgienij z Michaiłem wpadli do kuchni, zo­baczyli leżącą na ławie Karolinę i Raiję, która klęczała obok i ściskając dłońmi nadgarstki młodej Norweżki, trzymała jej ręce uniesione nad klatką piersiową.

Karolina była nieprzytomna.

Raija odbywała swą niezwykłą podróż.

W drzwiach do alkierza stała Natalia. Patrzyła sze­roko otwartymi oczami, ale nie była przestraszona. Kiedy Michaił wziął ją na ręce, złapała go za szyję i przytuliła się policzkiem do jego twarzy.

- Miły pan - powiedziała zaspana.

- Gdzie? - spytał Michaił.

- Z mamą - odparła. Michaił poczuł dreszcze. Bał się spojrzeć w stronę Raiji. Cieszył się, że musi zanieść Natalię z powro­tem do łóżka.

- Jedź po Antonię! - usłyszał polecenie ojca. - I sprowadź doktora! Ja nie mogę ich tak zostawić. Nie odejdę od mamy. Ktoś musi przy niej być...

- Może już jest - rzucił Michaił. Ojciec spojrzał na niego ostro, ale nic nie odpowiedział.

- Pośpiesz się! - zakomenderował po chwili, unika­jąc wzroku syna.

Michaił pognał do Archangielska, jakby sam diabeł deptał mu po piętach.

- Nie wiem, co ją uratowało - orzekł lekarz, zwra­cając się z powagą do Jewgienija.

Zbadał Karolinę Weimer, która wprawdzie nie od­zyskała jeszcze przytomności, ale nic już nie zagraża­ło jej życiu.

- Pańskiej żonie jednak nie potrafię pomóc - po­wiedział otwarcie, gdy wyszli do kuchni. - Nie wiem, co się z nią dzieje.

- Przejdzie jej - odparł krótko Jewgienij, patrząc gdzieś w bok.

Lekarz nie dociekał szczegółów. Wiedział, że o żo­nie armatora Bykowa krążą różne opowieści, porto­wa biedota śpiewa nawet o niej piosenki, ale nigdy nie wsłuchiwał się dokładnie w ich słowa.

Teraz zrozumiał jednak, że tę kobietę nie bez po­wodu otacza legenda.

Był rozsądnym człowiekiem. Może gdyby dociekał prawdy, otrzymałby odpowiedź, wolał jednak nie py­tać, żeby nie burzyć swojego spokoju. Nie chciał na­rażać się na konieczność formułowania sądów.

To, co zobaczył, wolał nazwać cudem i łaską opatrz­ności, uznając, że niebezpiecznie byłoby myśleć inaczej.

Zostawił rannej kobiecie lekarstwa na wzmocnie­nie. Nie był pewien, czy w ogóle są potrzebne, ale nie powiedział tego na głos.

Do Archangielska odwiózł go syn armatora. Nie zamienili jednak w drodze powrotnej wielu słów.

- Misza twierdzi, że Natalia opowiada o jakimś panu!

Antonia ze skrzyżowanymi na piersi rękoma opar­ła się o futrynę i nie spuszczając z wzroku z Jewgie­nija, czekała na odpowiedź.

- To prawda - potwierdził. - Stałem nad rzeką, gdy usłyszałem wołanie Raiji. Biegiem rzuciłem się jej na pomoc. Misza był w stajni. Zdążył więc dobiec do chaty przede mną, ale to ja wpadłem pierwszy do środka. Karolina leżała na ławie, a Raija klęczała obok na podłodze.

Na chwilę zamilkł i pokręcił głową.

- Natalia stała boso w tym samym miejscu, gdzie ty teraz. Oczy miała szeroko otwarte i uśmiechała się. Nie była ani trochę przestraszona. Kiedy sobie o tym przypomnę, przechodzą mnie ciarki.

- Nie zdawała sobie sprawy z tego, co się stało - wtrąciła Antonia.

Jewgienij potrząsnął głową i wykrzywił kąciki ust.

- Chciałbym w to wierzyć - odparł zamyślony. - Strasznie się boję, Tonią Możesz sobie powątpiewać, ale ja wiem swoje. Mała sprawiała wrażenie, jakby doskona­le wiedziała, co się dzieje. Nie mów mi, że Natalia nie ma jeszcze dwóch lat. Widziałem ją. Miała taką minę, jakby była święcie przekonana, że wszystko się dobrze skończy. Jakby tak ufała temu... Misza opowiada, że Na­talia rozmawia z jakimś wymyślonym panem z morza.

- Olga w jej wieku też miała przyjaciół, których tylko ona widziała. To normalne u dzieci - odparła Antonia ze spokojem.

Jewgienij pokręcił głową zniecierpliwiony.

- Wiem o tym! - przerwał jej. - Ale Misza mówi, że ona z nim rozmawia. Twierdzi, że ten pan jest w morza.

Popatrzył przeciągle na Antonię i wyznał:

- Raija bardzo kochała pewnego mężczyznę. To była jej pierwsza miłość. Pierwsza i z tego, co wiem, największa. Łączyła ich osobliwa, trudna do wytłu­maczenia więź, której nikt, kto ich znał, nie podawał w wątpliwość. On pomógł nam uratować Raiję przed stosem. Dzięki zbiegowi okoliczności, na pozór nie­możliwych, Raiji udało się uciec. Przez jakiś czas ży­li razem, ale potem, gdy wrócili na wybrzeże, on zo­stał zastrzelony. Kula przeznaczona była dla niej, ale on zasłonił ją własnym ciałem.

- To na jego cześć wybrałeś imię dla syna - domyśli­ła się Antonia, starając odsunąć od siebie wzruszenie.

Wolałaby o tym nie wiedzieć. Opowiadając jej prawdę, Jewgienij czynił ją współwinną i zmuszał do milczenia.

Oczywiście, że nie powtórzy tego nikomu, ale wie­le ją kosztowało ukrywanie prawdy przed Raiją. Po­za tym nie była pewna, czy przez takie postępowanie nie zadają Raiji cierpienia.

- Po co go wspominasz? Przecież on nie żyje, prawda?

- A sądzisz, że tu, w tej izbie, stał dzisiaj żywy czło­wiek? Myślisz, że Natalia widzi w wodzie człowieka z krwi i kości?

- Ja myślę, że Natalia widzi kogoś, kogo sobie sa­ma wymyśliła - odparła Antonia. - Nie wierzę w du­chy, Jewgieniju. Przywykłam do tego, że Raija - Raisa podróżuje. Nie rozumiem tego, ale akceptuję. Nigdy nie uwierzę jednak, że umarli wracają do naszego świata. Nie potrafię, Jewgieniju.

- Mikkal nie ma grobu - powiedział Jewgienij ci­cho. - Przyjaciele chcieli go pochować w jego rodzin­nych stronach, w głębi lądu na bezkresnej równinie. Ale łódź, którą płynęli, rozbiła się i poszła na dno ra­zem z ciałem Mikkala. Morze stało się jego grobem, Toniu. Rozumiesz więc chyba, dlaczego właśnie o nim myślę. Dlaczego strach ściska mi serce.

- Przesadzasz - odrzekła Antonia pewnym głosem, nie dając po sobie poznać, że trochę ją zaraził swym niepokojem.

Tym razem Olga wypatrzyła Michaiła. Czekała na niego i przybiegła, gdy tylko się pojawił. Nie musiał więc czuć się zakłopotany.

- Mogę jechać do was? Tata mi pozwolił - zawoła­ła i wskoczyła na wóz, nim zdążył cokolwiek odpo­wiedzieć.

Było mu wszystko jedno.

- Będzie żyła - powiedział z dorosłą powagą, bo czuł się tak, jakby od dzisiejszego ranka przybyło mu lat.

Poradził sobie z odpowiedzialnym zadaniem, mi­mo że serce przepełniał mu strach. Sprowadził i od­wiózł doktora.

- Jak to się mogło stać? - dziwiła się Olga. Michaił spojrzał w jej błyszczące, żądne sensacji oczy i poczuł się nieswojo. Po raz kolejny uświado­mił sobie, że tragedie budzą w ludziach oprócz smut­ku także ciekawość.

Dostrzegł to najpierw u siebie, a teraz to samo za­uważył u Olgi. Z jednej strony okropne było się prze­konać, że przyjaciółka nie różni się od innych, z dru­giej zaś pocieszyło go, że on sam nie jest najgorszy. Ale nie wstydził się przez to ani trochę mniej.

- Ktoś przecież mógł ją powstrzymać! - upierała się przy swoim Olga, przekonana o swojej racji.

- Mnie nie było w pobliżu - przerwał jej. - Wybra­łem się na konną przejażdżkę.

- A Raija - Raisa? A Jewgienij? Michaił oblał się rumieńcem i popędził biednego konia. Znów przypomniały mu się te odgłosy. Prześladowały go natrętne obrazy. Najchętniej zamknął­by oczy, ale nie mógł, przecież powoził.

Po rozmowie z mamą zmienił trochę swój stosu­nek do tego, co rodzice robili tam we dwoje. Mama potrafiła szczerze wyjaśnić nawet najtrudniejsze spra­wy. Ale potem, kiedy weszli do chaty, znów wszyst­ko wydało mu się obrzydliwe i wstrętne.

- Oni w tym czasie kochali się w stajni - rzekł bez­litośnie, patrząc przed siebie.

Za nic w świecie nie mógłby w tej chwili spojrzeć na Olgę.

- Nakryłeś ich? - zachichotała. Michaił zerknął na nią spode łba.

- Nakryłeś ich? - powtórzyła. Okropna dziewczyna! Trudno z nią wytrzymać!

Chyba nie sądzi, że będzie jej odpowiadać na takie pytania?

- Widziałeś ich? - drążyła.

- Słyszałem - wyznał.

Olga zaśmiała się i odrzuciła głowę do tyłu. Podpatrzy­ła ten gest u jego matki. Zdenerwowało go to i omal nie rzucił się na nią, byleby przestała ruszać głową, pozwala­jąc włosom falować na wietrze. Tylko jego mama ma do tego prawo. Teraz jednak o niej też nie chce myśleć.

- Boję się o Natalię - wyrwało mu się.

Właściwie chciał to zachować w tajemnicy, w każ­dym razie przed Olgą, bo mamie może by powiedział. Zły był na samego siebie, że się wygadał.

- A to dlaczego? - zainteresowała się Olga, nadal chichocząc. - Chyba przesadzasz, Misza. Cóż może grozić małej Natalii?

- Nie chodzi o to, że coś jej zagraża. Raczej o to, co się z nią dzieje! Wydaje mi się, że w naszej rodzi­nie nie tylko mama ma wyjątkowe zdolności. Natalia też nie jest zupełnie zwyczajna. Ona widzi mężczyznę w morzu. Rozmawia z nim. Siedziałem przy niej na kei. Nikogo tam nie było, a ona paplała w najlepsze.

- Dzieci mają bujną wyobraźnię - prychnęła Olga i zamilkła nagle, pochłonięta myślą, na którą napro­wadził ją Michaił.

- Ona widziała tego mężczyznę dziś w domu, jak stał koło mamy - ciągnął Misza.

- Może ją źle zrozumiałeś? Michaił pokręcił głową.

- Wiem, co mówiła. Rozumiem moją młodszą sio­strę lepiej niż inni. Zresztą ona mówi wyjątkowo wy­raźnie. Chyba nie zaprzeczysz, że mama ma ponadnaturalne zdolności. Myślę, że Natalia odziedziczyła je po niej. Boję się, bo uważam, że to nic dobrego dla takiego małego dziecka.

Olga przyjęła milczeniem jego słowa, ale po chwi­li odezwała się niepewnie:

- Kiedy Jewgienij przybiegł po Raiję - Raisę, żeby spro­wadzić ją do rodzącej Karoliny, Natalia powiedziała „dziecko w morzu”. Paplała o tym panu, którego wi­działa w wodzie, i nagle, zupełnie bez związku, powie­działa: „dziecko w morzu”. A przecież wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że ojciec każe wyrzucić ciało zmarłe­go synka za burtę.

Olga plątała się w słowach, a w jej głosie pobrzmie­wał lęk. Przysunęła się bliżej Michaiła, a on napotkał jej spojrzenie i zauważył czający się w jej oczach strach. Bała się chyba tak samo jak on, mimo że by­ła o rok starsza. Domyślił się, że nie odważyłaby się mu o tym powiedzieć, gdyby on pierwszy nie wyra­ził swojego niepokoju.

Kiedy ujrzeli wyłaniające się w oddali zabudowa­nia, Michaił przestał popędzać konia. Z niechęcią my­ślał o powrocie do domu.

- Skąd Natalia mogła wiedzieć? - zapytała Olga.

- Nie mam pojęcia - odrzekł. - I to mnie napawa lękiem.

- Czy twoi rodzice czegoś się domyślają? Pokręcił głową.

- Mówiłem tacie o rozmowach Natalii z niewi­dzialnym panem. Zresztą on też ją słyszał. Nie wspo­mniałem mu jednak o swoich podejrzeniach. Przecież ma swój rozum.

- Myślisz, że oni uznaliby nas za niemądrych, gdy­byśmy im zwrócili na to uwagę?

- Może, ale przywykliśmy już do tego - dodał do­rośle.

- Chyba nie możemy im tego powiedzieć - stwier­dziła.

Przyznał jej rację i dodał:

- Będę miał na oku Natalię. Muszę jej pilnować. Przecież to moja siostra.

Kiedy weszli do stajni, żeby zaprowadzić konia, Olga zachichotała, rozglądając się dookoła. Zachowy­wała się tak, jakby szukała jakichś śladów.

Michaił, zrezygnowany, wskazał jej ruchem głowy na stryszek.

Wspięła się po drabinie i wetknąwszy głowę do po­mieszczenia na górce, zaśmiała się.

- Nic tu nie widać - zawołała rozbawiona. Michaiła denerwowało jej zachowanie. Krzątał się przy koniu dłużej, niż to było konieczne, a potem zaj­rzał jeszcze do innych. Każdego poklepał i zagadnął. Olga tymczasem zniknęła w czeluściach stryszku. Po chwili wyjrzała i zaczęła go drażnić.

- Przyznaj się, nie masz odwagi tu wejść!

- Nie, po prostu nie chcę! - odpowiedział, co Ol­ga przyjęła gromkim śmiechem.

Zdenerwowała go. Nie chciał tam wchodzić i już! Za nic w świecie nie da się namówić!

Wyszedł ze stajni i usiadł na progu, czekając na Ol­gę. Nie zamierzał wspominać więcej o tym, o czym rozmawiali po drodze z miasta.

- Chcesz iść do domu? - zapytała.

- Nie chcę, ale muszę - przyznał szczerze. Podała mu rękę, żeby pomóc mu wstać. Zaraz jed­nak cofnęła dłoń jak oparzona.

Misza zachowywał się jakby nigdy nic. W każdym razie nie zarumienił się. Zerknął ukradkiem na Olgę, ale i na jej twarzy nie dostrzegł rumieńców.

Dziwne! Z pozoru wyglądała tak jak zwykle, a mi­mo to między nimi wszystko się zmieniło. Michaił nie mógł tego pojąć.

Nagle znów jego głowa napełniła się myślami, któ­re wprawiały go w zakłopotanie.

Jej oczom ukazał się cudowny krajobraz. Otwarta, soczysto zielona przestrzeń pofałdowana wzgórkami ciągnęła się aż po horyzont. Błękit nieba raził w oczy. Pomyślała, że nie należy zbyt długo zadzierać głowy i wpatrywać się w bezmiar niebiańskiego oceanu, by się w nim nie utopić, choć taka perspektywa wyda­wała się bardzo kusząca.

To miejsce było absolutnie doskonałe.

Niemal czuło się łagodne tchnienie cudownej kra­iny, a delikatne muskanie wiatru przypominało naj­czulszą pieszczotę.

Słońce, złote niczym dojrzałe moroszki, zsyłało ciepło i lśniące promienie na tę arkadię: na rośliny, zwierzęta i ludzi. Tylko nieliczne lekkie obłoczki su­nące po niebie rzucały raz po raz cień.

Błogosławiona kraina, zaludniona przez umiłowa­nych przez Stwórcę mieszkańców, którzy otrzymali w darze ten raj. Bezkresne, zielone pastwiska opro­mienione miłością.

Jej oczy wypatrzyły przejrzystą, błękitną wodę, zwierciadło owej krainy szczęśliwości, które poży­czało od nieba swą barwę. Ukochane przez słońce, rozrzucające w nim złote iskry.

Nieoczekiwanie też doleciały ją głosy, które wcale nie wydały się jej obce. Usłyszała śpiew ptaków. Nie­które zawodziły żałośnie, inne zanosiły się radosnym trelem. Jedne nuciły sobie od niechcenia, a inne z ma­leńkich gardeł dobywały kunsztownych dźwięków, wyśpiewując pod niebiosa pieśń życia. Ze zdumieniem uświadomiła sobie, że zna nazwy skrzydlatych stwo­rzeń, które zanoszą się wesołym świergotem, jakby ją witały. Każdego ptaka potrafiła rozpoznać po śpiewie.

W oddali, tam gdzie wzgórze zlewało się z niebem, mignęło jej stado reniferów. Zmrużyła oczy i rozpo­znała zwierzęta iskrzące z daleka bielą niczym śnieg w pogodny, mroźny dzień. Na jasnym tle odbijały się gęste, ciemne poroża podobne do nagich gałęzi.

Stała cicho, przymknęła oczy i nasłuchiwała, całą sobą chłonąc wrażenia.

Wciągnęła w nozdrza woń tej krainy i rozpoznała znajomy zapach wrzosów, zarośli, charakterystyczny zapach bagien i pastwisk. Rozpoznała głosy ptaków, szelest skradającego się lisa, tupot kopyt reniferów i ich pomruki dobywające się gdzieś głęboko z gar­deł. Doleciały ją też odgłosy rozmowy. I chociaż sło­wa brzmiały jakoś inaczej, rozumiała je.

Otworzyła oczy i ujrzała znajomy widok. Z rozstawio­nych w krąg spiczastych namiotów unosiły się ku niebu smużki dymu. Widziała już takie miejsca, ale to wydało się jej jeszcze piękniejsze i doskonalsze. To był raj.

Czy wolno stąpać po tym zielonym kobiercu? Czy mam do tego prawo? Ostrożnie zrobiła parę kroków. Tak jak przypuszczała, poczuła pod stopami miękki mech, a nie jakiś ugór. Z soczystej zieleni wystawały liliowe wrzosy.

Zakręciło jej się w głowie. Zapragnęła zawirować w tańcu, pobiec boso przed siebie.

- Zdejmij buty - usłyszała znajomy głos. Równie znajomy jak otaczający ją krajobraz, który musiała kochać ponad wszystko na długo wcześniej, nim uj­rzała tę krainę.

Obok niej stał mężczyzna. Jego czarne włosy potar­gał wiatr. Miał na sobie spodnie ze skóry i skórzaną kurt­kę założoną na nagi tors. Przez ramię przewiesił arkan.

Raija mimowolnie zakryła twarz. Opuszkami pal­ców wyczuła siateczkę zmarszczek. Wygładziła wło­sy. Chciała się odwrócić, żeby mężczyzna nie oglądał jej w takim stanie.

Był taki młody.

- Jesteś piękna - powiedział i uśmiechnął się. Kan­ciasta twarz nabrała ciepła. W wąskich oczach odbijało się słońce, a proste brwi zdawały się tak czarne, jakby były pomalowane węglem.

Był taki młody i taki urodziwy. Wolny.

Zrozumiała, że go kocha, a właściwie że kochała, zanim go tu zobaczyła. Zawsze go kochała.

- Ciągle jesteś piękna, Mały Kruku - stwierdził z czu­łością, ale nie dotykał jej. Ona zaś nie zdobyła się na to, by wyciągnąć dłoń i pogładzić palcami umiłowaną twarz. - Dla mnie zawsze byłaś piękna i taka już pozostaniesz.

Raija zdjęła buty, ale nie chciała ich trzymać w rę­ce. Miała ochotę pobiec przed siebie. Stała jednak, nie chcąc go zostawić.

- Pragnąłem ci tylko pokazać to miejsce - rzekł, unosząc rękę, jakby oprowadzał ją po swoim króle­stwie. - Tak wygląda wieczność, pełnia doskonałości. Chciałem, żebyś to zobaczyła. Będę tu na ciebie cze­kał. Niczego się nie lękaj. Nie ma tu cierpienia. Tylko to, co widzisz. Pamiętaj, że tu na ciebie będę czekał.

Popatrzył na nią przeciągle. Patrzył i patrzył, a po­tem pobiegł...

- Zanim się obudziłaś, zrzuciłaś z nóg buty - po­wiedział Jewgienij, uśmiechając się do Raiji.

Przemawiał wesoło, jakby się z nią droczył. Raija pamiętała. Pamiętała, skąd przybywa. Przypo­mniawszy sobie mężczyznę stamtąd, poczuła dreszcze.

- Co z Karoliną? - spytała chrapliwie.

- Żyje - odparł Jewgienij. - Udzielono jej pomocy. Raija kiwnęła głową, ale nie mogła o tym mówić. Tym razem jednak pamiętała, skąd wraca. Przypomniała sobie też, że ta kraina opromienio­na słońcem nazywa się Saivo.

7

Postanowili podjąć rozmowę. Opowiedzieli Raiji wszystko szczerze, tak by mogła sama zobaczyć to ich oczami.

Michaił stał obok Jewgienija zakłopotany, wyjawia­jąc to, co wcześniej powiedział Antonii, ojcu, Oldze. Jewgienij zaś powiedział o tej chwili, kiedy zaspana Natalia, stojąc w drzwiach, mówiła o miłym panu.

Olga nie odzywała się, ale Raija zauważyła, że po­syłają sobie z Misza ukradkiem porozumiewawcze spojrzenia.

Nie rozumiała, o co im chodzi, co wspólnie ukry­wają. Tej nocy połączyła ich jakaś tajemnica. Coś się musiało wydarzyć między nimi po jej rozmowie z Misza w stajni.

- Nic nie czułaś? - pytał Jewgienij Raiję, dotykając jej kolan i wpatrując się w nią intensywnie.

Odniosła wrażenie, że jej silny mąż się boi, i poru­szyło to w niej czułe struny. Był taki opiekuńczy, chciał jej dobra. Ale nigdy by nie zrozumiał. Nie zda­wał sobie sprawy, jaką mocą została obdarzona.

Antonia podeszła o krok bliżej. Antonia była nie­bezpieczna, zbyt dobrze znała Raiję, może nawet le­piej niż ona samą siebie.

- Nic nie widziałaś? - zapytała przyjaciółka. Tak, Antonia była najgroźniejsza, bo potrafiła poznać, kiedy Raija udaje. Jewgienij nigdy się nie domy­ślał, kiedy kłamała.

Raija w milczeniu patrzyła na Antonię, a potem długo nie spuszczała wzroku z Jewgienija. Spojrzała też na swojego syna i na córkę Antonii. Oni wszyscy byli jej najbliższymi, tworzyli wspólnie rodzinę.

Ale istniały jeszcze inne więzy.

Znów przypomniała jej się twarz młodego mężczy­zny. Teraz, w otoczeniu najbliższych, uświadomiła sobie, jak egzotycznie wyglądał. Zrozumiała, że nale­żał do obcego ludu. Nie pochodził z tych stron.

On pochodził zza skały blokującej jej pamięć. Już wcześniej jego twarz mignęła jej parę razy we śnie. Ma­jacząc jakby we mgle, niknęła wciąż w mroku, tak że ni­gdy nie udało się Raiji przyjrzeć dokładnie jego rysom.

Dopiero teraz.

Kiedy wszystko w niej wołało o pomoc, pojawił się on. Dotknął jej ramion. Wydawał się taki rzeczywi­sty, choć rozsądek podpowiadał jej coś zupełnie prze­ciwnego.

Teraz już wie.

On istniał za tą skałą. Pogrążony w mroku. Był czę­ścią jej życia. Miała pewność, że się nie myli. Wpraw­dzie we śnie nie mówił, że ją kocha, a jednak tak wła­śnie było. W niczyich oczach nie widziała tyle miłości.

Odniosła wrażenie, że pod wpływem jego spojrze­nia kruszeje skała odgradzająca ją od przeszłości.

Nie wiedziała jednak, czy jest dość silna, by wyjść na spotkanie minionego. By dowiedzieć się prawdy.

I żyć potem dalej jakby nic się nie stało.

Kochała go, to pewne. Jak mogłaby go nie kochać?

- Nic nie pamiętam - odpowiedziała wreszcie, wytrzymując spojrzenia zebranych wokół niej osób.

Nie uchyliła się nawet przed wzrokiem Toni, któ­ra długo nie spuszczała z niej oka.

- Nikogo nie widziałam - powtórzyła bez zmruże­nia oka, odwracając się do Jewgienija.

W ciszy dało się wyczuć ulgę. Tylko Antonia unio­sła lekko brew, najwyraźniej powątpiewając w słowa Raiji, ale nie drążyła tego tematu.

Raija tymczasem ciągle tkwiła w mroku nocy, któ­ra miała się ku końcowi. Rozmyślała o pieszczotliwym przydomku, którym zwrócił się do niej mężczyzna. Nikomu z tu obecnych nie wpadłoby do głowy, żeby nazwać ją Małym Krukiem.

Ten mężczyzna musiał ją znać od dawna, kto wie, czy nie od czasu, gdy była dzieckiem.

Gdyby wyłonił się z mroków jej pamięci, może by się dało rozwikłać tę zagadkę, a skała oddzielająca ją od przeszłości rozprysnęłaby się w drobny mak. Nie wiedziała jednak, czy zniosłaby ciężar prawdy. Czy potrafiłaby żyć, poznawszy tajemnice z przeszłości, która najwyraźniej kryła w sobie więcej niespodzia­nek, niż Raija przypuszczała. Może lepiej nie pamię­tać tego, co się kiedyś zdarzyło?

Może lepiej nie wracać do korzeni?

Kto wie, czy to nowe życie nie jest dla niej łaską, wybawieniem?

Nie umiała sobie na to odpowiedzieć.

Teraz chciała tylko spać. Spać i śnić, wierząc, że w którymś ze snów odnajdzie znowu jego.

Lekarz przyjechał sprawdzić, jak czuje się Karoli­na. Starał się zachować obojętność, ale z trudem krył zdumienie. Młoda kobieta bowiem została wyleczo­na w niezrozumiały sposób.

Nie zapytał Raiji, jak tego dokonała, choć był pewien, że musiała użyć jakichś nadzwyczajnych zdolności.

- Pomogło to lekarstwo, które pan zostawił, dok­torze - powiedziała Raija.

Ona także nauczyła się udawać. Nie lubiła tego, ale przekonała się, że czasami więcej można osiągnąć, je­śli człowiek postępuje według ustalonych reguł. Mia­ła tylko nadzieję, że doktor nie zajrzy do słoiczka na półce przy drzwiach. Od razu poznałby, że lekarstwo stoi nietknięte.

Lekarz nic nie odrzekł, ale zbierając się do wyjścia, zapytał:

- Dlaczego nie robi pani tego częściej? Raija zwlekała z odpowiedzią. Nie miała ochoty o tym rozmawiać, ale nie wypadało lekceważyć medyka.

- Nie ja o tym decyduję - odezwała się po chwili milczenia. - Po prostu czasami otrzymuję dar, który muszę wykorzystać. Ale nie chciałabym, żeby coś ta­kiego przytrafiało mi się pięć razy dziennie.

Popatrzyła na lekarza z powagą i dodała:

- Za każdym razem czuję się tak, jakbym oddawa­ła cząstkę siebie. Gdybym to robiła częściej, pewnie szybko dokonałabym żywota.

Popatrzył na nią przeciągle. Widział, że ma do czy­nienia z kobietą wyjątkową.

- Może kiedyś kobiety takie jak wy, Bykowa, uczy­nią świat lepszym - rzekł z przekonaniem.

- Kiedyś może tak, ale ja żyję teraz - odparła ze smutkiem.

Pokiwał głową i wyszedł. W drodze powrotnej do miasta zastanawiał się, jaki byłby świat, gdyby zaro­iło się od kobiet jej pokroju.

Ale choć myślał intensywnie, nie potrafił sobie te­go wyobrazić.

- Co mówił o mnie? Pewnie mnie potępia?

Raija aż się wzdrygnęła, usłyszawszy nieoczekiwa­nie głos Karoliny Weimer. Przywykła już bowiem do jej milczenia.

Usiadła na brzegu łóżka i pogłaskała młodą kobie­tę po włosach. Poprawiła niesforny kosmyk równie naturalnie, jakby poprawiała włosy Natalii czy Mi­chaiłowi. Pokochała to dziewczę.

- Może potępia, nie wiem. Nie wspomniał nic o tym.

- A ty?

- Jak bym mogła? - Raija pokręciła głową. - Bar­dzo mnie zasmuciło, że próbowałaś sobie odebrać ży­cie, ale cię nie potępiam. Raczej staram się zrozumieć.

- Powinniście mi byli pozwolić umrzeć - rzekła Karolina ze smutkiem.

Nie roztkliwiała się nad sobą ani nie próbowała że­brać o współczucie. Mówiła szczerze.

Raija zwróciła uwagę na jedno: Karolina mówiła w liczbie mnogiej.

- Kim był ten mężczyzna? - zapytała Norweżka.

- Który? Raija usłyszała strach w swoim głosie.

- Nie widziałam go tu wcześniej - ciągnęła Karoli­na. - Trzymał dłonie na twoich ramionach. Miał czar­ne włosy i takie dziwne oczy. Ubrany też był jakoś inaczej. Podobnie ubierają się Lapończycy górscy w naszych stronach. Latem, kiedy pędzą renifery, mają na sobie takie stroje. Byliśmy kiedyś oglądać ich obozowiska w dolinie Troms, niedaleko Tromso. Ale tu w Rosji chyba nie spotyka się Lapończyków?

Karolina nawet nie miała pojęcia, jak ważne było to, co powiedziała. Raija poczuła się tak, jakby otrzy­mała w prezencie nowe, brakujące elementy obrazu przeszłości, i przeszły ją dreszcze.

Ukryła starannie w sercu zasłyszane słowa. Kiedyś powstanie z nich historia jej życia, począwszy od nie­znanych, przesłoniętych czarną skałą korzeni.

Raija trzymała chłodne dłonie Karoliny i leciutko gładząc bandaże, odpowiedziała:

- Nie wiem. On nie był rzeczywisty. Nie zaprze­czam, że coś czułam, kogoś może widziałam, ale nie wiem, kto to był.

Karolina rozszerzyła oczy, na chwilę zapominając o sobie.

- Jak to nierzeczywisty! - zdumiała się. - Przecież go widziałam! Stał za tobą i trzymał cię za ramiona. Patrzył na ciebie, na mnie. On ci pomógł!

Raija pokiwała głową ze słowami:

- Tak, a jednak nie był to człowiek z krwi i kości. Przydarzają mi się czasem takie dziwne rzeczy. Tyl­ko dlatego udało mi się dwukrotnie uratować ci ży­cie. Tym razem jednak potrzebowałam pomocy. I po­moc nadeszła.

Karolina przełknęła ciężko ślinę. Po tak długim okresie milczenia dziwnie się czuła, rozmawiając.

- Był bardzo urodziwy - powiedziała po chwili i uśmiechnęła się lekko. - Może to jakiś anioł? Cho­ciaż anioły chyba nie noszą ubrań ze skóry. Poza tym nie miał skrzydeł. Ale był taki piękny! Emanowała z niego siła i wolność.

Raija uśmiechnęła się. Wszystko się zgadzało. Uka­zała się im ta sama postać. Przeraziło ją tylko, że i Na­talia widziała zjawę.

- Pomyśl sobie, że to był sen - powiedziała. - Le­piej nie roztrząsajmy dłużej, kto nas odwiedził. I tak się tego nigdy nie dowiemy. Po prostu uznajmy, że przyśnił ci się mężczyzna, który tak jak i ja, Karoli­no, nie chciał, żebyś umarła. Twoje życie to cenny dar, to świętość.

- A życie mojego dziecka nie było dość cenne?

- Mnie się zdaje, że twój synek był maleńkim anioł­kiem - odrzekła Raija, uśmiechając się łagodnie.

- Jesteś pewna, że on naprawdę nie żyje? Może Lo­rentz tylko mi go odebrał? Widziałaś, że dziecko by­ło martwe?

- Twoje dziecko nie żyje - powtórzyła z naciskiem Raija.

Karolina długo jej się przyglądała, zwilżając języ­kiem spierzchnięte wargi.

- Słyszałam rozmowy - rzekła w końcu. - Nie spa­łam bez przerwy i nie przez cały czas płakałam. Z dzieckiem coś było nie tak, prawda? Nie było zdro­we, dlatego mi go nie pokazano? Ktoś mówił, że do­brze, iż umarło. Rozumiem teraz, dlaczego Lorentz chętnie się mnie pozbył. Nie chce mieć kalekich sy­nów. Z tego też powodu moje dziecko nie ma praw­dziwego grobu.

- Skoro wiesz, czemu pytasz? - odparła Raija. - Sa­ma prosiłam twojego męża, żeby oszczędził ci praw­dy. Bałam się, że się załamiesz.

- Wolałabym dowiedzieć się prawdy od niego, niż słyszeć za plecami tłumione szepty.

Urwała i leżała cicho. Zamknąwszy oczy, odgro­dziła się od Raiji. Znów pogrążyła się we własnym świecie, do którego nie dopuszczała nikogo.

Raija siedziała przy Karolinie, póki ta nie zasnęła.

Misza bawił się z Natalią na podwórzu. Bez prosze­nia został w domu. Właściwie sam się zadeklarował. Raija podejrzewała co prawda, że to za sprawą Jewgie­nija, ale przyjemnie jej było, że tak się o nią troszczą.

Dzieci nie zauważyły, gdy siadła na schodach z ro­bótką w ręku. Musiała czymś zająć ręce, żeby nie zwa­riować.

Wciąż na nowo powracały do niej te same wspo­mnienia. Raija nie mogła tego znieść. Uporczywe my­śli doprowadzały ją do obłędu.

Nawet nie musiała zamykać oczu, aby zobaczyć te­go mężczyznę ze snu. Graniczyło to z szaleństwem. Jak to możliwe, by zawładnęła nią jakaś nierealna po­stać? Nie powinna na to pozwolić!

- Jaki jest ten miły pan? - usłyszała cichy głos Miszy, zwracającego się z powagą do Natalii.

Raija poczuła ukłucie w sercu. Chciała się poderwać i powstrzymać syna. Chciała krzyknąć, że nie ma pra­wa wypytywać Natalii. Nie uczyniła jednak nic. Trzy­mała w dłoniach kawałek materiału w błękitno - brązową kratkę, z którego szyła spódniczkę z fartuszkiem dla córeczki, i nie ruszyła się nawet z miejsca.

- Jest taki jak tata?

- Tata? - powtórzyła Natalia jasnym głosikiem, a jej twarzyczka rozpromieniła się.

Uśmiechnęła się serdecznie od ucha do ucha.

- Czy ten pan jest taki duży jak tata? Dziecko pokręciło głową i trzymając palec w bu­zi, uśmiechało się bez przerwy.

- A może jest mały? - drążył Michaił.

- Nieee! Duuuży! - odparła Natalia i wysoko pod­niosła rączki, jakby chciała pokazać.

Raija uśmiechnęła się rozbawiona. Niepokój tro­chę ustąpił. Dla Natalii wszystko było duże, wszyst­ko, co było większe od niej samej.

- W morzu - paplała mała. - Miły pan w morzu.

- Był tu u nas w domu? - spytał Michaił i przytrzy­mał Natalię za ręce, gdy chciała się wyrwać.

Mała wierciła się i złościła. Nie podobała jej się ta zabawa. Nie chciała się dłużej tak bawić. Miała ocho­tę pobiegać. Krzyknęła więc wniebogłosy.

Michaił westchnął zrezygnowany i wypuścił ją z rąk. Natalia pokicała dookoła jak mały zajączek, a jej śmiech unosił się niczym niesiony na skrzydłach motyla.

Misza uśmiechnął się.

Raija zauważyła, że jest zawiedziony, ale i on nie potrafił się gniewać na Natalię. Było to po prostu nie­możliwe.

Natalia zakręciła się w tańcu, a potem przybiegła do Raiji, z radością sobie podśpiewując:

- Mama, mama, mama...

Raija bez żalu odłożyła robótkę i chwyciła córecz­kę w ramiona. Z przyjemnością przytuliła się do jej miękkiego, pulchnego policzka.

- Kochana mama - westchnęła Natalia uszczęśli­wiona i zwinęła się w kłębuszek na kolanach Raiji, pozwalając się ściskać i całować.

Przyjmowała pieszczoty jak coś najbardziej oczy­wistego.

Spotykała się na co dzień tylko z miłością. Zresz­tą zasługiwała na nią.

- Kocham cię, mamusiu - powiedziała. Takie słowa były niczym plaster miodu na serce Raiji. Pozwalały zapomnieć o chłodzie, zwątpieniu, o strachu.

- Miły pan też kocha mamusię - zaszczebiotała. Raiji zdawało się, że krew zakrzepła jej w żyłach.

Ponad ciemną główką córeczki napotkała spojrzenie Michaiła. On też słyszał, co mówiła Natalia, ale tyl­ko zmrużył oczy, udając obojętność i przeczesał pal­cami włosy, tak samo jak jego ojciec.

Raiję przeszły dreszcze, choć niebo było pogodne, a nieliczne obłoki nie zakrywały słonecznej tarczy.

- Kim on jest? - zapytał Michaił po chwili milczenia. Kiedy tak siedział obok na schodach, wydał jej się niemal dorosły. Gdyby spojrzała na niego pod słoń­ce, ujrzałaby ciemny zarys męskiej sylwetki.

Choć nie musiała odpowiadać, zapragnęła mu jed­nak wszystko wyjaśnić. To przecież jej syn! Ale w tej chwili nie było to możliwe. Nie potrafiła. Zresztą nie była pewna, czy by jej uwierzył.

- Dlaczego Natalia go widzi? - nie dawał za wygra­ną Misza.

- Chciałabym znać odpowiedzi na twoje pytania - odparła Raija.

Śmiech Natalii zabrzmiał niczym wesołe, dźwięcz­ne perełki. Ożywczy niczym poranna rosa albo łagod­ny deszczyk.

- Boję się - wyznał Michaił. - Przeraża mnie to.

- Sądzisz, że ja się nie lękam? - spytała Raija. Michaił uścisnął jej dłoń. Miał takie same ręce jak niegdyś Jewgienij.

Misza przecież jeszcze jest dzieckiem, pomyślała. Nie mogę go obarczać swoimi problemami i oczeki­wać, że będzie mnie pocieszał jak dorosły. Nadal je­stem za niego odpowiedzialna.

Odrzekła więc:

- Zapewne dlatego mnie to spotyka, bo mimo wszystko mam w sobie dość siły, by z tym żyć. Zresz­tą kimkolwiek jest ów mężczyzna, to przecież nie ro­bi nam nic złego i nie zamierza nas skrzywdzić.

Michaił milczał, ale jego oczy wpatrywały się w nią badawczo. Czasami ten jej syn potrafił być niebez­pieczny. Wiele rzeczy nie umykało jego uwagi. Bar­dzo był pod tym względem podobny do niej. Kiero­wał się intuicją i wyczuwał nastroje.

Za nic w świecie nie powinien się teraz niczego do­myślić, uznała Raija, strzegąc prawdy.

- Czasami chciałbym, żebyś była zwyczajna, ma­mo - westchnął Misza. - Ale, niestety, nie jesteś.

Raija zapragnęła przebić się przez pancerz, jakim się otoczył, i dowiedzieć się, co dręczy syna. Był taki da­leki, obcy. Chciałaby wiedzieć, dokąd tak ucieka my­ślami. Co naprawdę o niej sądzi, a czego jej nie mówi.

Michaił przypomniał sobie znów tajemnicę ojca. Bał się w niej pogrążyć. Nie chciał w tym uczestni­czyć, przekonany, że cokolwiek uczyni, zdradzi jed­no z rodziców. Tak to przynajmniej odbierał. Strasz­ne byłoby zawieść mamę.

- Do jesieni wszystko wróci do normy - obiecała Raija, nie do końca pewna, czy dotrzyma przyrzeczenia. - Postaramy się, żeby Karolina była zupełnie zdrowa, kiedy już będzie opuszczać nasz dom.

- Nie potrafisz być zwyczajna, mamo - stwierdził Michaił. - Nie uda ci się, nawet gdybyś się starała!

- Dzieci nie powinny być takie domyślne - uśmiechnęła się Raija. - Nie wzdrygaj się, Misza, je­steś moim dzieckiem i pozostaniesz nim nawet wte­dy, gdy skończysz pięćdziesiąt lat - dodała, ucinając rozmowę.

Pośpiesznie wstała i wróciła do chaty, gdzie czeka­ło ją gotowanie, zmywanie oraz mnóstwo innych co­dziennych zajęć.

Karolina nie spała, ale gdy Raija do niej zajrzała, szybko zamknęła oczy. Raija domyśliła się, że Karo­lina także na swój sposób ucieka.

- Mam dla ciebie zupę - powiedziała.

Miska parzyła ją w ręce. Pachniało kusząco mię­sem i cebulą, ale dla Karoliny Weimer pewnie zapach ten był obcy.

Jeśli Lorentz Weimer zamierzał zapewnić swojej żonie warunki, do jakich przywykła, to zwrócił się do niewłaściwej osoby.

- Dziękuję, nie mam ochoty - odrzekła Karolina cicho, ledwie poruszając wargami.

Wydawała się zupełnie bezbarwna. Przy bladej twarzy nawet włosy wyglądały na bardziej spłowiałe niż zwykle.

- Jeśli nie będziesz jadła, to zabraknie ci siły nawet na to, żeby mi się sprzeciwić - rzuciła Raija.

- Naprawdę dziękuję. Nie teraz. Raija nie zmuszała jej. Zaniosła miskę z powrotem do kuchni. Nie zamierzała jednak szykować dla chorej czegoś innego. Odgrzeje jej zupę, gdy zgłodnieje. Trudno, musi jeść to co wszyscy.

- Lorentz mnie zostawił - odezwała się Karolina. - On nie wróci.

- Że też opowiadasz takie bzdury! - zdenerwowa­ła się Raija. - Twój mąż popłynął tylko do Kiem i Onegi, a potem oczywiście wróci. Nie przetrzyma­łabyś trudów takiego rejsu. Potrzebujesz opieki. Nie jestem pewna, czy załoga potrafiłaby ci ją zapewnić.

- On się chce mnie pozbyć - upierała się Karolina cienkim głosem. - Nie jestem mu już potrzebna. Nie­potrzebna mu żona, która wydała na świat kalekę. Lorentz chce mieć dużo synów. Dlatego wziął sobie młodą żonę. Ale po tym, co się stało, stracił wiarę, że urodzę mu zdrowych potomków. Dlatego chce się mnie pozbyć Wiem o tym!

Raiji przemknęło przez myśl, że Karolinę mogło­by dotknąć większe nieszczęście niż to, że uwolniła­by się od pozbawionego serca męża, ale nie powie­działa tego na głos.

Zostać samej w świecie Karoliny nie było łatwiej­sze, niż żyć z człowiekiem pokroju Lorentza Weimara. Jedno i drugie było beznadziejne.

- Zabrał mi moje dziecko! Chciałam je przytulić. Na­wet mi nie było wolno go potrzymać przez chwilę.

- Kiedy odzyskałaś przytomność, maleństwo już nie żyło - powiedziała cicho Raija. - A ty byłaś taka osłabiona.

- Jesteś po jego stronie? Karolina próbowała się podnieść, ale nie miała dość siły. Opadła na poduszkę niebezpiecznie blada, a zza firanek rzęs popłynęły strumienie łez.

- Chciałam wziąć na ręce moje dziecko, nawet jeśli umarło. Czy to tak trudno pojąć? Przecież to był mi­mo wszystko mój syn. Obojętnie, jak wyglądał. To ja go nosiłam w swoim łonie, był mój. Znałam go. Lorentz nawet nigdy nie przyłożył dłoni do mojego brzucha, żeby poczuć, jak to maleństwo kopie. Nigdy nie zapy­tał, czy się rusza. Nigdy nie poprosił, bym mu opowie­działa, jakie to uczucie. Ale to Lorentz kazał wyrzucić moje dziecko za burtę, zanim wzięłam je w ramiona. Lorentz nadał mu imię. Lorentz zadecydował! On, któ­ry nigdy nie troszczył się o to, by pokochać to dziec­ko. On go nie kochał! Nigdy go nie kochał!

Karolina wykrzyczała z siebie gniew i ucichła. Twarz miała nadal bladą, ale już nie płakała. Znów ogarnęła ją apatia.

- Chciałam przytulić synka, rozumiesz? Potrzy­mać na rękach. A teraz nie wiem, ani czy naprawdę istniał, ani czy umarł. Rozpaczam po nim, ale tak na­prawdę nie wiem, po kim rozpaczam. Nie wiem, czy powinnam okryć się żałobą. Urodziłam dziecko, ale tak naprawdę nigdy go nie miałam!

Raija trzymała ją za ręce i tuliła. Tylko tyle mogła dla niej zrobić.

8

- Podobają mi się te kwiaty. W rozświetlone słońcem przedpołudnie Karolina siedziała wraz z Raiją na ciepłej skórze na schodach. Kolana miała okryte pięknym tkanym kocem, a na ramiona zarzucony szal Raiji. W związanych jedynie tasiemką włosach wyglądała tak młodo, że można by ją wziąć za dziewczynkę. Raija śmiała się, nazywając ją „cioteczką”. Karolinę też bawił ten żart.

- Na bukiety raczej się nie nadają. Są za duże - od­parła Raija. - A rozrastają się dookoła niczym zara­za. Daremnie by się starać zapanować jakoś nad ni­mi. Same decydują o tym, gdzie chcą rosnąć.

- Ale rosną! - wtrąciła Karolina, która pochodziła z miasta, gdzie panował surowy klimat. - Marzę o tym, żeby mieć ogród - zwierzyła się. - Siostry Lo­rentza mają piękne ogrody z różami sprowadzonymi aż z Europy, z Niemiec. Róże to cudowne kwiaty o niebiańskim wprost zapachu. Nikt inny w Tromse nie ma takich. Ale te tutaj także są piękne. Podob­nych nie uświadczysz w moich stronach.

Karolina uśmiechnęła się lekko.

- Wyglądają jak wielkie krwawniki. Jak wy je na­zywacie?

- Nijak - odparła Raija. - Tylko ja czasem, gdy się denerwuję, używam niezbyt przyzwoitych określeń, ale nie powiem ci, jakich. Sok z tych roślin strasznie parzy. Ale właściwie masz rację, są całkiem urodziwe. Poza tym rozkrzewiają się i rosną wysoko, tworząc osłonę przed wiatrem. Kiedy będziesz wyjeżdżać, możesz wziąć ze sobą nasiona. - Zaśmiała się. - Bę­dziesz miała takie rośliny, jakich nie ma nikt inny w Tromso. One się łatwo przyjmują i rosną bez opa­miętania. Mam nadzieję, że masz dość miejsca, bo nim się obejrzysz, utworzą gęsty las.

- O, nic, co posiada Lorentz, nie jest małe - odpar­ła Karolina cicho i dodała po chwili: - Prócz mnie. Tylko ja nie przedstawiam żadnej wartości.

Raiji cisnęły się na usta niezbyt przyjemne słowa na temat kupca Weimera, ale milczała, obawiając się, że Karolina poczuje się urażona i uzna za atak na nią. A przecież nie o to chodziło.

- Może to zabrzmi niestosownie - odezwała się wreszcie Raija - ale pamiętaj, że jesteś młoda. Możesz urodzić jeszcze wiele dzieci.

Karolina popatrzyła na nią przenikliwie. Na jej dzie­cinnej twarzy nie odznaczała się nawet jedna zmarszcz­ka. Nawet w okolicach oczu, gdzie wraz z upływem czasu często tworzą się zmarszczki od uśmiechu.

- Tak, mogę - powiedziała Karolina, a jej klarow­ne, błękitne oczy błysnęły nienawiścią.

Zaskoczyła tym Raiję, która domyślała się, że dziewczynie od wczesnych lat wpajano, iż nie należy okazywać emocji.

- Ale Lorentz zaczyna się starzeć i nie może cze­kać. A chce koniecznie zapewnić sobie męskiego po­tomka. Ma trzy córki ze służącymi. Głośno się o tym nie mówi, ale ja wiem. Pewnie gdyby jakaś dziewka ze służby urodziła mu syna, wolałby go oficjalnie uznać, niż ożenić się ze mną. Uśmiechnęła się.

- Rozumiesz chyba, o co mi chodzi. Lorentza nie można zawieść, tak jak ja go zawiodłam. Jemu się śpieszy, bo ja mam duże szanse, by go przeżyć. Nie może się mnie pozbyć, ale musi mieć syna.

Raija wzdrygnęła się.

- Chłód - powiedziała Karolina cicho.

Raija domyśliła się, że nie ma na myśli pogody. Py­tanie, czy mogłaby uwolnić się od męża, Raija uzna­ła za bezsensowne. Nie mogła.

- Skąd znasz norweski? - zmieniła temat Karolina. - Nigdy mi nie mówiłaś.

- Bo nie wiem. Nie pamiętam - odpowiedziała Ra­ija i wstała, nie mogąc usiedzieć na miejscu.

Pytanie to nie dawało jej spokoju. Wiele wiedziała i wiele potrafiła, ale nie miała pojęcia, dlaczego.

- Przybyłam do Archangielska niczym obcy ptak - zaśmiała się. - No i tu zostałam, przywykłam. Nie czuję się już obco w tym mieście, chociaż prawdziwą Rosjanką pewnie nigdy się nie stanę. Sama nie wiem dokładnie, kim jestem.

Karolina Weimer nie dopytywała się o nic więcej. Chyba już myślała o czym innym. Nie została na­uczona, by troszczyć się o bliźnich. Zainteresowanie jej było jedynie powierzchowne. Przyglądając się do­rastającym do wysokości dorosłego mężczyzny rośli­nom, powiedziała z namysłem:

- Zupełnie przypominają dzięgiel, ale dzięgiel jest mniejszy. Niektórzy, głównie biedota, jadają kwiaty tej rośliny i musi im to starczyć za całe pożywienie.

Okropne, prawda? Tak mi tylko wpadło do głowy.

- Czasami nie bierz tego do ust - ostrzegła Raija i poczuła pulsowanie w skroniach.

Wyobraziła sobie roślinę, mniej więcej do połowy tak wysoką jak ta, która rosła w jej, jak to mawiała, ogrodzie. Roślinę o mocnych liściach, długiej, pustej w środku łodydze, zakończonej sztywnym wianusz­kiem kwiatów. Znała jej smak, chrupiący, niemal słodki i orzeźwiający.

Dzięgiel.

Tak, jadała go. To znaczy, że należała do biedoty. Zresztą tego była zawsze niemal pewna. Być może właśnie z tego powodu czuła się tak swobodnie w to­warzystwie Wasilija. Wprawdzie Jewgienij też pocho­dził z ubogiej rodziny, ale on w odróżnieniu od Wa­si szybko przywykł do dobrobytu.

A więc nie jest całkiem pozbawiona korzeni. Tkwią one gdzieś daleko stąd.

- Natalia nie jest podobna do ciebie. Do Jewgieni­ja też nie. Czarujące dziecko. Aniołeczek!

Raija słuchała jednym uchem zachwytów Karoliny. Nie miała ochoty się jej zwierzać. W tej chwili wpraw­dzie jej podopieczna zdawała się być troskliwa i miła, ale zaraz pewnie znów spojrzy na nią z góry, jakby chciała podkreślić dzielącą je różnicę społeczną.

- Natalia jest sobą - ucięła. - Lepiej wracaj do izby, Karolino, bo nam się na dobre rozchorujesz i wyzio­niesz ducha.

- O, nie, takiej przyjemności nie mam zamiaru spra­wić Lorentzowi - odparła z goryczą i zaśmiała się głucho.

Raija znów pomyślała o dzięglu.

Tej nocy Raiji nie śnił się czarnowłosy mężczyzna o miodowych oczach. Właściwie nic jej się nie śniło. Leżała w objęciach Jewgienija, czując ciepło płynące od jego ciała. Niczym cuma wiązał ją z życiem w Archangielsku. Przerażało ją to, ale i napawało spokojem.

Tyle że mężczyzna o miodowych oczach nie poja­wił się w jej śnie.

Przynajmniej tego nie pamiętała.

Jewgienij obserwował Raiję ukradkiem, coraz bar­dziej zafrasowany. Napawało go lękiem, że Raija nic nie mówi i zachowuje się tak, jakby coś przed nim ukrywała, mimo że jej oczu nie zasnuwała mgła ani nie płonęły policzki, jak wówczas gdy żył jeszcze Wasia.

Przez sen Raija powtarzała: „Mikkal”, a wymawia­jąc to imię, uśmiechała się uszczęśliwiona, jakby w mroku nocy widziała ukochanego. Wtulona w ra­mię męża, wzdychała zadowolona.

Jewgienij tłumaczył sobie, że zazdrość jest głupo­tą, bo przecież Mikkal od dawna nie żyje. Ale przy­łapał się na tym, że uważnie obserwuje Raiję.

Tego dnia powróciły jeszcze inne wspomnienia.

Kiedy Jewgienij dotarł do Archangielska, natknął się na dwóch znajomych młodzieńców. Ucieszył się ze spotkania, mimo że na ich widok przypomniał so­bie wszystko, co najchętniej wyrzuciłby z pamięci.

Nikołaj Norkin, od ostatniego razu, gdy się wi­dzieli, zmężniał i spoważniał, ale jednocześnie wyglą­dał na weselszego.

Uścisnął serdecznie dłoń Jewgienija, który od razu zauważył, że ręce Nikołaja nie są już takie białe i de­likatne, jakby dotykały tylko papieru.

- Wróciłeś na dobre? - zapytał.

Nikołaj pokręcił głową.

- Na razie jeszcze nie. Czekam, aż moja rodzina będzie mi w stanie wybaczyć. A może to ja muszę wy­dorośleć, żeby wybaczyć im? Chcielibyśmy z Walerijem odwiedzić Raiję. Jeśli oczywiście nie będziesz miał nic przeciwko temu.

Jewgienij uśmiechnął się.

- Chyba nie muszę się obawiać dwóch takich parweniuszy. O ile pamiętam, Raija traktuje was po mat­czynemu. Tylko zachowujcie się grzecznie!

Opowiedział im przy okazji o Norweżce, która przebywa pod ich dachem.

- Możemy z nią porozmawiać - oznajmił Nikołaj z mi­ną niewiniątka. - Nauczyliśmy się wielu potrzebnych słów, kiedy żeglowaliśmy wzdłuż norweskiego wybrzeża.

- Niestety większość z nich to przekleństwa - wtrącił Walerij Uskow, bratanek Wasilija.

Podobieństwo do Uskowów stało się jeszcze bar­dziej widoczne w jego rysach. Jewgienij mimowolnie zastanowił się, jak Raija zareaguje, gdy zobaczy chło­paka. W mroku łatwo wziąć go było za Wasilija.

Ale przecież nie będzie pilnować i śledzić mło­dzieńców! A tym bardziej chronić Raiji, gdy ona być może wcale tego nie potrzebuje. Musi jej ufać.

Poza tym o tej porze roku zmrok nie zapada. Jesz­cze przez parę tygodni cieszyć się będą białymi noca­mi. Raija więc nie ulegnie złudzeniu, że przyszedł ten, którego już nie ma wśród żywych. Ale wspomnienia z przeszłości na pewno powrócą na nowo. Co do te­go nie miał wątpliwości.

Niepokój zagościł w jego sercu.

Raija siedziała przy krosnach i delektowała się ci­szą. Z przyjemnością przetykała czółenko między nit­kami osnowy. Lubiła tkać, lubiła tworzyć nowe wzo­ry. Nie przejmowała się tym, że Natalia zabiera jej kłębki i turla je po podłodze.

Pofarbowała wełnę wczesnym latem. Udało jej się otrzymać motki w najpiękniejszych odcieniach brą­zu i żółci, przechodzącej w kolor rdzy, a także wszystkie tony zieleni. Brakowało jej tylko niebie­skiego. Ubolewała, że nie potrafi wyczarować błękit­nej barwy, jaką przybiera niebo w słoneczny letni dzień. Zapragnęła otrzymać głęboki odcień szafiru, jaki mają jeziora w pogodne jesienne popołudnie, kie­dy niebo przegląda się w nich kokieteryjnie jak w zwierciadle. Chętnie nadałaby włóczce chłodny ton granatu, jaki spowija niebo podczas mroźnych zimo­wych nocy, gdy nad głowami ludzi faluje, kusząc i drażniąc, polarna zorza.

Tak bardzo gorąco pragnęła uzyskać wszystkie te odcienie! Miała je w głowie i pod powiekami, ale nie potrafiła otrzymać podczas farbowania w specjalnej balii. Brakowało jej wełny w tym kolorze. Wiedziała, że jej tkaniny nigdy nie będą stanowić całości, jeśli nie wplecie w nie barwy nieba, barwy własnego życia.

- Idą panowie - zaszczebiotała Natalia i rozrzuci­ła po podłodze kłębki.

Raija uśmiechnęła się do niej.

Karolina miała w gruncie rzeczy rację, nazywając córeczkę Aniołkiem. Czasami tak właśnie wyglądała, gdy odsłaniała rząd drobnych ząbków w promien­nym uśmiechu. W tej małej dziewczynce nieustannie gościł śmiech i radość.

- Kłębki to panowie, maleńka? - zapytała, przety­kając zieloną włóczkę.

Zielone były liście, zielone trawy i wszelka inna bujna, soczysta roślinność lata, wśród której tylko gdzieniegdzie wystawały suche trawy. Wplotła więc tu i ówdzie żółte i brązowe nitki, by zaznaczyć plam­ki na zielonym tle.

Natalia była naprawdę obdarzona wyobraźnią. Żywszą niż jej własna. Niestety, Raija nie wiedziała, czy jako dziecko snuła podobne fantazje. Mało kto pamięta dokładnie swoje dzieciństwo, jej jednak nie dane było pamiętać czegokolwiek.

Nagle otworzyły się drzwi, choć nie słychać było wcześniej pukania. A kiedy do środka weszli goście, Raiję przeszły ciarki po plecach.

W niewielkiej izbie przybysze tylko przez chwilę zdawali się mrocznymi cieniami. Chociaż rozpozna­ła ich obu, na moment zamarła, ujrzawszy sylwetkę Wasilija w ciele chłopca, którego znała jako Walerija, jego bratanka.

Zaraz jednak ochłonęła i Z radością wyściskała ich obu, zarówno tego, który wychowywał się w biedzie, jak i drugiego, który mógłby żyć po królewsku.

Walerij Uskow i Nikołaj Norkin byli tacy różni, ale w marynarskich koszulach i prostych spodniach wydawali się dziwnie jednakowi.

Raija zauważyła, że dawna wrogość między nimi zniknęła, przeobrażając się w przyjaźń i braterstwo. A więc i nienawiść przemieniła się w coś dobrego.

W pewnym sensie obaj byli jej synami. Nie urodzi­ła ich wprawdzie, ale była przy nich w najtrudniej­szych, najtragiczniejszych momentach ich życia.

- Jak dobrze was znowu widzieć! - zawołała, nie mogąc się powstrzymać, by ich nie pocałować, czym wprawiła ich w lekkie zakłopotanie.

Zarumienili się i spuścili oczy. Raija roześmiała się, uszczypnęła ich w policzki, a potem zwichrzyła czupryny.

- Nie potrzebujecie się czerwienić. Jestem dla was za stara. Nawet gdyby zsumować wasze lata, i tak miałabym więcej.

Wybuchnęli serdecznym śmiechem, burząc tę ba­rierę, która nieoczekiwanie stanęła między nimi, gdy zobaczyli w niej piękną kobietę.

- Przyszli panowie - odezwała się Natalia. Młodzieńcy dopiero teraz zauważyli pośrodku izby małego brzdąca. Pucatą dziewczynkę uśmiechniętą od ucha do ucha, z dołeczkami w policzkach i oczkami o barwie morza, w którym odbijają się promyki słoń­ca. Z włosami czarniejszymi niż wnętrze jaskini.

- Panowie przyszli - wołała zachwycona dziewczynka. Raija przypomniała sobie, co wcześniej mówiła có­reczka, i przeszły ją ciarki.

- Dobry Boże - wyrwało się Walerijowi, który, po­bladłszy, nie mógł oderwać oczu od dziecka.

Patrzył to na nią, to na Raiję i przełykał ciężko śli­nę. Nikołaj uciekł spojrzeniem w bok. Może nie miał najbystrzejszego oka w tych sprawach, ale w tym przypadku trudno było się mylić.

- Czy Jewgienij się domyśla? - zapytał w końcu Walerij, wbijając wzrok w Raiję.

Pokiwała głową.

- Wszyscy wiedzą - odpowiedziała. - Takie sprawy trudno utrzymać w tajemnicy. Przecież mieszkaliśmy razem tamtego lata, nie kryjąc się przed ludźmi. My­ślałam, że plotki dotarły dalej niż do Archangielska. Walerij znów przełknął ślinę, zrozumiawszy, że Piotr dla jego dobra pominął je milczeniem. Dobrze wiedział, że wujek Wasia kochał Raiję, domyślał się też, że i Raiji Wasia nie jest obojętny. Ale coś takie­go nie przyszłoby Walerijowi nigdy do głowy.

- Jest podobna do niego - rzekł, czując, że zaschło mu w gardle. - Dobry Boże, jak bardzo!

Raija wzięła na ręce Natalię i stanęła obok Walerij a.

- Przywitaj się z Walerijem - zwróciła się do có­reczki i pocałowała ją w policzek. - To twój kuzyn. Nie zaszkodzi, byś o tym wiedziała. Pewnie i tak nie zapamiętasz, ale najwyżej ci o tym później przypo­mnę. Kiedyś będziesz dość duża, żeby zrozumieć.

- Uskowa na wskroś - stwierdził Walerij.

- No, nie zupełnie na wskroś, ja też mam z tym coś wspólnego! Do mnie też jest trochę podobna. Ale cieszę się, że Wasilij pozostawił coś po sobie. Był zbyt wspaniałym człowiekiem, żeby odejść bez śladu. Dumna jestem, że ją urodziłam i że on jest jej ojcem.

- Zupełnie jak aniołek - powiedział Walerij i nie­śmiało podał małej palec.

Natalia nie zawiodła. Złapała go i nie puściła, pó­ki nie wziął jej na ręce i nie podrzucił kilka razy do góry. Pokrzykiwała przy tym radośnie.

Natalia jak zwykle postawiła na swoim.

Walerij, który trochę bał się małych dzieci, przy­najmniej tak mu się zdawało, teraz nie mógł się nią nacieszyć i wcale nie miał ochoty wypuścić jej z rąk.

Była tak ciepła, taka ufna. Poza tym stanowiła jedyną więź łączącą go z rodziną. Należeli do siebie, on i ta mała dziewczynka!

Więzy krwi zyskały nagle dla Walerija nowe zna­czenie.

- Tylko ktoś taki jak ty może chodzić z dumnie uniesioną głową po czymś takim - stwierdził zakło­potany, bo brakowało mu wprost słów podziwu.

- No i jest jeszcze ktoś, kto potrafi! wybaczyć - od­powiedziała cicho Raija i uchwyciła spojrzenie mło­dzieńca, przypominające ukochane spojrzenie Wasilija.

Ale przecież to nie on, mimo uderzającego podo­bieństwa! Raija zmuszała się, by pamiętać, że stoi przed nią inny człowiek, który niekoniecznie potrafi zrozu­mieć jej najskrytsze myśli, tak jak rozumiał Wasilij.

Zresztą nie miała zamiaru szukać u niego takiego zrozumienia. Nie można wskrzesić umarłego w in­nym człowieku. To byłoby nadużycie.

- Mam klucz do izby Wasi - rzekła. - Chętnie bym umieściła was tam obu, ale nie mogę, nie ma miejsca. Jewgienij opowiadał wam może o Karolinie?

Walerij pokiwał głową.

- Wchodziłaś tam po tym, co się stało? - zapytał zdziwiony.

Raija przytaknęła.

- Posprzątaliśmy, a potem izba stała zamknięta. Nie chciałam do niej zaglądać. Wasia nie kojarzy mi się wcale bardziej z tym miejscem niż z innymi. Rzad­ko odwiedzam jego grób. Bardziej potrzebna jestem żywym. A jeśli go potrzebuję, mam go zawsze tutaj - wskazała z powagą na serce.

Karolina obudziła się, ale leżała cicho okryta ko­cem utkanym przez Raiję.

Raija jednak zajrzała do niej, zapraszając, by przy­szła się przywitać z gośćmi.

- Przecież i tak się nie potrafię porozumieć, więc równie dobrze mogę tu zostać.

- Zajmowałam się kiedyś nimi tak, jak teraz opieku­ję się tobą - wyjaśniła jej Raija. - W pewnym sensie więc wszyscy tworzycie rodzinę. Poza tym podejrze­wam, że oni znają trochę twój język. Obaj żeglowali wzdłuż wybrzeża norweskiego.

Raija zauważyła, że Karolina, zupełnie bezwiednie, zmarszczyła lekko nos. Zrozumiała, że tę młodą arystokratkę przeraża nie to, że ma się spotkać z obcy­mi, ale że ci obcy wywodzą się z nizin społecznych. Ale zaraz zawstydziła się w duchu. Być może opory Karoliny nie wynikają z niechęci do biedoty. Może po prostu onieśmiela ją spotkanie z dwoma młodymi mężczyznami, których nie zna.

Serce jej zmiękło.

Karolina była bardzo specyficzna. Nie dało jej się lubić nieustannie. Czasami pokazywała się z takiej strony, że Raija aż zamierała. Powtarzać sobie musia­ła wówczas, że ta młoda kobieta nie jest niczemu win­na, bo takie odebrała wychowanie.

Raija rozczesała Karolinie włosy i zaplotła starannie. Rozumiała, że jak każda kobieta chce ładnie wyglądać.

- Jesteś śliczna - powiedziała i pocałowała Karoli­nę w policzek. - Nic się nie obawiaj, już ja ich przy­pilnuję. Jeśli tylko spróbują się źle zachować, będą mieli ze mną do czynienia. Pamiętaj jednak, że wszy­scy należycie do mojej rodziny.

Raiję uderzył wzrok Karoliny i jej złagodniała w uśmiechu twarz. Pomyślała, że ta młoda kobieta zbyt rzadko się śmieje, choć rozumiała, że w ostat­nim czasie nie miała ku temu wielu powodów.

- Strasznie liczna ta twoja rodzina, Raiju - powie­działa. - Masz takie dobre serce i znajdujesz w nim miejsce dla tylu ludzi. Jak ty to robisz?

Raija nie umiała jej tego wyjaśnić. Nie czuła się in­na lepsza od innych. Po prostu była sobą.

- Cóż, nie potrafię inaczej - odparła od niechcenia i po­pychając lekko Karolinę, poprowadziła ją do kuchni.

Wśród drewnianych ścian izby rozlegał się śmiech Natalii, radosny niczym szemranie wody i plusk ka­myków w przejrzystym potoku. Walerij i Nikołaj tańczyli z dziewczynką w kółko i podrzucali ją wy­soko swoimi silnymi rękami. A wykrzykiwali przy tym, zachwyceni niemal tak samo jak mała Natalia.

Nikołaj, ujrzawszy wchodzące do kuchni kobiety, przekazał małą Walerijowi. W jego oku pojawił się osobliwy błysk. Raija rozumiała go. Karolina była na swój sposób piękna. Przypominała przezroczystego el­fa tańczącego w porannej mgle nad jeziorkami w lesie.

Nikołaj ujął dłoń Karoliny i pocałował, kłaniając się przy tym dwornie, czym wprawił ją w najwyższe zdumienie.

- Nikołaj Norkin - przedstawił się gładko. - Ma­rynarz.

Słowa te wypowiedział w ojczystym języku Karo­liny. Była tym tak zaskoczona, że w pierwszej chwi­li nie pomyślała, iż jego maniery nie świadczą o przy­należności do biedoty.

- To zaszczyt powitać taką elegancką damę i do tego tak urodziwą - rzekł Nikołaj, uśmiechając się przekornie, gdy zauważył ostrzegawcze mruganie Ra­iji. - Nie mówię, niestety, płynnie po norwesku - do­dał kokieteryjnie, doskonale wiedząc, że to niepraw­da. Miał talent do języków obcych.

- Nie spodziewałam się, że będziecie umieli powie­dzieć cokolwiek - wyrwało się Karolinie, która cof­nęła dłoń, jakby się sparzyła.

Przyjrzała się uważnie Norkinowi i zmarszczyła czo­ło, ale nie umiała stwierdzić, co ją w nim zaniepokoiło.

- Walerij Uskow - przedstawił się Walerij, unikając bliższego kontaktu. Nie pocałował Karoliny w rękę, jak uczynił przyjaciel, ani nie pocałował jej w oba po­liczki, jak uczyniłby, witając się z kimkolwiek innym.

Trzymał na rękach Natalię i miał nadzieję, że by­ła to odpowiednia wymówka.

Raija zauważyła, jak Karolina stłumiła okrzyk, przenosząc wzrok to na Walerija, to na Natalię. W kręgach, z których się wywodziła, nie należało okazywać zaskoczenia. Byłoby to nieuprzejme.

Ale podobieństwo tych dwojga było uderzające. Karolina nie znała Wasilija, Raija zresztą nie widzia­ła powodu, dla którego miałaby jej o nim opowie­dzieć. A od nikogo innego chora nie mogła dowie­dzieć się prawdy, ponieważ nie znała rosyjskiego.

Karolina wyciągnęła więc teraz własne wnioski.

Raija nie mogła powstrzymać się od śmiechu.

Walerij widział twarze obu kobiet i zarumienił się po czubek głowy.

- Walerij jest naprawdę członkiem mojej rodziny - wyjaśniła Raija, pragnąc uwolnić chłopaka od fałszy­wych podejrzeń.

Wprawdzie Karolina i tak nikomu by o tym nie powiedziała, ale sytuacja była bardzo kłopotliwa dla Walerij a.

Raiji zrobiło się go żal.

- Walerij i jego siostra wychowywali się u mnie Je­go wuj Wasilij był kapitanem na statkach Jewgienija. A co to za życie dla dzieci na pokładzie statku? Niko­łaj zamierzał ożenić się z siostrą Walerija, ale Jelizawieta umarła. Wasilij też już nie żyje prawie od trzech lat...

Być może Karolina wyczuła ból w słowach Raiji, a mo­że potrafiła dobrze liczyć, bo o nic nie pytała.

Raija zaś nie zamierzała jej mówić więcej. Nie mia­ła ochoty odkrywać przed nią swojego serca. Aż ta­kim zaufaniem nie darzyła tej delikatnej osóbki, któ­rej udzieliła schronienia.

Nikołaj podał Karolinie krzesło i pomógł jej usiąść. Sam siadł przy piecu niemal u jej stóp. Gawę­dzili o błahych sprawach. Karolina wreszcie poczuła się swojsko, bo przywykła do takich rozmów. Norkin zresztą doskonale znał konwenanse.

Raija tymczasem wzięła na ręce Natalię, otworzyła drzwi i wyszła z nią na schody. Za nią podążył Walerij, którego norweska dama z wielu powodów wprawiała w zakłopotanie. Wolał towarzystwo małej dziewczynki.

- Ta kobieta nie jest jedną z nas - stwierdził z na­ciskiem, siadając na schodach obok Raiji.

Zbierał w dłoni kamyki, które mu przynosiła Na­talia.

- Linie będzie smutno - powiedziała mała.

- Karolina rozmawia z Nikołajem, nie będzie jej więc smutno, kiedy my tu sobie posiedzimy - odpo­wiedziała Raija.

Natalia popatrzyła na nią przeciągle z powątpie­waniem w oczach, ale zaakceptowała słowa mamy. Pobiegła po nowe kamyki.

- Nigdy nie czuję się gorszy w towarzystwie Ni­kołaja - wyrwało się Walerijowi. Rzucał bezwiednie kamykami w duży kamień leżący parę metrów przed nim. Trafiał niemal za każdym razem. - A ona jed­nym spojrzeniem sprawiła, że poczułem się nikim. Na Nikołaja tak nie patrzyła. Zauważyłaś? Czy oni rozpoznają się po zapachu?

Raija zwichrzyła mu czuprynę. Miał dwadzieścia lat, ale ciągle było w nim coś z tego małego chłopca, którego powierzył jej Wasilij. Chłopca, który niko­mu nie ufał, a jej pozwolił, by przytuliła go do swo­jego serca.

- Myślę, że mną także jest nieco rozczarowana - pocieszyła go Raija. - Spodziewała się, że armator ma większy dom. A ja też nie jestem taka jak kobiety, z którymi przywykła obcować. Ale ufa mi. To dosyć dziwne. Ona w ogóle jest dość dziwna.

Walerij uśmiechnął się półgębkiem, zupełnie tak samo jak robił to Wasilij. Raija na ten widok znów poczuła przechodzące jej po plecach ciarki.

- Ona myśli, że Natalia jest moim dzieckiem. Walerij pokręcił głową i roześmiał się.

- Nic nie szkodzi - odparła Raija, uśmiechając się także. - I tak nikomu nie powie. Poza tym zbyt dłu­go nie będzie zaprzątać sobie tym głowy. Za bardzo zajęta jest sobą.

Walerij odrzucił kark.

- Nikiemu się spodobała, a przecież pod żadnym względem nie przypomina Jelizawiety. Chyba trudno sobie wyobrazić kogoś bardziej odmiennego. A mo­że właśnie dlatego zwrócił na nią uwagę?

- Karolina jest żoną jednego z najbogatszych kup­ców w Tromso. Na nic więc się nie zda to, że przy­padła Nikołajowi do gustu. On zresztą się domyśli, że nie wolno mu się zbytnio zaangażować.

Walerij wzruszył ramionami, a napotkawszy spoj­rzenie Raiji, rzekł:

- Nie wiem. Niki jest świetnym kompanem, ale po­został Norkinem. On też myśli głównie o sobie. Jego korzenie dają o sobie znać. Tak samo jak u niej. Są siebie warci.

Raija miała nadzieję, że chłopak się myli.

9

- Nazwisko Norkin obiło mi się już kiedyś o uszy - odezwała się Karolina i popatrzyła na Raiję wyczekująco.

Cały dzień powstrzymywała się od zadawania py­tań, ale pod wieczór ciekawość wzięła górę nad kon­wenansami.

Raija pewnie nawet by się nie zdziwiła jej zaintereso­waniem, ale po tym, co powiedział Walerij, odczuła lęk.

- Nikołaj jest synem właściciela Przedsiębiorstwa Handlowego Norkin - odparła oschle. - I jedynym spadkobiercą. Ale odciął się od rodziny.

- Przedsiębiorstwo Handlowe Norkin - delekto­wała się Karolina, a na jej ustach pojawił się uśmiech.

Wyglądała jak zadowolony kotek, który oblizuje się, opróżniwszy miseczkę z mlekiem.

- Chciał się ożenić z siostrą tego drugiego? - zapy­tała, wbijając w Raiję błękitne oczy, a na jej bladej twarzy odmalowało się zdumienie.

Raiję zabolało, że Karolina potraktowała Walerija jak kogoś nic nie wartego. Nawet nie użyła jego imienia. „Ten drugi” brzmiało mniej więcej tyle samo co „nikt”.

- Jelizawieta i Nikołaj bardzo się kochali - odpar­ła Raija z przekorą w głosie. Zdawała sobie sprawę, że zachowuje się trochę dziecinnie, ale przyniosło jej to ulgę. - Jelizawieta była piękna. Dostarczyłaby ro­dowi Norkinów świeżej krwi, bo oni tam zbyt często żenią się między sobą. Ale nie udało się, nie było jej to pisane.

- Na co umarła? Raija przymknęła powieki. Tych wspomnień nie chciała wyciągać na światło dzienne, a tym bardziej powierzać ich Karolinie, która sama niedawno prze­żyła wielką tragedię.

- Nie mam prawa opowiadać o tym nikomu - od­parła.

Może przesadzała. Karolina pewnie by zniosła prawdę o Jelizawiecie, choć nie otrząsnęła się jeszcze z nieszczęścia, które ją dotknęło. Nie była takim de­likatnym kwiatuszkiem, za jaki ją miała Raija, ani ró­żą w ogrodzie, choć Lorentz Weimer chciał taką wła­śnie ją widzieć.

- Najlepiej zapytaj Nikołaja - dodała Raija, żeby nie­co złagodzić swoje słowa. - Może ci o tym opowie. Po­chodzicie z tych samych sfer. On wprawdzie nie żył w ostatnich latach jak na Norkina przystało, ale sądzę, że prędzej czy później będzie musiał wrócić do swoich.

- Ma maniery - stwierdziła Karolina i oczy jej zalśniły. Opanowała się jednak pośpiesznie i odwróciła do Raiji plecami.

Raija westchnęła, domyślając się, jakie myśli snują się jej po głowie. Nie spodziewała się, że Karolina jest usposobiona tak marzycielsko.

Jewgienij wziął kubek z kwasem chlebowym i od razu zauważył rezygnację w oczach Raiji.

- Za dużo masz na głowie - stwierdził. - Moim zda­niem ona jest rozpieszczona. Powinniśmy może od­dać ją pod opiekę komuś innemu.

- Powoli dochodzi do siebie - westchnęła Raija i usia­dła obok męża.

Oparła mu głowę na ramieniu, a on ją objął. Bawił się jej włosami, nawijał na palce kosmyki wymykają­ce się z warkocza owiniętego wokół głowy.

- Wydaje mi się, że dziś była mi bardzo wdzięcz­na, ale nie podziękowała nawet słowem. Nieładnie z mojej strony tak mówić, prawda?

- Przecież jesteś szczera - stwierdził Jewgienij. - Po prostu szczera, Raiju, mój aniele.

- Aż jej ślinka leci na Nikołaja. Zresztą głównie z jego winy. Zachował się szarmancko. Pocałował ją w rękę i konwersował z nią uprzejmie, tak jak jest w zwyczaju w wyższych sferach. Nie wiedziałam, że tak potrafi. Zawsze mi się zdawało, że tym gardzi i od tego właśnie chciał uciec. Ale być może się myliłam. Kto wie, czy po prostu nie zatęsknił za dawnym ży­ciem. Siedział u stóp Karoliny jak jakiś paź. Uważam, że przesadził. Walerijowi też się to nie podobało.

- Cóż, w naszym środowisku inaczej adoruje się kobie­ty - uśmiechnął się Jewgienij. - Ja w każdym razie nigdy nie siedziałem u twoich stóp. Przynajmniej nie pamiętam.

- Rzeczywiście, taki beznadziejny nigdy nie byłeś.

- A inni? Raija przymknęła oczy. Nie miała siły niczego udowadniać ani jemu, ani sobie. Trudno. Jewgienij musi się z tym pogodzić.

- Wasia w każdym razie nie - odparła. - Dobrze o tym wiesz. On nigdy nie płaszczyłby się przed ni­kim. Ale proszę cię, Jewgieniju, nie wracajmy do przeszłości! On nie żyje. Jesteśmy my. Ty i ja. Razem.

Poczuła nagle zaciskającą się wokół czoła obręcz.

Mrugała powiekami, ale obraz mężczyzny o miodo­wych obwódkach wokół źrenic i włosach czarnych jak noc nie znikał. Pomyślała, że on raczej też nie na­leżał do tych, którzy klękaliby przed kimkolwiek.

- Myślę, że nikt tego nie robił - odezwała się w koń­cu. I dodała po chwili: - Czasami potrafię niemal prze­niknąć przez mrok oddzielający mnie od przeszłości. Czuję się tak, jakbym stała przy drzwiach wykutych w grubej skalnej ścianie. Drzwiach, które prowadzą być może w głąb skały, a może na drugą jej stronę. Je­stem tak blisko, a nie mogę przejść... nie mam siły...

- Czy to takie ważne dla ciebie? - zapytał cicho, jakby żałośnie. Wyczuła w jego głosie drżenie i urazę. To rzu­cone z pozoru mimochodem pytanie nie było wcale bła­he. Jewgienij bowiem pytał naprawdę o to, czy ich zwią­zek, czyli to, co razem stworzyli, jej nie wystarcza. Czy nie znalazła oparcia i szczęścia w tym, co jej ofiarował.

Raija mogłaby odpowiedzieć, że jest zadowolona i wię­cej jej do szczęścia nie trzeba. Ze nie odczuwa tęsknoty, spoglądając ku horyzontowi. Mogła tak powiedzieć.

Ale skłamałaby.

A przecież postanowiła skończyć z kłamstwem.

- Myślę, że to ważne - przyznała łagodnie, choć stanowczo.

Czuła, że to ważniejsze niż wiele innych spraw w jej życiu.

- Nie mogę ci pomóc - odrzekł Jewgienij chrapliwie. Raija spojrzała na niego. Wyczuła w jego słowach, a właściwie między wierszami, jakiś fałszywy ton.

Ale Jewgienij wyglądał zwyczajnie. Może się prze­słyszała?

- Mogę jedynie być przy tobie - rzekł zmęczonym głosem. - I kochać cię, tu i teraz. Kochać zawsze. Wię­cej uczynić nie mogę, Raiju. Jestem w twoim życiu tyl­ko tym, kim mi być pozwolisz. Nie odgradzaj się ode mnie ścianą. Nie zostawiaj mnie po drugiej stronie!

Jego usta były słone, spierzchnięte, a pocałunki su­che. Powstrzymywał w sobie wielki ogień.

- Nie mogę się z tobą teraz kochać - rzekł nieocze­kiwanie. - Może to dziwne, ale po prostu nie mogę, chociaż jesteś moją największą miłością.

Zwykle ona go od siebie odsuwała. Ona się wyco­fywała.

Ale teraz to on się odgrodził. A wszystko dlatego, że odsłoniła się przed nim i opowiedziała o skale. O tym, że musi przez nią przeniknąć. Ranili się na­wzajem, mimo iż się kochali.

Zabolało ją to.

Ale dotknęła wargami jego ust i przywołała uśmiech na jego twarzy.

Nie zdołała jednak przebić się przez dzielący ich mur.

- Kocham cię - powiedziała. To nie było kłamstwo. Raija nigdy nie kłamała w uczuciach. Wiedział o tym. Słów, na których mu zależało, nie usłyszał od niej.

Nikołaj przychodził często do chaty nad Dwiną, a Walerij razem z nim. Uśmiechał się półgębkiem, marszczył brwi tak samo jak to robił Wasilij i w ten sam sposób co Natalia.

A lato było piękne, pogodne. Tylko nieliczne chmurki przesuwały się wysoko na niebie, tak że na­wet orły nie mogły ich dotknąć swoimi skrzydłami.

Raija zaplanowała tego dnia pranie, a gdy oznajmi­ła to Karolinie, ta wzbiła oczy ku niebu.

- Sama pierzesz? - zapytała zdumiona. Nawet pod wpływem szczerego śmiechu Raiji nie pozbyła się resztek niedowierzania. Spojrzała kry­tycznie na jej ręce.

- Całkiem gładkie nie są - przyznała Raija z uśmie­chem. - Ale ja lubię sama wykonywać swoje obowiązki.

Karolina wzdrygnęła się.

- Nie oczekuję, że będziesz mi pomagać - pośpiesz­nie uspokoiła ją Raija. - Przede wszystkim dlatego, że nie jesteś jeszcze całkiem zdrowa. Z tego powodu też proszę, byś nie spacerowała zbyt długo z Nikołajem.

Wychodząc z chaty, Raija chwyciła Nikołaja za ra­mię i niemal siłą szarpnęła za sobą na schody. Przy­trzymała go pod ścianą i spojrzała mu prosto w oczy.

Nie dorównywała mu wzrostem, ale kiedy przy­bierała surową minę i zachowywała się tak władczo, mało kto odważyłby się jej sprzeciwić.

- Uff! Raiju - mateczko, wyglądasz groźnie - zaśmiał się Nikołaj, ale zrozumiał, że nie jest to pora na żarty.

- Jakie masz wobec niej plany? - zapytała Raija.

- Plany? - Uniósł brwi zdziwiony.

Miał coś takiego w twarzy. Nie porażał może uro­dą, ale potrafił wywołać odpowiednie wrażenie. Ra­ija jednak nie dała się zwieść jego urokowi.

- Tym razem nie ma tu twojej matki, która przemó­wiłaby ci do rozsądku - rzekła. - Zresztą pewnie i tak byś jej nie posłuchał. Dlatego ja muszę o to zapytać. Jakie masz plany wobec Karoliny, Niki? Chyba rozumiesz, że ona nie jest dla ciebie. Nie chcę, żebyś ją zranił.

Nikołaj roześmiał się. Objął Raiję i uścisnął, a potem, odsunąwszy ją na odległość ramion, popatrzył w oczy i pokręcił głową.

- Kiedyś prawie cię znienawidziłem za to, że Jelizawieta tak się ciebie słuchała - powiedział. - Zdawa­ło mi się, że stoisz nam na drodze do szczęścia.

W jego stłumionym śmiechu wyczuła cierpienie. Zrozumiała, że on także nosi w sobie wspomnienia, którymi nie chce się z nikim dzielić.

- Ona nie jest nową Jelizawietą - zapewnił Niko­łaj Raiję. - To tylko flirt. Wszyscy tak się zabawiają w moich sferach.

Nikołaj Norkin uśmiechnął się z lekkim grymasem, a w jego głosie zabrzmiała pogarda. Niby mówił o so­bie, ale z takim dystansem, jakby go to nie dotyczyło.

- Karolina może się w tobie zakochać - rzekła z tro­ską Raija. - Chcę jednak, żebyś wiedział, że ma za sobą bardzo ciężki poród, nie próbuj więc w żaden sposób się do niej dobierać. Jesteś na tyle dorosły, że mogę ci to powiedzieć bez owijania w bawełnę.

Nikołaj roześmiał się rozbrajająco.

- Nie próbuj tego obracać w żart! Mówię poważ­nie - upomniała go Raija. - Wiem, że bez trudu mógł­byś ją omotać. Ona niemal żebrze o to, by mieć o czym marzyć. Ale proszę, nie krzywdź jej. Widzia­łeś opatrunki na jej rękach, prawda? Ona nie zrobiła tego dla zabawy ani po to, żeby kogoś nastraszyć. Chciała umrzeć. Sporo wysiłku mnie kosztowało, że­by ją odratować. Nie wiem, czy udałoby mi się to po raz kolejny. Kiedyś nadejdzie dzień, gdy nie zdołam tego uczynić. Bardzo mnie to wyczerpuje.

Nikołaj ustąpił. Oparł się o ścianę i popatrzył na Ra­iję przeciągle.

- Wyglądasz zbyt młodo, by upominać mnie jak matka - uśmiechnął się. - Ale mimo to cię posłucham. Obiecuję, że nie przekroczę granic przyzwoitości. Ale nie zaprzeczam, że to bardzo słodkie dziewczę. Czy jej mąż jest na tyle stary, bym mógł mieć nadzie­ję, iż niebawem wyzionie ducha?

Raija spojrzała na niego tak, że zrozumiał bez słów, iż jej zdaniem z takich spraw nie wolno sobie stroić żartów. Mimo to z uśmiechem ciągnął:

- Jeśli tak, to gotów jestem na nią poczekać. To chyba niezła partia. Nawet w tak wybrednej rodzinie jak moja powitano by ją z radością.

- Nie kpij! - poprosiła Raija. - Nawet o tym nie myśl, Niki.

- Dlaczego? - Wzruszył ramionami. - Karolina do­brze wie, że to tylko niewinny, nic nie znaczący flirt. Ona lubi prowadzić takie błahe rozmowy. Ty z nią tak nie rozmawiasz, a Walerij ani nie potrafi, ani nie ma ochoty. Poza powitaniem nie zamienił z nią słowa. A ja ją zabawiam. Ona potrzebuje się trochę pośmiać, Raiju.

- Może.

Raija nie była co do tego w pełni przekonana. Ni­kołaj tymczasem uwolnił się i na odchodnym poca­łował ją lekko w policzek.

- Gdybyś ty, Bykowa, moja droga Raiju - mateczko, była samotna, uderzyłbym w konkury do ciebie. Mo­że spodobałyby mi się dojrzalsze kobiety? Kto wie?

Klepnęła go ze śmiechem, ale miała nadzieję, że choć trochę z tego, co mu powiedziała, weźmie sobie do serca.

Walerij pomógł Raiji nanosić wody do dużego ko­tła w pralni, pod którym rozpaliła ogień. Zawsze gotowała białe rzeczy. Bardzo dużą wagę przywiązywa­ła do tego, żeby wokół niej było czysto.

Prawdę mówiąc, gotowała też rzeczy ciemniejsze. Właściwie wszystko oprócz samodziału.

Potrzeba było dużo wody. Trochę nanosił wcześ­niej Michaił, zanim wyjechał z ojcem do miasta. Ale Raija nie robiła wielkich ceregieli z tego, gdy sama musiała przynieść parę wiader wody.

Dorzuciła torfu do ognia. W pralni zrobiło się nie­ludzko gorąco, chociaż drzwi były otwarte na oścież. Na zewnątrz panował ciepły letni dzień, trudno więc było spodziewać się stamtąd ochłody.

Walerij zajął się Natalią. Bawił się z nią, udawał ko­nia, trolla i wiatr. Natalia była szczęśliwa, że poświę­ca jej tyle uwagi.

Raija widziała, że oboje należą do siebie. Byli do siebie podobni. Natalia jakby wyczuwała łączące ich silne więzi, mimo że była jeszcze taka mała. Jej śmiech dźwięczał niczym muzyka. Zdawał się rado­śniejszy niż szczebiot ptaków o poranku.

Raiji przemknęła myśl, że tak właśnie radują się anioły, i przeszedł ją zimny dreszcz, mimo że stała w gorącej pralni z podwiniętymi do łokci rękawami, a wilgotne loki opadały jej na czoło i kark.

Wylewając z siebie litry potu, mieszała gotowaną w kotle bieliznę ułamanym wiosłem, które trzymała w obu rękach. Było to zajęcie męczące, ale zarazem przyjemne. Gorąca biała para wypełniła niewielkie pomieszczenie. Spódnica nasiąkła wilgocią i zrobiła się cięższa. Ale to była ciepła i przyjazna wilgoć.

Pot smakował słono jak morska woda. Jak pocałunki Jewgienija. Zmieszał się ze łzami, które popłynęły jej z oczu.

Raija płakała bez powodu. Płakała, bo dobrze by­ło trochę się zmęczyć nawet taką codzienną czynno­ścią. Płakała, bo była na swój sposób szczęśliwa i za­dowolona z otaczającego ją świata. Cieszyło ją, że Natalia bawi się i śmieje razem z Walerijem nad brze­giem Dwiny. Ze jej dziecko ma prócz niej jeszcze ko­goś bliskiego, z kim łączą ją więzy krwi.

Wyszła na dwór na słońce. Wśród szumu rzeki roz­legał się głosik Natalii, a wysoko na błękitnym niebie słychać było krzyk unoszących się na skrzydłach mew.

Raija usiadła na chwilę, by odpocząć. Natalia za­raz przybiegła do niej. Zacisnęła mamie na szyi pulch­ne rączki i przytuliła się policzkiem do jej twarzy.

- Kochana mama, kochana mama! - zawołała. Raija ukołysała ją w ramionach i napomknęła, że cała będzie mokra.

- Bardzo mokra - przytaknęła Natalia z powagą. - Boli! Raija złagodziła uścisk, sądząc, że Natalię zabola­ło, gdy ją mocno przytulała.

Natalia uwolniła się z objęć mamy, ale złapała ją za rękę, żeby jej pomóc wstać. I nie dała za wygraną, póki Raija się nie podniosła. Mała pociągnęła ją za so­bą na brzeg rzeki.

- Miły pan - powiedziała.

Walerij siedział oparty o ścianę pralni, odprowa­dzając je spojrzeniem. Na pozór obojętnie zerwał źdźbło trawy, ale przygryzał je zamyślony. Uśmiech­nął się, gdy Raija obejrzała się na niego.

Natalia chciała iść nad Dwinę.

- Miły pan - powiedziała.

Nagle zaczęło jej się spieszyć, pobiegła więc, a Ra­ija za nią, choć coś w środku w niej protestowało.

Natalia zatrzymała się na przy brzegu. Usiadła i za­częła paplać po swojemu. Słowa nie miały żadnego związku, ot, taka zabawa dźwiękami. Podobnie gawo­rzyła, zanim nauczyła się dobrze mówić.

Ale Raiję przeraziło spojrzenie dziecka utkwione w jeden punkt, jakby na coś, a może na kogoś.

Raija bała się dokończyć tę myśl.

Ale rzeczywiście, gdyby ktoś siedział obok Nata­lii, mała patrzyłaby na niego dokładnie w ten sam sposób. Natalia przerywała raz po raz swoją paplani­nę, tak jakby kogoś słuchała.

Raija zamknęła oczy przerażona. Wyobraziła sobie mężczyznę w skórzanym ubraniu. Był przystojny, ale miał nietutejszą urodę. Otaczała go jakaś obca poświa­ta. Równocześnie wydawał się znajomy. Miał takie do­bre oczy, dobre ręce, a jego twarz emanowała ciepłem.

Jeśli to jego Natalia widziała, nic dziwnego, że na­zywała go miłym.

Wymyślam sobie, strofowała się w duchu Raija.

To, że dostrzegam rzeczy niezauważalne dla in­nych i potrafię więcej niż zwykli śmiertelnicy, to jed­no. Natalia niech będzie normalnym dzieckiem. Nie chcę, by dotknęło ją takie dziedzictwo.

- Miły pan - odezwała się mała i rozłożyła szero­ko rączki. - Miły dla Talii, bardzo miły.

- To dobrze - uśmiechnęła się Raija. Natalia wyglądała tak radośnie. Była szczęśliwa. Jej oczy lśniły. Raija widziała kiedyś zielone kamienie szlachetne. Oczy Natalii miały taką samą barwę, ale były piękniejsze niż obsadzone w złocie czy srebrze kamienie, którymi bogate damy przyozdabiały szyje. Bo odbijało się w nich życie.

- Pan kocha mamę. Uśmiech zamarł na ustach Raiji. Natalia patrzyła w powietrze i nasłuchiwała uważnie. Uśmiechnęła się tak, jakby ktoś opowiedział jej coś zabawnego i po­głaskał ją w policzek.

Gdyby tak było, pochyliłaby się w tę stronę, z któ­rej skierowany był dotyk.

Natalia przechyliła główkę w prawo.

Raiję przeszły ciarki. Czyżby ktoś stał między nią a dzieckiem?

- Talia i miły pan - mówiła mała - pójdą do... do Sa... Potknęła się na tym słowie. Zmarszczyła brwi zu­pełnie tak samo jak Wasilij i Walerij.

- ...do Saivo - wydukała wreszcie Natalia. Raiję oblał zimny pot. Chwyciła córeczkę i mocno przytuliła do siebie. Wycałowała ją w czoło i w policz­ki. Pogłaskała jej czarne włoski delikatniejsze niż jedwab.

Najchętniej nie wypuściłaby dziecka spod opie­kuńczych skrzydeł.

Ale to przecież niemożliwe.

Jak wszystkie dzieci Natalia także została jej tylko użyczona.

- Mama bardzo cię kocha, maleńka - szepnęła jej do ucha. - Nie mam nic cenniejszego niż ty, Natalio.

- Kocham mamę! - zawołało dziecko i zarzuciło Raiji rączki na szyję. Malutkim noskiem potarła nos Raiji i popatrzyła z miłością swoimi zielonymi oczka­mi, w których odbijały się słoneczne promienie.

Zaraz jednak zaczęła się wiercić. Chciała pobiegać. Trawa była taka miękka, a rzeka mruczała swą pieśń, przy której chciało się tańczyć.

Raija wypuściła z rąk Natalię. Jej ramiona nie mogły ochraniać dziecka przez cały czas. Kochać dziec­ko to dać mu przestrzeń, wolność, pozwolić mu roz­łożyć skrzydła.

- Tyle życia w tej małej - powiedziała Karolina, która siedziała na schodach otulona w koc utkany przez Raiję.

Nikołaj zatroszczył się, by miała ciepło, i rozłożył dodatkowo na stopniach skórę. Karolina zerkała ukradkiem na jego odsłonięte, silne ramiona. Podo­bało jej się, że ma taką jasną karnację. Nigdy nie wi­działa tak mocnych ramion u mężczyzn w kręgach, w których się obracała.

Oczywiście, czasem rzucała ukradkowe spojrzenia na plebejuszy... Zarumieniła się.

Widziała ich na wsi w czasie żniw, rozebranych do połowy. Śmiesznie białe ciała z ogorzałymi twarzami i dłońmi. Spalone słońcem karki i białe brzuchy. Mięśnie drgające pod skórą, bez warstw tłuszczu, ja­kie odkładają się od dobrobytu.

Widziała spocone ciała, ogorzałe dłonie, ale nigdy nie marzyła, by ich dotknąć.

Nie zadawała się z plebsem.

Nikołaj natomiast należał, tak jak i ona, do wyższych sfer, nawet jeśli na jakiś czas porzucił wystawne życie.

Miał umięśnione ciało plebejusza, ale należał do jej świata. Nie było więc grzechem rzucać ku niemu spojrzenia.

W każdym razie nie takim ciężkim grzechem.

- Mała jest podobna do tego twojego kompana - rzekła Karolina. - Ma takie trudne do wymówienia imię - uśmiechnęła się, jakby się usprawiedliwiała.

Właściwie nie musiała tego robić, Nikołaj zrozu­miałby, dlaczego jej usta nie lubią smaku imienia tam­tego mężczyzny.

Nikołaj to jeden z Norkinów. Przyszedł na świat w pałacu.

- Są spokrewnieni - uciął Nikołaj krótko. - Nie sły­szałaś, co mówiła Raija?

- On jest ojcem małej?

Nikołaj poderwał się, nie patrząc na Karolinę. Mi­mowolnie rozgniewał się na nią. Włożył ręce do kie­szeni i zacisnął pięści.

Nagle przypomniało mu się wszystko to, co porzu­cił. Nie pamiętał już, że ludzie mogą być tacy puści.

- Nie - uciął. - A ty chciałabyś mieć jeszcze dzieci?

Trochę mu ulżyło, gdy zobaczył, jak się skuliła. Za­raz jednak się zawstydził. Usiadł obok i objąwszy ją ramieniem, rzekł:

- Przepraszam, Karolino. Nie powinienem ci zada­wać takich pytań. Wiem, że przeżyłaś wielką trage­dię. To było bezduszne z mojej strony, bezmyślne. Możesz mi wybaczyć?

Wybaczyła, ale twarz jej pobladła. Cerę miała mlecznobiałą, tak przezroczystą, że aż strach było jej dotknąć. Nikołaj zastanawiał się, czy choć trochę się zarumieni od słońca.

- Oczywiście, że chciałabym mieć dzieci - odpo­wiedziała cienkim, zalęknionym głosem. - Czyż nie takie właśnie jest zadanie kobiety i żony? Zadanie, a równocześnie radość.

Spuściła wzrok i nerwowo splotła palce. Nikołajowi zrobiło się jej żal. Przecież nie chciał jej tak zdenerwować. Właściwie nawet ją lubił. Uważał, że jest słodka. Jej bezradność wzruszała go i spra­wiała, że coś w nim topniało.

Chyba nie różniła się specjalnie od młodych ko­biet, które pamiętał z pałacu swojego ojca, z czasów gdy uznano, że osiągnął wiek właściwy do ożenku. Żadna jednak nie miała w oczach takiej bezradności i żadna nie wydawała się tak zagubiona.

Ale też nie pozostawiono ich samych na zupełnie obcej ziemi.

Nikołajowi zrobiło się jej żal. Zawstydził się, że tak wtargnął bez zaproszenia do jej intymnego świa­ta. Przecież nie było to w jego stylu.

Dlatego też otworzył przed nią serce i wyjawił swoją tajemnicę.

- Ja także straciłem dziecko - rzekł. - Jelizawieta spodziewała się mojego dziecka, gdy umarła. Próbu­ję je sobie wyobrazić, choć nigdy nie było mi dane trzymać go na rękach. Ona umarła na moich oczach. Tuliłem ich oboje, ale dziecka nigdy nie ujrzałem.

Karolina Weimer wpatrywała się w niego rozsze­rzonymi ze zdumienia oczyma. Zapomniała, że kobie­ta, o której jej opowiada, była siostrą tego, którego imienia nie chciała wymawiać, by nie splamić swoich ust. Wyobraziła sobie umierającą kobietę w ramio­nach Nikołaja i zrozumiała, dlaczego uciekł.

- To znaczy, że coś nas łączy - wyrwało się jej..

Raija weszła do pralni, a Natalia za nią, trzymając się mocno spódnicy mamy. Towarzyszył im Walerij.

10

Dzień nie zakończył się dobrze.

Niebo rozpościerało się nad ziemią niczym ogrom­na lśniąca kula z niebieskiego szkła. Na żyznym brze­gu Dwiny trawa zieleniła się jak przedtem, a kwiaty kłaniały się na wietrze zadowolone.

Ale ten dzień zakończył się źle.

Właściwie w ogóle się nie zakończył.

Walerij pomógł Raiji wyciągnąć mokre pranie z wielkiego kotła i włożyć do koszy. Były takie ciężkie, że we dwoje musieli je zanieść na brzeg do płukania.

Raija podwinęła spódnicę. Stojąc tak po łydki w wodzie i płucząc upraną bieliznę, poczuła prawdzi­wy smak lata. Bolały ją plecy i ramiona, ale nie chcia­ła, by ktoś jej pomagał. Uważała, że jak każda kobie­ta potrafi sobie sama poradzić.

- Natalia nie wchodzi do wody! - powstrzymała córeczkę, która przybiegła za nimi i chciała być tam, gdzie mama. - Zostań na brzegu, skarbie! - poprosi­ła, wiedząc, że nie upilnowałaby jej, zajęta pracą.

Natalia, o dziwo, posłuchała bez sprzeciwu, choć zazwyczaj próbowała postawić na swoim, a jej bła­galnej mince trudno było się oprzeć.

Obejrzała się na odchodzącego w stronę pralni Walerija i dogoniła go. Raija patrzyła przez chwilę za nimi i zrobiło jej się cieplej na sercu. Z przyjemno­ścią obserwowała, jak Natalia ufnie chwyciła dłoń Walerija i przebiera pośpiesznie nóżkami, żeby do­trzymać mu kroku. On zaś zwolnił nieco, by mała mogła za nim nadążyć.

Zwróceni do siebie twarzami, rozmawiali. Natalia nie znała wszystkich dorosłych słów, którymi się po­sługiwał Walerij, on także nie pojmował całej jej pa­planiny, ale żadnemu z nich to nie przeszkadzało. Dobrze im było razem. Łączyły ich silne więzy.

Raija wypłukała w rzece koszule, bluzki, halki, pończochy, bieliznę i ułożyła wszystko w koszu. Po­tem przyszła kolej na poszewki i prześcieradła.

Dłonie jej już poczerwieniały od zimnej wody, pal­ce zesztywniały i pobolewały trochę, ale się tym nie przejmowała.

Raija płukała.

Czuła, że życie kobiet to jakby nieprzerwana że­gluga. Woda towarzyszy im od bólu i radości naro­dzin poprzez codzienność pełną ubrań, które trzeba uprać, podłóg do wyszorowania, kubków i misek do pozmywania, i dzieci, które trzeba wykąpać.

Woda.

Ręce zanurzone w niej po łokcie.

Woda to życie.

Raija uśmiechnęła się do siebie. Dawno nie rozmy­ślała na takie tematy.

Dzień nie zakończył się dobrze.

Dla Raiji zatrzymał się mniej więcej w chwili, gdy stała po kolana w rzece.

Pamiętała, że jedno z prześcieradeł porwał nurt, jakby na suknię dla matki Dwiny.

Pamiętała swoje krwistoczerwone dłonie. Takie szczegóły utkwiły jej w pamięci, wypierając cierpienie.

Walerij lubił słuchać Natalii. Nie wszystko, a wła­ściwie niewiele rozumiał, ale lubił ją mieć koło siebie.

Kiedy ta mała pociecha kręciła mu się pod nogami, czuł się doroślejszy. Prawie na tyle dojrzały, by zało­żyć rodzinę.

Sam tak naprawdę nigdy nie miał rodziny. W dzieciń­stwie przeżył tyle niepewności, lęku i ponurych chwil, że wymazał niemal zupełnie z pamięci ten okres. Nie chciał wracać do straszliwych wspomnień nawet teraz.

Gdy opiekę nad nim i siostrą przejął Wasilij, też nie tworzyli prawdziwej rodziny. Tylko w owe mie­siące, kiedy mieszkali u Raiji i Jewgienija, oglądał z bliska rodzinne życie.

Przypomniał sobie, jak się wówczas modlił o to, by Jewgienij umarł. Wydawało mu się, że wtedy Raija poślubiłaby Wasilija, a on stałby się prawdziwym członkiem rodziny.

Jakie naiwne marzenia noszą w sobie dzieci!

Walerij zapragnął mieć własne dzieci. Gdzieś głę­boko w sercu odczuwał taką tęsknotę, mimo że żad­nej ze znanych mu kobiet nie wyobrażał sobie w ro­li ich matki. Pragnął ofiarować potomstwu zupełnie inne dzieciństwo niż to, w którym sam doświadczył tyle cierpienia.

Kiedyś przekaże Natalii dziedzictwo Uskowów. Dziewczynka wprawdzie nie nosiła tego nazwiska, ale chciał, by usłyszała opowieści, które niegdyś Wa­silij opowiadał swoim bratankom, nauczyła się piosenek, które Wasilijowi śpiewano w dzieciństwie do snu. Być może nie stanowiło to jakiegoś wyjątkowe­go bogactwa, ale Walerij pragnął przekazać małej wszystko, co pamiętał.

Wyjął z wielkiego kotła resztę bielizny. Przesunął ciężki kosz pozostawiony przez Raiję i podniósł go z trudem. Z kosza pociekła gorąca woda. Syknął i od­wrócił się do wyjścia. Przez ramię zawołał do Nata­lii, żeby poszła za nim.

- Idziemy do mamy - powiedział.

- Miły pan - zawołała Natalia i podskakując, kla­snęła w dłonie. - Miły pan!

Ujrzawszy radosną twarzyczkę dziewczynki, Walerij znów dał się oczarować. Jej uśmiech mógł zmięk­czyć najtwardsze serca.

- No nie taki znów miły - uśmiechnął się i święcie przekonany, że Natalia podąża za nim, wytoczył się z pralni.

Dzień nie zakończył się dobrze.

Przeciął go rozdzierający krzyk.

Walerij rzucił kosz i wbiegł do pralni.

Raija wypuściła z rąk prześcieradło, które popły­nęło z prądem rzeki. Potykając się, biegła co sił w no­gach, a mokry brzeg spódnicy plaskał jej o łydki.

Nikołaj, zdezorientowany, też puścił się biegiem i wpadł do pralni niemal równocześnie z Raiją.

Walerij trzymał na rękach Natalię, krzyczącą wnie­bogłosy.

Dziewczynka wdrapała się na odwrócone puste wiadro, po nim na stołek i wpadła do opróżnionego z prania kotła.

Jej krzyk zdawał się nie mieć końca.

A na zewnątrz niebo pozostało tak samo błękitne. Tra­wa równie zielona. Rzeka toczyła wody, szemrząc nadal swą pieśń, a słońce spokojnie wędrowało po niebie.

Dzień nie zakończył się dobrze.

Czuła się tak, jakby płynęła pod wodą: nie było zu­pełnie cicho, ale też nie dochodziły jej dźwięki. Nie czuła ani bólu, ani spokoju, nie czuła nic.

Kiedy sprowadzili Jewgienija, Raija nadal klęczała oniemiała na mokrej podłodze w pralni z Natalią w ramionach.

Nie udało im się odebrać jej dziecka. Nie reagowa­ła na prośby ni na groźby.

Trzymała córeczkę kurczowo, tuląc mocno. Nie odezwała się ani słowem, nie uroniła ani jednej łzy, ale dziecka nie wypuszczała z rąk.

Karolina Weimer jadła zimną zupę w pustej, po­malowanej na niebiesko jak niebo kuchni.

Prosty drewniany stół wydawał jej się większy niż przykryte adamaszkowymi obrusami eleganckie sto­ły, przy których zdarzało jej się spożywać posiłki.

Siedziała odwrócona plecami do okna. Nie chciała na nich patrzeć, nie chciała o nich myśleć.

Nie chciała o tym wszystkim myśleć.

Było cicho.

Krzyk przeciął dzień. Ale umilkł. Teraz tylko cisza dzwoniła w uszach.

Jewgienij popatrzył na syna i rzekł:

- Musisz sprowadzić Tonie! Gnaj, co koń wyskoczy, i czym prędzej wracaj. Z tym nie poradzę sobie sam...

Misza pokiwał głową. Twarz mu zastygła. Nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Czuł ulgę, że wolno mu będzie stąd uciec.

Najgorsza była ta cisza.

Galopował ostro, po policzkach płynęły mu łzy. Wiatr chłodził mu twarz, a pęd powietrza osuszał sło­ne krople.

Wzburzony, wykrzyczał swój ból tak przeraźliwie, że spłoszył konia, który omal nie zrzucił go z grzbietu.

Opanował się ogromnym wysiłkiem woli. Wyczer­pany gwałtownym wybuchem żalu, nie miał siły wię­cej krzyczeć. Targał nim gniew. Wszystko w nim pro­testowało przeciwko niesprawiedliwości tego świata.

Natalia nie zrobiła nikomu nic złego. Jego mała siostrzyczka była taka dobra i miła! Nie znał słodsze­go dziecka. Lubił wracać wieczorami do domu wła­śnie dlatego, że ona tam czekała. Ponieważ jej twarz promieniała silniej niż lampa, ponieważ jej śmiech brzmiał tak radośnie. Uczyniła go kimś ważnym.

To niesprawiedliwe!

Gniew ściskał mu żołądek, serce, gardło.

Cwałował jak oszalały przez ulice Archangielska, ślepy i głuchy na wszystko. Gnał, jakby czuł na kar­ku oddech goniącego go diabła. O mały włos strato­wałby ludzi.

Jego koń był kompletnie zdrożony, gdy dotarł na miejsce, ale Michaił nawet tego nie zauważył.

- Musisz ze mną jechać! - zawołał, wpadając do izby, gdzie Antonia grubym piaskiem i wodą szorowała do białości deski podłogi. - Natalia nie żyje! Musisz przy­jechać, tata mówi, że sam sobie z tym nie poradzi!

- Co z Raiją? - zapytała Antonia, zorientowawszy się, że nie może wypytywać teraz Miszy o szczegóły tego, co się stało.

Widziała, ile wysiłku kosztowało go przekazanie tragicznej wiadomości.

Michaił zamknął oczy, zachwiał się i upadłby, gdy­by nie złapał się futryny.

- Nie wiem - odparł. - Nic nie wiem. Nie wypusz­cza z rąk Natalii.

Antonia nie pytała o nic więcej.

- Zostań tu! - nakazała Miszy. - Teraz nie powinie­neś tam wracać. Nie dasz rady. Wejdź do środka, po­łóż się i wypłacz. Jak zgłodniejesz, Olga przygotuje ci coś do jedzenia.

Nie sprzeciwiał się. Dobrze, że ktoś za niego zade­cydował, że nie musiał sam myśleć.

- Olga zajmie się koniem - dodała Antonia, spoj­rzawszy na córkę, która wyjątkowo nie wyraziła sprzeciwu, wpatrzona w Misze. Ten oparł łokcie o ku­chenny stół i ukrywszy twarz w dłoniach, szlochał.

Dziewczynka wyszła. Oporządziła konia, zapro­wadziła go do stajni i zadbała, by nic mu nie brako­wało. Kiedy wróciła, Misza ciągle płakał.

Czuła się zakłopotana. Chętnie pogłaskałaby go po głowie, ale coś ją powstrzymywało. Ukryła dłonie w fałdach spódnicy.

Widziała już kiedyś, jak płakał. Ale nie tak rozdzie­rająco. Nie mogła go pocieszyć. Nie miała pojęcia, co się właściwie stało. Nie chciała być wścibska, była jed­nak ciekawa.

To okropne, że mała Natalia nie żyje.

Przecież dzieci nie umierają tak nagle, z niczego.

Natalia nie żyje.

Nigdy więcej nie usłyszą jej szczebiotu, rozkosz­nej paplaniny, nie zobaczą uśmiechu na jej twarzy. Nigdy więcej pulchne rączki nie uwieszą się na niczy­jej szyi. Nigdy więcej nie przytuli się pulchnym po­liczkiem, delikatniejszym niż miękki aksamit.

Nigdy więcej.

Nigdy”, straszne słowo.

Michaił zanosił się szlochem, a łzy ciekły na drew­niany blat. Olga była pewna, że już na zawsze pozo­stanie w tym miejscu ciemniejsza plama i za każdym razem przypominać jej będzie o śmierci Natalii.

Stała, opierając ręce na oparciu krzesła, a w głowie dudniło jej jedno słowo: „śmierć”. Zdawało jej się, że odbija się ono echem i wypełnia całą izbę. Wszystko wokół niej powtarzało w kółko: „Śmierć, śmierć...”

Michaił płakał.

A na dworze było tak pięknie! Miało się ku wie­czorowi, niebo było bezchmurne. Olga wyobraziła sobie, jak w nocy zabarwi się płomieniem, a czerwo­na słoneczna poświata roztańczy się na falach Morza Białego i płynącej wartko Dwiny.

Nad rzeką zaś zawiśnie delikatna, biała siateczka mgły. Elfy w tiulowych sukienkach wirować będą lek­ko po powierzchni wody.

To będzie piękna noc.

Natalia nie żyje.

Olga nagle zrozumiała wszystko. Gdzieś głęboko w serce zapadły jej dwa słowa: „nigdy” i „śmierć”. Po­jęła, że oznaczają to samo.

Usiadła obok Michaiła i oparła się plecami o ścia­nę. Przypomniała sobie małą, uśmiechniętą twarzyczkę Natalii z dołeczkami w policzkach. Zdawało jej się, że słyszy cieniutki, zawsze taki stanowczy głosik. I coś w niej pękło.

- Nie! - zawołała. - Nie...

Wierzyła i nie wierzyła zarazem w to, co usłysza­ła od Miszy.

Odwróciła się do niego i objęła go ramionami, przytulając twarz do jego pleców. Czuła, jak wstrzą­sa nim szloch, ale nie umiała go pocieszyć. Brakowa­ło jej słów.

Sama się rozpłakała.

Rozpaczali oboje.

Tym dwóm słowom: „śmierć” i „nigdy”, mogli prze­ciwstawić jedynie łzy.

Obejmowali się kurczowo w spazmatycznym szlochu.

- Jak to się stało? - zapytała w końcu Olga. Michaił opowiedział jej wszystko, nie mogąc po­wstrzymać łez. Wypłakiwał całe cierpienie i ból.

- Ona już nie żyła - mówił udręczony, a przed oczyma miał nadal obraz matki z Natalią w ramio­nach. - Tak mówił Nikołaj. Krzyknęła i w jednej chwili już nie żyła.

Nie żyła.

Olga zamknęła oczy, ale na niewiele się to zdało. Wyobraziła sobie to wszystko, co zobaczył Misza. Nie potrzebowała prosić, by opowiedział dokładniej. Straszliwy ból przeszył każdy skrawek jej ciała, po­czuła niemal, jak przeniknął jej do krwi.

- Biedne maleństwo! Tak cierpiało! Michaił tylko pokiwał głową. Opowiedział to, co zobaczył. Ale ani słowem nie wspomniał, co czuje. Tymczasem wszystko go paliło i piekło. Zdradliwy szept przypominał mu, jak nie chciał, żeby Natalia przyszła na świat. Tyle razy pragnął, żeby umarła, za­nim się narodzi.

Ale to przecież było kiedyś!

Zanim pojawiła się w ich życiu. Zanim stała się naj­cudowniejszym małym stworzeniem, jakie w ogóle można sobie wyobrazić.

Była jak aniołek Bardzo ją kochał. Bardziej niż byłby w stanie wyjaśnić Oldze. Nawet ona by tego nie pojęła.

Właśnie dlatego, że kiedyś nie chciał jej narodzin, później pokochał ją jakby podwójnie.

Olga nie zrozumiałaby tego.

Michaił obejmował Olgę i pozwalał, by wypłakała się w jego koszulę. Głaskał ją po głowie i czuł się jak dorosły mężczyzna.

Zaraz potem jednak sam wypłakiwał się na jej pier­si i to ona 'wichrzyła mu „włosy i trzymała drżące od płaczu ramiona.

Płakali oboje.

Natalia nie żyła.

Raiję oddzielono w końcu od martwego dziecka.

Antonii udało się ją przekonać, by wypuściła dziec­ko z rąk. Objęła mocno Raiję, żeby ją podnieść z zim­nej, kamiennej posadzki, ale ona tylko pokręciła głową i pozostała w tej samej pozycji. Przemoczona, klęczała na kolanach, patrząc ze zdumieniem na swoje puste rę­ce. Ruchy miała powolne.

- To moja wina - odezwała się, podnosząc wzrok na Antonię. - Nie powinnam spuszczać jej z oka, po­winnam na nią uważać, nie powinnam pozwolić, że­by się ode mnie oddaliła!

Antonia słuchała przyjaciółki, z której ust wylewał się potok oskarżeń pod własnym adresem. Słowa, które sforsowały tamę milczenia, popłynęły z siłą wo­dospadu.

Antonia niczemu nie zaprzeczała. Usiadła obok Raiji i słuchała w milczeniu.

W drzwiach stanął Jewgienij i także przysłuchiwał się temu, co mówi Raija. Antonia dała mu znak dło­nią, jakby go chciała powstrzymać.

Zrozumiał. Pozostał jeszcze przez chwilę i pokrę­ciwszy lekko głową, obrzucił Raiję spojrzeniem peł­nym miłości. W końcu zacisnął pięść i wyszedł. Uznał, że Antonia ma rację; nie mógł teraz dotrzeć do Raiji. Otoczyła się szczelnym murem, niedostęp­na dla nikogo. A przecież on też kochał Natalię! Z pełnym przekonaniem mógł to powiedzieć.

Ponieważ jednak nie był ojcem Natalii, Raija za­mknęła się sama w swoim bólu. Jewgienij nie miał na to żadnego wpływu.

Raija zadecydowała, że to jej dziecko i jej ból.

Ufał, że później go do siebie dopuści.

Później.

- Czy to moja wina? - powtarzała Raija w kółko.

Patrzyła w ciemne oczy Antonii i spojrzeniem py­tała wciąż o to samo. Nie czekała jednak, aż Antonia jej odpowie. Nim Antonia zdążyła otworzyć usta, Ra­ija już mówiła dalej.

- Dlaczego moje dziecko musiało umrzeć? Dlacze­go zginęło w taki sposób?

Wciąż na nowo dawała wyraz wątpliwościom i wy­rzutom sumienia. Stawiała pytania, na które nie było od­powiedzi, a które w równym stopniu dręczyły Antonię.

- Ona tak cierpiała, Toniu - mówiła Raija, wpatru­jąc się wielki kocioł do gotowania bielizny. - Tak cier­piała, że wolałam, żeby umarła.

Zamilkła na długą chwilę.

- Czy mogłam poświęcić siebie, żeby ją uratować? Myślisz, że mogłam, Toniu?

Cisza.

- Nawet o tym nie pomyślałam. Słyszałam tylko ten jej krzyk. Maleńka, tak bardzo cierpiała! Pragnę­łam tylko jednego: skrócić jej cierpienie...

Raija potrząsnęła głową. Nasiąkłe wilgocią włosy zwisały w strąkach.

- Nie myślałam, Toniu, o tym, żeby ona żyła. Cho­ciaż... może przez chwilę? Ale nie wierzyłam. Widzia­łam ją. Jej krzyk rozsadzał mi głowę. I myślałam je­dynie o tym, żeby uwolnić moje dziecko od bólu. I to jak najszybciej.

Raija oddychała cicho.

- Nie wiem, czy użyłam swojej mocy. Nie wiem, czy cokolwiek zrobiłam, po prostu nie wiem. Nie pa­miętam, Toniu. Wiem jedynie, że pragnęłam uwolnić ją od cierpienia. Ale czy chciałam jej śmierci? Nie wiem. Myślisz, że chciałam?

Antonia znów nie potrafiła odpowiedzieć Raiji. Ściskała tylko jej chłodne dłonie.

- Moje ręce były krwistoczerwone - powiedziała Raija. - Myślisz, że chciałam jej śmierci? Jak sądzisz, może ona umarła, bo ja jej coś zrobiłam?

- Nie wiem - odparła Tonią. - Ale nie możesz tu­taj siedzieć, bo będziesz chora.

- Chora? - zdziwiła się Raija. - Gdzie Natalia? Patrzyła długo na Antonię. Może ujrzała w jej oczach własne odbicie i wszystko sobie przypomniała?

- Możesz przyprowadzić do mnie Walerija? - po­prosiła. - Chcę z nim porozmawiać. Ty nie przy­chodź, Toniu. Tylko Walerij.

- Mogę odejść od ciebie? Raija pokiwała głową, ściskając dłonie.

- Ja tu zostanę. A ty przyprowadź Walerija.

Walerij siedział w pomalowanej na niebiesko kuch­ni i płakał, powtarzając w kółko to samo pytanie: „Czy to moja wina?”

Odpowiadali mu, że nikt tu nie zawinił, ale im nie dowierzał.

- Powinienem sprawdzić, czy idzie za mną. Ta myśl nie dawała mu spokoju. Chciał powiedzieć o tym Raiji., ale słowa nie przechodziły mu przez gar­dło. Rzucił się na klęczki, Raija otoczyła go ramiona­mi i tak drżąc, trwali oboje w objęciach.

Zacisnęli powieki, żeby nie patrzeć na to miejsce, ale wciąż mieli przed oczami koszmarny obraz, a w uszach świdrował im rozdzierający krzyk.

W końcu Walerij wstał i pomógł Raiji się podnieść. Przytrzymał ją, gdy zachwiała się, z trudem utrzymu­jąc się na ścierpniętych nogach.

Zataczając się, wyszli razem z pralni. Pod zachwy­cającym barwami nieboskłonem skierowali się na brzeg Dwiny.

Kosz z wypraną bielizną stal w tym samym miej­scu, gdzie Raija go zostawiła, a ona pomyślała mimo woli, że prześcieradło pewnie dopłynęło już do Mo­rza Białego.

Wsłuchani w odwieczną pieśń rzeki, płakali objęci. Raija siadła na brzegu, a kiedy Walerij usadowił się obok, zapytała:

- Czy ona kogoś zobaczyła? Mówiła, że ktoś tam jest?

- Nie - odparł Walerij, ale zmarszczył czoło, jak­by myślał o czymś intensywnie.

- Nie widziała czasem miłego pana?

- Ja myślałem, że ona mówi tak o mnie... - odrzekł Walerij, czując, jak ściska go serce.

- Nie pytaj mnie, dlaczego, Waleriju - poprosiła Ra­ija i westchnęła ciężko. - Ale wiedz, że to jest jakaś po­ciecha. Kiedyś ci może o tym opowiem. Ale nie teraz.

- Myślałem, że ona idzie za mną... Prosiłem, żeby wyszła... Nigdy bym nie przypuszczał.

Raija potrząsnęła głową i uśmiechnęła się blado. Otarła łzy, ale nowe nie przestawały płynąć jej z oczu. Nie dało się zatrzymać potoku słonych kropli.

- Nikt nie mógł tego przewidzieć - odparła. - Ani ty, ani ja. Nie obwiniam cię, Waleriju...

Nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.

- Czy to moja wina? - zapytała, właściwie nie ocze­kując odpowiedzi.

Walerij pokręcił głową.

- To nie była niczyja wina.

Miał rację. Raija dobrze o tym wiedziała, ale po­trzebowała, by ją w tym utwierdził.

- Była aniołkiem - powiedziała.

- Przybyła do nas tylko na chwilę - dodał Walerij.

11

Raija nie była przygotowana na to, że jej życie tak gwałtownie się zmieni. Nikt jej nie uprzedził, że dni mogą wlec się powoli, a nocami nastanie cisza tak wielka, że aż dzwonić będzie w uszach.

Natalią zajęła się sama, pozwalając jedynie, by to­warzyszyli jej Jewgienij, Michaił i Walerij. Przed in­nymi zatrzasnęła drzwi.

Umyła starannie ciałko martwego dziecka i ubrała w najpiękniejszą sukienkę, czerwoną jak życie, jak krew, jak barwa, którą przybrało niebo pierwszej no­cy po tragicznym wypadku.

Czuwała przy Natalii przez cztery noce i tyle sa­mo dni. Dni i noce stopiły się w jedno. Nie miały po­czątku ani końca. Zlały się razem jak wody rzeki wpływające do słonego morza.

Nie rozmawiała z nikim. Nie pozwalała się pocie­szyć. Unikała tych, którzy chcieli się do niej zbliżyć. Nie jadła.

Siedziała przy trumnie z dzieckiem i płakała.

Piątej nocy, wyczerpana, zasnęła na siedząco.

- Nie będziesz sama - powiedział. - Nikt nie jest stworzony do samotności, nawet ty, Raiju.

Nie miała pojęcia, jak się tam znalazła, ale czuła, że w tym właśnie miejscu być powinna.

Był piękny dzień, krajobraz porażał swym pięknem.

W tej krainie nie istniał ból ani smutek, ani cierpie­nie. Jedynie dobro. Wokół przechadzali się uśmiech­nięci i radośni ludzie. Pasły się dorodne zwierzęta.

- Kiedyś cię zabiorę i zostaniesz tu na dobre - po: wiedział, uśmiechając się. - Kiedyś... ale nie teraz. Jest jeszcze za wcześnie, Raiju.

- A moje dziecko? - zapytała. - Czy jest tu moje dziecko? Czy to ty jesteś tym miłym panem?

Uśmiechnął się znowu. Był taki urodziwy, taki po­ciągający, kiedy się uśmiechał.

Zapragnęła, by jej dotknął. Ale wyczuwała, że to niemożliwe.

Pamiętała dotyk jego dłoni na ramionach. Pamię­tała ten ułamek chwili.

On należał do tego miejsca. Zupełnie innego niż to, skąd przyszła. Rozumiała, że nie można mieszać ze sobą tych dwóch światów.

- Możesz płakać po niej. To nic złego. Ale chcę, że­byś wiedziała, że ona nie cierpi. Zabrałem ją ze sobą, bo nadszedł jej czas.

- Dlaczego? - zapytała Raija.

Ręce zdawały się jej ciążyć. Oczy daremnie wypa­trywały Natalii. Może on kłamał?

- Dlaczego właśnie Natalia? Była jeszcze taka ma­ła! Nie zdążyła nawet pożyć. Nie zrobiła nic złego! Była moim dzieckiem, naszym promyczkiem, naszą radością, światełkiem, naszym aniołkiem.

- Śmierć nie jest karą - przerwał jej, a z jego mło­dej twarzy biła powaga, jakby posiadł całą mądrość tego świata. Jakby wiedział to wszystko, na co ona bezskutecznie usiłowała znaleźć odpowiedź. Raija czuła, że pojmuje nawet jej ból. Miał takie głębokie spojrzenie.

Ale nie chciała go zrozumieć. Nie potrafiła doszu­kać się jakiejś racji w tym, że jej dziecko leży martwe w drewnianej trumience. Nie była w stanie dopatrzyć się sensu w takiej okropnej śmierci.

Nie przemawiało do niej, że może to być przezna­czenie lub palec Boży.

Nie zniosłaby takiego wytłumaczenia.

Natalia była słońcem. Była aniołem. Była jej dziec­kiem.

- Dzieci są nam użyczone - powiedział mężczyzna. Jakby tego nie wiedziała! Ale dzieci powinno się wypuszczać spod skrzydeł ku życiu, a nie ku mroko­wi śmierci!

Dzieci są użyczone, to prawda.

Ale nie tak.

- Nadeszła jej pora - tłumaczył ze spokojem męż­czyzna. - Żyła na tyle długo, byście dostrzegli w niej promyk słońca i radość. Myślę, że zdążyła pozosta­wić po sobie trwały ślad w waszych sercach. Wiek nie ma tu żadnego znaczenia. Kochaliście ją i zapa­miętacie. Nie da się cofnąć czasu, nie da się jej przy­wrócić życia.

Stał skąpany w słonecznej poświacie, a jego cera przybrała złotawy odcień. Zmrużywszy oczy, spoglą­dał ku Raiji. Nad wąskimi szparkami odznaczały się czarne, proste kreski brwi.

- Może była aniołem, który zstąpił do was na zie­mię i na chwilę podzielił się z wami światłem.

Raija chciała mu się sprzeciwić.

On jednak uśmiechnął się tylko, jakby posiadł wszelką mądrość. Wiedział, gdzie jest jej dziecko, ale jej nie pokazał go ani nie pozwolił dotknąć.

Rozpłynął się w powietrzu i zniknął.

A może to ona zniknęła? Może została odciągnię­ta z tej rajskiej krainy gdzieś na skraju tęczy, po dru­giej jej stronie?

Nie mogła tam się teraz dostać.

- Zasnęła, Bogu dzięki! - powiedział Jewgienij po cichu do Walerija. - Nawet ją musiało to w końcu wyczerpać. Zaniesiesz ją do chaty?

Walerij kiwnął głową. On także się bał. Wszyscy ukrywali lęk, nie zwierzając się sobie nawzajem. W milczeniu zerkali ukradkiem w stronę stodoły na uchylone okienko, w którym świeciła się lampa.

W letnie noce nie zapadał mrok, ale ich myśli i ser­ca pogrążyły się w ciemności.

Podniósł Raiję ostrożnie i przeraził się, że jest cał­kiem zimna. Palcami odszukał tętnicę na szyi. Wy­czuł puls, ale nie był pewien, czy mu się nie zdaje. Przyłożył kciuk. Zarejestrował powolne uderzenia.

- Ona żyje - powiedział Jewgienij z twarz spiętą, jakby pozbawioną wyrazu. - Coś takiego jej się zda­rza - dodał, otwierając i zamykając drzwi.

Położyli ją tak, jak zasnęła, zdjęli jej jedynie buty.

Walerijowi wydała się taka młoda. Obca, choć rów­nocześnie znajoma.

Uważał ją za ciotkę, ale traktował jak matkę. I tak na nią patrzył. Owszem, dostrzegał, że jest piękna, ale nigdy do końca nie rozumiał, dlaczego Wasilij tak ją pokochał. Nie potrafił pojąć, że wuj gotów był zmie­nić dla niej całe swoje życie i ofiarować jej wszystko.

Dopiero teraz zrozumiał.

Wuj Wasilij był silnym człowiekiem. Nie oczekiwał ślepego podziwu ze strony kobiety. Nie marzył też o tym, by nadmiernie chronić ukochaną i decydować za nią. Wa­silij szukał kobiety, przy której mógłby żyć. Niewiele ko­biet to rozumiało, bo mało kto tego od nich oczekiwał.

Walerij popatrzył na Raiję, na jej bladą twarz oto­czoną wieńcem czarnych włosów. Spała, ale jej usta wyrażały powagę.

Jej twarz o zdecydowanych rysach przywodziła na myśl dziki krajobraz. Sama w sobie była drobna, ale nie znać po niej było cienia słabości.

Walerij zauważył w niej tę Raiję, którą kochał Wasia. I zrozumiał wuja.

- Bogu dzięki! - westchnęła Antonia, kiedy już wrócili do kuchni. Ona też była blada i zmęczona. Musiała uporać się ze wszystkimi pracami w gospo­darstwie, którymi na co dzień zajmowała się Raija. - Ona... podróżuje? - zapytała Jewgienija.

Skinął lekko głową.

Antonia miała na końcu języka: „Bogu dzięki”, ale powstrzymała się. Bo za to akurat nie było co dzię­kować Stwórcy.

- Chyba powinnam zabrać tę młodą damę do Ar­changielska - westchnęła znowu. - Niki mógłby ją częściej odwiedzać. Miałaby z kim porozmawiać.

Karolina spała, dużo spała. Przynajmniej tak to wy­glądało. Na pytania Walerija odpowiadała półsłówka­mi. A przy Nikołaju też nie była rozmowniejsza. Nie próbowała zbliżyć się do Raiji. Po prostu odcięła się od wszystkich. Przyjmowała jedynie ich opiekę i ja­dła, co jej podano.

- Naprawdę chcesz ją zabrać? - zapytał Jewgienij.

- Szczerze mówiąc nie - odpowiedziała Antonia. - Przecież z nią nie jest tak źle! Mogłaby zwlec się z łóż­ka i trochę pomóc. Okazać trochę serca. Ona tymcza­sem kaprysi. Nie zaprzeczaj, Nikołaju! To są zwykłe kaprysy! Przecież nie jej jest najciężej.

- Jesteś bardzo okrutna - uznał Nikołaj. - Wszak ona też straciła dziecko!

- Wiem o tym - odparła oschle Tonią. - Byłam przy tym. Jest mi przykro, ale ona chyba powinna zrozu­mieć, że przecież z tego powodu nikt jej nie będzie współczuł do końca życia. Mogłaby się postarać choć trochę odwdzięczyć Raiji, która tyle dla niej zrobiła!

Michaił przysłuchiwał się tej rozmowie i patrzył ze zdumieniem na dorosłych. Zastanawiał się i coraz bardziej wątpił, czy rzeczywiście ludzie z wiekiem stają się mądrzejsi.

W ich słowach trudno było się doszukać sensu.

Antonia w kółko wałkowała to samo. Zupełnie tak samo kręciły się napędzane siłą wody koła, które na wiosnę umieszczał z ojcem na strumyku, kiedy był młodszy.

- To chyba nie wyścigi - wybuchnął wreszcie, nie mogąc dłużej tego znieść.

Zerwał się gwałtownie z krzesła, chwycił kurtkę i rzucił podniesionym głosem:

- Czy to ważne, która z nich bardziej cierpi? Żad­nej z pewnością nie będzie od tego lepiej. Wasza kłót­nia nie zwróci dziecka Karolinie ani nie sprawi, by Natalia znów była z nami!

Trzasnął drzwiami tak mocno, że aż się zatrzęsła chata, i wybiegł na dwór. Powędrował na oślep przed siebie, omijając stajnię i pozostałe zabudowania. Nie potrzebował ścian ani dachu nad głową.

- Mogę iść z tobą? - usłyszał za plecami głos doga­niającej go Olgi. - Ja też uważam ich za głupców! Zresztą oni sami chyba to sobie teraz uświadomili.

Przeszli razem nad rzekę i usiedli na brzegu. Olga podciągnęła kolana, otulając nogi spódnicą. Uniesio­ne kolana przypominały górskie szczyty, a ramiona, którymi je objęła, zasłaniające je chmury.

- Zakochałeś się w niej? - zapytała Olga, opierając policzek na ręce i patrząc uważnie na Michaiła. Zdmuchnęła z oczu kosmyk włosów. - Dlatego się rozzłościłeś, prawda? Dlatego jej broniłeś?

- Pytasz, czy zakochałem się w Karolinie? Michaił wpatrywał się w Olgę, mrużąc oczy z nie­dowierzaniem.

- Wiesz, Olga, teraz to ty jesteś głupia! - odrzekł, bo nie spodziewał się, że przyjaciółka może zacho­wać się tak nierozumnie.

- Przecież jest piękna - tłumaczyła się Olga.

- Czy w takiej chwili można się w ogóle w kimś za­kochać? - wybuchnął Michaił. - Moja młodsza siostra poparzyła się na śmierć, a ty mnie pytasz, czy się zako­chałem w jakiejś beznadziejnej kobiecie z Norwegii. Boże drogi, Olga, jak ty możesz być taka bezmyślna?

- Ja też rozpaczam - odparła żałośnie Olga. - Cho­ciaż dość często mi uświadamiałeś, że Natalia nie jest moją siostrą. Wiem o tym, ale mam prawo płakać po niej. Nie możesz mi tego zabronić, Misza.

- Ona nie była taka jak my - rzekł Michaił, jakby nie słyszał słów Olgi. - Natalia nie była jedną z nas.

Rzucał kamieniami do rzeki. Jeden po drugim. Czasem kilka naraz. Rzucał ze złością, poruszając gwał­townie ręką.

- Nie sądzę, by ona odeszła sama - dodał po chwi­li. - Ktoś po nią przyszedł. Walerij mówił, że tuż przed tym strasznym wypadkiem trajkotała coś o mi­łym panu. Podobno mama też słyszała. On ją zabrał! Mów sobie, co chcesz, Olga, ale ja w to wierzę. Na­talia kogoś widziała.

Oldze zaschło w gardle. Nie zamierzała się sprze­ciwiać Miszy. Bała się go urazić. Ale nie wiedziała właściwie, co o tym wszystkim sądzić. Michaił tym­czasem ciągnął z namysłem:

- Myślę, że mama wie, kim jest ten mężczyzna. My­ślę, że znała go w swoim wcześniejszym życiu.

Cisnął kamieniami i zamilkł gwałtownie.

Przestraszył się, że omal nie wygadał wszystkiego, co wie. Omal nie zdradził tajemnicy, którą powierzył mu ojciec podczas rejsu na zachód.

Tajemnicy, dzięki której ich rodzina mogła istnieć. Najchętniej Michaił zrzuciłby z siebie to brzemię. Zbyt mocno mu ciążyło.

- Zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? - zapyta­ła Olga i nie dodała więcej, póki na nią nie spojrzał. - Zdajesz sobie sprawę? - powtórzyła z naciskiem.

- Myślę, że tak - odparł Michaił, oddychając z drżeniem. Zerknął w stronę chaty, z której komina unosił się dym, potem w stronę stajni, aż wreszcie zatrzymał na dłużej wzrok na okienku w stodole, gdzie ustawili trumnę z Natalią. Czarne, puste okno.

- Tak mało wiemy o mamie, zanim tu przybyła, prawda? - powiedział, próbując jakoś z tego wybrnąć.

- Przecież mówisz o mężczyźnie, który nie istnie­je - przerwała mu Olga z brutalną szczerością. - O mężczyźnie, którego my nie możemy zobaczyć. Twierdzisz, że Natalia go widziała i dlatego, twoim zdaniem, była inna niż my. Nie mówisz tego na głos, ale myślisz to samo o Raiji - Raisie!

Olga zamilkła.

- Tak - potwierdził Misza niechętnie, marząc o tym, by odwrócić się do niej plecami i odejść.

- Uważasz, że ten mężczyzna to ktoś, kogo Raija znała, a kto już nie żyje.

Pokiwał głową twierdząco, ale specjalnie uczynił to nieznacznie, jakby w obawie, że Olga wyśmieje go swo­im dźwięcznym śmiechem. Łatwo wszystko przekręcała. Ktoś inny wysłuchałby tego, co powiedział, bez słowa, ale ona, oczywiście, musiała urządzić przedstawienie.

Zapadła kłopotliwa cisza.

Olga stwierdziła fakty, cóż więc jemu pozostało do dodania?

- Natalia o wielu rzeczach wiedziała wcześniej - rzekł po chwili. - Może o tym, że umrze, też? Nie mam pojęcia. Dlaczego więc nie uniknęła nieszczę­ścia? Była taka mała! Nic już nie wiem, Olga! Jestem taki zmęczony. To wszystko jest dla mnie jak kosz­marny sen. Nie mogę się pogodzić z tym, że jej już nie ma wśród nas. Lepiej by było, gdybym to ja umarł zamiast niej. Zdążyłem już przecież przeżyć swoje! Może mamy moja śmierć by aż tak nie załamała? Nie wiem, Olga. To takie bolesne...

Olga wstała, pogłaskała go w policzek i pocałowa­ła. Bez słowa otarła mu łzy. Długo stali w milczeniu, trzymając się za ręce.

- Ona nie żyje - odezwała się w końcu Olga. - Sta­ło się i nie możemy tego zmienić. Ale nigdy jej nie zapomnimy. Może masz rację, Misza. Może ona rze­czywiście kogoś widziała? Może ten ktoś przyszedł ją zabrać? Kto wie, czy nie przebywa teraz w miejscu najlepszym dla takich aniołów i jest jej tam dobrze?

Michaił zapragnął, by Olga nie potrafiła tak ładnie mówić. Zdawało mu się bowiem, że tylko chce go w ten sposób pocieszyć. Była mądrzejsza od wszyst­kich dorosłych razem wziętych. Rozumiała go aż nadto dobrze. Tak wspaniałe, że mógł ją trzymać te­raz za rękę!

Nie patrząc na przyjaciółkę, ścisnął jej dłoń, a ona odwzajemniła uścisk.

Niebo pobladło. Była noc.

Na grobie Natalii umieszczono krzyż.

Gromadka najbliższych stała blada, pogrążona w bó­lu. Na pogrzeb nie przybyły tłumy. W części osób ta­ka śmierć jak śmierć Natalii budziła lęk, dla innych zaś strata dziecka wydawała się czymś błahym.

Po smutnej uroczystości zasiedli razem przy stole, ale nikt nie miał ochoty na posiłek.

Karolina Weimer rozgrzebywała jedzenie na tale­rzu bardziej niż zwykle. Starannie wybierała, co wziąć do ust, a co odłożyć na bok. Usiadła ze wszyst­kimi, jednak swym pełnym dystansu zachowaniem demonstrowała, że nie należy do tego grona. Zdawa­ło się, że nie dostrzega nikogo prócz Nikołaja, które­mu posyłała raz po raz lekki uśmiech. Dlatego też za­skoczenie było pełne, gdy nieoczekiwanie odezwała się do Raiji.

- Po co ta rozpacz? - spytała. - Możesz urodzić jeszcze niejedno dziecko.

Nikołaj złapał Karolinę za ramiona, aż jęknęła, i podniósł z krzesła. Opanował się jednak i popchnął ją w stronę drzwi do alkierza.

- Idź tam! - nakazał zdecydowanym głosem. Bez słowa sprzeciwu wypełniła jego polecenie, ale wyszła z dumnie uniesioną głową.

- Nic nie szkodzi - odezwała się Raija. - Ja powie­działam jej to samo. Po stracie dziecka przekonywa­łam ją, że jest młoda i urodzi zapewne jeszcze niejed­no. Zabolały mnie jej słowa, ale teraz rozumiem, co ona wtedy czuła. Powinnam się była domyślić.

- Czy ona jest już na tyle zdrowa, by można ją by­ło stąd zabrać? - zapytał Nikołaj.

- Spaceruje o własnych siłach - odparł chłodno Walerij. - A gdy nikogo nie ma w pobliżu, potrafi so­bie poradzić. Słabowitą udaje jedynie, kiedy jest wo­kół niej wiele ludzi.

- Całkowicie się z tobą zgadzam. Nie ujęłabym te­go lepiej - odparła Antonia, patrząc na Walerija. - Ona już wy dobrzała, rany się zagoiły. Powinna teraz się trochę więcej ruszać, a nie ciągle siedzieć okryta kocem. Od tego szybciej nie wyzdrowieje.

Nikołaj nabrał powietrza w płuca.

- Zabieram ją ze sobą do Archangielska - rzekł. - Raija ma teraz dość własnych kłopotów.

- Ludzie będą gadać - sprzeciwiła się Raija zmęczo­nym głosem.

- Zabiorę ją do siebie - oznajmił Nikołaj. - Doro­słem i mam teraz więcej odwagi niż kiedyś. Zresztą ona pochodzi z wyższych sfer, więc pewnie zostanie dobrze przyjęta przez moją rodzinę. A ludzie poga­dają trochę z początku, ale w końcu przestaną. Nikt nie odważy się zarzucić niemoralności Norkinowi. To nazwisko nadal cieszy się poważaniem. Poza tym w mojej rezydencji jest dość pokoi i jeśli zechcę, mo­żemy się z Karoliną w ogóle nie spotykać.

Nikt nie zaprotestował.

Nikołaj wszedł do alkierza. Karolina demonstracyj­nie przykryła się kocem aż pod brodę, jakby chciała mu dać do zrozumienia, że zachował się nieodpowiednio.

On jednak udawał, że tego nie widzi. Nie tłuma­cząc niczego, sięgnął po ustawione pod jedną ze ścian walizki Karoliny. Przemknęło mu tylko przez myśl pytanie, po co jej ten cały dobytek. Nie roztrząsał jed­nak tego, lecz zgarnął do walizek wszystko, co stano­wiło jej własność. Nie starał się porządnie składać ubrań. Ostatecznie w pałacu nie brakowało służby, gotowej na skinięcie palca spełnić każde polecenie.

- Co robisz? - zapytała Karolina, a w jej podnie­sionym głosie pobrzmiewał niepokój. - Co robisz, Nikołaju Norkin?

- Pakuję twoje rzeczy, Karolino Weimer - odparł. - Dziś jeszcze się stąd wyprowadzisz. Raija ma teraz co innego na głowie.

- Ale Lorentz spodziewa się mnie zastać tutaj - za­protestowała.

- Nie obawiaj się. Dostarczymy cię Lorentzowi - przerwał jej Nikołaj. - Nie doznasz żadnego uszczerbku. Zabiorę cię do jednego z moich pałaców. Wprawdzie nie ma tam nikogo z mojej rodziny, za to jest służba, która się tobą zajmie. Będziesz miała do dyspozycji więcej osób niż tutaj.

Nie protestowała już tak zdecydowanie, choć nie do końca była przekonana do jego planów.

- Kto jeszcze tam zamieszkuje prócz ciebie? - zapy­tała. - Mam nadzieję, że spotkam jakieś kobiety. Mu­szę dbać o swoją reputację. Mój mąż byłby bardzo nie­zadowolony, gdybym zachowała się niestosownie.

- Nie obawiaj się, zatroszczę się o to - odparł lek­ko Nikołaj, nie patrząc na Karolinę.

Zdenerwowało go, że nadal mu się podoba, choć powinien być na nią zły. Kochał Raiję bardziej niż własną matkę, a to, co Karolina jej powiedziała, uznał za niewybaczalne.

Mimo to nadal uważał, że młoda Norweżka jest słodka.

- Pójdziesz sama - rzekł do niej chłodno. - Tylko nie zapomnij podziękować za gościnę. Spodziewam się po pani Weimer odpowiednich manier.

Karolina wyszła i podziękowała za gościnność. Ale aż nazbyt było wyraźne, że słowa te nie płyną wprost z serca, lecz zostały wypowiedziane pod przymusem.

Jewgienij odetchnął, nie kryjąc ulgi, gdy drzwi się za nią zamknęły.

- Jesteście wobec Karoliny trochę niesprawiedliwi - odezwała się Raija. - To przecież nie jej wina, że jest, jaka jest. Zapomnieliście już, jak zachowywał się Niki, nim posmakował życia na morzu? Oni po pro­stu odebrali inne wychowanie i dlatego myślą nie tak jak my.

- Oni chyba w ogóle nie nauczyli się myśleć - wy­raził swą opinię Walerij. - Mam nadzieję, że ten nor­weski żaglowiec niedługo przypłynie z Onegi czy Kiem. Bo tu nie ma miejsca dla Karoliny Weimer. Na­wet w pałacu Nikołaja, mimo że jemu zdaje się coś innego.

- Sporo czasu upłynęło od śmierci Jelizawiety - odezwała się cicho Raija, patrząc Walerijowi w oczy.

Patrzyła na niego przeciągle, uśmiechnęła się cie­pło, ze zrozumieniem, i dodała:

- Karolina nie jest taka jak Jelizawieta. Ani ty, ani ja nie rozumiemy teraz w pełni postępowania Niko­łaja. Zbyt mocno kochaliśmy Jelizawietę. Znaczyła dla nas tak wiele. Ale żadne z nas nie ma prawa de­cydować za Nikołaja. Jest dorosły. Jeśli dostrzegł w Karolinie coś, co wywołuje w nim piękne uczucia, nie mamy prawa tego niszczyć. Nie wolno nam umniejszać jej w jego oczach.

- Ona jest mężatką - zauważył Walerij.

- Nikołaj dobrze o tym wie. Karolina także. Oni wyznają się lepiej niż my na konwenansach. Zapew­ne znają też zasady, którymi należy się kierować w podobnej sytuacji.

Walerij nie odpowiedział, tylko wbił wzrok w blat stołu i zacisnął zęby. Upór Uskowów nie znikał wraz z wiekiem.

Chata opustoszała. Michaił na prośbę Raiji wy­niósł łóżeczko Natalii. Wcześniej nikt nie miał odwa­gi tego uczynić.

- Ona już nie potrzebuje łóżeczka - powiedziała Raija. - Póki co więc w naszym domu obejdziemy się bez niego. Ja jestem już za stara na dzieci, a Michaił jeszcze zbyt młody, by obdarzyć nas wnukami, któ­re by wypełniły tę dzwoniącą w uszach ciszę.

Uśmiechnęła się blado. Michaił z ulgą opuścił izbę, ale ustawiwszy mebel w kącie stajni, zapłakał.

Raija zauważyła ślady łez na policzkach syna, kie­dy wrócił, mimo że wcześniej opłukał twarz i oczy zimną wodą. Przytuliła go mocno jak wówczas, gdy był małym dzieckiem. Zabolało go, ale Michaił nie skarżył się. Był na tyle duży, by zrozumieć.

- Myślę, że ona odeszła do jakiejś szczęśliwszej kra­iny - powiedziała Raija łagodnie, wtulona twarzą we włosy syna. - Myślę, że jest jej tam lepiej. Ona nie po­szła tam sama, Misza.

12

W izbach opustoszało. Raija siedziała przy kro­snach i tkała, przetykając na przemian brązową i sza­rą włóczkę. Tkała całe pledy wyłącznie z wełny z ciemnych owiec.

Smutny i mroczny był dla niej koniec lata.

Łapała się wciąż na tym, że nasłuchuje głosu Natalii. Kiedy przymykała powieki i trwała tak przez jakiś czas, potrafiła niemal wywołać radosny głosik córeczki.

Zamykała oczy, pragnąc zapaść w głęboki sen. Chciała odbyć podróż do zielonej krainy pod wyso­kim niebem, tam gdzie przebywała Natalia i on, męż­czyzna o miodowych oczach.

Raija prowadziła jakby podwójne życie. To we­wnętrzne, niewidoczne dla innych, często było znacz­nie bogatsze.

Dużo tkała.

Nigdzie nie chodziła.

Tragedia, która ją dotknęła, odstraszyła innych. Ba­li się ją odwiedzać. Przykre, jak szybko ludzie zapo­mnieli, że to właśnie ona zawsze wspierała ich w naj­trudniejszych chwilach.

Jewgienij codziennie jeździł do portu. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że zniósł dzielnie cios, jaki do­tknął ich rodzinę, ale szeptem dodawali wytłumacze­nie: „Przecież to nie było jego dziecko”.

O Raiji krążyły plotki, że tragedia tak ją załamała, iż unika ludzi.

Ludzie pamiętali dobrze Wasilija.

Całe miasto rozprawiało, że Natalia była jego dzieckiem. Póki mała żyła, nikt nie odważył się o tym głośno mówić. Szeptano jedynie po kątach. Teraz przestali się kryć.

Podobno Bykowa tak ciężko zniosła tragedię, bo Wasilij był jej największą miłością, gadano.

Ludziom nie wystarczało nieszczęście, które do­tknęło żonę Jewgienija, ubarwiali je więc i dodawali zmyślone szczegóły, żeby zwiększyć tragizm sytuacji.

W chacie nad Dwiną zaś Raija siedziała przy krosnach i nie miała pojęcia, co się o niej wygaduje. Łączyła czar­ną włóczkę z brązową, czarną z szarą. Nie wiedziała, czy zatrzyma dla siebie gotowe pledy. Nie miała też pojęcia, czy komukolwiek przypadną do gustu.

Może na wiosnę wyśle je szkutą na zachód?

- Lorentz na pewno zapyta mnie o blizny - powie­działa Karolina Weimer.

Siedziała na balkonie w pałacu Norkinów. Na każ­dym piętrze, prócz najwyższego, ciągnęły się wzdłuż ścian balkony.

Były zadaszone, a podtrzymywały je fantazyjnie rzeźbione kolumny. Ramy okien otaczały podobne zdobienia.

Było tu zupełnie inaczej niż w chacie Jewgieni­ja i Raiji nad Dwiną. Karolina nadal nie mogła się nadziwić, że Bykowowie nie pobudowali czegoś porządniejszego. Niemożliwe, by interesy Jewgie­nija i Olega szły tak kiepsko, by nie stać ich było na to, aby mieszkać na odpowiednim poziomie.

- To mu wszystko opowiesz - odparł Nikołaj. Siedział na poręczy, oparty plecami o kolumnę.

Miał stąd dobry widok.

Także na nią.

Nikołaj nic na to nie mógł poradzić, że Karolina wywoływała w nim sprzeczne uczucia.

Daremnie próbował się przed nimi bronić.

Chyba tylko sobie utrudnił życie, zabierając ją do pałacu. W każdym razie nie mógł uczynić czegoś bar­dziej głupiego, jeśli nie chciał jej widywać. Sam zaplą­tał się w tę sieć, z której nie dało się uciec.

- Mam mu opowiedzieć? Zwariowałeś? Nie udawała przerażonej. Ona była przerażona. Nikołaj już nie raz widział ów strach w jej oczach.

Ilekroć była mowa o jej mężu, reagowała jak zalęknio­ne dziecko, jak spłoszone zwierzę nasłuchujące czujnie.

- Przecież rozmawiałaś o tym z Raiją.

- Raija jest kobietą. A to zupełnie co innego. Zresz­tą nie miałam wówczas nikogo innego, z kim mogła­bym porozmawiać.

- A w domu masz kogoś takiego, komu mogłabyś się zwierzyć?

Umknęła spojrzeniem. Nikołaj znał odpowiedź na to pytanie. Nie powinien tak jej docinać. Nie robił­by tego jednak, gdyby nie miał pewności, że wyjdzie jej to na dobre.

Może dzięki temu wreszcie dorośnie.

Może wreszcie, przeglądając się w lustrze, ujrzy odbicie samodzielnej kobiety.

- Ze mną przecież rozmawiałaś o tym.

- To co innego! Ty jesteś...

Karolina przerwała i odwróciła głowę w bok. Mia­ła taką szczupłą, białą szyję. Włosy, szczotkowane co­dziennie, nabrały blasku.

Nikołaj wiedział, że Karolina jest taką kobietą, z którą mógłby się pokazać. Umiała się zachować w towarzystwie. Potrafiła się odpowiednio ubrać. Nie wprawiała w zakłopotanie niestosownym zachowa­niem. Znała konwenanse.

Na pewno zostałaby zaakceptowana przez jego ro­dzinę. Mogłaby zamieszkać w tym domu na innych warunkach niż tylko w charakterze gościa.

- Wiem - powiedział. Karolina nieoczekiwanie spojrzała na niego i uchwyciła jego wzrok. Nikołaj nigdy by nie pomy­ślał, że kiedyś się na to zdobędzie.

Zarumieniła się, ale nie starała się wcale tego ukryć. To nie była gra. Oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Ale czuli się w swoim towarzystwie dziwnie bezpieczni. Na przekór wątpliwościom i przeciwień­stwom cenili w sobie pewne cechy, choć nie towarzy­szył temu pożar zmysłów.

- Jesteś jedyny, z którym mogłabym porozmawiać - powiedziała Karolina z lekkim uśmiechem. - Jedyny, który wydaje się mnie rozumieć.

- Raija też cię rozumiała - zapewnił Nikołaj, a wi­dząc, jak Norweżka potrząsa głową z niedowierza­niem, dodał: - Wszystkie kobiety się jej trochę boją. Pomimo wieku nadal jest zbyt piękna. Jej uroda wy­daje się im groźna.

Karolina była innego zdania. W czym innym we­dług niej tkwił problem. Raija, owszem, dominowa­ła, ale nie jej uroda wywoływała lęk.

- Ona nie jest taka jak ludzie, do których przywy­kłam - wyjaśniła Karolina, starannie dobierając sło­wa. Nie chciała urazić Nikołaja, wyrażając się nieod­powiednio o Raiji. Był dla niej zbyt ważny.

Nikołaj zaśmiał się, ale nie lekceważąco. Zupełnie inaczej niż Lorentz, który miał w zwyczaju wyśmie­wać ją tak, że czuła się upokorzona. Lorentz zresztą na wiele sposobów starał się utwierdzić ją w przeko­naniu, że jest nic nie warta.

Karolina nie miała pojęcia, że istnieją tacy mężczyź­ni jak Nikołaj. Nigdy nie zauważyła takiej łagodności u mężczyzn w sferach, z których się wywodziła. Nie przypuszczała, że to takie ważne. W ogóle niewiele wiedziała o mężczyznach.

A na co teraz przyda jej się taka wiedza? Wnet wró­ci Lorentz i popłyną z powrotem na zachód. Znów ta okropna kajuta. Okropny statek. Morze...

Na samą myśl robiło jej się niedobrze.

- A co powiedziałabyś na to, byśmy poznali się bli­żej? - spytał Nikołaj, nie wstając z miejsca.

Pieścił ją spojrzeniem. Oboje osiągnęli ten stopień zażyłości, że uznał, iż może o to zapytać. Nie zosta­ło zbyt wiele czasu, by odwlekać to dłużej. A równo­cześnie nie byli ze sobą aż tak blisko, by jej odmowa go złamała, jeśli wolałaby nie wychodzić poza grani­ce flirtu. Do niej należy wybór, czy potraktuje to tyl­ko jako zabawę.

Ale on nie żartował.

Tym razem nie było tak jak z Jelizawietą. Nie tonął w powodzi uczuć, nad którymi nie był w stanie zapa­nować. Nie musiał się wynurzać, by zaczerpnąć tchu.

Nie trawił go ogień namiętności.

Ale było coś takiego w Karolinie, co go do niej przyciągało.

- Nie powinieneś mnie o to pytać - uśmiechnęła się z lekkim smutkiem.

W każdym razie przyjęła jego słowa z równą po­wagą. Ale czy ma się z tego powodu cieszyć czy smu­cić, Nikołaj nie wiedział.

- Dlaczego nie? - zapytał.

- Dlatego, że nigdy nie będę mogła się na to zgo­dzić - odparła, trzepocząc jasnymi rzęsami.

Nie rozpłakała się. Udało jej się powstrzymać łzy.

- Nie powinieneś pytać, Niki! A więc wiedziała, jak brzmi zdrobnienie od jego imie­nia. Nigdy wcześniej tak się do niego nie zwracała.

Wzruszyło go to.

Nie mógł podejść do niej i jej dotknąć. Nie chciał, by myślała, że chodzi mu tylko o jej ciało. Bo to nie była prawda.

Nie podniecała go w taki sposób. Poruszała w nim zupełnie inne struny. Wydawała mu się czarująca.

- Mogłabyś się od niego uwolnić - zaproponował. - Słyszałem już o takich przypadkach.

Nie wyraził się zbyt fortunnie. Przerażenie, jakie odmalowało się na jej twarzy, przekonało go o tym aż nazbyt wyraźnie.

- Nie mogłabym! To by zniszczyło moją rodzinę! Uznano by mnie za kobietę rozwiązłą.

- Dla mnie to bez znaczenia - zażartował Nikołaj, próbując ratować sytuację.

Zależało mu na tym, by wiedziała, że jego propo­zycja jest poważna. Chciał też wierzyć, że istnieje dla nich jakaś nadzieja.

- Z Tromso do Archangielska jest daleko - powiedział.

- Nie dość daleko - odparła trzeźwo. Była zdumiona, że Nikołaj nadal trwa przy swoim pomyśle. Zaszokowało ją to, ale i trochę jej pochlebiło.

- Na tej trasie kursują statki handlowe, Nikołaju. Plotki docierają daleko, wiesz dobrze.

- A gdybyś mogła wybierać. Zgodziłabyś się? Zaśmiała się.

- To zabrzmiało niemal jak oświadczyny, Nikoła­ju Norkin! Takiego pytania nie powinieneś chyba kie­rować do mężatki. A może o to właśnie chodzi? Czu­jesz się bezpieczny, bo wiesz, że nie będziesz musiał podejmować żadnych wiążących decyzji?

- Zgodziłabyś się? - powtórzył z uporem.

- Tak - odparła.

Zsunął się z poręczy i popatrzył przed siebie. Od­wrócony do niej plecami, westchnął ciężko:

- Wygląda na to, że kobiety, których pragnę, nie są dla mnie.

I uśmiechnął się z goryczą.

- Kiepski ze mnie spadkobierca potężnego nazwi­ska i niemałej fortuny. Zobaczysz, wraz ze mną skoń­czy się ród Norkinów.

- Jeśli zależy ci na przedłużeniu rodu, powinieneś zwrócić swoją uwagę na inną kobietę. Ja, jak ci wia­domo, nie najlepiej się sprawiłam w tym względzie - stwierdziła z sarkazmem Karolina i staranniej okryła się kocem.

Roześmiał się głośno. Karolina Weimer nigdy nie zdobyłaby się na takie słowa w Tromso. Widać było, że tu, z dala od rodzinnych stron, pozbyła się niektó­rych zahamowań.

Za gładką, wypolerowaną fasadą Nikołaj dostrzegł inną Karolinę i zapragnął poznać ją bliżej. Obawiał się jednak, że zabraknie mu na to czasu.

- W takim razie pozostaje nadzieja, że niebawem twój mąż wyzionie ducha!

Karolina wykrzywiła twarz z niesmakiem, ale nie oburzyła się głośno.

- Przyślesz mi wiadomość, jeśli to się stanie? - za­pytał Nikołaj, kucając przy niej.

Chwycił jej chłodne, drobne dłonie i rozgrzał je własnymi.

- Przyślesz mi list, jeśli on umrze w ciągu najbliż­szych lat?

- Czy zdajesz sobie sprawę, o co pytasz, Nikołaju Norkin? - wyszeptała z lękiem.

Nikołaj skinął głową. Był świadom wypowiedzianych przez siebie słów, choć i jego one trochę wystraszyły.

Nie zamierzał posuwać się aż tak daleko. Ale sko­ro uczynił ten decydujący krok, nie zamierzał się wy­cofać. Już nie!

Zbyt gorzkie doświadczenia zebrał w przeszłości.

Teraz postanowił wziąć odpowiedzialność za wła­sne słowa. Zresztą kiedy już je wypowiedział, nabrał przekonania, że postąpił słusznie.

- Nie mogę jednak czekać w nieskończoność - dodał. Mówił klarownie i zdecydowanie, jakby wcześniej ułożył sobie mowę, tymczasem była ona wytworem tej chwili.

- Mogę czekać dwa lata, Karolino. No, powiedzmy, trzy... Trzy lata od dnia twojego wyjazdu. Jeśli odzy­skasz wolność w ten jedyny akceptowany przez ciebie sposób, wiedz, że ja tu na ciebie czekam. I z ogromną radością cię poślubię, by dzielić z tobą życie. Bardzo tego pragnę. Ale nie mogę czekać wieczność. Gdy upły­ną trzy lata, znajdę sobie inną kobietę, która nie bę­dzie do ciebie podobna pod żadnym względem.

Karolina nie odzywała się przez długą chwilę. Ni­kołaj nie obiecywał jej złotych gór, ale jego słowa na pewno pozostawią trwały ślad w jej sercu.

- Przyślę ci wiadomość - rzekła w końcu. - Jeśli bę­dę wolna...

Trochę ścisnęło ją w żołądku, kiedy uświadomiła sobie, że życzy Lorentzowi śmierci.

- W każdym razie ofiarowałeś mi jakąś nadzieję - do­dała. - Może nie powinnam tego mówić, ale to prawda.

Nikołaj ucałował jej dłoń gorącymi wargami, a je­go oczy patrzyły błagalnie.

- Czy wolno mi będzie ciebie pocałować, Karoli­no? Wiem, że to nie uchodzi. Nie powinienem z to­bą przebywać sam na sam. Ale przyznaję, że poleci­łem służbie trzymać się z dala od balkonu. Chciałem mieć ciebie tylko dla siebie.

- Pocałuj mnie! - wyszeptała pospiesznie w obawie, że za chwilę pożałuje swych słów, skrępowana gorse­tem nakazów i zakazów, nałożonych na nią przez wy­chowanie.

Nie chciała, by Nikołaj był taki zasadniczy i szla­chetny po czubki palców. Nagle zapragnęła, aby dał upust pierwotnym żądzom.

Nikołaj był zwinny i łagodny niczym kot. Z zapa­łem zaspokajał ciekawość. Nie musiał okiełznać ognia namiętności. Ale pocałunki smakują słodyczą, niezależnie od tego, co kryje się za nimi.

Objął Karolinę, tę wypożyczoną mu porcelanową lalkę. A raczej nie wypożyczoną, lecz zabraną po kry­jomu.

Był ostrożny. Rozchylił jej wargi i dotykał ich pieszczotliwie koniuszkiem języka. Ścisnął ją moc­niej, a jego pocałunki stały się intensywniejsze.

Słyszał, jak wzdycha, czuł gorący oddech na swym policzku, i nie mógł oderwać od niej ust.

Objęła go za szyję i wbiła się paznokciami w nagi kark pod koszulą. Jej dłonie nie leżały już skromnie na jego ramionach.

Była taka wygłodzona.

A on nie zamierzał przestać jej karmić.

Na początku nie było w nim wielkiego żaru, ale skusiła go słodycz pocałunków.

Całował jej policzki, ucho. Karolina z przymkniętymi powiekami upajała się pieszczotami, a zanurzywszy palce we włosach Nikołaja, gładziła go, rozbudzona.

Pocałował jej szyję, rozkoszując się jej białą, gład­ką skórą. Leciutko gryzł ją i ssał, znacząc alabastro­wą powierzchnię własnymi śladami.

Pragnął jej.

Pragnął więcej.

Nie był już taki szlachetny. Nie pytał o pozwole­nie. Zrobiło mu się gorąco, ale nie wiedział, czy to po­południowy upał mu doskwiera, czy też burzy się w nim krew?

Wymacał guziczki na jej plecach. Przez krótką chwilę zapragnął, by jej suknia zapinała się z przodu jak suknie dziewcząt z ludu.

Pochyliła się tak, by mógł dosięgnąć. Ale nic nie powiedziała. W razie czego będzie mogła zaprzeczyć, jakoby to ona go do tego zachęcała.

Na niego przerzuci całą winę za to, co się stało, i powie, że po prostu nie była w stanie oprzeć się je­go natarczywości.

Nikołaj dokładnie wiedział, jakich użyłaby słów, gdyby musiała. Słyszał wielokrotnie takie opowieści. Właśnie dlatego poprzysiągł sobie, że nigdy nie weź­mie w ramiona kobiety w szeleszczącej sukni.

Suknia Karoliny uszyta była z lekko krochmalonej bawełny. Ale pod palcami wydawała się miękka. Nie szeleściła. Tylko pieściła, tylko zapraszała. A niezbyt drobne guziki bez większych oporów dały się rozpiąć.

Nie przestając całować Karoliny, odsłonił jej de­kolt. Odchyliła się lekko i ułożyła wygodniej w fote­lu, jakby go zapraszała.

Sunął wargami wzdłuż nieznanych równin, szukał dolin i pagórków.

Dłonie tymczasem wyszukiwały tasiemek i sznu­reczków.

Usta zaznaczały to, co odkrywały dłonie. Niewi­dzialne linie graniczne, znaki, widoczne tylko jego oczom, paliły jej skórę.

Zsunął suknię tak nisko, jak się dało. Uwolnił ręce Karoliny z rękawów.

Pytającym wzrokiem odszukał jej spojrzenia. Cze­kał na jej ruch.

Mogła się wycofać. Mogła go od siebie odsunąć. Ale ona zamknęła oczy, ukrywając się w mroku. Od­słoniła jedynie w uśmiechu białe zęby.

Nikołaj nigdy nie widział jej takiej zmysłowej. W jej rozluźnionej, wyczekującej twarzy malowało się wewnętrzne szczęście, mimo że nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy.

Całował wnętrza jej dłoni, widział, że oddycha szyb­ciej i powstrzymuje się, by głośno nie jęczeć. Nie chcia­ła zdradzić, że pieszczoty sprawiają jej przyjemność.

Nikołaj słyszał rozmowy dam na ten temat. Prze­konywały się nawzajem, że tylko kobiety lekkich obyczajów czerpią z miłości rozkosz.

Widać to kłamstwo powtarzane jest nie tylko w je­go kraju.

Nie miał odwagi poprosić Karoliny, by się rozluźni­ła. Lękał się mówić, że to nie grzech odczuwać ekstazę, bo ten dar otrzymały kobiety na równi z mężczyznami.

Nie chciał zakłócić słowami drżącej ciszy, obawia­jąc się, że Karolina mogłaby się ocknąć ze stanu upo­jenia i z panicznym lękiem w oczach uciec z krzy­kiem z jego objęć.

Całował jej ramiona, dłońmi pieścił białe wzgór­ki. Sunął wzdłuż krajobrazu ciała, jakby odkrywał nowy ląd.

Jej skóra była biała niczym mleko. Nigdy wcześniej takiej nie widział. Niczym przezroczysta chińska por­celana. Pod skórą widoczne były błękitne żyłki, takie sa­me, jak dostrzec można, oglądając pod światło dna fili­żanek z prawdziwej porcelany z Dalekiego Wschodu.

Zatrzymał dłonie na jej piersiach. Nie potrafił się powstrzymać, by nie dotknąć ustami nabrzmiałych pąków, podobnych do tych na wiosennych drzewach. Język igrał figlarnie wokół nich. Czuł, jak twardnie­ją i stają się bardziej spiczaste.

Karolina poddała się pieszczotom. Doznawała roz­koszy.

Jej usta przypominały kwiat. Policzki zarumieniły się.

Nikołaj znał te objawy.

Pieścił ją ustami i dłońmi. Pragnął ofiarować jej chwile, jakich nie otrzymała od nikogo.

Wiedział, że nie miała innych mężczyzn przed Lo­rentzem, któremu gorąco życzył śmierci, choć nigdy nie widział go na oczy. Nie sądził, by ów Lorentz za­dał sobie kiedykolwiek trud, by dostarczyć żonie uciech cielesnych. Raczej tylko zaspakajał pośpiesz­nie własne potrzeby.

Nikołaj uniósł dół sukni Karoliny, a także kilka warstw halek. Pod spodem miała sięgające kolan pantalony.

Większość panien, pod których spódnice udało mu się zakraść, nie nosiło takich nowomodnych strażni­ków cnoty. Z tamtymi było mu łatwiej.

Pieścił jej uda, grzał dłonie w ich cieple.

Przypomniał sobie upomnienia Raiji. Brzęczały mu w uszach natrętnie, ale on bronił się w duchu, że przecież nie zamierza w nią wchodzić. Nie zamie­rza uczynić niczego wyłącznie dla zaspokojenia własnej żądzy.

Chciał jej jedynie pokazać, że można się kochać także w inny, łagodny sposób. Wprowadzić ją w kra­inę rozkoszy, których smaku nigdy nie poznała.

- Nie - szepnęła, kiedy chciał poluzować tasiemki. - Nie...

Posłuchałby jej, gdyby mówiła bardziej przekonu­jąco. Gdyby to samo powtórzyła więcej razy. Odsu­nął się trochę i czekał. Spodziewał się, że otworzy oczy i powie, że tego sobie nie życzy.

Ale ona tylko usadowiła się wygodniej w fotelu z odchylonym oparciem. Właściwie teraz bardziej le­żała, niż siedziała.

Jej piersi przypominały białe szczyty na tle nieba. Sterczące, kuszące.

Rozsunęła kolana i niczym wiosenny kwiat otwo­rzyła się przed nim.

Nikołaj zsunął do kolan ten fragment bielizny, któ­ry bronił dostępu do ukrytego między jej udami ciepła.

Koc, którym wcześniej się okrywała, upadł na pod­łogę obok fotela. Ale Karolina nie wyglądała na zmar­zniętą.

Dłonie Nikołaja pieściły jej ciało: uda, brzuch, bio­dra, pośladki.

Pocierał delikatnie tam, gdzie jej sprawiało to naj­większą przyjemność, aż krzyknęła, osiągnąwszy stan ekstazy, której nigdy wcześniej nie zaznała.

Pocałował jej piersi, policzki, założył jej z powro­tem suknię i zapiął starannie.

Okrywszy Karolinę kocem, usiadł u jej stóp.

- A ty niczego ode mnie nie chcesz? - zapytała po długiej chwili, kiedy wreszcie otworzyła oczy.

Nikołajowi zdawało się już, że zasnęła. Pokręcił głową.

- To było tylko dla ciebie.

- Żałuję, że nie spotkałam cię wcześniej - wyrwa­ło jej się.

- A Nikołaj nie przyjdzie? - zapytała Raija, kiedy do chaty wszedł tylko Walerij.

- Nie, właśnie uwodzi na balkonie norweską damę - odparł oschle bratanek Wasilija, marszcząc charak­terystycznie dla Uskowów brwi.

Nie musiał ściszać głosu w obawie, że jego słowa wyłapie para dziecięcych uszu.

- Przechodziłem tamtędy - wyjaśnił. - Szedłem od tej strony, której mało kto używa. Widziałem Niko­łaja w momencie, gdy właśnie zdejmował suknię z Karoliny.

Raija mimowolnie uśmiechnęła się. Obdarzona bujną fantazją z łatwością wyobraziła sobie tę scenę.

- Niki jest dorosły - powiedziała. - Mam tylko na­dzieję, że potraktuje ją ostrożnie. Ona nie doszła jesz­cze całkiem do siebie po trudnym porodzie.

Walerij uśmiechnął się krzywo.

- Mało która kobieta zareagowałaby tak jak ty w tej chwili - stwierdził. - Czy z równym spokojem przyję­łabyś wiadomość o tym, że to ja liżę ją między udami?

- Teraz to wyrażasz się jak prostak! Raija zwichrzyła mu włosy i dodała zamyślona:

- Gdyby tak było, znaczyłoby, że to dla ciebie coś bardzo ważnego. Wy, Uskowowie, traktujecie miłość śmiertelnie poważnie.

Patrzyła długo na niego.

- Pozostałeś tylko ty, Waleriju, no i Piotr. Mam na­dzieję, że będziesz szczęśliwy!

- Obawiam się, że to może być trudne - odparł. - Wygląda bowiem na to, że nad naszą rodziną wisi ja­kaś klątwa.

- Czasem mi się zdaje, że to ja jestem tym prze­kleństwem - odpowiedziała Raija. - Niekiedy wolała­bym, aby Wasilij nigdy nie stał mi się tak bliski. Ale to nie było możliwe. Od pierwszej chwili... Nie, nie dało się tego uniknąć.

- Wiem o tym - odrzekł Walerij. - I zastanawiam się, czy chciałbym kogoś aż tak mocno kochać. Czy nie istnieje coś pośredniego?

- Owszem - odparła Raija, uśmiechając się. - Ale nie wiem, czy takim jak ty to wystarczy. Jestem pew­na, że żyjąc namiastką, pytałbyś, czy nie istnieje coś więcej.

- Czy ty też teraz o tym rozmyślasz? Raija milczała.

13

- To dla ciebie coś poważnego? - zapytała Raija Ni­kołaja, przybierając zatroskane matczyne spojrzenie.

Popatrzyła na niego tak, jakby patrzyła na swoje­go syna, Michaiła, gdyby nie akceptowała jego postę­powania.

- Bóg raczy wiedzieć - westchnął. - Trudno mi się od niej oderwać. Ona teraz wypoczywa, a Antonia mówiła, że cię tu znajdę.

W porcie panował ożywiony ruch. Lato miało się ku końcowi. Z dalekich rejsów powracały macierzy­ste szkuty, a zagraniczne statki, które przypłynęły do Rosji, pośpiesznie podnosiły żagle i kierowały się na zachód, do domu.

Raija już dawno nie odwiedzała Archangielska. Dziś też trudno jej było się zebrać.

Ale musiała.

Sny nie natchnęły jej prawdą. Nie znajdowała uko­jenia w tkaniu. Zresztą tkała wyłącznie ponure pledy.

Zrozumiała jednak, że nikt inny nie nada na po­wrót sensu jej życiu, jeśli ona sama go nie odnajdzie.

- Sypiasz razem z nią? - zapytała Raija, a kiedy ski­nął głową, jęknęła przerażona: - Boże, Niki! Przekro­czyłeś granice flirtu - stwierdziła po chwili, poprawia­jąc wymykające się z upiętej fryzury kosmyki włosów.

- Gdyby była wolna, ożeniłbym się z nią - powiedział Nikołaj. - Traktuję ją bardzo poważnie. Nie jest Jelizawietą, ze wszystkich kobiet przypomina ją naj­mniej. Kto wie, czy nie dlatego właśnie ją wybrałem.

- Byłbyś wspaniałym mężem dla Karoliny. Szkoda, że ona musi wracać.

- Cóż, niektórym z nas nie jest pisane szczęście - stwierdził Nikołaj, wzruszając ramionami.

- Ona czeka na Lorentza?

- Czeka - uśmiechnął się Nikołaj. - Ale równocze­śnie ma nadzieję, że jej wyjazd się jeszcze trochę od­wlecze. Boi się wszystkiego, biedulka. Nie przywykła do tego, by lekceważyć ustalone normy. Z jednej stro­ny nie chce wracać w swoje rodzinne strony, z dru­giej zaś serce jej się wyrywa. Rozumiesz to?

- Czy mogłabym ją odwiedzić? Jak myślisz, zechce ze mną porozmawiać?

- Na pewno. - Nikołaj pokiwał głową.

- Zajrzę tylko na chwilę do Jewgienija - wyjaśniła Raija. - Tak dawno tu nie byłam, że mój mąż powąt­piewa, czy sobie sama poradzę. Wy, mężczyźni, jeste­ście dziwni.

Karolina wzruszyła się. Nie widziała Raiji od dnia pogrzebu Natalii.

Wiele się wydarzyło od tamtej pory.

Tak wiele, że teraz, na wspomnienie swoich słów, zarumieniła się ze wstydu. Choć przeprosiny z tru­dem przechodziły jej przez gardło, wyjąkała:

- Nie powinnam ci była tego mówić, Raiju. Zacho­wałam się okropnie. Może w innych okolicznościach nie sprawiłabym ci takiej przykrości, ale wtedy...

Raija objęła ją i poklepała dobrotliwie po plecach.

- Przyjmuję przeprosiny - powiedziała. - Zresztą tak naprawdę powtórzyłaś tylko moje własne słowa. Ja też powinnam cię za to przeprosić. I zapomnijmy już o wszystkim.

- Bardzo wyszczuplałaś - stwierdziła Karolina, kie­dy Raija zdjęła z ramion szal i powiesiła go na balu­stradzie. - Ja natomiast przybieram na wadze jak tu­czona gęś - zaśmiała się niepewnie. - Co mówią o mnie ludzie? Niki nie chce mi nic wyjawić. Ale czasami wy­daje mi się, że wyczytuję plotki z twarzy służących.

- O Norkinach nikt nie śmie plotkować - uśmiech­nęła się Raija. - Ale chyba wszyscy myślą, że jesteś kochanką Nikiego.

Karolina okryła się rumieńcem.

- On się nie wstydzi - stwierdziła Raija. - A twój mąż póki co nie przypłynął. Plotki na pewno jeszcze doń nie dotarły. Nie musisz się zamartwiać.

- Ty potrafiłabyś wznieść się ponad to - westchnęła Karolina. - Nikołaj mówił mi dużo o tobie. Tutejsi lu­dzie uważają cię za boginię. A ja jestem zwyczajna. Tyl­ko nazwisko mojego ojca czyniło mnie kimś. A teraz godności dodaje mi nazwisko mojego męża. Ale nie w tych stronach. Tutaj jestem nikim. Nawet gdy jestem z Nikołajem, przysłania mnie cień innej kobiety. Nie mnie najbardziej chciałby mieć u swego boku. Gdyby to działo się w moich stronach, byłabym kimś ważniej­szym od tamtej, ale nie tu. Tu stoję w cieniu Jelizawiety, której jego rodzina nie chciała zaakceptować.

Raija słuchała uważnie, pozwalając się wyżalić Ka­rolinie z tego, co ukrywała nawet przed Nikołajem.

- Dla Nikołaja jesteś Karoliną - zapewniła w koń­cu. - Nie wolno ci w to wątpić. Jelizawieta nie żyje. Nie może ci go odebrać.

- Odpycham go od siebie - rzekła Karolina Weimer. - Przypominam mu moje nazwisko i wszystko to, co nas dzieli. Ale daremnie.

Popatrzyła w stronę portu, w stronę cumujących tam statków. Widziała także te, które opuszczały Archangielsk.

- Przecież Lorentz musi tu przybyć. Nie wierzę więc w tę deskę ratunku, której chwyta się Nikołaj. Robię wszystko, by zniszczyć to uczucie, bo nie mo­gę znieść myśli o tym, że nie zostanie spełnione.

Jewgienij pojawił się w pałacu po południu. Ale nie przyszedł po Raiję. Szukał Nikołaja.

- Jeden z naszych frachtowców przypłynął właśnie z Onegi - wyjaśnił mu po rosyjsku. - Kapitan twier­dzi, że opuścili tamtejszy port niemal równocześnie z norweskim żaglowcem.

Przerwał i zerknął ukradkiem w stronę Karoliny. Raija wyczuła, że coś się musiało stać.

- Żaglowiec ma o wiele większą powierzchnię ża­gli niż frachtowiec - dodał.

Nikołajowi nie musiał tego tłumaczyć. Zresztą Ra­iji też nie. A Karolina nie rozumiała, o czym mówi, mimo że chodziło właśnie o nią.

- Czemu więc jeszcze nie przypłynęli? - zapytał Nikołaj.

Jewgienij pokręcił głową.

- Sądząc po tym, co mówią marynarze z frachtow­ca, żaglowiec nie wziął kursu na Archangielsk.

- Na pewno był to ten sam żaglowiec?

- Na pewno. Nikołaj zacisnął pięści i zaklął. Potem podszedł do Karoliny i objąwszy ją mocno, przytulił czoło do jej czoła. Nie spuszczając z niej wzroku, rzekł:

- Chodzi o ciebie, Karolino. Twój mąż kieruje się już na zachód. Płynie do domu, a ciebie postanowił tu zostawić.

- Nie! - krzyknęła. Nikołaj pokiwał głową.

- Obawiam się, Karolino, że to prawda. On nie za­mierza przypłynąć tu po ciebie. Takie znalazł rozwią­zanie. Tyle dla niego znaczysz!

- Nienawidzę go - rzekła Karolina Weimer, która nigdy wcześniej nie użyła tak ostrych słów.

Może jedynie w myślach. Nauczyła się trzymać ję­zyk za zębami i nie ulegać emocjom.

- Niech sobie płynie! - szepnął jej z żarem do ucha Nikołaj. - Niech płynie. Takie rozwiązanie jest i nam na rękę. Widzisz, wszystko się układa po naszej myśli.

- Wszyscy i tak by się dowiedzieli, że nie możesz mnie formalnie poślubić - odparła zgaszona. - Zosta­nę tu uznana za kobietę rozwiązłą.

Nikołaj spojrzał na Jewgienija.

- Możemy go dogonić? - zapytał. - Jeśli wypłynie­my od razu?

Jewgienij pokiwał głową.

- Popłynę za nim - rzekł Niki do Karoliny. - Jew­gienij ma własne statki. Popłyniemy którymś z jego lekkich frachtowców. Złapię Lorentza, Karolino, i zmuszę, by zawrócił do portu. Choć tak naprawdę jestem przekonany, że lepiej byłoby ci ze mną.

- Popłynę z tobą - odparła. - Nie możesz mi tego zabronić. On nie zawróci. Ale skoro odstawił mnie na ląd, w ogóle nie cumując przy brzegu, to i na pokład może mnie zabrać, nie wpływając do portu.

- Naprawdę tak myślisz? Była pewna swojego zdania. Tak zmienił ją pobyt w Archangielsku, że w jednej chwili sama zapakowa­ła wszystko, co chciała ze sobą zabrać. Wzięła ze so­bą tylko jedną walizkę.

- Zegnaj, Raiju - powiedziała. - Niewiele znaczę, ale nie pozwolę Lorentzowi siebie zniszczyć. Pewnie za­mierzał sam wrócić do domu i rozgłosić, że umarłam przy porodzie wraz z dzieckiem. Nie pozwolę na to!

Doprawdy zmieniła się Karolina od tamtej pory, gdy przetransportowano ją do brzegu na noszach z drzwi.

- Uważaj, żeby Niki nie zrobił głupstwa - popro­siła Raija Jewgienija.

Ten tylko pokiwał głową i zwichrzył jej włosy.

- Pewnie nie przypuszczałaś, że jeszcze kiedyś wy­ruszę w morze - uśmiechnął się i pocałował ją w po­liczek. - Zabiorę ze sobą Misze. Dobrze chłopakowi zrobi, gdy poczuje pod stopami deski pokładu.

Raija zgodziła się.

- Uważaj na siebie, Jewgieniju! - poprosiła. - Cze­kam na ciebie. Może wreszcie zaczniemy żyć na no­wo? Musimy! Przecież Natalii nic nie zwróci życia.

Jewgienij przygarnął ją mocno i pocałował z ża­rem, jakby byli bardzo młodzi i na zabój zakochani.

- Kocham cię, aniele - rzekł. - Wrócę z radością. Cieszę się, Raiju. Może i dla nas nastanie nowy dzień? Kto wie, czy jeszcze nie urodzisz mi dziecka?

Raija roześmiała się.

- Jesteś taka piękna, gdy się uśmiechasz - powie­dział poważnie i ruszając w pogoń za innymi, zawo­łał: - Pryncypał musi już lecieć!

Jeszcze raz ucałował Raiję i pobiegł. Z daleka wy­dawał się taki młody jak Nikołaj.

Mimo wszystko, pomyślała Raija, mam jeszcze tak wiele!

Z Archangielska wypływała zupełnie inna Karolina niż ta, która przybyła tu przed paroma tygodniami. Sta­ła na pokładzie wpatrzona w horyzont. Bez lornetki szu­kała w oddali żaglowca, którym przypłynęła na wschód.

- Nie powinnaś tu stać, Karolino! Nikołaj podszedł do niej pośpiesznie i okrył ją swoją kurtką. Pozwoliła mu na to.

- Jesteś jeszcze zbyt słaba - dodał. Nigdy jeszcze nie widział, by z jej oczu wyzierała chłodna nienawiść. Teraz poznał jeszcze tę jedną stro­nę jej charakteru i cieszył się, że nie przeciwko nie­mu jest zwrócona.

- Niech ten łajdak mnie zobaczy - odparła. - I wszyscy marynarze na statku. Jeśli popłynie mimo to beze mnie, któryś z nich z pewnością opowie, co widział. Niech się później tłumaczy w Tromso i w Bergen. Wszyscy na pokładzie zobaczą, że żyję i mam się całkiem dobrze.

Nikołaj uścisnął ją pospiesznie. Stał przez chwilę za jej plecami, obejmując ją w pasie. Najchętniej by ją zatrzymał, ale nie mógł. Zresztą sam namówił Jew­gienija, by dogonić statek jej męża.

Nad wieczorem zauważyli żaglowiec norweski. Rozłożyli wszystkie żagle, choć nie było to całkiem bezpieczne. Wiatr im sprzyjał.

Jewgienij nakazał Karolinie schować się pod pokładem.

- Zawołamy cię, gdy tylko ich dogonimy - obiecał. - Nie umkną ci te wydarzenia, Karolino. Wszyscy cię zo­baczą. Podpłyniemy tak blisko, że będziesz mogła z ni­mi porozmawiać.

Wiał tak silny wiatr, że trudno jej było utrzymać się w pozycji stojącej. Dlatego pozwoliła się odpro­wadzić pod pokład. Siedziała tam, zaciskając pięści, i pomstowała w myśli.

Po raz pierwszy czuła, co to naprawdę znaczy ko­goś nienawidzić.

Podpływali coraz bliżej. Marynarze znali te wody i wiedzieli, jak się ustawić, by dogonić uciekającą łódź. Wiedzieli, w którym miejscu trzymać się trze­ba bliżej lądu, a gdzie wypływać bardziej w morze. Wiedzieli, jak najlepiej wykorzystać wiatr.

To były ich wody. Fale Morza Białego nie raz ko­łysały ich do snu.

Znali Biełoje Morie.

Dogonili żaglowiec z Norwegii. Tak szybko dopły­nęli, że załoga żaglowca pewnie się zorientowała, iż ich ścigają.

Ale kapitan nie dał komendy, by zrefować żagle. Płynęli dalej jakby nigdy nic.

- On naprawdę zamierza uciec - syknął Nikołaj przez zaciśnięte zęby.

Trudno było to pojąć. Nadal nie rozumiał, jak można uczynić coś podobnego. Fakt, że chodziło o Karolinę, wywoływał w nim podwójną złość.

- Przyprowadź ją! - poprosił Jewgienij. - Zrobimy im niespodziankę. Poczciwy Lorentz Weimer nigdy nie zapomni swej podróży handlowej do Rosji!

- Dopływamy - powiadomił Karolinę Nikołaj i w ciemności wziął ją w ramiona.

- Nie ma aż takiego pośpiechu - zapewnił, gdy się zerwała. - Oparł ją o ścianę i pocałował żarliwie. Ogrzał ją tym pocałunkiem, pocałował jej szyję, sy­cił się jej zapachem. - Zapomnisz o mnie? - zapytał, trzymając ją w uścisku. Stała między ścianą a nim.

- Jakżebym mogła?

- Pamiętasz o naszej umowie? Nie zapomnij, co ustaliliśmy, Karolino.

- Nadal podtrzymujesz swoją propozycję? - zdzi­wiła się.

- Tak - odparł, przyciskając czoło do jej czoła. Po­mimo mroku mignęła biel zębów. Choć żadne z nich nie miało teraz powodów do śmiechu.

- W takim razie nie zapomnę - obiecała Karolina. - Je­śli owdowieję, zawiadomię cię, Niki. Trzy lata od dzisiaj.

Znów pocałowali się, jakby chcieli pocałunkiem przypieczętować swoją umowę.

Z trudem oderwali się od siebie.

Nikołaj miał ochotę jej wyznać, że jeśli będzie trze­ba, zaczeka na nią pięć, a nawet dziesięć lat. Ale nie powiedział.

Ruszył przodem, prowadząc ją na pokład.

Podpłynęli już na tyle blisko żaglowca, że widzie­li marynarzy na pokładzie.

- Poznaję kapitana - powiedziała Karolina, zatrzy­mując się przy relingu. Chwyciła się kurczowo liny.

Obok niej stanął Nikołaj i otoczył ją ramieniem. Chciał jej ofiarować swoje ciepło. I dodać odwagi, je­śli zajdzie taka potrzeba.

- Widzę Lorentza - odezwała się znów i zadrżała na całym ciele. Poczuł to przez kurtkę. Jej głos znów zabrzmiał cicho i trwożliwie.

Nikołaj zerknął na nią ukradkiem i dostrzegł w jej oczach lęk.

- Zostań ze mną - szepnął żarliwie. - Zostań, Ka­rolino! Będzie ci tu lepiej niż z tamtym człowiekiem. On cię w ogóle nie chce!

- Nie mogę - odpowiedziała blada jak ściana, choć jej lęk jakby nieco zelżał. - Chętnie bym została, Niki. Nie myśl, że jest inaczej. Ale nie mogę! Nie mo­gę żyć w grzechu. Muszę wracać do domu. I to razem z nim. To mój mąż, Nikołaju. Mój małżonek wobec Boga i ludzi.

- Nie znam bardziej upartej istoty niż ty - westchnął Nikołaj, pragnąc w duchu gorąco, by Lorentz Weimer padł trupem na pokładzie, zanim dogonią żaglowiec. - Czy to, że ciebie kocham, może coś zmienić?

Spojrzała na niego.

- Sięgasz po taką broń, by mnie zatrzymać, Niki? Pokręcił głową dotknięty. To on odkrywa przed nią całą swoją miłość, a ona go nie rozumie?

- Wiele znaczą dla mnie twoje słowa - mówiła. - Ale one nie są w stanie niczego zmienić. Lorentz na­dal jest moim mężem.

- Nie kochasz mnie?

- Owszem. Nikołaj zrozumiał, że nie może wywierać większej presji. Karolina podjęła decyzję i nie zmieni zdania, nawet jeśli będzie ją błagać na klęczkach. Lepiej więc dodać jej otuchy i wesprzeć ją w tej trudnej chwili.

Nie przyszło mu to łatwo, ale nie chciał, by zapa­miętała go słabym.

- Przecież to nie Bóg - rzucił przez zęby, kiedy podpłynęli jeszcze bliżej norweskiego statku. - Ani diabeł - dodał. - Kocham cię. Pamiętaj o tym koniecz­nie. Znaczysz dla mnie więcej, niż ci się zdaje!

Może to pomogło, bo uśmiechnęła się, ale jej cia­ło pozostało napięte i drżało jak struna.

Byli coraz bliżej.

Oleg krzyknął.

Do relingu podszedł kapitan i zawołał do nich:

- Uiściliśmy wszystkie opłaty. Nie mamy żadnych innych zobowiązań wobec rosyjskich władz. Czego chcecie? Jeśli jesteście piratami, to ostrzegamy, że mamy broń i będziemy się bronić.

Stojący niczym ściana za swoim kapitanem uzbro­jeni w karabiny mężczyźni postąpili parę kroków wprzód. Wycelowali prosto w załogę frachtowca.

- Cholera - mruknął Nikołaj, czując, jak strach ści­ska go za gardło.

Aż takie środki przedsięwziął mąż Karoliny, żeby się jej pozbyć!

Zabolało go to.

Nie chciał nawet myśleć, co ona w tym momencie czuje. Jakie to dla niej upokorzenie. Nikt nie ma pra­wa tak traktować drugiego człowieka. Nie można być aż tak na wskroś złym i bezwzględnym.

Jewgienij nie bał się muszkietów. Wystąpił z nie­wielkiej gromadki załogi frachtowca i zawołał:

- Nie będę rozmawiać z tobą, kapitanie! Jestem pryncypałem i armatorem. Nazywam się Byków. Zresztą znasz mnie. Wiesz, kim jestem.

Oleg przetłumaczył pośpiesznie jego słowa. Led­wie skończył, a Jewgienij dodał:

- Żądam rozmowy z Lorentzem Weimerem!

- Nie ma go tu! - krzyknął kapitan, nie czekając, aż Oleg przetłumaczy.

Zrozumiał, o co chodzi, słysząc nazwisko właści­ciela statku.

Jewgienij kiwnął na Karolinę. Nikołaj podprowa­dził ją do Jewgienija.

Stanęła tam drobna jak cień, ubrana na ciemno, ja­snowłosa. Kupiec grubo się mylił, sądząc, że jego żo­na umarła.

- Mamy na pokładzie panią Weimer - powiedział Nikołaj. Wszedł Jewgienijowi w słowo, ale umilkł, zgromiony jego spojrzeniem.

Zrozumiał, o co chodzi.

To była taka gra. Jewgienij rzucił na szalę tytuły i władzę, by kapitan wiedział, że stoi wyżej od niego w hierarchii. Kapitan dowodził wprawdzie statkiem, ale był opłacany przez kupca.

W szeregach na pokładzie żaglowca zapanowało poruszenie. Kapitan nie był pewien, co powinien uczynić, czyjego rozkazu posłuchać. Nie ulegało wąt­pliwości, że rozpoznał Karolinę.

I wtedy pojawił się Lorentz Weimer. Dostojny ni­czym car.

Kapitan wycofał się. Widać było wyraźnie, że jest szczęśliwy, że nie musi odpowiadać za to, co się sta­nie. Za taką odpowiedzialność nie był wynagradzany. Chętnie umył od tego ręce.

- Ozdrawiałaś, Karolino! - zawołał jej mąż. - A sły­szałem, że umarłaś. Podobno w Archangielsku panu­je epidemia, dlatego nie mieliśmy odwagi zawinąć do portu. Czy to czasem nie ty sama rozpuściłaś takie plotki? Może wolałaś zostać, niż wracać do domu?

Słyszałem to i owo o tobie, Karolino. Podobno miesz­kałaś wygodnie w pałacu należącym do wysoko uro­dzonych ludzi.

- On o wszystkim wie - wyszeptała Karolina, po­bladłszy jeszcze bardziej.

- Chce cię zostawić - odparł Nikołaj. - Gdyby o nas wiedział, musiałby również wiedzieć, że w Archangielsku nie było żadnej epidemii. On kłamie, moja droga.

- Twoja żona, Weimer, chce wracać do domu! - za­wołał Jewgienij, czekając, aż Oleg przetłumaczy jego słowa na norweski. - Przeprowadzę ją na pokład ża­glowca. Mam ci dwa słowa do powiedzenia!

- Puść moją żonę samą - odparł Lorentz Weimer lodowato. - Nie życzę sobie na pokładzie żadnych obcych. Tylko moja żona, nikt więcej.

- Ciekawe, jaki on wiezie ładunek? - mruknął Walerij. Nikt nie potrafił mu odpowiedzieć, choć pomyśle­li swoje.

- Karolina nie da rady przejść na wasz pokład bez pomocy! - Znów zapomniał się Nikołaj.

- To niech zostanie! - burknął Lorentz Weimer. - Ustawimy się burtą do was i pozwolimy wam pod­płynąć bliżej. Rzucimy drabinkę. Ale nikomu prócz Karoliny nie zezwalamy wejść na pokład. Zastrzeli­my każdego, kto nie posłucha tego rozkazu.

Chwilę trwało, nim frachtowiec podpłynął bokiem do żaglowca. Cala załoga miała świadomość, że wy­konują manewr, pilnowani przez uzbrojonych w muszkiety Norwegów.

- On coś na pewno przemyca - stwierdził Jewgienij. Popatrzył na Karolinę i pokręcił głową. Podpłynęli zupełnie blisko. Rzucili w górę cumy, a na dół spuszczona została sznurowa drabinka.

- Znając mojego męża, nie zdziwiłabym się wcale, gdyby była przegniła - uśmiechnęła się Karolina.

Ucałowała Jewgienija, a nawet Walerija. Na koniec podeszła do Nikołaja i pozwoliła mu się pocałować mimo obstrzału spojrzeń z góry.

Ale gdy stanęła przy drabince, złapał ją strach. Za­kręciło jej się w głowie. Chwyciła się szczebla, jakby się wzbraniając przed wspinaczką po chwiejnej drabince.

Jewgienij przytrzymał jej dłoń i jeszcze raz wzro­kiem zapytał, czy na pewno chce wejść na górę.

Karolina pokiwała twierdząco.

Jewgienij postawił stopę na pierwszym szczeblu drabinki. Obciążył ją, żeby była stabilniejsza. Chciał pomóc Karolinie. Zrobił krok.

W pierwszej chwili nikt nie pojął, co się stało, kie­dy rozległ się huk. Zobaczyli tylko, jak Jewgienij spa­da. Na jego piersi pojawiła się krwawa plama, która powiększała się niczym rozwijający się kwiat.

On zaś patrzył w niebo z niedowierzaniem.

Karolina tymczasem wspinała się po szczeblach drabinki.

- Wracaj! - krzyknął Nikołaj.

- Nie mogę - odpowiedziała, nim wciągnięto ją przez reling na pokład.

Z góry zrzucono cumę utrzymującą oba statki obok siebie.

A na pokładzie frachtowca leżał martwy Jewgienij.

14

Noc napierała nachalnie. Raiji wydawało się, że w ciszy nocy słyszy jakieś nawoływanie.

Uparła się, że wróci do domu, mimo iż Antonia na kolanach niemal ją błagała, by została w Archangielsku.

- Przecież Jewgienij i Misza popłynęli. Będziesz zu­pełnie sama - tłumaczyła przyjaciółce.

Raija jednak nie dała się przekonać. Postawiła na swoim. Wróciła do domu, tam gdzie było jej miejsce.

Ale chata wydała jej się taka pusta. Wędrowała od izby do izby, jakby miała nadzieję kogoś spotkać.

Rozsądek jej podpowiadał, że to niemożliwe. Prze­cież Natalia nie żyje, a Misza z ojcem popłynęli w morze. Sama całowała Jewgienija na pożegnanie.

Ale coś w niej pragnęło, by pomieszczenia zapeł­niły się ludźmi, których kocha.

Usiadła przy krosnach. W izbie panował mrok, mi­mo że zapaliła lampę i podkręciła mocniej płomień.

Okropnie ponuro wyglądały tkaniny utkane ze zgaszonych brązów, słotnych szarości i czerni.

A przecież Natalia tak bardzo kochała barwy. Za­wsze wybierała do zabawy jaskrawo kolorowe kłęb­ki. Na szare rzadko zwracała uwagę.

Dłonie Raiji sięgnęły mimowolnie po kłębki, które wybrałaby Natalia: żółte, napuszone, jakby skradły słońcu promienny blask, płomienne oranże, przy których jesienne liście poblakłyby z zazdrości, czerwone, a wreszcie zielone niczym soczysta trawa na łące, po której tańczyła boso Natalia w pogodne dni lata.

Raija utkała zielony pas łąki przetykany żółtymi plamami, chmury na tle płomiennego nieba letniej no­cy, słońce, morze i obłoki odbijające się w jego falach.

Tkała jak w natchnieniu. Bezwiednie przekładała barwne nitki, łączyła kolory. Niepotrzebny był jej żaden wzór. Wszystko ułożyło się samo w harmonij­ną całość.

W tkaninie Raija zawarła wszystkie swoje uczucia.

Zaklęła w niej Natalię.

Znużona, usnęła przy krosnach.

Tym razem nie ujrzała go w cudownej zielonej kra­inie pod wysokim niebem, za którą tak tęskniła.

Tym razem on przyszedł do niej.

Stanął przy gotowej tkaninie i pogładził delikatnie barwną powierzchnię ogorzałymi dłońmi.

Raiji zdawało się, że to ją głaszcze.

Wiedziała, że nie może jej dotknąć, i to, co uczy­nił, musiało starczyć za pieszczotę.

- Zrozumiałaś - odezwał się łagodnym głosem. - Naprawdę zrozumiałaś, Raiju. Jestem z ciebie dum­ny. Przecież twoje dziecko nie ukryło się w ponurych barwach, w których próbowałaś ją odnaleźć. Twoje dziecko lubiło jasne, wesołe kolory. Twoja córka ca­la była śmiechem, którego nie możesz zapomnieć. Myślę, że wspominać ją będziesz, ilekroć sama się roześmiejesz.

Raija pragnęła zapytać go o Natalię, ale nie mogła odnaleźć właściwych słów.

Uświadomiła sobie, że on nie przemawia do niej ani po rosyjsku, ani po norwesku.

Rozumiała go, choć nie pojmowała, w jaki sposób, bo ilekroć usiłowała mu odpowiedzieć, coś się w niej zamykało i nie była w stanie wydobyć z siebie głosu.

- Pewnie chciałabyś, żebym cię teraz ze sobą zabrał - ciągnął. - Chętnie bym to uczynił, ale nie mogę. Tam, gdzie przebywam, czas nie istnieje. Dla mnie to nie ma znaczenia, ale z tobą jest inaczej. Będzie ci te­raz ciężko, Raiju. Ale wiedz, że tylko dlatego przytra­fia ci się coś takiego, że jesteś dość silna, aby to znieść.

Raiji słowa te wydały się dziwnie znajome. Miała niemal pewność, że sama wyraziła się podobnie, ale do kogo, kiedy i dlaczego, nie pamiętała. Zresztą we śnie nie próbowała tego dociekać.

- Jesteś silna, Raiju. I nie zostaniesz sama. Będziesz wiedziała, jak należy postąpić. Wierzę, że spośród wielu wybierzesz właściwą drogę. A kiedy już upo­rasz się z tym wszystkim, co konieczne, wtedy bę­dziesz mogła pójść ze mną. Przyjdę po ciebie. Namiot już czeka. Jesteś silna, Raiju!

Echo tych słów tłukło jej się po głowie, kiedy ran­kiem obudziła się ze snu, i nie dawało jej spokoju.

Jesteś silna, Raiju!”

A jeśli nie okaże się dość silna?

Intrygowało ją, dlaczego tak dobrze zapamiętała ten sen.

Był taki piękny.

Jesteś silna, Raiju”, śpiewało jej w duszy, kiedy na dziedzińcu rozległ się stukot kół.

Wyjrzała na dwór i w jednej chwili zrozumiała wszystko. Zobaczyła usadowionych na koźle Misze i Olega, Antonię zgarniającą spódnicę i zeskakującą na ziemię, zobaczyła Nikołaja i Walerija. Brakowało tylko jednej osoby.

- Jesteś silna, Raiju...

Misza podszedł do niej pierwszy. Wziął ją w ramio­na, sam pozwalając się objąć. Syn i pocieszyciel w jed­nej osobie. Dziecko, potrzebujące matczynej otuchy, i mężczyzna, na którego piersi mogła się wypłakać.

- Tata nie żyje - powiedział, prowadząc ją w stro­nę wozu. Wyjaśnił, co się stało.

Uchylili koc, pod którym leżał Jewgienij, i odsło­nili twarz. Oczy miał zamknięte. Nie chcieli jednak pokazywać jej krwawej róży na jego piersi.

Zobaczyła ją później sama, kiedy myła i ubierała cia­ło męża.

- Jesteś silna, Raiju. Była silna, przez chwilę...

Koniec lata przyniósł jesienne chłody. Ziemia jed­nak nie zmarzła, więc bez trudu wykopali mu grób.

Niebo zabarwiło się na horyzoncie czerwoną po­światą.

Raija wpatrywała się w przygotowany dół, wystar­czająco głęboki, by pochować w nim mężczyznę, któ­rego kochała i z którym było jej tak dobrze.

Jutro wyprawią mu pogrzeb.

Zakopią trumnę i usypią kopiec, a u wezgłowia wbiją krzyż, który nagle wydał jej się jakiś obcy.

Miał dobre życie. W końcu nikomu nie obiecuje się, że będzie żył wiecznie. Ale Raija chętnie by za­trzymała przy sobie męża jeszcze przez jakiś czas.

Kochała go na swój sposób.

Oleg odłożył łopatę, podszedł do Raiji i otoczył ją ramieniem. Niemal utopiła się w przyjaznych obję­ciach tego potężnego mężczyzny.

- Po co tu przyszłaś, Raiju? - zapytał cicho i od­ciągnął ją na bok. - Czy ta Tonią nie potrafi cię za­trzymać w chacie? Chyba będę musiał wbić wam do głowy trochę rozumu, jednej i drugiej! Przecież sa­mi poradzimy sobie z wykopaniem dołu! Byliśmy je­go przyjaciółmi. A ty uważaj lepiej na siebie! Gdzie Michaił? Chłopak powinien chyba być w domu przy matce.

- Pozwoliłam mu pojechać do miasta, do portu - wyjaśniła Raija zmęczonym głosem. - To przecież nie jego wina, że tak kocha morze. Ty i Jewgienij zaszcze­piliście mu tę miłość, więc bardziej was należy winić, nie jego. On bardzo przeżywa śmierć ojca. Lepiej więc, żeby był teraz tam, gdzie czuje się najlepiej.

Oleg puścił Raiję i długo się jej przyglądał. Miała około czterdziestu lat, ale wyglądała znacznie mło­dziej. Zachowała dziewczęcą sylwetkę i nadal była niebezpiecznie piękna, zupełnie jak wówczas, gdy za­brali ją na pokład „Sankt Nikołaja” w jednym z fior­dów na zachodzie. Przybyły jej jedynie drobniutkie zmarszczki wokół oczu i w okolicach ust, ale ciemne oczy nie straciły swego blasku. Roztaczała wokół sie­bie ciągle taki sam czar.

Czuwała już tyle nocy, nie spała od tamtego ran­ka, gdy przywieźli Jewgienija wozem.

Wszyscy myśleli, że to nieszczęście kompletnie ją załamie i odbierze jej rozum. Ledwie przecież zdąży­ła się otrząsnąć po śmierci Natalii.

Rozpaczała, czuwając przy marach. Płakała, zło­rzecząc Bogu i ludziom.

Ale nie straciła rozumu.

Przez cały ten czas byli przy niej Oleg z Tonią. Ra­ija co prawda wiele razy prosiła, by poszli do siebie, ale zaraz błagała, by jednak z nią zostali.

- Jesteś wyjątkowa, Raiju - rzekł Oleg łagodnie. - Ale teraz już wracaj do domu. Musisz się przespać. Jewgienij gniewałby się, widząc, że o siebie nie dbasz. On nie żyje, to prawda, ale ty przecież nie umarłaś.

Raija nie odpowiedziała. Popatrzyła na niego prze­ciągle, a potem odwróciła się i ruszyła w stronę cha­ty. Kolorowy szal zsunął jej się z głowy, a czarne lo­ki załopotały na wietrze. Olegowi przyszło na myśl, że wyglądają zupełnie jak ptasie skrzydła.

Serce ścisnęło mu z żalu, kiedy uświadomił sobie, jak bardzo Raija będzie teraz samotna.

Jewgienij stanowił jej oparcie w życiu, opokę, na któ­rej zbudowała cały swój świat. Inni, którzy mogliby te­raz być jej wsparciem, odeszli tak samo jak Jewgienij.

Michaił kochał morze.

Nie bez wyrzutów sumienia Oleg zauważył to z całą jaskrawością. Na równi z Jewgienijem ponosił za to winę.

Przyjaciel przeznaczył syna morzu. Takie było jego największe marzenie. Ale z pewnością nigdy nie pomy­ślał, że z tego powodu Raija zostanie zupełnie sama.

Jewgienij planował, że z czasem wycofa się z inte­resów i spędzi starość u boku Raiji na brzegu Dwiny.

Pewnie nigdy nie przypuszczał, że umrze przed nią.

Raija zostanie teraz zupełnie sama.

Noc była chłodna, jak bywają nawet letnie noce na północy.

Raija nie mogła zasnąć. Czuła się kompletnie wy­czerpana, a przecież wiedziała, że musi być silna. Mu­si podczas pogrzebu zachować się godnie, by uczcić pamięć męża.

Udało jej się to, kiedy umarł Wasilij. Poradziła so­bie nad grobem Natalii.

Jewgienij był dobrym mężem. Uszczęśliwił ją. Żadne z nich nigdy nie przypuszczało, że taki spotka ich koniec.

Raija zarzuciła szal na ramiona i przeszła przez izbę, starając się stąpać po cichu, by nikt jej nie usły­szał. Nie chciała wysłuchiwać znowu upomnień przy­jaciół, że powinna wypocząć. Rozumiała, że chcieli dla niej jak najlepiej, ale przecież to był jej smutek, jej ból i żałoba.

Piec w kącie izby nadal wysyłał miłe ciepło, ale nic nie mogło ogrzać lodowatego chłodu, jaki zagościł w jej wnętrzu.

Daleko na zachodzie ujrzała na niebie świetlisty blask. Patrzyła nań ze zdumieniem. O tej porze roku zwykle nie widywało się zorzy polarnej. Blask przy­kuwał jej wzrok. Patrzyła w tamtą stronę jak zahip­notyzowana.

A potem wszystko wokół niej zniknęło.

Ostatnie, co pamiętała, to ów blask.

Obudziła się tuż przed świtem. Już dniało, gdy wstała ścierpnięta. Nie chciała, by ktokolwiek zoba­czył, że spała na podłodze.

Dziś zostanie pochowany Jewgienij.

Raija zatrzymała się gwałtownie i zamknęła oczy. Nagle zrozumiała, że nie przypadkiem przyśniła jej się polarna zorza. Ten niezwykły sen niósł w sobie głębsze przesłanie.

I uczucie wewnętrznej pustki zniknęło.

Raija przełknęła ślinę i wyszła na spotkanie tego dnia.

Godnie jak na Raisę Bykową przystało.

Ale kiedy później odchodziła od grobu, trzymając rękę na ramieniu swego prawie piętnastoletniego sy­na, nie miała już żadnych wątpliwości, że powrót do roli Raisy Bykowej nie jest możliwy.

Tę kobietę pogrzebała razem z mężem, z którym przeżyła to życie.

Od grobu odeszła Raija córka Erkkiego. Raija Ala­talo.

Noc i polarna zorza zdjęły zasłonę z jej pamięci i odsłoniły prawdę.

Wiedziała już, kim jest. Pamiętała wszystko. Żad­na skała nie blokowała jej dostępu do przeszłości.

Ujrzała wszystko w pełnym świetle.

Zobaczyła twarze i miejsca. Przypomniała sobie imiona i nazwy. Wiedziała, kiedy tam była i dlaczego.

Ale nadal mieszkała w chacie nad Dwiną w posta­ci Raiji - Raisy. Dla tych, dla których musiała, pozo­stała Bykową. Carycą.

Była wdową po Jewgieniju, niektórzy traktowali ją także jak wdowę po Wasiliju. W swoim życiu żyła w wielu wcieleniach.

Cieszyła się jedynie, że otaczający ją ludzie nie ma - . ją pojęcia o jej tajemnicach.

Przejrzała wszystkie rzeczy Jewgienija. Wszystkie dokumenty i papiery, jakie pozostawił. Przeczytała każdy wyraz i zapisane starannym szerokim pismem liczby.

Miała dziwne przeczucie, że pozostawił jej jakiś list z wyjaśnieniem.

A wiele powinien jej wyjaśnić!

Nic jednak nie znalazła.

Usprawiedliwiła go. Nie spodziewał się, że śmierć dopadnie go tak nieoczekiwanie. Nie zdążył napisać listu. Tkwiło w niej jednak głębokie przekonanie, że miał zamiar wyznać jej całą prawdę.

Mężczyzna o miodowych oczach więcej się nie po­jawił w jej snach. Czekała na niego.

Modliła się, by uchylił jej choć rąbka tajemnicy te­go, co ją czeka.

Ale żarliwe modlitwy nie pomogły.

Nie przybył.

Raija zrozumiała, że musi sobie sama poradzić z własną przyszłością, z prawdą.

Nie miała nikogo, komu mogłaby się zwierzyć. Nie ufała nikomu.

Wydawało jej się, że w oczach bliskich dostrzega jakiś fałsz. Jakby coś przed nią ukrywali.

Nawet w spojrzeniu Michaiła.

Nie ufała więc już nikomu.

Nikomu.

Pierwszy dowiedział się tego od niej Walerij.

Na jej prośbę Oleg przydzielił Walerijowi pracę na lądzie.

Chciała go mieć przy sobie. Był najbliższym krew­nym Wasilija. I traktowała go jak syna.

Nie byłaby taka samotna, gdyby żył Wasilij. Ale nie było im to pisane.

Stała razem z Walerijem najpierw przy grobie Wa­silija, a potem na dłużej zatrzymali się przy grobie Natalii. Na śniegu odcisnęły się ich ślady, tworząc ścieżkę pomiędzy mogiłami.

- Na wiosnę stąd wyjadę - powiedziała Raija znie­nacka, wyrażając nieoczekiwanie na głos myśl, którą długo kryła w sobie.

- Wyjedziesz? - zapytał Walerij przerażony. - Nie możesz stąd wyjechać! Twoje miejsce jest w Archangielsku. Co my poczniemy bez ciebie? Nie możesz zostawić grobu Natalii!

- Nie wyjadę na zawsze - uspokoiła go Raija, cho­ciaż nie była pewna, czy mówi prawdę. - Po prostu wyjadę tak jak ty, tak jak wszyscy mężczyźni co ro­ku na wiosnę. Też bym chciała się trochę stąd ruszyć, zobaczyć kawałek świata.

- Dlaczego? - zapytał. - Czy nie jest ci tu dobrze?

- Teraz nie jest - odparła szczerze. Walerij poczerwieniał i czubkiem buta rozgrzebując śnieg, mruknął:

- Nie powinienem tak mówić. Ale myślałem, że twoje życie jest tu przy nas.

- Może - uśmiechnęła się Raija. - Wiele mi się tu przydarzyło dobrego, choć nie brakuje też złych wspomnień. Bywałam tu jednak bardzo szczęśliwa. Na wiele sposobów. Kochałam tu... - urwała na mo­ment i dodała: - ...na wiele sposobów.

- Dużo kobiet płynie w rejs na statkach handlo­wych - przyznał Walerij. - No, w każdym razie nie­które. Nikogo nie zdziwią więc twoje plany. Zresztą nikt nie uważa za dziwne tego, co ty robisz.

W tym stwierdzeniu tkwiło wiele prawdy.

- Czy chciałbyś popłynąć ze mną? - zapytała Raija. Bardzo chciała mieć przy sobie Walerija, a także wszystkich, których kochała. Miała nadzieję, że bę­dzie to możliwe.

- Zgadzam się na wszystko, o co mnie poprosisz - powiedział Walerij Uskow.

- W takim razie zamustruję cię na wiosnę na „Ra­iji”. Popłyniesz ze mną na zachód, Walerij u.

Olegowi zupełnie nie spodobał się ten pomysł. Ani jemu, ani Antonii.

Przyjaciółka tłumaczyła:

- Rozumiem, że jesteś przygnębiona i chciałabyś uciec od wszystkiego, co przypomina ci Jewgienija i Natalię.

- Gdyby nie to, że Morze Białe jest skute lodem, pewnie popłynęłabyś od razu - wtrącił się Oleg. - Nie postępuj pochopnie, Raiju! Nie mogę ci oczywiście niczego zabronić, ale pamiętaj, że to męczący rejs!

- Przecież kiedyś zabrałeś ze sobą Antonię i Olgę - odparła Raija. - Nie słyszałam, byś wówczas wspo­minał o niebezpieczeństwie. A Wasilij pokonał tę tra­sę nawet na niewielkich, mało stabilnych łodziach.

- To co innego - zapewniał ją Oleg. - Jesteś teraz w nie najlepszej formie. Przeżyłaś w krótkim czasie straszne tragedie, Raiju. Każdy odradzałby ci takie eskapady. Zastanów się, poczekaj do wiosny. Wtedy porozmawiamy. Musisz trochę odpocząć, dojść do siebie. Wstrzymaj się z tą wyprawą do następnego se­zonu. Misza skończy wówczas szesnaście lat i będzie mógł zostać pryncypałem. Teraz latem będzie miał dopiero piętnaście. Tylko raz płynął na zachód! Powinien przejść najpierw przez wszystkie stopnie na statku, mimo że już jest armatorem.

- Jeśli chcesz, poczekam do wiosny, ale możesz być pewien, że nie zmienię zdania. A ty będziesz musiał to zaakceptować. Bo jestem matką twojego wspólni­ka, Olegu Jurków! I mam nadzieję, że on nie sprze­ciwi się mi w tej sprawie.

Wyszła. Ale gdy zamykała drzwi, usłyszała, jak An­tonia prosi męża, żeby porozmawiał z Misza. I doda­ła, że trzeba temu przeszkodzić.

- Chcesz płynąć na zachód, mamo? Do Norwegii? Dlaczego? - pytał Michaił. Na jego twarzy malowało się zdziwienie. Często się zapominał. Nadal był mło­dym chłopcem, chociaż bardzo się starał odgrywać w domu rolę mężczyzny.

Oleg miał rację w tym jednym. Misza był jeszcze bardzo młody. Nie skończył nawet piętnastu lat.

- Chcę - odparła Raija. - Coś mnie tam ciągnie. Myślę, że nie muszę ci więcej tłumaczyć. Zresztą nic więcej nie mogę dodać. Po prostu muszę tam popły­nąć. Rozumiesz?

Misza pokiwał głową zamyślony. A Raija pojęła, że jej syn w jakiś sposób miał swój udział w tajemnicy. Znał prawdę o niej.

- Chcę, żebyśmy popłynęli tam na „Raiji”. Ty bę­dziesz kapitanem.

- Nie wiem, czy potrafię - odparł szczerze.

- Oleg popłynie z nami. Póki co się nie zgadza, ale jestem pewna, że popłynie. Będzie też Walerij, może zabierzemy Nikołaja. Ale chcę, żebyś to ty, mój syn, był kapitanem. To dla mnie bardzo ważne.

- Będę potrzebował pomocy we wszystkim - uśmiechnął się Misza. - Ale zrobię to dla ciebie, ma­mo. Powiedz, co cię do tego skłoniło?

Raija także się uśmiechnęła i pocałowała go. Pomi­mo że starał się być dorosły, nadal pozwalał jej na ta­kie czułości.

- Czasem w człowieku nagromadzi się taka tęsk­nota, synku. Może to aniołowie zstępują na ziemię i obdarowują nas marzeniami? Nie wiem. Wiem je­dynie, że muszę popłynąć na zachód. Tylko to jedno trzyma mnie teraz przy życiu. I chcę, żebyś to ty mnie tam zawiózł.

- Zrobię, jak sobie życzysz, mamo - odparł Micha­ił. - Skoro aniołowie obdarowali cię takim marze­niem, trzeba się zatroszczyć, by się spełniło.

89




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 35 Dziecię niebios
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 35 Dziecię niebios
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 35 Dziecię niebios
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 35 Dziecię niebios
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy5 Dziecię niebios
2011 35 Dzieci prosto z piekła
PODSTAWOWE ZABIEGI RESUSCYTACYJNE (BLS) U DZIECI
Zaburzenia rytmu serca u dzieci
Stany zagrozenia zycia w gastroenterologii dzieciecej
Problem nadmiernego jedzenia słodyczy prowadzący do otyłości dzieci
utrata przytomnosci u dzieci
biegunka odwodnienie u dzieci zaj5
BLS i ALS ,dzieci,2005,IU 2
ALS dzieci
Stany nagłe u dzieci XXX
Choroby alergiczne u dzieci
TRAUMATOLOGIA DZIECIĘCA
Resuscytacja dzieci i noworodków PRR zmiany wytycznych

więcej podobnych podstron