Robin Wayne Bailey
Miecze Przeciw Krainie Ciemności
(Swords Against the Shadowland)
Przełożyła Ewa Ligięza
Dla Fritza Leibera, którego dzieła podziwiam z całego serca. Mam nadzieję, że godnie kontynuuję jego dzieło.
Dla Richarda Curtisa i Patricka Neilsona Haydena z wyrazami głębokiej wdzięczności za umożliwienie mi wyprawy tam, gdzie już powędrował gigant.
Oraz, jak zawsze, dla Diany.
Sen Kocurci
Głęboko pod ziemią, pod najruchliwszymi ulicami wielekroć opiewanego miasta Lankhmar, w mrocznym zakątku tajemnej Świątyni Nienawiści, zgrzany czarnoksiężnik Malygris otarł pot z czoła, oparł smukłe dłonie o stół, przy którym pracował, i roześmiał się.
Triumfalny, niegodziwy odgłos jego radości odbijał się echem wśród poczerniałych kamiennych ścian wąskiej prostokątnej komnaty i licznych przysadzistych kolumn, podtrzymujących klaustrofobicznie niski sufit, aż w końcu pomknął w górę starannie zamaskowanymi szybami wentylacyjnymi, kanałami i kratkami ściekowymi, by wpaść w uszy licznej procesji, maszerującej przez Dzielnicę Uciech tej pierwszej nocy Letniego Przesilenia. Jednakże jedyny człowiek, który zarejestrował hałas, potrząsnął głową i uznał, że ten dźwięk to sprawka wiatru, a następnie skupił uwagę na pięknej dziwce, opłaconej na ten wieczór.
Żółte światło padało z dwóch stopionych do połowy świec, migocząc na ustawionych na stole retortach i alembikach. Na skraju pokiereszowanej drewnianej powierzchni leżał stos zakurzonych ksiąg. Wokoło rozrzucono niedbale wypełnione proszkami fiolki, zlewki z płynami o dziwacznych kolorach i miseczki wonnych ziół oraz metalowe instrumenty, niektóre błyszczące, inne osmalone płomieniami.
Malygris oczyścił stół dwoma ruchami ramion w obszernych rękawach. Pozostawił jedynie świece i jeden alembik. Szkło rozprysło się, uderzając o podłogę, a książki frunęły niczym przerażone, niezdolne do lotu ptaki.
Mężczyzna odsunął kaptur, ukazując wygoloną głowę. Pochylił się niżej. Błyszczące ciemne oczy wpatrywały się w krwistoczerwony opar, który powoli wirował w pękatym naczyniu. Gdy mag tak się weń wpatrywał, z mgiełki wyłoniła się smuga. Podążyła w górę zwężającej się szyjki, pchnęła uparty korek, cofnęła się i ponownie dotknęła go sondująco.
Malygris przesuwał czubkiem nienaturalnie długiego palca wokół wystającego czubka korka. Już się nie śmiał. Jego twarz zmieniła się w maskę zazdrości i gniewu.
– Wreszcie cię dopadłem, Sadasterze, mój wrogu – wyszeptał syczącym głosem, bardziej pasującym do węża niż do człowieka. – Złodzieju, ukradłeś mi moją jedyną prawdziwą miłość. Wielokrotnie atakowałem cię, lecz zawsze udawało ci się uciec przed zemstą. To już się nigdy więcej nie powtórzy.
Malygris podniósł alembik z czerwonym oparem i zaczął pieścić go w dłoniach. Potarł chłodnym szkłem miękką skórę na szyi, westchnąwszy z niemalże erotyczną przyjemnością, a potem przycisnął naczynie do piersi. Zamknął pozbawione brwi oczy i poczuł, jak serce bije o delikatne szkło probówki.
Mgła zaczęła bardzo subtelnie pulsować, dostosowując się do tego rytmu.
Malygris wyciągnął rękę, w której ściskał owoc niegodziwych badań. Jedwabny rękaw ześliznął się wzdłuż kościstego, bezwłosego ramienia. Maga ogarnął cień wątpliwości. Wtem, wstrzymując oddech, cisnął alembikiem o podłogę.
Szkło wybuchło, lecz nie rozległ się żaden dźwięk. Przez chwilę czerwony opar pełzał nad migoczącymi okruchami, a potem zaczął unosić się, kołysząc z wdziękiem niczym wstążka na wietrze.
Znienacka świece buchnęły jaśniej z wściekłością, plując gorącym woskiem na stół i na poznaczone niebieskimi żyłkami ręce Malygrisa. Czarodziej krzyknął ostro z zaskoczenia i bólu. Niespodziewanie płomienie same przygasły, pozostawiając Malygrisa w egipskich ciemnościach.
Smuga snuła się coraz wyżej, ponad sufit Świątyni Nienawiści, przenikając warstwy ziemi i granitowy chodnik ulicy Obchodów. Niemalże kompletnie już pijani uczestnicy święta Letniego Przesilenia nie zauważyli jej, gdy pięła się coraz wyżej w mroku nocy, niesiona podmuchem wiatru nad nic nie podejrzewającym Lankhmarem. Stawała się coraz bardziej rozrzedzona, aż w końcu znikła, zdążając ku posiadłości na ulicy Zakonnic w Dzielnicy Rzecznej.
Domostwo maga Sadastera było solą w oku miejskich dostojników. Gaje pomarańczy i cytryn w obrębie wysokich murów rozsiewały upojne wonie. Tutaj, bez względu na porę roku, rozkwitały wszystkie znane w świecie Nehwonu nieszkodliwe kwiaty. Fontanna z najczystszego białego kamienia szemrała przyjemnie i uspokajająco, a dzwonki wietrzne brzęczały melodyjnie.
W sypialni tego pełnego cudów domu leżał właściciel – Sadaster, ze swą piękną żoną Laurian, która, pogrążona we śnie, położyła głowę na jego ramieniu. Okrywało ich jedynie prześcieradło z cienkiego czerwonego jedwabiu. Księżyc Letniego Przesilenia stanął w zenicie, lecz blask jasnej gwiazdy, Shadah, wiszącej nad horyzontem, wlewał się przez okno. W tym świetle mężczyzna podziwiał słodką twarz Laurian. Jego serce przepełniła miłość. W kącikach jej oczu i ust widniały już pierwsze oznaki upływającego czasu. W blasku gwiazdy mag dopatrzył się pojedynczego siwego włosa. Mimo to ponad życie kochał te oczy, usta i miękkie włosy.
Mgła, która już nie miała postaci wstęgi, sączyła się w dół, ku domostwu, niedostrzeżona przez magiczne straże i tarcze. Zawisła i rozpoczęła oczekiwanie.
Sadaster poruszał się łagodnie, by nie zbudzić żony. Pocałował jej włosy. Wszelkie ślady siwizny znikły z ukochanych przez niego pukli. Czubkiem małego palca musnął zewnętrzne kąciki oczu i usta, ścierając oznaki czasu.
Nawet dokonując tak prostej magii, szlochał cicho, ponieważ wiedział, że jego zaklęcia mogły jedynie ukryć efekty starzenia. Kiedyś Laurian, największe błogosławieństwo jego życia, odejdzie do Krainy Ciemności, tak samo jak wszyscy śmiertelnicy, pozostawiwszy go, obdarzonego długowiecznością maga, w otchłaniach samotności.
Sadaster osuszył łzy, mocniej przytulił żonę i odepchnął od siebie te myśli. Shadah hipnotycznie migotała we framudze okna niczym rzadki klejnot. Nocny wiatr wygrywał łagodną kołysankę. Sadaster, wdychając wonie unoszące się nad ogrodem, w końcu wpadł w objęcia snu.
Mgła nie czekała ani chwili dłużej. Wpełzła do pokoju, przenikając przez ściany i dach, podłogę i okno. Niewidzialne smugi skradały się w stronę łóżka, potem zaczęły czołgać się po jedwabnej pościeli, by w końcu dotknąć nozdrzy uśpionego maga i wkręcić się w jego ciało.
Sadaster nie obudził się, tylko kaszlnął cicho przez sen.
Szary Kocur obudził się z niespokojnego snu. Usiadł powoli na cienkim kocu, który służył mu za posłanie. Ognisko, rozpalone, by utrzymać z dala górskie lamparty, wypaliło się, pozostawiając jedynie jarzący się czerwony żar. Wśród węgli migotało tylko kilka malutkich płomyczków.
Naprzeciw niego przy ognisku leżał Fafhrd, jego towarzysz. Rozciągnął się pod przymałym jak na jego gigantyczne ciało kocem, spod którego wystawały gołe nogi. Uśpiona twarz Fafhrda przybrała dziwnie zatroskany wyraz. Nie obudziwszy się, zacisnął gigantyczną dłoń na skórzanej pochwie ogromnego miecza, zwanego Graywandem, i przytulił ją do boku.
Kocur wstał powoli, nie zdoławszy otrząsnąć się z niepokojącego snu. W twarz dmuchnął mu zimny, wilgotny wiatr i wpadł przez rozsznurowany dekolt pod zmiętą szarą tunikę. Mężczyzna odchylił głowę, by popatrzeć na gwiazdy. Na północy spokojnie świeciła konstelacja siedmiu gwiazd zwana Puklerzem. Tuż nad nią widniała jasna Shadah. Kocur poskrobał się po głowie.
Jego uwagę przyciągnął cichy jęk. Fafhrd usiadł nagle, przeciągnął dłonią przez splątane, czerwonozłote loki i wzdrygnął się. Niezbyt przytomnie spojrzał na Kocura.
– Mój mały przyjacielu – zagrzmiał Fafhrd. – Otóż miałem najdziwniejszy ze snów.
Kocur jeszcze mocniej zmarszczył brwi.
– Ja też – odparł, pochylając się nad legowiskiem, by wyciągnąć pas z bronią. Odczepił od niego smukły miecz i sztylet.
– Śniłem o zazdrosnym magu... – zaczął opowiadać Fafhrd. Wtem, jakby dopiero obudzony, dostrzegł, co robi Kocur. Oprzytomniał nagle. Ściszył głos do ledwo słyszalnego szeptu i zacisnął dłoń na rękojeści wielkiego miecza. – Czyżbym stał się zaspanym, głuchawym niezdarą? Czy zbliża się jakieś niebezpieczeństwo? – Nagle otworzył szerzej oczy. – Miałem wartę!
– Zasnąłeś – odparł ściszonym głosem Kocur. – Później ponaśmiewam się z ciebie bezlitośnie, teraz jednak nie wyczuwam bezpośredniego zagrożenia. – Obrócił się tyłem do przyjaciela, zapinając wokół talii pas z bronią. – Jednakże twój sen to nie byle błahostka. Czy pojawili się w nim dwaj magowie i kobieta?
Fafhrd jeszcze szerzej otworzył oczy. Wstał ostrożnie i stanął obok ogniska. Przyćmione światło omyło jego potężną sylwetkę. Mieszkaniec Północy miał niemal siedem stóp i górował znacznie wzrostem nad towarzyszem.
– O tak – odpowiedział. – Jeden z nich zginął okropną śmiercią.
Kocur wzruszył ramionami.
– Obudziłem się, zanim to nastąpiło – odparł. – Lecz jeśli ten twój czarodziej zginął w Lankhmarze w czasie Miesiąca Letniego Przesilenia, to miałem ten sam sen.
– Tak, w Lankhmarze, niech będzie przeklęte imię tego niegodziwego miasta – rzekł Fafhrd ze skrzywioną miną. – Trwały uroczystości, ale Sadaster nie zmarł, dopóki nie nastała wigilia Miesiąca Mrozu. – Zmarszczył brwi, gdy nagle coś mu wpadło do głowy. – A co to za sztuczki? – powiedział nieco obraźliwym tonem. – Czyżbyśmy mieli zacząć się dzielić snami, jak to robimy z łupem?
Kocur ponownie pochylił się nad posłaniem i wyciągnął płaszcz, który po zwinięciu służył mu za poduszkę. Ubranie zostało wykonane z tego samego szorstkiego szarego jedwabiu co tunika. Mężczyzna zarzucił płaszcz na ramiona i związał go pod szyją.
– Fafhrdzie, wciąż się nie obudziłeś – powiedział. – Użyj tych swoich zielonych oczu niewiniątka do czegoś jeszcze oprócz nęcenia ślicznych panienek i żon arystokratów.
Fafhrd zmieszał się. Nagle rozejrzał się po ich niewielkim obozowisku.
– Nasz łup! – krzyknął z przerażeniem, zapominając ściszyć głos. – Znikł. Klejnoty lorda Hristo, owoc naszej ciężkiej pracy!
Kocur uniósł brew i uśmiechnął się.
– O tak, strasznie się narobiliśmy – mruknął. – Spędziłeś całą noc, zabawiając żonę lorda, aż w końcu zemdlała... – Fafhrd wzruszył ramionami, onieśmielony połajankami towarzysza. – A ja kradłem każde cacko, które znalazłem w tym domu.
Fafhrd ponownie wzruszył ramionami.
– Ktoś musiał odwrócić jej uwagę – odparł.
– Mogłeś odwrócić uwagę kilku spośród służby albo straży, jeśli już podjąłeś się tego zadania.
– Dość dobrze odwróciłem uwagę jej męża, gdy niespodziewanie wrócił i odkrył, że trzymasz łapę na wszystkich gwiazdach firmamentu zwanego przezeń skarbczykiem.
Przelotny uśmiech przemknął przez usta Kocura, gdy przypomniał sobie błyszczące bogactwo w kufrach lorda Hristo i miły ciężar tobołków na ramionach, w których cichutko przetransportował skarby.
– I jak radośnie wywiedliśmy jego pościg w góry – ciągnął Fafhrd – a po piętach deptali nam jego żołnierze. Cholernie mądre z twojej strony, człowieczku, że wysypałeś zawartość jednej z toreb za naszymi plecami. Żołnierze Hristo niemalże pospadali z siodeł, żeby pozbierać z drogi świecidełka. – Obszedł ognisko i klepnął Kocura po plecach, gratulując mu pomysłu. – Lecz gdzie jest – powiedz mi i nie drocz się ze mną więcej – pozostała część skarbu?
– Przypuszczam, że tam, gdzie nasze konie – odpowiedział Kocur. – Wciąż w Górach Starszych.
Fafhrd wpatrywał się gniewnie w towarzysza, a potem odwrócił się, by spojrzeć tam, gdzie przyjaciel utkwił wzrok. Pospiesznie ponownie przetarł oczy, by zetrzeć z nich resztki snu. Znalazł buty i zaczął je wzuwać.
– Góry! – wykrzyknął. – One też znikły!
Kocur potrząsnął głową i ponownie wpatrzył się w rozgwieżdżone niebo, dostrzegając znajome konstelacje i pozycje gwiazd.
– Podejrzewam, że góry znajdują się tam, gdzie były zawsze – stwierdził z denerwującym spokojem. – To my oddaliliśmy się od gór. W jakiś sposób przemierzyliśmy we śnie cały świat, a ten sen bez wątpienia został na nas zesłany, gdy trzymałeś wartę.
– Sen... – zaczął Fafhrd, wstając i przechadzając się wokół.
– O tak, ten sen – zgodził się Kocur, mrucząc z niepokojem, gdy do głowy ponownie zakradły mu się obrazy.. Fafhrdzie, jakiś bóg albo czarodziej pojmał nas i przeniósł tu. – Pogrzebał czubkiem uszytego z mysich skórek buta w skraju spopielonych resztek dogasającego ogniska.
– Miło z ich strony, że przenieśli nam też i źródło ciepła powiedział ironicznie.
– Szkoda, że nie mogli przenieść też moich klejnotów.
– Fafhrd wydął usta. Szybko zmienił temat. – Chyba wiem, gdzie jesteśmy, Kocurze – ogłosił, przechadzając się i węsząc przesadnie. – Powietrze ma znajomy zapach.
– Chyba masz na myśli smród – poprawił go Kocur, marszcząc się, gdy sam pociągnął nosem. W nocnym powietrzu unosiła się woń zgniłych roślin. Tak jak towarzysz, on też już odgadł, gdzie się znaleźli, lecz podczas gdy Fafhrd bez wątpienia oparł swój osąd na barbarzyńskich zmysłach, on zastosował wiedzę o pozycjach gwiazd i konstelacji. Był bardzo dumny z tego, że się na tym znał.
Fafhrd ściskał w rękach Graywanda. Obnażył fragment ostrza, a potem ze szczękiem schował miecz z powrotem do pochwy. Ten gest był dla jego rodaków z Północy wyrazem obrazy i przekleństwem.
– To Wielkie Słone Bagna – powiedział. Otworzył usta, zdziwiony i wściekły, a potem obrócił się twarzą na zachód.
– Znów jesteśmy w Lankhmarze, choć przysięgliśmy, że nigdy tu nie wrócimy.
Kocur zagryzł wargi, zamyślony. Nocny wietrzyk przeczesał jego ciemne włosy, delikatnie muskając je niczym kobiece palce. Mężczyzna przypomniał sobie delikatne, śliczne dziewczątko imieniem Ivrian o falujących blond włosach i roześmianych oczach, swoją pierwszą prawdziwą miłość. Przypomniał też sobie, jak pewnego wieczoru wrócił do domu i odkrył, że ktoś ją zamordował, a jej zwłoki nadgryzły już szczury. Tak samo było z leżącą obok kobietą, Vlaną, która była pierwszą ukochaną Fafhrda.
Chęć pomszczenia Ivrian i Vlany scementowała przyjaźń Kocura z wielkim mieszkańcem Północy, a gdy już zemścili się, smutek wypędził ich pogardzanego miasta. Tak jak Fafhrd, wcale nie chciał tam wracać.
Dotknął ramienia towarzysza.
– Obróć się, Fafhrdzie – rzekł. – Droga biegnie w dwu kierunkach i nic nie broni nam drugi raz zwrócić się plecami do Lankhmaru.
Ale gdy Kocur ponownie się odwrócił, coś przykuło jego uwagę. Na ich drodze stanęła stara, pokryta strzechą chatka na długich, szczudłowatych nogach. Podświetlało ją przyćmione światło obozowego ogniska. Krucha słoma, którą był pokryty dach, zmierzwiła się jak włosy na głowie dzikusa, a czarne, zasłonięte kocem drzwi zdawały się ziewać niczym bezzębne usta.
Kocur przetarł oczy. Czyżby tak go pochłonęło obserwowanie gwiazd albo noc była tak ciemna, że nie zauważył jej wcześniej? Czuł, jak jeżą mu się włosy na karku. Wyciągnął miecz, Skalpel, z uszytej z mysich skórek pochwy. Smukłe ostrze błysnęło czerwono w rzucanym przez żar świetle.
– Albo tego samego wieczoru postradałem i łup, i zdrowe zmysły – powiedział miękko – albo tej chatki przed chwilą tu nie było.
Ze środka chatki dobiegł ich stłumiony kaszel. Ledwo widoczna dłoń, bardziej przypominająca w półmroku kość niż żywe ciało, odsunęła zasłonę przy wejściu. Pojawiła się zakapturzona, odziana w czerń postać, która przypominała przesuwający się powoli cień. Zeszła po rozklekotanej drabinie na ziemię, przystając po każdym, najwyraźniej wymagającym wysiłku, kroku. Gdy już stanęła na ziemi, dopadł ją krótki atak kaszlu. Potem zgarbiona postać zaczęła człapać w ich kierunku.
Kiedy znalazła, się przy ognisku, podniosła wzrok. W głębi kaptura nic nie było widać. Gdy postać się przedstawiała, dobył się stamtąd jedynie skrzeczący głos.
.– Jestem Sheelba.
Kocur uniósł czubek miecza.
– A to jest Skalpel. – Kiedy dotknął drugą ręką rękojeści sztyletu, dodał: – A to Koci Pazur. Podejdź bliżej, a poznam cię z nimi.
Fafhrd podniósł swoją ogromną broń do poziomu miecza Kocura.
– Na milę wyczuję kobietę albo maga – powiedział, krzywiąc się – a twój zapach nie przypomina upojnej woni nektaru orchidei.
Znienacka zerwał się wiatr, który dmuchnął w żar ogniska, porywając w powietrze gorące iskry i jarzący się popiół. Wokół Kocura i Fafhrda szybko uformował się wirujący kłąb. Wszędzie unosiły się rozpalone cząsteczki, przypominając rozwścieczony rój owadów.
Znienacka wicher ucichł, a węgielki ponownie usadowiły się na swoim miejscu, nie czyniąc nikomu krzywdy. Ognisko znów żarzyło się niegroźnie.
Postać znów zakaszlała.
– A teraz, skoro już wszyscy pokazaliśmy, jacy jesteśmy męscy – powiedziało cicho – porozmawiajmy o snach i o tym, dlaczego ponownie znaleźliście się w Lankhmarze.
Kocur nie wyczuł żadnego zagrożenia, więc opuścił broń. Stwór najwyraźniej chciał porozmawiać, a nie walczyć. W jego zgarbionej, kruchej sylwetce i niekontrolowanym kaszlu było coś niemalże żałosnego.
– Mniemam – powiedział w końcu – że to ty jesteś źródłem i powodem obydwu tych zdarzeń.
Sheelba pokiwał głową.
– Zesłałem sen, by was zajął i odciągnął uwagę, podczas gdy przenosiłem wasze uśpione ciała ponad ogromnymi połaciami ziemi. To prawdziwa historia, lecz jest w niej dużo więcej rzeczy, o których musicie się dowiedzieć.
– Malygris zabił Sadastera – powiedział Fafhrd. Mieszkaniec Północy ukucnął, oparłszy się na swym mieczu, i wpatrywał się ponad żarem w Sheelbę. Miał błyszczące oczy, a jego twarz jaśniała dziwnie w przyćmionym, rubinowym świetle.
Opatulona postać Sheelby dygotała, lecz Kocur nie umiał powiedzieć, czy z wściekłości, strachu, czy też w wyniku choroby.
– Ach, wpadł w sidła subtelnego, mistrzowskiego zaklęcia – odparł Sheelba z niechętnym podziwem. – Powinno być niemożliwe do sporządzenia przy miernych umiejętnościach Malygrisa, lecz zazdrość i nienawiść sprawiły, że czarnoksiężnik przeszedł sam siebie. Sadaster znalazł się na krawędzi śmierci, zanim zorientował się, co mu grozi.
– Zobaczyłem, że Sadaster umiera – rzekł Fafhrd, przypominając sobie ze smutkiem tę część snu. – Przeżerała go na wylot jakaś ohydna choroba. W końcu stał się żywym szkieletem, a potem zmarł.
W głosie Sheelby zabrzmiała gorzka nuta.
– Oto piękno i groza dzieła Malygrisa – odparł. – Zaczyna się od niegroźnego pokasływania. Sadaster nie mógł się bronić, ponieważ nie wiedział, że coś go atakuje, dopóki zaklęcie nie zawładnęło nim w pełni. – Głos Sheelby zamarł. Czarodziej zawahał się i dopiero po zebraniu sił ciągnął dalej: – Gdyby to się tylko na tym skończyło. W końcu zemsta to zrozumiała rzecz.
Kocur podejrzliwie spojrzał na stojącą przed nim postać.
– Mroczna sztuka Malygrisa dotknęła również i ciebie – powiedział ostrożnie.
Na te słowa Fafhrd wstał powoli, prezentując swoją, mającą siedem stóp wysokości, postać.
– Zdaje się, o nieznajomy, że to nie choroba wysysa z ciebie siły – stwierdził – lecz niegodziwa magia Lankhmaru?
Sheelba uniósł wyschłą pięść i pogroził nią niebu.
– Malygris był genialny – syknął – ale bardzo nieostrożny. Nie zdawał sobie do końca sprawy z tego, co stworzył. Zaklęcie obdarzone jest własnym bezmyślnym życiem. Wisi w eterze jak tajemniczy drapieżca, czyhając, tak jak czekało na Sadastera.
– Na co czeka? – spytał nerwowo Fafhrd.
W głębi czarnego, pustego kaptura dało się słyszeć nerwowe przełknięcie śliny.
– Zaklęcie zostało stworzone, by zabijać magów – zaczął w końcu mówić Sheelba. – Ale Malygris, niech piekło pochłonie jego duszę, nie wplótł w nie żadnego ograniczenia. A teraz czar uderza celowo w każdego czarodzieja, każdego maga, przyciągnięty najprostszym kuglarstwem. Wspaniali czarodzieje, wiedźmy zielarki, młode dziewczęta z miłosnymi napojami, ludzie z talizmanami i amuletami – wszyscy są zagrożeni. Ba, wielu ludzi, przechadzających się teraz po ulicach Lankhmaru, jest już przeklętych, choć wcale o tym nie wiedzą.
Ponownie zerwał się wiatr. Spojrzenie Kocura pomknęło ku węglom dogasającego ogniska, lecz najwyraźniej był to naturalny wiatr, nie wzniecony przez Sheelbę. Ani węgielki, ani popiół nie wyczyniały żadnych sztuczek. Po prostu leżały na miejscu.
– Czy istnieje kontrzaklęcie? – spytał Szary Kocur. – Czy nie ma możliwości, by odwrócić bieg rzeczy?
Sheelba pochylił się nad ogniskiem. Długie palce wyłowiły węgielek i wrzuciły go w głąb kaptura, jakby był smakowitym kąskiem – frykasem, którym należało się delektować. Sheelba przełknął, a potem beknął.
– Po wykonaniu ogromu pracy i przeprowadzeniu drobiazgowych badań – odparł mag z ponurą satysfakcją – odkryłem kontrzaklęcie. Jednakże... – przerwał, a kaptur opadł mu nieznacznie w tył, aż Kocur poczuł moc spojrzenia niewidocznych oczu, które spoczęło bezpośrednio na nim, wwiercając się w niego spośród mrocznych fałdów materiału. – Jest pewien składnik, który muszę mieć, a wy musicie go dla mnie ukraść. Fafhrd zjeżył się.
– Ukraść? – zapytał. – Ukraść! Pan nas z kimś pomylił! – Zerknął z urażoną miną na swojego odzianego w szare szaty towarzysza. – My nie kradniemy! My wyzwalamy. Zwędzamy. Porywamy, a nawet podbieramy, ale na pewno nie kradniemy!
Kocur zignorował komentarz Fafhrda. Przyjrzał się uważniej dziwnej postaci po przeciwnej stronie ogniska.
– Rozpacz otula cię jak niewygodny płaszcz – stwierdził. – Nawet ja nagle poczułem, jak mnie dotyka.
Głos Sheelby przypominał syk węża.
– Nawet tutaj, na Wielkich Mokradłach, z dala od murów miasta, sięga jego potworna klątwa. – Czarny, pusty kaptur zwrócił się ku niebu. Z jego głębi dobiegło przeciągłe westchnienie. – Zginę marnie, chyba że przyniesiecie mi to, czego potrzebuję.
Fafhrd wypiął pierś i spojrzał na niego pogardliwie.
– My? – spytał opryskliwie. – Masz nas za chłopców na posyłki?
– Mam was za dwóch najlepszych złodziei i awanturników, którzy kiedykolwiek przekroczyli bramy Lankhmaru – odparł czarodziej. Uniósł suchy palec, dusząc w zarodku ich zdumienie. – O, tak. Chociaż mieszkam na bagniskach, to nic, co się dzieje w Mieście Czarnej Togi, nie umyka mojej uwadze. Zwą mnie Sheelba o Bezokiej Twarzy, ale wszędzie mam oczy i uszy. Znam waszą reputację, tak samo jak wasze umiejętności i wyczyny.
Pogardliwa mina Fafhrda ustąpiła miejsca pełnemu dumy uśmiechowi.
– Naprawdę? – spytał milszym tonem.
Szary Kocur zmarszczył brwi. Jego towarzysza można było łatwo zjednać sobie pochlebstwami, lecz w nim samym narastały podejrzenia. Nieświadomie zacisnął prawą dłoń na rękojeści Skalpela, choć zastanawiał się, czy można zranić istotę, która miała tyle siły, by przenieść przez pół Nehwonu dwóch dorosłych mężczyzn.
– Czym mielibyśmy się według ciebie zająć? – spytał. – I zdradź nam, czy w ogóle mamy jakiś wybór?
Sheelba wyciągnął rękę nad żarem, który trzasnął i błysnął nowym płomieniem. Wtem w górę ze świstem wystrzeliła niemalże na wysokość Fafhrda kolumna ognia.
Kocur odskoczył, jedną ręką wyszarpując miecz, a drugą osłaniając twarz przed żarem.
Ognista kolumna drżała niekontrolowanie. Oświetliła krajobraz wokół i zabarwiła niebo na czerwono. Z obydwu stron słupa wystrzeliły kończyny, które z kolei wypuściły ogniste palce. Rozżarzone ręce poruszały się wzdłuż słupa ognia, kształtując go, jakby był garncarską gliną. Tam, gdzie dotknęły płomieni, żar barwił się srebrno i tężał.
Kocur widział już we śnie tę postać i twarz. Z ognia wyłonił się czarownik zwany Malygrisem. W ciągu kilku chwil w miejscu ogniska stanął przed nimi błyszczący srebrny posąg. Wzdłuż jego boków przebiegł nikły płomień i zgasł.
– On żyje! – krzyknął zaniepokojony Fafhrd, unosząc miecz w obronnym geście. Posąg poruszył głową, by się im przyjrzeć.
– To dlatego, że Malygris ożywa czasem w moich myślach – wyjaśnił Sheelba. – Nie bój się, obcokrajowcze. To tylko iluzja. Prawdziwy Malygris ukrywa się gdzieś w Lankhmarze.
– Ukrywa się? – spytał Kocur.
Pusty kaptur Sheelby przytaknął. Słowa maga ociekały pogardą:
– Niezdarny głupiec zbyt późno zdał sobie sprawę z tego, co zrobił, ale nie dysponował taką wiedzą ani umiejętnościami, by odczynić swój czar. Mówiąc szczerze, nawet mnie rok zajęło odkrycie kontrzaklęcia, a przewyższam go znacznie zdolnościami... – przerwał nagle. Zdawało się, że zakrztusił się ostatnim słowem, aż w końcu dopadł go atak kaszlu. Okryta płaszczem postać trzęsła się z wysiłku. W końcu Sheelba ze świstem zaczerpnął powietrza.
Mimo wcześniejszych zastrzeżeń Kocur zerwał się, by mu w miarę możliwości pomóc, ale Sheelba uniósł odmownie dłoń.
– Musicie wyciągnąć Malygrisa z dziury, w której się schował – rzekł Sheelba znacznie słabszym głosem. – Nie tylko mojemu życiu zagraża niebezpieczeństwo. Jeśli mi odmówicie, zginie też wiele innych istot. Każdy, kto stosuje magię, lub którego ona dotyka – nawet jeśli są to najprostsze zaklęcia – jest w niebezpieczeństwie. – Wskazał drżącym palcem błyszczącą podobiznę Malygrisa. – Nikt nie jest odporny, żaden mężczyzna, kobieta czy dziecko. Dysponuję zaklęciem, które może powstrzymać to szaleństwo. Mara wszystkie potrzebne składniki, prócz jednego.
– Powrót do miasta Lankhmar – mruknął Fafhrd. Zacisnął usta w wąską linię. Widać było, że tak jak Kocur, uważa to za zły pomysł. – Lecz jeśli zrobimy to dla ciebie, to wiedz, że jesteśmy najemnikami, a nie chłopcami na posyłki. Jakie proponujesz wynagrodzenie?
– Jak zwykle człowiek interesu – mruknął Kocur. – Jak zwykle najważniejszy jest zysk.
Sheelba zignorował Fafhrda i zwrócił się do Kocura.
– Rozumiesz prawa, Szary? – szepnął, niemalże dotykając wątłym palcem nosa Kocura. – Widzisz, jaki macie wybór.
Kocur wyciągnął rękę z szybkością błyskawicy. Chwycił ten palec, spodziewając się, że trzaśnie jak gałązka, którą przecież przypominał. Ale zamiast tego palec odgiął się w stronę nadgarstka, jakby nie miał wcale kości. Jeśli Sheelba poczuł jakiś ból, wcale się z tym nie przejął.
– Oj! – krzyknął Kocur, rozluźniając bezskuteczny uścisk. Odskoczył w tył.
Postać Malygrisa obserwowała wszystko w ciszy srebrnymi oczami.
– O co chodzi, Kocurze? – spytał Fafhrd, przysuwając się do przyjaciela. Przenosił nieufne spojrzenie od srebrnego posągu do maga w brązowej szacie. – Masz lepsze wyczucie, jeśli chodzi o czary, a wyraz twojej twarzy...
– Mówi nam o wyborach – krzyknął gniewnie Kocur – ale wcale nie daje nam możliwości wyboru!
– Oczywiście, że macie wybór – odpowiedział Sheelba lodowatym głosem. – Możecie w tej chwili odejść. Może za parę miesięcy zdołacie dotrzeć do Gór Starszych, skąd was ściągnąłem. Moglibyście nawet odnaleźć swój skarb tam, gdzie go zostawiliście. – Posąg Malygrisa zerknął na Fafhrda, uśmiechnął się szeroko, a następnie usiłował utrzymać powagę na twarzy. W głosie Sheelby pojawiły się nieprzyjemne nuty. – Może nawet będziecie żyli długo i szczęśliwie.
– Może i tak – odwarknął Kocur. – Ale bardziej prawdopodobne jest, że wykaszlemy z siebie flaki, tak jak ty, będziemy gnić, aż wreszcie umrzemy! – Z trzaskiem wsunął Skalpel z powrotem do pochwy z mysiej skóry. – Odłóż miecz, Fafhrdzie – rzekł. – Nie ośmielimy się go rozpruć, choć bardzo bym tego pragnął!
– A może popodgryzamy go odrobinę z tej i z tamtej strony? – spytał olbrzym, wciąż z mieczem w dłoni. Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z ich położenia.
Kocur mu wszystko wyjaśnił.
– Przeniesienie nas z Gór Starszych do Lankhmaru wymagało potężnego zaklęcia – stwierdził. – Czarodziej przetransportował stamtąd nasze ciała w magicznym eterze. Istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że przeklęty czar Malygrisa dotknął i nas.
Fafhrd wpatrywał się w Kocura. Wydął w zamyśleniu usta, rozważając wnioski płynące z przemówienia towarzysza.
– A więc – powiedział w końcu Kocur, przełknął ślinę i zwrócił się do Sheelby o Bezokiej Twarzy – jaki to składnik musimy koniecznie zdobyć?
Wykręcony palec czarodzieja odzyskał pierwotny kształt. Mag złożył dłonie, jakby dziękując za ich rozsądek. Gdy tylko wykonał ten gest, smukły miecz Kocura wyfrunął z pochwy bez żadnego udziału właściciela, pomknął w powietrzu i wbił się w serce srebrnego posągu.
Gdy się wysunął, na czubku ostrza błyszczał mały ogienek, który zaraz zgasł. Pozostał po nim niewielki ślad.
– Oto ostateczny i najważniejszy składnik – wyszeptał Sheelba. – Przynieście mi jedną kroplę krwi Malygrisa utoczoną z jego serca.
– Dlaczego to nigdy nie może być po prostu szklanka cukru albo funt soli? – mruknął Fafhrd, ponownie marszcząc brwi.
– A więc, Fafhrdzie, wcale nie jesteśmy chłopcami na posyłki. – Kocur splunął na ziemię, chwycił miecz w powietrzu i z powrotem wsunął go do pochwy. Tym razem trzymał na nim rękę, by znów się nie uniósł. – Pomagamy.
Olbrzym spojrzał w kierunku miasta Lankhmar. Kocur poszedł za jego przykładem. Wciąż znajdowali się zbyt daleko i panowała noc, tak więc nie dostrzegli jego niebosiężnych murów, lecz wspomnienia znienawidzonego miejsca wskazywały im drogę jak latarnia morska.
– Muszę przyznać, Kocurze – powiedział powoli Fafhrd że jeśli to, co mówi Sheelba, jest prawdą, to nikt bardziej od Malygrisa nie zasługuje na śmierć.
– A więc, przyjacielu, zróbmy to jak najprędzej – zgodził się Kocur. – Odnajdźmy Malygrisa, skradnijmy krew z jego serca i ponownie zostawmy to podłe miasto, za plecami.
– Skradnijmy? – zaczął Fafhrd. – Skradnijmy? Kocur nie miał nastroju, by spierać się z przyjacielem.
Odwrócił się do Sheelby, lecz postać bez oblicza znikła, tak samo jak srebrny posąg Malygrisa. Hen, na bagniskach, ledwo widoczna w świetle gwiazd chatka Sheelby kroczyła w głąb mokradeł na szczudłowatych nogach.
Słońce i cienie
Kocur, mrucząc pod nosem przekleństwa, patrzył, jak chatka Sheelby oddala się coraz bardziej. Dziwaczne, szczudłowate nogi kroczyły zamaszyście, lecz z wdziękiem, i po chwili chatka znikła w mroku.
– Wio, chałupko – powiedział zdumiony Fafhrd, wsadzając do pochwy wielki miecz. – To chyba oznacza, że jednak ruszamy do Lankhmaru.
Kocur warknął, obnażywszy zęby. Dźwięk wydobył się z głębi gardła. Mężczyzna schylił się bez słowa i zasypał żar ogniska garściami mokrej ziemi. Wziął koc, ale rzucił go z powrotem na ziemię z obrzydzeniem, ponieważ zupełnie przemókł od wilgotnej gleby.
Fafhrd tylko spojrzał na swoje legowisko, poskrobał się w krótką czerwoną brodę i wzruszył ramionami.
Zupełnie jakby coś uzgodnili w milczeniu, odwrócili się i ruszyli w przeciwnym kierunku niż Sheelba. Drogę oświetlały im księżyc i jaśniejsze gwiazdy. Mijali nieliczne drzewa i krzewy. Wielkie Słone Bagna były jedynie morzem trawy. W niektórych miejscach trawa sięgała im do ramion, a w innych ledwo wyzierała nad gąbczastą ziemię. Szli przez las ostrych źdźbeł, a potem przez rozległe pustkowia.
Fafhrd wyłonił się z jednej z takich puszcz, zatrzymał się i podniósł ramię na wysokość piersi Kocura. Mężczyzna, który patrzył pod nogi, chrząknął, jakby zderzył się z drzewem. Już miał rzucić jakąś kwaśną uwagę, lecz powstrzymał się i zamiast tego wlepił wzrok w rozciągającą się przed nimi przestrzeń.
W oddali nad podmokłą równiną roiły się tysiące malutkich złotych światełek, mrugając rytmicznie. Nurkowały, mknęły i tańczyły, krążąc nieustannie. Nigdy nie oddalały się zbytnio od pękatego, kopulastego ula, zbudowanego z bagnistego błota.
– Żarosy – szepnął z niepokojem Fafhrd.
Kocur kiwnął głową. Razem słuchali niskiego brzęku, powodowanego przez skrzydła owadów. Wysoka trawa tłumiła dźwięk i dlatego dopiero na skraju polany zwrócili uwagę na tę straszną muzykę.
Owady nie stanowiły zagrożenia, jeśli się ich nie niepokoiło, tyle że ukąszenie zaledwie jednej żarosy powodowało śmierć. Z drugiej strony nie trzeba było obawiać się pojedynczego owada, gdyż rozjuszone żarosy atakowały całym rojem – a ponieważ natura obdarzyła je temperamentem, niewiele trzeba było, by je rozwścieczyć.
Dwaj przyjaciele wśliznęli się bezszelestnie z powrotem w wysoką trawę, decydując się obejść szerokim łukiem łąkę i jej latających mieszkańców. Mieli oczy szeroko otwarte, by nie przeoczyć pojedynczych owadzich zwiadowców.
Grunt stawał się coraz bardziej podmokły. W odciskach stóp zbierała się woda. Wkrótce ukazały się niewielkie kałuże i wąskie strumyczki. Częściowo skrywały je ciemności i gęsta trawa. Kocur zaklął, gdy wdepnął po kostkę w błoto.
– Gdyby nie letnie przesilenie – Fafhrd próbował ukryć rozbawienie, gdy towarzysz strząsał błoto ze stopy – brnęlibyśmy w tej brei po szyję.
Zorza zaczęła powoli barwić niebo na wschodzie, a księżyc wciąż wisiał nisko na zachodzie. Po chwili świt zabarwił mokradła rozmigotanymi światłocieniami. Zerwał się wiatr, kołysząc trawą i marszcząc srebrną taflę wody. Tu i tam drżały błyszczące pajęczyny, rozciągnięte między wysokimi szerokolistnymi pałkami, a wiatr mruczał w ich klejących pasmach. Ptaki z wdziękiem zataczały kręgi nad ich głowami, a niewidoczne stworzenia, których istnienie zdradzał jedynie plusk, uciekały w pośpiechu lub odpływały przed ogromnymi, wydłużonymi cieniami nadchodzących ludzkich postaci.
Kocur westchnął z ulgą, kiedy grunt zaczął się nieznacznie wznosić. Kilka chwil później stanął na szczycie grobli dzielącej mokradła, po której biegła wijąca się droga. Po obu jej stronach rozciągały się wilgotne, trawiaste połacie, ale ziemia pod jego stopami była twardo ubita przez końskie kopyta, koła wozów i stopy podróżujących tędy przez stulecia.
– Droga Grobelna – powiedział Kocur. Wskazał na zachód. Zaczął wpatrywać się w tamtym kierunku i dostrzegł czubki najwyższych wież i iglic Lankhmaru. – Stoimy na arterii wiodącej do serca Nehwonu.
Fafhrd podniósł kij – a właściwie wyschłą łodygę – i usiadł na skraju drogi, by oskrobać nim buty z czarnego błota. Jego twarz zachmurzyła się..
– Lankhmar jest sercem Nehwonu? Kocur kiwnął głową.
– Na całym świecie nie ma większego miasta.
– Z pewnością nie ma takiego, którym gardziłbym bardziej – odpalił Fafhrd. – Odbyt jest tak samo potrzebny ciału jak serce, a więc jeśli mamy stosować metafory, niech Lankhmar będzie samym środkiem dupy Nehwonu.
– Musisz mieć strasznie podły nastrój, skoro zacząłeś mówić o dupach – odrzekł Kocur.
Fafhrd był nadal zachmurzony.
– Dupy są obrzydliwe, ale Lankhmar jeszcze bardziej. Kocur uśmiechnął się tajemniczo.
– Niektórzy zwą to miasto szlachetnym.
– Ich opinie są zatem nieszlachetne – odpowiedział dwornie barbarzyńca. Wstał i odrzucił kijek.
Idąc Grobelną Drogą nie rozmawiali zbyt wiele, zachowując myśli dla siebie. Kocur czuł, jak z każdym krokiem ogarnia go coraz większe przygnębienie. Po przygarbionych ramionach i ponurym wyrazie twarzy Fafhrda poznawał, że przyjaciel czuje to samo.
Wkrótce pozostawili za plecami mokradła, a przed nimi wyrosły nagie mury miasta Lankhmar. Poranne słońce, które niebawem miało sięgnąć zenitu, prażyło nieprzyjemnie lewy policzek Kocura. Mężczyzna naciągnął kaptur lekkiego szarego płaszcza, by odgrodzić się od palących płomieni, chociaż może to szczerość zmusiła go w końcu do przyznania się przed samym sobą, że po prostu chciał ukryć przez Fafhrdem nieszczęśliwy wyraz twarzy.
Droga Grobelna prowadziła prosto do Bramy Błotnej. Przy jej wejściu jednak nie tłoczyli się kupcy w spiczastych namiotach, tak jak przy trzech południowych bramach miasta. Nikt się tu nie kręcił. Droga Grobelna biegła na wschód, sięgając w końcu Gór Głodowych, a dalej przez Wielką Tamę ku Podmokłej Krainie. Wiosną i jesienią drogę tę wybierało jedynie kilka karawan i paru awanturniczych kupców, gdyż większość ludzi interesu podążała znacznie bardziej lukratywnymi szlakami na Północy wzdłuż wybrzeża Morza Środkowego.
W cieniu masywnej bramy stały dwie pary wartowników. Mężczyźni dyszeli, pocąc się w zbrojach i czerwonych płaszczach. Oparli włócznie o mury, a hełmy położyli obok w pyle drogi. Na oblanych potem obliczach malowało się znudzenie i zmęczenie. Widząc zbliżającego się Fafhrda i Kocura, cała czwórka wymieniła spojrzenia, jakby w myślach ciągnęli zapałki. W końcu jeden z nich podniósł włócznię, włożył hełm i poczłapał w ich kierunku.
– W imieniu bezzębnego, dekadenckiego i kurduplastego zoofila, który, ku wieczystemu wstydowi Lankhmaru, zwie się jego suzerenem – stać!
Fafhrd jedną ręką złapał ramię Kocura, a drugą przycisnął do serca w geście udawanego zaskoczenia.
– Kapitanie, to najpiękniejsza przemowa, jaką usłyszałem dzisiejszego dnia! – powiedział, uśmiechając się szeroko.
Strażnik, na pewno nie w randze kapitana, lecz zwykłego kaprala, który najprawdopodobniej od lat nie awansował, zadarł głowę, wpatrując się w mającego siedem stóp barbarzyńcę. Jeśli olbrzym zrobił na nim jakieś wrażenie, doskonale to ukrył.
– I mogę się założyć, że najszczersza – odpowiedział. – Wyglądacie mi na parę łotrzyków. Zapewne przybyliście, by okraść nasze skarbce i zgwałcić nasze kobiety, nieprawdaż?
Kocur odparł sucho:
– Nie bójcie się. Wasze skarbce są bezpieczne. Kapral uśmiechnął się z aprobatą, a potem zerknął przez ramię, by upewnić się, że jego trzej towarzysze znajdują się poza zasięgiem głosu.
– Jeszcze nie widzieliście naszych kobiet – skrzywił się, udając, że wzrusza ramionami. – Wierzcie mi, już złoto jest cieplejsze.
Fafhrd roześmiał się głośno.
– Nasz kapitan mówi tak, jakby był żonaty – stwierdził. Kocur przybrał ponury wyraz twarzy.
– Czy to prawda, zacny kapitanie? – spytał. – Czy aż tak dotknął cię okrutny los?
Kapral zgarbił się, zwiesił głowę i pokiwał nią.
– Jest dokładnie tak, jak to wydedukowaliście – przyznał smutno. – Ależ z niej jędza, wydaje każdą monetę, którą zarobię, i wpędza mnie w długi. – Jeszcze raz zerknął przez ramię na towarzyszy.
Kocur przyjrzał się strażnikowi z większym zrozumieniem.
– Ależ to musi być smutne, znaleźć się w takiej sytuacji – zgodził się. – Współczuję ci z całego serca. – Odchylił poły lekkiego szarego płaszcza i wywrócił puste kieszenie.
Kapral zmarszczył brwi, zawiedziony. Obrócił się wyczekująco ku Fafhrdowi, ale rudowłosy gigant wzruszył przepraszająco ramionami, pokazując puste dłonie.
– Nieczęsto pieniądze zawierają dłuższą znajomość z tymi rękoma – stwierdził.
Zmarszczka na czole strażnika pogłębiła się jeszcze bardziej.
– Ale z drugiej strony – powiedział Kocur tonem pełnym otuchy – te ręce mają talent w znajdowaniu pieniędzy.
– Nieznacznie oblizał wargi i poruszył palcami. – Znasz może gospodę, którą zwą Pod Srebrnym Węgorzem?
– Pod Srebrnym Węgorzem? – powtórzył kapral.
– W Mrocznym Zaułku, między ulicą Lichą a Wozaków. Ta knajpa nie cieszy się dobrą opinią. Widzę, że Lankhmar nie jest wam obcy.
– Tego wieczoru zjawimy się w tej podłej knajpie przed godziną wiedźm – poinformował go Kocur. – Jeśli będziecie tamtędy przechodzić, będziemy szczęśliwi z moim przyjacielem, mogąc wam nabyć samotrzeć po kwarcie. A jeśli przyjdziecie sami, możecie zgarnąć ich działkę.
Kapral uśmiechnął się i potarł dłonią usta i brodę.
– Co za wspaniała i hojna oferta – odparł, ponownie zerkając do tyłu. – Jeśli wszyscy podróżni okazaliby tak szlachetne zrozumienie jak wy, moja praca sprawiałaby mi znacznie więcej radości.
– Nie wspominając o korzyściach – dodał Fafhrd, kierując spojrzenie w błękit nieba.
Strażnik udał, że nic nie usłyszał.
– A więc chodźcie – rzekł. – Za gorąco, żeby tak stać.
– Wykonał przesadny gest prawą dłonią. – Przygotujcie się na wejście do śmierdzącej, zaszczurzonej, piekielnej dziury... – przerwał, by przybrać milszy wyraz twarzy, a potem mrugnął – ...czyli: witajcie w naszym ukochanym mieście.
Przeprowadził ich obok pozostałych trzech wartowników, którzy podejrzliwie przypatrywali się dziwacznym podróżnym. Przeszli przez otwartą drewnianą bramę pod wielkim łukiem. Po jej obu stronach wznosiły się puste wieże strażnicze. Przed nimi ciągnęła się ulica Bogów – szeroka aleja wyłożona białym marmurem. Na lewo i prawo biegła ulica Kupiecka – kolejna szeroka arteria z licznymi sklepami i kramami handlarzy.
– Pod Srebrnym Węgorzem, przed godziną wiedźm – powtórzył cicho kapral, ponownie zajmując swoje miejsce.
– Jakie to budujące – skomentował Fafhrd, obserwując, jak mężczyzna odchodzi – uczciwie postąpić z uczciwym strażnikiem.
– Tak niewielu pozostało już na świecie prawych ludzi – zgodził się Kocur.
Skierowali się ulicą Muru na południe. Cienie wieżyczek i minaretów Lankhmaru kreśliły ciemne linie na pylistej drodze. Masywny, przysadzisty mur po lewej wznosił się, kontrastując z chwiejącymi się, drewnianymi chałupami i starymi magazynami, niebezpiecznie zwisającymi nad podróżnymi z prawej.
Obok nich przetoczył się zaprzężony w wołu wóz, wyładowany chropowatymi beczkami. Powoził nim wychudzony staruszek, który chyba ich nawet nie zauważył. Oddychał ze świstem, a gdy go mijali, zakaszlał w dłoń. Białka jego oczu miały kolor pożółkłego ze starości pergaminu. Na rzemyku na szyi nosił małpią łapkę, uważaną przez mieszkańców południowego miasta Tsilinilit za amulet przynoszący szczęście, a przez ludzi z Ilthmartu za amulet gwarantujący jurność.
Kocur zamyślił się ponuro, zdając sobie sprawę z tego, że talizman nie zapewnił temu biednemu człowiekowi ani powodzenia, ani potencji.
Zgodnie z propozycją Fafhrda skręcili na zachód, w ulicę Rzemieślników. Z ulgą powitali odgłosy pracy, tak odmienne od ciszy panującej na ulicy Muru. Kowale i metalurgowie zajmowali się zwykłymi czynnościami. Młoty dzwoniły o kowadła, a gorąca stal syczała w chłodziwie. Koła garncarzy kręciły się wesoło. Zmieszane zapachy skóry i barwników do tkanin tworzyły odurzającą kompozycję. Wyplatacze koszy siedzieli w warsztatach albo kramach na dywanach ze skrzyżowanymi nogami lub niskich stołkach, otoczeni stosami wyrobów. Gnąc wiklinę w zrogowaciałych palcach, zerkali z pełnym nadziei oczekiwaniem na przechodzącą parę, a potem z powrotem skupiali się na pracy, pewni, że wojownikom do niczego nie przydadzą się ich produkty.
Na ulicy Taniej ruch uliczny wzmógł się nagle. Szlachcice podążali wzdłuż szerokiej alei w palankinach z jedwabnymi zasłonkami, niesionych na ramionach służących. Kupcy stali przed sklepami i stoiskami, warkliwie zachęcając ciżbę kupujących. Staruszki pochylały się nad wystawionymi warzywami i owocami, marszczyły nosy i narzekały na jakość, próbując stargować cenę. Kurczęta, kaczki i gęsi w drewnianych klatkach darły się ogłuszająco, gdy przyszli nabywcy oglądali je uważnie i dźgali przez pręty. Tłuste, spętane pieski na smyczach, rozłożone pod jednym z namiotów, skamlały pozbawione nadziei, tocząc wokół załzawionymi oczami. Tak jak i ptactwo w klatkach, je również przeznaczono na czyjś obiad.
Na rogu ulic Taniej i Rzemieślników rozlokowała się para młodych, półnagich kuglarzy. Młoda asystentka z lśniącymi czarnymi włosami, związanymi jaskrawą wstążką, prześlizgiwała się wśród tłumu. Potrząsała drewnianą miską, próbując łowić monety. Mężczyźni przerzucali się sztyletami. Widać, że byli mistrzami w swoim fachu. Gorące słońce błyszczało na spoconej skórze i fruwającej stali, ale żonglerzy śmiali się, wykrzykiwali przytyki pod swoim adresem i próbowali wzajemnie odwrócić uwagę, ryzykując, że ten drugi chybi.
Do miski dziewczynki wpadło tylko kilka monet. Kocur zmarszczył brwi. Żałował, że nie ma choć jednego miedziaka, by nagrodzić czymś ich niezwykłe umiejętności.
– Skąpa ta publika – skomentował. – Cieszą się przedstawieniem, a niczym się nie odwdzięczają.
Ruszyli na południe, przepychając się przez zatłoczoną ulicę. Słońce paliło ich głowy i karki. Fafhrd oblizywał usta, obracając głowę w prawo i w lewo. Kocur podejrzewał, że towarzysz myśli o karczmie i zimnym napitku.
Nagle olbrzym dał susa w lukę w ciżbie i pociągnął przyjaciela za przód szarej tuniki. W tej samej chwili głowa Kocura znalazła, się na drodze ogromnego dywanu, niesionego niepewnie przez tragarza na ramionach, a między nogami zaplątał się mu na wpół zagłodzony, szukający resztek ogar.
Fafhrd szarpnął, ściągając swojego mniejszego towarzysza tragarzowi z drogi, i ponownie postawił go na nogi. Ogar wystrzelił z przeraźliwym warkotem w przeciwnym kierunku, wprost pod nogi nic nie widzącego tragarza z dywanem. Mężczyzna wrzasnął, pies zaskowyczał, a przynajmniej dziesięciu przechodniów zaklęło donośnie. Gobelin rozwinął się w powietrzu i błysnął barwnie. Dywan i tragarz przez chwilę wisieli nad ziemią, a potem legli w pyle ulicy, a inni przechodnie zaczęli się o ich potykać. Pies, ogarnięty paniką, przeskoczył ponad plecami leżących i wpadł między sklepikarzy, rozrzucając wokół torby i paczki.
Fafhrd przybrał niewinny wyraz twarzy i zagwizdał melodyjnie, a następnie odwrócił się plecami do zamieszania. Kocur popatrzył na niego gniewnie i poszedł za nim. Wciąż jednak zerkał przez ramię. Szaleństwo zataczało coraz szerszy krąg. Grupka uliczników wykorzystała zamieszanie, by ukraść nieostrożnemu kramarzowi pomidory. Mężczyzna zauważył kradzież zbyt późno, by jej zapobiec, więc tylko rzucał za nimi garściami pomidorów, niestety trafiając niewinnych przechodniów. Ci, wzburzeni, zdecydowali się stawić mu czoła.
Dwie staruszki walczyły o główkę zakurzonej kapusty, którą upuściła jedna z nich. Kocur przysiągłby, że w życiu nie słyszał takich słów z ust kobiet w tak podeszłym wieku. Obserwował, jak obydwie chwyciły nagle nieszczęsne warzywo, a w powietrze wyfrunęły zielone liście. Staruszki przez chwilę patrzyły na to oszołomione, a potem rzuciły się sobie do gardeł.
W ciągu kilku sekund rozpętało się piekło. Kupiecki kram rozpadł się pod ciężarem trójki okładających się pięściami mężczyzn. Jedna z klatek z gęsiami pękła. Ptactwo rozbiegło się, gęgając histerycznie.
Kocur żwawo przebierał nogami, żeby nadążyć za Fafhrdem. Olbrzym wysforował się nieco przed niego, pozostawiwszy za plecami chaos. Dopiero gdy Kocur się z nim zrównał, zauważył, że towarzysz przyciska do piersi niewielką lutnię z różanego drzewa.
Przepraszam bardzo – powiedział grzecznie Kocur – ale zdaje się, że jakaś lutnia przyczepiła się panu do ręki.
– Ojej, naprawdę? – zapytał Fafhrd z zaciekawieniem.
Cóż, zdaje się, panie Kocurze, że ma pan rację. Cóż za bystre oko.
Kocur odchrząknął.
– Ostatnim razem moje bystre oko widziało taki instrument na kołku w kupieckim namiocie za ladą kramu z sałatą.
Fafhrd nie odpowiedział. Przebiegł delikatnie palcami po strunach lutni, nie wygrywając żadnej melodii, a jedynie wydobywając kilka pojedynczych melodyjnych nut.
– Masz zwinne palce, przyjacielu – stwierdził Kocur, wiedząc, że Fafhrd zrozumie podwójne znaczenie jego słów.
Olbrzym uśmiechnął się szeroko.
– Potrzebujemy jedzenia i dachu nad głową – powiedział – nie wspominając o monetach na łapówkę dla pewnego strażnika, któremu zapłacimy dziś wieczorem w gospodzie. Zdecydowałem się wyśpiewać nam kolację.
Kocur zerknął przez ramię i potarł brodę.
– Doskonały pomysł – odparł – ale najpierw oddalmy się od kupca z kapustą oraz tego całego denerwującego i hałaśliwego zamieszania.
Trzy kamienice dalej, gdy dotarli do publicznej fontanny przy skrzyżowaniu Taniej i Winiarzy, Fafhrd przybrał odpowiednią postawę, podniósł lutnię i przygotował do pierwszego akordu. Kocur szturchnął przyjaciela pod żebro, zanim ten zdążył zagrać choć nutę.
– Miska, idioto – szepnął, obserwując tłum wokół nich. – Żebracza miska albo kubek. Jak sądzisz, w co wsypią nam monety?
Fafhrd opuścił lutnię i poskrobał się po krótkiej rudej brodzie. Na jego twarzy pojawiło się zakłopotanie. Wtem zzuł prawy but i ustawił go przed sobą. Ponownie podniósł lutnię, zagrał pierwszy akord i zaczął śpiewać.
Och, te północne dziewczyny
Są w smaku jak cytryny
I okropne żony z nich.
Czarnoksięskie poczwary
Mają szpicruty i czary
Układają nimi mężów swych.
Fafhrda szkolono za młodu na barda w skutej lodem krainie zwanej Zimne Pustkowia. Kocur nigdy nie słyszał lepszego głosu. Przysłuchując się pieśni, obserwował dłonie Fafhrda, dziwiąc się, że potrafiły dzierżyć śmiercionośną broń, a jednocześnie tańczyć z delikatną, fascynującą pewnością po strunach lutni.
Melodyjna piosenka wygrywana przez Fafhrda spodobała się przechodniom, którzy podchodzili bliżej i przystawali, by się jej przysłuchać. Fafhrd, który miał skłonność do przesady, wspiął się na murek okalający fontannę, by być lepiej widzianym. Zupełnie nie zwracał uwagi na to, że wygląda nieco komicznie bez jednego buta.
Och, lód jedzą na kolację,
By zachować szczupłą grację
Bo lubią być przeraźliwie chude, o tak.
Ale powiem wam, kumie,
Co „oziębła”, nikt nie zrozumie,
Póki mej dziewczyny nie położy na wznak!
Publiczność zachichotała z aprobatą. Wzrost Fafhrda i czerwonozłote włosy zdradzały jego pochodzenie i dziedzictwo. Słuchacze zdawali się jeszcze bardziej cieszyć z piosenki, bo kpił z własnego ludu. Nad cholewką pustego buta przesunęło się dużo dłoni. Kilka z nich upuściło nawet monety. Pewien mężczyzna wrzucił rumiane jabłko.
Twarz Kocura zastygła w niemym przerażeniu. Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie zatopiłby zębów w jabłku, które spoczęło na dnie buta Fafhrda. Całe szczęście, że w mieście hulał silny, świeży wiatr, inaczej Fafhrd, z bosą i wilgotną stopą, nigdy nie utrzymałby wokół siebie publiki. Zamiast tego ludzie uciekliby, łapiąc się za nosy i błagając o litość.
Wciąż pamiętam tę noc,
Świat otulił biały koc,
Wkradłem się tam, gdzie stała łożnica,
Ścisnąłem ją w ramionach,
Pragnąłem skosztować jej łona,
Lecz odkryłem, że patrzę w martwe lica.
I świntuchem jestem może,
A wy krzykniecie „Mój Boże!”,
Lecz wyznam wszystko szczerze wam
Nie było miło z tym ciałem,
Lecz dwa razy ją miałem
I wciąż żadnej różnicy nie było, mówię wam!
Publiczność, którą była już całkiem liczną, ryknęła śmiechem. Śmiali się i mężczyźni, i kobiety. Kocur przemykał między nimi, przypatrując się z ukosa ich twarzom, gdy skupili całą uwagę na Fafhrdzie. Jedną ręką wysupłał rękojeść sztyletu – Kociego Pazura. Drugą podtrzymywał wciąż rosnący ciężar sakiewek, chowanych z przodu tuniki.
Lecz nagle, niech kat mi świeci!
Posiadłem ją po raz trzeci!
Niech mnie diabli do piekła porwą, cóż
Cztery, pięć! Gdy żyła,
Nigdy nieboszczka nie była
W miłosnych zapasach tak dobrą i już!
Fafhrda zupełnie pochłonęło jego przedstawienie, a tłum wiwatował nieustannie. Kocur nie zdołał ściągnąć jego uwagi, by nieznacznie kiwnąć głową lub ręką i dać znak, że czas ruszać dalej. W końcu poddał się i wyśliznął z tłumu wokół fontanny. Idąc, próbował nie dzwonić pieniędzmi w sakiewkach. Zajął miejsce w cieniu w alejce kilka kroków dalej. Oparł się plecami o ścianę sklepu, po czym kucnął i przygotował na długie oczekiwanie.
Fafhrd skończył śpiewać pięćdziesiąt siedem wersów później. Kocur podniósł się i wyjrzał na ulicę. Dostrzegł, jak olbrzym złazi z murku fontanny, podnosi but i rozgląda wokół. Obywatele Lankhmaru, widząc, że przedstawienie się skończyło, szybko zajęli się swoimi sprawami.
Kocur machnął ręką do Fafhrda, kiedy ten w końcu spojrzał w jego kierunku. Dał mu znak, by zszedł z rozgrzanej słońcem ulicy i zagłębił się w cienisty chłód alejki.
– Już zaczynałem myśleć, że robią tam nabór na dworskiego minstrela – skarcił olbrzyma, gdy ten do niego przykuśtykał. – Wydawało mi się, że prędzej słońce zajdzie, niż ty dośpiewasz do końca swoją sprośną piosenkę.
Olbrzym oparł lutnię o mur i wysypał zawartość buta. Na jego twarzy odmalowało się rozczarowanie. Odwróciwszy do góry nogami swoje śmierdzące obuwie, wytrząsnął na dłoń sześć miedziaków, pojedynczego srebrnego smerduka i już nie tak rumiane jabłko.
– Ci lankhmarczycy to naprawdę straszne liczykrupy i skąpiradła – warknął. – W każdym innym mieście już mielibyśmy nocleg i godziwą miskę gulaszu z chlebem posmarowanym masłem. Ale w nieocenionym Lankhmarze będziemy mieli szczęście, jeśli znajdziemy stodołę i torbę sucharów!
Fafhrd, zniesmaczony, potrząsnął głową i w zamyśleniu ugryzł jabłko.
Kocur stłumił mdłości.
– Wciąż mam lutnię i buta – ogłosił Fafhrd pogodniejszym tonem, rzucając ogryzkiem w głąb alejki. – Może na innym rogu nam się bardziej poszczęści.
– Oszczędzaj swój słowiczy głos – powiedział Szary Kocur i uniósł tunikę, by pokazać pękatą sakiewkę. Wsypał do niej zawartość pozostałych torebek, a puste posłał w pobliże porzuconego ogryzka.
Fafhrdowi oczy rozbłysły na widok ciężkiej sakiewki.
– Och, Kocurze – rzekł z cichym podziwem – ależ z ciebie kieszonkowiec. Tak patrzę i myślę, że chyba najlepszy w tym fachu.
– Kieszonkowiec? Bzdura! – Mężczyzna w szarym ubraniu uniósł brew. – Te monety to hołd złożony twoim niesamowitym talentom śpiewaczym. Pomogłem tylko nieco twojej publiczności w odpowiednim wyrażeniu podziwu, bo niewłaściwie pojęta skromność uniemożliwiła im wyrażenie go we właściwy sposób.
Olbrzym uśmiechnął się szeroko i zaczął wzuwać but.
– Wierzę, że te „datki” pochodziły tylko od tych dobrze ubranych, których było na nie stać?
Kocur chrząknął.
– Znaczna ich część pochodziła od kogoś bardzo dobrze ubranego. Koniec, kropka – odparł. – Para amatorów z Gildii Złodziejskiej też pracowała w tłumie. Nie widziałem powodu, by też skorzystali na twoim przedstawieniu.
Na wzmiankę o Gildii Złodziejskiej twarz Fafhrda zachmurzyła się. Olbrzym posmutniał nieco i rozgniewał się.
– Już z nimi załatwiliśmy porachunki, nieprawdaż, Kocurze? – spytał ponuro. – Przypomnij mi, że tak było, bo zacznę myśleć, że coś nam jeszcze pozostało.
– Załatwiliśmy z nimi wszystko, co mieliśmy do załatwienia, Fafhrdzie – odparł Kocur. Stare wspomnienia przytłoczyły go. – Ale może oni nie wszystko załatwili z nami.
– To dobrze – odrzekł Fafhrd, prostując swoje siedem stóp wzrostu. Zacisnął pięść i wpatrzył się w jasną ulicę, sam stojąc w cienistym mroku alei. – Będę bardzo szczęśliwy, jeśli dowiedzą się, że tu jesteśmy, i zechcą się z nami policzyć.
Pod Srebrnym Węgorzem
Kocur wyglądał przez otwarte okiennice jedynego okienka w niewielkim pokoju nad karczmą Pod Srebrnym Węgorzem. Czarne wieże i minarety Lankhmaru odznaczały się ostro od usianego gwiazdami nieba. Nad najwyższą iglicą wisiał letni księżyc, któremu niewiele brakowało do pełni. Wyglądał jak ponura twarz, patrząca w dół z dezaprobatą.
W powietrzu unosiła się smuga bladej mgły. Rozwiewała się w świetle księżyca. Po ulicy powoli przetaczał się kłąb gęstszego białego oparu znad Morza Wewnętrznego i rzeki Hlal, przesuwając się na wschód i południe.
Przez mgłę kroczyła w ciszy samotna postać, ledwo widoczna w mroku wąskiej uliczki zwanej aleją Kości. W końcu zniknęła w tylnych drzwiach karczmy Pod Srebrnym Węgorzem. Przez deski podłogi przedarł się do pokoju nagły wybuch śmiechu z leżącej poniżej izby. Kocur zerknął na jedyne łóżko w pokoju, ale okazało się, że dźwięk wcale nie przeszkodził Fafhrdowi, który leżał rozciągnięty na brzuchu. Olbrzym zajmował cały materac i przypominał wielką rozgwiazdę.
Kocur spał krótko. Przysunął się do samej krawędzi łoża, inaczej udusiłby się albo Fafhrd zgniótłby go w nieświadomym uścisku ramion. Do bezsenności przyczyniło się też parne popołudnie i trwający aż do wieczora upał. Mieli szczęście, bo udało im się wynająć ten pokój za jedyne pięć miedziaków. Ale Kocur popełnił błąd, próbując nadgonić stracone godziny snu.
Mimo to czuł się całkiem wypoczęty. Sądził, że jeszcze nie nadeszła północ, a już nie mógł znieść tego pomieszczenia. W umyśle aż kipiało mu od myśli o Malygrisie, Sadasterze i dziwnej postaci o imieniu Sheelba. Mężczyzna skrzyżował ramiona na piersi, wyjrzał przez okno i głęboko zaczerpnął tchu.
Podnosząca się mgła przyćmiła światło księżyca. Srebrny opar migotał w gasnącym blasku. Gdzieś tam, myślał ponuro Kocur, przez miasto pełzł złowrogi czar, cichy i nieubłagany jak wieczorna mgła. Wkradał się przez szczeliny pod zamkniętymi drzwiami i przeciskał przez zasłonięte okna.
Mimowolnie cofnął się w głąb pokoju. Nie oderwał jednak spojrzenia od miękkich białych smug i pasm, unoszących się tuż nad parapetem. Wtem zdecydowanie ruszył ku oknu i szybko wychylił się na zewnątrz. Chwycił okiennice i zatrzasnął je pospiesznie.
Przez dłuższą chwilę stał w ciemnościach. Był świadom jedynie szaleńczego bicia swego serca i suchości ust.
– Muszę się napić – mruknął. Czuł niesmak do samego siebie, bo nie mógł zaprzeczyć, że zdjął go strach.
Macając wokół siebie, zdjął odzienie z cienkiego sznurka rozciągniętego tuż pod sufitem. Jednoręki Cherig, właściciel oberży Pod Srebrnym Węgorzem, dał im za darmo miskę i tyle wody, by mogli uprać ubranie i sami się umyć. Rzeczy były jeszcze nieco wilgotne, ale dały się założyć. Kocur cicho wzuł buty przy drzwiach, zapiął wokół talii pas z bronią i wyśliznął się na korytarz.
Lampa na końcu wąskiego korytarza stanowiła jedyne źródło światła. Kocur przystanął, by wydobyć z sakwy przy pasie krótki rzemyk, którym związał długie czarne włosy. Później zdecydował, że zapomni na chwilę o zaklęciach i czarnoksiężnikach. Zebrał się w sobie i zszedł po schodach do tawerny.
Pod Srebrnym Węgorzem to bez wątpienia jedna z najpodlejszych spelun w Lankhmarze. W pewnych godzinach niemalże każdej nocy można było tutaj sprzedać skradzione cacko lub wynająć mordercę, jednak reputacja Cheriga Jednorękiego sprawiała, że w jego siedzibie panował spokój, a najbezwzględniejsi obywatele siedzieli ramię w ramię z awanturniczymi szlachcicami, którym zachciało się przebywać z plebsem.
Tego wieczoru zgromadził się pokaźny tłumek. Niektórzy z klientów przerwali na chwilę rozmowy, by zobaczyć, pod czyim butem zaskrzypiał siódmy stopień. Choć większość powróciła do dyskusji po niedbałym obrzuceniu mężczyzny wzrokiem, kilku przyglądało się Kocurowi podejrzliwie i twardo, dopóki nie usadowił się na stołku za grubo ciosanym stołem w najdalszym kącie oberży.
Właściciel Srebrnego Węgorza podszedł do stołu Kocura. Z haka w miejscu, gdzie niegdyś znajdowała się prawa dłoń, zwisał mu gliniany kubek. W sprawnej lewej ręce ściskał dzban ciemnego piwa. Z wyćwiczoną wprawą postawił kubek przed klientem i napełnił go po brzegi.
– W tej karczmie pierwsza kolejka dla gości z góry jest na koszt firmy – mruknął dobrodusznie. – Jak ci się podoba apartament, Szary?
Kocur uśmiechnął się szeroko.
– Wyśmienity – odparł, unosząc kubek do ust. – Szczury pokłoniły nam się na powitanie z wyrafinowanym wdziękiem, a pchły czekały pełną godzinę, zanim zaczęły nas kąsać w łóżku, które, tak przy okazji, jest stanowczo za małe dla nas dwóch.
Cherig Jednoręki roześmiał się.
– To nie łóżko jest za małe, tylko twój towarzysz, Fafhrd, stanowczo za duży.
Kocur przełknął chłodny napój i oblizał wargi. Warzone na miejscu piwo Cheriga obrosło legendą w Lankhmarze i przyczyniło się do wzrostu popularności Srebrnego Węgorza.
– Hmmm – mruknął, przewracając oczami. – On faktycznie mówi, że jego dziewczyny często się na to skarżą.
Cherig dolał do pełna Kocurowi, gdy ten tylko odstawił kubek.
– No cóż, obaj jesteśmy światowcami, prawda? I wiemy, ile są warte takie przechwałki.
Gdzieś w oberży rozległ się krótki kaszel. Kocur od razu zapomniał o Cherigu. Omiótł spojrzeniem pomieszczenie, aż dostrzegł trzech ludzi grających w kości. Wąsaty osiłek ściskał kości w nieruchomej pięści. Najwyraźniej poczuł się źle. Kaszlnął jeszcze raz, ostrzej, podnosząc wolną ręką kubek. Napił się pospiesznie. Ponieważ najwyraźniej pomogło mu to, powrócił do gry.
Cherig ponownie zajął się obsługiwaniem gości, a Kocur – w jeszcze podlejszym nastroju – odchylił się na stołku tak, że dwie nogi mebla znalazły się w powietrzu, i oparł się plecami o ścianę. Uniósł kubek do ust i wypił jego zawartość.
Drzwi tawerny otworzyły się. Wokół futryny kłębiły się smugi białej mgły. Pojawiła się mała dziewczynka o splątanych płowych włosach i wymizerowanej brudnej twarzyczce. Na biodrze wsparła płytki koszyk. Nieśmiało podeszła do stolika przy drzwiach.
– Może kupi pan maskotkę dla ukochanej? – spytała cienkim znużonym głosikiem, wyjmując z koszyka lalkę z plecionej słomy w szmacianej sukience.
Samotna postać z nosem w kubku warknęła i machnęła ręką, nawet nie spojrzawszy na dziewczynkę. Dziecko rozsądnie wycofało się i spróbowało szczęścia przy innym stole.
Drzwi otworzyły się ponownie. Choć do północy było jeszcze daleko, Kocur rozpoznał kaprala z Bramy Bagiennej. Nad ramionami mężczyzny w czerwonym płaszczu unosiła się niczym dym mgła. Przybysz zamknął drzwi i rozejrzał się po oberży.
Kocur uniósł kubek i krzyknął:
– Hej, kapitanie! Czyżby już nadszedł czas naszego spotkania?
Kapral przeciskał się przez tłum, rozpinając po drodze płaszcz. Przerzucił niedbale odzienie przez stół, zdjął hełm i usiadł.
– Obawiałem się, że jeśli będę czekał aż do północy – odrzekł, siadając bezceremonialnie naprzeciwko swojego gospodarza – to jeszcze przed jedenastą wydasz moją łapówkę na piwo i kobiety.
Kocur, nagle ciesząc się z towarzystwa, uśmiechnął się szeroko.
– Ależ, mój panie, ja? – spytał, udając urażonego.
– Czyż nie postąpiłem z tobą uczciwie?
– O tak, panie – odparł gładko kapral. – I choć najwyraźniej masz teraz monety, mimo że wcześniej nie posiadałeś ani jednej, nie spytam cię, z kim tak nieuczciwie postąpiłeś.
Kocur plasnął dłonią w stół, śmiejąc się.
– Podobasz mi się, kapitanie. Zdradź mi swoje imię, a ja zamówię ci coś do picia. – Skinął na Cheriga, który stał w odległym końcu tawerny.
– Na imię mi Nuulpha – powiedział kapral. Przerwał, gdy Cherig stawiał przed nim kufel z piwem. Uniósł naczynie i osuszył je do ostatniej kropli. Oblizał brzeg kufla i postawił go na stole. – Nuulpha, czyli ten, który cierpi od dawna – ciągnął – ale z pomocą boską po paru dalszych kolejkach ukoję swoje cierpienie.
– Twoja głowa może na tym znacznie bardziej ucierpieć odparł Kocur, ponownie kiwając na Cheriga, by napełnił kufle. – Gospodarz warzy cholernie mocny napitek.
Cherig wzruszył ramionami i napełnił naczynia.
– Zważywszy na te diabły z piekła rodem, z których składa się moja klientela – mruknął głosem ociekającym jowialną ironią – to mam niewiele okazji do przebywania z takimi jak wy uczciwymi dżentelmenami.
Nuulpha uniósł brew, uśmiechając się niewyraźnie, kiedy właściciel Srebrnego Węgorza oddalał się od nich. Potem podniósł kufel, wznosząc toast w toaście.
– Czy mogę? – spytał, a gdy Kocur przytaknął uprzejmie, ciągnął dalej z rozbrajającą formalnością. – Za mojego gospodarza. Choć jest niewielki wzrostem, to jego hojność przerasta nawet tłustą i skąpą żonę goszczonego – a to niemały komplement.
Kocur uniósł swój kufel, śmiejąc się pod nosem, i dodał:
– Miejmy nadzieję, że jest równie wielka, jak apetyt mego gościa na to wspaniałe piwo.
Kapral oparł łokcie na stole, pochylił się i potarł dłonią siwiejącą brodę. Przez twarz przemknął mu wyraz znużenia, po czym znikł.
– Jeśli mówimy o wielkich sprawach, to gdzie jest twój rudobrody towarzysz?
Z ust Kocura dobyło się przesadne westchnienie. Mężczyzna odstawił kufel.
– Śpi jak dziecko, lecz utuliła go do snu tylko poduszka. – Również się pochylił, kładąc dłonie po obu stronach kufla i zniżył głos do konspiracyjnego szeptu. – Zadam ci pytanie, kapitanie.
Kąciki ust Nuulphy wygięły się w uśmiechu.
– A jednak to piwo ma swoją cenę – powiedział, unosząc napitek. Przełknął hałaśliwie łyk i z satysfakcją oblizał usta, odstawiając kufel.
– Niezupełnie – zapewnił go Kocur. – Twoje towarzystwo odegnało podły nastrój, który mnie wcześniej ogarnął, i bez względu na twoją odpowiedź płacę za przywilej spicia cię, aż spadniesz pod stół.
Nuulpha niedbale rozejrzał się po tawernie, zanim ponownie przemówił.
– Musiałeś obrabować jakiegoś bogatego człowieka. Kocur już miał się napić, lecz odsunął usta od krawędzi kufla i rzekł:
– Trzech członków Gildii Złodziejskiej. Gość uniósł wysoko brwi.
– Ponownie wznoszę za ciebie toast – stwierdził, podnosząc kufel. Przełknął i wytarł usta wierzchem dłoni. – Ale niebezpiecznie jest z nimi zadrzeć. Nie zaniedbam swojej powinności i ostrzegę cię, byś na siebie uważał, gdy są w pobliżu. – Ponownie się napił i wzruszył ramionami. – Ale zapomniałem, że nie jesteś po raz pierwszy w Lankhmarze. Zadaj swoje pytanie, zacny gospodarzu.
Kocur wezwał Cheriga, by ten ponownie napełnił kufle. Milczał, kiedy właściciel im nalewał. Cherig zmierzył ich uważnym wzrokiem, a potem, jakby wyczuwał, że za chwilę ubiją jakiś interes, oddalił się bez słowa.
Kocur ponownie pochylił się nad stołem.
– Czy znasz czarodzieja o imieniu Malygris? Nuulpha zakrztusił się i parsknął, wypluwając na stół pół łyka piwa. Trzasnął kuflem o blat i zacisnął dłoń na twarzy, by powstrzymać strumień.
– Błagam o wybaczenie! – mruknął pospiesznie, gdy już mógł zaczerpnąć tchu. Twarz mu poczerwieniała. Odsunął się nieco od stołu, jakby spodziewał się kłopotów.
W oberży zapadła cisza. Wszystkie oczy zwróciły się w ich kierunku. Cherig patrzył na nich z kamienną twarzą. W jednym ręku balansował tacą z dzbankiem.
Szary Kocur wskazał palcem swoje ociekające brwi. Zachował lodowaty spokój.
– Nic się nie stało, kapitanie – powiedział i jeśli położył mocniejszy nacisk na ostatnim słowie, to zupełnie nieumyślnie. – Postaram się nie zaskoczyć cię już więcej.
Chwilę później klienci karczmy powrócili do rozmów. Mała dziewczynka dalej chodziła od stołu do stołu, próbując sprzedać maskotki, a Cherig znikł na chwilę. Pojawił się ponownie z czystą, miękką ściereczką, którą bez słowa położył przy łokciu Kocura.
Nuulpha, z wciąż zaczerwienionymi z zakłopotania policzkami, pochylił się ponownie i szepnął nerwowo:
– Ostatnimi czasy w Lankhmarze nie wymawia się na głos tego imienia.
– I może właśnie dlatego wymówiłem je tak bardzo cicho – zasugerował trafnie Kocur. Wytarł twarz ściereczką i odłożył ją na bok.
Zanim którykolwiek z nich zdołał jeszcze coś powiedzieć, ponownie smugi bladej mgły pchnęły drzwi tawerny, wpuszczając parę łotrzyków z Ilthmartu. Ich długie płaszcze nie skrywały jeszcze dłuższych mieczy. Obaj przeszli buńczucznie do ostatniego pustego stołu, usiedli i omietli wnętrze Srebrnego Węgorza ponurymi i gniewnymi spojrzeniami.
Nuulpha z powrotem skupił uwagę na gospodarzu. Pochylił się nad piwem i szepnął:
– Jeśli można spytać, po co interesujesz się... tą osobą?
Kocur właśnie zastanawiał się, ile może zdradzić, lecz tok myśli przerwała dziewczynka, która pojawiła się nieśmiało przy jego łokciu.
– Proszę pana – rzekła – czy nie chciałby pan kupić maskotki dla swojej ukochanej? – Wydobyła słomianą laleczkę. – Gwarantuję, że przyniesie jej szczęście w kuchni albo... – zawahała się i mrugnęła oczami – albo w twojej sypialni, jeśli zechce ją tam umieścić.
Kocur usłyszał nagle, że ktoś zanosi się kaszlem. Spojrzał nad głową dziecka tam, gdzie w najlepsze toczyła się gra w kości. Ten sam wąsaty osiłek kaszlał gwałtownie w zwiniętą pięść. Jego twarz czerwieniała coraz bardziej. Po chwili opanował się z wyraźnym trudem i wypił resztki napoju, ale zaraz znów dopadł go atak kaszlu. Gdy odsunął rękę od ust, na brodzie została mu smuga zielonej flegmy. Mężczyzna wymamrotał jakieś przeprosiny do dwóch towarzyszy, rzucił kości, wstał i uciekł ze Srebrnego Węgorza.
Kocur utkwił twarde spojrzenie w małej blondwłosej handlarce, która stała przy stole. Gdy wyciągnął złotą monetę, oczy dziecka powiększyły się. Dziewczynka stała nieruchomo, drżąc jak ptaszek.
Moneta zdawała się sama poruszać, wędrując od kciuka i palca wskazującego. Zatrzymywała się przed następnymi palcami i wędrowała z powrotem. Nuulpha wpatrywał się w nią ze zdumieniem, tak samo jak dziecko.
Kocur przesunął drugą ręką nad monetą, a następnie obrócił dłonie, pokazując, że są puste. Złoto znikło. Najwyraźniej rozpłynęło się w powietrzu.
Nuulpha prychnął.
– Moja żona też to potrafi, tylko u niej pieniądze znikają szybciej.
Kocur mrugnął. Sięgnął za ucho dziewczynki i wyciągnął stamtąd monetę. Dziecko zachichotało, zasłaniając rękoma duże uszy.
– Nie licz na szczęście, moja mała handlarko – powiedział jej. – Nic nie mów o szczęściu ani magii. Nie czas na takie rzeczy. A teraz kupię nie jedną, ale wszystkie twoje laleczki, które zwiesz maskotkami. W zamian weźmiesz tę złotą monetę. Wystarczy najedzenie dla ciebie i twojej rodziny na cały miesiąc.
– Wszystkie moje laleczki? – wykrzyknęło dziecko i popatrzyło chciwie na pieniądz.
– Wszystkie – zapewnił Kocur. – W zamian musisz mi obiecać, że nie będziesz już robić talizmanów na szczęście.
Dziecko najwyraźniej nie zrozumiało jego prośby, ale widać było, że pragnie dostać monetę.
– Och, panie – odparła – a jeśli obiecam, że nie będę robić maskotek przez tyle czasu, przez ile wystarczy mi pieniędzy na kupowanie jedzenia dla mojego brzuszka?
Nuulpha walił pięścią w stół, zaśmiewając się do łez.
– Ta mała żebraczka jeszcze się z tobą targuje! Moneta ponownie znikła, zupełnie, jakby roztopiła się w zaciśniętej pięści Kocura. Dziewczynka stropiła się, ale mężczyzna otworzył dłoń, dmuchnął na nią i ponownie zacisnął. Gdy otworzył ją jeszcze raz, moneta pojawiła się.
– Nie można żądać, by taka śliczna dziewczynka głodowała – odparł – ale tak długo, na jak długo ta moneta ci wystarczy, nie rób maskotek.
Dziecko kiwnęło głową. Powoli postawiło koszyk na skraju stołu. Z zadziwiającą szybkością dziewczynka wyciągnęła rękę i chwyciła błyszczący kawałek złota, zanim znów zdążył zniknąć.
– A teraz, panie – powiedziała, aż tracąc dech z podniecenia – masz cały kram dla siebie, bo ja nie wrócę do interesu przez przynajmniej miesiąc. Teraz młoda dama będzie się oddawać rozrywce!
Wypowiedziawszy te słowa, obróciła się na pięcie i pomknęła do drzwi. Otworzyła je z rozmachem i znikła w nocnej mgle Lankhmaru.
Cherig szedł przez tawernę ciężkim krokiem, narzekając i machając ręką, by rozpędzić opar, który wlewał się przez otwarte przez dziecko drzwi. Zamknął je z trzaskiem kopnięciem buta.
Gdy właściciel Srebrnego Węgorza obrócił się, Kocur skinął na niego.
– Macie w kuchni piec albo palenisko? – spytał. Poczekał, aż Cherig przytaknie, i wręczył mu koszyk z lalkami. – Spal je – polecił. – Najprawdopodobniej są nieszkodliwe, ale spal je tak czy owak. Wszystkie. – Postukał czubkiem palca w krawędź kufla. – A potem wypijemy po jeszcze jednym kubku twoich pysznych, niezrównanych sików.
– Patrząc, w jakim tempie pijecie – odpowiedział Cherig, oddalając się – może po prostu przyniosę wam dzban i sami się obsłużycie.
Gdy ponownie zostali sami, Nuulpha przechylił się przez stół i wyszeptał:
– Jestem pod wrażeniem nie tylko hojności mojego gospodarza, lecz także jego czarnoksięskich zdolności. Po co kupowałeś lalki, skoro zamierzasz je zniszczyć?
Kocur rozejrzał się podejrzliwie, ponownie omiatając wzrokiem klientelę Srebrnego Węgorza. Poziom głośności rozmów wzrastał wraz z ilością wypitego alkoholu. Grzechotowi kości coraz częściej towarzyszyły warknięcia i przekleństwa. W zbyt radosnym śmiechu niektórych klientów pobrzmiewało pewne napięcie. Kocur, jak zwykle ostrożny, zauważył to i odwrócił się do gościa.
– Nie było w tym żadnych czarów. To po prostu zręczna sztuczka. – Podniósł kufel, uśmiechając się przelotnie przed napiciem się. – Przydaje się, żeby zrobić wrażenie na dzieciach i oficerach ze straży suzerena. – Odstawił niemalże zupełnie opróżniony kufel i ciągnął: – Dzięki twojemu pytaniu nasza rozmowa wraca do osoby, której imienia nie wspominamy z obawy, że znów wystawimy na próbę twój zapierający dech w piersiach refleks.
Cherig pojawił się na czas, by postawić między nimi pełny dzbanek piwa.
– Mogę ci jedynie powiedzieć – powiedział nagle poważnym głosem Nuulpha – że niewielu ludzi widziało kiedykolwiek Małygrisa, ale już samo jego imię jest przekleństwem w niektórych dzielnicach miasta. W najmroczniejszych spelunach i rynsztokach dorośli ludzie drżą i uciekają na wzmiankę o nim.
– Nawet gdyby był osobistym lokajem samej Śmierci – powiedział niewzruszony Kocur, ponownie napełniając kufel gościa, a potem swój – to mimo wszystko muszę go znaleźć.
– Masz jaja, człowieku! – Nuulpha zawahał się, a potem łyknął piwa. Odstawił kufel z głośnym hukiem. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Kocura, jakby próbował odgadnąć jego myśli.
Tłum wokół nich gęstniał, a mimo to, pochyleni nad stołem w najdalszym kącie karczmy, skryci w cieniu, stanowili wyspę w morzu hałasu.
Nuulpha ścisnął nerwowo kufel w dłoniach i obejrzał się dyskretnie za siebie.
– Większość ludności jest za głupia albo tak sobie błogo żyje, że nie zauważa, co się dzieje w tym mieście – rzekł, a w jego głosie strach mieszał się z goryczą – ale zwykli, najniżsi rangą strażnicy, którzy pracują na ulicach, mają oczy i uszy, i nie są głupcami. – Napił się pospiesznie.
– W ciągu ostatniego roku zmarli trzej najpotężniejsi czarodzieje w Lankhmarze. Wie o tym nawet ten nadęty suzeren. Lecz tak samo jak reszta hołubionej w tym mieście szlachty, raczy nie zauważać, że umierają też inni – wróżki, zaklinacze, kapłani, a także zwykli kupcy, sklepikarze, gospodynie domowe i dziwki...
Przerwał i rozejrzał się pospiesznie wokół. Potem ciągnął dalej:
– Kilku żołnierzy w koszarach ośmieliło się wyszeptać słowo „zaraza”. – Kapral zmarszczył brwi. – Przełożony kazał ich wychłostać. Ja osobiście nie uważam, żeby to była zaraza. – Czubkiem palca dotknął skroni. – Kręcę się tu i tam, przyjacielu, i już od pierwszej kwadry wiem swoje. Ulice Lankhmaru nawiedziła jakaś magia, a po piętach mieszkańcom depcze zło. – Nuulpha ponownie uniósł kufel, osuszył go i odwrócił z zakłopotaniem wzrok. – Mój łaskawy gospodarz również o tym wie – stwierdził, otarłszy usta rękawem. – Widziałem to w jego oczach i słyszałem w głosie, gdy ostrzegał dziecko, by trzymało się z dala od wszystkiego, co wiąże się z magią i szczęściem.
Kocur zmrużył oko. Zdumiały go zdolności obserwacyjne gościa. Ponownie sięgnął po dzbanek. Rączka rozmazała mu się w oczach, choć nie powinna, i dopiero za drugim razem udało mu się zacisnąć na niej palce. Gdy napełniał kubki, na stole rozlało się nieco bursztynowego napoju.
– Powiem ci szczerze, zacny kapitanie – rzekł Kocur – że sam niewiele wiem. Tyle że musimy odnaleźć tego Mały... Malygrisa, a ja nie mam pojęcia, gdzie go szukać. – Uniósł kufel w toaście za swojego gościa i westchnął ciężko. – Dalejże, przez tę gadaninę zamieniliśmy się w parę ponurych gargulców. Sam zobacz, jak się skuliłeś nad piwem. – Plasnął dłonią w stół. – Dziś już skończymy tę rozmowę. Założę się, że piwniczka Cheriga jeszcze nie wyschła, a to niezłe wyzwanie dla dwóch rosłych mężczyzn.
Nuulpha nadal miał ponurą minę. Zacisnął w dłoniach kufel i wpatrzył się w jego zawartość.
– Polubiłem cię, mój szary przyjacielu – wyszeptał – ale jeśli jakiś magiczny nakaz sprawia, że gonisz za tym szaleństwem, to lepiej uważaj. – Podniósł wzrok i napotkał spojrzenie czarnych oczu Kocura. – Chodzą plotki, że Malygris ma siedzibę w jednej z zakazanych świątyń Starożytnych Bogów na brzegu rzeki. W której dokładnie z tych przeklętych opuszczonych budowli... – wzruszył ramionami – nikt nie wie. Myśl sobie co chcesz, ale pamiętaj: jeśli zostaniesz przyłapany na próbie wejścia bądź zakłócania spokoju tych ruin, przypłacisz to życiem zgodnie z prawem Lankhmaru.
Kocur z szerokim uśmiechem dotknął swoim kuflem naczynia gościa.
– Cóż, jeśli mnie aresztują i zawloką do przesławnych miejskich lochów, wierzę, że pomożesz mi uciec w tak spektakularny i śmiały sposób, że bardowie będą to opiewać przez następny sezon.
Nuulpha podniósł swój kufel i odwzajemnił toast.
– O tak! – odparł. – Ale będzie cię to kosztować znacznie więcej niż to mleko Cheriga.
Drzwi Srebrnego Węgorza ponownie otworzyły się na oścież. Ochrypły śmiech poprzedzał dwóch smukłych młodych mężczyzn, których bogato wyszywane czarne płaszcze obwieszczały, że należą do szlachciców, synów szlachciców. Gdy wchodzili, mgła wirowała niczym gęsty dym wokół ich nóg i przywierała do odzieży. Pijanemu Kocurowi zdawało się, że przejrzysta smuga ściska złośliwie niczym szubieniczna pętla gardło jednego z nich. Gdy drzwi zamknęły się, lepka mgła szybko jednak rozwiała się w rosnącym cieple tawerny.
Młodzieńcom towarzyszyły kochanki – dwie eleganckie piękności. Ich szaty ze wspaniałego jedwabiu lśniły w przyćmionym świetle lamp Srebrnego Węgorza, a ramiona i palce pokrywały skrzące się klejnoty oprawione w pierścionkach i bransoletkach. Obie kobiety nosiły wysoko upięte włosy, utrzymywane przez migoczące szpile i grzebienie. Jedna z nich – o kruczoczarnych włosach – była wysoka, lecz wzrok Kocura przyciągnęła mniejsza, blondynka, jeszcze niemal dziecko. Mogła mieć nie więcej niż czternaście lat. Była wiotka niczym wierzbowa witka, a mimo to cechowała się wdziękiem, którego mogła jej pozazdrościć starsza kobieta. Omiotła spojrzeniem tawernę i na chwilę jej oczy spotkały się z oczami Kocura.
Mężczyzna, który unosił kufel do ust, zamarł.
– Ivrian – wymamrotał, albowiem z odległego końca zadymionego pomieszczenia patrzyła na niego jego ukochana.
Kobieta odwróciła się i splotła ramiona wokół szyi kochanka, śmiejąc się z jakiejś uwagi. Cała czwórka skierowała się do jednego z kątów i zamówiła napoje.
Kocur powoli wysączył łyk z kufla i odstawił go. Piwo miało gorzki smak. Przełknął je z trudem, wciąż patrząc na blondynkę, ale dziewczyna już nie spojrzała w jego kierunku.
– Robi wrażenie, nieprawdaż? – powiedział Nuulpha i odwrócił głowę, by przyjrzeć się całej czwórce.
– Ta dziewczyna... – Kocur zawahał się, a jego głos przeszedł w miękki szept – przypomina mi kogoś.
Nuulpha uśmiechnął się szeroko i sięgnął po dzbanek, by ponownie napełnić swój kufel.
– Możesz sobie kupić wieczór w jej towarzystwie, jeśli dorzucisz jeszcze pół tego, co dałeś dziecku.
Kocur otworzył szerzej oczy.
– To prostytutka?
– Jestem człowiekiem ulicy – powiedział z dumą Nuulpha. – Znam je wszystkie. Ma na imię Liara. Niektórzy zwą ją Mrocznym Motylem. Należy do Domu Nocnych Okrzyków w alei Oblicza Księżyca.
Kocur milczał. Przyglądał się Liarze. Wszystkie stoły w tawernie były zajęte, więc wraz z przyjaciółmi oparła się o ścianę. Nikt nie stracił zapału do zabawy. Nie dla nich było zwykle piwo. Tuż przy nich stanął Cherig z czterema wyszukanymi kryształowymi kielichami na tacy i nalewał im ze smukłej brązowej butli wino z Tovilyis. Światło lamp jarzyło się w krwistoczerwonym winie, a kielichy błyszczały niczym wielkie ogniste rubiny. Przybyli wyciągnęli po nie ręce.
Liara zadzwoniła brzegiem kielicha o naczynie towarzysza, a potem wspięła się na palce, by lekko pocałować go w usta. Ciemne oczy, subtelnie podkreślone smugami antymonu, zawiesiły wzrok na nim, gdy smakowała kosztownego trunku. W tym samym czasie ręka mężczyzny gładziła jej pierś.
Kocur wstał nagle, przypadkowo przewracając stołek. Porwał kufel, wysączył zawartość i z hukiem postawił go na stole.
– Muszę się odlać – powiedział do Nuulphy, bełkocząc i odpychając się od stołu.
Przeciskał się ostrożnie przez tłum. Pod schodami wiodącymi do pokojów noclegowych na górze znajdowały się wąskie drzwi. Klamka próbowała umknąć przed ręką mężczyzny, ale po trzeciej próbie złapał ją palcami i nacisnął. Za drzwiami widniał wąski korytarz, zakończony kolejnymi wrotami, które otworzyły się wprost na aleję Kości.
Biała mgła wisiała niczym całun w powietrzu, upiornie nieruchoma i chłodna. Gdy Kocur zatrzymał się, by rozejrzeć się po alejce, nie dojrzał żadnego z jej końców. Opar był tak gęsty, że zasłaniał nawet dachy budynków naprzeciwko tawerny.
Kocur zamknął drzwi, odcinając się od śmiechu klientów karczmy Pod Srebrnym Węgorzem. W ciszy przeszedł kilka kroków alejką i poluźnił spodnie.
Drzwi otworzyły się ponownie. Niewyraźna sylwetka odwróciła się do ściany, mamrocząc coś do siebie i podnosząc kufel do ust. Jednocześnie mężczyzna zmagał się z ubraniem. Miękki odgłos oddawania moczu zgrał się z dźwiękiem wydawanym przez Kocura.
– Wypływa z taką prędkością, z jaką je wlewam – narzekał pijany nieznajomy.
Kocur chrząknął niezobowiązująco. Patrzył, jak na ścianie karczmy przed nim rośnie ciemna plama. Skupił myśli na prostytutce, Liarze, która przypominała mu zmarłą ukochaną. W jego sercu zagościł tępy ból. Już zaczynał wypisywać imię Ivrian nad mokrą plamą, a w kącikach oczu pojawiły mu się dwie sentymentalne łzy.
Mimo otępiającego zmysły alkoholu, Kocur usłyszał miękkie kroki w alejce. Pojawiła się w niej – wyłoniwszy się niczym duch z mgły – jeszcze jedna postać. Ciemne oczy spojrzały na Kocura, a spod płaszcza wychyliło się długie ostrze miecza.
– Dawaj kiesę, mały – rozkazał przybysz, przysuwając czubek broni do nosa Kocura. – I błyskotki albo co tam jeszcze masz cennego.
Kocur poruszył ukrytą, opuszczoną ręką.
– Najcenniejszą rzeczą, którą mogę ci dać... – powiedział i obrócił się od ściany, jednocześnie wyciągając z pochwy własną smukłą broń. Zdążył odbić miecz sprzed twarzy. Broń przeciwnika pofrunęła wysoko w powietrze. – ...jest rada. – Z tymi słowami czubek jego miecza znalazł się pod brodą wyższego mężczyzny. Nagle pozbawiony broni napastnik otworzył szeroko zdziwione i przestraszone oczy. – Nigdy nie przeszkadzaj facetowi, gdy leje. – Kocur skończył oddawanie moczu na butach złodzieja.
Człowiek za jego plecami, który wyłonił się zza drzwi, zachichotał. Kocur zdążył już o nim zapomnieć.
– A ty nigdy nie zapominaj, że złodzieje są jak te oszczane przez ciebie buty.
Kocur zareagował, w końcu rozpoznając ilthmarcki akcent, ale było już za późno. Gliniany kufel zderzył się z jego głową. Przed oczami rozbłysły mu czerwone gwiazdy. Zatoczył się i osunął przy ścianie, na której wypisał imię Ivrian. – Zjawiamy się zwykle parami, człowieczku.
Cienie we mgle
Fafhrd ziewnął, wyciągnął ramiona nad głową i usiadł na skraju łóżka. Z tawerny poniżej przez deski podłogi dobiegały go stłumione śmiechy i odgłosy pijatyki. Ale to nie hałas obudził go, lecz koszmar, z którego próbował się otrząsnąć.
Olbrzym zmarszczył brwi i potarł nos. Ponieważ urodził się i wychował na otwartych przestrzeniach Zimnych Pustkowi, zapachy miejskiego życia nieustannie drażniły jego zmysły. W tej chwili ochoczo jednak wdychał te zapachy, bo odwracały uwagę od zjaw, które nadal dręczyły go i wołały z blaknącego snu.
Pod drzwiami sączyła się przyćmiona poświata z lamp na korytarzu. Poza nią w pokoju panowała ciemność. Fafhrd odrzucił koc, wstał i po omacku, na golasa, próbował odszukać nocnik stojący w nogach łóżka. W ciemności kopnął go tylko i naczynie potoczyło się z brzękiem w kąt pokoju.
Wielki mężczyzna skakał na prawej nodze, ściskając lewą stopę i miotając przekleństwa. Bolał go duży palec, ale mimo to podziękował swojemu bogowi, Kosowi, za niewielkie łaski, albowiem nos zdradził mu, że Kocur nie używał przed nim nocnika. Mrużąc oczy, próbował znaleźć w ciemnościach przewrócone naczynie. Wkrótce wzruszył ramionami i poddał się. Kulejąc, doczłapał do okna.
Zauważył sennie, że ktoś zamknął okiennice, więc otworzył je na oścież i oparł się o parapet. Do diabła z nocnikiem. Tak czy owak wylałby go na alejkę pod oknem. Ponownie ziewając, oddał mocz. Patrzył, jak struga paruje w chłodnym, mglistym, nocnym powietrzu, i przysłuchiwał się przesączającym się przez podłogę głosom.
Wtem z dołu dobiegły go wściekłe krzyki i klątwy. Fafhrd uśmiechnął się szeroko, nadal zajęty swoją palącą sprawą. Goście Cheriga strasznie się dziś awanturowali. Bez wątpienia jego towarzysz, Kocur, maczał w tym palce.
Wtem wpadł mu w ucho inny dźwięk. Fafhrd zdał sobie sprawę, że przekleństwa dobiegają go nie spod podłogi, ale z alejki pod oknem. Stal zadźwięczała o stal. Taką nutę wygrywał jedynie miecz uderzający o drugie ostrze.
Fafhrd, wciąż sikając, wychylił głowę przez okno. Był ciekaw, co się dzieje. W gęstej mgle ledwo dostrzegł niewielką sylwetkę, która broniła się przed dwoma większymi napastnikami. Jednocześnie usłyszał, jak ktoś wykrzykuje jego imię.
– Fafhrdzie, ty grubiański głupku, przemoczysz mnie zaraz swoim deszczem!
Ponieważ prawie skończył, Fafhrd odkrzyknął zdumiony:
– Kocurze! – Mgła snu, tumaniąca umysł, rozwiewała się powoli. – To ty?
Stal zadźwięczała ponownie. Mały cień zawołał z dołu, robiąc uniki i parując cios:
– We własnej śmierdzącej przez ciebie osobie! Podczas gdy jeden wysoki cień zajmował Kocura walką, drugi zaprzestał jej chwilowo i pogroził mieczem Fafhrdowi w oknie.
– Mnie też oblałeś, tępy pęcherzu bez dna! Gdy już się rozprawimy z tym żałosnym kurduplem i uwolnimy go od sakiewki, będę miał przyjemność zapukać z moim towarzyszem w twoje drzwi i poczęstować cię dokładnie tym samym!
Fafhrd przez chwilę zastanawiał się, a trzy cienie podjęły walkę na nowo.
– Kocurze! – mężczyzna próbował przekrzyczeć hałas czyniony przez dźwięczące ostrza. – Czy dobrze rozumiem, że ta potyczka to nie przyjacielska zabawa dobrodusznych przyjaciół z tawerny, którzy przechwalają się zręcznością i męskością?
Aleją snuł się gęsty opar, który w pewnej chwili zasłonił walczących, jednakże przyjaciel usłyszał wyraźnie głos Kocura, choć pojawił się w nim cień zadyszki.
– To para ilthmarckich złodziejaszków. – Na chwilę zapadła cisza, zakończona chrząknięciem i odgłosem spluwania. – Zręczność i męstwo niewiele znaczą dla tych tchórzy. Daję im lekcję fechtunku.
Pomimo bufonady Kocura, Fafhrdowi wydało się, że przyjaciel nieco bełkotliwie wymawia słowa. Kiedy mgła rozstąpiła się na chwilę, złodzieje z Ilthmartu, razem machając ostrzami, przyparli Kocura do ściany.
Miecz Fafhrda, Graywand, stał w pochwie przy poduszce. Mężczyzna szybko przemierzył pokój i walnął drugim palcem w nogę łóżka. Z rykiem bólu wyciągnął miecz. Wrócił do okna, miotając przekleństwa, przeskoczył nad parapetem i runął we mgle na ulicę.
Jeden z Ilthmartczyków obrócił się, by stawić czoła Fafhrdowi. Złodziej, a może i za chwilę nawet morderca, uniósł miecz do ciosu, lecz zawahał się. Otworzył szeroko oczy na widok mającego siedem stóp przeciwnika. Sam nie był małym mężczyzną, więc szczęka opadła mu ze zdziwienia.
– A więc – powiedział Fafhrd, ujmując oburącz wielki miecz. Czubek mierzył w gardło mężczyzny. – Który z was nazwał mojego przyjaciela żałosnym kurduplem?
Złodziej oblizał wargi. Nie spuszczając wzroku z Fafhrda, wskazał głową partnera, wściekle parującego ciosy Kocura.
– Oj, to nie ja – odpowiedział z niewinnym wzruszeniem ramion. – To mój przyjaciel. Zawsze gada co mu ślina na język przyniesie. Ja to cichutki jestem.
– Rozumiem – rzekł Fafhrd, zakreślając kółko czubkiem miecza przed oczami mężczyzny. – Tak więc nie mam powodu, by cię przebić. – Uderzył ilthmarczyka stopą w krocze. Złodziej jeszcze szerzej otworzył oczy i upuścił miecz. Złapał się między nogami i padł na kolana. Jego usta ułożyły się w owal. Jęknął boleśnie niskim głosem.
– Następnym razem – sapnął złodziej, padając na twarz – po prostu mnie przebij.
Fafhrd wbił czubek Graywanda w kurz ulicy, oparł się na głowni i wbił wzrok we wciąż gęstniejącą mgłę. Brzęk ostrzy był słodką muzyką. Przygrywała do wtóru parze niewyraźnych sylwetek, które tańczyły kilka kroków od olbrzyma.
– Jak się miewa żałosny kurdupel? – zawołał w ich kierunku.
Drugi ilthmartczyk, ledwie widoczny w mętnej mgle, warknął pogardliwie, choć dyszał ciężko.
– Jego miecz to niewielkie zagrożenie. Fafhrd uśmiechnął się pod nosem.
– Pobaw się z nim trochę, a urośnie.
– Nauczyłem go parady z trzeciej, czwartej i piątej pozycji – zawołał radośnie Kocur, wywijając pijacko bronią – a także pośrednich i bezpośrednich ripost. – Ostrza ponownie zadzwoniły. Dźwięk zlał się z rozpaczliwym szuraniem butów na drodze. Rozległo się jękliwe przekleństwo. Nagle ktoś chrapliwie zaczerpnął tchu. – O proszę! – krzyknął Kocur. – A teraz już wie, co to fleche!
Fafhrd postukał się palcami w usta, udając, że ziewa.
– Jeszcze sobie z nim nie poradziłeś? Postronny obserwator mógłby sobie pomyśleć, że masz kłopoty.
Ponownie zadźwięczała stal. Jedno ostrze zsunęło się po drugim.
– Kocury lubią bawić się ofiarami, zanim je zjedzą – zaśmiała się mniejsza postać. – Oho! A masz! Wypad!
Większa sylwetka jęknęła i rzuciła:
– To tylko zadrapanie, kłamliwy pokurczu! A tu masz lekcję, której się dawno temu nauczyłem! – Pochylił się, zaczerpnął garść piachu i rzucił go w twarz Kocura. – Wiem, kiedy uciekać!
Kocur cofnął się, zasłaniając oczy jedną ręką, podczas gdy złodziej z Ilthmartu zniknął w zasnutej mgłą alejce.
– Chyba powinienem ci powiedzieć, że ma naszą sakiewkę – rzekł do Fafhrda, wypluwając kurz z ust. – A ja zaciągnąłem dziś duży dług u Cheriga. Jeśli uda mu się zwiać, nie dostaniesz dziś piwa.
Fafhrd, zmobilizowany tą wypowiedzią do działania, wyrwał z ziemi miecz i pomknął za Ilthmartczykiem. Jedyną wskazówką był tupot stóp uciekiniera. Olbrzym przebiegł aleją Kości i wypadł na Dziedziniec Zarazy. Tu zatrzymał się, by wsłuchać się w otoczenie i zdecydować, w którą stronę kontynuować pościg.
Kocur wpadł na niego. Z jękiem odbił się od masywnej postaci Fafhrda i upadł na pośladki.
– Na krew Mogą! – krzyknął gniewnie, wzywając swe opiekuńcze bóstwo. – Co ty sobie myślisz! Zatrzymujesz się znienacka w trakcie pościgu, a przecież mgła jest dziś gęsta jak grochówka!
Fafhrd podał mu dłoń i pomógł mu wstać.
– Może powinienem zawołać ostrzegawczo – wyszeptał szyderczo. Zmienił głos, by przypominał kobiecy sopran, i ciągnął: – Och, Kocurze, chyba się teraz zatrzymam. Nie wpadnij na mnie jak jakiś przygłupi pijaczyna!
Kocur warknął ostrzegawczo. Machnął wąskim ostrzem, zanim rozsądnie schował broń.
– Powinienem wbić ci Skalpel w plecy!
We mgle po prawicy Fafhrda rozległ się trzask i już znajome im warknięcie. Olbrzym nie tracił już czasu na dowcipkowanie, tylko pognał w tym kierunku. Kocur deptał mu po piętach. Na rogu następnego skrzyżowania leżała przewrócona i roztrzaskana beczka na deszczówkę. Błotnista ziemia zdradziła im, że złodziej upadł i podniósł się, gramoląc. Ślady mokrych stóp wskazywały dalszy kierunek pościgu.
Fafhrd okrążył ostrożnie połamane klepki. Zimne błoto plaskało mu między nagimi palcami stóp. Nagle przypomniał sobie, że pchnięty chęcią niesienia pomocy Kocurowi, wyskoczył na golasa przez okno. Stał teraz w nieznanej alejce z nagim tyłkiem i ubłoconymi nogami, mając za okrycie tylko nocną mgłę – w dodatku zimną – i nagle skradziona sakiewka wydała mu się znacznie mniej ważna od godności.
Niestety, w tej samej chwili, w której zdał sobie z tego wszystkiego sprawę, w jednym z domów przy uliczce otworzyły się drzwi. Sączyło się z nich przyćmione światło. Przez moment, zanim wrota nie zamknęły się z powrotem, dobiegał stamtąd stłumiony śmiech, odbijając się echem po ulicy.
– Ten szczur wpadł do jakiejś speluny – szepnął Kocur, ponownie wyjmując miecz z pochwy i mijając Fafhrda. – Dla mnie to szczęście, bo strasznie mnie dziś suszy.
– Kocurze! – syknął Fafhrd, mając nadzieję, że zatrzyma przyjaciela. – Kocurze! – Ale Kocur szedł dalej, zdecydowany zabrać sakiewkę złodziejowi z Ilthmartu. Fafhrd ruszył za nim, wzdychając ciężko. Zakrył krocze jedną ręką, a drugą ścisnął rękojeść miecza.
Mgła niemal zupełnie zakryła, przyćmione światło samotnej latarni, która wisiała tuż nad drzwiami tawerny. Nazwa lokalu, wymalowana na wrotach wyblakłymi literami, nie dała się niestety odczytać.
– Nie mogę tam wejść! – upierał się Fafhrd. – Jestem nagi jak niemowlę!
Kocur, z jedną ręką na drzwiach, zatrzymał się i mrugnął do Fafhrda.
– A więc poczekaj tutaj – odparł. – Znajdę go i wypłoszę wprost na ciebie.
Zanim Fafhrd zdążył zaprotestować, Kocur pchnął drzwi i znikł za progiem. Śmiech w środku urwał się jak nożem uciął. Chwilę później Kocur pojawił się ponownie.
– Jest za tłoczno – powiedział ponuro – i za ciemno, żeby rozróżnić twarze.
Fafhrd, trzymając się cienia, oparł się ramieniem o ścianę i spojrzał cierpliwie na mniejszego partnera.
– A więc chodźmy do domu – zaproponował. – Nie ma nic złego w podkuleniu ogona, jeśli nie pozostaje ci nic innego do ogrzania się.
Kocur potarł z namysłem brodę.
– Mam plan – ogłosił. – Stój tutaj i nie wychylaj się.
– Z tymi słowami ponownie pchnął drzwi i wszedł do środka. Tym razem Fafhrd dobrze słyszał jego głos.
– Wasze matki sypiają ze stajennymi z Mingolu – wrzeszczał Kocur. – Tak jak i wasi ojcowie. A wasze twarze wyglądają jak zadki owiec chorych na pryszczycę!
Wtem rozległ się wściekły wrzask i trzask łamanych mebli. Fafhrd poczuł uderzenie o ścianę, o którą się opierał, jakby po drugiej stronie walnęło w nią coś ciężkiego. Chwilę później drzwi tawerny otworzyły się z hukiem i wypadł zza nich Kocur.
– Jedyny, który pozostanie w środku, to nasz złodziej!
– krzyknął, przebiegając obok kryjówki Fafhrda.
– Dobry plan. – Fafhrd skomplementował go sarkastycznie i usunął się z drogi, gdy zza drzwi wypadła dwudziestka rozjuszonych klientów w różnych stadiach upojenia, wywijających mieczami i nożami. Nawet kucharz gnał z nimi, machając wielką drewnianą łyżką. Gdy znikał we mgle, fartuch łopotał mu o kolana.
Fafhrd wsłuchiwał się w cichnące okrzyki, a potem ostrożnie otworzył drzwi i wszedł do środka.
Złodziej z Ilthmartu siedział przy stole i nalewał sobie piwo. Złapał służącą za nadgarstek i próbował ją do siebie przyciągnąć. Kobieta nadrabiała braki urody obfitym biustem.
– Skoro zostaliśmy sami, moja ślicznotko... – mówił złodziej, gdy Fafhrd wchodził do środka.
– Utytłałeś się w błocie i śmierdzisz jak nocnik! – zaprotestowała kobieta, próbując się wyrwać.
Zawiasy pchniętych przez Fafhrda drzwi zaskrzypiały. Podłoga stęknęła pod jego stopami. Ilthmartczyk podniósł wzrok.
– O cholera! – wrzasnął i tak gwałtownie puścił rękę kobiety, że ta zatoczyła się i upadła. Ilthmartczyk nie zwracał już na nią uwagi. Odepchnął krzesło i wyciągnął miecz.
Służąca usiadła z rozrzuconymi nogami. Wokół niej rozpostarła się spódnica. Kobieta potarła siedzenie równie imponujących rozmiarów co piersi. Odsunęła gruby kosmyk włosów, który spadł jej na twarz, i wytrzeszczyła oczy, spojrzawszy na Fafhrda.
– No nie wiem, kotku – podsumowała – dla mnie to boski widok.
Fafhrd powoli podchodził do złodziejaszka. Uniósł Graywanda.
– Zmierzę swój miecz i rozmiary z twoimi atutami – powiedział do niej, dotykając czubkiem swojej dłuższej broni ostrzą ilthmartczyka.
Dziewka wstała, gramoląc się. Wciąż wpatrywała się w nagie kształty Fafhrda.
– Założę się, że pobije cię, skarbie – rzekła do złodzieja. Ilthmartczyk cofnął się nerwowo. Na rękawie ramienia, które dzierżyło miecz, widać było rozdarcie i małą czerwoną plamę. Tam wcześniej musnęło go ostrze Kocura. Złodziej omiatał wzrokiem mroczne pomieszczenie w poszukiwaniu drogi ucieczki.
– Może dojdziemy do porozumienia – powiedział, podnosząc sakiewkę Kocura, zawieszoną na sznurkach pod pasem.
– Bez wątpienia – odparł spokojnie Fafhrd. – Oddaj sakwę mojego towarzysza, a uznamy, że była to krótkoterminowa pożyczka. Twój pierścień będzie procentem od tej pożyczki. I miecz. – Uśmiechnął się. – I płaszcz. To łapówka dla pośrednika, który załatwił pożyczkę. Czyli mnie. A tak w zasadzie to zostaw wszystkie ciuchy.
Ilthmartczyk zapienił się.
– Przecież moje rzeczy nie będą na ciebie pasować! Fafhrd uśmiechnął się.
– Wiem, ale poczuję się znacznie lepiej, jeśli będę wiedział, że nie tylko ja latam po ulicach Lankhmaru z gołym tyłkiem. A ponieważ jesteś odpowiedzialny za moją nagość, wydaje mi się, że będzie dobrze, jeśli podzielisz moje zmieszanie. – Dotknął czubkiem miecza piersi Ilthmartczyka. – Czy muszę dodatkowo podkreślić swoje słowa?
Złodziej rzucił miecz i wyskoczył szybko z butów i odzienia. W ciągu kilku chwil stanął nagi jak Fafhrd, ale ze znacznie mniejszą pewnością siebie.
– A teraz wynocha – rzekł Fafhrd, wskazując głową drzwi.
Nerwowe oczy zmierzyły Fafhrda, pomknęły w stronę dziewki, która wciąż siedziała z rozłożonymi nogami na podłodze, a potem przeniosły się w stronę drzwi, by w końcu powrócić do Fafhrda.
– I już? – spytał mężczyzna niepewnie. – Puszczasz mnie?
– A co mogę ci gorszego zrobić? – spytał olbrzym. – Najwięcej wstydu to masz między nogami.
– To prawda! – stwierdziła służąca, krzywiąc złośliwie twarz i odmierzając kilka centymetrów między kciukiem a palcem wskazującym.
Twarz ilthmartczyka poczerwieniała z gniewu i zakłopotania. Zacisnął pięści, lecz bez słowa przemknął obok Fafhrda w kierunku drzwi. Fafhrd zaśmiał się serdecznie, obrócił ostrze i plasnął głośno płaską powierzchnią w pośladki złodzieja. Ilthmartczyk pisnął i wypadł za drzwi. Wkrótce zniknął w mroku nocy.
Gęsta mgła popełzła ukradkiem pod próg. Zdawało się, że zatrzymała się na chwilę, stykając z cieplejszym powietrzem wewnątrz karczmy, lecz wolno rozlała się po podłodze.
Fafhrd podniósł porzucone przez ilthmartczyka spodnie, zmarszczył brwi i odrzucił je na bok.
– Może sprawdzisz, czy ja nie jestem w twoim rozmiarze, kotku? – spytała służąca, mrugając lubieżnie.
Fafhrd rozważał przez chwilę jej słowa. Wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać. Wiedział jednak, że należy zadbać o bezpieczeństwo Kocura, a klienci tej bezimiennej tawerny mogą w każdym momencie wrócić. Objął ją więc w talii ramieniem i przyciągnął do siebie, po czym pocałował przelotnie i odsunął.
– Poza płaszczem – rzekł, podnosząc go i zawiązując tasiemki pod szyją – odzież i miecz należą do ciebie. Schowaj je, zanim ktoś się pojawi, i sprzedaj, za ile ci się uda.
Dziewka otworzyła szerzej oczy, zdziwiona jego hojnością.
– Nie jestem przyzwyczajona do dżentelmenów – stwierdziła, pospiesznie zgarniając rzeczy ilthmartczyka. Wyprostowała się, przyciskając je do piersi. – Ale jeśli wpadniesz tu którejś nocy, dobrze cię obsłużę i nic od ciebie nie wezmę.
Fafhrd uśmiechnął się w odpowiedzi. Puścił jedną ręką płaszcz i skłonił się, całując jej dłoń. Potem zebrał fałdy nowego okrycia i wyszedł na ulicę.
Miał wrażenie, że mgła zgęstniała jeszcze bardziej. Snuła się po ziemi niczym biała, puchata rzeka, wypełniając powietrze mętnym, zimnym oparem. Fafhrd zatrzymał się na chwilę i przywiązał rzemykami sakiewkę Kocura do lewego nadgarstka. Nagle ogarnęła go groza i złe przeczucia, wywołane upiorną atmosferą. Otulił się szczelniej płaszczem. Gdy przedzierał się przez mrok, nie widział ani nóg, ani nawet rąbka ubrania.
Przewrócona beczka na deszczówkę czekała na niego, skryta we mgle. Niczego nie spodziewający się olbrzym zawył, waląc już obitym palcem prawej stopy w jej resztki. Klnąc, odskoczył i pośliznął się w błocie. Jęknął jeszcze raz i zaklął głośno, ponieważ lewa noga straciła oparcie i upadł w rzadkie błoto.
– Niech to piekło pochłonie! – warknął, strząsając maź z rąk. Ukląkł i wstał niezgrabnie. Wymacał we mgle klepkę z beczki i odrzucił w dał. Jeszcze w locie znikła w oparze, ale głośny grzechot, wywołany uderzeniem o ścianę, usatysfakcjonował go nieco.
– Kto tam?
Głos niósł się we mgle, stłumiony, jakby dobiegał z daleka. Fafhrd wsłuchiwał się w niego, wycierając ostrze Graywanda w skraj przemoczonego materiału. Zastanawiał się, czy powinien odpowiedzieć.
Jeszcze jeden głos odpowiedział z innego kierunku.
– Kto tam? Hej!
– Nic nie widzę – zawołał pierwszy głos. – Kto tak halsował?
Fafhrd powstrzymał dreszcz. Przewrócona beczka zdradziła mu, że znalazł się w miejscu, gdzie na Dziedzińcu Zarazy łączyły się aleje. Nie widział jednak drugiego krańca ulicy, nie wiedział też co się dzieje w głębi drogi. Właściciele głosów byli niewidoczni, zupełnie jakby we mgle rozlegały się bezcielesne okrzyki. Pomyślał, że im odpowie, ale po zastanowieniu się zrezygnował z tego zamiaru. Mogli to być mężczyźni, którzy gonili Kocura.
Powoli przesuwał się ku Dziedzińcowi Zarazy. Skręcił w lewo, będąc pewnym, że tam znajduje się Srebrny Węgorz, a Kocur czeka w nim na niego przy zarezerwowanym stole i dzbanie piwa, jeśli tylko ma odrobinę oleju w głowie.
Olbrzym dostrzegł słabiutkie bursztynowe światełko w oddali na ulicy. Unosiło się w mglistej otchłani, w którą zamienił się Lankhmar. Fafhrdowi zjeżyły się włosy na karku. Zamarł ponownie, dopóki nie przekonał się, że to zamazany blask czyjejś pochodni albo latarni. Nie widział postaci, a jedynie światełko podskakujące we mgle. Gdy znikło chwilę później, mężczyzna wyjaśnił sobie, że stało się tak dlatego, gdyż właściciel skręcił za róg lub wszedł do budynku.
Głosy nadal krzyczały. Teraz było ich chyba nawet więcej. Tuż obok Fafhrda przeszła niepewnym krokiem ledwo widoczna postać z wyciągniętymi ramionami.
– Gamronie? – mruknęła nerwowo postać. – To ty?
Fafhrd, idąc za głosem wrodzonej ostrożności, zachował milczenie i posuwał się dalej, trzymając nisko przed sobą miecz, jak ślepiec laskę.
Jeszcze nigdy nie widział takiej mgły. Na Zimnych Pustkowiach, w odległej krainie, w której się urodził, widział, jak lodowe wiedźmy w jego wiosce wywołują gęste mgły, ale te zawsze pojawiały się w towarzystwie otępiającego, mrożącego krew w żyłach chłodu. Potem w powietrzu błyszczały kryształki lodu, a wszystko wokół pokrywała biała szadź.
Jego matka, Mor, była taką wiedźmą. Podobnym zaklęciem zabiła ojca, Nalgrona – niech cholera weźmie jej zazdrosne oczy – gdy wspinał się na zmrożony szczyt góry Biały Kieł. Stamtąd mógłby dojrzeć sam szczyt świata i wszystkich bogów Nehwonu.
Olbrzym odsunął od siebie gorzkie wspomnienie. Od dawna nie myślał ani o matce, ani o ojcu, ani o Śnieżnym Klanie, który zostawił za sobą. Zatrzymał się ponownie. Zmarszczył brwi i podrapał się po głowie, zastanawiając się, czy to możliwe, że minął już Srebrnego Węgorza. Czyżby pobiegł aż tak daleko, ścigając złodzieja z Ilthmartu?
Zmrużył oczy, próbując przeniknąć wzrokiem szary woal. Nie dostrzegł jednak niczego zarówno po prawej, jak i po lewej, ani przed sobą, ani za sobą. W końcu uznał, że środek ulicy to niewłaściwe miejsce, by tak sobie stać, więc ruszył prostopadle do dotychczasowego kursu, spodziewając się, że po kilku krokach napotka ścianę, wzdłuż której odnajdzie dalszą drogę.
Nie napotkał ściany. Zamiast tego znalazł się w jeszcze jednej alejce albo ulicy. Z szarego mroku wciąż dobiegały go niezwykle przytłumione głosy. Fafhrd martwił się coraz bardziej, ale próbował pocieszyć się, myśląc złośliwie, że najwyraźniej połowa miasta zagubiła się we mgle i nie może nawiązać z nikim kontaktu.
Nagle ogarnął go przesądny strach. Wyciągnął miecz, skierował go w prawo i lekko dotknął nim kamiennej budowli, upewniając się, że nie zgubił się na jakichś upiornych pustkowiach. Z cichym, na wpół zawstydzonym westchnieniem oparł rękę o bok nieznanego budynku i zaczął się kierować wzdłuż niego.
– Fafhrdzie.
Olbrzym zatrzymał się. Czyżby usłyszał swoje imię, a może to wyobraźnia spłatała mu figla? Czekał, nasłuchując, niepewny, czy ma iść dalej. Uniósł czubek miecza.
– Kocurze? – szepnął.
Nie dobiegła go żadna odpowiedź. Fafhrdowi zrobiło się głupio i opuścił ostrze. Pomyślał, że chyba jednak to sobie wyobraził. Ponownie ruszył przed siebie i zatrzymał się w ostatniej chwili, gdy przypadkowy wir mgły ukazał jeszcze jedną beczkę na deszczówkę na jego ścieżce. Roześmiał się serdecznie, bardziej z ulgą, niż z prawdziwego rozbawienia. Pomyślał, że przynajmniej tym razem oszczędził swój biedny palec.
Okrążył beczkę i dalej brnął we mgle. Pomyślał, czy nie owinąć się po prostu w ubłocony płaszcz i skulić pod jakimiś schodami albo w alejce, dopóki poranek i światło słońca nie rozwieje na tyle zasłony mgły, by mógł odnaleźć drogę do domu. Ale gdy oblizał usta i pomyślał o zimnym kuflu, szedł dalej. Jeśli nie znajdzie Srebrnego Węgorza, z pewnością przygarnie go inna tawerna i zajmie się troskliwie nagim, brudnym mężczyzną. Całe szczęście, że miał przy sobie sakiewkę Kocura.
– Fafhrdzie.
Ponownie dobiegł go ten głos. Olbrzym zatrzymał się jeszcze raz, tym razem pewny, że usłyszał swoje imię. Czy powinien odpowiedzieć? Zagryzł wargi. Ilu ludzi w tym mieście znało jego imię?
Nagle opuściły go podejrzenia.
– Kocurze – warknął, wpatrując się we mgłę, skąd zdawał się płynąć głos. – Jeśli bawisz się ze mną, żeby się zemścić za nasikanie na ciebie, to będę cię walił po głowie, dopóki nie zmniejszysz się o sześć cali!
Fafhrd uśmiechnął się zadowolony. Jeśli rzeczywiście Kocur bawił się jego kosztem, wyjdzie po takiej zaczepce. Jego partner był wrażliwy na punkcie swojego wzrostu i bez względu na okoliczności nie tolerował takich uwag.
Po chwili Fafhrd przestał się uśmiechać i zmarszczył brwi. Równie dobrze mógł krzyczeć w stronę księżyca, jeśli tylko ten byłby widoczny, albowiem nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
Nagle w alejce pojawił się wiatr, poruszył mgłę, rozdzielił ją i rozwiał. Kilka kroków od niego wśród oparów stała nieruchoma postać, przyglądając mu się w milczeniu. Była to piękna kobieta, odziana w czarną, aksamitną suknię. Pasma jej kruczoczarnych włosów powiewały na wietrze, okalając twarz o mocnych lankhmarskich rysach. Wokół talii nosiła nieprawdopodobnie błyszczący pas ze srebrnych ogniw, z którego zwieszała się pusta srebrna pochwa, gdzie niegdyś mógł tkwić sztylet.
Wiatr jeszcze raz rozwiał mgłę, przez chwilę ukazując jej twarz.
Fafhrdowi zdawało się, że serce stanęło mu w piersiach.
– Vlana? – Drżące usta ledwo zdołały wypowiedzieć jej imię. Wyciągnął dłoń i niezgrabnie postąpił do przodu. Zatrzymał się, nie mogąc uwierzyć oczom. Mimo to wykrzyknął: – Moja jedyna ukochana!
Wiatr ucichł, a mgła ponownie zasnuła postać kobiety, która jako jedyna zdobyła serce barbarzyńcy. Z dzikim okrzykiem Fafhrd wbił miecz w ziemię i rzucił się ku niej, obejmując ramionami powietrze, gdzie powinna się znaleźć kobieta – napotkał tylko pustkę. Miotał się we mgle, niemal oszalały, kręcąc się jak pijany tancerz. Wołał Vlanę, aż w końcu padł wyczerpany na kolana.
Znikła. Jeśli w ogóle tam była.
Wiatr ponownie wśliznął się w alejkę, niczym wąż kusiciel. Ciężka, szara mgła rozstąpiła się. Fafhrd uniósł głowę i wpatrzył się w zwęglone ruiny niegdyś znajomej kamienicy. Ze skurczem serca i przerażeniem zdał sobie sprawę, gdzie się znalazł.
Niegdyś na najwyższym piętrze tego budynku hordy szczurów pod kontrolą maga, najętego przez Gildię Złodziejską, pożarły jego ukochaną i dziewczynę Kocura. Kobiety walczyły i zginęły, podczas gdy ich mężczyźni kupowali w Srebrnym Węgorzu wino na przyjęcie.
Fafhrda wciąż nawiedzał koszmar, który zobaczył, gdy stanął w zalanym krwią pokoju. W jego najprzeraźliwszych snach Vlana krzyczała, przeklinając jego imię i błagając o pomoc, podczas gdy gryzonie wpijały się w jej gardło i wygryzały oczy.
Ten koszmar przyśnił mu się nawet tej nocy. Z trudem się z niego obudził.
Po raz pierwszy tego najdziwniejszego ze wszystkich wieczoru poczuł się naprawdę zagubiony. Tej nocy nawet samotny barbarzyńca mógł szlochać bez świadków, osłonięty ciemnością i mgłą. Olbrzym wciąż klęczał. Zwiesił głowę na piersi i opuścił ramiona, a noc wypełniła się jego szlochaniem nad bolesną stratą.
Mgła skryła budynek, a smugi oparu otuliły zbolałego Fafhrda, pocieszając go swym chłodem.
Miasto tysiąca świątyń
Frontowe drzwi karczmy Pod Srebrnym Węgorzem otworzyły się cicho. Bladoszare światło wczesnego mglistego poranka sączyło się nad progiem. Gęsta nocna mgła rozwiała się, ale słońce jeszcze nie ogrzało ulic i nie wypędziło chłodu z powietrza. Fafhrd, otulony płaszczem, odetchnął, gdy drzwi zamknęły się za nim.
Tawerna opustoszała. W środku znajdowała się samotna postać. Kocur uniósł sennie głowę, na wpół leżąc na stole w najdalszym kącie. Z trudem otworzył jedno oko. Fafhrd nic nie powiedział do towarzysza, przechodząc obok. Położył tylko miękką skórzaną sakiewkę przy dłoni Kocura i wszedł po schodach, by odszukać ich pokój.
Lampa w korytarzu już dawno się wypaliła. W wynajętym pokoju wciąż panował mrok. Nikłe światło poranka jeszcze nie wpadło w wąską alejkę za otwartym oknem. Fafhrd odłożył miecz na bok, zaciągnął okiennice i zamknął je. Obrócił się, obrzucając pokój spojrzeniem, i zastanowił się, co powinien teraz zrobić. W końcu kucnął, oparł się plecami o ścianę pod oknem, otulił się jeszcze mocniej płaszczem i położył zmęczoną głowę na kolanach.
Drzwi otworzyły się i zamknęły, skrzypiąc lekko. Tym razem Fafhrd podniósł głowę. Wokół Kocura zatańczył pomarańczowy blask, kiedy mężczyzna uniósł wysoko latarnię. W drugiej dłoni trzymał dzban. Kocur postawił lampę obok miski do mycia, która stała na samotnym stole, i podał dzban Fafhrdowi. Potem przeszedł przez pokój i usiadł na skraju łóżka.
– Paskudna noc? – spytał. – Wyglądasz tak, jakbyś ją spędził w chlewie.
Fafhrd pociągnął spory łyk z dzbana. Piwo było ciepłe i gorzkie, ale wypędziło chłód z jego ciała i trochę poprawiło humor.
– Miło z twojej strony, że na mnie czekałeś – odparł.
Kocur zaczął machać zawieszoną na sznureczkach sakiewką wokół wskazującego palca. W końcu prędkość sprawiła, że rozległ się szum, a sakiewka rozmyła się w oczach.
– Mniemam, że napotkałeś ilthmartczyka o niezbyt miłym charakterze?
Fafhrd kiwnął głową, a potem wstał i podszedł do stołu. Odstawił dzban z piwem i zrzucił płaszcz. Zaczął się myć starą szmatą, polewając się wodą, która wypełniała do połowy szorstką glinianą misę. W pokoju rozległ się łagodny plusk.
Kocur odłożył na bok sakiewkę.
– Zabiłeś go? – wypytywał ostrożnie. – Czy to dlatego twój nastrój jest mroczniejszy od tego paskudnego poranka?
Fafhrd oczyścił stopy i łydki z błota.
– Złodziej wolał zachować się rozsądnie – odpowiedział.
– A jeśli chodzi o mój nastrój... – Na chwilę przerwał szorowanie i zerknął ku okiennicom, by za moment znów z wysiłkiem gwałtownie podnieść ścierkę. Woda prysnęła z miednicy, rozlewając się po stole i podłodze. Fafhrd zignorował to.
– Uznajmy, że winę za to ponosi to nawiedzone przez mgłę miasto. Szkoda, że nie jesteśmy gdzieś daleko stąd.
Twarz Kocura przybrała dziwnie ponury wyraz. Fafhrd odwrócił wzrok i zagryzł dolną wargę. Zastanawiał się, czy powinien wspomnieć o duchu Vlany. Lecz czy mógł być pewien, że rzeczywiście widział ducha swojej prawdziwej miłości? Może to tylko jego wyobraźnia lub też mgła igrała sobie z jego zmysłami. A może po prostu dopadł go smutek.
Kocur poklepał materac.
– Prześpijmy się kilka godzin – zaproponował – a potem wstaniemy i zaczniemy te wstrętne poszukiwania. Im wcześniej je rozpoczniemy, tym wcześniej skończymy.
Fafhrd skrzywił się, rzucając z powrotem ścierkę do miednicy. Rozbryznął wodę.
– Spać – powiedział, gasząc knot lampy. Przeszedł w niemalże całkowitych ciemnościach na swoją stronę łóżka i wśliznął się pod skraj jedynego koca. – A potem wstać i iść do pracy, jak każdy porządny najemnik.
Kocur zrzucił buty, które stuknęły o podłogę. W ślad za nimi poszła tunika. Przyjaciel przykrył się swoją częścią koca.
– Nigdy nie powinno się iść do łóżka w gniewie – stwierdził lżejszym tonem.
– Nie jesteś moją żoną – warknął Fafhrd i przewrócił się na bok. Tym samym ściągnął cały koc na swoją połowę. – I zamknij się.
Kocur szarpnął materiał z powrotem. W tej chwili rozpoczęła się cicha walka, która trwała aż do popołudnia.
Z ołowianoszarych chmur siąpił deszcz. Zakamarki i uliczki zamieniły się w błotniste wstęgi, a na lepszych ulicach kocie łby i chodniki pokryły się śliską warstwą wilgoci. Rynsztoki wzdłuż ulicy Bogów pieniły się od brudnej, zanieczyszczonej ściekami wody. Przechodnie, skuleni pod płaszczami z kapturami lub jaskrawo pomalowanymi parasolami, wpadali i wypadali z różnorodnych dużych świątyń, którym arteria zawdzięczała imię.
Fafhrd ze zniecierpliwieniem obserwował ruch uliczny, sam czekając pod arkadami świątyni Mogą, boga-pająka. W ucho wpadały mu brzęczące intonacje kapłanów. Tłumiło je nieco jednostajne bębnienie deszczu. Świątynia w rzeczywistości była ogromnym amfiteatrem ze stożkowym budynkiem administracyjnym pośrodku. Czy słońce, czy deszcz, od zmierzchu do świtu kapłani, akolici i wyznawcy włóczyli się po jej terenie, wyśpiewując hymny chwalące bóstwa.
Obok Fafhrda przedreptały dwie staruszki pod niebiesko-żółtym parasolem i przeszły pod kolumnowym wejściem. Natychmiast rozpoczęły chóralny śpiew drżącymi, piskliwymi i nieskładnymi głosami. Olbrzym mocniej otulił twarz kapturem, odwrócił się plecami do bramy i potrząsnął głową. Zastanawiał się, jakie bóstwo zniesie taką modlitwę?
Ponownie zaczął obserwować tłum, dopóki z bramy nie wynurzył się Kocur i nie poklepał go po ramieniu. Fafhrd spojrzał w dół na towarzysza.
– Nie słyszałem wśród niebiańskiego chóru Mogą twojego słodkiego głosu – powiedział z nieskrywaną ironią.
Kocur wyglądał żałośnie w przemoczonym szarym płaszczu. Ujął Fafhrda za łokieć i poprowadził ulicą ku brzegowi rzeki.
– Dobrze wiesz, że śpiewam jak żaba, której w gardle utkwiła mucha – odparł. – Przekonałem kapłanów o mojej pobożności, ofiarując im pierścień ilthmartczyka.
Fafhrd chrząknął. Według niego pierścień poszedł na marne. Mog najprawdopodobniej ujrzy, jak piękne cacko zdobi palec jednego z kapłanów. Ale spośród wszystkich bogów Nehwonu Kocur czcił akurat boga-pająka. Fafhrd nie mógł odmówić, gdy przyjaciel poprosił go o zgodę na podarowanie pierścienia bóstwu.
– Przy zadaniu o takim charakterze jak nasze – odparł Kocur, prawie go przepraszając – nie zaszkodzi zaskarbić sobie łaski bogów niewielkim podarkiem.
– Doprawdy? – spytał Fafhrd, zerkając z ukosa na szereg odzianych w szafranowe szaty kapłanów Isseka, którzy szli środkiem zalanej deszczem ulicy. Potrząsali sprzączkami i dzwonkami w rytm jakiejś recytacji. – Czym jest religia, jak nie magią ubogich? A jeśli i to przyciąga śmiertelną klątwę Malygrisa?
Kocur zatrzymał się w pół kroku i zdjął kaptur. Przyjrzał się swemu towarzyszowi. Jego twarz zbladła jeszcze bardziej niż zwykle. Zmierzył wzrokiem ulicę Bogów i wszystkich przechodniów wchodzących i wychodzących z rozmaitych świątyń.
– Wszyscy ci ludzie – rzekł. Ponownie naciągnął kaptur, starł deszcz z oczu i ruszył przed siebie. Mruknął do Fafhrda: – Potrafisz sprawić, by ponury dzień jeszcze bardziej się zachmurzył.
Na skrzyżowaniu, gdzie ulica Srebrna przecinała ulicę Bogów, drogę zablokowała im czwórka krzepkich niewolników z osłoniętą draperiami lektyką. Biała drewniana rama z wyrzeźbionymi figurkami zwierząt wyglądała na kosztowną kość słoniową. Mimo deszczu zasłony ze złotogłowiu i czerwonego jedwabiu lśniły, a niewielkie złote dzwoneczki przy drążkach brzęczały w rytm kroków tragarzy.
Gdy palankin przesuwał się obok nich, delikatne palce o długich pomalowanych paznokciach lekko rozchyliły zasłony. Błysnął jasny kosmyk, a podkreślone antymonem oczy przelotnie spojrzały na nich. Potem zasłona z powrotem opadła.
– Liara – szepnął Kocur, patrząc na przemieszczającą się szybko lektykę.
Jeszcze nigdy Fafhrd nie widział tak dziwnego wyrazu twarzy towarzysza. Kocur otworzył usta. Oczy zaszły mu mgłą i wcale nie zamierzał się ruszyć.
– Kto to taki? – spytał Fafhrd. – Znasz tę ślicznotkę?
Kocur otrząsnął się nieco, ale mimo to wciąż patrzył w ślad za palankinem. W końcu oderwał od niego wzrok.
– Mroczny Motyl – odburknął, nagle przecinając rojne skrzyżowanie. Dodał z nutką pogardy w głosie: – Taka jedna dziwka, która pojawiła się wczoraj wieczorem w Srebrnym Węgorzu. Bez wątpienia jedzie teraz do jakiegoś klienta.
Nagle deszcz ustał. Fafhrd zerknął na niebo i zauważył gęste chmury, które przewalały się nad miastem. Słońce, ledwo widoczne zza całunu chmur, unosiło się na niebie jak blade, mrugające oko, czujne i nieco złowieszcze.
Dwaj pasterze przepędzili przez skrzyżowanie kierdel owiec. Ich kopytka stukały na bruku, a pies szczekał i podgryzał kostki wełnistych maruderów. Za pasterzami przetoczył się hałaśliwie wóz na wielkich drewnianych kołach, ciągnięty przez dwa woły i wyładowany ciężkimi beczkami. Woźnica narzekał i przeklinał, że wszyscy tak się wloką.
– Uważaj, gdzie idziesz – powiedział Fafhrd do Kocura, gdy przed nimi zrobiło się pusto i ponownie mogli ruszyć. Zmarszczył nos. – Nie tylko błoto leży tam, gdzie zamierzasz postawić stopę.
Kocur zatańczył zgrabnie wokół kupki owczych bobków.
– Nigdy już nie narzekaj na swoje wyczulone barbarzyńskie zmysły – powiedział nosowo, zaciskając nozdrza palcem wskazującym i kciukiem. Odzyskał już humor.
W końcu przeszli przez Srebrną i podążyli ulicą Bogów. Przemaszerowali obok pięciopiętrowej świątyni Aartha, największej i najbardziej luksusowej świątyni w Lankhmarze. Bramę wejściową tworzyło półkole wymytych do białości kolumn. Biało odziani neofici z ogolonymi głowami witali napływające szeregi wyznawców.
Podczas żadnej wyprawy Fafhrd nie widział miasta z tyloma świątyniami różnorodnych bóstw. Ulica Bogów przecinała miasto od Bramy Błotnej do rzeki Hlal. Po jej obu stronach wznosiły się jedynie świątynie oraz sklepy z kadzidłami, ziołami lub innymi materiałami dla zaganianych wyznawców. Każdy bóg i bogini Lankhmaru mieli swoje przybytki na tej ulicy, zresztą tak samo jak wielu bogów innych narodowości.
Fafhrd pomyślał, że tylko w samej Krainie Bogów, tam, gdzie na dalekiej Północy żyły bóstwa, mogło znajdować się więcej świątyń.
Świątynia Aartha wznosiła się na końcu ulicy Bogów, ale nie była ostatnią świątynią w Lankhmarze. Przyjaciele skręcili na południe w ulicę Zakonnic. Fafhrd wypatrzył pierwszą z siedemnastu czarnych wież zapomnianych bogów Lankhmaru.
Nikt nie znał imion bóstw, dla których wzniesiono te czarne budowle. Nikt też nie wiedział, kiedy to się stało. Gdy pierwsi lankhmarscy osadnicy przybyli do tej krainy, starożytne budynki już były opuszczone. Walące się mury kryły złowieszcze i zakazane tajemnice. Jedne z nich stały, wysokie i smukłe, niczym szpony wypuszczone z ziemi, by drapać niebo. Inne przycupnęły, niskie i krępe, jak ciemne ropuchy wpatrzone w rzekę.
Mimo rzucanych przez te świątynie paskudnych cieni, wzdłuż brzegu rzeki kłębił się tłum zajętych interesami ludzi. Lankhmar rozpościerał się przy ujściu rzeki Hlal, która wpływała do Morza Wewnętrznego. Do rojnych doków Lankhmaru regularnie zawijały statki handlowe z Ilthmartu, Kraju Ośmiu Miast, a nawet z odległych Zimnych Pustkowi, skąd pochodził Fafhrd. Flota kupiecka Lankhmaru nie miała sobie równych.
Wzdłuż ulic wybrzeża rozlokowane były sklepy i warsztaty. Również w tej dzielnicy wielu szlachciców pobudowało sobie domy i rezydencje.
Obok nich przemknął jeszcze jeden palankin, dzwoniąc dziesiątkami złotych dzwoneczków. Lektykę niosło czterech potężnych mężczyzn w czerwonych liberiach z długimi kindżałami u pasa. Karminowo-srebrne draperie, trzepoczące na wietrze, nie pozwalały dostrzec, kto siedzi w środku. Trzej służący, odziani w takie same czerwone szaty, spieszyli w ślad za lektyką, z paczkami i zakrytymi koszami w rękach.
Fafhrd poskrobał się w krótką brodę.
– Miała podobną twarz – powiedział z namysłem.
– Kto? – spytał Kocur, zerkając na palankin i z powrotem na Fafhrda.
– Twoja dziwka – odparł olbrzym.
Twarz Kocura zachmurzyła się. Bez słowa skierował się ku pierwszej z zakazanych wież, przecinając w poprzek ulicę Zakonnic. Skręcił w aleję Rybiego Pęcherza, która prowadziła do doków. Zdumiony Fafhrd wkrótce go dogonił dzięki swoim długim nogom.
– Chcę się przyjrzeć każdej wieży – powiedział szybko Kocur, jakby chciał powstrzymać Fafhrda przed kontynuowaniem poprzedniego tematu rozmowy. – Jeśli będzie trzeba, wszystkim siedemnastu.
Fafhrd kiwnął głową, przytakując mu.
– Czy Malygris zamacha nam uroczo z okna chusteczką, czy po prostu odświeżamy sobie w pamięci widoki miasta?
– Nie wiem – odwarknął Kocur z niezwykłą dla siebie oschłością. – Plotka Nuulphy może okazać się jedynie pogłoską. Ale możemy rozpocząć poszukiwania od tego miejsca. Masz lepszą propozycję?
Fafhrd zawahał się, poruszony tonem przyjaciela.
– Nie – przyznał w końcu.
Kocur, przepychając się przez tłum kupujących na targu rybnym, rzucił przez ramię:
– To wyświadcz mi dwie przysługi. – Zdjął kaptur i uśmiechnął się z wysiłkiem. – Po pierwsze, wybacz mi mój niegrzeczny ton. – Podniósł jeden palec, a gdy zatrzymał się nagle, drugi. – Po drugie, spójrz ponad głowami tej hołoty i powiedz mi, gdzie, na Mogą, jest ta wieża?
Fafhrd roześmiał się, zapominając o urazie. Sklepy i magazyny wzdłuż alei Rybiego Pęcherza tworzyły zwartą ścianę, pozostawiając jedynie wąskie przejście. Gdy już przestało padać, tłum tak zgęstniał, że niski przyjaciel olbrzyma niemalże zupełnie utonął w morzu ludzi. Nawet mimo niewątpliwej przewagi, którą dawał mu wzrost, Fafhrd ledwo widział czubek zakazanej wieży – cel ich wyprawy.
– Tędy – rzekł znienacka. Chwycił Kocura za okryte szarą tkaniną ramię i wciągnął w alejkę. Może była to zbyt szumna nazwa dla zaułku. Po obydwu jego stronach wznosiły się ściany z nieheblowanych desek. Dzieliła je tak niewielka odległość, że dwaj przyjaciele musieli iść bokiem, z każdym przebytym calem ocierając sobie plecy i pierś. Pod butami plaskało im błoto, a w powietrzu unosił się zapach śniętych ryb.
Fafhrd zaryzykował i zerknął w dół. Wąska wstążka ziemi migotała od świeżych i starych rybich łusek. Mężczyźni deptali nie tylko po błocie, ale też rybich wnętrznościach. Olbrzym przewrócił oczami i wyszeptał krótką modlitwę do Kosa, by żaden z kupców nie wywalał śmieci, dopóki wraz z Kocurem nie dotrą do drugiego końca alejki.
– Często tu wpadasz? – mruknął sarkastycznie Kocur, strząsając rybi łeb z czubka buta.
Fafhrd nic nie odpowiedział. Alejka łączyła się z kolejną ulicą, gdzie było znacznie mniej handlarzy. Fafhrd wyszedł na otwartą przestrzeń i wypuścił powietrze, które dotąd wstrzymywał. Odskoczył nagle, ponieważ prawie stratował go wół, zaprzęgnięty do wozu. Nagły skok sprawił, że olbrzym zderzył się z Kocurem, który jeszcze nie wyszedł z alejki. Kocur wydał dziwny okrzyk i schwycił szaleńczo jedną ręką pożyczony płaszcz Fafhrda, a drugą oparł się o ścianę.
Wielki mężczyzna złapał przyjaciela za ramię i przepraszającym gestem postawił na nogi.
– Mogłem wybaczyć to, że oszczałeś mnie wieczorem – ostrzegł Kocur. – Ale po wrzuceniu mnie w ten szlam zażądałbym satysfakcji.
Fafhrd uważnie rozglądnął się w obie strony, zanim ponownie się wychylił. Droga była pusta. Na końcu ulicy, na której stanęli, kołysały się łagodnie wysokie maszty żaglowca. W dokach półnadzy mężczyźni ładowali pracowicie na okręt beczki i worki ze zbożem.
W połowie ulicy ściana magazynów rozstępowała się, ukazując połamane marmurowe płytki starego dziedzińca, na którym na trzy piętra wznosiła się smukła wieża z czarnego kamienia. Otaczał ją żelazny płot bez bramy. Jedynie na trzecim, najwyższym piętrze dostrzegli okna i inne otwory. Z zacienionych nisz wylatywały ptaki. Najwyraźniej uwiły tam sobie gniazda. Dziedziniec, a nawet ściana wieży upstrzone były narosłymi przez wieki odchodami.
Kocur podszedł do płotu i zaczął przechadzać się przed nim, przebiegając palcami po ostro zakończonych żelaznych prętach. Fafhrd pozostał z tyłu. Przyglądał się kamieniom. Zauważył kruszącą się zaprawę, szczelinę w konstrukcji przy parapecie i gruchające w gniazdach ptaki oraz ich towarzyszy w powietrzu.
– Nie ma go tutaj – powiedział cichym głosem do Kocura. Gdy partner obrócił się do niego, wyjaśnił: – Ptaki są zbyt beztroskie. Gdyby ktoś mieszkał w wieży, gniazda byłyby puste.
Kocur kiwnął głową, zgodziwszy się z nim, i odsunął się od płotu.
Wrócili na ulicę Zakonnic i zaczęli przeciskać się na południe przez wciąż rosnącą ciżbę, która zajmowała rojną arterię. Słońce z wysiłkiem przebiło się przez chmury i chociaż niebo nadal pozostało szare, powietrze było cieplejsze.
Na Nabrzeżu Żeglarzy stały obok siebie dwie świątynie. Wyższa miała dwa piętra i górowała nad drugą, będącą niskim prostokątnym budynkiem. Wieża zapadła się z jednej strony i pochyliła pod nieprawdopodobnym kątem. Fafhrd pomyślał, że bóg, dla którego została zbudowana, musiał chyba umrzeć. Natomiast świątyni w kształcie sześcianu najwyraźniej nie tknął czas. Wyglądała, jakby została wykonana z jednego kawałka. Żadna z budowli nie miała drzwi ani okien. Dzieliły wspólny dziedziniec. W centrum leżały ruiny starożytnej fontanny. Teren, na którym stały, był oddzielony od reszty miasta wspólnym żelaznym płotem.
Anemiczne słońce pełzło ku horyzontowi, a do Lankhmaru wkradał się cicho zmierzch. W dzielnicy portowej cichły odgłosy pracy, a ulice pustoszały. Kupujący i robotnicy znikali.
Fafhrd zżymał się, idąc z Kocurem ku południowemu krańcowi doków. Tam się zatrzymali i wpatrzyli w szeroki nurt Hlal. Wiatr się wzmógł i wygrywał upiorne dźwięki na olinowaniach statków, zakotwiczonych w wyznaczonych im miejscach. Olbrzym przysłuchiwał się im, a także temu, jak pod stopami skrzypią deski, gdy rzeka uderza o pale. Wszystko razem składało się na dziwną, smutną muzykę.
– Chyba jeszcze nigdy nie czułem się tak cienki – mruknął do siebie Fafhrd.
Kocur usłyszał to i uniósł brwi.
– Cienki?
Na dalekim brzegu rzeki odziany w czerń staruszek, stojąc w płaskim czółnie, cierpliwie odpychał się żerdzią od migoczącej wody. Fafhrd przyglądał się mu. Opadło go złe przeczucie, ale uznał, że to przez zmęczenie.
– Wiatr mnie przenika – powiedział do Kocura grobowym głosem. – I ta muzyka też przeszywa mnie na wskroś.
– Muzyka? – powtórzył za nim Kocur.
Fafhrd nadal przyglądał się czółnu. Choć wioślarz posługiwał się żerdzią z wyćwiczoną zręcznością, pokonywanie ciemniejących fal szło mu nie najlepiej.
– Nie umiem tego wyjaśnić, przyjacielu – odparł, nie patrząc na Kocura. – Czuję się taki... – zawahał się, obejmując się ramionami, by uchronić się przed zimnem, zanim dokończył myśl – niematerialny.
Nagle Fafhrd poczuł palący ból w pośladku. Podskoczył z okrzykiem i złapał się za siedzenie.
Kocur uśmiechnął się złośliwie. Uniósł dłoń i poruszał kciukiem i palcem wskazującym jak szczypcami.
– I tyle, jeśli chodzi o niematerialność – stwierdził. – A teraz chodźmy.
Kocur odwrócił się plecami do rzeki i zaczął się od niej oddalać. Fafhrd ruszył jego śladem, lecz zanim weszli za róg kolejnego magazynu, rozejrzał się wokół i zatrzymał znienacka.
Powietrze zamarło. Nie mącił go żaden podmuch wiatru. Odciągi i olinowanie już nie brzęczały. Nagle wszystko umilkło, jakby zamarło w pół ruchu. Zdawało się, że ucichł nawet nieustanny jęk doków.
Fafhrd przyjrzał się rzece. Nigdzie na delikatnie falującej tafli nie było znaku ani po łodzi, ani po wioślarzu.
– Na krew Kosa – mruknął Fafhrd i zaczął iść długimi krokami, by dogonić Kocura. – To miasto działa mi na nerwy.
W miejscu, gdzie ulica Zakonnic łączyła się z Gotówkową, stała kolejna świątynia. Czteropiętrowa czarna budowla rzucała cień na sąsiedztwo, tworzone głównie przez niewielkie sklepy oraz rezydencje bogatych kupców i właścicieli statków. Wyższa i smukłej sza od większości zakazanych wież, pochylała się w stronę rzeki. Fafhrdowi zdawało się, że to piekielny miecz, który rzuciła w ziemię ręka giganta. Wąskie balkoniki pod oknami po obydwu stronach wyglądały jak zęby.
Mimo że za chwilę miała zapaść noc, w tej dzielnicy wciąż kręciła się duża liczba przechodniów. Wielu z nich niosło koszyki z zakupami, krążąc od drzwi do drzwi. Inni, odziani w zdobione szaty, w towarzystwie służby lub osobistych strażników, podążali pieszo bądź w palankinach Gotówkową ku ulicy Wozaków, kierując się do Dzielnicy Uciech lub na Plac Mrocznych Uciech.
Fafhrd ruszył ku żelaznemu płotu wokół starożytnej wieży, ale na jego łokciu zdecydowanie zacisnęła się ręka Kocura i skierowała go w inną stronę.
– Naciągnij kaptur – szepnął ostro Kocur, podejrzliwie rozglądając się na wszystkie strony.
Bez wyraźnego pośpiechu Fafhrd nakrył głowę i dalej szedł ulicą, mijając świątynię. Pośrodku skrzyżowania ulicy Zakonnic i Gotówkowej szemrała przyjemnie fontanna i publiczna studnia wody pitnej. Fafhrd dał się tam poprowadzić Kocurowi. Obaj mężczyźni zanurzyli dłonie w wodzie, by się napić.
– A więc, mój szary przyjacielu – rzekł Fafhrd, gdy podnosił złożone dłonie ku ustom – cóż takiego wzbudziło w tobie tak nagłe zainteresowanie moim łokciem?
– Zerknij na warsztat koronkarza po drugiej stronie – odparł Kocur, udając, że pije. – Kto według ciebie opiera się o framugę drzwi?
Fafhrd oblizał wilgotne usta i wytarł dłonie w spodnie.
– Ależ to tylko dwóch znajomych gawędzi sobie leniwie – powiedział, obserwując parę. Wydało mu się jednak, że pod płaszczami dostrzegł zarys mieczy.
– A teraz spójrz nad białym murem tej rezydencji – ciągnął Kocur, znów zanurzając dłonie w wodzie. – Trochę bardziej na lewo, w dół ulicy.
Fafhrd opryskał twarz i wytarł oczy rękawem, jednocześnie rzucając okiem we wskazanym przez partnera kierunku.
– Jeszcze jedna para znajomych – zauważył – też pogrążona w luźnej rozmowie.
– Także w płaszczach i pod bronią – odrzekł Kocur.
– Wygolone buźki, skrócone włosy, tak jak w przypadku pary przy sklepie. Czterej krzepcy mężczyźni bez uncji kupieckiego tłuszczu na brzuchu albo gołych policzkach. Wciąż uważnie obserwują okolicę.
– Straż osobista? – zasugerował Fafhrd. – Może ustawiono ich tutaj, by pilnowali porządku w sąsiedztwie?
Kocur prychnął.
– Obejdźmy wieżę jak gdyby nigdy nic – zaproponował. – Przez chwilę przyjrzyjmy się jej, ale nie podchodźmy za blisko.
Zanim zakończyli rekonesans, zapadła noc.
– Ilu ich naliczyłeś? – zapytał Fafhrd, gdy ponownie napili się z fontanny na skrzyżowaniu Zakonnic i Gotówkowej.
– Dwudziestu dwóch – odparł cicho Kocur. – Stoją w różnych przejściach, bramach, pod drzewami, na dachach.
Para krzepkich mężczyzn w drzwiach warsztatu koronkarza przerwała rozmowę i zerknęła w ich kierunku. To byli dwaj inni mężczyźni, ale ciągnęli tę samą rozmowę, stojąc w takich samych nonszalanckich pozach. Zdradzały ich jednak wszystkowidzące oczy.
– Straż się zmieniła – mruknął Fafhrd.
– Pytanie brzmi – rzekł jego towarzysz – czego strzegą? Idę o zakład, że tej wieży.
Razem zostawili za plecami fontannę i ruszyli na wchód ulicą Gotówkową, oddalając się od zakazanej świątyni.
– Dlaczego akurat ta świątynia, a nie inna? – zastanawiał się na głos Fafhrd. Wtem doszedł do oczywistego wniosku. – Czyżby i oni szukali Malygrisa?
Kocur roześmiał się głośno.
– Ileż dociekliwych pytań – rzekł. – A jeśli twoje zdolności łucznicze wystarczą, by wstrzelić linę w jedno z wyższych okien, to może po północy uzyskamy kilka odpowiedzi.
Bije dzwon zagłady
Ulicami Lankhmaru ponownie sunęła mgła. Jej smugi wiły się wzdłuż każdej ulicy, wlewały na wszystkie place i w każdą alejkę. Ciężki szary pled przesłonił księżyc i gwiazdy, a także ognie strażnic, które paliły się na murach miasta. Istniało prawdopodobieństwo, że pożre płomyki latarni niesionych przez nielicznych obywateli, którzy odważyli się wyjść za drzwi domostw.
Kocur ponownie kucnął w ocienionej bramie nieopodal skrzyżowania ulic Gotówkowej i Zakonnic. Zaklął po cichu. Północ już dawno minęła. Gęstniejąca mgła przyspieszyła realizację ich planów.
W cieniu za jego plecami czekał w pogotowiu Fafhrd, z nowo zakupioną liną i żelazną kotwiczką.
– Bez trudu przedostaniemy się przez płot – wyszeptał olbrzym – ale w tym mleku nie widzę wieży, a co dopiero okna na trzecim piętrze, w którym mam się zakotwiczyć.
Fafhrd przesadził jedynie nieznacznie, oceniając ich kłopotliwe położenie. Widzieli jedynie najniższą część wieży, która i tak rysowała się niewyraźnie, gdyż jej górną połowę zupełnie zakryła, mgła.
Kocur zaklął ponownie, zastanawiając się, jak szybko ta cholerna substancja przemieszcza się znad rzeki w głąb miasta. Nawet gdy patrzył, zdawało się, że wiruje leniwie wokół zakazanej wieży, pożerając ją. Dolna część budowli także zaczęła znikać im z oczu.
– Dzisiejszej nocy nie czeka tam na nas żadna przygoda – mruknął Fafhrd, kręcąc się nerwowo przy wejściu.
Uwagę Kocura przyciągnął ostry kaszel w odległym krańcu ulicy. Mężczyzna naciągnął kaptur płaszcza i wstał z kucek.
– Jeszcze nie – odpowiedział. – Jeśli nie możemy dostać się do wnętrza świątyni, może przynajmniej uda nam się odgadnąć tożsamość strażników.
Pomknął w odległy kraniec ulicy Gotówkowej i przywarł do muru. Fafhrd deptał mu po piętach. Zerknął w oczy partnerowi, który natychmiast zrozumiał, co planuje. Fafhrd złożył dłonie, a Kocur stąpnął na nie i został wyrzucony na niższy daszek. Gdy już na nim siedział, wyciągnął w dół rękę i chwycił kotwiczkę, podaną mu przez towarzysza. Teraz Fafhrd, jednym potężnym skokiem, chwycił się krawędzi rynny. Przez chwilę wisiał na niej, a następnie w ciszy podciągnął swe muskularne ciało.
Kilka chwil później siedzieli obok siebie.
– Ależ z nas przystojna para gargulców – mruknął Fafhrd, przejmując od Kocura linę i kotwiczkę.
– Jestem za ładny na gargulca – odszepnął Kocur. – Ale ty się nadasz. – Wstał z szerokim uśmiechem i pomknął na paluszkach, zanim Fafhrd zdążył wymyślić odpowiedź.
W tej dzielnicy sklepy stały ciasno przy sobie. Wiele z nich dzieliło ze sobą ściany. Para awanturników podążała ostrożnie po śliskich dachówkach. Po chwili kucnęli ponownie i wyjrzeli ponad krawędzią jednego z warsztatów koronkarskich przy ulicy Zakonnic. Kocur w zasadzie nie musiał zerkać na Fafhrda i kłaść palca na ustach, by nakazać mu zachowanie milczenia.
Zza drzwi tuż pod wiechą dobiegała ściszona rozmowa. Kocur wyciągnął się na brzuchu i odsunął kaptur. Podpełzł tak blisko krawędzi, na ile się odważył, i zerknął w dół. Dwaj mężczyźni w płaszczach siedzieli na niskim stopniu, od niechcenia opowiadając sobie o wędkowaniu w Hlal. Jeden z nich balansował spoczywającym na kolanach mieczem.
Kocur odpełzł od krawędzi i ponownie ukucnął. Fafhrd siedział cierpliwie ze skrzyżowanymi nogami. Delikatnie głaskał smukłego szarego kota, który zwinął się w kłębek na jego kolanach. Zwierzę ułożyło głowę na jego krzepkim udzie i mruczało, błyskając fosforyzującymi oczami.
– Skąd się wziął ten kot? – ośmielił się szepnąć Kocur.
Fafhrd przesunął delikatnie palcami między uszami zwierzęcia, po jego karku i wzdłuż kręgosłupa.
– Najwyraźniej przyciągam do siebie wszystkie szare kocury – odparł, a następnie położył palec na ustach, tak samo jak wcześniej zrobił to jego przyjaciel. Kocur jednak nie był pewien, czy ostrzegał go przed spłoszeniem kota, czy też mężczyzn poniżej.
Przyjaciel pozostawił Fafhrda z jego nowym znajomym i jeszcze raz podczołgał się do krawędzi dachu. Ponownie wyciągnął się na brzuchu. Może jeśli przysłuchiwałby się odpowiednio długo, mógłby się czegoś dowiedzieć z rozmowy toczonej na stopniu. Głosy brzęczały nudziarsko, rozmawiając o pogodzie, mgle, rzece i zbliżającym się święcie Letniego Przesilenia.
Znienacka jakiś ciężar wylądował na karku Kocura. Mężczyzna z trudem powstrzymał okrzyk. Zjeżyły mu się włosy na karku. Leżał na brzuchu, więc nie mógł sięgnąć ani po miecz, ani po sztylet.
Przy uchu Kocura rozległo się mruczenie. Napastnikiem okazał się kot Fafhrda. Bezczelny zwierzak okręcił się na plecach Kocura, a w końcu zwinął wygodnie na jego krzyżu.
„To już stanowczo przekracza wszelkie granice przyzwoitości” – pomyślał Kocur. Już miał zgonić stworzenie, lecz zamarł znienacka, ponieważ rozmowa poniżej zeszła na bardziej interesujące go tematy.
– Do cholery z tą mgłą – stwierdził jeden z głosów. – W koszarach czeka na nas ciepły kąt i piwo.
Stopień skrzypnął, gdy któryś z nich zmieniał pozycję.
– Ugaś pragnienie przy fontannie – odparł drugi zmęczonym tonem.
Kocur zagryzł wargi i zmarszczył brwi w zamyśleniu. Duża liczba arystokratów w Lankhmarze kwaterowała u siebie prywatną straż, lecz z pewnością ta niedbała uwaga na temat koszar dotyczyła straży miejskiej. Mężczyzna jeszcze mocniej zmarszczył brwi.
Fafhrd zmienił pozycję i usiadł bliżej krawędzi. Dalej głaskał kota. Zwierzę, zmienne jak to tylko kot potrafi, zatopiło pazur w prawy pośladek Kocura, a potem przemieściło się ponownie na kolana Fafhrda.
W gęstej mgle rozbłysło blade światło latarni. Z oparów wyłoniło się sześciu wysokich mężczyzn w płaszczach. Szli ulicą Zakonnic na południe. Dwóch z nich, bez słowa, odłączyło się od reszty i podeszło do warsztatu koronkarskiego.
– Raportujcie – rzekł jeden z przybyszy.
Znany Kocurowi i Fafhrdowi głos odpowiedział zmęczonym tonem:
– Na naszych stanowiskach panuje spokój.
– A więc chwytajcie latarnię – stwierdził przybysz – i pamiętajcie, teraz jesteście biesiadnikami, tylko takimi spokojnymi. Wracajcie za rondem do Tęczowego Pałacu.
Mężczyźni ze stopnia wyszli za róg na ulicę Gotówkową, wiedzeni we mgle światłem latarni. Przybysze natomiast rozsiedli się w drzwiach.
Fafhrd odłożył kota, wstał i skinął, by Kocur odsunął się od krawędzi dachu. Nie zatrzymali się jednak, gdy już znaleźli się poza zasięgiem głosu. Fafhrd nie przemówił, dopóki nie dotarli do ulicy Gotówkowej i nie zeskoczyli na ziemię.
We mgle, która wciąż gęstniała, nie pozostał nawet ślad po żarze latarni.
– To ludzie suzerena – zaczął olbrzym i poprawił kotwiczkę zwisającą na ramieniu na zwiniętej linie.
– Masz bardzo wyostrzony słuch – odpowiedział Kocur.
Z dachu zeskoczyła szara błyskawica, odbiła się od krawędzi beczki i wylądowała między ich stopami. Kocur odskoczył. Błysnęło wyciągnięte z pochwy wąskie ostrze.
Kot, na którym wcale to nie zrobiło wrażenia, mruknął i miauknął cicho, a potem otarł się o kostkę Fafhrda.
Olbrzym wzruszył ramionami i uśmiechnął się szeroko w odpowiedzi na nagłą reakcję towarzysza.
– Uznajmy go za maskotkę – zaproponował. Kocur z brzękiem schował miecz w pochwie.
– Uznajmy go za prowiant – odparł i wskazał palcem kota. – Jeszcze raz...
Fafhrd przycisnął Kocura do ściany. Mętne migotanie lampy w ulicy Zakonnic obwieszczało czyjeś nadejście.
Kocur naciągnął kaptur i kucnął za beczką na deszczówkę. Gdy ponownie zerknął na Fafhrda, okazało się, że olbrzym zniknął.
Obok kryjówki Kocura przeszło jeszcze dwóch mężczyzn z latarnią. Przemaszerowali tak blisko, że gdyby wysunął stopę, potknęliby się o nią. Nie zauważyli go jednak i podążyli dalej, aż pochłonęła ich ponownie noc.
O tyłek Kocura otarł się kot.
Fafhrd lekko zakołysał się na krawędzi dachu, bo tam się schronił.
– Po co suzeren trzyma całodobową straż przy zakazanej świątyni? – spytał.
– Czemu strażnicy nie noszą mundurów? – odpowiedział mu pytaniem Kocur.
Fafhrd potarł się po owłosionej brodzie.
– Żeby schwytać i aresztować Malygrisa? – zaproponował niepewnie.
Na twarzy Kocura zagościł brzydki grymas, gdy nabrał pewnych podejrzeń. Podniósł kota i przytulił go. Zmrużył ciemne oczy. Błysnęły niemalże tak jasno jak oczy zwierzęcia.
– A może by go chronić? – spytał ostro. Wepchnął kota w ramiona Fafhrda i ponownie ruszył ulicą Gotówkową. – Chodźmy, dziś w nocy i tak nic więcej nie uda nam się zrobić.
Po obu stronach ulicy majaczyły ciemne kształty budynków. Fafhrd i Kocur szli w gęstniejącej mgle ku Srebrnemu Węgorzowi. Tu i ówdzie pojawiała się znienacka niewyraźna sylwetka minaretu lub obelisku. Statua na fontannie na skrzyżowaniu Gotówkowej i Złotej przybrała w mroku złowieszczy wygląd. Na północy dziesięciopiętrowa Iglica Rhan, najwyższa budowla w Lankhmarze, wznosiła się, ledwie widoczna, nad niewyraźnymi dachami. Wyglądało to tak, jakby mglista noc sama siebie nią przebiła, niczym włócznią. Nad głowami wisiał blady srebrzysty księżyc. Słabnące światło sprawiało, że powietrze skrzyło się i migotało.
We mgle nieopodal rogu ulicy Taniej rozległy się głosy, a potem wysoki kobiecy śmiech. Fafhrd i Kocur zatrzymali się i obserwowali w ciszy, jak czterej mężczyźni i dwie kobiety, wszyscy w zdobionych płaszczach, przechodzą obok, oświetlając sobie latarniami drogę do Dzielnicy Uciech. Ich radosne nastroje kontrastowały z przygnębiającą pogodą.
Niespodziewanie ulicę oświetlił promień mroźnego światła. Fafhrd i Kocur zerknęli w niebo. We mgle i obłokach powstała chwilowa luka. Księżyc, niczym jasna, rozżarzona źrenica tajemniczego oka, gapił się na miasto. Chmury ruszyły ponownie i luka zasklepiła się, zupełnie, jakby boskie oko zamykało się powoli.
Zwierzę w ramionach Kocura miauknęło cicho. Mężczyzna delikatnie podrapał miękkie futerko pod jego brodą. Spragnione pieszczot stworzenie zachęcało go do ich kontynuowania, mrucząc głośno i zadzierając głowę, by mu ułatwić dostęp do bardziej wrażliwych okolic gardła.
Fafhrd ponownie zerknął w niebo. Najwyraźniej przeczesywał spojrzeniem nieprzeniknioną mgłę, zupełnie, jakby czegoś szukał. Kocur pomyślał, że jeszcze nigdy nie widział, by jego przyjaciel był tak spięty.
– Ten kobiecy śmiech... – zaczął powoli Fafhrd. – Rozbrzmiał we mgle jak... – przerwał, a gdy ponownie zaczął mówić, w jego głosie pojawiła się dziwna nuta. – Przypomniał mi o kimś.
– O puszczalskiej żonie lorda Hristo? – próbował zgadnąć Kocur.
Fafhrd nie odpowiedział mu. Ruszył przed siebie. Zdziwiony Kocur wzruszył ramionami i poszedł za nim. Ale nim uszli dziesięć kroków, inny dźwięk sprawił, że zatrzymali się i skierowali na północ.
Głęboki głos ogromnego dzwonu przyprawił Kocura o dreszcze. Dzwonienie rozległo się już trzy razy i wcale nie zamierzało ustać. Przerażające precyzyjnie odmierzone bicie odbijało się echem w całym mieście. Nawet gęsta mgła nie mogła stłumić samotnych dźwięków. Zdawało się, że przy każdym żałobnym uderzeniu drży powietrze.
– Dziewięć... dziesięć... jedenaście... – liczył Fafhrd mrukliwie.
Nawet kot w ramionach Kocura zastrzygł uszami. Już nie mruczał, za to wygiął grzbiet, jakby zdawał sobie sprawę ze znaczenia tych dźwięków.
– Głos Aartha – powiedział z szacunkiem Kocur, wymawiając nazwę wielkiego dzwonu, który znajdował się w najwyższym minarecie najważniejszej świątyni Lankhmaru. – Jakiś kapłan umarł.
Żałobne dźwięki rozlegały się nadal, lecz Fafhrd zaprzestał liczenia i potrząsnął głową.
– Nawet te egoistyczne łyse pały nie pobudziłyby całego miasta, gdyby umarł zwykły kapłan.
– Patriarcha? – zastanowił się na głos Kocur. Ponury wyraz twarzy Fafhrda wystarczył za odpowiedź.
Kocur uznał, że jego towarzysz ma najprawdopodobniej rację. Dzwon zabrzmiał jeszcze dwanaście razy. Obaj mężczyźni stali i słuchali, zupełnie, jakby ich ten dźwięk zaklął.
Wtem Głos Aartha zamilkł. Przez dłuższą chwilę zdawało się, że noc wstrzymała oddech. Nic się nie ruszało, nawet mgła. Gęste opary zaprzestały wirowania i leżały nieruchomo na ulicach.
Z drugiego krańca miasta dobiegł ich nowy dźwięk. Ostry i przenikliwy, przeciął ciszę niczym miecz. Samotny głos wykrzykiwał jękliwy zaśpiew. Nim niesamowity krzyk ucichł, dołączył do niego kolejny głos, a potem jeszcze jeden. To kapłani i wyznawcy Aartha wyszli na ulice, wypełniając noc prawie nieludzkim dźwiękiem swej żałoby.
Fafhrd otulił się mocniej płaszczem.
– Jeśli w tej mgle dzisiejszej nocy są jakieś duchy – mruknął do siebie – to z pewnością odstraszy je hałas.
Kocur zmarszczył brwi.
– Jeszcze dzwon śmierci nie ucichł mi w uszach – napomniał go – a ty już mówisz o duchach. Ściągniesz na nas nieszczęście swoimi nieroztropnymi słowami.
– Jakieś przesądy, Kocurze? – szydził Fafhrd. – U syna cywilizowanego Południa?
Kocur napiął mięśnie ramion i pogładził ich nową maskotkę po szarym grzbiecie. Kot ponownie zaczął mruczeć.
– Wy, północni barbarzyńcy, nie jesteście jedynymi ludźmi na ziemi, którzy zrywają się o brzasku i studiują lot kruka o świcie – żachnął się. – Nie macie monopolu na irracjonalne wierzenia.
Podroczyli się przez chwilę i dzięki temu poczuli ulgę, potem westchnęli i poklepali się po ramionach.
– Wracamy do Srebrnego Węgorza? – zaproponował Fafhrd, poprawiając na ramieniu ciężką kotwiczkę na linie, ukrytą pod płaszczem.
Kocur kiwnął głową.
– Cherig serwował na kolację wyśmienicie przyprawioną jagnięcinę – rzekł, próbując rozładować napięcie niezobowiązującą pogawędką. – Ledwo mi się udało spróbować takiej prawie nadpsutej. Może mu jeszcze coś zostało.
– Zostawiam ci jagnięcinę – odparł Fafhrd. – Tej nocy wystarczy mi jeden, no może dwa kufie najmocniejszego piwa.
Żałobne zawodzenia wiernych Aartha przemieszczały się z ulicy Bogów na południe. Fafhrd i Kocur przyspieszyli kroku, pędząc ku ulicy Taniej. Niesamowite głosy przeskakiwały między budynkami, niczym stłumione wołania wietrznych demonów, i odbijały się echem od dachów i wież. Zniekształcała je mgła i odległość, ale mimo to mroziły krew w żyłach i pobudzały wyobraźnię, aż w końcu każdy cień w oczach przyjaciół zamieniał się w przyczajoną do ataku, groźną postać.
Plac, gdzie przecinały się Gotówkowa i Tania, skrył się w szarym, mglistym morzu. Na przeciwległym krańcu wcale nie było widać sklepów i kamienic. Kocur zawahał się i spojrzał w dół, zagryzając usta. Mgła zwinęła się wokół ud z intymną zażyłością. Nie widział nawet swoich kolan.
– Daj mi rękę, byśmy się nie pogubili – powiedział Fafhrd, niemalże szepcząc.
– A czy ja jestem jakaś panna? – odpowiedział dworsko Kocur. – Czy w ogóle mógłbym zgubić z oczu taką górę jak ty, nawet w takiej zupie? Prowadź, góro.
Sunęli ulicą Tanią. Niemalże przegapili wejście do mrocznej alejki, przy której leżał Srebrny Węgorz. Kocur żałował, że nie ma przy sobie latarni. Pociągnął Fafhrda za rękaw.
– Tędy – nalegał, skręcając w wąską uliczkę.
W ich uszy wpadł stłumiony odgłos instrumentów perkusyjnych. Uderzane wściekle bębenki dudniły, blaszane kastaniety klekotały, tamburyny grzechotały. Daleko przed nimi słaba latarnia oświetlała znak nad wejściem do Srebrnego Węgorza.
– Wygląda na to, że zabawa trwa w najlepsze – skomentował Kocur. Przyspieszył kroku, widząc już przed sobą cel.
Fafhrd złapał skraj płaszcza przyjaciela i szarpnął go. Olbrzym zamachnął się potężnym ramieniem i strącił sznurową sieć, która spadła na nich z dachu. Złapał jej skraj i odrzucił na bok, jednocześnie sięgając po miecz.
Z cienia przed nimi wyszło czterech mężczyzn. Przycupnęli, gotowi do ataku. W rękach mieli pałki i krótkie miecze. Ciemność i mgła sprawiały, że nie można było rozróżnić, co dokładnie mają.
– Jeszcze czterech stoi za naszymi plecami – wyszeptał Fafhrd. Jego wielki miecz świsnął, gdy wyciągał go z pochwy. Kocur zerknął w górę. Na szczycie dachu stali jeszcze dwaj mężczyźni, wyraźnie odcinając się od szaroczarnego nieba.
– Ściany są za blisko, żeby wynikła z tego wielka bijatyka – mruknął Kocur do towarzysza. Sam spokojnie głaskał kota i przyglądał się, jak ośmiu mężczyzn podchodzi do nich. Obracał się nieznacznie, by lepiej widzieć tych z tyłu, podczas gdy Fafhrd obserwował tych z przodu. Para na dachu nie stanowiła w tej chwili bezpośredniego zagrożenia.
Muzyka bębenków, kastanietów i tamburynów w alejce za drzwiami Srebrnego Węgorza nabierała coraz żwawszego tempa.
Kocur, choć wciąż nie wyciągnął broni, ponownie mruknął:
– Przygotuj się, przyjacielu. Już nas prawie dopadli. Fafhrd, ujmując oburącz rękojeść Graywanda, odpowiedział sarkastycznie:
– Niektórzy mogliby uznać, że witanie tych dżentelmenów z pustymi rękami, jak to czynisz, jest bardzo niegrzeczne.
– Ojej, mój drogi Fafhrdzie – odpowiedział mniejszy mężczyzna. – Przecież moje ręce są pełne broni.
Wypowiadając te słowa, obrócił się znienacka i wyrzucił kota. Zwierzę wrzasnęło przeraźliwie, znalazłszy się w powietrzu, i zatopiło pazury w twarzy najbliższego mężczyzny, który wydał z siebie pisk porównywalny do kociego krzyku.
– Demony! – wrzasnął przeraźliwie człowiek. Zmagając się ze zwierzęciem, które wpiło się w jego ciało, wpadł na dwóch towarzyszy z tyłu i przewrócił ich.
Kocur uderzył czwartego napastnika ramieniem i wbił go w ścianę, zanim ten zdążył otrząsnąć się z zaskoczenia, a następnie pobiegł w kierunku, gdzie mroczna alejka wychodziła na ulicę Tanią.
Jedna z postaci na dachu zeskoczyła na ziemię przed Fafhrdem. Zanim stopy napastnika zetknęły się z ziemią, ciężka głownia zgruchotała mu szczękę. Wielka dłoń złapała za ramię szorstkiej tuniki i rzuciła mężczyznę z zakrwawioną twarzą pod nogi pozostałej czwórki, gdy ci ruszyli do ataku.
– Amatorzy! – zawołał Fafhrd, wyśmiewając ich, gdy gramolili się na nogi. Znienacka obok jego ucha świsnął nóż i uśmiech spełzł mu z twarzy. Odwrócił się i pobiegł ku alejce, zatrzymując się tylko na chwilę, by wdepnąć butem w twarz mężczyzny, którego powalił Kocur i porwać ze sobą zwierzę.
Kocur czekał na niego przy wlocie alejki. Wyciągnął już swój wąski miecz i oddychał szybko. Oczy świeciły mu z podniecenia.
– Chyba należy do ciebie – stwierdził Fafhrd, próbując oddać mu kota. W tej chwili zwierzę prychnęło, skoczyło i znikło we mgle.
Za ich plecami zatupały buty. Najwyraźniej napastnicy nie poczuli się zniechęceni.
– Kicia sama się sobą zajęła – obwieścił Kocur i zapomniał o zwierzaku, gdy z mgły wyłonił się pierwszy przeciwnik. W stronę jego głowy pomknęło ostrze. Zrobił unik i wyrżnął butem między nogi napastnika. – Dalej udowadniamy nasze męstwo? – spytał, wskazując głową plac.
– Ależ naturalnie! – zawołał Fafhrd przez ramię, już stukając w biegu obcasami o bruk.
Plac zamienił się w prawdziwą zasnutą mgłą otchłań, w ocean szarych oparów. Nie można było dostrzec ani przecinającej go ulicy Gotówkowej, ani też drugiego końca Taniej.
– Dokąd? – zaklął Fafhrd, odwracając głowę raz w jedną, raz w drugą stronę, szukając najlepszej drogi ucieczki.
Kocur obrócił się w stronę pędzących napastników, którzy wpadli za nimi na plac. Dziesięciu mężczyzn uformowało wokół nich krąg. Teraz przyjaciele już widzieli, że mają w rękach miecze, nie pałki, a w oczach mordercze spojrzenia. Człowiek ze złamaną szczęką wysunął się lekko naprzód i wskazał czubkiem miecza Fafhrda.
– Chę mój płachch, ty błudny bałbarzyncho! I mój pierchchen! A potem chchę waszych podłych głów ża to, jak mnie potłaktowalichche!
– To nasz przyjaciel z Ilthmartu – powiedział Kocur szyderczym tonem, opierając się plecami o plecy Fafhrda.
– Zaiste – odparł Fafhrd – i jego dziewięć najbrzydszych i najgłupszych sióstr.
– Mogę być brzydki, tępy bałwanie – odpowiedział jeden z mężczyzn ostro – ale głupiego ci nie odpuszczę. – Z jego rąk wystrzeliła z olbrzymią prędkością lina, rozwijając się niczym bat. Owinęła się wokół miecza Fafhrda i wytrąciła mu broń z ręki.
Ilthmartczyk natarł. Ostrze Kocura zadzwoniło o stal. Przy żebrach błysnął mu nóż. Okręcił się, unikając ciosu, i trzasnął łokciem w czyjąś twarz. Poczuł ból w lewym bicepsie i pod rękawem pociekła mu ciepłą strużką krew. Pięść powaliła go na ulicę i na chwilę znikł w morzu mgły, przygnieciony stosem ciał. Czyjeś kolano przyszpiliło jego rękę z mieczem do ziemi, a przed oczami mignął nóź. Nagle przy twarzy pojawiła się nieco znajoma gęba. Kocur poznał drugiego ilthmartczyka, który próbował obrabować go w alejce za Srebrnym Węgorzem.
– Już drugi raz ty i twój kumpel wsadziliście mi buta w klejnoty rodowe, kurduplu – powiedział rozwścieczony ilthmartczyk. – Teraz ja utnę ci twoje i będę nosił jako kolczyki!
Lecz zanim ilthmartczyk zdążył zrealizować swoją groźbę, odskoczył ze strachem w szeroko otwartych oczach. Wszyscy napastnicy odsunęli się, a powietrze wypełnił świszczący odgłos, który stawał się coraz głośniejszy i głębszy. Kocur podniósł się najpierw na łokciu, a potem kucnął nerwowo. Ścisnął ranę i rozejrzał się.
Fafhrd stał blisko niego i wirował wokół nich ciężką kotwiczką na linie. Z każdym obrotem popuszczał ją coraz bardziej, odstraszając ilthmartczyków. Uderzenie takim ciężarem mogło skończyć się połamaniem kości, a nawet śmiercią. Ilthmartczycy kulili się tuż poza zasięgiem śmiercionośnego łuku, ale trzymali w pogotowiu swoją broń. Czekali tylko na odpowiedni moment, by ponownie przypuścić atak.
Kotwiczka świstała, a Fafhrd wydychał głośno powietrze, obracając prowizoryczną bronią. Wypuścił ją na całą długość liny. Kocur szukał na ziemi miecza i w końcu odnalazł Graywanda i Skalpel.
Przywódca ilthmartczyków ze złamaną szczęką miotał się tuż poza zasięgiem kotwiczki.
– Łuszajcie! – zachęcał swoich ludzi. – Podełżnijcie im te cholełne gałdła! Łatujcie honoł Ilthmałtu!
W zapale chwycił za ramię najbliżej stojącego mężczyznę i pchnął go do przodu – wprost na kotwiczkę. Ciężkie zęby minęły zaskoczonego nieszczęśnika, ale lina owinęła się wokół jego gardła i torsu, łamiąc mu kark, zanim w końcu owinęła się wokół niego także kotwiczka.
Fafhrd pociągnął za linę i stwierdził, że już jej nie uwolni.
– Ojej – powiedział do Kocura i wzruszył ramionami. Wyciągnął rękę po Graywanda.
Ilthmartczycy patrzyli z obrzydzeniem na swojego przywódcę. Niemniej jednak mieli już do pomszczenia nie tylko honor, ścisnęli broń i zaczęli podkradać się do dwóch przyjaciół z wyrazem wściekłej determinacji na twarzy.
Wtem z morza mgły leniwie wychynęły gęste wąsy, otaczając ilthmartczyków. Owinęły się wokół przerażonych mężczyzn niczym macki jakiegoś przerażającego potwora morskiego z taką siłą, że uniosły ich z ziemi. Ci ilthmartczycy, których mgła nie złapała za gardła, krzyknęli. W powietrzu rozległ się trzask łamanych kręgosłupów, żeber i karków.
Kocur, przywarłszy plecami do pleców Fafhrda, krzyknął ze strachu. Po karku pociekł mu zimny pot. Szeroko otwartymi oczami obserwował śmierć mężczyzn. Czuł suchość w ustach, w uszach dzwoniły mu krzyki umierających, a serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi. Uchylał się przed upiornymi mackami, kuląc się przy drżącym towarzyszu. Na nic zdał się miecz w odrętwiałej z przerażenia dłoni.
Ostatni krzyk ucichł, zakończony gulgotaniem i ostatecznym zaczerpnięciem tchu przez duszonego człowieka. Ani jeden ilthmartczyk nie pozostał przy życiu. Mgliste wąsy zakończyły śmiertelne dzieło i rozwiały się, niknąc w mroku nocy, jakby nigdy nie miały cielesnej postaci.
Kocur obrócił się powoli i popatrzył na Fafhrda. Blady olbrzym trząsł się jak zziębnięte dziecko. Odpowiedział mu przelotnym spojrzeniem. Zupełnie jakby pomyśleli o tym samym, wybiegli z placu, pognali ile sił w nogach ulicą Tanią i skręcili w mroczną alejkę w poszukiwaniu ciepła i światła Srebrnego Węgorza. Kocur wpadł z impetem przez drzwi, potknął się o próg i runął jak długi na podłogę. Fafhrd zamknął z trzaskiem drzwi. Zignorował żałosny stan przyjaciela i oparł się o drewno, jakby trzymał wrota przed naporem wroga.
Kocur podniósł głowę, nagle zdając sobie sprawę, że wokół zapadła kompletna cisza. Wszystkie oczy w zatłoczonej, dusznej karczmie wpatrywały się w nich. Zgromadzeni mężczyźni podnosili się z krzeseł z rękoma na mieczach lub sztyletach. Tancerka, z kruczoczarnymi włosami, które przylepiły się do nagich, spoconych ramion, zamarła w pół kroku. Bębniarze za jej plecami przerwali w połowie dudnienie na bębenkach. Trio skąpo odzianych kobiet zaprzestało potrząsania tamburynami.
Po przeciwnej stronie izby Cherig pomachał hakiem w zadymionym powietrzu.
– To moi ulubieni goście! – zawołał wesoło do klientów. – Grajcie dalej!
Zupełnie, jakby obraz ożył, bębniarze uderzyli w instrumenty, a tancerka ruszyła się, nawet nie gubiąc kroku. Zgromadzeni mężczyźni wepchnęli broń do pochew, usiedli i ponownie zwrócili spojrzenia na lśniące biodra i piersi. Jedni zaczęli klaskać do wtóru bębenków, inni sączyli piwo lub wino. Atrakcyjna kobieta przy drzwiach oparła się na ramieniu jakiegoś szlachcica z wielkim brzuchem, lecz w mrugnięciu, posłanym Fafhrdowi, nie było za grosz subtelności.
Kocur zaczerwienił się, upokorzony. Stuknął czołem w podłogę trzy razy, zanim zaczerpnął tchu, wstał i schował smukły miecz.
– Oby tylko... – zaczął mówić do Fafhrda, przybierając zuchwałą pozę. Wygładził płaszcz i tunikę, a potem jedną ręką poklepał się po brzuchu – ...Cherig miał trochę tej przyprawionej jagnięciny...
Nie dokończył myśli. Po przeciwnej stronie karczmy, w ciemnym kącie przy drzwiach, między dwoma przystojnymi młodzieńcami dojrzał Mrocznego Motyla.
Kocur oparł się plecami o ścianę w najciemniejszym kącie tawerny, jedząc zimną jagnięcinę z okrasą i pajdą chleba. Żuł powoli, wcale nie czując jej smaku. Sos kapał mu na tunikę, ale on zdawał się wcale tego nie zauważać.
Bębny dudniły dalej, lecz muzyka przycichła, ponieważ Fafhrd grał na lutni. Ciemnowłosa tancerka uwijała się na środku parkietu. Poruszała się powoli i zmysłowo, dopasowując się do łagodnych dźwięków lutni. Publiczność patrzyła jak zaklęta, lecz ona błyskała oczami jedynie do rudobrodego olbrzyma.
Liara nie zwracała na nic uwagi, stojąc między dwoma adoratorami. Sączyła fioletowe wino, czasem unosząc niewielką dłoń o kolorze kości słoniowej, by ukryć uśmiech, gdy któryś z mężczyzn szeptał jej na ucho jakieś sekrety. Ciemnopurpurowy jedwab sukni i płaszcza błyszczał w świetle lamp tawerny. Przy najlżejszym ruchu złote nitki, wplecione w materiał, zdawały się strzelać iskrami. Wielki ametyst, który zwieszał się ze złotego łańcucha, błyszczał w zagłębieniu między jej piersiami.
Kocur obserwował ją, marszcząc brwi na widok, z jaką zażyłością dotykają jej obydwaj mężczyźni, szepcząc jej coś do ucha i przywierając do niej w ciemnym kącie, zupełnie, jakby już zaraz mieli ją tam wziąć. Liara roześmiała się i przyciągnęła do siebie twarz jednego z nich. Pocałowała go w nos, potem usta i ponownie odepchnęła. Wówczas pochylił się ku niej drugi, oczekując, że potraktuje go tak samo. I tak się właśnie stało.
Kocur rzucił resztki posiłku na podłogę, wytarł dłonie o spodnie i próbował odwrócić wzrok, jednakże dziewczyna wciąż przyciągała jego spojrzenia, jakby była płomieniem, a on bezradną ćmą. Mimo że nie patrzył na nią, wciąż czuł jej obecność. Przyzywała go, absorbując jego myśli. Choć próbował ze wszystkich sił, nie mógł się długo opierać.
Rozpalało go już samo patrzenie na nią. Nie pamiętał takiego ognia od chwili, gdy po raz ostatni tuliła go jego ukochana Ivrian. Na krew Mogą! Jak inna kobieta mogła być tak do niej podobna?
Dziewczyna roześmiała się ponownie. Dźwięk rozbrzmiał ostro. Kobieta pogładziła się po piersi, podczas gdy jej towarzysze uśmiechali się wygłodniałe.
Kocur nie mógł już wytrzymać tego widoku. Opuścił swoje miejsce przy ścianie i usiadł tam, gdzie lepiej widział, jak gra jego towarzysz. Blond arystokratka, która wcześniej mrugała do Fafhrda, przysunęła się bliżej do niego, podczas gdy tancerka pochyliła się tyłem nad nim, omiatając włosami jego stopy, a jej piersi niemalże wyskoczyły ze stanika. Fafhrd grał delikatnie, przy akompaniamencie bębenków, ciesząc się uwagą, którą sobie zyskał.
Jednoręki Cherig pojawił się nagle u boku Kocura i wepchnął mu kufel z piwem w ręce.
– Może ten barbarzyńca nie jest tak do końca barbarzyński – powiedział najwyraźniej lekko podpity. Właściciel Srebrnego Węgorza wyrwał innemu zaskoczonemu klientowi kufel z ręki i opróżnił go. – Dzięki niemu dobrze idzie interes i chętnie napiję się z jego menadżerem. – Bez słowa podziękowania albo przeprosin oddał naczynie temu samemu klientowi.
Światło lampy błyskało w bursztynowym płynie, gdy Kocur z namysłem wirował nim, wcale nie pijąc.
– Nie – mruknął, bardziej do piwa niż do Cheriga. Bez patrzenia czuł obecność Liary w kącie. Oddał piwo karczmarzowi. – Poproszę niewielki kieliszek wina z Tovilyis.
Cherig uniósł brew.
– Twój podopieczny jest popularny zaledwie przez jeden wieczór, a ty już masz żądania! – Uniósł kufel Kocura do ust i opróżnił go, rozlewając nieco zawartości na nagą pierś i fartuch. – Przyniosę ci je, jeśli cię to uszczęśliwi – powiedział, wycierając usta wierzchem dłoni. – Zbliża się uroczystość i wszyscy moi przyjaciele muszą być zadowoleni!
Muzyka ucichła i teraz zaczęli grać tylko bębniarze. Karczmę wypełniły dzikie, szaleńcze rytmy. Jakaś kobieta wskoczyła na stół i zaczęła wirować. Nie zwróciła uwagi, że ktoś złapał ją za ubranie, a potem sama zaczęła je zrzucać, wyrzucając w powietrze bluzkę i spódnice, które spadały w różne miejsca. Klienci klaskali i krzyczeli zachęcająco.
Nie była zbyt atrakcyjna i spojrzenie Kocura powędrowało ku tylnemu wyjściu z tawerny. Czyżby tylko sobie wyobraził, że Liara też mu się przyglądała? Uniosła kieliszek i łyknęła wina. Jej oczy przybrały kolor napoju i rzucały fioletowe iskry.
Wtem wszystko zasłonił mu Cherig. Malutki kryształowy pucharek, który podawał Kocurowi, był nie większy od naparstka, a jednak bukiet wyszukanego wina kwitł niczym najwspanialsze perfumy. Kocur przyjął napój, przymknął oczy i wciągnął delikatnie powietrze, pozwalając, by oblały go łagodnie stare wspomnienia.
Ivrian kochała to wino z Tovilyis. Pierwszej nocy, gdy się kochali w Lankhmarze, oblała go nim i zlizała, zaśmiewając się.
– Za mojego szlachetnego ojca, który próbował nas rozdzielić – wzniosła toast, nalewając napój w jego pachę i wypiła. – Za żołnierzy mojego ojca, którzy nie umieli znaleźć swoich własnych dup, nie mówiąc o nas dwojgu w tym wielkim mieście – dodała z głową między jego nogami.
– Za ciebie, Ivrian – szepnął i uniósł kieliszek, pijąc za pamięć jego jedynej prawdziwej ukochanej. Otworzył oczy. Postronnemu obserwatorowi mogło się zdawać, że wznosił toast za Liarę, ponieważ zasłaniający ją Cherig znikł.
Kocur przyłożył kryształ do warg i wlał do gardła gęsty, kwiatowy nektar. „Z pewnością bogowie nie cieszą się cudowniejszym trunkiem” – pomyślał i delektował się wybuchem aromatu w ustach.
Opuszczając kielich, dostrzegł nad jego brzegiem, jak Mroczny Motyl wyślizguje się z dwoma zalotnikami tylnymi drzwiami.
Fafhrd we wspaniałomyślnym geście niwelowania różnic klasowych objął jednym ramieniem ciemnowłosą tancerkę, a drugim opasał w talii blond arystokratkę. Kocur patrzył, jak szlachcianka unosi kufel ku ustom barbarzyńcy. Olbrzym napił się, podczas gdy tancerka masowała jego spięte mięśnie karku.
Cherig przeszedł ponownie obok niego i odebrał mu cenny kieliszek. Kocur nie powiedział ani słowa do towarzysza, prześlizgując się przez tłum, by wyjść tylnymi drzwiami.
W alei Kości kłębiła się mgła. Wilgotne powietrze chłodziło mężczyźnie twarz. Odsunął kaptur i popatrzył na wąską ścieżkę w nadziei, że ujrzy jeszcze Mrocznego Motyla. Oczywiście mgła udaremniała to pragnienie, lecz krótki znajomy śmiech pozwolił mu ustalić kierunek.
Upiorne wycia wyznawców Aartha wciąż rozbrzmiewały w nocy, ale ciasne ściany alejki tłumiły nieco te niesamowite krzyki. Kocur wymacywał sobie ostrożnie drogę, aż dotarł do ulicy Wozaków.
Okrążył róg i przelotnie ujrzał róg jedwabnej szaty, zanim znów mgła nie skryła przed nim Liary. Całe szczęście, jej towarzysze, pobudzeni alkoholem, nieustannie pysznili się i żartowali, jak to zwykle czynią mężczyźni w towarzystwie pięknych kobiet. Dzięki ich głosom Kocur mógł bez trudu podążać za nimi.
Na rogu ulicy Wilgotnej jakiś człowiek z wymizerowaną twarzą uniósł dymiącą pochodnię.
– Oświetlę wam drogę! – zawołał do trójki, a jego brudna twarz świeciła w jasnym blasku. – Oświetlę wam drogę! Za pięć tików do domu trafie pomogę! Oświetlę wam drogę!
Mroczny Motyl zaśmiała się, zatrzymując przy przedsiębiorczym człowieku.
– Ależ sprytny sposób na zarabianie pieniędzy! Doprawdy, twoje usługi są cenne – stwierdziła. – Jak idzie dziś interes?
Mężczyzna z pochodnią skłonił się elegancko.
– Przez tę cholerną mgłę, niech jaśnie pani wybaczy język biedaka, wielu ludzi siedzi w domach. Ale zbliża się Letnie Przesilenie i zawsze trafi się ktoś, kto lubi wcześnie zaczynać zabawę. Dopiero co odprowadziłem parę na Plac Mrocznych Uciech. – Mrugnął lubieżnie.
Noc rozdarł chór przenikliwych zawodzeń i nieludzki okrzyk. Mężczyzna z pochodnią skulił się ze strachu, niemalże upuszczając narzędzie zarobku. Jeden z zalotników przyciągnął opiekuńczo do siebie Liarę, podczas gdy drugi obrócił się z wyciągniętym sztyletem.
Niezauważony przez nikogo Kocur przywarł do ściany i wyciągnął miecz. Na chwilę w myślach powróciła pełna grozy scena z placu przy ulicy Taniej, ale za chwilę przyćmiła ją żądza kobiety, za którą szedł.
Niewielka grupka kapłanów i wyznawców Aartha przebiegła ulicą. Szafranowe, podarte szaty łopotały. W biegu kołysały się światełka ich niewielkich latarni. Ponownie zaczęli zawodzić i jeszcze raz jeden z nich, najprawdopodobniej niezdolny do wydania skomplikowanego dźwięku, odpowiedział mrożącym krew w żyłach wrzaskiem. W jednej chwili przemknęli obok biesiadników i zniknęli we mgle.
Strażnicy Liary westchnęli z wyraźną ulgą i schowali sztylety. Liara jednakże pozostała spokojna, a nawet zdawała się rozbawiona.
– Nie boję się nocy – powiedziała do mężczyzny z pochodnią – ale by uspokoić nerwy tych wielkich i silnych mężczyzn – wskazała towarzyszy – zapłacę za twoje usługi. – Uniosła palec. – Jeden tik.
Mężczyzna prychnął, udając, że się obraził.
– Pięć tików – upierał się. – Ale poniżę się i od tak pięknej pani przyjmę cztery.
Liara podniosła jeszcze jeden palec.
– Dwa – zaproponowała.
Mężczyzna z pochodnią podrapał się po brodzie ze srogą miną.
– Powiedzmy trzy i umowa stoi.
– Dwa – odrzekła zdecydowanie Liara i uśmiechnęła się. – I całus na koniec.
Oczy mężczyzny rozbłysnęły niczym płomienie.
– W policzek – dodała dziewczyna, zakładając ramiona pod jedwabną szatą.
– Prawy czy lewy? – spytał z uśmiechem człowiek, z niechęcią kończąc targowanie.
Liara wzruszyła ramionami, wyciągnęła palec i dotknęła lewej strony jego ust, w których kryły się połamane zęby.
– Tutaj.
Mężczyzna uśmiechnął się znów i skoczył, wycinając hołubca.
– Prowadź! – zaśpiewał. – Prowadź! Dwa tiki i całus to wcale niemało!
Grupka Liary, która teraz liczyła czworo ludzi, ruszyła ulicą Wozaków. Wokół nich rozpościerała się bursztynowa poświata. Kocur, skryty we mgle, szedł kilka kroków za nimi. Ponownie schował miecz do pochwy. Dym z pochodni łaskotał go w nos. Mężczyzna zacisnął palce na nozdrzach, by stłumić kichnięcie.
Dziewczyna nawet szła jak Ivrian. Jej śmiech, sposób mówienia i najdrobniejsze ruchy przypominały mu o zmarłej ukochanej. Miała włosy w kolorze włosów Ivrian, takie same oczy i twarz. Różniły ją od niej tylko odwaga i pogarda dla nocy, a także otwarty i bezwstydny flirt.
Kocur podążał za nimi niemalże wbrew własnej woli. Trzymał się tuż poza zasięgiem światła, zamieniając się w cień cienia dziewczyny. Coś go ciągnęło do niej i dręczyło.
Wtem, gdy przechodzili obok wlotu wąskiej uliczki, wyskoczyła stamtąd para cieni. Człowiek z pochodnią odwrócił się, wpychając płomień w twarz większego z zalotników Liary. W świetle ognia błysnęły sztylety. Drugi zalotnik machnął wyciągniętym nożem w stronę człowieka z pochodnią. Pochodnia, wirując, upadła na ulicę. Krzyki poparzonego człowieka zmieniły się w krwawy gulgot i krztuszenie. A potem padł i drugi zalotnik.
Liara uderzyła jednego z właścicieli cieni swoim sztyletem, lecz złapał ją za nadgarstek i wykręcił rękę. Ostrze wypadło jej z dłoni, ale dziewczyna sięgnęła paznokciami drugiej ręki ku jego oczom i rzuciła się na niego jak bestia z piekła rodem.
Drugi napastnik poderżnął gardło oparzonemu zalotnikowi, by go uciszyć. Potem zanurzył dłoń we włosach Liary, szarpnął jej głowę w tył i uderzył ją tak silnie, że padła na ulicę.
– Zdejmij z nich wszelkie kosztowności – warknął mężczyzna do partnera, który wycierał krew z paru sączących się zadrapań. – A potem obedrzemy tę dziwkę i trochę się zabawimy.
Liara podniosła się na łokciu, rozcierając bolący policzek. Gdy mężczyzna sięgał szorstką ręką, by zedrzeć z niej suknię, nagle w jego karku pojawił się smukły sztylet. Otworzył szeroko oczy i upadł na nią z chrapliwym okrzykiem.
Drugi złodziej nie miał żadnych szans. Dłonie odziane w szare rękawiczki złapały z obu stron jego głowę i skręciły ostro. Rozległ się głośny trzask i złodziej padł niczym marionetka, której przecięto sznurki.
Kocur szybko znikł we mgle, pewien, że Liara go nie widziała. Dziewczyna zepchnęła z siebie ciało złodzieja, miotając serię przekleństw, która z pewnością wywołałaby uśmiech u Fafhrda. W końcu wstała i z kolejnym przekleństwem wpakowała delikatny bucik w twarz martwego człowieka z pochodnią.
– Podnieś pochodnię – szepnął Kocur, przyciśnięty do ściany tak, że pozostał poza zasięgiem wzroku. – Odprowadzę cię bezpiecznie do domu.
– Odprowadzisz mnie? – odpowiedziała nerwowo Liara, nie widząc we mgle właściciela głosu. – Nie widzę cię.
– Podnieś pochodnię – powtórzył. – Obronię cię. Piękna kobieta nie powinna chodzić po tych ulicach bez straży.
Liara prychnęła, podnosząc kapiącą pochodnię.
– Cóż, przynajmniej dowiedziałam się, że nie jesteś bogiem ani duchem. Tylko człowieka obchodzi mój wygląd. – Poświeciła sobie i zerknęła na zamordowanych towarzyszy. Podniosła sztylet któregoś ze złodziei, który wyglądał znacznie groźniej od jej własnego nożyka. – Dziękuję ci za to, tajemniczy obrońco. Mimo że byli próżni, dobrze mi służyli. To niesprawiedliwe, że spotkała ich zdrada i śmierć.
– Służyli? – spytał Kocur ze zdumieniem. – Myślałem, że to twoi kochankowie.
Wyprostowała się sztywno. Jej oczy pałały dumą. Przez chwilę Kocur myślał, że dostrzegła go w jego kryjówce.
– Traktuję służbę jak kochanków – odparła. – Dzięki temu lepiej mi służą.
Obróciła się i znów ruszyła ulicą Wozaków. Miała zmierzwione włosy i podarty płaszcz, lecz zachowała królewską postawę. W jej głosie nie było krzty strachu, za to cień szyderstwa i rozbawienia, gdy szepnęła:
– Wciąż tu jesteś, obrońco?
– Prowadź – odpowiedział miękko Kocur, naśladując piosenkę człowieka z pochodnią. Wyciągnął Koci Pazur z gardła złodzieja i wytarł go do czysta.
Liara roześmiała się krótko i pogardliwie.
– A ile mnie to będzie kosztować? – zapytała, dokańczając rymowankę.
Kocur przełknął, wciąż myśląc o Ivrian. Napawał się widokiem Mrocznego Motyla. Serce waliło mu w piersi. Czemu chował się we mgle, jeśli mógł iść u jej boku? Nie umiał tego wyjaśnić. Wirowało w nim zmieszanie gęstsze od mgły na ulicy, a mimo to zaryzykował bezczelną odpowiedź:
– Możesz zatrzymać swoje tiki. Wezmę tylko pocałunek.
Liara roześmiała się ponownie, kiwając sama do siebie głową.
– O tak – mruknęła. – Choć się ukrywasz, z pewnością jesteś mężczyzną.
Dalej ruszyli już w ciszy. Kocur sprawdzał, czy nie grozi im żadne niebezpieczeństwo, a Liara szła obojętna. Na ulicy Barterowej drogę przeciął im tłumek pieszych. Ludzie machali latarniami i śpiewali, kierując się ku Dzielnicy Uciech. Za biesiadnikami przebiegła kolejna rozwrzeszczana grupka oszalałych wyznawców Aartha. Minęła ich, wyprzedziła i znikła we mgle.
Wtem pojawił się pozłacany palankin, niesiony na plecach czterech niewolników. Otaczało go jeszcze czterech służących z pochodniami. Tragarze stanęli karnie na cichy rozkaz właściciela. Smukła, wymanikiurowana dłoń rozchyliła gazowe zasłonki palankinu. Zza nich wyjrzała twarz. Światło pochodni oświetliło ostre rysy twarzy i naoliwioną brodę.
– Liara – powiedział gładki głos.
Tragarze opuszczali palankin, aż stanął na kunsztownie rzeźbionych nóżkach, a potem stanęli w ciszy. Jeden z ludzi z pochodniami ruszył ku lektyce, rozwinął na ziemi niewielki dywanik i postawił na nim stołeczek. Człowiek w palankinie rozchylił nieco bardziej zasłonki, ale nie wysiadł.
– Jakimże to przedziwnym zrządzeniem bogów znajduję cię, samotną i bez eskorty w tak przeraźliwą noc? – Człowiek, nie czekając na odpowiedź, dodał: – Pójdź i zaszczyć mnie swą obecnością, a przekonamy się, czy nie zdołamy uczynić jej przyjemniejszą.
Kosztowna, obrębiona srebrem czarna toga zdradzała, iż właściciel lektyki należy do najpotężniejszych arystokratów Lankhmaru. Jedynie Dziesięć Rodzin, potomków starożytnych założycieli Lankhmaru, mogło nosić tak szlachetny strój.
Na Liarze nie zrobił on żadnego wrażenia.
– Nie jestem sama, Belicie – odpowiedziała poufale, nie zadawszy sobie nawet trudu, by go nazwać lordem. Taka bezczelna odpowiedź z ust każdego innego obywatela skazałaby go na publiczną chłostę na Placu Kar. – Broni mnie mój cień.
Belit spojrzał na nią dziwnie, a potem wychylił się z lektyki, by omieść spojrzeniem mgłę. Wzruszył ramionami i wyprostował się.
– A więc do zobaczenia innym razem – odparł, nie zadając więcej pytań. – Ale uważaj na siebie. Dziś w nocy zmarł Attavaq, a jego cholerni kapłani biegają po mieście jak rozhisteryzowane demony.
Ukryty we mgle Kocur przysłuchiwał się. Potarł brodę. A więc to dla patriarchy Aartha zadzwonił wielki dzwon.
Belit machnął niedbale ręką zza zasuwających się zasłonek. Tragarze ponownie unieśli palankin na szerokich ramionach. Mężczyzna z pochodnią pospiesznie zwinął dywanik, porwał stołek i dołączył do pozostałych, którzy zniknęli we mgle.
– Masz potężnych przyjaciół – szepnął Kocur, gdy ponownie ruszyli przed siebie.
– Nie mam przyjaciół – odparła zimno Liara. – Ale znam ważnych ludzi. – Ponownie roześmiała się szorstko. – Lankhmar to cudowne miejsce. Mądra dziwka może tu całkiem nieźle się urządzić.
Głos Kocura obniżył się o ton, gdy przyglądał się z jej cienia.
– Nigdy tak cię nie nazwę.
Mroczny Motyl roześmiała się ponownie i mocniej zawiązała przy szyi purpurowy jedwabny płaszcz.
– Już udowodniłeś, że jesteś głupcem – rzekła – bo za mną poszedłeś.
Opuściła ulicę Wozaków i skręciła w wąską ulicę, która prowadziła do wejścia na Plac Mrocznych Uciech. Pod jej bucikami chrzęścił biały żwir. Kocur, jak zwykle ostrożny, poszedł obok alejki, by nie hałasować. Wciąż krył się we mgle tuż poza chwiejną granicą światła.
Wysokie, nieskazitelne żywopłoty i fantastycznie przystrzyżone krzewy zdominowały plac, który tak naprawdę był parkiem na skraju Dzielnicy Uciech. Odosobnione zakamarki z marmurowymi ławkami zapewniały intymność kochankom oraz filozofom. W rzeczy samej plac był znany z tego, że nocą stanowił miejsce debat i dyskusji, a nie występnych uczynków. Starannie utrzymana zieleń zasłaniała gości przed niepowołanymi spojrzeniami kogoś, kto mógłby patrzeć z wież i dachów miasta, i tłumiła gwar miasta. O tak, obywatele mogli zatrzymać się tam na chwilę, by porozmyślać i zapomnieć o tym, że wokół nich żyje największe miasto Nehwonu.
Tradycyjnie nikt nie wnosił do parku jasnej latarni. Jeśli ktokolwiek byłby tej nocy na placu, skrzywiłby się i zaczął łajać Liarę za jej pochodnię.
– Nikt nie powinien tędy przejść – szepnął Kocur – bez wymówienia lub wysłuchania mądrego słowa.
Zdawało się, że Liara go nie usłyszała. A może nie chciała odpowiedzieć. Możliwe, zastanawiał się Kocur, że ta cisza był odpowiedzią. Jeśli tak, to kryła się w niej pewna mądrość. Omiótł wzrokiem gigantyczne przycięte krzewy, które stały po obu stronach brukowanej ścieżki. Mgła i wilgotne powietrze nadały im tak złowieszczy wygląd, że przebiegły go ciarki. Przypomniał sobie o wąsach mgły na innym placu. Z nagłym drżeniem strachu zdał sobie sprawę, że mgła okrywa coś znacznie więcej niż tylko jego samego.
Zatrzymał się, nagle sobie coś uświadamiając. Macki sięgnęły jedynie po ilthmartczyków. Mgła oszczędziła Fafhrda i jego – albo też ich uratowała.
– Dlaczego się zatrzymałeś, mój obrońco? – spytała Liara, obróciwszy się do niego. Płomień pochodni oświetlił jej twarz. Oczy świeciły się odbitym blaskiem, a ametyst na szyi żarzył zza rozchylonej szaty.
Kocur nie odpowiedział od razu, tak był zdumiony. Zaśmiała się cicho, lecz dźwięcznie.
– Sądziłeś, że cię nie słyszę? Och, prawdziwy spryciarz z ciebie, mały obrońco, lecz ja mam dobry słuch. – Ponownie się zaśmiała. – Wszyscy urzędnicy w Lankhmarze o tym wiedzą.
Kocur zmarszczył brwi.
– Dlaczego powiedziałaś: mały?
– Słyszę, w jakiej odległości i z jaką prędkością stawiasz kroki – odparła. – Nie chciałam cię obrazić.
– Moja duma została zraniona – przyznał Kocur – albowiem myślałem, że żaden mężczyzna nie może usłyszeć mojego kroku, gdy podkradam się, choćby z najszczerszymi intencjami.
– Żadnemu mężczyźnie się to nie udało – odpowiedziała dziewczyna z pełnym godności naciskiem. Ponownie się odwróciła i ruszyła przez park. Wkrótce razem wyszli poza jego obręb.
Aleja Oblicza Księżyca biegła łukiem wokół południowo-wschodniego rogu parku. Eleganckie rezydencje po jednej stronie ulicy wychodziły na wielki okrągły żywopłot, który odgradzał park. Nie mieściły się tam jednak mieszkania szlachty lub zamożnych kupców, lecz domy masochistycznej przyjemności, gdzie mężczyźni mogli zaznać mroczniej szych uciech niż na ulicy Dziwek.
Takim miejscem był Dom Nocnych Okrzyków. Żywopłot, podobny do parkowego, oddzielał teren rezydencji od ulicy. Wśród bujnej zieleni kwitły księżycowe chryzantemy o czarnych płatkach i białych środkach. Niektórzy zwali je Różami Krainy Cienia. W świetle pochodni Liary na płatkach błyszczały kropelki rosy.
Przystanęła przy wejściu.
– Wstąp w światło – rozkazała.
Kocur zawahał się, niepewnie oblizując dolną wargę. Początkowo denerwował się, lecz w końcu posłuchał. Była o kilka cali wyższa od niego. Patrzył w jej błyszczące oczy z bijącym sercem. Jego lędźwie pałały pożądaniem.
Pochyliła się niedbale i pocałowała go w prawy policzek.
– Zapłaciłam ci za twe usługi – rzekła i wyprostowała się, gotowa do odejścia.
Złapał ją za rękę.
Liara wyszarpnęła ją. Gniew wykrzywił jej piękną twarz. Uniosła pochodnię jak broń i cofnęła się o krok.
– Zapłaciłam ci! – krzyknęła, przyciskając do piersi złapaną rękę, jakby ją zranił.
– Dotknąłem cię tylko...
Opuściła pochodnię, ale jej gniew wcale nie opadł.
– Żaden mężczyzna nie dotyka mnie za darmo! – wrzasnęła. – Żaden!
Kocur poczuł się urażony. Poniósł go gniew. Zanurzył rękę w sakiewce, wymacał monetę i rzucił jej pod nogi.
Światło pochodni błyszczało na srebrnym smerduku. Kobieta zaśmiała się ponownie ostrym głosem.
– Tyle nie wystarczy, by cię wpuścić za drzwi. – Wtem najwyraźniej Liara zmiękła. Urwała księżycową chryzantemę z żywopłotu i rzuciła ją w dłoń Kocura. – Mnie nie można uwieść monetami, mój szary obrońco – rzekła z miękką elegancją. – Jeśli chcesz, przynieś mi prezent, a nie odrzucę cię. Lecz gdy będziesz wybierał swój dar, pamiętaj, że zabawiałam najbogatszych mężczyzn Lankhmaru. Później staw się przede mną jeszcze raz. Przyjdź do mnie, a pokażę ci najwspanialsze arkana miłości.
Kocur otworzył dłoń i upuścił chryzantemę na ulicę.
– Mroczny Motylu – powiedział z gorzkim smutkiem – jesteś tylko nierządnicą o zgrabnym przydomku.
Ponownie zmrużyła oczy.
– Powiedziałeś, że nigdy nie nazwiesz mnie dziwką. Odwrócił się i rzucił nad ramieniem, już ruszając ku parkowi:
– I słowa dotrzymałem.
Statek na morzu mgły
Fafhrd pocałował Aylę. Żartobliwie poklepał po tyłku tancerkę brzucha, otwierając drzwi i wypuszczając ją na słabo oświetlony korytarz. Kobieta uśmiechnęła się do niego, owinęła się w welony i zbiegła po schodach.
W mroku obok łóżka Sharmayne zawiązała na ramionach niebieski jedwabny płaszcz i naciągnęła głęboko kaptur, by schować twarz. Szlachcianka podeszła do olbrzyma, stanęła na czubkach palców i lekko przycisnęła swoje usta do jego.
– To się nazywa właśnie święto Letniego Przesilenia – szepnęła i tak samo jak poprzedniczka wypadła za drzwi. Fafhrd zamknął drzwi, szeroko uśmiechnięty i bardzo z siebie zadowolony. Już w samotności, w świetle małej lampki, westchnął głęboko. Zastanawiał się leniwie, dokąd poszedł Szary Kocur i czy jego wieczór okazał się równie przyjemny.
Rzucił prześcieradła na zmiętolone łóżko i odkrył resztki wina w jednej z trzech butelek na podłodze. Jednym pociągnięciem opróżnił ją. Pozbierał puste butelki, zaniósł je do okna, odepchnął okiennice i rzucił w wąską uliczkę.
Zabawił chwilę przy oknie, czerpiąc niegodziwą przyjemność z huku rozbijanych butelek. Miękka jak puch bryza pieściła jego nagą pierś. Zaczerpnął głęboko świeżego powietrza i ponownie westchnął.
Mgła wciąż otulała miasto. Gdy patrzył, ponad parapetem przekradł się gruby paluch mgły i rozwiał, wciąż wlewając się do środka i pełznąc po podłodze. Olbrzym cofnął się gwałtownie z bijącym sercem. Zmarszczył podejrzliwe brwi, ogarnięty strachem.
Smuga mgły w pokoju, przejrzysta i niemalże niewidoczna, uniosła się w powietrzu niczym prostujący się duch. Po grzbiecie Fafhrda przebiegł dreszcz. Wtem w pokoju zawirował jakiś przeciąg, porwał opar i wywiał go za okno.
Ze starannie udawanym spokojem Fafhrd zamknął okiennice. Walka na placu przy ulicy Taniej wciąż żyła w jego pamięci. Przypomniał sobie tajemnicze macki mgły, które wyłoniły się, by zadusić i zgnieść ilthmartczyków. Ich krzyki wciąż odbijały się echem w jego pamięci.
Odkrył z poczuciem winy, że nawet wdzięki dwóch urodziwych kobiet nie wygnały grozy z jego serca. Użył Ayli i Sharmayne, by odepchnąć od siebie myśli i ukryć się przed strachem. Próbował zapomnieć w ich ramionach o tym, co zobaczył i usłyszał. Lecz Ayla i Sharmayne zniknęły, a strach powrócił.
Nie wiedział dokładnie, czego się boi. Już wcześniej widział, jak ludzie giną przerażającą śmiercią. Sam też nie raz stawał oko w oko ze śmiercią. Mimo to wszelkie przesądne lęki, które, jak myślał, zostawił za sobą na Zimnych Pustkowiach, ponownie wróciły do niego. Nie mógł odepchnąć od siebie ogarniającego go złego przeczucia.
Coś czaiło się we mgle za oknem i czekało na niego.
Podszedł cicho do lampy i mocniej podkręcił knot. Choć wyższy płomień oświetlił nieco pokój, cienie zdawały się również pogłębiać i rosnąć w siłę. Za każdym razem, gdy płomień drżał lub knot kopcił, cienie wierciły się, zmieniały pozycje i przybierały makabryczne pozy na ścianie, suficie i podłodze.
Fafhrd spróbował poprawić sobie nastrój. Podniósł lutnię i usiadł na łóżku, oparłszy się plecami o ścianę. Przesunął miękko palcami po strunach, uparcie próbując zignorować cienie. Zamiast tego zaczął myśleć o błękitnokrwistej Sharmayne i tancerce Ayli, dzielonym z nimi wspaniałym winie i śmiechu, który tak miękko pieścił jego uszy. Słodki zapach perfum Sharmayne wciąż snuł się w pościeli i mieszał z wonią potu ich namiętności. Fafhrd zaśpiewał niskim, ledwo słyszalnym głosem:
Nie ma nic lepszego dla ciebie i dla mnie
Niż taniec dwojga brzuchów,
Dopóki nie może, oczywiście,
Zatańczyć go trójka zuchów,
Taniec dla ciebie, i ciebie, i dla mnie!
Nagle przerwał i zaczął się przysłuchiwać. Z karczmy poniżej nie dobiegał go przez podłogę żaden dźwięk. Najwyraźniej wszyscy klienci poszli już do domu. Ucichły nawet piekielne krzyki wyznawców Aartha. Niespodziewanie cisza legła na jego ramionach strasznym ciężarem.
Ponownie uniósł palce nad strunami, przygotowując się do zagrania nuty.
– Fafhrdzie...
Przeciąg drażnił się z płomieniem lampy. Cienie zawirowały po pokoju i ponownie się uspokoiły. Czy Fafhrd sobie to wyobraził, czy też przybrały nieprawdopodobne pozy? Zdecydował w końcu, że się upił. Poczuł do siebie niesmak. Oparł lutnię o ścianę przy wezgłowiu łoża, podszedł do stołu i ponownie podkręcił knot.
– A macie, dręczyciele pijanych duszyczek – powiedział do cieni. Zapadająca ciemność zdawała się pozbawiać je życia. Zanim poczuł pełne zadowolenie, w pokoju rozbrzmiał niesamowicie nieharmonijny, głośny akord. Barbarzyńca podskoczył, niemalże uderzając głową o niski sufit.
Obracając się, dostrzegł lutnię, która ześliznęła się po ścianie, tam gdzie ją zostawił, i leżała teraz na podłodze. Struny wciąż lekko wibrowały.
– Fafhrdzie...
Puls przyspieszył. Zaschło mu w ustach. Ciemność zadrżała i zmarszczyła się, jakby próbowały się z niej wydostać pochłonięte przez nią cienie. Nagle pokój stał się zbyt mały. Słabe, niewyraźne światełko cofnęło się jeszcze bardziej ku lampie. Ściany zaczęły pulsować, a z desek dobiegł taki odgłos, jakby ktoś oddychał z trudem.
– Na krew Kosa! – krzyknął Fafhrd.
Po jego wybuchu w pokoju uspokoiło się. Wtem wszystko rozpoczęło się od nowa. Ciemność znów zaczęła się marszczyć, a oddech zabrzmiał jeszcze donośniej. Pulsowanie zamieniło się w bolesny grzmot, który wypełnił jego głowę i wprawił zmysły w zamęt.
Fafhrd wrzasnął z przerażeniem i wyrwał miecz spod sterty ubrań. Zamaszystym gestem wyciągnął broń z pochwy. Przez chwilę zawahał się, na wpół ogarnięty paniką. Ściany pokoju pulsowały niczym komory monstrualnego serca. Mężczyzna natarł na nie, krzycząc ponownie, i wbił głęboko w drewno czubek miecza.
Pulsowanie natychmiast ustało. Pokój westchnął po raz ostatni, a potem wydał powoli cichnące ostatnie tchnienie.
Fafhrd oswobodził miecz. Przez dłuższą chwilę stał pośrodku pokoju, oddychając ciężko. Przyjrzał się każdemu zacienionemu zakątkowi. Potrząsnął głową, jakby chciał zebrać myśli, i jednocześnie potarł oczy kciukiem i palcem wskazującym. Może jednak mimo wszystko się upił.
Wsunął miecz do pochwy i usiadł na krawędzi łoża. Zacisnął dłonie na rękojeści, ze znużeniem oparł czoło na głowni i zamknął oczy. Domyślił się, że musiało już niemalże świtać. Z pewnością drzemka pomoże mu oczyścić myśli i pozwoli spojrzeć bardziej racjonalnie na świat.
Przytulił miecz do piersi, przewrócił się na bok i zwinął w pościeli. Łóżko skrzypiało pod jego ciężarem, gdy się wiercił, ale puchowy materac objął go miękko i przyjemnie. Poduszka pod głową pachniała kosztownymi perfumami Sharmayne. W nos łaskotał olbrzymi kosmyk ciemnych włosów Ayli, dopóki go nie strzepnął. Przewrócił się dwukrotnie, w końcu układając na plecach, i przykrył ramieniem oczy. Wreszcie legł nieruchomo.
Światło lampy zadrżało. Knot prysnął i zasyczał.
Fafhrd powoli otworzył oczy i zaczął gapić się w sufit. Czy spał? Nie był pewien, ale coś mu przeszkodziło. Nie był to dźwięk ani ruch, tylko coś innego. Pociągnął nosem i poczuł woń słodkich perfum, które nie należały do Sharmayne.
Znał je jednak – należały do Vlany.
Lampa mrugnęła jeszcze raz. Fafhrd obrócił głowę ku oknu z ostrożną rozwagą. Okiennice, wcześniej zamknięte, teraz były otwarte. Mgła wirowała i kłębiła się tuż za parapetem.
– Fafhrdzie...
To nie był wiatr, struny lutni, ani efekt zbyt dużej ilości wypitego wina, ani też figiel jego wyobraźni. To Vlana wyszeptała jego imię. Tej mrocznej, mglistej nocy, nie wiadomo skąd, jego prawdziwa ukochana wzywała go, by wstał z łóżka i przyszedł do niej. Jak to możliwe, skoro już nie żyła? Nie rozumiał tego, ale wyciągnął rękę po spodnie i buty. Wdział je bez słowa.
Przypiął Graywanda do pasa, a potem podszedł do okna i wychylił się, ale nie dojrzał nic prócz mgły. Poszedłby do niej, odnalazł ją, gdziekolwiek mogła być, i wynagrodziłby w każdy sposób jej przedwczesną, okrutną śmierć.
Wyszedł z pokoju i zszedł po schodach. Na podłodze Srebrnego Węgorza walały się puste butelki po winie, kufle po piwie, przewrócone stoły i krzesła. Ani ślad nie pozostał po Cherigu Jednorękim. Właściciel bez wątpienia udał się na spoczynek, skoro już wszyscy klienci poszli sobie, i zostawił sprzątanie na rano. Na Fafhrda popatrzył jedynie stary brązowy pies, który zaraz jednak powrócił do porozrzucanych na podłodze resztek jedzenia.
Fafhrd prześliznął się przez korytarzyk pod schodami. Otworzył tylne drzwi i wyszedł na aleję Kości. Szept Vlany i otwarte okno sugerowały, że kobieta może tam na niego czekać, ale olbrzym nikogo nie zobaczył.
Pomyślał, że teraz lepiej rozumie dziwne zajście w pokoju, ponieważ już się dowiedział, kto za tym stoi. Wcześniejszy strach znikł, zastąpiło go uczucie ulgi. Barbarzyńca uznał, że zrozumiał dziwne przypadki na ulicy Taniej i w pokoju. Coś rzeczywiście czekało we mgle. A raczej ktoś. To ona czekała na niego.
Nie widział Vlany, ona też nie wymówiła już jego imienia. Gdy wpatrywał się w zamgloną alejkę, wciąż żywy smutek zmusił go do mówienia.
– Czemu mnie nawiedzasz, ukochana? – szepnął do mgły. – Czego ode mnie chcesz?
Mgła rozstąpiła się w głębi alejki niczym powoli rozsuwająca się kurtyna. Ukazała się tam jego ukochana. Fafhrd nie czuł wiatru, który igrał z fałdami jej przezroczystej, białej, jedwabnej szaty. Wokół twarzy kobiety unosiły się czarne loki. Ramiona, które unosiła i opuszczała z magnetycznym wdziękiem, przypominały wijące się węże. Kręciła biodrami, wzbudzając w nim pożądanie. Kiwała do niego bladą ręką. Zdawało się, że zaprasza go tym gestem, by podszedł bliżej, jednocześnie dając znak, by pozostał z dala.
– Vlano – powiedział, posuwając się krok ku niej i ponownie zatrzymując.
Wykonała potrójny piruet i zatrzymała się, wyrzucając w górę ramiona. Oczy rozbłysły jej jak lód w świetle słońca. Splotła dłonie pod brodą i zaczęła nowy, znacznie mniej zmysłowy taniec. Nagie stopy poruszały się w serii skomplikowanych wzorów, ciało zaś pozostawało sztywne, dworsko oficjalne.
– Kocham cię – szepnął błagalnym głosem. Ponownie zatrzymała się. Mierzyła go z oddali zimnym, oskarżycielskim wzrokiem. Dramatycznie szarpnęła głową, pochyliła się i zarzuciła sobie włosy na twarz. Później wyprostowała się i rozchyliła je dłońmi. Twarz Vlany zniknęła, a w jej miejscu pojawiła się czaszka z gniewnymi czerwonymi oczami, która wściekle klapała zębami.
Fafhrd wydał okrzyk rozpaczy, lecz zanim dźwięk opuścił jego usta, Vlana ponownie się obróciła. Gdy się zatrzymała, znów miała swoją piękną twarz. Wyciągnęła dłoń, chwyciła strzęp mgły i zasłoniła nim swoje oblicze, jakby był welonem tancerki. Odrzuciła go z emfazą. Zaczęła poruszać palcami z oślepiającą prędkością. Fafhrd nie mógł oderwać od niej wzroku. Patrzył, aż go przeszły ciarki. Czuł się dziwnie. Jej ręce trzepotały w powietrzu niczym oszalałe ptaszki. Palce przemykały między palcami. Paznokcie pukały we wnętrza dłoni, a czubki palców zderzały się ze sobą. Tylko raz w ciągu ich zbyt krótkiego związku widział, jak Vlana wykonuje delikatny i subtelny taniec palców zwany tsilinilit. Jako tancerka, artystka o ogromnym talencie i doskonałej reputacji, miała w swym repertuarze tańce i opowieści taneczne dziesiątek krain i narodów Nehwonu. Tańczyła teraz samotnie i nie uczyniła żadnego ruchu, by się do niego zbliżyć, ale wytańczyła na dłoni palcami symbol kochanka. Migotanie palców opowiadało, że nadejdzie miłosna pasja, której nie dorówna żadne ziele ani afrodyzjak.
Przypomniał sobie tę noc, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Kobieta tańczyła na prowizorycznej, słabo oświetlonej scenie, bawiąc prymitywnych mężczyzn, którzy najprawdopodobniej nie byli w stanie docenić jej sztuki. Przybyła do wioski Śnieżnego Klanu w Zimnych Pustkowiach z kupiecką karawaną jako jedna z niewielkiej trupy aktorów i kuglarzy. Na przedstawienie zaproszono jedynie dorosłych mężczyzn, ale Fafhrd wspiął się na wysokie drzewo, zawisł na gałęzi i przycupnąwszy na tej niepewnej grzędzie, zakochał się w tancerce.
Zdał sobie sprawę, że jego życie różniłoby się znacznie, gdyby z nią nie był. To Vlana odciągnęła go od matki, klanu, zwykłej dziewczyny z wioski, której był przeznaczony, od życia pozbawionego nadziei i marzeń. Vlana rozerwała łańcuch oczekiwań i zdjęła mu z karku jarzmo obowiązku. To ona przywiodła go do południowych krain i cieplejszych klimatów, by w końcu przyprowadzić do egzotycznego miasta Lankhmar i nauczyć cywilizowanego życia.
W zamian przysiągł, że będzie ją zawsze kochał i bronił. Z chęcią wypełnił pierwsze zobowiązanie, ale zawiódł ją pod tym drugim względem.
– Nawet z lodowatym szronem śmierci na ustach – mruknął – okaż mi przebaczenie i pocałuj mnie.
Ruszył zdecydowanie w jej kierunku. Vlana przerwała taniec. Ogień zgasł jej w oczach, a na twarzy błysnęło przerażenie. Wyciągnęła rękę przed siebie, powstrzymując go, i niechętnie cofnęła się. Jednocześnie mgła zdawała się gęstnieć i napływać ze wszystkich stron, porywając ją w dal.
Fafhrd pobiegł, aż znalazł się w miejscu, gdzie tańczyła. Mgła wirowała wokół niego, wypełniając oczy zimnym, odrętwiającym oparem. Oślepiła go i zapchała płuca. Mężczyzna potknął się i padł na kolana.
W nocy rozległ się chrypliwy szyderczy śmiech.
Fafhrd podniósł wzrok, kaszląc i pocierając pięściami na wpół zamarznięte oczy. Nie dostrzegał wysokich ścian budynków w alei Kości, które nad nim wcześniej majaczyły. Tak naprawdę nie umiał dokładnie określić, gdzie się znalazł. Nie wiedział, czy znajduje się w Lankhmarze, a nawet czy w Nehwonie. Wokół niego rozciągało się płytkie morze zimnej mgły. Łagodnie kołysały się niskie, dymne fale. Od horyzontu do horyzontu, jak Fafhrd okiem sięgnął, pod jednolitym mglistym niebem falowały opary.
Mężczyzna wstał z trudem, zaciskając pięść na rękojeści miecza. Noc ponownie rozbrzmiała drwiącym śmiechem. Po kolana w płynącej białej mgle, ruszył na południe.
Gdzieś daleko w ciemnościach paliła się blado lampa. Fafhrd zaczął się jej przypatrywać. Światło zbliżało się do niego. W jego niezdrowym bursztynowym świetle dostrzegł czarny kształt przesuwający się we mgle – dziób łodzi albo barki. Na dziobie stała blada postać, ledwo widoczna w żarze lampy.
Statek zbliżał się coraz bardziej. Nieruchoma sylwetka stała sztywno jak maszt. Jej biała jedwabna szata wydymała się jak żagiel. Łódź płynęła nieustannie w kierunku Fafhrda. Coraz jaśniejsze światło lampy odbiło się na ciężkich żelaznych łańcuchach i kajdanach wokół talii postaci, karku i kruczoczarnych włosach, które spływały po dumnych, kształtnych ramionach.
Smutne oczy spojrzały na Fafhrda.
– Vlano! – krzyknął olbrzym. Jego serce wypełniło się gniewem i rozpaczą.
Wyższa postać trudziła się na rufie łodzi. Aż do tej chwili Fafhrd nie mógł jej dostrzec przez blask latarni. Czarne szaty mężczyzny łopotały na wietrze jak skrzydła wielkiego sępa. Twarz krył obszerny kaptur. Z rękawów wystawały kościste dłonie i przedramiona. Człowiek ten opierał się na długiej żerdzi i pchał do przodu niezwykłą łódź.
Niskie czarne relingi statku błyszczały skomplikowaną złotą i srebrną inkrustacją. Pośrodku statku wznosił się smukły maszt pozbawiony żagli i takielunku, ale pokryty tym samym wzorem co relingi i reszta statku. Ozdoby były stare i piękne. Roztaczały wokół tajemniczą aurę.
Bez słowa lub ostrzeżenia pilot wyjął żerdź z morza mgły i machnął nią. Twarz Vlany skrzywiła się z bólu, gdy trafił ją w bok końcem kija, jednakże kobieta nie wydała żadnego dźwięku, gdy upadła pod uderzeniem na pokład statku.
Fafhrd wyciągnął miecz.
– Łajdaku! – krzyknął. Brnął ku łodzi najszybciej jak mógł, zmagając się z niewidzialnymi prądami i wirami pod powierzchnią dziwnego morza. Łódź obrała taki kurs, że obawiał się, iż przepłynie obok, zanim zdoła do niej dotrzeć. – Ty cholerny łajdaku!
Zza czarnych fałdów kaptura dobiegł go znajomy szyderczy śmiech. Postać odłożyła żerdź, pochyliła się i bez wysiłku podniosła wielką żelazną kotwicę, którą przerzuciła za burtę. Ta znikła bez plusku, nie rozległ się też huk, gdy napiął się łańcuch kotwicy. Statek zatrzymał się gwałtownie. Postać ponownie uniosła żerdź.
– Puść ją! – zażądał Fafhrd, brnąc ku upiornemu statkowi. Za niską drewnianą burtą widział bezwładny kształt swojej ukochanej, co powodowało, że walczył rozpaczliwie, by dotrzeć do statku.
Z kaptura dobiegł go chrapliwy głos.
– Będziesz ze mną o nią walczył, barbarzyńco? – spytała postać. – Czy twoje ostrze jest tak mocne jak twoje serce?
Fafhrd nie odpowiedział. W końcu stanął przy łodzi, mając ją w zasięgu miecza. Ścisnął rękojeść Graywanda w obydwu rękach, wzniósł wysoko ostrze i spuścił je z rozmachem na burtę. Łódź zakołysała się pod wpływem uderzenia. W powietrze wyleciały drzazgi i kawałki złota i srebra. Odłamki błysnęły nieprawdopodobnie jaskrawym i gorącym ogniem i wypaliły się.
Fafhrd rozsądnie zasłonił oczy przed niespodziewanym światłem i żarem.
Postać roześmiała się. Żerdź wirowała w jej kościstych rękach, aż rozmazała się w oczach barbarzyńcy. Wtem jeden z końców runął ku głowie Fafhrda. Mężczyzna ocknął się w ostatniej chwili i uniósł miecz, blokując cios. Stal zderzyła się z żerdzią. Ponownie przy zetknięciu trysnęły palące iskry.
– Nie możesz odzyskać ślicznej Vlany – drażniła się z nim postać. – Znów ją zawiedziesz, tak jak wcześniej.
– Nie! – krzyknął Fafhrd. Rozpaczliwie machnął Graywandem i uderzył postać w nogi. Jednocześnie chwycił łódź za burtę wolną ręką i próbował wskoczyć na pokład. Postać zgrabnie uniknęła cięcia Fafhrda i próbowała uderzyć go w palce.
Fafhrd ledwo zdążył puścić burtę i cofnąć rękę. Koniec żerdzi runął ku jego bezbronnej głowie. Olbrzym chrząknął donośnie i potężnie machnął mieczem. Drewno i stal zwarły się ponownie z potworną siłą. Zdawało się, że błyszczące iskry podpalają mgłę, nim zgasły. Inkrustowane wzory na statku roziskrzyły się.
Fafhrda i istotę ogarnął ferwor walki. Ona uderza z korzystniejszej pozycji obydwoma końcami broni, a Fafhrd machał z kunsztem mieczem, odpierając każdy atak. Łódź chwiała się niebezpiecznie, a latarnia, która zwieszała się z kołka na maszcie, rozsiewała na morzu chybotliwy blask.
Mimo że Fafhrd walczył zaciekle, nie mógł uzyskać przewagi, wciąż atakując z dołu. W końcu zaryzykował niebezpieczny ruch. Ciął w kolana wroga, który cofnął się o krok, a potem podskoczył ile sił w muskularnych nogach i rzucił się na burtę. Łódź, obciążona niespodziewanym ciężarem, przechyliła się gwałtownie. Postać, wciąż trzymając żerdź, wypadła za burtę, furkocząc szatą, i znikła w morzu mgły.
Fafhrd obrócił się z przygotowanym mieczem. Wbił wzrok w miejsce, gdzie wróg zniknął pod szarymi falami. Ani przez chwilę nie wierzył, że może tak łatwo pokonać przeciwnika. Rzucił Vlanie jedynie przelotne spojrzenie. Kobieta skuliła się, objąwszy ramionami podstawę smukłego masztu. Jej przerażone oczy otworzyły się szeroko.
Koniec żerdzi wyłonił się z mgły z szybkością błyskawicy i ze świstem pomknął ku czaszce olbrzyma. Fafhrd rzucił się w tył. Mimo to żądlący cios sięgnął jego brwi. Oszołomiony barbarzyńca chwycił się burty.
Zakapturzona istota w obszernej szacie wyłoniła się ze śmiechem z rzeki mgły. Fafhrd ani razu nie dostrzegł twarzy w fałdach grabarskiej szaty.
– Kim jesteś? – krzyknął Fafhrd, próbując zyskać czas, aby dojść do siebie. Chwycił rękojeść Graywanda w obydwie ręce i kołysał się lekko w przód i w tył na obutych piętach.
Śmiech stworzenia ucichł. Głos, który wydobył się z czarnego kaptura, nabrał ponurego tonu.
– Jestem Nieuniknionym – powiedziała postać pompatycznie. – Wszyscy ludzie muszą zmierzyć się ze mną.
– Oszczędź mi swoich zagadek – odparł Fafhrd. Runął ku niemu, zakreślając czubkiem szerokiego miecza nieuchwytne koło. Miał nadzieję, że zaskoczy tę dziwną istotę i zanurzy broń w jej sercu, jeśli tylko ona takowe posiadała.
– Nikogo nie oszczędzę – rzekła istota. – Nawet najniewinniejszych, nawet nowo narodzonych. – Wcale nie zwiodła jej taktyka Fafhrda. Trzasnęła żerdzią w dół, przechwytując śmiertelny cios i odbijając go.
Ale Fafhrd tylko wzmógł atak. Z nową wściekłością obsypał śmiertelnymi uderzeniami wroga, odpychając go od statku. Raz za razem miecz stykał się z żerdzią. Ciemność rozjarzyła się od żaru i błyskawic, które się przy tym rodziły.
– Muszę ocalić Vlanę! – krzyknął Fafhrd.
Głupcze! – odparła zimno istota. – Ona już nie żyje. Fafhrd machnął z całej siły Graywandem, wydając okrzyk pełny bólu. Miecz ponownie spotkał się z żerdzią. Trysnęły ogień i żar, a nocą wstrząsnęła błyskawica. Stal przegryzła się przez drewno. Kawałek żerdzi eksplodował ogniem i pomknął w niebo niczym przedziwna kometa.
Przez chwilę istota gapiła się oniemiała w strzaskaną broń. Fafhrd nie zawahał się. Naparł całym ciałem, zadając cios, i wbił się w pierś wroga.
Ostrze jednak napotkało niewielki opór. Czarne szaty zapadły się, jakby były pustym workiem. To coś, czymkolwiek było, padło w morze z resztkami żerdzi, pochłonięte przez mgłę.
Fafhrd obrócił się z triumfalnym okrzykiem ku łodzi. Już miał uratować swoją prawdziwą miłość. Oczyma wyobraźni olbrzym widział, jak zrywa jej kajdanki i porywa w ramiona. Już czuł smak jej rubinowych ust.
Ale łódź była już daleko. Na jej pokładzie leżała, kotwica i porządnie zwinięty łańcuch. Vlana stała na pokładzie, patrząc na niego ze swego miejsca przy maszcie, podczas gdy kościotrupi pilot odpychał się żerdzią, sterując łodzią.
– Pokonałem cię! – wrzasnął Fafhrd. Czuł gorzką frustrację i rozpacz. – Puść ją! Walczyłem o nią i wygrałem!
We mgle niósł się nienawistny dźwięk śmiechu zakapturzonej postaci. Po nim dał się słyszeć ochrypły głos:
– Przegrałeś, synu Nalgrona. – Zdawało się, że samo morze niesie te słowa. – Przegrałeś, zanim zaczęliśmy te igraszki.
Łódź płynęła dalej, malejąc coraz bardziej, aż w końcu widać było jedynie lampę, która też znikła wkrótce z oczu olbrzyma.
Gdy światło już zgasło, z gardła Fafhrda wyrwał się rozpaczliwy krzyk:
– Vlano!
Samotny wśród szarej otchłani, zaczął myśleć, co powinien teraz zrobić. Powoli obrócił się. Próbował dostrzec jakiś ląd na tym opuszczonym jednolitym morzu, do którego mógłby skierować kroki. Nic nie przyciągnęło jego uwagi. Żaden dźwięk nie dotarł do jego uszu, w powietrzu nie unosił się żaden zapach. Nikła już nawet blada, niewyraźna poświata, która przesycała ten świat. Ogarnęła go głęboka i nieprzenikniona ciemność.
Szedł, ślepy, bez żadnych wskazówek tam, gdzie, jak sądził, zniknęła łódź z Vlaną. Wiodła go tylko nadzieja i determinacja. Nie wiedział, jak daleko zaszedł, ani ile upłynęło czasu, gdy zimna mgła zaczęła mrozić jego nogi, a we wnętrzności i płuca wkradł się chłód.
W końcu zmęczone nogi poddały się. Fafhrd potknął się, z imieniem Vlany na spierzchniętych z zimna ustach. Upadł i zaczął tonąć, a płytkie morze nagle zdało się nie mieć dna.
Mgła otuliła go puchowym miękkim uściskiem. Wpadł w niewidzialne zasłony, które uniosły go z sobą. „Mimo wszystko, znów cię zawiodłem, Vlano”, pomyślał gorzko, tracąc przytomność. „Ponownie cię, mimo wszystko, zawiodłem”.
Cień na słońcu
O świcie pierwsze promienie słońca przebiły się przez mgłę, barwiąc niebo wodnistymi pastelami. Pasma różu i błękitu zmyły paletę szarości srebra, tworząc światłocienie obramowane czernią wycofującej się nocy.
Szary Kocur ze znużeniem pchnął drzwi Srebrnego Węgorza i zaczął wspinać się po schodach. Sunął po korytarzu na paluszkach, ponieważ nie chciał obudzić Cheriga Jednorękiego lub innych gości gospody. W końcu dotarł do dzielonego z Fafhrdem pokoju, nacisnął klamkę i wszedł do środka.
Spod jedynego przykrycia sterczała wielka obuta stopa Fafhrda, zwieszając się nad krańcem łóżka. Barbarzyńca, wciąż w ubraniu, leżał twarzą w dół na poduszce. Rude włosy rozproszyły się na pościeli. Chrapał donośnie, zmorzony snem. Kłykciami lewej ręki, zwieszającej się z boku łóżka, dotykał podłogi.
Kocur zmarszczył brwi. Na łóżku nie było już miejsca dla niego. Zdjął pas z bronią i położył razem miecz i sztylet obok jedynego krzesła w pokoju. Rozpiął szarą tunikę, w ciszy przeszedł do stołu i nalał do ceramicznej miednicy wodę z dzbana. Przez niedomknięte okiennice sączyło się już tyle światła, że nie potrzebował blasku niewielkiej lampy oliwnej. Delikatnie zdmuchnął płomyczek. Rozplatał włosy, które spłynęły mu czarną masą na twarz, gdy pochylał się nad misą, by omyć oblicze. Czuł się brudny i potrzebował kąpieli.
Rama łóżka zaskrzypiała. Kocur otarł twarz tuniką i zerknął w bok. Fafhrd siadał powoli i rozglądał się po pokoju z podejrzliwym i zdumionym wyrazem twarzy kogoś, kto nie do końca się jeszcze obudził. W końcu skupił wzrok na Kocurze.
– Skąd masz tę śliwę nad okiem? – spytał Kocur, wracając do mycia się.
Fafhrd, wciąż oszołomiony, podniósł rękę i wymacał czerwonego guza, który wykwitł mu tuż pod linią włosów. Odrzucił przykrycie i przebiegł ręką po spodniach.
– To nie był sen – mruknął nieobecnym głosem. Nagle jego twarz skrzywiła się. Był bardzo zmieszany. Klepnął łóżko. – A może jednak? – Ruszył w zadumie w stronę okna.
Kocur zwinął tunikę, zanurzył ją w miednicy i obmył nią pachy, pierś i kark. Tarł skórę, aż się zaczerwieniła, ale nawet wtedy nie przestał. Zdawało mu się, że słodka twarz Liary wpatruje się w niego z lustra wody, a jej słowa nadal odbijały się echem w jego myślach.
Powiedziała: „Pokażę ci najwspanialsze arkana miłości”.
Dalej tarł ciało. Zapomniał o Fafhrdzie, zacisnął zęby, aż w końcu z impetem rzucił mokrą tunikę do miednicy, niszcząc wymyślony obraz kobiety i rozbryzgując wodę po stole i podłodze. Z krawędzi stołu spadła lampa, strącona mokrym rękawem. Kocur rzucił się, złapał ją i postawił ponownie w bezpiecznym miejscu.
Po palcach pociekło mu nieco oliwy. Przez krótką chwilę patrzył, jak blade światło poranka igra na naoliwionej skórze i błyszczy niczym zimny blask w oczach Liary.
Wepchnął ręce do miednicy i umył je dokładnie.
– Czy będzie mgła, czy nie – stwierdził nagle, zaciskając mocno szczęki – tej nocy przeszukamy wieżę i odnajdziemy Malygrisa. To zepsute miasto splugawi nam dusze, jeśli tu dłużej zabawimy. Stworzono nas, byśmy przebywali na otwartych przestrzeniach i cieszyli się beztroskimi przygodami.
Fafhrd odezwał się z niezwykłą dla niego miękkością i rozpaczą.
– Nie mogę wyjechać, przyjacielu – powiedział, wciąż siedząc na łóżku. Miał nieprzytomne spojrzenie. Zdawało się, że wpatruje się w coś za oknem, ale Kocur niczego tam nie zauważył. – Przydarzyło mi się coś zagadkowego i muszę to sprawdzić. – Przerwał i przełknął donośnie. – Dwakroć widziałem Vlanę, a raczej jej ducha. Nie wiem doprawdy, które z nich. Ale ona lub jej duch wędruje we mgle.
– We nagle? – spytał Kocur z powątpiewaniem.
– Wierzę, że to ona uratowała nas przed ilthmartczykami.
Kocur prychnął. Obrócił się znów ku miednicy, wyjął koszulę i wyżął ją. Jego mięśnie naprężyły się, a kłykcie zbielały z wysiłku.
– Duchy nie mają czarodziejskich mocy – stwierdził. Rozprostował ubranie, strzepnął je gwałtownie, wygładzając zmarszczki i rozpryskując krople wody.
– Wiem, co widziałem – upierał się Fafhrd.
– Wiesz tyle, ile ci się przyśniło – odparł szorstko Kocur. – Albo tyle, ile pokazało ci dno butelki po winie. – Rozpostarł tunikę na oparciu ich jedynego krzesła i przesunął je do okna, by słońce szybko wysuszyło ubranie.
Fafhrd potrząsnął głową.
– Nie mogę o niej nie myśleć, Kocurze. Przysięgam ci, że Vlana albo jej duch wędruje ulicami Lankhmaru.
Poruszony Kocur zaczął przechadzać się po pokoju. Nagle zatrzymał się. Wydało mu się, że w powietrzu przed nim unosi się twarz Liary, ale wiedział, że ją tylko sobie wyobraził. Zdawała się mówić: „...najwspanialsze arkana miłości”. Jej głos zagłuszał najszczersze wyznania Fafhrda.
– Całą noc przechadzałem się po Placu Mrocznych Uciech – rzekł nagle Kocur zdławionym szeptem – w zamglonym labiryncie żywopłotów i krzewów. Chodziłem po białych żwirowych alejkach i śliskich od rosy trawiastych ścieżkach. Siedziałem tam, a godziny upływały. Potem kładłem się na marmurowej ławce i wpatrywałem w szarą otchłań nad głową, tam, gdzie niegdyś świeciły tak jasno gwiazdy... – przerwał i przez chwilę stał w bezruchu. Potem ponownie zaczął mówić: – W ciągu całej nocy na placu nie pojawiła się żywa dusza. Siedziałem tam kompletnie sam. Czułem się taki pusty...
– Przyjacielu, może nasze dusze już są splugawione – stwierdził Fafhrd – jednakże nie przez miasto, ale przez nasze wspomnienia.
Przez bolesną chwilę dwaj mężczyźni patrzyli na siebie. Wtem Fafhrd uśmiechnął się szeroko i uderzył dłonią w łóżko, aż podskoczyła kołdra.
– Chodź, połóż się na czymś bardziej miękkim od marmurowej ławki – zaprosił. – A gdy się ponownie obudzimy, nasz ponury nastrój rozwieje się wraz z mgłą.
Kocur zaczerpnął tchu i wzruszył ramionami. Schylił się, ściągnął buta i odstawił go.
– Później zakradnę się do kuchni, żeby zdobyć dla nas śniadanie.
– Nie, ty odwrócisz uwagę Cheriga – rzekł Fafhrd, odchylając róg kołdry, by Kocur mógł się pod nią wśliznąć. – Mam większy apetyt i kieszenie, w które można napchać pyszne wiktuały.
Kocur zachichotał.
– Tylko nie rozwal łóżka – ostrzegł, wyciągając się.
Przykryli się kołdrą, odwrócili plecami do siebie i umilkli. Po chwili ciszę zakłóciło chrapanie Fafhrda. Rosło w siłę, aż stało się tak głośne, że trzęsło się całe łóżko. Kocur wyrwał ich jedyną poduszkę, zakrył nią głowę i zatkał uszy rękoma.
W końcu odprężył się. Gdy go morzył sen, myślał o Liarze, a potem przyśniły mu się najwspanialsze arkana miłości.
Obudziło ich pukanie do drzwi. Bez czekania na odpowiedź do pokoju wszedł Cherig Jednoręki i podszedł do nóg łóżka. W ramionach trzymał wielki pakunek, owinięty czarnym materiałem.
– Ruszcie śmierdzącymi nogami, moi ulubieni goście – powiedział do Fafhrda, uśmiechając się nieznacznie, gdy kładł pakunek na materacu. – Pani Sharmayne przesłała wam wyraz, nazwijmy to, swojego uznania.
Fafhrd odrzucił kołdrę i usiadł.
– Zdaje się, że zeszłej nocy wyszła stąd dość zadowolona – odparł, sięgając po tobołek. Wewnątrz kosztownego czarnego płaszcza znajdował się komplet nowych ubrań.
Do płaszcza przyczepiony był bilecik: „Na szerokie ramiona Fafhrda”. Przeczytał go głośno. Czarna jedwabna tunika bez rękawów, obrębiona białym futerkiem, miała doczepioną kolejną karteczkę: „Na szerokie, mocarne plecy Fafhrda i jego pierś”. Między parą ćwiekowanych naramienników widniał jeszcze jeden bilecik: „Na silne ramiona Fafhrda”.
Szary Kocur sięgnął do tobołka i zaciekawiony podniósł wybijany ćwiekami skórzany ochraniacz na lędźwie. Machając nim na palcu, zaczął czytać dołączoną kartkę: „Na wielkiego...”.
Fafhrd wyrwał ochraniacz z rąk towarzysza i zarzucił mu kołdrę na głowę.
– Oddaj moją wyprawkę, draniu. – Olbrzym podniósł szeroki, nabijany pas, który pasował do naramienników i ochraniacza. Uniósł go z podziwem i stwierdził: – Chyba się zakochałem.
– Przypuszczam, że najprawdopodobniej w sobie – odpowiedział Cherig, uśmiechając się. Już miał wyjść, gdy zatrzymał się przy drzwiach i mrugnął do Kocura. – Jest przynajmniej w połowie za ładny jak na giganta.
Szary Kocur wstał z łoża, gdy za Cherigiem zamknęły się drzwi. Podszedł do krzesła za oknem, podniósł tunikę, powąchał ją i usatysfakcjonowany jej względną świeżością wciągnął przez głowę.
– Musiałeś zrobić duże wrażenie na pani Sharmayne – rzekł i uśmiechnął się szeroko.
Fafhrd nadal podziwiał swój nowy strój.
– Jej zęby też zrobiły na mnie wielkie wrażenie – odparł, rozcierając ramię. – A Ayla...
Kocur zawahał się, sięgając po buty, i uniósł brew.
– Ayla? – spytał.
Fafhrd patrzył na niego niewinnym wzrokiem.
– Ta ciemnowłosa tancerka – wyjaśnił. Druga brew Kocura również pomknęła w górę.
– Obydwie?
Olbrzym wzruszył nieśmiało ramionami, nieco zakłopotany.
– Ty paskudny łajdaku! Nie mów już nic więcej! – Kocur szybko wzuł buty, mrucząc dalej: – Albo rzucę się przez okno w ataku zazdrości. – Sięgnął po szary płaszcz i pas z bronią, a potem podszedł do drzwi. – Będę na dole. Spróbuję zdobyć jakieś śniadanie.
– To dobrze, bo jestem głodny! – zawołał Fafhrd, mocując naramiennik wokół opalonej, krzepkiej ręki.
– Już nasyciłeś swój głód! – odkrzyknął Kocur z uśmiechem, zarzucając na ramiona lekki płaszcz. – Teraz będę pracował dla swojego żołądka.
Kocur przeszedł cicho przez wąski korytarzyk i zszedł do tawerny na parterze. Cherig Jednoręki przerwał wycieranie podłogi, otarł pot z czoła i zerknął na niego.
– Chleb, kiełbasa i owoce są na stole w kuchni – burknął, po czym wrócił do sprzątania. Zanurzył szczotkę w drewnianym wiadrze i ochlapał stare deski wodą, trąc je, aż zaczęły błyszczeć.
Kocur pchnął drzwi do kuchni. Pies Cheriga, który drzemał zwinięty przy palenisku, otworzył bez zainteresowania jedno oko i ponownie je zamknął. Kocur przestąpił przez niego i napełnił gliniany talerz jedzeniem, a potem zaniósł go do tawerny.
Gdy Kocur przysuwał sobie stołek i siadał przy stole, po schodach właśnie schodził Fafhrd. Wyglądał niemalże królewsko w nowym ubraniu, z powiewającym czarnym płaszczem i błyszczącymi rudymi włosami, które zaplótł w warkoczyk. W lewej ręce niósł lutnię.
Cherig ponownie przerwał zmywanie i uśmiechnął się złośliwie.
– Sharmayne zawsze hojnie płaci za noce pełne uciech – rzekł. Fafhrd zajął stołek naprzeciwko Kocura, oparł instrument o krawędź stołu i wziął sobie pół bochenka chleba i jedno z dwóch jabłek z talerza przyjaciela.
– Cherig jest hojny – szepnął, rozłupując je na dwie zgrabne połówki – jednak nasze fundusze się kurczą, tak więc zamierzam, spędzić popołudnie jako minstrel, grając przy dokach i w Dzielnicy Rzecznej. Zbiorę parę monet i podsłucham, gdzie może przebywać Malygris.
– Miej na oku wieżę – polecił Kocur. – Ja rozejrzę się po sklepach i warsztatach. Może uda mi się zdobyć jakieś użyteczne informacje. Mogę potrzebować też trochę do posmarowania.
Fafhrd uśmiechnął się z pełnymi ustami.
– Posmarowania – powtórzył. – Jakie piękne określenie łapówki.
Kocur wzruszył ramionami.
– Posmaruję parę rąk, rozwiążę kilka języków. – Nie musiał wyjaśniać partnerowi, jak zdobędzie potrzebne mu smarowidło.
Gdy podnosił do ust kęs kiełbasy, przeszkodził mu chór krzyków. Upuścił smakołyk, nie ugryzłszy go nawet. Już unosząc się ze stołka, sięgnął po miecz.
Drzwi Srebrnego Węgorza stały otworem, tak samo jak okiennice, by pomieszczenie wywietrzyło się po nocnej zabawie. Po ulicy biegło z dwudziestu rozwrzeszczanych wyznawców Aartha w podartych na strzępy i ubrudzonych szafranowych szatach. Promienie słońca odbijały się na ich wygolonych głowach i spoconych twarzach. Przebiegli obok tawerny, a chwilę później przebrzmiały ich krzyki. Kocur siadł, puszczając miecz. Skrzywił się.
– Fanatycy – mruknął, ponownie sięgając po kiełbasę. Cherig popychał szczotkę po podłodze i mówił, nie podnosząc oczu na gości.
– Już dwukrotnie dzisiaj wyśpiewali mi tę cholerną piosenkę – rzekł. – Musieliście przespać ich pierwszy bieg. Sługa Sharmayne, który przyniósł twoje nowe ubranie, twierdził, że w Dzielnicy Świątyń zrobiło się gorąco. Połowa kapłanów Aartha biega po mieście wrzeszcząc, a druga połowa knuje, jak zająć miejsce Attavaqa i stać się nowym patriarchą.
Fafhrd wstał z ręką zaciśniętą na gryfie lutni. W ustach wciąż miał kęs chleba. Uśmiechnął się szeroko i nonszalancko podrzucił jabłko, by je za chwilę złapać.
– Uważaj, gdzie pchasz swoje lepkie paluchy, Kocurze – powiedział, krusząc i kierując się do drzwi. – Nie chcę wyciągać cię z więzienia suzerena.
– A ty uważaj, gdzie pchasz swojego lepkiego... – Kocur przerwał i machnięciem dłoni skwitował słowa przyjaciela. – Nieważne. Przecież dopiero co zarobiłeś tym nowe ubranie.
Fafhrd uśmiechnął się jeszcze szerzej. Machnął zamaszyście kosztownym czarnym płaszczem i wyszedł ze Srebrnego Węgorza.
Kocur samotnie gapił się na pusty talerz po śniadaniu. Westchnął cicho. Jedynymi dźwiękami, jakie go dobiegały, było szuranie szczotki Cheriga i bzyk muchy gdzieś w pokoju. Pies bezgłośnie machał ogonem. Zwinął się przy nogach człowieka i zamknął wielkie wilgotne oczy.
Kocur również przymknął powieki i oparł głowę na rękach. Obraz Liary – nieproszony – wypłynął mu z pamięci. Okrutne oczy dziewczyny skrzyły się zimnym ogniem diamentów. Wyobraził sobie, że usłyszał jej podły śmiech.
Wyciągnęła ku niemu rękę, a ze smukłych palców kapała krew.
Otworzył gwałtownie oczy i odgonił od siebie wizję. Pies zaskomlał i uniósł łeb, jakby wyczuł zmianę nastroju Kocura.
– Leżeć, piesku – mruknął Kocur, drapiąc miękkie miejsce między psimi uszami, dopóki zwierzę się nie uspokoiło.
Kocur wykrzywił usta. Jego lepkie palce, jak to określił Fafhrd, plamiła krew. Pomyślał gorzko o ludziach, których zabił ubiegłej nocy, by bronić Mrocznego Motyla. Nie lubił zadawać bólu. Sprytny złodziej, tak samo jak każdy inny człowiek obdarzony rozumem, zwykle wiązał koniec z końcem bez uciekania się do przemocy.
Lecz gdy opryszki zagroziły Liarze, nagle w jego sercu otworzyła się głęboka rana i wylał się z niej gniew. W tamtej chwili na ulicy niebezpieczeństwo groziło nie Liarze, lecz Ivrian, której nie zdołał poprzednio obronić. W snach wciąż nie udawało mu się jej uratować. Wtedy miecz sam mu wskoczył w dłoń.
Nie powiedział Fafhrd owi o morderstwach. Zdał sobie sprawę, że wcale nie zamierza tego zrobić. Wiele razem przeszli, ale nie chciał dzielić się z nim swoim wstydem. Chciał jedynie zapomnieć o tym zdarzeniu, tak samo jak o Liarze. Bez względu na jej zewnętrzne piękno, dostrzegał teraz cały podły mrok, który wypełniał duszę dziewczyny. Postanowił, że już nigdy jej nie zobaczy ani o niej nie pomyśli.
Wstał, skinął Cherigowi i wyszedł na aleję Mroczną. Naciągnął lekki kaptur płaszcza i ruszył żwawym krokiem. Kierując się na północ, uważnie przyglądał się, czy nie trafi na tłustego kupca lub szlachcica przy kości z głupio obnażoną sakiewką.
Główne arterie komunikacyjne miasta tętniły życiem. Skrzypiące wozy brnęły z trudem wśród tłumu. Żebracy i kuglarze trudzili się na rogach ulic. Kupcy zachwalali swoje towary z otwartych drzwi i kramów, sprzedając nawet z pospiesznie rozłożonych koców, które zarzucili błyskotkami lub wikliną. Farmerzy i chłopi z dalekich wiosek i miasteczek, którzy przybyli na Letnie Przesilenie, przyglądali się wszystkiemu szeroko otwartymi oczami i ocierali łokciami o elegancko odzianą szlachtę Lankhmaru.
Nagle przez tłum przemknęła trójka dzieci o brudnych twarzach, śmiejąc się radośnie. Mała dziewczynka ze skołtunionymi włosami i poznaczoną smugami twarzą zderzyła się z jakimś amatorem zakupów. Wielki mężczyzna obruszył się, choć nic mu się nie stało. Warcząc gniewnie, złapał dziewczynkę za włosy mięsistą dłonią i rzucił o bruk.
Dziecko runęło w kurz i pisnęło z bólu i ze strachu.
Kocur zmrużył oczy, gdy płaszcz mężczyzny rozchylił się, ukazując zdobioną togę z czarnego jedwabiu haftowanego srebrem. A więc był to szlachcic. Przypatrywał się twarzy tego człowieka, jego schludnie przyciętej i nasmarowanej olejkiem brodzie, oczom jak szpilki i bulwiastemu nosowi.
W pobliżu czuwało dwóch służących pod bronią, lecz ciężko obładowanych sprawunkami swojego pana.
Tłum rozstąpił się, jakby nikt nie zauważył tej sceny, i szedł dalej. Na ziemi płakało przerażone dziecko. Amator zakupów skinął na służbę, klnąc wszystkie dzieci, w tym dziewczynkę, odwrócił się, lecz od razu zderzył się z niskim mężczyzną w szarym kapturze.
– Proszę o wybaczenie – powiedział łagodnie Kocur.
– Idiota! – wrzasnął mężczyzna. Przez chwilę jego twarz pałała gniewem. Już unosił pięść, gdy dostrzegł głownię smukłego miecza, który właśnie wychynął spod fałd szarego płaszcza, i zrezygnował. W końcu zadarł nos i ruszył dalej.
Kocur obserwował, jak znika w morzu ludzi. Wtem jego ręka wyłoniła się zza płaszcza i lekko podrzuciła pękatą niebieską sakiewkę z aksamitu. Jej zawartość zabrzęczała.
– Ja tobie też wybaczam – mruknął Kocur. Wydobył z sakiewki smerduka, schylił się i podał go dziecku.
– Nie płacz już, maleńka – rzekł, uśmiechając się do niej.
Patrzyła na niego z powątpiewaniem w oczach, choć łzy przestały płynąć, a strach też gdzieś znikł.
Kocur wcisnął srebrną monetę w jej malutką dłoń.
– Poszukaj swoich przyjaciół i kup im rożki z miodem. Dziś jest zbyt ładny dzień, aby płakać.
Kocur pomógł dziewczynce wstać i wytarł pył z jej workowatej sukienki. Otworzyła dłoń, jakby nie wierzyła, że rzeczywiście ma tam monetę. Potem, ponownie mocno zaciskając palce wokół kawałka srebra, dygnęła pospiesznie:
– Dziękuję, proszę pana – mruknęła ledwo słyszalnie i uciekła rojną ulicą.
Kocur z westchnieniem wsypał monety do własnej sakiewki i wetknął nowy skarb za pas. Ponownie ruszył w stronę Dzielnicy Świątyń, gwiżdżąc jakąś melodyjkę.
Na ulicy Bogów tłoczyło się znacznie mniej ludzi. Ze względu na szacunek, jaki miano dla Attavaqa, wiele sklepów było zamkniętych. Przechodnie rozmawiali ściszonymi głosami i spuszczali głowy. W odróżnieniu od świątecznego nastroju, który dominował w pozostałych dzielnicach miasta, tutaj panowała stonowana pogrzebowa atmosfera.
Kocur powoli szedł ulicą. Wstąpił do pierwszego otwartego sklepu. Na ladach, przykrytych czarnym aksamitem, migotały pierścienie, naszyjniki i inne wysadzane klejnotami ozdoby. Właściciel, chudy starszy mężczyzna w skromnych, lecz doskonale uszytych szatach, wyłonił się z zaplecza zza zasłonki, by powitać klienta. Kocur urządził pokaz, wyjmując ciężką sakiewkę i podrzucając ją na dłoni.
Właściciel uśmiechnął się nieznacznie, lecz chciwie na jej widok.
– Oto najsłodsza muzyka, którą kiedykolwiek zagrał człowiek – rzekł, gdy Kocur ponownie podrzucił sakiewkę, a monety zabrzęczały. – A z pana prawdziwy wirtuoz.
Kocur pochylił się nad ladą, marszcząc brwi i udając, że przypatruje się wisiorowi z diamentem.
– Od razu widać – odezwał się do właściciela rozdrażnionym głosem – że ten kamień to szkiełko, a obsada jest podłej jakości. – Zadzwonił sakiewką. – Nie ma pan niczego lepszego?
Właściciel przyjrzał mu się, a potem ponownie spojrzał na sakiewkę.
– Widzę, że umie pan ocenić jakość – odparł. Machnął ręką, wskazując sklep. – Wystawiam te błyskotki dla zwykłych klientów. Pan zaś jesteś koneserem. – Zgiął palec i pokiwał nim. – Chodźmy na zaplecze.
Kocur przeszedł za nim do pomieszczenia oświetlonego kilkoma lampami oliwnymi. Na długim roboczym stole leżały chaotycznie rozrzucone narzędzia jubilerskie, fragmenty kamieni, ogniwa łańcuszków oraz skrawki metalu. Właściciel podkręcił knoty lamp, a pokój rozbłysnął złotym światłem. Podszedł do kufra w kącie, odczepił klucz od pasa, schylił się nad potężną skrzynią i włożył go do zamka. Rozległ się miękki trzask. Mężczyzna cofnął się, uniósł wieko i wykonał uroczysty gest.
Kocur otworzył szeroko oczy. Gdy światło lampy sięgnęło zawartości kufra, trysnął ogień kolorów. Właściciel podniósł tacę, na której ułożono sześć wyszukanie wysadzanych naszyjników. Pod tą tacą leżała następna, wypełniona bransoletkami i pierścieniami. Druciane pętelki trzymały biżuterię na miejscach.
Kiedy właściciel postawił tace na stole i przysunął bliżej lampę, Kocur pochylił się nad pierwszą, szeroko otwierając usta. Klejnoty błyszczały oślepiająco w blasku płomienia. Mężczyzna wstrzymał oddech i pochylił się jeszcze niżej.
– Oddaję panu honor – powiedział w końcu do właściciela. – Jeszcze nigdy nie widziałem tak wspaniałych podróbek. Jak pan to robi?
Twarz właściciela nabiegła krwią, a mięśnie na szyi naprężyły się jak postronki. Przez chwilę przełykał ślinę, jak człowiek, którego ciężko obrażono. Potem rozluźnił się.
– O nie, panie – odparł. – To ja panu oddaję honor. Widzę, że rzeczywiście jest pan znającym się na kamieniach koneserem i nie da się pan oszukać. – Wzruszył ramionami, odpiął od aksamitu pierścień i uniósł go. Gdy ponownie przemówił, jego głos zabrzmiał dumą. – Sam tnę każdą sztukę – mówił – i wstrzykuję w szkło odrobinę barwnika. Nieczęsto trafia się człowiek, który umie odróżnić je od prawdziwych kamieni. Niech mi pan, proszę, zdradzi, gdzie nauczył pan się tak doskonale rozróżniać kamienie?
Kocur tarł brodę i nadal przyglądał się tacom.
– Czasem zajmuję się dostarczaniem klejnotów wielkiemu północnemu księciu – rzekł. W duszy uśmiechnął się, myśląc, jak bardzo Fafhrda ubawiłyby jego słowa. – Obawiam się, że szukam czegoś bardziej, nazwijmy to, niezwykłego. Może nawet czarodziejskiego.
Właściciel potrząsnął głową i zaczął chować tace do kufra. Zamknął wieko na klucz i ponownie obrócił się do Kocura.
– Choć pańska sakiewka budzi moje zainteresowanie, nie mam nic do zaoferowania. Jeśli poszukuje pan cennych przedmiotów religijnych, mogę zarekomendować Dempthę Negatartha. Prowadzi sklep o kwartał na północ wzdłuż ulicy Świątyń. Niektórzy mogą nawet rzec, że zajmuje się magią.
Kocur ruszył przed nim, minął zasłonkę i znalazł się w głównym pomieszczeniu sklepu z ladami pełnymi tanich błyskotek. Zatrzymał się przy drzwiach.
– Skoro większość ludzi nie umie dostrzec, jaki jest prawdziwy charakter twojego bogactwa – rzekł – to dlaczego nie ma strażników, którzy by wszystkiego pilnowali?
Właściciel uśmiechnął się.
– Panie, masz bystre oko, jeśli chodzi o kamienie – stwierdził i wycelował palec w sufit – ale tylko bogowie widzą wszystko.
Na wysokich belkach pod sufitem sklepu siedziało czterech krzepkich karłów z ciemnymi twarzami i machało skrzyżowanymi w kostkach nogami. Uśmiechając się do Kocura ponuro, pokazali wielkie, błyszczące noże, które trzymali na kolanach. Pomimo swoich niewielkich rozmiarów wyglądali na niebezpiecznych mężczyzn.
Kocur skłonił się lekko właścicielowi, opuścił sklep i wyszedł ponownie na ulicę. Z powrotem naciągnął kaptur, zatrzymał się i zmarszczył brwi.
Światło słoneczne przygasło, znikł też jasny błękit nieba.
Osłonił ręką oczy, zmrużył powieki i spojrzał w słońce. Czyżby to sobie wyobraził, czy też brakowało malutkiego skrawka tarczy? Potrząsnął głową, wytarł palące łzy i mocno mrugnął.
Ze wschodu ulicą Bogów biegli wrzeszczący kapłani Aartha w szafranowych szatach. Plaskali wściekle nagimi stopami o brukowany chodnik. Nagle z rozmachem otworzyły się wrota świątyni Mogą. Zza nich wyroili się kapłani boga-pająka, odziani w czarne szaty, niosąc wzniesione miecze, i rzucili się na fanatycznych wyznawców Aartha.
Teraz wrzaski przybrały nową nutę. Pojawiła się w nich groza. Kocur wcisnął się w wąską alejkę między dwoma sklepami i zasunął wejście beczką na deszczówkę. Obserwował wszystko nad jej krawędzią, ściskając w ręku miecz.
Kapłani Mogą biegli ulicą Bogów, usmarowani krwią. Dziesiątkami rzucali się na szeregi wiernych, którzy zgromadzili się przed kolumnowym wejściem, by zobaczyć ciało patriarchy Attavaqa przed pogrzebem. Podniósł się nowy chór krzyków.
Wtem zza rogu wyłonili się kolejni wyznawcy Aartha. Ściskając w rękach miecze i pałki, wpadli przez bramę do własnej świątyni za plecami zwolenników Mogą.
Świątynię wypełniły odgłosy uderzeń i brzęk zderzającej się broni. Na ulicę wytaczali się zakrwawieni akolici. Wyznawcy wybiegali przerażeni. Za nimi na otaczające świątynię ulice wylewali się walczący.
Znienacka uwagę Kocura przyciągnął kolejny krzyk. W oddali otworzyły się wrota świątyni boga-szczura. Wypadli z niej kapłani w czerwonych szatach. Machając włóczniami i mieczami, rzucili się do ataku na wyznawców Mogą.
Nad ich głowami powoli znikało słońce. Niebo zszarzało i stawało się coraz ciemniejsze. W wąskim przejściu, gdzie przykucnął nerwowo Kocur, powiał nienaturalnie zimny wiatr.
Na ulicach trwało szaleństwo, zataczając coraz szerszy krąg. Ulicą Zakonnic i Srebrną pędzili na miejsce bitwy uzbrojeni żołnierze z północnych koszar. Najpierw próbowali przerwać walkę, ale już wkrótce musieli bronić własnego życia w morzu chaosu.
Z ulicy Zakonnic i z doków podążały nowe oddziały. Obywatele miasta wyciągnęli stal i walczyli. Byli wyznawcami jednego lub drugiego boga, próbowali bronić sklepów i domów albo po prostu chcieli uciec.
Nagle Kocur podskoczył, klepnął się po udzie i wsunął miecz do pochwy. Ponownie spojrzał na słońce. W piersi szybko biło mu serce. Nad głową zaczęły pohukiwać i krążyć nocne ptaki, zmylone blednącym światłem. Całe to szaleństwo dawało im jakąś szansę!
Mężczyzna pospiesznie prześliznął się przejściem i pojawił w kolejnej wąskiej alejce, a potem w następnej, aż w końcu wyłonił się na ulicy Alfonsów. Obywatele wrzeszczeli albo modlili się donośnie, stojąc na ulicy lub na dachach domów. Na ich twarzach gościła groza, kiedy pokazywali czarny cień, który pełzł po słońcu.
Kocur zatrzymał się i z trudem przełknął ślinę. Serce ścisnęło mu przerażenie, kiedy spojrzał na ten straszny widok. Oczy zaszły mu palącymi łzami, a to zmusiło go do odwrócenia wzroku. Zebrał jednak odwagę i pobiegł.
W otwartych drzwiach Srebrnego Węgorza stał pies Cheriga i wył, wyciągnąwszy pysk ku ciemniejącemu niebu. Kocur przeskoczył nad zwierzęciem i wbiegł do środka. Nie dostrzegł ani Cheriga, ani innych ludzi. Popędził więc po schodach, pchnął drzwi do dzielonego z Fafhrdem pokoju, porwał zwój liny z doczepioną kotwiczką i wypadł ponownie.
Zbiegał po schodach, biorąc dwa stopnie na raz, gdy wtem zderzył się z Fafhrdem, który wchodził do góry bez tchu.
– Wieża! – krzyknął olbrzym z podnieceniem i złapał się poręczy, żeby nie upaść na plecy.
Oczywiście, Fafhrd wpadł na ten sam pomysł, dostrzegając ich szansę. Obaj myśleli podobnie. Czasem zdawało się, że dzielą się jednym umysłem.
Kocur podniósł się i pomasował posiniaczony tyłek.
– Istnieje duża szansa, że strażnicy będą zajęci czymś innym – rzekł, przechodząc obok towarzysza. Zatrzymał się na zewnątrz i spojrzał do góry. Wielki cień zasłonił już trzy czwarte słońca. Na zachodzie zamigotały przedwcześnie dwie gwiazdy.
– Idziemy! – popędził go Fafhrd. Odebrał zwój liny od towarzysza i zarzucił go na szerokie ramię. – O co chodzi? Nigdy jeszcze nie widziałeś zaćmienia?
Kocur z trudem udał opanowanie.
– Zaćmienie? – spytał. – Ach, oczywiście, że to zaćmienie. – Pobiegł, zanim Fafhrd zdążył zobaczyć wyraz ulgi na jego twarzy. Słyszał już o takich rzeczach. Nie był niewykształcony i znał się trochę na astronomii. Po prostu jeszcze czegoś takiego nie widział. – Zaćmienie – mruknął bez tchu. Czuł niesmak, że Fafhrd wiedział coś, czego on nie wiedział.
Wieża Koh-Pombi
Na coraz mroczniejszym niebie nad Lankhmarem pałał ognisty półksiężyc. Niespodziewana noc pochłonęła miasto, a ulicami zawładnęły groza i szaleństwo.
Spanikowani obywatele uciekali ulicami, zawodząc straszliwie. Błagali bogów o litość i żebrali, by im oszczędzić zagłady świata. Wielu pędziło z południowej części miasta na północ, ku świątyniom. Nie wiedzieli, że dokonują tam rzezi walczący ze sobą kapłani.
Fafhrd i Kocur przykucnęli w pogłębiającym się cieniu na ulicy Zakonnic i utkwili wzrok w samotnej wieży z czarnego kamienia.
– Możesz trafić w te okno? – szepnął Kocur. Fafhrd przyjrzał się wąskiemu otworowi w połowie frontowej ściany wieży.
– Jeśli zupełnie zniknie światło, to nie – odparł ponuro. Omiótł wzrokiem otoczenie. Wstał, wyważając kotwiczkę i linę ukrytą pod płaszczem. – Nie widzę żołnierzy ani strażników.
– Wezwano ich do Dzielnicy Świątyń – rzekł Kocur.
– Spodziewałem się tego. – Wskazał głową kierunek.
– Chodźmy.
Zaczęli forsować żelazny plot wokół wieży. Fafhrd pierwszy dopadł do dziesięciostopowej przeszkody, pochylił się nisko i zaparł rękami o zardzewiałe metalowe pręty. Kocur pędził ile sił w nogach. Odbił się mocno, ledwo muskając stopą ramię Fafhrda. Fafhrd wyprostował się gwałtownie, wyrzucając swojego przyjaciela w powietrze jak z katapulty. Kocur, machając rękami w celu zachowania równowagi i łopocząc szarym płaszczem, wylądował z wdziękiem w wysokich chaszczach, które rosły między płotem a wieżą.
Fafhrd przyglądał się przez chwilę płotu, który wznosił się zaledwie trzy stopy nad jego głową. Odsunął się kilka kroków w tył, aby wziąć rozbieg. Odepchnął się jedną stopą od żelaznego pręta, chwyciwszy za najwyższą barierkę, i przerzucił ciało przez przeszkodę.
– Taki wzrost powinien być karalny – mruknął Kocur, gdy jego towarzysz wylądował u jego boku.
– Karalne jest przebywanie po tej stronie płotu – przypomniał mu Fafhrd. Rozejrzał się pospiesznie wokoło. Zauważył, że na dachach wzdłuż całej ulicy Zakonnic stoją ludzie, zupełnie oszołomieni zaćmieniem. Wątpił, czy ktokolwiek zauważył natarcie na wieżę. Mimo wszystko skulił się, chowając w chaszczach, gdy biegł ku tajemniczej budowli.
Po dwudziestu krokach miękka ziemia i chwasty ustąpiły miejsca potrzaskanemu chodnikowi z wielkich płaskich kamieni i schodkowemu tarasowi wokół wieży. Na poziomie ziemi nie znaleźli nic, co przypominałoby wejście.
– Na Mogą, jak się tam dostał ten Malygris? – zastanawiał się Kocur, marszcząc brwi.
Skupił wzrok na oknie wysoko nad głową. Fafhrd oswobodził ukrytą linę i kotwiczkę. Cofnął się o krok, wypuścił parę stóp liny i rzucił ciężar. Metal zazgrzytał o kamień, a potem kotwiczka i lina runęły w dół.
Kocur osłonił głowę i odskoczył, klnąc, gdy kotwiczka runęła w miejsce, gdzie stał przed chwilą.
Fafhrd rzucił mu przepraszające spojrzenie i wzruszył ramionami, a następnie pospiesznie zwinął linę, by rzucić jeszcze raz. Tym razem kotwiczka wpadła prosto w ciemny otwór. Fafhrd pociągnął za linę, aż się napięła.
Kocur bez słowa wyciągnął Koci Pazur z pochwy i wsunął sztylet między zęby. Chwycił linę i wspiął się szybko, podciągając się na rękach. Miękkie buty bezgłośnie przesuwały się po ścianie wieży. Wspinał się jak szary pajączek.
Fafhrd zerknął w niebo. Na czarnym tle migotały lodowate gwiazdy. Po słońcu pozostał już tylko nikły ślad.
W północnej krainie, gdzie się urodził, widział już zaćmienia całkowite i częściowe, a nawet dziwniejsze rzeczy. Przypomniał sobie zimne, pałające kolorami zorze, które czasem tańczyły nad skutymi lodem górami. Niektórzy ludzie twierdzili, że to magia, ale żeglarze i rybacy mówili, że niezupełnie.
Dla niego stanowiły przedziwne zagadki, których się nie bał, lecz które cenił. Niemniej jednak rozumiał strach, jaki wzbudzały takie fenomeny w wielu ludzkich sercach.
W ręku poczuł szarpnięcie liny. To Kocur dał mu sygnał. Fafhrd z powrotem skupił się na bieżącym zadaniu i zaczął się wspinać. Niebawem już przeciskał się przez wąskie okienko.
– Ciemno tu – skomentował, gdy Kocur dotknął jego ramienia, by pomóc mu się przedostać.
– Tak jak i na zewnątrz – odparł sucho Kocur. – Powinniśmy zabrać ze sobą lampę.
Fafhrd pospiesznie wciągnął linę, zwinął ją i przewiesił kotwiczkę przez ramię. Kocur badał ciemność w korytarzu, w którym się znaleźli. Fafhrd podkradł się bezszelestnie do niego i dotknął jego ramienia.
– Patrz – szepnął, pokazując okno.
Przez wąski otwór zaglądało rozgwieżdżone niebo Nehwonu.
– To tylko zaćmienie – odrzekł Kocur niedbale i bez zainteresowania, ale w pięści ściskał sztylet, Koci Pazur. Zacisnął zęby mocniej niż zwykle, a jego usta przypominały cienką kreskę.
Fafhrd poluzował miecz i sztylet w pochwach i prześliznął się obok Kocura. Poprowadził ich dalej w wypełniający wieżę mrok. Jedną rękę położył na zimnej kamiennej ścianie i wymacywał sobie drogę. Zanim postawił ostrożny krok, sprawdzał stare deski podłogi, a dopiero później przenosił na stopę ciężar ciała.
W powietrzu unosił się stęchły, wilgotny i nieprzyjemny zapach ptasiego łajna i szczurzych bobków. Każdy oddech wypełniał im nozdrza obrzydliwym odorem, pozostawiając w gardle suchy i gorzki posmak. Fafhrd zakrył dolną połowę twarzy ręką, wciąż wymacując sobie drogę.
Nagle pod czubkami palców skruszył się tynk. Zatrzymał się, przysłuchując miękkiemu grzechotowi kawałków, które uderzyły w pokrywający podłogę gruby pył. Przed nimi rozbrzmiał cichy tupot. To szczury uciekały głębiej w ciemność.
Fafhrd zagryzł zęby i zadrżał. W głowie zaroiło mu się od nieproszonych wspomnień o Vlanie i Ivrian. Przypomniał sobie nadgryzione przez szczury zwłoki ukochanej.
Korytarz skręcał łagodnie w lewo. Za zakrętem już nie mogli dostrzec okna z jego gwieździstą panoramą. Choć Fafhrd nie dostrzegał Kocura, jego równomierny, cichy oddech upewniał olbrzyma, że towarzysz wciąż idzie za nim. Fafhrd oblizał wyschłe usta, uniósł dłoń i powoli zbliżał ją ku twarzy, ale nie mógł nic dostrzec.
Nagle w ciemności załopotały szaleńczo skrzydła. Z gniazda na belkach sufitowych korytarza wyleciał ptak, zaniepokojony ich najściem. Pióra otarły się nieprzyjemnie o oczy Fafhrda. Mężczyzna skulił się przy ścianie i zasłonił twarz ramieniem. Zagryzł wargi, żeby nie krzyknąć.
Ptak przemknął obok, szukając okna, aby wydostać się na zewnątrz.
– Do cholery! – syknął Kocur. – Fafhrdzie, patrz gdzie idziesz, bo właśnie zgubiłem serce i wali gdzieś na podłodze.
Fafhrd ścisnął towarzysza za ramię i odparł najcichszym szeptem:
– A więc jeśli się pośliznę, przynajmniej będziemy wiedzieli na czym.
Szli dalej, aż dotarli do końca korytarza. Spiralna klatka schodowa prowadziła w stygijskie głębiny wieży. Fafhrd wyciągnął rękę, ale nie znalazł żadnej zabezpieczającej barierki ani balustrady przy wewnętrznej krawędzi schodów. Przylgnął zatem plecami do ściany i krok po kroku zaczął ostrożnie schodzić.
Nagle schody rozszerzyły się, a dłoń Fafhrda otarła się o okrągłą metalową gałkę. Na oślep wyczuł zarys gładko wypolerowanych drewnianych drzwi. Przycisnął do nich ucho i nasłuchiwał, ale z drugiej strony nie dobiegł go żaden dźwięk. Z ciekawością owinął palce wokół gałki, ale nie chciała się przekręcić.
Kocur poklepał go po ramieniu. Podkradli się razem do niebezpiecznej krawędzi schodów i spojrzeli w dół.
Przy odległej podstawie schodów ujrzeli nikłą czerwoną poświatę, jakby dopalał się tam węgielek. Światło migotało subtelnie, słabnąc i rozbłyskując w rytm bicia serca.
Fafhrd znał się na ogniu. Tego żaru nie spowodował żaden płomień. Ponownie ruszył w dół, odważywszy się zbliżyć do niezabezpieczonej krawędzi. Nieustannie zerkał na dziwaczną czerwień.
Spiralna klatka schodowa wiodła ich coraz niżej. Od czasu do czasu schody rozszerzały się w szerokie półpiętra. Kusząco zapraszały czarne, cuchnące stęchlizną korytarze i zamknięte drzwi, ale Fafhrd i Kocur ignorowali je. Zgodzili się bezgłośnie, że ich celem stał się ten żar.
W końcu dotarli do stóp schodów. Dziesięć kroków od nich widniały wielkie łukowate, częściowo uchylone drzwi. Szkarłatne światło nie wyglądało już jak słaby żar. Wylewało się z komnaty za drzwiami. Podświetliło twarz Kocura, który zatrzymał się na ostatnim stopniu i ściskał sztylet w dłoni. Ponura twarz i szeroko otwarte oczy zdradzały kombinację podniecenia, strachu i zdziwienia, kiedy patrzył w tamtym kierunku.
Fafhrd zasłonił włosy i twarz kapturem. W czarnym płaszczu wyglądał jak jeszcze jeden cień. Mimo wszystko wahał się przed wejściem przez uchylone drzwi. Światło, które błyszczało na twarzy towarzysza, ukazywało też czarne znaki na ścianie. Jak okiem sięgnął, widniały wszędzie, na schodach, a także, ledwo widoczne spod dywanu kurzu, na podłodze.
Przykucnął i potarł palcami jeden ze znaków. Były zbyt regularne jak na ślady przypalenia. Tworzyły określony wzór na ścianach, podłodze i schodach, a może nawet i na wysoko wznoszącym się suficie. Zerknął w górę i zauważył belki i bale, ledwo widoczne w czerwonym żarze. Może wymalowane? Jakieś dzieło?
Kocur prześliznął się obok niego. Niewielki, szaro odziany mężczyzna podkradł się do drzwi. Poruszał się na palcach obutych stóp i pozostawiał za sobą wyraźnie widoczne w kurzu odciski. Wypolerowane ostrze Kociego Pazura błyszczało w okrytej rękawiczką dłoni. Kocur skulił się i zajrzał przez otwór. Wyprostował się ostrożnie, położył dłoń na najbliższym skrzydle i otworzył szerzej drzwi.
Fafhrd odłożył na bok zagadkę śladów i dołączył do towarzysza. Tylko zamiast pokazać się w otworze, schował się za najbliższym skrzydłem. Przysunął oko do wąskiej szczeliny między drzwiami a ścianą i zerknął nad zawiasem.
Jego oczom ukazał się pierścień z kunsztownie rzeźbionych krzeseł. Niektóre leżały potrzaskane, a ich nogi i podłokietniki spróchniały, podczas gdy inne stały, nietknięte przez stulecia, z wysokimi, wypolerowanymi oparciami, które dumnie błyszczały w czerwonym żarze.
Nozdrza Fafhrda połaskotał zapach świeżego smaru. Odsunął oko od wąskiej szpary, dotknął zawiasu, a na czubku palca został mu nieznaczny tłusty ślad. Ze zdumieniem popatrzył ponownie na podłogę. Kurz ukazał nie tylko odciski stóp Kocura i jego własne, ale jeszcze kogoś obcego.
Zanim zdążył ostrzec Kocura, towarzysz otworzył drzwi na oścież, przestąpił próg komnaty i odważnie wkroczył do środka.
– Co za cuda! – mruknął.
Fafhrd zmarszczył brwi w odpowiedzi na taki brak ostrożności, ale wszedł za Kocurem. Rozglądał się uważnie po pomieszczeniu, a w pięści ściskał mocno rękojeść Graywanda. Mimo wszystko wstrzymał oddech.
Małe pole widzenia, które oferowała szczelina między drzwiami a ścianą, nie pozwalało dostrzec starożytnego splendoru komnaty. Nad głową wznosił się kopulasty sufit. Przy północnej ścianie na białym marmurowym podium stał wielki ołtarz z czarnego obsydianu, w kształcie litery Y. Niegdyś ostre krawędzie wyślizgały się do gładka. Brązowawe plamy na kamieniu sugerowały, że składano tu krwawe ofiary.
Po obydwu stronach ołtarza stały kunsztownie wykonane kandelabry z najczystszego złota. Wznosiły się przynajmniej na sześć stóp, a ich trzony wyobrażały splecione węże. Osiem paszcz z kłami otwierało się, by trzymać świece, lecz teraz spomiędzy rozwartych szczęk wystawały jedynie ogarki i zastygły wosk.
Odkrycia te blakły jednak w porównaniu ze źródłem powoli pulsującego światła. Dziesięć stóp nad obsydianowym ołtarzem wisiał klejnot o rozmiarach pięści Fafhrda. Z czterech przeciwległych ścian biegły cztery łańcuchy, dwa ze złota i dwa ze srebra. Łączyły się w pierścień, w którym tkwił rubin – jeśli tym właśnie był świecący kamień.
– W całym Nehwonie – rzekł Kocur, zapomniawszy o szepcie – nie ma drugiego tak cudownego kamienia!
Fafhrd kiwnął głową, zgadzając się z nim. Lecz gdy Kocur podszedł do ołtarza i wspiął się nań, ponownie obrzucił komnatę wzrokiem. Takie same czarne znaki pokrywały podłogę, ściany i sufit tej wewnętrznej komnaty. Pomyślał, że wyglądają jak zniekształcone krople. Zastanawiał się nad ich znaczeniem.
– Najwyraźniej Malygrisa nie ma w domu – stwierdził Kocur. Stał na ołtarzu i wpatrywał się w klejnot. – Ale nasze wysiłki nie pójdą na marne. – Wsunął sztylet do pochwy, wyciągnął rapier i dźgnął czubkiem w rubin, by go wyłuskać. Kamień uniósł się lekko, a potem z powrotem opadł na miejsce.
Imię czarodzieja zdawało się odbijać echem w sklepionej komnacie. Dźwięk sprawił, że Fafhrdowi przeszły ciarki po plecach. Obrócił się powoli, zaciskając rękę na mieczu.
– Zostaw go – szepnął. Zmrużył podejrzliwie oczy i wyciągnął długie ostrze. Obudził się w nim zaniepokojony szósty zmysł. Czyżby dostrzegł nowe światło w holu na zewnątrz? – Chyba nie jesteśmy tu sami.
Szary Kocur najwyraźniej go nie słuchał.
– Czemu mi nie pomożesz, gigancie? – spytał, nawet nie spojrzawszy na Fafhrda. Podskoczył i ponownie dźgnął rubin rapierem. Czubek ostrza zazgrzytał o błyszczące ścianki, a klejnot wyskoczył ze złotej obsady. Przez chwilę wahał się na metalowej krawędzi, jakby miał z powrotem upaść na swoje miejsce, lecz po chwili spadł w ręce Kocura.
Ten krzyknął triumfalnie. Jego twarz oświetlało dziwaczne światło tajemniczego kamienia.
W tej samej chwili drzwi komnaty otworzyły się na oścież. Przez próg wpadło pięciu uzbrojonych żołnierzy w mundurach suzerena Lankhmaru. W rękach trzymali pochodnie i nagie miecze. Na Fafhrda natarł wielki rycerz. Ku głowie olbrzyma pomknęła błyszcząca stal.
Kiedy Fafhrd parował pierwszy cios, Szary Kocur krzyknął. Czerwone światło drżało dziko, ponieważ klejnot uderzył o krawędź ołtarza i potoczył się po podłodze. Fafhrd trzasnął łokciem w twarz napastnika i odskoczył do tyłu, by wydobyć miecz. Jednocześnie zaryzykował zerknięcie w kierunku towarzysza.
Cztery liny, które przytrzymywały klejnot, teraz wiły się niczym żywe pędy. W jednej chwili spętały ręce i nogi Kocura, poderwały mężczyznę do góry i zmusiły do położenia się na obsydianowym ołtarzu.
Ku Fafhrdowi pędził kolejny żołnierz, a pozostała dwójka próbowała zajść go z boków. Czwarty napastnik rzucił mu pochodnię w twarz. Olbrzym odbił ją i huknął butem w brzuch mężczyzny, aż ten padł między skrzydła drzwi.
Jeden z żołnierzy uniósł miecz, lecz nagle zawahał się, spojrzawszy w sufit. Fafhrd mógł go przebić, ale znienacka pomieszczenie zadrżało. Pod mężczyzną ugięły się nogi i zatoczył się w tył.
Komnata zdawała się obracać. Czarne krople na ścianach i suficie zaczęły się poruszać. Podniósł się dziwaczny szum, najpierw cichy, jednak z sekundy na sekundę coraz bardziej wściekły. Łukowate drzwi zamknęły się z hukiem. Rozległ się ostry krótki krzyk, gdy strzaskały głowę żołnierza, którego Fafhrd rzucił między skrzydła wrót.
Ponad szum i przekleństwa miotającego się Kocura wybił się niesamowity chór nieziemskich szeptów.
– Koh-Vombi – wołały starożytne, ochrypłe głosy. – Koh-Vombi!
Fafhrd próbował odzyskać równowagę. Żołnierze zataczali się przed nim. Na ich twarzach malowało się przerażenie.
– Kocurze! – krzyknął Fafhrd, brnąc ku ołtarzowi, gdzie wijące się liny trzymały rozciągniętego towarzysza.
Przez kandelabry przebiegło drżenie. Na ośmiu wężowych pyskach otworzyły się nienaturalnie szeroko czerwone oczy. Pokryte złotą łuską kształty rozplatały się i opadły na podłogę. Stworzenia obdarzone były jednak jedną wolą, bo razem popełzły do ołtarza. Liny pociągnęły nadgarstki i kostki Kocura w dół, ku wilgotnym, błyszczącym kłom.
– Koh-Vombi – wołały starożytne głosy. – KohVombi!
Fafhrd z wysiłkiem rzucił się ku ołtarzowi. Trzymał oburącz rękojeść Graywanda. Potężnie się zamachnął i trzasnął w złotą linę. Metal zabrzęczał o metal, a siła ciosu sprawiła, że zadrżały mu ręce. Uderzył w linę po raz drugi. Kocur wrzasnął, czując impet na nadgarstku, lecz lina puściła i uwolniła nagle jego lewą rękę!
Ponad krawędzią ołtarza wychynął płaski, łuskowaty łeb. Szary Kocur krzyknął spanikowany i wyrwał rapier z wciąż uwięzionej prawej dłoni. Machnął nim i łeb stworzenia pofrunął przez komnatę, tryskając zieloną posoką.
Trzy pospieszne ciosy uwolniły z pęt Kocura. Liny miotały się dziko niczym zranione stworzenia, tryskając takim samym strasznym ciepłym płynem. Kocur podkurczył nogi i skoczył z ołtarza, oddalając się na znaczną odległość od węży i padając na twarz pomiędzy chwiejących się na nogach żołnierzy.
Fafhrd wycofał się wolniej, ostrożnie stawiając stopy, by zachować równowagę. Węże odwróciły się od ołtarza i ruszyły za nim. Jeśliby upadł, znalazłby się w zasięgu ich kłów. Niestety, chwiejąca się komnata sprawiła, że poczuł się niedobrze, a to ogłupiło jego zmysły. Bał się, że upadnie.
Zaryzykował i odwrócił wzrok od węży, spoglądając na ściany.
– Koh-Vombi! Koh-Vombi!
Czarne krople poruszały się jak owady w ulu. Już nie były ani płaskimi, dwuwymiarowymi znakami, ani plamami farby. Błyszczały od wilgotnego śluzu, a trzepotanie cienkich błoniastych skrzydeł powodowało wściekły szum.
Jeden z żołnierzy suzerena zdołał niepewnie wstać. Zwrócił się ku drzwiom i zamierzał uciec, ale niespodziewanie zatoczył się w lewo i padł na jedno z krzeseł, które rozpadło się pod jego ciężarem.
W zasięgu Graywanda znalazł się wąż. Druga odcięta głowa uderzyła o ścianę.
Chrapliwe głosy niewidzialnych zaklinaczy stały się jeszcze głośniejsze. Wciąż recytowały:
– Koh-Vombi!
Czarne krople oderwały się i zaczęły wściekle mknąć w powietrzu.
Coś wilgotnego uderzyło Fafhrda w kark. Sięgnął w tył i oderwał stworzenie, choć drugie przywarło do jego prawego policzka. Mężczyzna otworzył pięść. Zobaczył mięsistą istotę i smugę krwi.
– Pijawki! – krzyknął przerażony.
Latające pijawki atakowały żołnierzy, Szarego Kocura i Fafhrda.
Fafhrd oderwał zwierzę od twarzy, sięgnął po leżącą na ziemi pochodnię i zaczął machać nią rozpaczliwie w powietrzu. Niektóre pijawki eksplodowały w płomieniach, ale znacznie więcej przywarło do jego ręki.
Na podłodze wiło się z krzykiem dwóch żołnierzy. Jeden trzymał ręce przy oczach, które zmieniły się w pełzającą czarną masę. Drugi szaleńczo próbował wyciągnąć pijawki z uszu. Kolejny żołnierz pomagał Kocurowi, gdyż próbował odciągnąć zwłoki zmiażdżonego towarzysza spomiędzy skrzydeł drzwi, podczas gdy Kocur napierał na nie ramieniem, ale nie chciały się otworzyć.
Ostatni żołnierz nadal był posłuszny rozkazom, choć jego twarz i ręce pokrywały pijawki – z uniesionym mieczem, sunął ku odsłoniętym plecom Kocura.
Fafhrd krzyknął ostrzegawczo i rzucił Graywandem. Długie ostrze błysnęło w powietrzu i wbiło się z całej siły między łopatki żołnierza, podczas gdy zaalarmowany Kocur obrócił się i zanurzył Skalpel w sercu mężczyzny.
Fafhrd wolną ręką zaciągnął ciaśniej na twarz skraje kaptura. Czuł, jak istoty uderzają o niego i przywierają do ubrania. Kilka z nich wpełzło pod odzież.
Mężczyzna uderzył pochodnią w łeb kolejnego węża i chwycił leżący miecz żołnierza, by przeciąć wpół ciało zwierzęcia. Wciąż pozostały cztery stworzenia, które pełzały po komnacie.
Kocurowi nic nie udawało się zdziałać z drzwiami. Tylko zmiażdżone ciało pierwszego żołnierza zapobiegało zupełnemu zamknięciu wrót i niewątpliwemu zapieczętowaniu ich wewnątrz.
– Koh-Vombi! – skandowały głosy. – Koh-Vombi!
– Wsadźcie sobie tego Koh-Vombi! – wrzasnął Fafhrd do swoich niewidzialnych oprawców. Jeszcze raz rozejrzał się po komnacie. Ostatni żywy żołnierz miotał się na oślep. Rozwalał krzesła, wpadał na leżącego towarzysza i krzyczał, odrywając pijawki od obnażonej twarzy. Na ołtarzu leżał zwinięty złoty wąż. Gad syczał i szczerzył kły.
Fafhrd ścisnął mocno pochodnię i zawołał do towarzysza:
– Uwaga, Kocurze! Zamierzam się przebić! Olbrzym przebiegł przez komnatę, skoczył i rzucił się na drzwi. Drewno roztrzaskało się, a metalowe zawiasy zaskrzypiały. Fafhrd upadł na podłogę, otoczony odłamkami i drzazgami, a Kocur przeskoczył nad nim, uciekając korytarzem, a potem po schodach na górę.
Z komnaty nadal dobiegały ich chrapliwe głosy. Korytarz zaczął roić się od pijawek.
Fafhrd poderwał się, dopadł do klatki schodowej i pobiegł z pochodnią w dłoni. Jego nowy płaszcz był ciężki od oślizłych krwiopijców. Skakał, biorąc po trzy stopnie na raz, i pędził, ile sił w nogach.
– Chcesz wrócić po swój miecz? – spytał sarkastycznie Kocur, gdy towarzysz go wyprzedzał.
– Chcesz wrócić po ten cholerny klejnot, ty chciwcu? – odkrzyknął Fafhrd przez ramię, mijając go.
Pijawki mknęły, atakując ich. Spuchnięte istoty pokrywały wierzch dłoni Fafhrda. Po karku ciekła mu krew. Nagle na prawej brwi poczuł mokre ciepło. Oderwał krwiopijcę, wstrzymując oddech, i zmusił się do jeszcze szybszego biegu.
– Tędy, Kocurze! – krzyknął rozpaczliwie do towarzysza, niepewny, czy ten wciąż za nim podąża. – Tędy!
Odpowiedziały mu starożytne głosy:
– Koh-Vombi! Koh-Vombi! – cała wieża rozbrzmiewała tym dźwiękiem. Zdawało się, że nawet kamienie drżą od niego.
Fafhrd w końcu odnalazł okno, przez które wcześniej weszli. Kocur uderzył w niego, niemalże wypychając go na zewnątrz. Fafhrd usiłował jedną ręką zdjąć z ramienia linę i kotwiczkę, a drugą opędzał się pochodnią przed pijawkami.
– Szybciej! – wrzasnął Kocur, otulając ciasno twarz kapturem. Spoglądał jedynie przez wąski otwór w materiale. Mimo to w jego oczach jasno można było dostrzec strach i panikę.
Fafhrd mocno przytwierdził kotwiczkę do parapetu i wyrzucił linę.
– Dalej! – rozkazał, łapiąc Kocura za ramię, i niemalże wyrzucił go przez okno.
Podczas gdy Kocur gramolił się przez okno i zsuwał po linie, Fafhrd, zaparty o parapet, oburącz machał pochodnią. Rozpalał dziesiątki frunących ku niemu pijawek. Malutkie ciałka płonęły i spadały u jego stóp niczym gwiazdy. Dymiły i niesamowicie śmierdziały.
Choć Fafhrd zabijał ich tak wiele, wciąż mnóstwo uderzało go w twarz i ręce, a także wślizgiwało się pod ubranie. Z rozpaczą podpalił pochodnią jedną z belek nad głową. Stare drewno natychmiast się zajęło. Pozostając za zasłoną ognia, rzucił pochodnię i przecisnął swe wielkie ciało przez wąski otwór okienny.
Do nosa przywarła mu pijawka.
Fafhrd zacisnął ręce na linie. Zaczął zsuwać się bezwładnie, parząc ręce bez rękawiczek. Pijawka popełzła ku jego oku. Ogarnięty paniką, puścił jedną ręką linę i złapał stworzenie. Ponieważ trzymał się na linie tylko jedną zmęczoną ręką, przegrał ze zbyt wielką wagą swego ciała i rozpędem.
Kiedy spadał, Kocur krzyknął jego imię.
Czarne serce tęczy
Szary Kocur wykrzyczał imię towarzysza. Patrzył z przerażeniem, jak Fafhrd, oplatany fałdami łopoczącego płaszcza, spada na ziemię. Jeszcze bardziej się wystraszył, gdy pod Fafhrdem, na tle usianego gwiazdami nieba, otworzyła się fioletowa dziura. Olbrzym wpadł w nią, a dziura mrugnęła i znikła.
Przez chwilę Kocur stał z otwartymi ustami. Wtem doszedł do głosu jego instynkt samozachowawczy. Fafhrd znikł i na razie nie mógł mu pomóc, a teraz musiał pomyśleć o sobie. Zrzucił ubranie i rozpaczliwie zaczął zdrapywać żywiące się nim pijawki.
Ku jego zdumieniu stworzenia kruszyły się pod dotykiem, rozpadały na kawałki, a potem zmieniały w czarny pył. Tylko strużki krwi i bolesne czerwone rany na skórze świadczyły o ich krwiożerczości. Pijawki wpełzły mu we włosy, wśliznęły się pod ubranie, przywarły do pach, krocza, a nawet stóp. Poza wieżą i poza zasięgiem magii, która je ożywiała, umierały jednak szybko i dziwacznie.
Nagi, krzyknął triumfalnie i wytarł szczątki ostatniej pijawki spomiędzy palców u stóp.
– Stój, przestępco, w imię suzerena!
Na dźwięk autorytatywnego rozkazu Kocur zrobił unik, przetoczył się i sięgnął do pasa z bronią. Jednym gładkim ruchem wyciągnął Skalpel, jednocześnie podnosząc się na nogi. Szybko ujrzał, w jakiej sytuacji się znalazł. Opór nie miał sensu.
Otaczał go pierścień żołnierzy. Mężczyźni stali po kolana w chaszczach za żelaznym płotem wokół wieży. Tuzin uzbrojonych ludzi o ponurych twarzach trzymał w pogotowiu włócznie lub nagie miecze. Tuzin kuszników z napiętymi i drżącymi cięciwami patrzył na niego wzdłuż grotów strzał.
Kocur zerknął bez większej nadziei w prawo i w lewo. Gdyby nawet zdołał dotrzeć do płotu, łucznicy zmieniliby go w poduszkę na igły, zanim zdążyłby się nań wspiąć. Spojrzał ponownie na wieżę. Z okna nad głową wylewał się gęsty dym, a niebo lizały języki płomieni.
– Do cholery z tobą, Fafhrdzie – mruknął z niesmakiem. – Znów zostawiłeś mnie z ręką w nocniku.
Skrzywił się i rzucił miecz. Zakrył krocze rękami i stał pokornie, aż żołnierze go pojmali, pamiętając o wycelowanych w siebie strzałach. Dwóch strażników wykręciło mu brutalnie ręce i związało je liną na plecach. Żołnierz w mundurze kaprala zawiązał jeszcze jedną linę wokół jego karku i szarpnął nią. Kocur poderwał głowę. Zapomniał się i sklął niewierną matkę kaprala.
Stłukli go za to. Bili i popychali, aż padł na ziemię. Potem kopali go i dźgali drzewcami włóczni. Kocur zakrywał najlepiej jak mógł najwrażliwsze części ciała i przetaczał się na szorstkich, połamanych płytach chodnika. Czekał, aż skończą, zagryzając już zakrwawione wargi, by powstrzymać się od obraźliwych uwag.
W końcu żołnierze zmęczyli się zbyt łatwą rozrywką. Pociągnęli za linę wokół szyi i postawili go brutalnie na nogi. Szydzili z niego radośnie. Strażnik, któremu Kocur obraził matkę, złapał za smycz i przyciągnął do siebie więźnia, aż stanęli twarzą w twarz. Splunął oślizłą plwociną w lewe oko Kocura i odwrócił się ze śmiechem.
Kocur płonął ze wstydu i wściekłości. Drżały mu usta. Zagryzł dolną wargę, aż zranił ją własnymi zębami. „Do cholery!” – pomyślał gorzko, wpatrując się w szerokie plecy człowieka, który go znieważył. „Już i tak skazano mnie na śmierć za wejście do zakazanej wieży”.
Gwałtownie poderwał prawą stopę i huknął piętą w krzyż strażnika. Rozległ się głośny trzask. Krzyk mężczyzny osiągnął satysfakcjonująco wysoki ton. Żołnierz upadł, a jego ramiona i nogi drgały konwulsyjnie.
– Nikt nie śmie na mnie pluć – rzekł Kocur lodowatym głosem. Nie zważając na więzy, przygotował się do walki. Spojrzał na strażników, nie mrużąc oczu. – Nikt.
Przez chwilę patrzyli na niego, będąc najwyraźniej pod wrażeniem tego, co zrobił. A potem, oczywiście, ponownie go zbili i to sumiennie. Ale tym razem nikt się nie śmiał i nikt nie odważył się na niego splunąć.
Kiedy już skończyli, ponownie postawili go na nogi. Choć Kocur ledwo żył, starał się, jak mógł, stać prosto. Mimo że był nagi, posiniaczony i zakrwawiony, nadal wyglądał wyzywająco.
Niedaleko leżał jęczący kapral. Jego nogi nie poruszały się, ale ręce drgały. Oczy miał pełne bólu i strachu. Wokół niego stał krąg kolegów. Potrząsali głowami. Kilku przykucnęło przy nim i mruczało słowa pocieszenia.
Kocur poczuł ukłucie winy, kiedy spojrzał na leżącego człowieka. Zauważył, jak inny strażnik, ukradkiem wyjmuje nóż z pochwy u pasa. Wciąż mrucząc pocieszająco, zakrył kapralowi oczy i czystym ruchem wbił nóż w tchawicę towarzysza, a potem rozciął na boki.
Po chwili konwulsji i gulgotania cierpienia kaprala skończyły się. Pozostali żołnierze zwrócili oskarżycielskie spojrzenia na Kocura. Wiedział z ich spojrzeń, że jego cierpienia dopiero się zaczęły.
Żołnierz z nożem wytarł ostrze i schował je z powrotem. Pozostali popatrzyli na niego, czekając na rozkazy, choć nie nosił oficerskich insygniów. Ktoś zebrał rzeczy Kocura. Inny podniósł koniec liny, zawiązanej wokół jego karku. Na polecenie nowego dowódcy pomaszerowali ku północnej części wieży i tamtejszej części płotu.
Z obu stron żelaznej konstrukcji stały drabiny. Kocura popędziło dźgnięcie piką. Wspiął się niezgrabnie po drewnianych szczeblach, nie mogąc przytrzymać się związanymi rękami. Kiedy stanął na szczycie, niemalże upadł. Złapał równowagę zachęcony grotem kolejnej włóczni i zszedł.
– Gdyby to ode mnie zależało – powiedział ponuro nowy dowódca – powiesilibyśmy cię na tym płocie. Hissif może nie grzeszył mądrością, ale był dobrym człowiekiem i zasługiwał na lepszą śmierć.
Kocur przypatrzył się wąskiej bliźnie, która biegła od brody mężczyzny do jego prawego ucha. W ustach czuł słodki smak krwi.
– Z reguły – odburknął – ludzie umierają dokładnie tak, jak na to zasługują.
Głos strażnika pozostał beznamiętny, ale w spojrzeniu pojawiła się furia.
– Wkrótce zmienisz zdanie.
Kocur, nagi i na smyczy, gotował się w środku. Żołnierze wiedli go ulicami Lankhmaru, w głąb doków. Mijali żaglowce i łodzie rybackie. Wiatr śpiewał w olinowaniu, doki skrzypiały i jęczały. Poza tymi dźwiękami na ulicach panowała dziwna cisza.
Gwiazdy blakły po kolei. Ciemność cofała się, ustępując nieśmiałemu cieniowi świtu. Pałający czerwony sierp oznaczał powolny powrót słońca Nehwonu. Obywatele Lankhmaru obserwowali jaśniejące niebo, stojąc na dachach, w oknach i drzwiach domów i sklepów. Na bladych twarzach malowała się nerwowa ulga.
Kiedy przechodzili przez plac, gdzie ulica Bogów spotykała się z dokami, Kocur próbował zwolnić kroku. Obrócił głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje w szerokiej alei. Na ulicy ujrzał porozrzucane ciała. Bruk błyszczał ciemną krwią. Żołnierze, z których wielu również krwawiło, układali zwłoki w stosy i zajmowali się rannymi.
Ostre szarpnięcie smyczą sprawiło, że Kocur znów spojrzał przed siebie, a brutalne pchnięcie w plecy popędziło go naprzód.
Bolał go każdy mięsień i każda kość. Ponownie zaczął myśleć o Fafhrdzie. Czym było fioletowe światło, które pochłonęło jego towarzysza? Czy Fafhrd zginął? Czy schwytał go Malygris? Jeśli strażnicy w ogóle zauważyli Fafhrda, dziwnie się nim nie interesowali. Może uznali, że Kocur w pojedynkę pogwałcił nietykalność wieży.
Zerknął na ramiona, wciąż poznaczone ranami od pocałunków pijawek. W umyśle ponownie usłyszał, jak Fafhrd krzyczy, spadając. Co zmusiło Fafhrda do puszczenia liny?
– Niech piekło pochłonie to przeklęte coś, które znów nas sprowadziło do tego miasta – mruknął do siebie. – Do cholery z Sheelbą. Niech szlag trafi jego cuchnące bagna, nieprawdopodobną chatę i bezoką twarz. – Uniósł głowę i rozejrzał się wokół. Tuż przed nim wznosiła się ściana północnych koszar. Na północ od tego miejsca, na ślicznym wzgórzu, stał Tęczowy Pałac suzerena.
– Do cholery z tym wszystkim – zaklął bezgłośnie Kocur, ogarnięty coraz bardziej rosnącym zgorzknieniem. – Kosztowałeś mnie najprawdziwszego przyjaciela na świecie.
Bramy północnych koszar stały otwarte. Strażnicy wprowadzili go do rozciągającego się przed nimi kompleksu. Na dziedzińcu leżało dwadzieścia zwłok, ułożonych w trzy schludne szeregi. Byli to żołnierze, którzy zginęli w bitwie przed świątyniami. Teraz eskortujący go strażnicy dodali jeszcze jedno ciało do najbliższego rzędu, kładąc na trawie zwłoki kaprala.
Później wrzucili Kocura do celi bez okien i zatrzasnęli wrota. Po drugiej stronie wsunął się na miejsce ciężki żelazny rygiel, a pasmo światła pochodni pod drzwiami znikło, gdy strażnicy odeszli. Kocur położył się na boku na nagiej kamiennej posadzce w całkowitej ciemności. Przez dłuższą chwilę leżał, pozbawiony nadziei, myśląc z bólem i żalem o Fafhrdzie.
Usiadł powoli, mrugając z wysiłku. Zlizał z ust zaschniętą krew i przełożył związane dłonie pod biodrami. Następnie przesunął je pod nogami i ponad stopami. Uniósł linę do ust i zaczął żuć i targać więzy, aż poluzowały się na tyle, by mógł się uwolnić. Rzucił z niesmakiem linę pod drzwi.
Ponownie pomyślał o Fafhrdzie. Poczuł przygnębienie. Fafhrd nie żył albo znalazł się w łapach Malygrisa, a może też – co gorsza – uwięził go jakiś starożytny bóg zamieszkujący tę niegodziwą wieżę. Sam Kocur bezmyślnie zawiadomił go o ich obecności. Niech będzie przeklęty za głupotę i za to, że w ogóle spojrzał na ten wielki, rubinowy klejnot. Fafhrd zapłacił za jego chciwość.
Siadł na ziemi ze skrzyżowanymi nogami. Położył ręce na kolanach i zwiesił głowę. Obwiniał się i złościł się na siebie, aż w końcu w jego umyśle zrodził się nowy pomysł.
– Sheelba – mruknął do siebie, dostrzegając promyk nadziei. Czyżby to Sheelba uratował Fafhrda przed upadkiem? Zagadkowy czarodziej przeniósł ich ponad całym światem dzięki tajemniczej sztuce. Czy nie mógł teraz przenieść Fafhrda w bezpieczne miejsce?
Najwyraźniej jakaś magiczna dłoń pochwyciła barbarzyńcę w powietrzu.
Kocur ponownie zgarbił się. To na pewno fałszywa nadzieja. Sheelba zamieszkiwał mokradła za murami miasta. Niemalże umierał, złożony chorobą i potrzebował chłopców na posyłki, by dotrzeć tam, gdzie nie sięgała jego magia. Ciekawe, co teraz pomyśli o swoich chłopcach na posyłki, zastanawiał się gorzko Kocur.
Sięgnął do tyłu i wymacał rzemień, którym związał czarne włosy, by nie spadały mu na twarz. Przynajmniej pozostała mu jedna broń. Pełznąc na czworaka, macał podłogę, aż znalazł zwój liny z nadgarstków. Rozplatał supły, zbadał jej wytrzymałość i kiwnął ponuro głową. Mogła nadać się na dobrą garotę, tak więc dysponował już dwiema sztukami broni.
Usiadł ponownie i nasłuchiwał czujnie wszelkich odgłosów zza drzwi. Oszczędzał energię i odciął umysł od uczucia bólu, promieniującego z siniaków pozostałych po pobiciu przez straże. Przy odrobinie szczęścia i odwagi wciąż mógł wyrwać się z więzienia. A wtedy nic nie powstrzyma go przed odszukaniem Fafhrda.
Po pewnym czasie usłyszał jakiś dźwięk na korytarzu, a w zamku drzwi do jego celi zgrzytnął klucz. Poderwał się szybko i schował w mroku przy drzwiach, ściskając linę za obydwa końce. Drzwi otworzyły się, a próg zalało światło lampy, jednakże do środka nie wszedł żaden strażnik.
– Więźniu, pokaż się – zawołał głęboki głos z korytarza.
Ostrożność strażnika pokrzyżowała mu plany. Kocur zaklął cicho, upuścił linę i mrugając, wszedł w plamę światła. W wąskim korytarzu stało czterech strażników z wyciągniętymi krótkimi mieczami. Najwyższy z nich machnął do dwóch pozostałych.
– Brać go.
Strażnicy chwycili brutalnie Kocura za ramiona. Przez jedną pełną szaleństwa chwilę Kocur chciał ich zaatakować, jednak pomyślał, że w wąskim korytarzu żołnierze dosięgliby go bez problemu mieczami. Tymczasem kiedy nie stawiał oporu, zdecydowali się poluźnić chwyt.
Poprowadzili go korytarzem, potem w górę po kamiennych schodach, by wpuścić do jakiegoś pomieszczenia. Słońce wlewało się strumieniem przez dwa zakratowane okna. Dostrzegł swoje ubranie na stole pośrodku pokoju. Ani po broni, ani po sakiewce nie było śladu. Jakiś żołnierz pochylał się nad stołem, marszcząc z niesmakiem brwi, gdy dotykał jego rzeczy.
Gdy żołnierz podniósł głowę, Kocur rozpoznał go po bliźnie na twarzy. Mężczyzna nosił na ramieniu szkarłatnego płaszcza insygnia kaprala. Najwyraźniej zastąpił swojego zwierzchnika.
– Ubieraj się – polecił i pchnął szarą kupkę po stole. Kocur sięgnął po ubranie i zapytał sarkastycznie:
– Czy to jakaś oficjalna okazja?
Kapral Blizna zmierzył go zimnym spojrzeniem.
– Jak najbardziej.
Kocur powoli naciągnął ubranie, wykorzystując ten czas, by przyjrzeć się pomieszczeniu, kapralowi i strażnikom. Szukał jakiejkolwiek możliwości ucieczki. Niczego jednak nie wymyślił. Wzuł buty i zawiązał sznurówki.
– Związać go – rozkazał kapral Blizna, gdy Kocur już się ubrał.
Jeden ze strażników wsunął miecz do pochwy i wyciągnął krótką linkę. Z wyćwiczoną szybkością oplatał nią ręce Kocura. Gdy już zawiązał supły, strażnik owinął kark Kocura kolejną linką. Uśmiechnął się szeroko i pociągnął za nią.
– Widzę, że jesteś człowiekiem, który kocha swoją pracę – stwierdził sucho Kocur, próbując ukryć grymas. Linki werżnęły się mu mocno w ciało. Już zaczęły mu drętwieć palce.
Strażnik za jego plecami klepnął go mocno w głowę.
– Cisza! – rozkazał.
Blizna, który nie był zwolennikiem długich przemów, skierował się do drzwi.
– Prowadźcie go.
Strażnik z linką zawiązaną wokół szyi Kocura szarpnął, obracając więźnia. Dwaj strażnicy stanęli przed Kocurem i dwaj za nim. Blizna wyprowadził ich z pomieszczenia na korytarz. Wyszli przez wielki hol na dziedziniec koszar północnych.
Stos zwłok przykryła wielka płachta. Wszędzie wokoło kręcili się bez celu żołnierze. Siadali w cieniu budynków, wystawiając na pokaz bandaże lub rany. Większość skoszarowanych żołnierzy, jak pomyślał Kocur, wysłano na ulice w celu przywrócenia porządku i uspokojenia obywateli.
Blizna narzucił szybkie tempo. Wyszli za główną bramę koszar. Po lewej stronie, na niskim wzgórzu, za wysokimi murami wznosiła się starożytna cytadela suzerena, ponura i zszarzała jak stara stal. Stała w najbardziej wysuniętym na północ punkcie miasta i wyglądała na rozległe Morze Wewnętrzne i królewskie doki. W minionych stuleciach w czasie wojen suzeren i jego generałowie przeprowadzali z tej twierdzy ataki, ale teraz rzadko jej używano.
Żaden naród Nehwonu nie ośmielał się wypowiedzieć wojny Lankhmarowi.
Kocur doceniał niespotykaną wycieczkę, którą miał za chwilę odbyć. Zwykłych ludzi nie wpuszczano do Dzielnicy Szlachty bez pozwolenia lub eskorty. Przyznał, że mógł sobie życzyć jedynie przyjaźniejszych towarzyszy i nieco lepszych okoliczności.
Przez krótki czas szli do cytadeli, mijając kilka świetnie utrzymanych posiadłości. Przechodzili obok obsadzonych różami i zielenią murów. Maszerowali drogą wybrukowaną szerokimi, płaskimi kamieniami i miło ocienioną rozłożystymi drzewami. Sady i kwietne ogrody wypełniały powietrze słodkim zapachem. Kosztownie wyrzeźbione fontanny oferowały przechodniom chłodną wodę.
Wtem po prawej stronie drogi wyrósł długi mur z białego błyszczącego piaskowca. Nie rosły przy nim żadne drzewa, róże ani żywopłoty. Co pięćdziesiąt kroków ponad murem wykwitały kunsztownie skonstruowane, smukłe wieżyczki w kształcie grzyba. Łucznicy w ozdobnej, wypolerowanej zbroi i jaskrawych szkarłatnych płaszczach obserwowali uważnie ruch na ulicy poniżej, a pary pieszych żołnierzy przechadzały się, patrolując teren.
Kolejnych dwóch żołnierzy stało na warcie przed niewielką, łukowatą bramą. Blizna dał znak swoim ludziom i więźniowi, by się zatrzymali, a sam podszedł do strażników. Sięgnął pod kaftan i wydobył złożony pergamin. Pokazał go strażnikom, którzy uważnie mu się przyjrzeli.
Kocur nie słyszał słów, ale strażnicy w bramie podnieśli głowy znad pisma i zmierzyli go wzrokiem, który wyrażał niesmak i niewiarę. Tak patrzy się zwykle na idiotę, gdy za dużo wypije i wymiotuje na siebie. Potrząsnęli głowami, otworzyli bramę i rozstąpili się, by wpuścić Bliznę, jego więźnia i żołnierzy.
Za bramą rozpościerało się bajkowe miejsce – lankhmarski Tęczowy Pałac. Budynek wznosił się na cztery piętra. Wykonano go z tego samego piaskowca co otaczający mur. Pałac błyszczał w późnopopołudniowym słońcu. Białe kolumnady podtrzymywały zgrabnie wygięte portyki i tarasy. Ponad czwartym piętrem strzelały dumnie w niebo iglice i minarety.
Na doskonale utrzymanych trawnikach ustawiono majestatyczne obeliski i rzeźby. Na ziemi barwiły się zadbane jaskrawe klomby kwitnących kwiatów. Samotne drzewa owocowe, zasadzone w ściśle określonych miejscach dla pięknie pachnących kwiatów lub atrakcyjnego wyglądu, śpiewały zwieszającymi się z gałęzi dzwonkami wietrznymi.
Mocne pociągnięcie za linę i kuksaniec w plecy od jednego ze strażników przypomniały Kocurowi o jego sytuacji.
Płaskie kamienie tworzyły ścieżkę od bramy do Tęczowego Pałacu. Strażnicy rozpoczęli teraz miarowy marsz i przybrali sztywną postawę. Kocur wysunął pierś i wyżej podniósł głowę. Mógł być więźniem, ale chociaż go pobili, to nie został pobity.
Nawet przy najmniej ważnym wejściu do pałacu stało dwóch strażników. Kapral Blizna machnął pergaminem wartownikom stojącym przy niewielkich, lecz pięknie zdobionych złotem drzwiach ogrodowych. Rozstąpili się bez słowa.
Jaskrawe piękno Tęczowego Pałacu kończyło się na progu. W korytarzu o niskim sklepieniu tylko jeden dymiący kaganek rozpraszał jaskiniowy mrok. W następnym korytarzu palił się kolejny samotny kaganek i tak też było w kolejnym. W komnacie za nimi trzy podwieszane lampy oświetlały wielkie gliniane dzbany, większe od każdego ze strażników. Zakryto je i zapieczętowano materiałem i woskiem. Naczynia pachniały tajemniczymi olejkami.
Opuściwszy tę komnatę, wspięli się po schodach. Na drugim piętrze korytarze oświetlały lampy i kaganki. Było jasno jak w południe. Obok przepływali służący. Rzucali ciekawskie spojrzenia na Kocura i jego strażników, ale nic nie mówili. Teraz dotarli do wspaniale rzeźbionych wrót i Blizna ponownie pokazał pismo. Kolejni strażnicy uważnie je przejrzeli, a potem otworzyli jedno ze skrzydeł. Żołnierze wokół Kocura wyciągnęli miecze i otoczyli go.
– Mały człowieczku, stoisz w czcigodnym miejscu – ostrzegł Blizna. – Zachowuj się odpowiednio.
Kocur odpowiedział mu gniewnym spojrzeniem. Potem zerknął ponad ramieniem kaprala, dostrzegając zbytkowny luksus rozległego korytarza, drewniane kolumny, tapety i gobeliny, podium i tron z kości słoniowej z wysokim oparciem, który stał w odległym krańcu pomieszczenia.
– Czemu się tu znalazłem? – szepnął tonem zupełnie nie pasującym do statusu więźnia.
Blizna zrewanżował mu się zagniewanym spojrzeniem i uniósł powoli miecz, aż jego czubek spoczął na nosie Kocura.
– Pokłoń mu się do stóp, gdy będziesz podchodził – polecił, ignorując pytanie Kocura. – Jeśli się zawahasz, wypruję ci flaki.
Kocur uniósł brew i spojrzał na Bliznę wyzywająco. Wiedział jednak, że opór byłby teraz niewskazany, więc zamiast tego obrócił się zwinnie. Poruszył się tak szybko, że wyrwał smycz z rozluźnionej ręki strażnika i pomaszerował ku tronowi suzerena, ciągnąc za sobą linę uwiązaną do szyi. Strażnicy musieli za nim biec.
Zatrzymał się u stóp podium. Królewski fotel był pusty. Kocur rozejrzał się. Z boku, między parą wdzięcznie wycyzelowanych kolumn, stało trzech mężczyzn, pogrążonych w stłumionej rozmowie. Na ich naoliwionych brodach i włosach błyszczało światło pojedynczego kaganka, odbijając się od kunsztownego srebrnego haftu, który zdobił ich czarne tuniki i płaszcze.
Strażnicy wcale nie musieli nakazywać Kocurowi, by stał cicho, aż go zauważą. Kocur wykorzystał ten czas, by sprawdzić więzy. Napinał je nieznacznie, próbując przywrócić palcom czucie.
Nagle jeden z mężczyzn obrócił się. Był świetnie zbudowany i muskularny jak zapaśnik. Światło kaganka zamigotało na cienkim, delikatnym, złotym diademie, który ozdabiał srogie czoło. Spojrzenie ciemnych oczu spoczęło na Kocurze. Człowiek ten wydął wargi, gdy go obserwował. Nagle machnięciem ręki odprawił dwóch towarzyszy. Szlachcice skłonili się dwornie i wyszli posłusznie przez zacienione drzwi. Mężczyzna w diademie podszedł powoli do tronu.
Blizna uniósł miecz w salucie i zagrzmiał:
– Witaj, Rokkarshu, suzerenie Lankhmaru, władco... Przerwał mu zirytowany gest. Blizna umilkł i opuścił miecz na prawe ramię Kocura.
Kocur skrzywił się, gderając pod nosem, ale ugiął kolana. Padł niezgrabnie na podłogę, bo wciąż miał związane dłonie. Niemalże rozbił sobie brodę o kosztowne marmurowe płytki.
– Na Aartha – rzekł suzeren. Skrzywił się, machnąwszy jedną ręką, a drugą wybrawszy dorodną brzoskwinię z misy na stoliczku obok tronu. – Mówiłem, żebyście go wykąpali. Skazi nam pałac.
Kocur uniósł głowę. Zmrużonymi oczami przyjrzał się mężczyźnie przed nim. Powoli podciągnął kolana. A niech Blizna dźgnie go w plecy mieczem, bo nie pozwoli sobą już więcej pomiatać, szczególnie takiemu naolejkowanemu, wypomadowanemu i bezczelnemu gogusiowi o tak złym smaku, by wytatuować sobie róże wokół obnażonego lewego sutka.
– Jeśli w tym pałacu śmierdzi – rzekł Kocur przez zaciśnięte zęby, ledwo nad sobą panując – to zapewne przez te dziwkarskie perfumy, którymi się oblałeś.
Blizna zawył:
– Panie, pozwól mi ściąć jego głowę!
Suzeren uniósł brzoskwinię, jakby chciał się pochwalić dumnym kęsem, odgryzionym przez królewskie zęby.
– Nie, nie głowę – odparł z zimnym rozbawieniem. – Ale możecie sobie wybrać któryś z palców.
Na ponurej twarzy Kocura zagościł zły uśmiech. Utkwił wzrok w Rokkarshu.
– Jeśli któryś z twoich psów znów ośmieli się mnie tknąć – zagroził mu odważnie – to przysięgam, że oderwę ci znacznie ważniejszą część ciała niż palec.
Suzeren machnął dłonią, by Blizna się odsunął i znów ugryzł brzoskwinię, przyglądając się Kocurowi. Z uśmiechem i zaciekawieniem zapytał:
– A masz tyle sił, mały człowieczku?
Kocur skrzywił się na wzmiankę o swoim wzroście.
– Mury Lankhmaru zadrżą od lamentów twojego haremu – obiecał.
Rokkarsh zlizał kroplę soku z ust.
– Cóż, chyba nam się to niezbyt spodoba, prawda? – rzekł. – Zakładam, że jesteś jakimś czarodziejem?
– Wielki suzeren Lankhmaru może sobie zakładać, co chce – zaszydził Kocur. – Możesz założyć moją skórę, jeśli ci to sprawi przyjemność, a możesz też założyć na plecy skrzypce, wyjść na dach Tęczowego Pałacu i grać mewom, podczas gdy miasto będzie płonąć wokół ciebie.
Rokkarsh odłożył brzoskwinię, pochylił się ku niemu i oblizał palce.
– W mieście płonie jedynie podpalona przez ciebie wieża, mały czarodzieju. – Suzeren pochylił się ku niemu jeszcze bardziej, a w jego głosie zabrzmiała złośliwa nuta. – Po co wchodziłeś do zakazanej wieży i gdzie jest twój towarzysz, którego widzieli z tobą świadkowie?
Kocur udał zdumienie.
– Towarzysz? – spytał, oglądając się przez ramię i zerkając pod nogi. W końcu wzruszył ramionami. – Twoi świadkowie musieli dużo wypić.
Suzeren przybrał znudzony wyraz twarzy i ponownie sięgnął po brzoskwinię.
– Chyba zaryzykuję, że mnie przeklniesz, i pozwolę kapralowi obciąć ci palec. Może wtedy odpowiesz uczciwie, gdy zapytam cię o coś następnym razem.
Blizna przysunął się i chwycił jedną ze związanych rąk Kocura. Zaczął odginać mu palec. Serce waliło Kocurowi w piersiach. Stawiał opór, zaciskając pięści, ale nie kontrolował zbytnio zdrętwiałych od więzów rąk. Zrozpaczony, spojrzał na suzerena.
– Szukam Malygrisa! – krzyknął.
Rokkarsh uniósł dłoń. Blizna zamarł, chociaż wciąż ściskał palec Kocura.
– Tego czarodzieja? – zapytał Rokkarsh z zainteresowaniem. – Po co?
Kocur spojrzał na niego gniewnie.
– Żeby położyć kres tej trzykroć przeklętej pladze, którą ściągnął na Lankhmar i okolice.
Rokkarsh zbladł. Wstał, drżąc, z tronu i zamachnął się. Z gniewnym okrzykiem rzucił na wpół zjedzoną brzoskwinią.
Tunel nadziei i złamanego serca
Brzoskwinia minęła głowę Kocura i uderzyła w kaprala Bliznę z taką siłą, że przekrzywiła mu hełm.
– Niezły rzut – skomplementował suzerena Kocur.
– Wynocha! – wrzasnął Rokkarsh. Twarz mu poczerwieniała. – Zostawić nas samych!
Blizna coś zabełkotał, zmagając się z paskiem pod brodą. Próbował z powrotem umieścić hełm na miejscu.
– Ależ panie! – wykrzyknął, a sok ciekł mu po policzkach i brodzie. – A co z więźniem?
Rokkarsh sięgnął w tył, jakby miał wziąć kolejną brzoskwinię, ale zamiast tego jego dłoń powędrowała za tron i stół z misą, skąd wyłoniła się już z krótkim, błyszczącym mieczem. Suzeren wskazał czubkiem broni wielkie drzwi.
– Ty licha bździno – powiedział niskim, pełnym złości głosem, wpatrując się gniewnie w kaprala. – Awans ci do głowy uderzył. Czy suzeren Lankhmaru ma się obawiać związanego człowieka? Wynocha! A jeśli ktokolwiek z was powtórzy choć słowo z tego, co tu usłyszał, powieszę was wszystkich na murach miasta.
Blizna rzucił Kocurowi spojrzenie pełne nienawiści. Mężczyzna odwzajemnił mu się krzywym uśmieszkiem i szyderczym uniesieniem brwi. Pozostali żołnierze pospieszyli do drzwi, umykając przed wściekłością suzerena. Blizna wsunął miecz do pochwy i powlókł się za nimi.
– No, człowieczku. – Gdy wielkie drzwi zamknęły się za ostatnim żołnierzem, Rokkarsh zszedł do połowy stopni wiodących na podium i zatrzymał się. Zmrużył oczy i zaczął machać czubkiem miecza przed twarzą Kocura. Czerwone światło lamp zamieniało srebro metalu w płomień. Sam suzeren zdawał się promieniować władzą i dostojeństwem, gdy przybrał odpowiednią pozę.
– Nie pochodzisz z Lankhmaru – zauważył Rokkarsh, gdy przyjrzał się uważnie Kocurowi. – Śniada cera wskazuje na Tovilyis. Uważam, że przybyłeś tu jako agent obcego mocarstwa, by siać wśród mojego ludu ziarno niezadowolenia, strachu i fałszywych plotek.
– Nic nie wiem o moich rodzicach ani o pochodzeniu – przyznał Kocur, unosząc wysoko głowę z upartą dumą.
– Moja opiekunka, Glavis Rho, wychowywała mnie w południowej części Lankhmaru zgodnie ze swoimi tradycjami i zwyczajami. Karmiła mnie swoimi opowieściami i legendami. Bogowie Lankhmaru są moimi bogami, jej sposób postępowania moim, a jej lud jest tak samo mój, jak i twój.
Rokkarsh prychnął.
– Ładna mowa, ale arogancja sprawia, że usta masz pełne kłamstw. Prawdziwy syn Lankhmaru nie ośmieliłby się tak mówić do swojego suzerena. Jesteś szpiegiem i siewcą plotek.
Kocur badał ukradkiem supły zdrętwiałymi palcami. Niezgrabnie próbował je poluzować, ale bez skutku. Walczył ze sobą, by ukryć rozczarowanie. Rozważał inne możliwości. Może porozmawia z Rokkarshem i wytłumaczy mu wszystko.
– Wybacz mi mój pośpiech, który bierzesz za arogancję, najszlachetniejszy panie – odparł. – Czy nie widzisz, że nasz lud umiera w domach od strasznej zarazy, za którą winę ponosi ten przeklęty czarodziej, Malygris?
Twarz Rokkarsha zapałała gniewem. Uniósł miecz, jakby miał za chwilę ściąć głowę więźniowi.
– Powstrzymaj język, śmieciu, albo ci go utnę! W Lankhmarze nie ma żadnej zarazy, a lojalny obywatel, Malygris, oddał mi swoją magią najcenniejszą z przysług.
Kocur poczuł, że krew ścina mu się w żyłach. Przez chwilę przestał nawet walczyć z więzami.
– Przysługę? – spytał podejrzliwie. – Jaką?
Na ustach przystojnego suzerena Lankhmaru zatańczył uśmieszek. Nagle opuścił miecz, obrócił się i wspiął kilka stopni, by dotrzeć do tronu. Usiadł ciężko i oparł ramię o wysokie, wyłożone aksamitem oparcie.
– Malygris zagwarantował mi, że znikną moi najpoważniejsi rywale i wrogowie – odparł Rokkarsh z lekkim uśmiechem. – Na przykład patriarcha Aartha, wścibski stary głupiec. – Spojrzał w dół, na Kocura, by ocenić, jaki efekt wywarły jego słowa. Palcem dotknął swego złotego diademu. – Łatwiej mi się go nosi, gdy na drodze nie stoją mi pewni kapłani i potężni magowie. A jeśli parę pomniejszych wróżek i zielarek przypadkowo zginęło przez zaklęcie Malygrisa... – zawahał się, na chwilę, po czym machnął ręką – cóż, ich poświęcenie posłuży dobru państwa.
Kocur wpatrywał się z gniewem w potwora na tronie. Trząsł się od nieumiejętnie skrywanego gniewu.
– Ty głupcze! – syknął. Jego życie i tak już było stracone. Wiedział to i nie miał już żadnej nadziei. Inaczej Rokkarsh nie wyznałby mu aż tyle. – Kalasz swoim tyłkiem tron, na którym siadasz!
Rokkarsh wybrał z misy jeszcze jedną brzoskwinię i ugryzł ją mocno. Sok pociekł mu po brodzie i kapał na podłogę. Pogardliwie wypluł pestkę u stóp więźnia.
Kocur przeklął swoje zdrętwiałe i spuchnięte palce, bo nie mógł nimi rozwiązać supłów. Jakże żałował, że nie może skręcić karku Rokkarshowi i wydusić z niego ostatniego tchu.
– Rozstawiłeś żołnierzy wokół wieży, by chronić Malygrisa – oskarżył go Kocur. – Jesteś jeszcze bardziej niegodziwy niż on!
Rokkarsh obojętnie przekrzywił głowę.
– Jako jedyny czarodziej, który może praktykować bezpiecznie swoją sztukę, ma dla mnie pewną wartość. – Odłożył na bok miecz, który zwisał mu w dłoni, i ostro klasnął w ręce. – Ty jednakże nie masz żadnej. Ponieważ stanowisz prawdziwe zagrożenie dla maga kalibru Malygrisa, nie mogę ci pozwolić, byś biegał po ulicach, wrzeszczał: „Zaraza!”, i martwił obywateli.
Nagle w kolumnach po obu stronach Kocura otworzyły się wąskie drzwiczki, wcześniej niewidoczne w gładkim kamieniu. Z kolumn wyszło dwóch błyszczących od potu gigantów wzrostu Fafhrda, odzianych jedynie w przepaskę na biodra. Nieśli imponujących rozmiarów topory.
Kocur rzucił przez ramię zmartwione spojrzenie. Zastanawiał się, ile jeszcze kolumn spośród dziesiątek podtrzymujących masywny dach dawało schronienie strażnikom. Dwaj giganci z toporami na ramieniu chwycili go brutalnie za ręce i unieśli, aż dotykał podłogi tylko czubkami palców u stóp.
– Wykąpcie się, wieprze – powiedział Kocur, zaciskając zęby, gdy ból przeszył jego stawy. Zmarszczył z niesmakiem nos. – Za długo siedzieliście w swoich chlewach.
Rokkarsh zaśmiał się cicho.
– Nie mogą ci odpowiedzieć – rzekł. – Poświęcili języki, by lepiej służyć suzerenowi.
– Nieźle ci się udaje zachować tajemnice, co? – spytał Kocur, krzywiąc się, gdy para podniosła jego związane ręce i zmusiła go do niskiego pokłonu.
– Doskonale – zgodził się suzeren Lankhmaru. – Wierzę, że nie powtórzą nic, co zostało wypowiedziane w tych ścianach. – Odchylił głowę i roześmiał się.
Głowa Kocura opadła, a z czoła kapały na podłogę krople potu. W sercu zagościła rozpacz i gniew. Powoli, mimo wciąż wykręcanych coraz wyżej ramion, uniósł głowę i spojrzał wściekle na Rokkarsha.
– W ten czy inny sposób – obiecał – spotkamy się w piekle.
Suzeren przestał się śmiać. Wstał powoli z tronu. Gdy już się wyprostował, zdawało się, że w migoczącym czerwonym płomieniu lampy nadal rośnie, aż wypełnił całe pole widzenia umęczonego Kocura.
– Tak też się stanie – szepnął niskim groźnym tonem, który odbił się w korytarzu. – Tak się stanie. – Machnął na parę gigantów. – Zabierzcie go do lochów – polecił. – Odrąbcie głowę i rzućcie zwłoki do dołów kloacznych.
– Suzeren ponownie opadł na tron. Zdawał się przybierać swoje normalne rozmiary. Sięgnął po świeżą brzoskwinię, ugryzł i zarzucił nogę na rzeźbiony podłokietnik królewskiego siedzenia, niemalże się na nim kładąc. – Ach westchnął, nie zwracając już na Kocura uwagi – chyba się zdrzemnę.
Mężczyźni z toporami podnieśli Kocura i pociągnęli za sobą. Kocur powłóczył piętami i kopał bezradnie w marmurowe płytki. Wywlekli go z wielkiego holu, przeszli przez ciemne przejście i wkroczyli do zacienionego korytarza, oświetlonego jedynie regularnie rozstawionymi, ledwo kopcącymi kagankami. Olbrzymi zatrzymali się jedynie po to, by go postawić na nogi, a potem, wciąż ściskając jego ramiona, powiedli żwawym krokiem przez tunele bez okien, po kamiennych schodach w głąb czeluści Tęczowego Pałacu.
Szorstką podłogę najniższej z piwnic pokrywało wilgotne, śmierdzące błoto. Z ciemnych, zamkniętych cel dobywały się ciche pomruki i jęki, gdyż wyburkiwane przekleństwa Kocura i odgłosy kroków strażników obudziły więźniów, którzy od niezliczonych dni nie widzieli światła słońca.
Odgłosy te zmroziły krew w żyłach Kocura. Ucichł, przyglądając się zimnym, zaryglowanym żelazem drzwiom. Wyobrażał sobie na wpół zagłodzonych i wymęczonych ludzi za nimi. Nagle znów poczuł ból w posiniaczonych żebrach, ranach i otarciach na twarzy oraz we wszystkich miejscach, w które żołnierze uderzyli go lub kopnęli.
Strażnicy wciągnęli go do kolejnej komnaty. Kocur ujrzał tam jeszcze więcej cel. Zza zaryglowanych drzwi dobiegło go ledwo słyszalne powłóczenie nogami. Ktoś tam szaleńczo krążył. Zlizujące wilgoć z podłogi szczury umknęły spod ich stóp, piszcząc w proteście. Tutaj stały narzędzia tortur. Łańcuchy, dyby, strappado, urządzenia do miażdżenia palców i kostek, a także inne instrumenty, których Kocur nie mógł nawet zidentyfikować.
W następnym pomieszczeniu stało tylko jedno urządzenie: drewniana platforma z kajdanami na ręce i nogi. Kocur z przerażeniem wytrzeszczył oczy. Rzucił się na jednego ze strażników i odepchnął go, próbując rozpaczliwej ucieczki. Wielka łapa chwyciła go jednak za długie włosy, zatrzymując boleśnie, a w twarz uderzyła mięsista pięść. Kocur upadł. Przed oczami ujrzał czerwoną mgłę i punkciki światła. Wyglądało to jak rozgwieżdżone krwawe niebo.
Poczuł, że ktoś go unosi i umieszcza na platformie. Wokół jego kostek zatrzasnęły się kajdany, a potem nóż przeciął szybko więzy na rękach. Został zmuszony do położenia się na plecach, a następnie wokół nadgarstków zatrzasnęły się zimne żelazne bransolety. Jeden z gigantów zaśmiał się szorstkim i paskudnym głosem. Drugi strażnik sięgnął za głowę Kocura i przytwierdził mu pod brodą rzemienny pasek. Zacisnął go tak mocno, że głowa Kocura odchyliła się do tyłu. Mężczyzna niemalże stracił oddech, a na szyi wystąpiły mu napięte mięśnie.
Kocur gapił się do góry, a serce ściskała mu trwoga. Co to za diabelskie urządzenie, które zmusza ofiarę do parzenia, jak opada ostrze kata. Większy z gigantów zbliżył się. Chichotał cicho, przyglądając się bezbronnemu jeńcowi. W pozbawionych języka ustach brzmiało to obrzydliwie. Uniósł oburącz topór, aż wydęła mu się klatka piersiowa i napięły mięśnie, a potem opuścił go.
Kocur krzyknął wbrew sobie.
Mężczyzna zatrzymał topór zaledwie o cal od gardła Kocura. Spojrzał na swojego towarzysza i ponownie zachichotał. Drugi strażnik oderwał kawałek nitki od rąbka przepaski biodrowej i zmierzył odległość od jabłka Adama do ostrza topora. Zaznaczył ją, podał pierwszemu strażnikowi, uniósł swój topór i przygotował się do zadania ciosu.
Kocur zagryzł usta, przysiągłszy sobie, że nie sprawi im przyjemności, krzycząc, ale mimo to wrzasnął, gdy błyszczące śmiercionośne narzędzie spadało na jego obnażone gardło.
Ten także zatrzymał topór w ostatniej chwili, a jego towarzysz zmierzył jeszcze mniejszą odległość kawałkiem nitki. Gdy Kocur przełykał, czuł, jak ostra krawędź ociera mu się o skórę. Pierwszy strażnik mruknął i ponownie uniósł swój topór.
Kocur zwrócił uwagę na nagły ruch przy wejściu do komnaty. Do pomieszczenia wpadła postać w czarnym płaszczu. Jej twarz skrywał kaptur. Machnęła długim mieczem, który ze świstem spadł na obnażony kark pierwszego strażnika. W powietrze trysnęła fontanna krwi.
– Fafhrdzie! – zaskrzeczał Kocur, wijąc się w więzach. Wykręcał głowę, na ile pozwolił pasek pod brodą.
Postać nie odpowiedziała mu. Mężczyzna w kapturze kopnął na bok zwłoki pierwszego strażnika, zanim jeszcze zdążyły upaść, i wskoczył na platformę. Niemalże nadepnął na brzuch Kocura i znów machnął mieczem. Drugi strażnik wykonał unik i próbował zadać cios toporem, lecz zanim zdołał go unieść, w jego lewym oku utkwiła strzała.
Zdumiony Kocur znów spróbował przekręcić głowę. W drzwiach stała jeszcze jedna postać w płaszczu. O ramię miała opartą kuszę.
– Nie jesteś Fafhrdem! – powiedział więzień, patrząc na pierwszego oswobodziciela.
Dłoń w rękawiczce zsunęła kaptur. Nuulpha uśmiechnął się szeroko. Jego twarz pałała podnieceniem.
– Mam wyjść? – spytał.
Kocur starał się wzruszyć ramionami.
– Skoro już tu jesteś...
Towarzysz Nuulphy zdjął pęk z kluczami z kołka przy drzwiach i rzucił go.
– Szybciej! – popędził go, rzucając nerwowe spojrzenie przez ramię.
Nuulpha grzebał się z kluczami. Wypróbowywał jeden po drugim w zamku kajdanek, aż w końcu odnalazł ten, który pasował. Uwolniony Kocur usiadł, a potem wstał przy pomocy Nuulphy.
– Ojej – mruknął Nuulpha. – Twoja twarz!
Kocur dotknął prawego policzka i skrzywił się. Prawe oko spuchło mu tak, że niemalże się nie otwierało. Cała twarz przypominała przejrzały owoc.
– Sam też nie jesteś za piękny – odparł, zmuszając się do uśmiechu. Potrząsnął głową. – Nie, zapomnij o tym. W tej chwili jesteś dla mnie najpiękniejszą istotą ludzką.
– Później go pocałujesz – syknęła postać pilnująca drzwi i załadowała kolejną strzałę zza pasa. – Wynośmy się stąd.
– Możesz iść? – spytał Nuulpha z troską. Kocur kiwnął głową i puścił nieco ramię Nuulphy.
– Jeśli nie będziesz miał nic przeciwko, wolę pobiec. Wilgotne otoczenie nie służy mojej cerze.
– Idź albo biegnij, bylebyś był gotowy na walkę – rzekła druga postać szorstkim szeptem. Odrzuciła połę płaszcza i rzuciła smukłym ramieniem jakieś zawiniątko.
– Skalpel! – krzyknął Kocur, gdy rozwinął szary płaszcz i odnalazł broń. – Koci Pazur!
Nuulpha ponownie ujął Kocura pod ramię i poprowadził pospiesznie do kolejnej komnaty.
– Kiedy usłyszałem, że ktoś próbował włamać się do zakazanej wieży przy ulicy Zakonnic – szeptał Nuulpha, gdy biegli lochem – wiedziałem, że to ty. Znalazłem twoją broń przy koszarach północnych. Dowiedziałem się, że sam Rokkarsh chciał cię widzieć.
W korytarzu leżały zwłoki. Zza ucha martwego człowieka powoli ciekła krew, tworząc kałużę na śliskiej podłodze. Kocur odgadł po skórzanym fartuchu i kółku na klucze przy pasie, że Nuulpha dopadł klucznika.
Kocur zerknął na kółko z kluczami i spytał:
– Czy nie mamy czasu na otwarcie kilku cel?
– Nie! – powiedział towarzysz Nuulphy, który skradał się przed nimi korytarzem, badając, czy są bezpieczni. – A teraz zamknij się, bo nas złapią! – Dotarł do stóp schodów, ale zignorował je i znikł w cieniach pod kamienną kaskadą.
Rozległ się cichy odgłos obracających się kół zębatych, po którym nastąpiło ledwo słyszalne drapanie. Strużka światła nakreśliła linię przy podłodze, oświetlając buty towarzysza Nuulphy, i popełzła ku łydkom, kolanom i udom. Pojawiły się ukryte pod schodami drzwi. Latarnia, zawieszona na kołku tuż za progiem, okoliła postać złotymi promieniami.
Ponieważ maskowanie nie na wiele już się zdało, osoba zdjęła kaptur i potrząśnięciem głowy uwolniła masę kręconych blond włosów. Potem wzięła latarnię i dała znak, by ruszali dalej.
Kocur patrzył się, ale dobrą chwilę zajęło mu zorientowanie się, że w oślepiającym go świetle widzi przed sobą młodą kobietę. Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, dziewczyna odwróciła się i pomknęła wąskim tunelem wyłożonym kamieniem. Sufit wisiał tak nisko, że niemalże ocierała się o niego głową.
Nuulpha wszedł do tunelu i oparł się na żelaznej dźwigni, zatopionej w pokrytej kurzem podłodze. Cienki i wąski panel, najprawdopodobniej wykonany z granitu, wsunął się na miejsce przy wtórze dzwonienia łańcuchów. Wszędzie panowała ciemność, rozpraszana jedynie światłem latarni, która oddalała się tunelem.
Nuulpha kucnął, by nie uderzyć głową w wąskim korytarzu, dotknął ramienia Kocura i ponaglił go do marszu za światłem. Kocur popędził za pojedynczym światełkiem tak szybko, jak tylko pozwalało obolałe ciało. Za plecami miał przyjaciela, który go uratował. Idąc, przypiął pas z bronią i zarzucił na ramiona lekki płaszcz. Poczuł się trochę lepiej w znajomych rzeczach.
– Jak ma na imię ta pani? – szepnął Kocur przez ramię, gdy próbowali dogonić szybką towarzyszkę Nuulphy.
– Jesane pełni wiele ról – odparł Nuulpha – ale żadna z niej pani.
– To nawet lepiej – stwierdził Kocur z szerokim uśmiechem. – Podniecają mnie kobiety z kuszami. Mam taki grot, który chętnie dopasuję do jej cięciwy.
– Jeśli cię podsłucha, stracisz znacznie więcej niż tylko grot – ostrzegł go Nuulpha i dał kuksańca, by przyspieszył. – Kulej prędzej.
Wąskie, łukowate przejście powiodło ich do kolejnego korytarza, który znienacka rozwidlał się w prawo. Kocur zwolnił kroku i spojrzał w nieprzeniknioną ciemność. Stłumił drżenie. Choć nie wiedział skąd, był pewien, że z tego tunelu patrzyło się na niego coś niewidzialnego. Emanowało zimną i starożytną złośliwością, o poziom niższą i prymitywniejszą niż dało się wyczuć za pomocą pięciu zmysłów.
Humor go opuścił. Gnał przed siebie, aż w końcu znalazł się w zasięgu żółtego światła latarni Jesane. Kiedy ponownie przemówił, pilnował się, by szeptać ledwo słyszalnie, tak, by nie przeszkodzić istotom, którym lepiej nie przeszkadzać.
– Nie ma tu szczurów – mruknął, wpatrując się w podłogę tunelu. W takim miejscu jak to powinny być setki, a nawet tysiące szczurów. W głosie rozbrzmiało dziwne zaniepokojenie. – Gdzie są szczury?
Ani Jesane, ani Nuulpha mu nie odpowiedzieli. Kocur dojrzał w świetle latarni wyraz twarzy żołnierza i zauważył, jak Nuulpha ściskał swój miecz, tak samo jak Jesane trzymała w pogotowiu załadowaną kuszę.
Mężczyzna przełknął nerwowo i położył dłoń na własnym smukłym mieczu. Poluzował broń w pochwie. Ściany zdawały się ścieśniać. Czuł ciężar ziemi i skały nad głową tak, jakby spoczywał na jego ramionach.
Po lewej widniało kolejne przejście i jeszcze jeden mroczny korytarz. Po kilku krokach ukazał się następny. Jesane prowadziła ich pod niskim łukiem. Podążyli cichym krokiem w nowym kierunku. Latarnia ochraniała ich cienką tarczą przed przerażającą ciemnością. Kocur odkrył nagle, że modli się o to, by ktoś wcześniej pamiętał, żeby napełnić jej zbiorniczek. Nawet nie chciał myśleć o zgubieniu się tutaj...
Skręcili w kolejny tunel. Podłoga najpierw stała się śliska od wilgoci, a potem pokryła się błotem.
Bez ostrzeżenia ciemność rozbłysła migotaniem. Obudziły się do życia gładkie szpilki i postrzępione, rozjarzone pasma. Jesane podniosła wyżej latarnię, a Kocur wstrzymał oddech.
Już nie szli korytarzem, wykutym ręką człowieka, byli w naturalnej jaskini, której sklepienie kapało widowiskowo od stalaktytów. W naciekach, ścianach i sklepieniu widniały fragmenty kwarcu i miki. Odbijały i rozpraszały blask latarni, tworząc niesamowity i cudowny obraz.
– Podziemia Lankhmaru – szepnął Nuulpha. – Mrowisko tuneli wykonanych ręką człowieka, naturalnych jam i głębokich jaskiń. To sekret pilnie strzeżony przez suzerena i Wielkie Rodziny Szlacheckie przy pomocy najwyższych kapłanów pewnych kultów.
Kocur instynktownie zaczął lżej stąpać. Przeszukiwał spojrzeniem cienie i wypełnione mrokiem zakamarki, wyższe półki i niewzruszoną ciemność poza zasięgiem światełka Jesane. Co za przerażający i zagadkowy splendor! Wyciągnął rękę i przesunął czubkami palców po szorstkiej wapiennej powierzchni i wyszczerbionym wierzchołku stalagmitu, który sięgał mu do pasa. Przeniknęła go przeszywająca świadomość upływu czasu.
Odsunął się od stalagmitu i spojrzał ponownie w górę. Wyobraził sobie, że znalazł się w potwornych ustach między potężnymi szczękami, a olbrzymie zęby mają za chwilę wycisnąć z niego życie.
Jesane szła szybko przed siebie. Nuulpha zerknął w tył, tam, skąd przyszli, i ponownie położył rękę na ramieniu Kocura, by go popędzić. Kocur dostrzegł, że w zmrużonych oczach mężczyzny znów pojawiło się zmartwienie. Zauważył, jak Nuulpha nasłuchuje w ciemności. Nigdy nie puszczał rękojeści żołnierskiego miecza, co zdradzało napięcie.
Kocur przyspieszył kroku i odwrócił oczy od urokliwej jaskini. Czasem piękno stanowiło smakowitą przynętę dla śmiertelnych pułapek. Z nastawienia Jesane i Nuulphy wnioskował, że w pobliżu czaiło się niebezpieczeństwo. Postanowił nie tylko podążać za światłem Jesane, ale pozostawać w jego drżącym żółtym kręgu.
Podróż przez jaskinię skończyła się nagle, gdy blask latarni padł na kolejne wejście, wykute ręką człowieka w wapiennej ścianie. Na jednym z niedbale ociosanych kamieni widniał dziwaczny symbol, namalowany zblakłą starożytną czarną farbą: niezgrabna szydząca twarz z półksiężycem nad brwią i sztyletem przy prawym policzku, kością przy lewym i pentagramem pod brodą.
Kocur nie znał jego znaczenia, ale od razu rozpoznał w nim zły znak.
– Dokąd wiodą te wszystkie tunele? – spytał, skręcając za Jesane w nowe przejście. Z lampy unosił się nikły dym i rozmywał pod niskim sufitem.
– Do niemalże każdego ważnego budynku w mieście, publicznego albo prywatnego – odparła cicho kobieta, nie zwolniwszy kroku. – Suzereni budowali je początkowo jako magazyny na czas wojny lub inwazji, a także by zyskać sposób na niezauważalne przemieszczanie się między Tęczowym Pałacem, cytadelą, garnizonami i królewskimi dokami. W ciągu stuleci Wielkie Rodziny poszerzały sieć, wykorzystując naturalne jaskinie, aż zyskały tajemny dostęp do każdego budynku publicznego, świątyni, a nawet do prywatnych posiadłości swoich wrogów.
– Świątyni? – spytał zamyślony Kocur. – Nawet do Zakazanych Wież?
– Bez wątpienia – odrzekł Nuulpha.
– Oczywiście – potwierdziła Jesane.
Kocur zagryzł wargi i pomyślał o Fafhrdzie. W sercu zagościł mu gniew, mieszając się ze strachem i żalem.
– To wyjaśnia, w jaki sposób żołnierze Rokkarsha nas zaskoczyli. Poza oknem, przez które weszliśmy, nie było tam żadnego widocznego wejścia.
Jesane zatrzymała, się i obróciła nagle. Podniosła dłoń i nakazała ciszę, a sama wpatrzyła się w ciemność przed nimi. Przez pełną napięcia chwilę cała trójka nasłuchiwała z rękami na broni. Kobieta uniosła nieco wyżej lampę, oświetlając korytarz. W końcu zdjęła palec ze spustu kuszy.
Kocur powoli wypuścił powietrze i odwinął palce z rękojeści Skalpela. Wciąż w myślach tkwił mu przerażony wyraz twarzy Jesane. Nawet kiedy znów rozpoczęli marsz, wciąż rzucał przez ramię ukradkowe spojrzenia. Z pewną ulgą zauważył, że Nuulpha robi to samo.
Zastanawiał się, jakie niebezpieczeństwa czają się w tych tunelach, skoro jego towarzysze podskakują przy każdym najmniejszym szeleście. Przypomniał sobie nerwowo, rzucając spojrzenie na podłogę, że nigdzie nie widział szczurów. Może więc czarny labirynt przemierzało jakieś żarłoczne stworzenie? Albo stworzenia? Choć prześladowały go te pytania, nagle uznał, że najmądrzej będzie, jeśli zachowa ciszę.
Jesane poprowadziła ich przez kolejną łukowatą bramę do następnego tunelu. Droga wiła się przez naturalną jaskinię, a następnie wpadła do jeszcze jednego tunelu, wykutego ręką człowieka. Nagle ukazały się schody, wykute w skale. Na szczycie widniały drzwi z takim samym złowieszczym znakiem, który Kocur widział w poprzednim tunelu.
– Co to? – ośmielił się szepnąć Kocur, gdy Jesane usunęła się na bok. Nuulpha wyciągnął miecz, wysunął się do przodu i walnął głownią w grube drewno.
Jesane wpatrywała się w symbol. W chwiejnym świetle lampy szydercza twarz zdawała się wpatrywać w nich z nienawiścią.
– Nikt nie pamięta – odrzekła po prostu, odwracając wzrok.
Nuulpha cofnął się na niższy schodek, gdy po drugiej stronie odsunął się ciężki rygiel. Drzwi otworzyły się i wylało się zza nich przyćmione światło. Zmieszało się z blaskiem lampy Jesane i rozświetliło mrok. Ujrzeli wyniszczoną twarz, porośniętą rzadką brodą, z wielkimi oczami wystającymi z zapadłych oczodołów i niezdrową skórą, rozciągniętą na kościach policzkowych.
Kocur wstrzymał oddech, widząc podobną do trupa istotę. Jego ręka ponownie pomknęła w dół, by chwycić miecz.
Wielkie oczy spojrzały na Kocura. Wąska linia pozbawionych warg ust poruszyła się.
– Macie go.
Nuulpha kiwnął głową, chwytając skraj drzwi. Otworzył je szerzej.
– Tak, Mishu, a teraz nas wpuść.
Człowiek zwany Mishem – albowiem Kocur dostrzegł, że był to tylko człowiek, a nie jakiś gnom albo upiór – odsunął się i wziął pochodnię z uchwytu na ścianie. Zydelek pod uchwytem sugerował, że Mish na nich czekał.
Kiedy już wszyscy weszli za próg, Nuulpha zamknął wrota i zasunął żelazny rygiel. Jesane odprężyła się wyraźnie, położyła latarnię na zydlu i przesunęła ręką po włosach. Lekki uśmiech uniósł kąciki jej ust, kiedy zdejmowała strzałę z łuku i wkładała do niewielkiego kołczanu na biodrze, a potem luzowała cięciwę.
Kocur przyglądał się jej z nowym zainteresowaniem. Blady uśmiech po raz pierwszy ukazał jej prawdziwe piękno. Jej włosy błyszczały niczym płynne złoto, gdy schylała się po latarnię.
Mish z pochodnią prowadził ich korytarzem. Podłogę tworzyły kamienne płytki, a ściany, choć starożytne, błyszczały gładko w świetle. Skręcili nagle w prawo, potem w lewo i podeszli do litej ściany. Najwyraźniej znaleźli się w ślepym zaułku. Niespeszony Mish położył stopę w jej dolnym lewym rogu i nacisnął ledwo widoczny kamień. Odsunął się wąski fragment ściany.
Zza wejścia wylało się łagodne światło i dobiegły ich kuchenne zapachy oraz głosy. Kocur otworzył szeroko oczy i wszedł za ścianę do rozległej komnaty, wspartej na smukłych białych kolumnach. Każdą z nich oświetlała pochodnia albo latarnia. W komnacie przebywały dziesiątki osób.
Jesane jedną ręką rozwiązała tasiemki płaszcza i uśmiechnęła się do sękatego staruszka, odzianego jedynie w brudną przepaskę biodrową. Mężczyzna skłonił się, najwyraźniej zadowolony, że ją zobaczył, i wziął od niej kuszę, wyciągając drugie ramię, by przewiesiła przezeń płaszcz.
Szybko wokół nich zgromadził się tłumek. Jeszcze więcej ludzi trzymało się z tyłu, przyglądając się im niepewnie. Stali tam mężczyźni i kobiety w różnym wieku oraz małe dzieci. Większość z nich zdradzała oznaki ubóstwa i prześladowań. Mieli zapadłe twarze, a za odzienie służyły im łachmany. Ludzie na siennikach próbowali podnieść się z trudem, żeby zobaczyć, kto przyszedł z tuneli. Pozostali dalej zajmowali się swoimi sprawami, niczym nie zainteresowani.
Mish stanął przy Kocurze. Nagle zasłonił usta dłonią i kaszlnął. Gdzieś w komnacie ktoś mu zawtórował. Potem rozległ się cichy jęk. W najdalszym kącie zaszlochało dziecko, a zmęczony kobiecy głos zaczął cicho śpiewać kołysankę. Kocur złapał Nuulphę za ramię i ścisnął. Przeraziła go groza, którą widział.
– Czy oni wszyscy są chorzy? Nuulpha kiwnął głową, zaciskając zęby.
– To dar Malygrisa.
Tłumek rozstąpił się przed nowym mówcą. Był to starzec o ciemnych, błyszczących oczach pod białymi krzaczastymi brwiami. Podbródek zakrywała mu śnieżna rozczochrana broda. Na nagim torsie, pokrytym bladą, cienką i poznaczoną błękitnymi żyłami skórą, błyszczało światło pochodni. Wyciągnął rękę. Palce, sękate i kruche jak suche gałązki, drżały.
Kocur zorientował się, że stoi przed nim przywódca tej udręczonej gromady. Potrząsnął ręką delikatnie, wpatrując się w ciemne oczy. Dostrzegał moc i wiedzę, która się tam kryła.
– Chyba muszę ci podziękować za uratowanie mnie – powiedział, kłaniając się nieznacznie.
Staruszek roześmiał się.
– O nie! – odparł. – Wszystko zawdzięczasz kapralowi.
– Kiedy piliśmy – przypomniał Nuulpha i uśmiechnął się szeroko – obiecałeś ułożyć mi wspaniałą balladę, jeśli kiedykolwiek wyciągnę twój tłusty tyłek z lochów Rokkarsha. A więc gdy w garnizonie rozeszła się wieść, że mały człowieczek w szarym ubraniu włamał się do jednej z Zakazanych Wież i spalił ją, ujrzałem szansę na zyskanie nieśmiertelności w pieśni.
Kocur nagle zachmurzył się. To Fafhrd, nie on, był śpiewakiem i komponował piosenki. Fafhrd napisałby balladę wartą Nuulphy. Oczywiście, jej główną bohaterką byłaby Jesane – taki już był Fafhrd. Ale przy tej piosence publiczność śmiałaby się i klaskała. Sam Kocur nie miał talentu barda, a przynajmniej nie taki talent, by się mógł równać z towarzyszem z Północy.
– Gdzie barbarzyńca? – zapytał nagle staruszek. Skupił wzrok na twarzy Kocura.
Kocur spojrzał na niego ostro. Ciemne błyszczące oczy zwarły się z jego oczami. Zakręciło mu się w głowie i miał wrażenie, że za chwilę upadnie. Oczy staruszka były jak głębokie ziejące studnie. Kocur mrugnął i cofnął się o pół kroku.
– Kim jesteś? – mruknął podejrzliwie. Staruszek nie skłonił się, lecz spuścił uprzejmie oczy.
– Zwą mnie Demptha Negatarth – odpowiedział.
– Złotnik z ulicy Świątyń? – Kocur potarł brodę. – Słyszałem, że praktykujesz magię.
Demptha Negatarth uśmiechnął się lekko i uniósł niemalże pozbawione ciała kruche palce.
– I tak jak większość tutaj obecnych padłem ofiarą daru Malygrisa. – Opuścił rękę, a drugą skinął na Kocura, by szedł za nim. – Ale ty patrzysz na mnie podejrzliwie i zastanawiasz się, skąd wiem o twoim przyjacielu. Mógłbym ci wyznać, że to Nuulpha mi powiedział, ale tak naprawdę od pewnego czasu spodziewaliśmy się was obu.
Jesane ujęła go pod ramię. Stąpając niepewnie, poprowadził ich do odległego krańca komnaty. Przechodził ostrożnie między siennikami i witał chorych nieznacznymi, pocieszającymi kiwnięciami głowy. Kocur patrzył na ludzi i czuł, że siły go opuszczają. Niektórzy z nich pokryci byli ranami i dziwnymi czarnymi plamami. Wielu wyglądało na wyniszczonych i wygłodzonych. Jakiś mężczyzna, zbyt słaby na to, by unieść głowę, wykasływał flegmę i śluz, podczas gdy zapłakana kobieta próbowała go uspokoić.
Nad kotłami z rozżarzonymi węglami wisiały sczerniałe samowary, wydzielając wonną, pachnącą ziołami parę.
– Rodzice – szepnął Demptha Negatarth do Kocura, kiwając głową starszej parze, klęczącej przy spoconym młodzieńcu i oblewającej go wodą. Pozdrowił mężczyznę, który smarował maścią rany młodej kobiety. – Krewni – rzekł. Zatrzymał się, by ze współczuciem położyć dłoń na ramieniu kobiety, która ledwo siedziała, ale trzymała głowę innej kobiety. – Przyjaciele – szepnął.
Ale Kocur ledwo go słyszał. Przeszył go odrętwiający dreszcz. Zobaczył uśpioną piękną dziewczynkę. Otulał ją kocyk. W świetle lampy miała bladą skórę, a na czole perliły jej się krople potu. Do policzka przykleił się mokry kosmyk włosów. W zgięcie łokcia wciśnięta była znajoma słomiana laleczka.
– To dziecko nie ma nikogo – powiedział Demptha Negatarth, podchodząc do jego boku. – Znaleźliśmy ją godzinę temu nieprzytomną w alei. Może z czasem znajdziemy jej krewnych.
– A może nie – rzekł ponuro Kocur.
Demptha ponownie spojrzał na Kocura ostrym wzrokiem.
– Znasz ją?
Kocur potrząsnął głową. Zwalczył dławiące go emocje.
– Nie – odparł. – Kilka dni temu przyszła do Srebrnego Węgorza i próbowała sprzedawać laleczki.
Nuulpha schylił się nad dziewczynką, by się jej bliżej przyjrzeć.
– Pamiętam ją – powiedział, odsuwając z policzka kosmyk włosów. Wytarł twarz dziecka skrajem koca. – Kupiłeś je wszystkie. Jej maskotki, jak je nazwała.
Kocur zacisnął dłonie w twarde pieści.
– Jak Rokkarsh może pozostawać na to ślepy? Jak może odwracać się od ludzi?
Jesane przemówiła z nagłą goryczą.
– A od kiedy to suzeren lub ktokolwiek z Wielkich Rodzin interesuje się biedakami? – Obróciła się do reszty, machnęła ramionami i krzyknęła: – Hej, uciszcie się wszyscy! Cisza! Posłuchajcie!
Cała komnata ucichła. Ktoś stłumił kaszel.
Gdzieś z daleka dobiegła ich wesoła muzyka. Głos piszczałek i bębnienie wzmagały się w oddali, potem cichły, zastąpione przez lutnie, tamburyny i dzwonki. One również gasły, a po nich rozlegały się śmiechy, rozmowy i inny rodzaj muzyki.
Rozdzierający kaszel w komnacie pociągnął za sobą dalszy chór kaszlnięć. Ktoś zaczął płakać, a ktoś inny łagodnie próbował go uspokoić.
Jesane obróciła się do Kocura. Jej oczy pałały wściekłością.
– Nad naszymi głowami odbywa się święto Letniego Przesilenia. Ludzie ciągną do Lankhmaru z miejsc oddalonych o setki mil. Przywożą ze sobą towary na handel, wydają pieniądze i wlewają nieopisane bogactwa w miejskie kufry i skrzynie. Jeśli rozeszłaby się wiadomość, że w Lankhmarze szaleje zaraza, to sądzisz, że ktokolwiek by przybył, bez względu na to, czy jest święto, czy nie?
Nuulpha podniósł się. Nagle jego twarz przybrała wyraz zmęczenia, a sylwetka przygarbiła się.
– Rokkarsh wcale nie pozostaje ślepy, mój przyjacielu – rzekł. – Od pewnego czasu w Lankhmarze po cichu znikają ludzie. Kilku sprowadziliśmy tu, na dół, by ich bezpiecznie ukryć. Jeszcze więcej leży w tajnych dołach wapiennych suzerena za miastem. Ktokolwiek ośmieli się napomknąć albo mówić o zarazie, zostaje szybko pojmany i także znika.
Jesane trzęsła się z gniewu. Uniosła rękę do ust, odwróciła głowę i kaszlnęła.
Demptha Negatarth wziął jej rękę z wyrazem troski w oczach i poklepał.
– Chodź, córko. Odpocznij chwilę i napij się rosołu. Dziś już się dość napracowałaś.
– Pozostało jeszcze wiele do zrobienia – odparła uparcie, uwalniając rękę. Odgarnęła włosy, ale uśmiechnęła się lekko. – Ale poproszę trochę rosołu.
Kocur obserwował ją, gdy odchodziła. Kilka kroków dalej zatrzymała się przy kolumnie i rozmawiała z kimś.
W umyśle pojawił mu się cień wspomnienia. Coś mu przypominała poza, którą przybrała sylwetka obok kolumny. Próbował ponownie sobie ją przypomnieć, ale wymykała mu się niczym duch.
– To twoja córka? – spytał, zwracając się do Dempthy Negatartha.
Twarz starego człowieka przybrała wyraz głębokiego żalu.
– Dotknęła ją moja magia – powiedział smutnym głosem. – Choroba ją zmieniła. Stała się mocniejsza i silniejsza niż większość mężczyzn. Ale jestem z niej bardziej dumny niż kiedykolwiek przedtem.
Kocur kiwnął głową. Jeszcze raz na nią spojrzał.
– Żal jest gorszy od miecza – rzekł. Demptha Negatarth pociągnął Kocura za rękaw.
– Mamy dużo żalu – rzekł, prowadząc go do długiego stołu przy najdalszym krańcu komnaty. – Ale to chyba ty nam dostarczysz miecza.
Na stole leżała talia lankhmarskich kart do tarota. Dwie karty wyciągnięto z niej i ułożono rysunkami do góry. Demptha Negatarth wskazał je, a Kocur pochylił się, by im się przyjrzeć.
– Wierzę, że przedstawiają ciebie i twojego towarzysza – oznajmił Demptha Negatarth.
Ale Kocur nie patrzył na karty. Przesunął ręką po stole. Ponownie w jego umyśle pojawiło się wspomnienie. Wpatrzył się w niski sufit i przysłuchiwał z wysiłkiem muzyce z ulicy. Obrócił się, a lampy i pochodnie zdawały się gasnąć, gdy omiatał komnatę wzrokiem. Przypomniał sobie kolumny, muzykę i pomieszczenie. Stół – przypomniał sobie alembiki, karafki i fiolki oraz czerwony dym. Malygris.
– Świątynia Nienawiści – szepnął.
Demptha Negatarth i Nuulpha spoglądali na niego podejrzliwie.
– Co takiego? – spytał starzec.
– Świątynia Nienawiści – powtórzył Kocur, przypominając sobie szczegółowo sen. – To tu się to wszystko zaczęło. – Pochylił się nad stołem i zacisnął powieki. Sen ponownie rozgrywał się w jego umyśle. Pozostali odsunęli się od niego, zostawiając go w spokoju, jakby bali się, że przeszkodzą mu w czymś, czego nie rozumieli.
Gdy wspomnienie snu dobiegło końca, mężczyzna ponownie otworzył oczy, ale nie widział już nic poza dwoma kartami pośrodku stołu, gdzie niegdyś stały niegodziwe przedmioty i narodziło się zło, powołane do życia przez szaleńca.
Wyciągnął rękę i dotknął kart. Jego cień otulił je płaszczem ciemności. Obrócił je do światła, aż w końcu dostrzegł wyraźnie, co przedstawiały.
Karta zemsty...
Karta zapłaty...
Rycerz i Giermek Mieczy.
Całun
Fafhrd wypłynął powoli z głębin czarnego oceanu snu. W tyle głowy pulsował mu ból. Z początku rejestrował jego istnienie tylko jako niewygodę, ale ból potęgował się i nie chciał zniknąć. Obejmował prawą stronę twarzy, aż bolały go nawet zęby. Olbrzym walczył ze świadomością i próbował z powrotem zapaść w błogosławiony sen, ale ból wciąż wypychał go ku jawie.
Otworzył jedno oko i zmrużył je pod wpływem światła słonecznego, które wpadało szerokim strumieniem przez otwarte okno. Jęknął cicho i zastanawiał się, gdzie, u diabła, się znalazł. Otworzył drugie oko i za szybko usiadł.
Czaszkę przeszyła mu błyskawica bólu. Ogarnęła go fala dezorientacji. Przez moment pokój wirował. Chwycił się skraju łoża, w którym się znalazł. Przerażony i zmieszany, zamknął oczy w oczekiwaniu, aż fala opadnie. Ból nieco zelżał, a gdy mężczyzna ośmielił się ponownie otworzyć oczy, pokój trwał w bezruchu.
Przesunął dłonią po kolorowych kocach, zszytych zgrabnie z kawałków materiału, i zauważył gruby puchowy materac. Niezwykle rzadko zdarzało mu się leżeć na tak wygodnym posłaniu. Poszewki na poduszki zdobił złoty haft, a prześcieradła wykonano z niezwykłego czerwonego jedwabiu.
Łoże i pozostałe meble w pokoju zdradzały bogactwo. Podłogę pokrywały pluszowe dywany o barwie ciemnego błękitu. Dwa identyczne, kunsztownie rzeźbione krzesła z rzadkiego drewna stały w przeciwległych krańcach pomieszczenia. Przy ścianie znajdowały się szafa i biurko z cierniokrzewu z Quarmallan.
Ale gdy się bliżej przyjrzeć, meble i dywany przykrywała gruba warstwa kurzu. Pomimo otwartego okna w powietrzu unosił się lekki zapach stęchlizny.
Fafhrd odsunął koce i ostrożnie zwiesił nogi z boku łoża. Mimo wszystko pokój zaczął lekko wirować, więc zawahał się. Potem stanął nago. W czaszce pulsował mu ból. Uniósł rękę i pomacał delikatnie wielki jak gęsie jajo guz z tyłu głowy. Skrzywił się, gdy ręka napotkała pokrytą zaschłą krwią ranę.
Przypomniał sobie zakazaną wieżę, pijawki, ogień i spadanie... I nic poza tym. Podrapał się po brodzie, potem po kroczu, niezwykle dumny z tego, że przeżył upadek, który z pewnością roztrzaskałby na kawałki kogoś mniejszego niż on.
Ale gdzie się znalazł? I gdzie, jeśli już zaczął się zastanawiać, podział się Kocur?
Podszedł do okna, ostrożnie stawiając kroki. Kiedy zawroty głowy ustąpiły, odzyskał pewność siebie. Oparł się o wąski parapet i wyjrzał.
Pod oknem rozciągał się zrujnowany ogród. Chwasty zagłuszyły klomby z kwiatami. Z opuszczonych drzew owocowych zwieszały się sczerniałe pomarańcze, cytryny i śliwki. Owoce leżały też na ziemi i gniły, a nad nimi roiły się muchy i komary. Marmurowe fontanny, które niegdyś tryskały słodką wodą, teraz stały suche, poplamione brudem i ptasim łajnem. Zeschłe zeszłoroczne liście na wpół zakrywały brukowane alejki, a martwe połamane gałęzie sterczały z ziemi niczym stare poczerniałe kości.
Z drzew zwieszały się zardzewiałe dzwonki wietrzne i połamane ozdoby. Kiedy muskał je wietrzyk, wygrywały żałobną muzykę – a raczej szeptały cicho – przypominając upiornie o niegdyś szczęśliwych czasach. Wiatr się wzmógł, ale one dalej grały głucho, jakby się wstydziły, że je ktoś podsłucha.
Fafhrd odwrócił się, zaniepokojony tym widokiem. Coś mu świtało w pamięci, jakieś wspomnienie, jakiś obraz. Nie, jakiś sen. Jeszcze raz odwrócił się ku oknu. Wyjrzał i przebiegł go dreszcz. Upewnił się, gdzie jest.
Ponownie się odwrócił i przyjrzał łożu, czerwonym prześcieradłom, dywanom i umeblowaniu pokoju.
Łoże Sadastera. Pościel Sadastera.
Fafhrd z trudem przełknął ślinę. Nagle zaschło mu w gardle. Sadaster spał na tym łożu z żoną w ramionach.
Olbrzym odwrócił głowę od okna, ponieważ tędy wpłynęło podłe zaklęcie Malygrisa.
Fafhrd wszystko widział w swoim śnie. Przepełnił go na nowo gniew, wywołany zdradą Malygrisa. Napłynął także strach, który sprawił, że serce zaczęło mu mocniej bić. Jak się tu znalazł? Jaka dłoń go tu sprowadziła? Na pewno nie Kocura.
Nie wstydził się nagości, lecz zdał sobie sprawę, że jest obnażony na ciosy. To pchnęło go ku szafie, w poszukiwaniu swojego ubrania. Zignorował ból głowy i otworzył drzwiczki z cierniokrzewu. Odkrył, że jego ubranie zostało porządnie wyczyszczone i wisiało na kołkach w kształcie rączek.
– Mój panie! – zawołał wysoki kobiecy głos za jego plecami. – Nie powinieneś opuszczać łoża!
Fafhrd obrócił się, a pokój wraz z nim. Niespodziewanie wzrok mu się zmącił. Usiłował odzyskać jasność spojrzenia i złapał jedno skrzydło drzwi szafy, by zachować równowagę.
Do pokoju weszła szybko młoda dziewczyna i postawiła na stoliku z cierniokrzewu tacę z dymiącymi miseczkami.
– Panie mój! – ponownie zawołała z niepokojem w głosie. Ujęła go pod ramię, by go podtrzymać. – Jeszcze nie wydobrzałeś. Chodź i połóż się.
Fala zawrotów ponownie minęła, ale Fafhrd pozwolił, by dziewczyna objęła go w pasie. Sam położył ramię na jej barkach. Nie ośmielił się na niej oprzeć. Sięgała mu ledwo głową do piersi i była smukła niczym wierzbowa witka.
Spojrzała na niego. Miała zatroskany wyraz twarzy. Próbowała poprowadzić go ku łożu. Miała zielone, kocie oczy i twarz niczym księżyc w pełni, białą i okrągłą. Przesunął śmiało dłonią przez czarną burzę jej włosów.
Zawahała się, jakby wyczuwała, że wcale nie potrzebuje jej pomocy. Jej spojrzenie przesunęło się na jego tors, a na policzki wypełzł rumieniec. Odwróciła oczy i odsunęła się.
– Mój panie, powinieneś położyć się. Twoja biedna głowa...
Fafhrd nie słuchał dziewczyny. Wyciągnął z szafy swój czarny płaszcz i owinął się nim.
– Nie jestem przesądny – przerwał jej. Wyciągnął resztę ubrań, odwrócił się tyłem do dziewczyny i zaczął je naciągać pod płaszczem. – Ale niech mnie cholera, jeśli wejdę do łoża zmarłego.
Nagle zerknął na nią, zdając sobie sprawę, że wygląda komicznie, wijąc się, aby wbić się w ubrania, gdy przed jej oczami chroni go tylko płaszcz.
– Będzie mi łatwiej, jeśli się odwrócisz – zasugerował. – A kim ty tak naprawdę jesteś? I jak ja się tu znalazłem?
Rumieniec na policzkach dziewczyny stał się jeszcze ciemniejszy. Odwróciła się.
– Nazywam się Sameel – odparła. – Moja pani odpowie na wszystkie twoje pytania. Jeśli już się dobrze czujesz, zaprowadzę cię do niej.
Fafhrd z powrotem odwiesił płaszcz na kołek. Naciągnął tunikę i zawiązał na niej kaftan.
– Czy wyczuwam gorący gahvey? – spytał, rzucając okiem na tacę z parującymi miseczkami.
Sameel podeszła do stołu z cierniokrzewu i podniosła niewielką miseczkę.
– Większość z nich zawiera aromatyczne zioła, byś lepiej spał i szybciej powracał do zdrowia – odrzekła. Zerknęła na Fafhrda pospiesznie i nerwowo, by sprawdzić, czy już wygląda przyzwoicie, a potem przyniosła mu miseczkę. – Ale przynosiłam gahvey do picia, gdy siedziałam przy twoim łożu. Weź, proszę. – Dygnęła lekko i podała mu naczynie.
Fafhrd przewiesił płaszcz przez prawe ramię, wziął kubek lewą ręką i opróżnił go do połowy. Westchnął dramatycznie z zadowoleniem na twarzy.
– Napój bogów – ogłosił. – A raczej stałby się nim, gdyby bogowie mieli jakikolwiek smak.
Twarz Sameel pojaśniała.
– Sama hodowałam ziarna, panie. Wziął mniejszy łyk i uśmiechnął się.
– A teraz, Sameel, prowadź mnie do swojej pani – powiedział i skłonił się z wdziękiem. Uważał jednak, by nie rozlać swego cennego napitku. Pokój zawirował mu przed oczami. Fafhrd wyprostował się i dotknął wrażliwego miejsca z tyłu głowy. Na ustach zaigrał mu nikły uśmieszek. Dodał kpiąco pod swoim adresem: – Ale może niezbyt szybkim krokiem.
Wyprowadziła go z sypialni Sadastera. Szli przez przewiewny korytarz z wieloma wąskimi oknami, które wyglądały na niegdyś piękny ogród. Po przeciwnej stronie korytarza stała para wysokich podwójnych drzwi. Pokrywały je ozdobne płaskorzeźby drzew, kwiatów, ptaków, jeleni i innych stworzeń.
Sameel chwyciła złotą klamkę i pchnęła drzwi.
Fafhrd wstrzymał oddech, ponieważ ujrzał dwie cudowne rzeczy naraz.
Jeszcze nigdy nie widział tylu ksiąg i nawet nie śnił o takiej ich liczbie! Tomy pokrywały trzy ściany od podłogi do sufitu. Na stole w jednym rogu leżał otwarty gruby tom. Na stole w innym kącie leżało jeszcze więcej książek, ułożonych w schludny stos. Zdumiony Fafhrd pomyślał, że w całym Lankhmarze nie ma tylu ksiąg.
Ale pośrodku pokoju czekał na niego jeszcze bardziej zagadkowy cud. Fafhrd zbliżył się o krok, stąpając ostrożnie po grubym dywanie z bujnie tkanymi winoroślami, kwiatami i motywami zieleni. Przyglądał się z podziwem srebrnemu sarkofagowi o dziwnej formie, który wznosił się na dziewięć stóp.
Z wypolerowanej pokrywy wyłaniał się starannie wykonany relief nagiej kobiety o zamkniętych jak we śnie oczach. Zza niej wyłaniały się trzy pary pełnych wdzięku ramion i obejmowały ją skromnie. Palce rąk zaciśnięte były mocno na jej piersiach, pępku i łonie.
Perfekcyjnego wykonania nie skaziła żadna linia ani szew.
Fafhrd obszedł powoli sarkofag, podziwiając go. Jakże błyszczał w promieniu słońca, padającym z jedynego okna!
Sameel uklękła przy wyrzeźbionej postaci. Czarne włosy spłynęły jej po ramieniu, gdy pochylała się coraz niżej, by w końcu przycisnąć głowę do wspaniale utkanego dywanu.
– Pani? – szepnęła.
Fafhrd patrzył. Minęła chwila ciszy. Bez ostrzeżenia rozległ się metaliczny zgrzyt. Poruszył się palec najwyższej pary rąk. Po kolei do życia budziły się pozostałe splecione dłonie. Potem ożyła druga i trzecia para, drżąc i ruszając się dziwnie, jakby się rozprostowywały. Trzy pary rąk wiły się upiornie. Metal skrzypiał i jęczał kakofonicznie.
Nagle ręce puściły. Ponownie zapadła cisza. Wtem rozległ się cichy syk uciekającego powietrza i u dołu sarkofagu pojawiła się szczelina. Wyciekał z niej skłębiony opar.
– Na krew Aartha – mruknął Fafhrd, cofając się o krok. Blada mgła pełzła po dywanie i wiła się wokół jego kostek. Mężczyźnie zjeżyły się włosy na karku.
– Nie bój się – rzekła Sameel. Wstała z klęczek i odsunęła się. Wpatrzyła się oczekująco w srebrną konstrukcję.
Fafhrd przełknął resztki napoju. Pokój wypełnił kolejny metaliczny dźwięk, a zza poszerzającej się szpary trysnął wąski promień białego światła. Fafhrd był tak zdumiony, że upuścił puste naczynie, które rozbiło się na dywanie. Zakłopotany, spojrzał na Sameel, ale błyszcząca skrzynia przyciągnęła całą uwagę dziewczyny. Schylił się ukradkiem i podniósł pogruchotaną skorupę.
Choć tak podle uzbrojony, przygotował się na powitanie nieznanego.
Sarkofag otworzył się, rozchylając się na dwie części. Z wnętrza wylała się biała mgła, ukazując nieruchomą postać ciemnowłosej kobiety. Figura owinięta była od stóp do głów w zwoje białego płótna. Pasek tego samego materiału zakrywał jej oczy, a na ustach kobiety widniał szron.
Fafhrd pomyślał, że postać emanuje dziwnym pięknem. Zauważył, że kobieta siedzi po królewsku na wąskim, wyściełanym krześle. Kiedy wpatrywał się w nią, wypełnił go niezwykły smutek. Doskonała twarz nosiła piętno śmierci, choć nie umniejszało to wcale jej urody.
Sameel u boku Fafhrda skłoniła się ponownie.
Kobieta przemówiła z wnętrza sarkofagu.
– Witaj, synu Mora i Nalgrona. – Uśmiech uniósł kąciki jej ust. – Uważaj, żeby się nie zaciąć tą skorupą.
Kiedy trup przemówił, serce Fafhrda zamarło. Wtem zdał sobie sprawę, że kobieta żyje. Rzucił pospiesznie spojrzenie na trzymany odłamek i zastanowił się, jak mogła go dostrzec przez opaskę na oczach. Wzruszył ramionami z zakłopotaniem i upuścił go. Wytarł ręce przesadnym gestem i splótł je przed sobą.
– Masz nade mną przewagę, pani.
– Nie po to dwakroć ratowałam ci życie, olbrzymie, by mieć nad tobą przewagę – odparła spokojnie. – Jestem Laurian...
Zdumienie sprawiło, że Fafhrd jej przerwał.
– Żona Sadastera? – Podszedł o krok, wpatrując się w jej twarz. Nawet mimo opaski na oczach rozpoznał w niej kobietę ze snu. – Twierdzisz, że mnie dwukrotnie uratowałaś?
Uniosła z podłokietnika delikatną rękę o barwie kości słoniowej. Powoli rozprostowała smukły palec. Każdy ruch Laurian wydawał się nienaturalnie spowolniony przez cienki welon mgły, który snuł się wokół niej.
– Pierwszy raz – rzekła – gdy rabusie napadli na ciebie i twojego towarzysza na placu przy ulicy Wozaków.
Fafhrd zamarł, przypominając sobie pasma mgły, które wysunęły się z nocnych oparów, by zgnieść i zadusić ilthmartczyków, próbujących zabić jego i Kocura. Z nagłym zdenerwowaniem popatrzył na jasną parę snującą się między jego nogami niczym ocierający się kot.
Laurian uniosła drugi palec.
– Drugi raz, gdy wypadłeś z okna wieży Malygrisa. – Opuściła powoli dłoń na podłokietnik. – Niestety, działałam za wolno i chwyciłam cię w powietrzu. Uderzyłeś w pełnym pędzie niezgrabnie o podłogę w tym domostwie. Wybacz mi.
Fafhrd dotknął dużego guza z tyłu głowy.
– Nie chcę, żeby to zabrzmiało niegrzecznie – odparł, krzywiąc się – ale po co mnie w ogóle ratowałaś? Jakie mam dla ciebie znaczenie?
– Powinniśmy zostać sojusznikami – odpowiedziała Laurian. – Widziałam cię we śnie, Fafhrdzie. Tak samo, jak twojego przyjaciela, Kocura. Czekałam na was i czuwałam nad wami.
– Sheelba – mruknął bezgłośnie Fafhrd.
– Sheelba? – zawtórowała mu Laurian. Wyglądała na zamyśloną, jakby grzebała w pamięci. Jej wzrok powędrował z Fafhrda na półki z książkami. – Tak, Sheelba o Bezokiej Twarzy. To jeden z Przemienionych, którzy tak głęboko zatopili się w magii, że ich ciała i same dusze przybrały tajemnicze kształty. Ich poczynania są tak niezgłębione jak bogów. Czemu o nim wspomniałeś?
– Sheelba zsyłał sny – odpowiedział z grobowym zgorzknieniem. – Sheelba nami manipulował. – Nagle spojrzał gniewnie na kobietę, która utrzymywała, że była żoną Sadastera. Czy rzeczywiście uratowała mu życie? Czy mógł jej zaufać?
Jej oczy. Musiał ujrzeć jej oczy, a wówczas pozna prawdę.
– Zdejmij opaskę – rzekł. – Niech spojrzę w twoją duszę.
Poznaczona niebieskimi żyłkami dłoń uniosła się z podłokietnika. Palce owinęły się i zacisnęły wokół jedwabiu. Opaska spadła. Ręka, z kawałkiem materiału w uścisku, ponownie spoczęła na czarnym jedwabnym oparciu. Laurian zwróciła twarz ku mężczyźnie.
Fafhrd zamarł, patrząc w ślepe oczy. W tęczówkach pozostał jedynie ślad koloru. Białka pokrywały czerwone plamy krwi.
– Rzeczywiście jesteś niewidoma – powiedział nagle tonem pełnym żalu.
– Klątwa Malygrisa – powiedziała twardo – zabiła mojego męża, a teraz zabija i mnie.
– W moim śnie nie znałaś się na magii – rzekł Fafhrd.
Laurian roześmiała się gorzko.
– O, tak. Byłam jedynie rozpieszczoną żoną, zakochaną w mężczyźnie, który dawał mi wszystko, czego zapragnęłam. A ja chciałam jedynie kwiatów, drzew owocowych, dzwonków wietrznych, by mi grały z każdym podmuchem, fontann i brukowanych ścieżek. Doskonałego ogrodu, gdzie mogłam siedzieć w słońcu z głową Sadastera na łonie, czytać mu wiersze i głaskać po czole.
Ręce Laurian zacisnęły się na podłokietnikach. Odepchnęła się z wysiłkiem i wstała. Welon mgły w sarkofagu zawirował nieznacznie wokół niej, gdy splotła palce. Spomiędzy dłoni zwisała opaska.
– Malygris popełnił wielki błąd, zabijając Sadastera – stwierdziła. Zatoczyła koło delikatną dłonią. – Pozostawił mnie przy życiu z sercem pełnym nienawiści i wspaniałą biblioteką męża.
Fafhrd poczuł chłód w sercu.
– Studiowałaś magię, choć znałaś konsekwencje – rzekł.
Ponownie się roześmiała.
– Zanurzyłam się w niej – odpowiedziała z upartym gniewem. – Sadaster był dla mnie wszystkim. Patrzyłam, jak gnije dzień po dniu, próbując bezskutecznie znaleźć antidotum na podłą klątwę Malygrisa... – Przycisnęła dłoń do czoła, i przerywając nagle. Drżała, jakby nie mogła mówić dalej. – Przeszłabym przez piekło – powiedziała w końcu cichszym i spokojniejszym głosem. – Rzuciłabym wyzwanie samej śmierci w zaświatach, byle tylko ukarać Malygrisa za jego zbrodnię. – Westchnęła słabo i opadła na krzesło. Wsparła ramiona na oparciach i oparła głowę. – Jestem za słaba. Mam wiedzę i moc, ale to za mało. Tylko mój całun utrzymuje we mnie nieco ciepła.
Głos Laurian ucichł, a jej głowa opadła nieco, jakby kobieta usnęła. Fafhrd patrzył na nią, niepewny, co ma zrobić. Czekać? Odejść? Wciąż pozostały pytania bez odpowiedzi. Przyglądał się jej twarzy, tak pięknej mimo zniszczonych oczu i rys zmarszczek żalu na czole.
Odkrył, że podziwia Laurian. Rozumiał miłość, zemstę i rozpacz, które nią powodowały. Pomyślał o swojej Vlanie. Czyż sam nie wpadł do Domu Złodziei, kryjącego pułapki, by zabić po trzykroć przeklętego czarodzieja, Hristomilo, po tym, jak ten zabił jego ukochaną?
Spojrzał z wielkim współczuciem na Laurian. Ta kobieta ośmieliła się zagarnąć magię Sadastera. Wcale nie dbała o to, czy dopadnie ją klątwa Malygrisa i odbierze jej życie, byle tylko mogła w zamian odebrać czarodziejowi jego własne. Fafhrd kiwnął głową z akceptacją.
O tak, rozumiał wdowę po Sadasterze.
Sameel dała mu kuksańca i zaproponowała jeszcze jedną miseczkę dymiącego gahvey. Przyjął ją zdumiony. Nie zauważył, że dziewczyna wymknęła się z biblioteki i do niej wróciła. Sameel skupiła wilgotne spojrzenie na Laurian, wciskając mu kubek w dłonie.
– Moja pani umiera – szepnęła smutno. – Tylko ta skrzynia podtrzymuje ją przy życiu. Spoczywa tam, widząc bez oczu i słysząc więcej, niż można usłyszeć. Goni za swoją zemstą. Obawiam się, że nie wystarczy jej czasu.
Laurian poderwała głowę, jakby się obudziła.
– Jeszcze nie umarłam, dziecko – rzekła. Fafhrd trzymał naczynie, choć z niego nie pił.
– Jak to się dzieje, że widzisz? – spytał. Martwe oczy obróciły się ku niemu.
– Mgła mi wszystko mówi – odrzekła kobieta, machając ręką z powolnym wdziękiem, czym wprawiła w drżenie mgłę w sarkofagu. – Zaprzyjaźniłyśmy się. Mgła dotknęła cię na ulicy, tak jak i tego, którego zwiesz Kocurem. Podsłuchała cię i szepnęła mi, że też poszukujesz Malygrisa. – Twardy uśmiech wygiął jej usta. – Z mojego snu dowiedziałam się, że mogę ci zaufać. Wróg mojego wroga... jestem pewna, że to już słyszałeś.
Fafhrd sączył napój.
– Czy mgła nie powiedziała ci, gdzie można znaleźć Malygrisa?
– Odkryłam kilka jego kryjówek – odpowiedziała Laurian, zwijając ręce w małe piąstki – ale nigdy jego samego.
– Rozumiem twoje rozczarowanie – odparł Fafhrd, usiłując zmienić temat, aby wszystko przemyśleć. – Zdaje się, że Malygris cię kochał. W moim śnie zabił Sadastera z zazdrości.
Twarz Laurian poczerwieniała.
– Spotkałam tego głupca tylko raz, barbarzyńco, podczas uroczystości zaręczyn z Sadasterem. Niegdyś przyjaźnił się z moim mężem. W swoim skrzywionym umyśle wyobraża sobie, że od tamtego czasu mnie kocha i tylko jakieś mroczne zaklęcie Sadastera powstrzymuje mnie przed odwzajemnieniem tej miłości.
Fafhrd wzruszył ramionami i ponownie łyknął gorącego napoju o mocnym smaku. Mimo pozornego spokoju w środku aż kipiał.
– Czasem – rzekł powoli, wodząc palcem po krawędzi miseczki – najlepsze są najprostsze plany. Nie zaprosiłaś go na galwey?
Laurian drgnęła.
– Co takiego?
– Jest mężczyzną, prawda? – spytał Fafhrd, wznosząc naczynie w parodii toastu. – Otwórz okno, pomachaj chusteczką i zawołaj: „Hej!”. – Fafhrd szybko przełknął resztę gahvey i oddał kubek Sameel. – Zaufaj mi – dodał. – Jeśli cię kocha, przyjdzie.
Laurian dotknęła powoli ust czubkiem palca, zastanawiając się.
– Mogę zastawić pułapki i magiczne pęta... Fafhrd przerwał jej.
– Po prostu dźgnij go nożem.
Laurian zamarła z na wpół otwartymi ustami. Wyglądała tak, jakby naprawdę zobaczyła Fafhrda.
– Czy jestem aż tak głupia? – szepnęła z niewiarą. – Czy to takie proste?
– Dźgnąć kogoś nożem nigdy nie jest łatwo – odpowiedział ponuro Fafhrd – bez względu na to, jak bardzo go nienawidzisz. Dlatego też schowam się z mieczem za zasłoną. – Poklepał się po boku tam, gdzie powinien być Graywand, nagle przypomniawszy sobie, że stracił go w wieży Koh-Vombi. Podniósł na nią nieśmiało wzrok. – Chyba gdzieś zgubiłem broń.
– Wprost do mojej sypialni – knuła Laurian, mrucząc do siebie. Ponownie przerwała, a potem machnęła na pokojówkę. – Sameel, przynieś miecz Sadastera.
Dziewczyna posłusznie wypadła z pokoju.
– Barbarzyńco, otrzymasz miecz mojego męża – rzekła kobieta zdecydowanym głosem. – Ale nie bój się. Jeśli Malygris okaże się takim głupcem, by wejść do mojego domu, mój sztylet napije się jego krwi.
Fafhrd podszedł do otwartego okna i wyjrzał na zewnątrz. Ponad dachami Lankhmaru wznosiła się w oddali Iglica Rhan. Słońce za nią powoli chyliło się ku horyzontowi. Wkrótce miała zapaść noc.
Zastanawiał się, gdzie jest Malygris?
– Sztylet czy miecz – powiedział cicho Fafhrd, nieznacznie zaniepokojony nieuchronną nocą – nic mnie to nie obchodzi, o ile otrzymam kroplę krwi z jego serca.
– Co za niesmaczna prośba – skwitowała Laurian. Wtem wymówiła imię, jakby o coś pytała. – Sheelba?
Fafhrd pokiwał głową, wciąż odwrócony do niej plecami. Jego spojrzenie nadal spoczywało na horyzoncie. Zakrył usta pięścią i kaszlnął lekko, choć się od tego powstrzymywał. Przeszył go chłód i dreszcz grozy. Zamknął na chwilę oczy i opanował się. Nie czas na strach.
Zdał sobie sprawę, że Laurian nie widziała jego kiwnięcia, więc wyjaśnił:
– Sheelba będzie mógł rzucić kontrzaklęcie, gdy otrzyma ten ostatni składnik. Położy kres koszmarowi, który Malygris nam zgotował.
Głos Laurian stał się z powrotem miękki. Oparła się o swój srebrny sarkofag.
– Kontrzaklęcie? – Westchnęła, ponownie zawiązując białą opaskę wokół zniszczonych oczu. – A więc moim ostrzem powodować będzie coś więcej niż tylko zemsta. Lankhmar to moje miasto i wiem, jak tu cierpią ludzie.
Westchnęła jeszcze raz i splotła ręce na całunie, który ją spowijał. Oparła brodę na piersi.
Fafhrd przeszedł przez pokój, by na nią popatrzeć. Znów zdawało się, że zasnęła. Rósł w nim niepokojący strach, choć próbował go stłumić. Szepnął pytająco:
– Dlaczego nie sprowadziłaś też Kocura?
Laurian nie poruszyła się. Nawet otaczająca ją mgła znieruchomiała.
Fafhrd powtórzył pytanie, choć dziwnie nie mógł podnieść głosu. Czy chciał ją usłyszeć? Czy chciał znać odpowiedź?
– Nie ośmieliła się porwać twojego przyjaciela – rzekła Sameel, stając nerwowo za nim. W rękach trzymała wspaniały miecz w elegancko wykonanej skórzanej pochwie. – Miała siłę jedynie na jednego z was, a twój przyjaciel jeszcze nie został dotknięty klątwą Malygrisa.
Fafhrdowi zaschło w ustach. Wpatrywał się w wilgotniejące oczy Sameel. Nagle ujrzał w przejrzystych zielonych źrenicach przerażenie i niepewność. Porzucił na chwilę swój strach i okazał jej serce.
– Ty też?
Kiwnęła głową bez słowa.
Fafhrda ogarnął zimny gniew. Sięgnął ręką do miecza i owinął palce wokół rękojeści. Pasowała do jego dłoni, jakby ją specjalnie dla niego stworzono. Dobył ponuro broni. Przez okno wpadł ostatni promień słońca i dotknął ostrej krawędzi, zmieniając ją w płomień.
„Czerwony ogień” – pomyślał Fafhrd, obracając miecz w świetle. Barwa była głęboka i miała odcień krwi.
Strzępy snów, okruchy koszmarów
Fafhrd wśliznął się nagi między koce na łożu Sameel i ostrożnie położył głowę na poduszce. Już go tak nie męczyły zawroty głowy. Dudnienie w czaszce też ustało. Mimo to postanowił chwilę odpocząć, gdyż później miał wstać i poszukać Kocura.
Odwrócił się na bok. Jego wzrok padł na nowy miecz, który stał oparty o krzesło tam, gdzie wisiały jego ubrania. Pokój Sameel nie miał okien. Chwiejny płomień lampy oliwnej sprawiał, że wypolerowana głownia błyszczała niczym gwiazda.
Sameel weszła po cichu do pokoju z kolejną tacą świeżych ziół i parujących miseczek. Zauważyła, gdzie patrzy, i rzekła:
– Mój pan zwał go Dniem Zapłaty.
– Ja go nazwę Graywand – odparł Fafhrd – bo tak nazywam wszystkie swoje miecze.
– Czemu? – spytała Sameel. Postawiła tacę i pokruszyła zioła. Wrzuciła je w różnych porcjach do miseczek. Powietrze wypełnił słodki zapach.
Mężczyzna na chwilę zamknął oczy. W myślach ujrzał twarz ojca: ciemne czy, burzę czerwonych włosów jak u Fafhrda. Przystojną twarz chmurzył – wyraz melancholii i żalu, którego Fafhrd nigdy nie rozumiał.
– Na cześć Nalgrona – odparł, ponownie otwierając oczy. Zdawał się mówić do miecza. – Po śmiertelnym upadku z góry Biały Kieł odziedziczyłem jego miecz. Zwał go Graywandem. Pokazał mi go wujek, kiedy jeszcze byłem małym chłopcem. – Przerwał i oparł się na ramieniu. – Ale moja matka, Mor, gardziła moim ojcem. Obawiała się, że wyrosnę na kogoś takiego jak on, więc wzięła miecz, złamała ostrze i kazała przetopić odłamki.
Zalała go fala wspomnień. W tej chwili wyobrażał sobie, że jego twarz wygląda podobnie jak zachmurzone, ponure oblicze ojca.
– Gdy już podrosłem na tyle, by otrzymać swój własny miecz – ciągnął – nadałem mu takie imię, jakie nadawał broni ojciec, by o nim pamiętać, ale także po to, by upokorzyć matkę. Każdy miecz, który znalazł się od tamtego czasu w moim posiadaniu, nosił nazwę Graywand.
Kobieta zapaliła długą słomkę od lampy i zaświeciła świeczkę pod smukłym miedzianym samowarem.
– Nie znam moich rodziców – powiedziała miękko. – Laurian znalazła, mnie na ulicy, kiedy byłam mała, i zabrała ze sobą. – Zawahała się, przysuwając płonącą słomkę tak blisko, że podświetliła jej twarz. W końcu ją zdmuchnęła – – Czasem w snach widzę cień twarzy, która mogła należeć do mojej matki. – Potrząsnęła głową. – Ale sama nie wiem.
Fafhrd przyglądał się jej, gdy ponownie schyliła się nad tacą i skruszyła zioła na delikatną chusteczkę. Światło lampy i cienie igrały na miękkich krzywiznach jej ciała, obdarzając aurą tajemnicy i piękna. Fafhrd wcześniej tego nie zauważył. Podniósł się na łokciu, żeby ją lepiej widzieć.
Dziewczyna złożyła ostrożnie chusteczkę, odsunęła się od tacy i zbliżyła do łóżka..
– Wdychaj aromat – powiedziała, siadając na skraju drewnianej ramy łóżka. – Złagodzi ból.
Sameel przysunęła zawiniątko do nosa Fafhrda. Mężczyzna złapał ją za nadgarstek. Choć zesztywniała, nie wyrywała się. Ich oczy spotkały się. Przez dłuższą chwilę żadne z nich się nie poruszyło, a jedynym dźwiękiem było ciche syczenie lampy i świecy. Fafhrd, nie odwracając od niej wzroku, przyciągnął bliżej jej dłoń z zawiniątkiem. Wdychał wonny aromat i całował delikatnie czubki jej palców. Kiedy nie zaprotestowała, przyciągnął ją delikatnie do siebie.
Zmienił pozycję, przytulając ją zaczął rozwiązywać tasiemki, które trzymały jej prostą suknię na ramionach. Drżała.
– Jeszcze nigdy... – Zagryzła wargi. W jej oczach pojawiły się łzy. Zacisnęła je mocno. – Panie mój, nie chcę umrzeć, nie znając smaku miłości.
Fafhrd uciszył ją, kładąc palec na ustach. Patrzył na nią, taką piękną i przestraszoną.
– Śmierć nie ma tej nocy nic do gadania – szepnął i pogłaskał ją po policzku. – Nie myśl też o Malygrisie ani klątwach.
Odłożył na bok jej suknię i okrył ich ciała prześcieradłem. Ponownie zawahał się, wpatrując się w twarz Sameel. Zauważył, jak światło igra na łzach, zwisających na rzęsach. Nie była Vlaną, jego prawdziwą miłością, ale widział w niej coś niezwykłego, coś rzadkiego. W jej przerażonej twarzy kryła się odwaga – i przez tę jedną chwilę kochał ją.
Laurian, skryta w sarkofagu, obserwowała wszystko swoim niezwykłym wzrokiem. W jej domu nie działo się nic, o czym by nie wiedziała. Czuła w umyśle i sercu fale uczuć emanujące z jej gościa i pokojówki. Jednocześnie odczuwała radość Sameel i swój intensywny żal za ukochanym.
Ozdobna skrzynia otworzyła się z trzaskiem. Dziwna mgła, jej nieodłączny towarzysz, zaczęła wpełzać do ciemnej biblioteki. Promieniowała bladym, żółtym światłem. Laurian wstała, osłabiona. Zawahała się przez moment, przywołując odwagę i siły. Potem wyszła z sarkofagu. Przeszył ją strach, ale natychmiast zastąpiło go zimne zdecydowanie.
Mgła tłumiła jej kroki. Kobieta bezszelestnie płynęła po podłodze. Otworzyła drzwi biblioteki i skręciła głowę ku pokojowi Sadastera. Zabolało ją serce, a oczy pod opaską zwilgotniały. Uspokoiła się i mrugnięciem powstrzymała łzy. Odwróciła się i poszła w przeciwnym kierunku, ku swoim apartamentom.
Mgła wirowała przed Laurian, owijając się wokół klamek i otwierając drzwi. Kobieta, oblana nienaturalnym blaskiem, weszła do swojego pokoju, zapełnionego skarbami o wartości, którą nadawały im wspomnienia. Znajdowały się tam małe figurki, delikatne poduszki wyszywane jaskrawymi nićmi, szkatułki, biżuteria i wazy z kolorowego szkła. Wszystkie były cennymi darami i świadectwem miłości Sadastera oraz pamiątką wspólnie spędzonych lat.
Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu. Kobieta ostrożnie przesunęła dłonią nad stołem przy drzwiach i odnalazła resztki zwiędłej róży. Wyciągnęła ją z wazonu i przytuliła do serca. Kwiat rozpadł się na kawałki. Kruche płatki spadły z jej palców na dywan. Laurian ogarnęła kolejna fala smutku. Zaczerpnęła głęboko tchu i poszła, wymacując sobie drogę, do kufra z cierniokrzewu, stojącego u stóp łoża. Zawiasy ciężkiej pokrywy skrzypnęły przy otwieraniu.
W środku leżał zwinięty schludnie jej strój weselny. Pomimo postanowienia, łzy potoczyły się po policzkach. Przemoczyły opaskę i ściekały z krawędzi materiału. Z pełną miłości uwagą podnosiła rzeczy i układała je na łóżku. Potem odwinęła opaskę z oczu i pasy białego płótna z ciała i upuściła je na podłogę.
Po kolei nakładała na siebie ślubny strój. Halki szeleściły sztywno, a biała suknia migotała od diamentowych okruchów, wszytych w materiał. Przesunęła po niej ręką, wygładzając plisy i fałdy. Sprawiło jej przyjemność, że suknia pasowała na nią tak doskonale, jak tamtego odległego dnia, gdy Sadaster brał ją za żonę. Zarzuciła przejrzysty welon na głowę i twarz, a potem umocowała go za pomocą srebrnego, wysadzanego szafirami diademu.
Powoli zamknęła kufer i podeszła do pobliskiego stołu. Miedzy bibelotami leżał mały kuferek. Kobieta otworzyła go i zaczęła szukać czegoś dłonią między sznurami pereł, pierścieniami, srebrnymi łańcuszkami, szpilkami i broszkami. Na koniec uniosła smukły sztylet w wysadzanej klejnotami pochwie. Ostrożnie wsunęła go pod dopasowany rękaw.
Łzy przestały płynąć. Zacisnęła usta w wąską linię.
Powróciła do biblioteki i ponownie usiadła na wyściełanym aksamitem krześle. Kiedy włożyła rękę pod welon, z jej ust dobyło się ciche westchnienie. Dotknęła twarzy i odkryła kilka nowych zmarszczek. Starsze się pogłębiły, a skóra straciła wcześniejszą elastyczność. Taką cenę zapłaciła za opuszczenie wspaniałego sarkofagu.
Zamknęła niewidome oczy i zebrała siły, by zaplanować zaklęcie. Noc westchnęła łagodnie, zsyłając wiatr, który wpadł przez otwarte okno, przewracając kartki księgi na stole. Kiedy przestał dmuchać, w pokoju zapanowała cisza.
Laurian odpoczywała. Jej głowa opadła w tył, na oparcie krzesła. Nauczyła się, że cierpliwość jest najważniejszą cnotą czarodzieja. Nieprzerwanie towarzysząca jej w sarkofagu mgła pieściła ją, niczym pocieszający przyjaciel, składała chłodne pocałunki i wspierała swoją obecnością. Kiedy kobieta ponownie uniosła głowę, opar ścielił się u jej stóp.
Laurian ponownie skierowała swój wewnętrzny wzrok na pokojówkę i gościa. Ich łagodna miłość dotknęła jej serca, tak jak zapał namiętności przesycił dom i wypełnił go blaskiem, który tylko ona mogła dostrzec. Delikatnie i ostrożnie, nie chcąc im przeszkadzać, wydestylowała esencję ich pożądania i zebrała ją w złożonych dłoniach, niczym najwspanialszy nektar. Pochyliła się i strząsnęła migoczące krople w mgłę, która podniosła się, jakby oblizywała jej palce.
– Idź – szepnęła Laurian.
Mgła przesuwała się nad dywanem. Zgęstniała i zszarzała, a potem przez okno spłynęła po ścianie domu. Stawała się coraz gęstsza, pełznąc po trawniku i wspinając się po murze, by w końcu sięgnąć ulicy.
Niedaleko stąd mgła, dotąd unosząca się nad wodami rzeki Hlal, zaczęła sunąć ku wybrzeżu. Gęstniała i połykała statki zakotwiczone w dokach, doki, a potem wlała się do miasta, sunąc na wschód. Na północy jeszcze większe kłęby mgły napłynęły znad Morza Wewnętrznego, gasząc lampy uliczne w Dzielnicy Szlachty i tłumiąc światła Tęczowego Pałacu w nieubłaganym marszu na południe.
Fafhrd, z głową Sameel na ramieniu, delikatnie gładził ją po gardle. Dziewczyna leżała na plecach i wpatrywała się w sufit. Nagle złapała jego rękę i splotła palce z jego dłonią. Jej twarz, przepełniona niedawno zachwytem, teraz wyrażała zamyślenie i zmartwienie. Gdy przemówiła, jej słowa dobiegały cicho, jakby z pewnej odległości.
– Czy boisz się, że nasze ciała zginą?
Fafhrd usiadł i zwiesił nogi z łóżka. Obrócił się do niej plecami.
– Nie – odrzekł cicho.
Sameel też siadła, obejmując kolana.
– Chyba nie jestem tak odważna jak ty.
Płomień lampy palił się jednostajnie, a samowar westchnął, wypuszczając łagodną, pachnącą parę. Mężczyzna wpatrywał się w zacienione zakamarki pokoju, dokąd nie docierało nikłe światło, jakby ciemność mogła mu ukazać przyszłość.
– Klątwa Malygrisa nie zdoła mnie zjeść – powiedział ponuro. – Krew w jego sercu zawiera lek, a ja go zabiję, by ten lek zdobyć. Albo on zabije mnie. Tak czy owak...
Sameel położyła dłoń na jego plecach.
– Próbuję być odważna – powiedziała, jakby go nie usłyszała – ale przypominam sobie mojego pana i to, jak stawał się coraz chudszy i słabszy. Widzę siebie samą w skórze trupa, jak stoję jedną nogą w grobie.
– Nie ma nic złego w strachu – stwierdził łagodnie Fafhrd. Obrócił się, by wziąć ją w ramiona. – Dziewczynko, nie ma odwagi bez przerażenia. – Przyciągnął ją jeszcze bliżej. Serce zaczęło mu mocniej bić, gdy poczuł gorąco jej ciała. Nagle zanurzył twarz w jej włosach. – Kłamałem. Boję się.
Oparła głowę o jego ramię.
– Ale przy tym jesteś odważny, panie mój.
Jej słowa uspokoiły go. Usiadł, opanował się i pocałował ją w czubek głowy. Był człowiekiem Północy, wojownikiem, przypomniał sam sobie, a to Sameel potrzebowała obrony i pocieszenia.
Prawą dłonią pieścił delikatnie jej brązowy sutek. Uśmiechnął się.
– Nie czuję, żeby to była trupia skóra – rzekł. Zaśmiała się lekko i przesunęła małą ręką w dół jego brzucha.
– Zdaje się, że coś tutaj wstaje z martwych. Padli na łoże, obejmując się ponownie.
Ulicami Lankhmaru przetaczała się mgła, otulając bielą miasto. Wlewała się w ciche ulice, w alejki, parki i place miasta, połykając kwartały i całe dzielnice.
Szczurołap, goniący szczura na ulicy Tombakowej, nagle poczuł na karku puchowy dotyk chłodnej mgły. Opar owinął się wokół niego. Szczur, piszcząc, uciekł na wolność. Szczurołap wzruszył ramionami i odwrócił się w kierunku domu. Nagle jego myślami zawładnął wyłącznie obraz czekającej na niego żony.
Mgła otuliła Iglicę Rhan, zasłaniając ją. Pięciopiętrowa świątynia Aartha utonęła pod naporem szarego morza. Wielki silos w Dzielnicy Rzecznej skrył się za mglistą zasłoną.
Po ulicy Złotej sunął w kierunku północnym powóz. Drogę oświetlały mu latarnie, zwieszające się po obydwu stronach woźnicy. W środku siedziała żona kupca, trzęsąc się i zagryzając wargi. Przerażona wyglądała przez okno powozu, nienaturalnie pożądając młodego syna, który siedział obok niej.
Mgła przemieściła się cicho do Ogrodu Mrocznych Rozkoszy. Otuliła wspaniałe żywopłoty, zasłoniła brukowane ścieżki. W odosobnieniu dwaj spóźnieni filozofowie dzielili marmurową ławkę. Konwersacja powoli zboczyła, pozornie naturalnie, od teorii Kleshite’a na temat mechaniki ciał na co świetniejsze fragmenty erotycznej poezji Tovilyana.
Mgła parła na południowy wschód.
Podczas gdy w większej części miasta panowała cisza, w Dzielnicy Uciech rozlegała się muzyka i odgłosy pijatyki. Noc nie przyniosła kresu świętowaniu Letniego Przesilenia, które trwało już od tygodnia. Ramię przy ramieniu pary przetaczały się z jednej zatłoczonej tawerny do drugiej. Niektórzy kupowali butelki w tymczasowych kramach, wzniesionych przez winiarzy na ulicach. Tancerze i żonglerzy, mimowie i trupy aktorskie, wszyscy zabawiali publiczność na każdym rogu ulicy. Po alejach przechadzali się muzycy, serenady wyśpiewując z całych sił, żeby było ich słychać ponad gwarem.
Wzdłuż ulic wisiały niezliczone latarnie, zawieszone na masztach przez urbanistów. Jeszcze więcej lamp płonęło przy wejściach do wciąż otwartych tawern. Wysokie pochodnie oświetlały płomieniami dziesiątki scen.
Mgła pochłaniała je wszystkie po kolei.
Świętujący dalej bawili się, ale teraz wszyscy ignorowali przedstawienia. Muzycy porzucili instrumenty, żonglerzy maczugi. Pary wtaczały się w alejki, żeby się obściskiwać. Niektórzy wpełzli pod sceny i wozy z piwem. Inni padali na siebie na ulicach, ufając, że mgła zasłoni ich żądzę.
Kobiety i mężczyźni, mężczyźni z mężczyznami, kobiety z kobietami. Zahamowania znikały. Nagle na scenie pojawiła się para, by zademonstrować swoją jurność. Kobieta kieszonkowiec o niezwykłej zręczności splądrowała pewnemu mężczyźnie sakiewkę, jednocześnie dogadzając innemu.
W całej dzielnicy drzwi tawern stały otworem. Cicha mgła wsuwała się do środka. Gdziekolwiek uchylono okno albo otworzono okiennicę, gdziekolwiek znajdowała się szpara w ścianie albo niezalepiona dziura w dachu, do środka wpełzała mgła.
Wysoko na dachu wieży Koh-Vombi, w cieniu gzymsu, Malygris wpatrywał się w niebo, przyglądając się, jak wieczorna gwiazda, Astarion, zniża się na zachodnim horyzoncie. Na wschodzie wznosiła się jasna Shadah. Nad głową płonął niczym szmaragd Akul. Na północy obracała się powoli konstelacja Puklerza z siedmioma jasnymi punktami.
Czarodziej poczuł lekkie zaniepokojenie i uniósł pajęczą dłoń, by potrzeć nią brodę. Czekał, aż wzejdzie księżyc Letniego Przesilenia, którego pozycja i odniesienie do Shadah miały określić następny ruch maga. Malygris położył dłoń na gzymsie i szybko ją cofnął. Zmarszczył z niesmakiem brwi, gdy na starożytnym kamieniu zobaczył zaschnięte ptasie łajno. Brud pokrywał też dach, a belki pod sufitem aż od niego ociekały.
Jeśli księżyc wzejdzie dokładnie tak, jak Malygris obliczył, i jeśli mag zdoła nakreślić prostą linię od niego przez Shadah do Akula, zbierze siły i opuści to rozkładające się miejsce. Już od dawna miał dość brudu, tajemnic i nieustannego monotonnego szeptania przeklętych duchów, które doprowadzały go do szaleństwa.
Od miesięcy wieża dawała mu schronienie, tak jak to obiecały gwiazdy. Mag chodził ostrożnie po tym niebezpiecznym miejscu, nie ściągając na siebie uwagi. Unikał pomieszczeń i przedmiotów, które lepiej było pozostawić w spokoju, i szanował starożytnych bogów, zamieszkujących niegdyś tę wieżę.
Teraz intruzi odnaleźli jego bezpieczną kryjówkę. Włamali się przez okno i weszli przez podziemny tunel. Niemalże usmażyli go żywcem! Na szczęście płomienie wygasły, nie znalazłszy nic, czym mogły się pożywić, i nie zniszczyły poważnie wieży. A może ogień stłumili bogowie i duchy.
Ale co miał sądzić o intruzach? Poznał po mundurach, że większość z nich była żołnierzami i ludźmi suzerena. Nie znał pozostałych dwóch wojowników-złodziei. Przypomniał sobie strzęp podsłuchanej w cieniu rozmowy.
„– Najwyraźniej Malygrisa nie ma w domu – powiedział niski, ubrany na szaro mężczyzna. Ci dwaj przybyli tu, szukając go. Po co? I komu służyli? I jaką rolę grał tu władca Lankhmaru? Zbyt wiele pytań i żadnych odpowiedzi – myślał”.
Malygris nie ośmielił się otoczyć wieży magiczną osłoną, bo mogło to rozgniewać duchy tego miejsca, a na pewno mogło zdradzić go przed czarodziejami i magami, którzy, jak wiedział, szukali go. Równie dobrze mógł posłać w ciemność snop światła.
Nie, najlepiej będzie zmienić kryjówkę. Czekał tylko na księżyc i gwiazdy, by zweryfikowały jego obliczenia.
Ale kiedy zerknął w górę, zmarszczył brwi. Cienki welon mgły przesłonił gwiazdy. Rzucił okiem w kierunku rzeki. Serce mu zamarło. Ponad brzegami pełzł gęsty obłok i połykał statki i doki. Dzielnica rybacka znikła z oczu, a mgła dalej parła niepowstrzymanie.
Gwiazdy ginęły jedna po drugiej. Mgła płynęła dalej. Zbliżała się do jego wieży, pożerając wszystko na swej drodze. Malygris krzyknął z rozpaczy i wyrzucił przed siebie ręce, jakby próbował powstrzymać napływającą falę. Ale ta omyła go, miękka i ciepła niczym oddech.
Zaklął, otworzył z rozmachem klapę w dachu i zszedł do wielkiego okrągłego pomieszczenia na samym szczycie wieży. Komnatę oświetlał tuzin świec. Goły siennik znaczył miejsce, gdzie mag spał. Obok niego leżał w nieładzie stosik książek i pergaminów. W powietrzu unosiły się skrawki puchu, a na podłodze widniały kostki i ogryzione surowe ptasie korpusy.
Malygris machnął ręką pod nosem, w ciszy przeklinając uciążliwy zapach dymu, unoszący się w powietrzu. Przechadzał się nerwowo. W głowie brzęczało mu dojmujące przeczucie niebezpieczeństwa. Zagryzł wargi i zaczął zbierać książki, które tak samo jak wszystko inne cuchnęły dymem. Niósł je z jednego schronienia do drugiego, swoje nieliczne skarby, teraz niemalże zniszczone, bo przeżarte tym potwornym smrodem. Rzucił je z niesmakiem na koc, zawiązał jego rogi i zarzucił tobół na ramię.
Wtem postawił go powoli na podłogę.
Nagle ogarnęło go dziwne uczucie spokoju. Obrócił się ponownie ku schodom prowadzącym przez klapę na dach i wspiął się po nich. Drzwi, stare i rzadko używane, wisiały wykrzywione i pogięte na futrynie. Mag zapomniał ich dokładnie zamknąć. W miejscu, gdzie odstawał jeden róg, wisiały pasma mgły. Nie przejął się tym wcale. Odepchnął klapę, pokonał ostatnie schody i wyszedł w białą noc.
Mgła okryła Lankhmar, ukazując tylko kilka zjawiskowych sylwetek. Zniekształcone kształty wież i minaretów zdawały się drżeć w gęstym obłoku. Najbliższe dachy pojawiały się i znikały, gdy lekki wietrzyk pędził pasma mgły.
Malygris popatrzył na północ. Poczuł radość i szepnął:
– Laurian.
Mgła zadrżała, jakby w odpowiedzi. Miała białą barwę skóry i miękkość ciała ukochanej Malygrisa. Czarodziej zamknął oczy i pomyślał o niej. Czy to zapach jej perfum snuł się we mgle? Czy czuł jej chłodny dotyk, delikatny jak piórko, który muskał jego twarz i szyję?
Otworzył szeroko oczy i zbeształ sam siebie. Czemu się ukrywał? Sadaster nie żył, a wraz z nim większość magów Lankhmaru, choć akurat ich śmierć była przypadkowa. Jakie miało znaczenie to, że jego najwspanialsze dzieło nieco wymknęło się spod kontroli? Wciąż był Malygrisem, a miasto przed nim drżało.
– Laurian – szepnął ponownie, wpatrując się tęsknie w kierunku jej domu. Oblizał usta. Jej imię smakowało w ustach słodko jak miód. Serce maga biło przyspieszonym rytmem rosnącego podniecenia.
Dał jej czas na żałobę i zapomnienie o mężu. Tej nocy upływał rok od rzucenia Wielkiego Zaklęcia i sześć miesięcy od pogrzebu Sadastera. Czas płaczu minął.
Malygris zacisnął pięści. Drżał, nawet jeśli skóra zdawała się płonąć. W umyśle gościły mu jedynie myśli o miłości. Już za długo odmawiał sobie przyjemności. Nie chciał już dłużej czekać, odmawiając sobie tego, czego pragnęło jego serce.
Zapomniał o wszystkim innym, wspiął się na gzyms i rzucił głową w przód, lecz nie spadł. Pełzł wbrew naturze po ścianie starożytnej wieży niczym pająk. Nawet mgła zdawała się zwijać z obrzydzeniem na widok jego pajęczej postaci na tle kruszącego się czarnego kamienia. Mag zatrzymał się raz, kręcąc głową w prawo i lewo, gdy badał puste, spowite oparami ulice. Kiedy dotarł do ziemi, zaśmiał się cicho.
Płot okalający wieżę nie stanowił większego wyzwania. Wspiął się nań, a potem ruszył ulicą Zakonnic w kierunku Dzielnicy Rzecznej. Nawet we mgle pamiętał drogę do jej posiadłości. W myślach, sercu i snach przemierzył tę drogę tysiąc razy jako pan młody w drodze po oblubienicę.
Zatrzymał się przy murze dzielącym posiadłość od ulicy. Ponownie ostrożnie omiótł wzrokiem zamgloną aleję. Nie dostrzegł znaku życia. Nie dobiegł go żaden dźwięk. Opary tłumiły wszystko. Mógł iść przez wymarłe miasto.
Usta wykrzywił mu szyderczy uśmiech, bardziej przypominający szczerzenie zębów. Zważając na moc i efekt jego zaklęcia, analogia miała swoje uzasadnienie.
Dzięki swemu szczególnemu talentowi wspiął się na mur i spełzł po jego drugiej stronie, by znaleźć się w posiadłości Sadastera.
Tylko w jednym oknie paliło się światło. Bursztynowy blask sączył się przez gałęzie martwych drzew cytrynowych i pomarańczowych. Przenikał skręcone i suche gałązki zwiędłych krzewów róż i wił się na ziemi, tworząc w zrujnowanym ogrodzie pajęczynę światłocienia.
Malygris wyprostował się. Kroczył śmiało, krusząc pod stopami zeschłą miętę i jałowiec. Przepełniało go uczucie triumfu. Dotarł do domu, ponownie spojrzał na okno. Okiennice otwarto szeroko, jakby ktoś go zapraszał. Po chwili kucał już na parapecie.
Serce w nim rosło! Pośrodku pokoju stało spełnienie jego snów i nadziei. Wstrzymał oddech. Puls walił jak oszalały.
Światło lampy igrało oślepiająco na diamentach w fałdach bieli, w którą spowita była jego oblubienica. Laurian, z welonem na twarzy, obróciła się do niego i uniosła ramiona.
– Czekałam na ciebie – powiedziała głosem jak jedwab. – Chodź i przyjmij moją przysięgę ślubną.
Malygris pomknął ku niej. Krew gotowała mu się z żądzy, a pasja zaćmiła rozsądek. Laurian objęła go. Mag złapał skraj jej welonu, szukając smaku jej ust.
– Przyjmij teraz moją przysięgę ślubną – rzekła, gdy zdejmował zasłaniający ją materiał.
Malygris zaczerpnął tchu, gdy poniosła oczy. Przeszyło go przerażenie, bo ujrzał swoje dzieło w niewidomych, krwawych oczodołach. Próbował się wyśliznąć, ale mocniej ścisnęła go w objęciach. Plecy przeszył mu ostry ból. Wrzasnął i odepchnął ją.
– Co...?
– Mój sztylet – syknęła Laurian, dzierżąc zakrwawione ostrze. Na błyszczącą suknię padły krople czerwieni. – Nazwałam go specjalnie na tę okazję. – Rzuciła się na niego, chwytając zdecydowanie na ubranie. Z całej siły zamachnęła się sztyletem. – A teraz przyjmij go jeszcze raz!
Fafhrd nagle uniósł się na łokciach w łożu Sameel. Zapomniał o przyjemnościach, gdy w korytarzach odbił się echem przenikliwy krzyk. Zanim zdążył zareagować, rozległ się kolejny piskliwy wrzask.
Sameel otworzyła szeroko oczy, przerażona.
– Pani! – zawołała.
Fafhrd w jednej chwili odrzucił pościel i skoczył na równe nogi. Złapał jedną ręką miecz, a drugą spodnie, otworzył drzwi i pomknął ku bibliotece piętro wyżej.
Wpadł na marmurowe schody i przeskakiwał po dwa lub trzy stopnie. Potknął się na najwyższym stopniu, padł ciężko i z powrotem przetoczył się na nogi. Ubranie zostawił za sobą. Biegł korytarzem wprost ku bibliotece, a w uszach wciąż rozbrzmiewał mu echem krzyk Laurian.
Fafhrd wpadł przez ozdobne drzwi i wyrwał miecz Sadastera z pochwy.
Nad wpół leżącą Laurian pochylała się obszarpana, wychudzona postać. Ściskała palcami gardło kobiety i przeklinała ją niezrozumiałymi warknięciami. Na białej sukni Laurian widniała krew. Nawet usiłując złapać oddech, kobieta jedną ręką waliła w twarz napastnika, a drugą próbowała dosięgnąć sztyletu, leżącego o cal poza jej zasięgiem.
Przejrzyste pasma mgły wpadały przez okno i owijały się wokół talii, ramienia i kostki intruza. Jeszcze jeden otoczył jego kark. Drżące i słabe, próbowały odciągnąć mężczyznę od Laurian, ale opierał się im z niesamowitą siłą, zaciskając śmiertelny chwyt.
Fafhrd wydał okrzyk bojowy i ruszył na ratunek Laurian.
– Malygrisie!
Czarodziej poderwał głowę. Z wąskich ust dobyło się zwierzęce warknięcie. Ciemne oczy błyszczały straszliwą mocą. Strząsnął z siebie szare pasma mgły, które próbowały go powstrzymać, i wstał na spotkanie Fafhrda.
– W twoim domu już pojawił się nowy mężczyzna? – ryknął na Laurian. – Ty niewierna dziwko!
Fafhrd biegł do niego po dywanie, ale nagle zakręciło mu się w głowie. Sploty pod jego nogami poruszyły się dziwnie, a wzór dywanu zmienił się. Choć to niemożliwe, stylizowane winoroślą i pnącza dywanu stały się trójwymiarowe i podniosły się, by powstrzymać jego atak.
Dywan ożył, niczym potwornie zamaskowana mięsożerna roślina. Fafhrd krzyknął z zaskoczeniem, machając na prawo i lewo wielkim mieczem. W miejscu każdego obciętego pnącza wyrastały dwa następne, podobne do węży. Celowały w twarz i oczy, owijały się wokół klatki piersiowej i próbowały wycisnąć dech z piersi barbarzyńcy. Wokół jego nóg owinęły się wąsy, starając się powalić go na ziemię.
Fafhrd z walącym ze strachu i wściekłości sercem złapał wiotki pęd, który owinął mu się wokół szyi i oderwał go, używając całej swojej siły. W ręku została mu lepka posoka. Pociekła po ramieniu, paląc skórę.
Malygris roześmiał się dziko. Jego twarz zmieniła się w przerażającą maskę gniewu, nienawiści i bólu. Ponownie obrócił się zakrwawionymi plecami do Fafhrda i pochylił nad Laurian. Osłabiona kobieta odczołgała się kilka cali po podłodze i sięgnęła po sztylet. Malygris odepchnął go trzewikiem, a później znów zaczął ją dusić. Robił to powoli i z rozkoszą.
– Zostaw ją! – zawołał Fafhrd. Udało mu się zrobić kilka kroków przez morderczą, atakującą go dżunglę. Natychmiast wystrzeliły pędy, które owinęły się wokół jego ud i talii. – Niech cię piekło pochłonie!
Malygris wcale się tym nie przejął.
– Już tam jestem – powiedział z przejmującym smutkiem. – Bez miłości, bez nadziei, bez Laurian.
W pomieszczeniu rozległ się trzask kości. Laurian otworzyła szeroko oczy, a potem spomiędzy jej rozchylonych ust wydobyło się westchnienie. W końcu osłabł jej nikły opór.
– Nie! – Do biblioteki wpadła Sameel. – Zabiję cię! Zabiję! – krzyczała histerycznie. Winoroślą i pnącza nie zareagowały na jej obecność. Zanim Malygris zdołał się podnieść, dopadła go i powaliła na ziemię.
W rękach trzymała zwinięte spodnie Fafhrda. Uczepiła się pleców Malygrisa i owinęła materiał wokół głowy czarodzieja, oślepiając i dusząc go. Jednocześnie próbowała sięgnąć po sztylet Laurian.
Odczarowane winoroślą i pnącza wróciły na dywan. Fafhrd chrząknął z zaskoczeniem, gdy nagle uwolniły go, ale nie tracił czasu na zastanawianie się, dlaczego ani jak się to stało. Uniósł miecz i runął do przodu. Tylko jeden cios dzielił go od pomszczenia Laurian i Sadastera oraz zdobycia kropli krwi z serca, która miała zakończyć całe to szaleństwo.
Sheelba wysłał go ze zleceniem popełnienia morderstwa z zimną krwią. Gdy Fafhrd przeskakiwał przez ciało Laurian, jego krew wrzała.
Ale zanim zdążył zadać cios, Malygris wstał. Wzruszył ramionami, rzucając Sameel w tył, wprost na Fafhrda. Obrócił się i zerwał spodnie z głowy.
W oczodołach zapłonął mu mroczny ogień. Wzór na dywanie znów ożył.
– Nie patrz mu w oczy! – krzyknęła Sameel i ponownie rzuciła się na czarodzieja.
Malygris odtrącił ją na bok wierzchem dłoni. Dziewczyna uderzyła mocno w srebrny sarkofag. Gdy spadała na ziemię, mag spojrzał gniewnie na zwłoki Laurian i ostrożnie cofnął się ku otwartemu oknu.
Fafhrd znów walczył z pnączami, próbującymi go oplatać. W jego uszach rozbrzmiewał okrzyk Sameel. Nagle wszystko zrozumiał.
– Iluzje! – zaklął. – Tak wygląda twoja sztuczka, ty potworze!
Z całej siły cisnął mieczem w Malygrisa, lecz czarodziej rzucił się głową naprzód przez okno. Ostrze przemknęło przez miejsce, gdzie przed chwilą stał mag. Czubek wbił się głęboko w drewno. Broń drżała przez chwilę, tkwiąc w ścianie, a potem spadła na dywan.
Szalone zaklęcie Malygrisa znów się urwało. Fafhrd porwał miecz i wychylił się przez okno. W połowie muru dostrzegł Malygrisa, który przywarł niczym owad do ściany, zadarł głowę i warknął:
– Ty goły głupcze! Jeszcze z tobą nie skończyłem! Fafhrd wychylił się i splunął. Flegma plasnęła w nagą głowę Malygrisa. Olbrzym bez słowa odbił się od parapetu i wylądował w przysiadzie na ziemi, wprost pod czarodziejem.
– A więc chodź i ze mną skończ! – zawołał gniewnie. Znikł cały jego strach, a w sercu pozostało jedynie pragnienie zemsty.
Ale Malygris wcale nie zamierzał schodzić. Dzięki dziwnemu talentowi popełzł poziomo po murze, próbując skryć się za rogiem. Fafhrd pobiegł za nim, podskakując wysoko i machając mieczem. Malygris zaczął się wspinać w stronę dachu i znalazł się poza jego zasięgiem.
Na dół spadały krople krwi. Fafhrd zauważył posokę i kiwnął ponuro głową. Laurian jednak zadała cios. Fafhrd postanowił pozostawić też swój ślad na magu.
Śledząc posunięcia czarodzieja, rozejrzał się po ogrodzie. Wokół zwiędłego krzewu róż leżał krąg przybrudzonych białych kamieni. Fafhrd wsunął czubek miecza w ziemię i wydłubał dwa z nich, wielkości pięści.
– Hej, ty, pajęczaku! – zawołał. Malygris zatrzymał się na krawędzi dachu i zrobił głupstwo: spojrzał za siebie.
Pierwszy kamień uderzył w bok domu. Strzaskał stiuki, a w dół posypał się tynk. Drugi walnął Malygrisa w łokieć.
Czarodziej zawył z bólu. Nieludzki dźwięk zmroził Fafhrda, ale sprawił mu też dziwną przyjemność. Schylił się, by podnieść kolejny kamień, ale gdy wziął zamach, Malygris dotarł już do dachu. Mroczną sylwetka wtopiła się w ciemne tło.
Fafhrd porwał miecz i pobiegł z kamieniem w dłoni przez ogród, by znaleźć się po przeciwnej stronie domu. Przygotował się na kontynuację walki. Zmrużył oczy i oddychał szybko. Przyjrzał się rynnom, szczytom dachu, murom i ziemi, a potem pobiegł z powrotem.
Zaklął i machnął potężnie mieczem, czyniąc głęboką wyrwę w darni. Poczuł smak porażki. Przypomniał sobie Laurian i Sameel. Jeszcze kiedyś zmierzy się z magiem – obaj to przecież sobie przysięgli.
Otworzył z rozmachem drzwi i wszedł w mroczny korytarz. Odnalazł schody na piętro. Wrota biblioteki wisiały wykrzywione na zawiasach. Mężczyzna wpadł do środka.
Sameel siedziała na dywanie z Laurian w ramionach. Zwróciła ku niemu poznaczoną łzami twarz.
– Malygris? – zapytała z nadzieją.
– Znikł – odparł. – Laurian?
Sameel odgarnęła włosy z twarzy swej pani.
– Jest już z Sadasterem.
Fafhrd podniósł pochwę, którą odrzucił na bok, i schował miecz Sadastera. Wezbrała w nim nowa fala gniewu. Zacisnął pięść na rękojeści.
– Dlaczego? – wzburzył się. – Dlaczego sama mu stawiła czoła? Powinniśmy razem to zaplanować, wybrać właściwy moment...
Sameel uśmiechnęła się lekko.
– Nie znałeś Laurian.
Fafhrd był o włos od warknięcia: „Wiem, że nie żyje”, ale ugryzł się w język i potrząsnął głową.
– Powinna nam pozwolić sobie pomóc.
Sameel pochyliła głowę, aż dotknęła czoła Laurian.
– Ja jej pomogłam – szepnęła. – Prawda, moja pani?
– Co takiego? – Fafhrd ukucnął obok niej i uniósł jej głowę, zmuszając, by na niego spojrzała.
Zaśmiała się cicho, a Fafhrda znów dreszcz przebiegł.
– Poprosiła mnie o przysługę – rzekła i odwróciła twarz. – O coś ważnego, co ściągnęło tu Malygrisa.
Fafhrd ukląkł bliżej niej, zmieszany i zagniewany. Kiedy przyjrzał się jej, poczuł przerażenie, ponieważ dostrzegł w niej coś nowego, jakąś desperację. Zdawało się, że postradała zmysły. Chciał coś powiedzieć, ale położyła mu dłoń na ustach.
Przez chwilę znów przypominała dawną Sameel. Fafhrd dostrzegł w jej oczach tak głęboki smutek, że aż zabolało go serce.
– Nie pytaj – powiedziała miękkim głosem. Jej oddech pachniał słodko ziołami. – Odpowiedź może cię zbyt głęboko zranić. A ja ci i tak nigdy nie powiem.
Zamrugała oczami i ponownie pochyliła się nad Laurian.
– Sameel? – spytał Fafhrd. Nie odpowiedziała.
Na dywanie pod ciałem Laurian powoli rozprzestrzeniała się ciemna plama. Fafhrd gapił się na nią, zdezorientowany. Krwi było za dużo jak na rany zadane przez Małygrisa, a Laurian nie została dźgnięta nożem. Zauważył, jak Sameel starannie ułożyła bezwładne ciało swojej pani na lewym ramieniu. W końcu zauważył sztylet Laurian, który spoczywał w zasięgu ręki pokojówki.
Z rozpaczliwym okrzykiem chwycił ukrytą rękę i uwolnił ją od ciężaru.
– Co ty zrobiłaś?
Z przeciętej precyzyjnie wzdłuż ramienia żyły tryskała krew. Płynęła po dłoni, po palcach i skapywała na ciemne włosy Laurian i jej zamknięte oczy.
Sameel wyrwała mu rękę i przycisnęła ją do piersi.
– Cała dobroć i radość, której doznałam na tym świecie, płynęła od mojej pani i mojego pana – rzekła. W jej głosie pojawiło się dziwne szczęście. – Będą mnie potrzebować w zaświatach.
W pokoju zapadła głucha cisza. Oczy Fafhrda płonęły. Miał wrażenie, że za chwilę pęknie mu serce. Klęczał i ściskał miecz, jakby to była święta relikwia. Raz za razem uderzał głową w głownię.
Sameel podniosła wzrok i dotknęła jego kolana. Kiedy szukała jego spojrzenia, w jej oczach rozbłysło gasnące powoli światełko.
– Nie to miałam na myśli, nie cała radość – szepnęła. Jeszcze raz wymówiła jego imię i położyła się, by po raz ostatni objąć swoją panią.
Przez całą spędzoną razem noc nazywała go jedynie „moim panem”.
Fafhrd uniósł pięści i krzyknął z gniewu i bólu. Przez dłuższy czas siedział u boku kobiet. Pogrążył się we wspomnieniach, sparaliżowany starymi i nowymi żalami. Potem umieścił Laurian na aksamitnym krześle, a Sameel ułożył na łonie jej pani.
Zamknął wokół nich połówki sarkofagu, usiadł i oparł czoło o skrzynię.
Po pewnym czasie wstał, zabrał spodnie i pozostałe części ubrania z pokoju Sameel i ubrał się. Postanowił zachować żal do czasu, gdy Malygris przestanie oddychać. Miał chronić gniew niczym skarb o nieocenionej wartości.
A póki co musiał odnaleźć Kocura.
Ostrożnie zamknął bramę posiadłości i wyszedł na ulicę. Aleją przemknął łagodny podmuch wiatru, zdmuchując opar. Fafhrd skrzyżował ramiona pod płaszczem i ruszył na południe.
Ale zanim zdążył odejść na znaczną odległość, w nocnej ciszy rozległ się ochrypły śmiech. Zamarł w pół kroku. Poznał ten śmiech, nawet mimo rozbrzmiewającej w nim gorzkiej nuty.
– Vlano? – spytał, rozglądając się wokół.
Wydało mu się, że w mrocznym wylocie alejki dostrzegł bladą postać, błysk oczu i kosmyk włosów kołyszący się wokół znajomej twarzy. Ale gdy popędził tam, okazało się, że nikogo nie było.
Uczta Strachu
Kocur wyjrzał ostrożnie za róg starego magazynu na ulicy Twardej. Zerkał w alejkę, wypełnioną mrokiem nocy. Poprawił na ramieniu ciężki tobół i spojrzał ku masywnemu zarysowi wschodniego muru miasta, który rzucał na niego cień.
Nad murem widać było księżycową poświatę, choć sam księżyc jeszcze się nie wspiął ponad konstrukcję. Kocur zwilżył wargi i zagłębił się w czerń alejki.
W połowie drogi, na niskiej drewnianej skrzyni siedział Nuulpha. Wcale go nie było widać z ulicy. Kapral oparł łokcie na kolanach i zamyślił się. Kocur stąpał cicho dzięki miękkim butom. Doszedł do niego i stuknął go w czubek hełmu.
Nuulpha zaczerpnął tchu, zdumiony, i padł na bok prosto w pył, szukając ręką rękojeści miecza. Tylko but Kocura, ostrożnie postawiony na krawędzi skrzyni, zapobiegł przewróceniu się jej i powstaniu niepotrzebnego rumoru.
– Na boga-szczura! – szepnął niespokojnie Nuulpha, w końcu rozpoznawszy przyjaciela. – Nie słyszałem cię. – Wstał z zakłopotaniem i otrzepał się.
– Co ty tu robisz? – spytał cichym głosem Kocur.
– Czekam na ciebie – odparł Nuulpha. – Demptha powiedział, że ruszyłeś z jakimś zadaniem. – Zmierzył wzrokiem tobół Kocura. – Co jest w środku?
– Zacne jedzenie i to dużo – odrzekł Kocur i podał mu ciężką torbę. – Wszyscy tam na dole, włącznie z Nuulpha, wyglądali na wpół zagłodzonych. Jakiś dzień albo dwa dni temu pewien szlachcic imieniem Belit zdenerwował mnie nieco, więc uznałem za zabawne ograbić mu spiżarnię.
– Lord Belit? – Nuulpha gwizdnął cicho. – Szkoda, że mnie tam z tobą nie było.
Kocur potrząsnął głową.
– Nikogo nie zabieram, kiedy rabuję, z wyjątkiem Fafhrda. Nie zgłupiałem na tyle, by ryzykować walkę albo złapanie przez to, że ktoś był niezgrabny.
Nuulpha wyglądał na urażonego, więc Kocur klepnął go po ramieniu.
– Nie zamierzałem cię obrazić, ale złodziejstwo to zajęcie dla samotnika, przyjacielu. Pamiętaj o tym, jeśli się kiedykolwiek go podejmiesz. Nikomu nie ufaj.
Nuulpha poprawił torbę na ramieniu.
– Ale ty i ten barbarzyńca...
– To zupełnie inna sprawa – odparł zgrabnie Kocur.
– Nie umiem tego wyjaśnić, ale ten wielki jełop i ja znamy się na wylot, a to wręcz nienaturalne. – Melodramatycznie przewrócił oczami. – Choć uznaję ten pomysł za niesmaczny, czasem uważam, że jesteśmy dwiema połówkami tej samej starej duszy.
Nagle uniósł dłoń, nakazując ciszę. Przybrał postawę gotowego do ucieczki zwierzęcia i spojrzał ku wlotowi alejki.
Odgłos maszerujących stóp stawał się coraz wyraźniejszy. Nagle ulicę Twardą oświetlił łagodny, chybotliwy blask. Kocur poluzował w pochwie smukły miecz i przylgnął do ściany magazynu, pogrążając się w najgłębszym cieniu.
– Obok niego przeszła grupa sześciu żołnierzy z pochodniami. Nie rzucili nawet okiem na alejkę. Kocur wypuścił cicho powietrze i podkradł się do ulicy. Wyjrzał za róg magazynu i obserwował żołnierzy, aż znikli mu z oczu, Wejdźmy do środka – szepnął Kocur, powróciwszy do Nuulphy. – Nie pozwól, żeby skrzypnęły zawiasy.
– Naoliwiłem je – odrzekł Nuulpha. Włożył do pochwy miecz i podniósł torbę, którą wcześniej położył na ziemi.
– Uczysz się – stwierdził Kocur. Uśmiechnął się i kiwnął głową. – Jeszcze zrobię z ciebie złodzieja.
Nuulpha prowadził przez aleję. W końcu znalazł drewniane uchwyty wielkich wrót. Ostrożnie otworzył jedno z nich, ale tylko na tyle, by mogli wśliznąć się do środka. Zawiasy nie wydały żadnego dźwięku, lecz dół starych drzwi, które wisiały wykrzywione, zaszurał cicho o pył alei.
Kocur zamknął drzwi i sięgnął po gruby drewniany czworokątny rygiel, który stał oparty nieopodal o ścianę. Najciszej, jak tylko mógł włożył go na miejsce. Odprężył się nieco i zbadał ciemne wnętrze magazynu. Niski sufit opierał się na dziesięciu grubych kwadratowych belkach. Wyglądały jak anorektyczni wartownicy, strzegący wielkiej, zakurzonej pustki.
Nuulpha kucnął parę kroków dalej i podkręcił knot lampy. Blade niebieskie światło pojaśniało, zmieniając się w łagodny żółty blask, podświetlający surową twarz kaprala. Żołnierz w jednej ręce uniósł latarnię, a drugą chwycił łup.
Tuż na skraju plamy światła znajdował się wielki silos, który mógł niegdyś służyć do magazynowania zboża. Kocur szarpnął za klapę i otworzył szeroko okratowane drzwi. Zagryzł usta i powoli odwrócił się.
– Jeśli mowa o moim przyjacielu – rzekł cicho – to czy dowiedziałeś się czegoś?
Nuulpha zmarszczył brwi.
– Żadnych wieści – odparł z żalem. – Nikt go nie widział. Straż miejska wcale go nie szuka. Z tobą jest zupełnie inaczej. Pewien kapral Muulsh z północnych koszar szaleje po całym mieście i poszukuje cię.
Kocur przesunął palcem po prawym policzku.
– Ma długą bliznę? – spytał. Nuulpha kiwnął głową.
– Znasz go?
– Milusi facet – odrzekł Kocur i odwrócił się. Pochylił się i sięgnął po metalowy pierścień wpuszczony w stare deski, które tworzyły dno silosu. Uniósł ukrytą klapę i zajrzał w ciemność.
Demptha Negatarth kupił ten opustoszały magazyn z powodu jego położenia dokładnie nad odgałęzieniem tajemnych tuneli Lankhmaru, a potem wykopał sekretne wejście. Wraz ze swoimi ludźmi zszedł na dół po wąskich drewnianych stopniach, ofiarując bezradnym ofiarom złej magii Malygrisa schronienie przed buszującymi nocą żołnierzami Rokkarsha.
Kocur wiedział, że powierzenie mu tego sekretu było wielkim honorem. Ponownie wziął torbę od Nuulphy i dał znak, by kapral schodził pierwszy. Z otworu nad ich głowami sączyło się blade światło. Kocur zamknął drzwi do silosu, zszedł kilka kroków i opuścił ciężką pokrywę włazu na miejsce.
Miał wrażenie, że przygniata go masywny ciężar ziemi. W nozdrza wdarł mu się zapach brudu i wilgoci. Opadło go uczucie niepokoju. Nie był kretem i rycie w ziemi nie wzbudzało w nim zapału. Skupił wzrok na blasku latarni i schodził najszybciej, jak tylko pozwalały na to wąskie stopnie i ciężka torba.
U stóp schodów czekał na niego Nuulpha. Zwrócona w górę twarz zdradzała zdenerwowanie. Żołnierz wcześniej go nie okazywał. Zgarbił się, choć jeszcze całe cale dzieliły jego głowę od sufitu.
Kocur wiedział, jak się czuł kapral. Gęsta ciemność onieśmielała, a latarnia jedynie nieznacznie rozpraszała mrok. Bliskość ścian i wąski sufit przytłaczały, a ziemia wciąż wydzielała zapach, jakby niedawno ją wykopano. Mężczyzna wyobraził sobie wygłodniałe pędraki i robale, które ryły gdzieś w pobliżu.
Przypomniał sobie słowa jednej z piosenek Fafhrda, może dlatego, że tak intensywnie odczuwał jego nieobecność. Szeptał je cicho, mając nadzieję, że naśmiewaniem się ze swojego strachu poprawi sobie humor. Dalej brnął w mrok.
Połóżcie mnie w zimnej, mrocznej ziemi,
Usypcie miękką, okrągłą mogiłę,
Niech się zbiorą wokół robale
I zaprowadzą nas w Zaświaty.
Wydawało mu się, że stęchłe powietrze drży. Płomień lampy zareagował ledwo dostrzegalnym migotaniem, jakby wokół niego zatańczył jakiś niewyczuwalny podmuch. Kocura przeszły dreszcze. Zjeżyły mu się włosy na karku.
Jest taka droga, którą wszyscy musimy pójść,
Król to czy chłop, święty czy giermek,
Żaden człowiek się rodzi się wolny,
Nie ucieknie przed Panem Zaświatów.
Nuulpha roztrzęsioną ręką podkręcił knot lampy. Płomień rozbłysnął jaśniej, ale nie udało mu się rozproszyć ciemności.
– Nie znasz innej piosenki? – warknął kapral.
– Hopy siupy, w jednej trumnie dwa trupy – Kocur upierał się przy temacie, wypowiadając słowa przez zaciśnięte zęby. Nagle się zatrzymał. Złapał Nuulphę za ramię i obrócił go. – Trzęsiesz się – rzekł – tak samo jak i ja. – Przecisnął się obok mężczyzny i ośmielił się zrobić kilka kroków poza granicę światła, a potem z powrotem zanurzył się w bursztynowym kręgu. – Dorośli mężczyźni, a drżą w ciemnościach – szepnął. W zamyśleniu oblizał usta, przyznając się do własnego strachu. Czuł, jak przerażenie rośnie w nim i rozsadza go. – Dlaczego się boję? – pytanie skierował zarówno do siebie, jak i Nuulphy. – Już wcześniej byłem pod ziemią. Dlaczego teraz wydaje się zupełnie inaczej?
– Serce mi wali – wyznał Nuulpha ściszonym głosem. – Miękną mi kolana. Wstydzę się tego...
– A więc obaj powinniśmy się wstydzić – odparł Kocur, klepiąc przyjaciela po ramieniu. Ostawił wór ze skradzionym jedzeniem i położył rękę na sercu. – Już mnie niemalże pokonało. Zupełnie jakbym brnął coraz głębiej w czarne morze...
– A za chwilę wciągnie nas tam jakiś potwór z mackami... – dodał Nuulpha, ocierając pot z czoła.
Kocur potarł brodę, podszedł do krawędzi świetlnego kręgu i zatrzymał się tak, że tylko palcami stóp dotykał przerażającej granicy. Zmrużył oczy i wpatrywał się w ciemność. Niemalże oczekiwał, że napotka wzrok czerwonookiego demona.
– Zaćmienie – mruknął Nuulpha. Podniósł torbę i podszedł do Kocura. – Śmierć patriarchy, okropna mgła, która ostatnio nawiedziła miasto, mówię ci, to wszystko są złe omeny.
Kocur zdławił strach i powoli ruszył przed siebie. Mimo wszystko czuł w kościach, że w tunelach zaszła jakaś dogłębna, niewidoczna zmiana, a w powietrzu zawisło coś dziwnego. Nawet sama ciemność, cień i faktura mroku nagle zdały się kompletnie obce.
W końcu wyłonili się z wąskiego, wyrytego ręką człowieka tunelu i wkroczyli do dużej naturalnej jaskini. Tutaj też dotykało ich wrażenie natrętnej obcości. Kocur stanął nieruchomo i zaczął nasłuchiwać. Dobiegało go dyszenie Nuulphy, a może swoje własne? A może... kogoś innego?
Pomyślał o szczurach i nietoperzach, które powinny zapełniać podziemny świat, tak samo jak owady i niezliczone pełzające stworzenia. A tu nie mieszkała żadna żywa istota. Mężczyzna przypomniał sobie, jak się zastanawiał, czy przypadkiem jakiś potwór, zamieszkujący mroczne korytarze, nie zjadł szczurów. A teraz dumał, czy może jakiś zwierzęcy instynkt nie podszepnął im, że trzeba uciekać. Ponownie zostawił za sobą Nuulphę, który stał na progu tunelu. Wyszedł poza zasięg światła i powoli obracał się w ciemnościach. U sklepienia nad jego głową wisiały stalaktyty. Migotały zimno, lekko fosforyzując. Błyszczały drobinkami kryształu i miki. Ściany wokół zdawały się niknąć, a czarny mrok ciągnął się, tworząc nieskończoną pustkę przerażającej nocy.
– Glavis Rho – szepnął Kocur, przypomniawszy sobie zielarkę, która wychowywała go zamiast matki i ojca. – Chyba mnie na to nie przygotowałaś.
Nuulpha podszedł cicho do jego boku. Podkręcił knot najwyżej jak się dało, ale płomień i światło wydawały się jeszcze niklejsze. Uniósł latarnię nad głową, otaczając ich obu kołem bladych promieni.
Kocur lewą dłonią zakreślił w powietrzu koło: jeden ze świętych znaków boga-pająka.
– Niech żadne zło nie wejdzie w ten blask – zaintonował, a jego czarne oczy błysnęły ostro.
– Przestań! – krzyknął Nuulpha. Płomień zachybotał się dramatycznie, gdy kapral rzucił torbę z jedzeniem, objął ręką głowę Kocura i zatkał mu usta. Nagle puścił go i obrócił. – Tymi słowami ściągasz na siebie klątwę Malygrisa.
Kocur stał przez chwilę oszołomiony. Bronił się przed zimnem, które ogarnęło go, gdy usłyszał słowa towarzysza i ujrzał poruszenie na jego twarzy.
– Dziękuję, kapitanie – powiedział, odzyskując panowanie nad sobą. Mimo wszystko w myślach przemknęła mu obawa, czy już skazał siebie rzuceniem tego głupawego zaklęcia. Jeszcze raz odwrócił się, by popatrzeć na pustkę poza zasięgiem kręgu światła, w ciemność, która zjadła mu rozum.
– Jakże łatwo mi było się zapomnieć – mruknął do Nuulphy choćby tylko raz. Mimo ostrożności i tego, że wiem o niebezpieczeństwie, zadziałałem zgodnie ze swoją naturą.
Zagryzł usta. Czy ośmieliłby się powiedzieć więcej? Przeszył go podwójny strach, przed klątwą Malygrisa i czymś więcej – tymi tunelami i jaskiniami. Coś się tu kręciło, coś większego i bardziej wrogiego od każdego potwora z wyobraźni. Wiedział to, ale nie umiał wyjaśnić, skąd.
Nie wiedział, co to było, ale na pewno nie Malygris.
– Chodźmy – nalegał Nuulpha, łagodnie kładąc dłoń na ramieniu Kocura. – Demptha będzie zadowolony, kiedy zobaczy jedzenie.
Kocur odwrócił się, zmusił do uśmiechu i kiwnął, by Nuulpha poszedł przodem. Nagle uznał, że lepiej nie siedzieć za długo w jednym miejscu.
A Jesane? – spytał fałszywie radosnym głosem, kierując myśli ku córce Dempthy. – Czy ona mnie chętnie zobaczy?
Nuulpha prychnął i przyspieszył nieco kroku, jakby wyczuł za plecami jeszcze kogoś oprócz Kocura.
– Pomimo tego, co mówią ci oczy, jest od ciebie starsza. Mogłaby być twoją matką.
Kocur roześmiał się nagle, ale nawet dla jego uszu śmiech zabrzmiał sztucznie.
– Ale z ciebie kłamca i zazdrosny sukinsyn! – stwierdził i klepnął Nuulphę po plecach. – Sądzisz, że tak łatwo zrezygnuję z niej? Chcesz ją dla siebie?
Nuulpha zdecydowanie pokiwał głową.
– Mam kochającą żonę – przypomniał Kocurowi. – Kocha wydawać moje pieniądze, kocha mi rozkazywać i kocha się leniwie wylegiwać... Ale to nieważne. A jeśli chodzi o Jesane, to mówię prawdę. Mogłaby być twoją matką. A nawet moją. Demptha zaś jest znacznie starszy, niż na to wygląda.
– I znacznie mniej pociągający – odparł Kocur. Kiedy wychodzili z jaskini i zagłębiali się w wyłożony cegłami tunel, spojrzał za siebie. Wiedział, że może to tylko gra światłocienia, ale zdawało się, że pustka skrada się za nimi.
„Kiedy ja się zatrzymuję, ona również” – pomyślał. „Ale za każdym razem, gdy się za siebie oglądam, jest chyba coraz bliżej”. Zagryzł wargi, a Nuulpha, nieświadomy niczego, wciąż parł naprzód. Nagle Kocur znalazł się na skraju światła, więc przyspieszył kroku.
Wtem w tunelach rozległ się przeraźliwy wrzask. Kocur zadrżał. Serce mu skoczyło. Zamarł w pół kroku, wpatrując się wytrzeszczonymi oczami w przestrzeń przed Nuulpha. Tunele wzmocniły dźwięk, a echo odbijało się od kamieni. Torba z jedzeniem wypadła kapralowi z ręki. Latarnia drgała gwałtownie w roztrzęsionej dłoni. Po chwili dobiegł ich krzyk bólu i kakofonia przerażonych wrzasków.
Nuulpha obrócił się. Jego twarz zmieniła się w bladą, zniekształconą maskę strachu. Spomiędzy jego ust wydobył się jęk. Przewrócił Kocura i zaczął uciekać tą samą drogą, którą przyszli.
Wraz z uciekającą postacią Nuulphy znikło też światło i Kocura otoczyła ciemność. Mężczyzna skulił się i przywarł do ściany. Trochę pocieszyła go solidna konstrukcja za plecami. Krzyki rozbrzmiewały nadal, nadchodząc długimi, mrożącymi krew w żyłach falami grozy. Kocur, oślepiony mrokiem, rzucał rozpaczliwe spojrzenia przed i za siebie. Wyciągnął sztylet, ścisnął go, a strach wysysał mu oddech z płuc.
– Nuulpho! – zawołał. – Nuulpho!
Sam zatkał sobie usta dłonią. Bał się, że coś nieprzyjemnego może go usłyszeć i skierować się w jego stronę.
Ruszył w kierunku dobiegających go krzyków. Wydawało mu się, że jego duszę przeszywa lodowaty wiatr. Nagle pomyślał, że rozpoznaje niektóre krzyki. To głos Misha! A to Jesane! Był pewny, że wrzaski dobiegają ze Świątyni Nienawiści. Ruszył do przodu na czworakach, ściskając Koci Pazur. Trzymał się ściany i wymacywał sobie wzdłuż niej drogę.
Serce zmroził mu wysoki krzyk dziecka. „Malutka dziewczynka!” – pomyślał, bezgłośnie wrzeszcząc z rozpaczą. Wstał i pobiegł niezgrabnie. Otworzył usta i sam zaczął krzyczeć, wściekle i wyzywająco. Czuł, jak dźwięk rozrywa mu gardło. Miał nadzieję, że teraz ściągnie na siebie demony, wywabiając je ze świątyni – bo tam przecież na pewno były!
Nagle poczuł ból, a w czaszce eksplodowały gwiazdy. Odbił się od ściany, gdzie zakręcał korytarz, i z jękiem upadł na plecy. Krzyki stawały się coraz słabsze i rzadsze. Otrząsnął się i zaczął się gramolić na kolana. Macał wokół w poszukiwaniu Kociego Pazura, który wypadł mu z ręki. Palce otarły się o rękojeść.
Metal rozbłysnął pod palcami. Światło! Spojrzał przez ramię. Nuulpha!
Kapral ukucnął obok niego.
– Wybacz mi! – rzucił błagalnym szeptem.
Kocur podniósł latarnię i pobiegł przed siebie tunelem. Krzyki zmieniły się już w jęki, ale wcale nie zmniejszyło to jego przerażenia.
– Którędy? – krzyknął, gdy nagle wpadł w rozgałęzienie.
– Tędy – odparł ponuro Nuulpha. Przecisnął się obok niego i zaczął prowadzić. W ręku ściskał obnażony miecz. Kocur pędził u jego boku nowym, szerszym korytarzem, wyobrażając sobie, jaka rzeź odbyła się tam przed nimi.
Ucichły nawet jęki, a tunele wypełniła przerażająca cisza.
Skręcili ponownie, pobiegli kilka kroków i dotarli do Świątyni Nienawiści. Kocurowi wyschło w ustach, gdy patrzył w górę starożytnej kamiennej klatki schodowej. Wielkie drzwi na szczycie były złowieszczo zamknięte. Na drewnianej powierzchni potrzaskana i wymalowana twarz nieznanego demona lub bóstwa szydziła z nich swoim uśmiechem.
Kocur przełknął ślinę i zaczął skradać się ostrożnie po schodach. W końcu położył rękę na drzwiach. Pod wpływem jego dotyku otworzyły się z nieznacznym skrzypieniem. Światło latarni przeszyło ciemność za progiem, ale ich oczom ukazał się jedynie pusty korytarz.
– Ciemno jak w dupie nietoperza – szepnął Nuulpha, stojąc tuż za plecami Kocura.
Kocur wszedł do tunelu pospiesznym bezgłośnym krokiem. Zamienił sztylet w ręku na miecz. Zagłębiał się w zakręty, osłaniając smukłym ostrzem, aż w końcu dotarł do ściany, za którą znajdowała się świątynia.
Nuulpha kopnął właściwy kamień. Ukazało się ukryte wejście, a Kocur wpadł do środka.
Powitała ich jedynie ciemność. Ramię w ramię szli przez komnatę, oświetlając przestrzeń wokół latarnią. Liczne kolumny, podtrzymujące niski sufit, rzucały niezliczone cienie, a każdy z nich zdawał się nieść zagrożenie. Mimo wszystko nie napadł na nich żaden wróg.
Wszystkie sienniki były puste. Koce odrzucono na bok, poduszki leżały w nieładzie. Mimo wszystko nie było znaku, żeby ktoś tu z kimś walczył. Pojemniki z wodą stały nietknięte, meble nienaruszone i nigdzie nie dostrzegli krwi lub śladu przemocy.
– Dokąd oni poszli? – szepnął nieufnie Nuulpha. – Gdzie jest Demptha?
Kocur potrząsnął głową. Kiedy rozglądał się wokół, przebiegały go dreszcze. Krzyki, które słyszał, mogli wydać tylko umierający i ranni ludzie. Przygotował się na walkę i jatkę, nie na upiorną pustkę.
Światło padło na leżącą na podłodze słomianą laleczkę. Podniósł ją i pomyślał o małej blond dziewczynce, w której ramionach widział ją po raz ostatni. Czy już nie żyła? Czy powinien ją opłakiwać? Rzucił laleczkę na najbliższy siennik, gdzie spało wcześniej dziecko, i ruszył niepewnie przed siebie, przeszukując każdy zakamarek i sprawdzając każdy cień.
– Kto zgasił światło?
Nuulpha znikł Kocurowi z oczu, chowając się za jego plecami. Mężczyzna odwrócił się i odkrył, że kapral stoi przy stoliku o kilka kroków od niego i wskazuje grubą świecę. Wosk wciąż był miękki i ciepły.
– Wszystkie lampy, świece i pochodnie zostały niedawno zgaszone.
– Czy jest stąd inne wyjście? – spytał Kocur. – Może jakiś tunel albo tajemne przejście, o którym mógł ci powiedzieć Demptha?
Nuulpha wzruszył ramionami i zapalił świecę od latarni Kocura. Ruszył przed siebie, obrócił się powoli i potrząsnął głową.
– Znam tylko jedną drogę wyjścia – odparł. Na jego twarzy malowało się zdziwienie. – Coś się jeszcze stało – rzekł, wpatrując się w sufit. – Jest za cicho. Kocur nasłuchiwał.
– Święto Letniego Przesilenia – rzekł z rosnącym niepokojem.
– Znajdujemy się dokładnie pod Dzielnicą Uciech – przypomniał Nuulpha. – Powinniśmy słyszeć odgłosy muzyki i śmiechy.
Kocur ponuro kontynuował poszukiwania. Akustyka świątyni płatała figle. Cisza mogła oznaczać jedynie chwilową przerwę w świętowaniu. Odłożył na bok tę zagadkę i skupił się na poszukiwaniach. Ruszył ku najdalszemu krańcowi świątyni i oświetlił długi stół roboczy Dempthy.
– Patrz – powiedział, przywołując Nuulphę.
Na stole leżały porozrzucane karty do tarota Dempthy. Wyglądało to tak, jakby jakaś gniewna dłoń odepchnęła talię na bok.
– Demptha nigdy by ich tak nie zostawił – stwierdził z przekonaniem Nuulpha. – Sam je malował. – Kapral podniósł karty. Umieścił je z pozostałymi na stole i uformował z nich nowy stos. – Może po nie wróci – dodał z powątpiewaniem.
Kocur, pod wpływem impulsu, odwrócił kartę znajdującą się na wierzchu talii. Miniaturowy obrazek ukazywał długi stół, zasypany kośćmi, czaszkami i częściami ciała. Na wspaniałych krzesłach z wysokimi oparciami siedziały trzy szkielety i ściskały puchary z krwią.
– Uczta Strachu – rzekł Kocur i upuścił kartę z chrząknięciem. Mroczna i ironiczna wymowa karty zmroziła go.
– Niosłem im torbę zjedzeniem.
Nuulpha podniósł pochodnię ze stojaka obok stołu i zapalił ją od świecy.
– Rano pójdę do sklepu Dempthy. Może się tam pojawi. Kocur nie miał takiej nadziei.
Wracali tunelami z pochodnią i latarnią w dłoniach. Żaden się nie odezwał. Kocurowi myśli kłębiły się w głowie. Przeraźliwie dawała mu się we znaki nieobecność Fafhrda. Wiedziałby, co robić dalej, gdyby olbrzym był u jego boku. Albo też razem doszliby do tego, co dalej począć.
Zamiast tego czuł smak porażki i miał świadomość braku ważnych sojuszników i odległości, jaka dzieliła go wciąż od Malygrisa.
Dotarli do upuszczonej przez Nuulphę torby z jedzeniem. Kocur skrzywił się, kopnął ją z rozmachem i ruszył dalej. Nuulpha wziął ją w ciszy i przewiesił przez ramię. Jedzenie to jedzenie, nawet jeśli byli w Lankhmarze.
W końcu wspięli się po wąskich drewnianych schodkach i wyszli przez klapę do magazynu przy ulicy Kamiennej.
– Znaleźliśmy się znowu na początku naszej drogi – rzekł zrzędliwie Kocur, gdy Nuulpha zamykał ukryte przejście.
– I co teraz, mój szary przyjacielu? – spytał Nuulpha. Kocur wzruszył ramionami, sfrustrowany.
– Idź do domu, do żonki – odparł. – Muszę mieć czas, żeby pomyśleć. Przyjdź po mnie jutro do Srebrnego Węgorza.
Opuścili magazyn i poszli aleją do ulicy Twardej. Tam ponownie się zatrzymali i rozejrzeli po pustej drodze. Kiedy wędrowali pod ziemią, na miasto opadła gęsta mgła.
– Znów ta cholerna mgła – powiedział Nuulpha i zmarszczył brwi zirytowany. Wycelował pochodnią w opary. – Przynajmniej mam światło i znajdę drogę do domu.
Kocur obserwował, jak Nuulpha odchodzi na północ. Światło rozmazywało się i bladło, aż w końcu znikło. Wsunął miecz do pochwy i ruszył na południe, w kierunku Dzielnicy Uciech, a latarnia kiwała mu się u boku.
Mgła wirowała wokół niego, miękka jak puch, wilgotnym dotykiem muskając mu twarz. Mokre muśnięcia zdawały się jeszcze bardziej go przygnębiać. Pomarkotniał i nagle poczuł się samotny. Naciągnął bardziej kaptur na twarz. Nuułpha miał dom, żonę i czekające na niego ciepłe łóżko. A co miał Szary Kocur?
Kiedyś w tym samym mieście spotkało go szczęście. Jego jedyna prawdziwa ukochana, Ivrian, czekała na niego każdego wieczoru w niewielkim mieszkanku nad aleją Kości. Cieszyli się śmiechem, szczęściem i nieznaną im dotąd miłością. Jakże delikatna i piękna była jego Ivrian, taka dziecinna i naiwna. Tak łatwo było ją zadowolić. Obsypała go deszczem uczuć, a on tęsknił za nią tak boleśnie, że niemalże pękało mu serce.
Nuulpha był szczęściarzem i najwyraźniej nie doceniał tego, co dał mu los.
Jakiś dźwięk przerwał te ponure rozważania. Kocur z ciekawością oświetlił wóz, stojący w cieniu tuż przy starej kuźni. W powietrze wyleciała garść siana, a potem z jednej strony posypało się go jeszcze więcej. Deski wozu skrzypiały radośnie.
Kocur zgasił światło, podkradł się bliżej i przysłuchiwał się cichym westchnieniom i pospiesznym oddechom, które wydawała z siebie niewidoczna para na wozie. Podszedł bliżej, skrywany przez ciemność i mgłę. Pomyślał, żeby zajrzeć do środka ponad krawędzią wozu, ale zamiast tego ukucnął przy kole i przez chwilę przysłuchiwał się odgłosom ich miłości. Potem oddalił się cicho, czując się jeszcze bardziej samotny.
Pomyślał o Ivrian, swej prawdziwej miłości. Przypomniał sobie jej ciepło i słodkie piękno. Jakże za nią tęsknił! Ale gdy składał usta, by wymówić jej imię, spomiędzy warg dobyło się:
– Liara.
Zatrzymał się pośrodku ulicy, wstrząśnięty swoją pomyłką. Czuł się tak, jakby zdradził pamięć o Ivrian. Ale tuż za nim wciąż rozlegały się odgłosy, wydawane przez parę w wozie. I czyż w tej samej alejce przed nim nie usłyszał kolejnej pary?
Mgła przelewała się przez alejkę niczym biała rzeka, porwała go do Dzielnicy Uciech. Szedł jak we śnie, a zmysły na przemian przyćmiewały się i wyostrzały. Z mgły wypadła tanecznym krokiem kobieta, kręcąc wymyślne piruety i śmiejąc się histerycznie. Dojrzała Kocura i rzuciła się na niego. Próbowała przycisnąć swoje usta do jego twarzy. Przez chwilę tolerował jej dotyk, a potem ją odepchnął.
– Nie jesteś Liarą – rzekł, a jego głos rozbrzmiał mu w uszach tak, jakby dobiegał z oddali.
We mgle zaczęły błyskać słabo pochodnie i latarnie. W niewyraźnym świetle dostrzegł pary kochające się na schodach sklepów i w alejkach. Zatrzymał się na chwilę i patrzył przez otwarte drzwi tawerny na orgię rozgrywającą się na stołach i podłodze.
Wszedł do środka. Nikt nie zauważył, jak zbierał sakiewki z monetami, naszyjniki, pierścionki i bransoletki. Wyciągnął gotówkę z kasy i zdjął wspaniały karmazynowy płaszcz z wielkimi kieszeniami, w którym chciał nieść łup. W następnej karczmie zrobił to samo, okradając lokal i klientów do ostatniego miedziaka i kolczyka.
Na ulicy odkrył, że wiele kramów i budek pozostało bez dozoru. Jeśli trafił na kasę, opróżniał ją i chował pieniądze do kieszeni płaszcza. Znalazł wyjątkowo wielką i ładną skórzaną torbę. Porzucił płaszcz na jej rzecz i wrzucił łup do środka. Dalej szedł już z ciężką torbą na ramieniu.
Na scenie z imponującym entuzjazmem kochała się atletyczna para. Kocur przystanął na skraju proscenium, by podziwiać ich, tak jak na to zasłużyli, a jednocześnie przeszukać ubrania, które rzucili na bok. Przywłaszczył też sobie wysadzany klejnotami naszyjnik ze złamanym zapięciem, który zsunął się kobiecie z szyi podczas miłosnych zapasów.
Po długiej drodze znalazł się na południowym skraju dzielnicy. Lampy nie oświetlały tej części miasta. Żałował, że porzucił latarnię. Poprawił torbę z łupem i szedł dalej.
Jego myśli zaprzątała tylko Liara. Paliło go wspomnienie ich przelotnego pocałunku. W uszach rozbrzmiewał mu melodyjny szept, a miękki nocny wiatr, mieszając mgłę, zdawał się nieść zapach jej perfum. Serce krzyczało do niej i nikt prócz Liary nie mógł ulżyć jego bólowi.
Nagle się zatrzymał. Zorientował się, że stoi w alei Oblicza Księżyca. Dotknął torby, przerażony, wepchnął do środka rękę i wyjął pełną garść skarbów. Przez palce przelewały się monety i biżuteria. Oblał się rumieńcem wstydu.
Wtem ponownie ogarnęła go mgła. Już miał się wycofać, ale, drżąc cały, ruszył dalej ciemną aleją, aż stanął przed Domem Nocnych Okrzyków.
Pod stopami Kocura chrzęścił biały żwir. Rzeźby na trawniku zdawały się obracać groźnie, gdy je mijał, jakby zagradzały mu drogę ucieczki. Wiedział, że to tylko gra wyobraźni. Wypełnił go strach i zdumiewające oczekiwanie. Poczuł dziwny żar, aż pot mu wystąpił na czoło. Powoli wspiął się po marmurowych schodach i dotarł do drzwi. Rozdygotane nerwowo palce ujęły blaszaną kołatkę.
Pusty dźwięk pierścienia uderzającego o podstawę przypominał odgłos wydawany przez stukające o siebie kości.
Czekał przez długie minuty, przestępując niepewnie z nogi na nogę. Gdy już sięgał ponownie do kołatki, drzwi otworzyły się powoli. Potężny mężczyzna spojrzał na niego gniewnie. Miał oczy jak zimne szare kamienie i twarz niczym głaz. Nagie ramiona i pierś pęczniały od imponujących mięśni, a ogromny brzuch okrywały poły wielkiego skórzanego płaszcza.
Kocur gapił się na nieziemskiego odźwiernego.
– Mroczny Motyl – mruknął, tuląc pod szarym płaszczem torbę z łupem. – Powiedz jej... – zawahał się i niepewnie oblizał usta, a potem pokazał torbę. – Powiedz, że jej obrońca przyniósł prezent.
Twarz odźwiernego nie zdradzała żadnych emocji.
– Poczekaj tutaj – powiedział, zatrzaskując drzwi przed nosem Kocura.
Kocur obrócił się i zaczął wpatrywać się ponad otulonym mgłą trawnikiem w ulicę i ledwo widoczny za nią park. Walczył ze sobą, bo chciał uciec, ale nie śmiał stąd odejść. Obietnica Liary trzymała go na łańcuchu. Najwspanialsze arkana miłości – powiedziała przecież, że mu je pokaże.
Drzwi ponownie się otworzyły, a odźwierny zaprosił go do środka machnięciem ręki.
Łagodnie płonące lampy z nisko skręconymi knotami oświetlały zasobnie umeblowany hol. Kocur nie zwracał na nic uwagi. Kompletnie pochłonęła go gorączka. Przewodnik zatrzymał się i delikatnie zastukał w drzwi, a potem je otworzył. Kiedy Kocur przekroczył próg, mężczyzna zamknął je za nim.
Stała pośrodku pokoju. Przybrała elegancką pozę, rozstawiając nieco nogi, wyginając plecy i przekrzywiając nieznacznie szyderczo głowę. Rozchylona cienka szata z czarnego jedwabiu ledwo zakrywała jej ramiona i wspaniałe krzywizny piersi. Blond włosy spływały luźno po plecach.
Jej oczy śmiały się z niego.
Kocur odsunął kaptur. Jego spojrzenie przesunęło się z Liary ku zasłoniętemu woalem łożu. Bez słowa obrócił torbę do góry dnem, wyrzucając jej zawartość na pluszowy dywan. Bogactwo mogło wystarczyć na utrzymanie na poziomie szlacheckiego domu przez rok.
– Tyle, ile trzeba? – spytał. Jego głos zdradzał zarówno rozpacz, jak i rozgoryczenie, świadczące o nieustającej walce w jego umyśle.
Prychnęła i zamruczała jak kot.
– Za najwspanialsze arkana miłości? – Zbliżyła się i zanurzyła pomalowany duży palec u nogi w błyszczącym stosie, a potem skupiła wzrok na gościu. – Ledwo. – Obróciła się ku łożu. – Rozbieraj się.
Kocur szybko pozbył się odzieży. Liara stała u stóp łóżka i patrzyła na niego ze zniecierpliwionym wyrazem twarzy. Jej szata rozchyliła się jeszcze bardziej, gdy położyła rękę na biodrze. Błysnęła oczami w przyćmionym świetle.
Kocur stanął u jej boku. Przesunął czubkami palców po jej ramieniu o barwie kości słoniowej. Nie dostrzegł żadnej reakcji, dopóki nie próbował jej objąć. Położyła dłoń na jego piersi.
– Nie jesteś na ulicy Czerwonych Latarni – powiedziała szorstko.
Poczuł chłód, a potem falę żaru, gdy odsunęła otaczający łoże welon. Kocur podniósł wzrok na konstrukcję nad łożem, przyglądając się zwisającym stamtąd kajdanom.
Spojrzała na niego z wyrachowaniem i wyzywająco. Odpowiedział jej spojrzeniem. W jej lodowato pięknej twarzy ujrzał swoją prawdziwą miłość, słodką Ivrian, i drugą kobietę, dziwkę Liarę. W jego umyśle ich tożsamości stopiły się i rozmyły.
Zakręciło się mu w głowie. Wdrapał się na łoże jak pijany. Walczył o zachowanie równowagi na stosie kosztownych materacy i śliskich jedwabnych prześcieradeł. Umieścił nadgarstki w kajdanach i czekał. W umyśle aż wirowało od sprzecznych wspomnień i myśli. Ciało płonęło od rozpętanych mrocznych żądz.
Ivrian albo Liara wspięła się na łoże za jego plecami. Mężczyzna czuł chłodny materiał jej szaty na pośladkach i łydkach. Dźgnęła go nagimi sutkami w plecy, gdy sięgała ręką i zapinała kajdanki.
– Witaj w Domu Nocnych Okrzyków – wydyszała mu w ucho. Zaśmiała się okrutnie i chrapliwie, a potem odsunęła od niego.
– Ivrian – szepnął Kocur. Nie słyszał śmiechu, ale głos kobiety, której nie obronił. Dobiegł go jak oskarżający wiatr sprzed lat. Zachrzęściły kłykcie, gdy ścisnął łańcuchy. – Wybacz mi, Ivrian.
Rzucił spojrzenie przez ramię. Z jasnością umysłu pijanego mężczyzny zdał sobie sprawę, że kobieta za nim to Ivrian albo jakaś jej część.
Zamknął oczy, wygiął grzbiet i przygotował się.
Liara roześmiała się ponownie i zamruczała jak kot.
W ciało Kocura uderzył aksamitny bicz. Przez pierwsze dziewięć uderzeń znosił wszystko w ciszy. Jej ramię wciąż wznosiło się i opadało ze zdumiewającą siłą. Jeszcze dziewięć uderzeń. Próbował zachować w myślach obraz Ivrian, ale wciąż zmieniał się w Liarę i drwił z niego z każdym uderzeniem. Zagryzł wargi. Z kącika ust pociekła mu cienka strużka śliny.
Bicz opadł ponownie, gruchocząc obraz i ciszę. Przynajmniej dowiedział się, dlaczego zwą ten budynek Domem Nocnych Okrzyków.
Miasto przeklętych
Nad Lankhmarem wstał świt. Przygnębiony Szary Kocur pchnął drzwi do Srebrnego Węgorza. Zatrzymał się na progu i przyjrzał przewróconym stołom i połamanym zydlom, opróżnionym kuflom i pustym butelkom, które zaśmiecały pomieszczenie.
Cherig Jednoręki leżał bez koszuli na barze i chrapał równie głośno jak jego dwóch nieprzytomnych klientów. Ktoś splótł ramiona właściciela karczmy na jego piersiach, jakby leżał w trumnie, i wetknął między nie zwiędły kwiatek, na zamkniętych oczach położył mu miedziane monety – tiki, ściągnął buty i pomalował paznokcie u stóp, tak samo jak i u rąk, na szkarłatno, jakby to zrobiła kobieta. Podobnie uróżowił mu policzki i ukarminował wargi.
Kocurowi natychmiast poprawił się nastrój. Poczuł się mniej głupio, niż wtedy, gdy tu wchodził. Tak przyozdobiony Cherig wyglądał niezwykle komicznie. Najwyraźniej szaleństwo, panujące w Dzielnicy Uciech, dotarło i tutaj.
Kocur przeszedł na paluszkach obok śpiącego właściciela karczmy. Pilnował się, żeby go nie obudzić. Wspiął się po schodach do pokojów sypialnych na piętrze. Dotarł do drzwi własnego pokoju, położył rękę na klamce i zatrzymał się.
Ze środka dobiegł go kaszel.
Kocur pchnął drzwi.
– Fafhrdzie? – zawołał, zerkając spiesznie na łóżko. Olbrzym siedział na materacu, oparty plecami o ścianę.
Wyglądał na kompletnie przygnębionego, nie wspominając o tym, że się spił. Miał zmięte ubranie i smutny wyraz twarzy. Między kolanami trzymał na wpół opróżnioną butelkę z winem. Kolejna stała w pobliżu na stole.
Fafhrd przesunął się na łóżku, odpychając pościel obcasami butów. Uśmiechał się głupio i machał butelką do Kocura.
– Hej, witaj w domu! – wykrzyknął z podnieceniem. Wtem znów posmutniał. – Wiesz co? Zgadłbyś, że nawiedza mnie Vlana? – Ponownie machnął butelką, a potem wziął spory łyk. – Pół nocy za nią goniłem przez wszystkie cholerne ulice i alejki w całej dzielnicy.
Kocur zamarł. Potem zamknął powoli drzwi i odwrócił się, by Fafhrd nie mógł zobaczyć wyrazu jego twarzy. Imię Vlany przypomniało mu o Ivrian i o tym, czemu poddał się w Domu Nocnych Okrzyków. Pod miękką jedwabną koszulą czuł smagnięcia i otarcia. Twarz płonęła mu ze wstydu. Gdyby Liara miała w ręku skórzany bicz, nie aksamitny, jego plecy zmieniłyby się w krwawą miazgę.
Ale jeszcze gorsze od wstydu było to, że czuł straszne zmieszanie. Czuł, że Liara i Ivrian w jakiś nieprawdopodobny sposób stały się jedną osobą. Mimo wszystko zupełnie różniły się osobowością.
A teraz Fafhrd mówił o duchach.
– Vlana? – spytał Kocur, nie patrząc na przyjaciela. Rozpiął pas z bronią i przewiesił przez oparcie ich jedynego krzesła.
Łóżko skrzypiało, gdy Fafhrd się na nim wiercił. Olbrzym ponownie oparł się o ścianę.
– Czekała na mnie w alejce, gdzie zostawiłem Laurian. Kocur obrócił się.
– Żonę Sadastera? To u niej byłeś przez ostanie dwa dni?
Fafhrd strzelił palcami, a raczej próbował to zrobić. Przez chwilę wpatrywał się w kciuk. Po drugiej próbie dobył się cichy trzask.
– Porwała mnie w powietrzu. Widzisz, zdobyła moc Sadastera. W końcu. – Fafhrd wziął łyk i dodał znacznie bardziej ponuro: – Nie żyje.
Nagle zerwał się z łóżka i ruszył do stołu. Strącił pustą butelkę po winie i nalał wody z dzbana do misy, a następnie ochlapał twarz.
– Malygris ją zabił – rzekł gorzko – a ja nie mogłem go powstrzymać. – Zacisnął zęby i zaczął walić pięściami w stół. Miska podskakiwała, aż woda przelewała się przez brzegi. Dzban kołysał się niebezpiecznie, ale w końcu stanął w miejscu.
Kocur odsunął się miękko od stołu i stanął w kącie przy łóżku. Rozsądni ludzie nie tłoczyli się wokół Fafhrda, gdy miał taki podły nastrój. Nie skomentował, ale zauważył wielki nowy miecz, który stał, oparty nieopodal. Bez wątpienia i on znajdzie się w opowieści Fafhrda. Pozna ją we właściwym czasie.
Wówczas sam powie wszystko, co wiedział i podejrzewał na temat Mrocznego Motyla i Domu Nocnych Okrzyków. O tak, miał opowiedzieć nawet o tym, jak odźwierny wyrzucił go bezdusznie na ulicę, gdy Liara skończyła już swoje podłe poniżanie i subtelne tortury. Zaryzykuje nawet pogardę Fafhrda i jego śmiech.
Potarł szczeciniastą brodę i zmierzył Fafhrda zmęczonym wzrokiem. Olbrzym drżał z cichego, ledwo kontrolowanego gniewu. Kocur czekał, aż Fafhrd zacznie znów opowiadać swoją historię, a tymczasem rozmyślał. Duch Vlany. Ivrian i Liara. Dręczyło go coraz więcej pytań. Przybywało sekretów.
A przecież Sheelba wysłał ich jedynie po to, by odnaleźli pewnego czarodzieja.
Nagle Kocur otworzył usta.
– Och, na bogów – mruknął, zdając sobie z czegoś sprawę. Jeszcze raz zaklął cicho i z przerażeniem. – Na czarną duszę Mogą! Fafhrdzie, spójrz na mnie! – Poczekał, aż olbrzym się obróci. – Czy Malygris rzucił ostatniej nocy jakiś potężny czar? Coś, co mogło wpłynąć na całe miasto?
Fafhrd zmarszczył brwi, zaskoczony.
Kocur walnął pięścią w dłoń, ignorując Fafhrda.
– To musiała być magia! Nic innego nie może wytłumaczyć tego szaleństwa, które wszystkich ogarnęło. – Wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w olbrzyma i rozmyślał o niszczycielskim zaklęciu Malygrisa, mknącym niczym błyskawica między nieświadomymi biesiadnikami.
– Mgła! – szepnął, myśląc intensywnie. Przypomniał sobie, jak opar przetaczał się nienaturalnie przez ulicę.
– To Laurian kontrolowała mgłę – podsunął Fafhrd. Najwyraźniej otrząsał się ze stanu upojenia. – Użyła jej, żeby odnaleźć Malygrisa.
– Laurian? – spytał Kocur. To nie miało sensu. – Po co Laurian...
Nie dano mu skończyć.
Drzwi otworzyły się z hukiem. Do środka wskoczył kapral Blizna z obnażonym mieczem. Jego żołnierze tłoczyli się w korytarzu za progiem.
– Złapałem cię w pułapkę, ty mały śmieciu... – Blizna przerwał w pół słowa i spojrzał na wielkiego Fafhrda i dzban zmierzający ku jego głowie.
– Chyba jeszcze nie spotkałeś mojego towarzysza – powiedział Kocur, gdy dzban roztrzaskał się na hełmie Blizny, oblewając go wodą. Kapral jęknął głośno i padł na kolana.
– Następny! – ryknął Fafhrd. Chwycił misę i chlusnął wodą na żołnierzy, którzy przepychali się przez drzwi. Potem rzucił samą misą.
Przez próg wpadło dwóch żołnierzy. Nadepnęli na kaprala, aż się paląc, by pochwycić Fafhrda. Jeden z nich wymierzył cios wysoko, drugi nisko i gigant padł z rumorem.
Blizna wstawał, klnąc. Wciąż ściskając miecz, skrzywił się i obrócił ku Kocurowi. Do środka wpadło dwóch następnych żołnierzy, by go wesprzeć.
Kocur oparł się plecami o ścianę i chwycił miecz Fafhrda. Wyciągnął go z pochwy. Wypolerowane nagie ostrze błyszczało, lecz Kocur zawahał się. Broń ciążyła mu strasznie w ręku i była niemalże tak długa jak on.
– Co ja mam, do cholery, z tym zrobić? – zawołał. Złapał oburącz rękojeść i machnął mieczem, zakreślając świszczący łuk, aż Blizna i jego ludzie musieli się cofnąć. Potem wyciął w powietrzu śmiercionośną linię, by utrzymać atakujących z dala.
Fafhrd warknął głośno i zrzucił z siebie dwóch przygniatających go żołnierzy, a potem wstał. Mimo to natarł na niego kolejny żołnierz. Fafhrd cofnął się i wysunął nogę. Żołnierz z okrzykiem zdumienia wystrzelił w powietrze i wypadł za okno na aleję Kości. Na zewnątrz rozległ się jego krótki i ostry wrzask.
Na Fafhrda spadał miecz. Olbrzym wykonał taneczny unik, porwał z oparcia krzesła pas z bronią należący do Kocura i wyszarpnął rapier.
– A co ja mam zrobić z tą wykałaczką? – krzyknął do towarzysza. – Dlaczego nie sprawisz sobie prawdziwego miecza?
– Brakuje ci umiejętności i finezji, by docenić to, co trzymasz w ręku – odkrzyknął Kocur. Dalej machał ciężkim ostrzem Fafhrda najszerzej jak umiał, a tymczasem Blizna wraz z drugim żołnierzem próbowali się do niego zbliżyć.
Fafhrd wykonał przesadny wypad i musnął ramię przeciwnika, utaczając niewielką ilość krwi. Zdumiony żołnierz otworzył szeroko oczy, dotknął rany i wpatrzył się w krew na dłoni.
– Ha! Nawet nie upadł! – zawołał olbrzym do pochłoniętego walką towarzysza. Skrzywił się, patrząc na broń Kocura. W jego wielkiej pięści wyglądała naprawdę mizernie. – Twoja broń jest dla mnie za filigranowa. Oto broń godna mężczyzny! – W tym momencie chwycił jedną ręką stół. Trzymając go jak tarczę, wydał z siebie mrożący krew w żyłach okrzyk bojowy i natarł na rannego żołnierza. Wypchnął go wraz z dwoma pozostałymi za drzwi na korytarz. – Chodź, Kocurze! – krzyknął, śmiejąc się. – Oczyszczę nam drogę aż do baru!
Trzej żołnierze rozciągnięci na podłodze korytarza i ich dwaj towarzysze ujrzeli nad sobą giganta z włosami w kolorze płomienia, ze stołem w jednym ręku i nieprawdopodobnym mieczem w drugiej. Gramolili się niezgrabnie i niemalże stratowali nawzajem, kiedy uciekali w kierunku schodów.
Fafhrd ponownie się roześmiał i rzucił stołem za nimi. Krzyknął do Kocura, który stał w odległym krańcu pokoju:
– No i czemu marnujesz czas?
– Jeszcze chwilkę sobie poćwiczę – odpowiedział Kocur. Sapał, trzymając na dystans dwóch pozostałych napastników. – Szermierka ma zbawienny wpływ na mój nastrój.
W tym momencie towarzysz Blizny przysunął się za blisko niewysokiego mężczyzny. Kocur uniósł stopę i kopnął. Żołnierz chwycił się za krocze, upuścił miecz i upadł na kolana.
– O tak – stwierdził Kocur – teraz czuję się lepiej.
Zaskoczony Blizna niemądrze zerknął na jęczącego towarzysza na podłodze. Potężny cios Kocura, nad którym ledwo panował, ze świstem sięgnął głowy kaprala. Wielki czubek miecza przeciął skórzany pasek hełmu Blizny i wyciął głęboką ranę w nieosłoniętym policzku. Trysnęła krew. Blizna krzyknął z bólu, przyciskając rękę do twarzy, i odskoczył do tyłu.
– Będziesz miał teraz dopasowany komplecik – powiedział szyderczo Kocur.
W gardle Blizny zagulgotał ochrypły krzyk. Żołnierz chwycił oburącz miecz i chciał natrzeć po raz ostatni. Ale zanim zdążył się ruszyć, pojawił się przed nim Fafhrd, uniósł jego hełm i trzasnął głownią miecza w nieosłoniętą czaszkę.
– Ależ z ciebie niecierpliwy prostak – wydął usta Kocur.
– Tak jak twój imiennik – zbeształ go Fafhrd – za bardzo lubisz bawić się jedzeniem.
Kocur porwał z powrotem swój rapier i podał Fafhrdowi jego wielki miecz.
– Nie zamierzałem go zjadać – powiedział obronnym tonem i wyciągnął z ruin sprzętów pas z Kocim Pazurem.
Ich uwagę przyciągnął cichy jęk żołnierza, który leżał na podłodze, wciąż z dłońmi między udami. Kocur mruknął, gdy się nad nim pochylał:
– Czuję się w obowiązku przeprosić za to. Większość mężczyzn wolałaby, żeby ich przebić mieczem.
Biedny człowiek zagryzł usta, zamknął oczy i potakująco kiwnął głową.
Fafhrd oparł się o futrynę, zerkając na korytarz.
– But jest potężniejszy od miecza – szepnął Kocur, gdy do niego dołączył.
– Z pewnością będzie śpiewał pieśni miłosne w innej oktawie – stwierdził Fafhrd.
Skradali się korytarzem w kierunku schodów. Fafhrd prowadził. Zatrzymali się na najwyższym stopniu.
U stóp schodów czekało na nich pół tuzina gotowych do walki żołnierzy z obnażonymi mieczami i napięciem w oczach. Na ich twarzach błyszczał pot i malował się strach. Spoglądali nerwowo w górę.
Kocur i Fafhrd wymienili spojrzenia. Kocur ścisnął poręcz i wydał bojowy okrzyk. Przeskoczył ją, a szary płaszcz rozpostarł się za nim jak skrzydła. Fafhrd ryknął. Przecinając mieczem powietrze, pomknął w dół niczym rudy szaleniec.
Żołnierze wrzasnęli i rzucili z brzękiem broń na ziemię. Obute stopy zagrzmiały, gdy sześciu mężczyzn uciekało na łeb, na szyję przed fruwającym skrzatem i nacierającym gigantem. Fafhrd ścigał ich aż do progu. Ale jego drwiący śmiech ścigał ich jeszcze na ulicy.
Kocur schował rapier, a Fafhrd obrócił się do niego plecami.
– Ty ogrze – powiedział mniejszy mężczyzna, i kpiąco zmarszczył brwi. – Chyba się zlali w spodnie. – Podniósł z podłogi przewróconą butelkę po winie i potrząsnął nią. Odkrył, że pozostał w niej jeszcze łyk, więc przyłożył ją do ust, osuszył i wytarł usta.
– Wysuszyło cię straszenie bezbronnych żołnierzy? – spytał Fafhrd, chowając do pochwy swój miecz.
Kąciki ust Kocura uniosły się w uśmiechu.
– Zauważyłem, z jakiej jest winnicy – powiedział i upuścił puste naczynie, które roztrzaskało się u jego stóp. – Tovilyis. Popełniłbym zbrodnię, gdybym jej nie opróżnił.
Z baru dobiegł jęk. Ściągnął ich uwagę. Wciąż pijany Jednoręki Cherig próbował usiąść. Jego ramiona młóciły powietrze, a noga majtała się rozpaczliwie. Wtem gospodarz wydał z siebie dziwny i zdumiony okrzyk i spadł z wąskiego kontuaru.
Kocur i Fafhrd pospieszyli na pomoc tłustemu właścicielowi. Podnieśli go, podprowadzili do zydla i oparli o ścianę.
Cherig wpatrywał się w ich twarze zamglonymi i przekrwionymi oczami. Najwyraźniej ich nie rozpoznawał. Wtem klepnął Fafhrda po ramieniu.
– Ach, to ty, Fafhrdzie – wymamrotał niewyraźnie. Pomachał palcem przed nosem olbrzyma. – Lepiej uważaj. Ludzie suzerena pytali o twojego szarego towarzysza. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to na pewno obserwują mój lokal.
– Ostrzegę go – odparł Fafhrd. Machnął ręką przed nosem, by rozwiać nieprzyjemny zapach dobywający się z ust Cheriga.
– Lepiej tak zrób – stwierdził Cherig i kiwnął głową. Zamknął oczy i ześliznął się po ścianie. Gdy opadła mu szczęka, z rozchylonych ust dobyło się głośne chrapanie.
– Musiał przeżyć interesującą noc – skomentował Fafhrd.
Kocur spojrzał na niego ostro.
– Nie wiesz, co tu się stało? Fafhrd potrząsnął głową.
– Kiedy przybyłem do domu, było już po zabawie. A teraz powiedz mi, co takiego zrobiłeś, że tak wkurzyłeś straże?
Kocur w ciągu kilku chwil opowiedział, jak złapano go pod wieżą Koh-Vombi, a potem jak uciekł z lochów Rokkarsha do tuneli pod miastem. Wspomniał o Świątyni Nienawiści i o tym, jak ją przekształcono w schronienie dla bezdomnych ofiar klątwy Malygrisa. Zdradził szczegóły spotkania z Dempthą Negatarthem i jego córką Jesane. Na koniec zachmurzył się i powiedział o zniknięciu Dempthy.
– Demptha ma warsztat jubilerski na północ od ulicy Bogów – rzekł Kocur. – Jeśli nie jesteś zbyt spity tym winem, chcę tam pójść.
Fafhrd otarł czoło.
– Ćwiczenia doskonale wpływają na oczyszczenie umysłu – odparł.
Z piętra dobiegł ich stłumiony trzask, po którym rozległ się głośny jęk i przekleństwo. Wyraźnie było słychać, że głos należy do kaprala z blizną.
– Nadszedł najwyższy czas, żeby poszukać tego warsztatu – rzekł Fafhrd.
– Chyba zabawniej byłoby zostać i znów mu przetrzepać skórę – mruknął Kocur, ale pierwszy wyszedł ze Srebrnego Węgorza i wkroczył w aleję Mroczną.
Na rogu ulicy Taniej napotkali samotnego przechodnia. Skulony i owinięty płaszczem z kapturem, niemalże wpadł na Fafhrda. Podniósł wzrok, nagle zaczerpnął tchu i odsunął się. Jego prawa dłoń wyskoczyła spod płaszcza. Błysnął smukły nóż. Oczy, skryte pod kapturem, otworzyły się szeroko.
Przez chwilę mężczyzna gapił się na nich. Potem schował nóż pod płaszcz, mruknął pospieszne przeprosiny, przebiegł na drugą stronę ulicy i dalej poszedł swoją drogą.
– O co tu chodzi? – spytał Fafhrd i podrapał się po brodzie, gapiąc się za przechodniem. Potem rozejrzał się wokół. – Gdzie się wszyscy podziali? Jest ranek, a ulice są zupełnie puste!
– Widziałeś, jak mu się trzęsła ręka? – skomentował cicho Kocur. Sam mocniej otulił się płaszczem. – Żołnierze Blizny też byli przerażeni.
– Pewnie, że tak! – roześmiał się Fafhrd. – Czyż nie wyglądamy groźnie? Ba, sama twoja śniada twarz mogłaby straszyć po nocach!
Kocur dźgnął Fafhrda łokciem w biodro.
– Nie drwij z mojej buźki, bo nie powstydziłaby się jej porcelanowa laleczka – ostrzegł go z udawaną powagą, a potem spoważniał. – Żołnierze przewyższali nas liczebnie, ale jeśli bali się, zanim zapukali w nasze drzwi, to nic dziwnego, że tak łatwo ich pokonaliśmy.
– Bali się! Bali! – rzekł z rozdrażnieniem Fafhrd. – Ciekawe czego?
Szary Kocur wyszedł na środek ulicy i rozejrzał się. O tej porze ulica Tania zazwyczaj tętniła życiem. Powinni zobaczyć kupujących i kupców, spieszących ku swoim kramom, a także wózki dostawcze z ładunkiem świeżych towarów.
A tymczasem nawet pies nie grzebał tu w rynsztoku.
Gdy odwracał się do towarzysza, Kocur zauważył kątem oka okno dokładnie nad nimi. Okiennica uchyliła się nieco i nerwowo wyglądała zza niej para oczu, najwyraźniej przywabionych ich głosami.
Fafhrd podążył wzrokiem za spojrzeniem Kocura. Uśmiechnął się szeroko, uniósł dłoń i pomachał do podglądacza.
Białe palce owinęły się wokół krawędzi okiennicy i cicho ją zamknęły.
Kocur węszył w powietrzu, wpatrując się w zamknięte okno.
– Nie czujesz – szepnął do towarzysza za plecami – czegoś nieokreślonego i niepojętego, jakby chłodny oddech na karku? – Przerwał i przełknął. Już wcześniej czuł coś takiego, tyle, że znacznie wyraźniej. W tunelach pod Lankhmarem. – Fafhrdzie, wieje dziwny wiatr.
Olbrzym zmarszczył brwi.
– Nie czuję żadnego wiatru – odparł – ani też strachu, o którym mówisz, czymkolwiek by był.
– A więc nie czujesz, mój uparty przyjacielu? – spytał Kocur i ruszył ulicą w kierunku północy. – Powiedz mi zatem, czemu zastałem cię, gdy wysączałeś drugą butelkę, choć słońce jeszcze nie wspięło się nad dachy?
Fafhrd szybko wyprzedził Kocura i zaczął protestować, ale po chwili ucichł, a jego twarz przybrała ponury wyraz. Uważnie przyglądał się wlotom alejek i ocienionym miejscom po drodze.
Idąc od alei Mrocznej do ulicy Rzemieślników, napotkali nie więcej niż pięć osób. Żadna z nich nie przemówiła ani się nie przywitała. Ludzie unikali ich wzroku, przemykając obok z paczkami i torbami w garściach, albo skrywając sztylety pod płaszczami.
Na skrzyżowaniu z ulicą Rzemieślników tylko dwóch kupców otworzyło sklepy. Jeden z nich stał w drzwiach i patrzył podejrzliwie na drogę. W ręku ściskał drewniany tłuczek, który mógł być jego narzędziem pracy.
Na ulicy Myślicieli biły dzwony uniwersytetu, wzywając studentów na zajęcia. Tego dnia dzwoniły na smutną nutę i nikt nie podążył za ich zewem.
Ulica Kupców Jedwabnych zwykle tętniła życiem już od najwcześniejszych godzin, ale dziś była zupełnie opustoszała. Drzwi sklepów pozostały zamknięte, a okna ślepe.
– Jeśli ostatniej nocy Laurian rzuciła potężne zaklęcie – rzekł Kocur – to chyba każdy obywatel musiał je poczuć. Coś sprawiło, że kulą się i chowają w domach.
Fafhrd zakrył usta dłonią i kaszlnął. Cicha eksplozja dobyła się z głębi płuc.
– Jeśli masz rację – odparł, wycierając ślad śliny z ust – to miasto jest przeklęte.
Kocur wpatrywał się w przyjaciela. Nagle zbladł.
– Klątwa Malygrisa – powiedział z nagłym przeraźliwym zrozumieniem – mogła dotknąć każdego, kto wpadł w zaklęcie Laurian.
Na twarzy Fafhrda pojawił się głęboki smutek.
– Zastanawiam się, czy wiedziała, co robi. – Potrząsnął mocno głową. – Nie wierzę, że skazała na zły los tak wiele niewinnych istnień.
Kocur zacisnął po bokach ręce w szarych rękawiczkach.
– Zastanawiam się, czy Laurian jest za cokolwiek odpowiedzialna – rzekł zwięźle – a zwłaszcza za Malygrisa.
– Malygris zabił ją zeszłej nocy – warknął Fafhrd. – Na pewno nie jest niewinny.
Kocur słuchał go nieuważnie, ponieważ sam sobie zdał z czegoś sprawę. To magia zmusiła go, by się udał do Mrocznego Motyla i poddał się poniżającym praktykom. Był tego pewien, ale wcale go to nie pocieszyło, a raczej przyniosło poczucie niebezpieczeństwa, zagrożenia i niepewności. Czyżby i on miał stać się ofiarą paskudnej i wyniszczającej choroby?
– Nie wiem, czym jest ten czarodziej – mruknął Kocur – ale przysięgam, Fafhrdzie, że mamy do czynienia ze znacznie większą tajemnicą i jeszcze jej nawet nie musnęliśmy.
Ta sama nienaturalna cisza wypełniała ulicę Bogów, ale po tej największej z arterii miasta przechadzały się odważniejsze dusze. Klekotanie końskich kopyt sprawiło, że Fafhrd i Kocur obrócili się, przyglądając, jak mija ich czarny powóz z zaciągniętymi zasłonkami. Nie widzieli, kto siedzi w środku. Woźnica skupił wzrok na drodze przed sobą i ostentacyjnie ich zignorował.
Przy wejściu do świątyni Mogą i wzdłuż otaczającego ją muru stał szwadron uzbrojonych kapłanów. Wyraźnie przypominał o bitwie z kapłanami Aartha i tragedii, jaka wydarzyła się tu kilka dni temu. Przyglądali się podejrzliwie nielicznym obywatelom, chodzącym między otwartymi sklepami i warsztatami.
Zaledwie kwartał dalej ulica Świątyń była zupełnie opustoszała. Południową część ulicy stanowiły mury świątyń i tylne bramy, ale przeciwną stronę okalały sklepy. Kocur nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie dokładnie znajduje się warsztat Dempthy, więc, drapiąc się po brodzie, zastanawiał się, dokąd iść. Ruszył w kierunku rzeki i zaczął dokładnie przyglądać się kupieckim znakom.
W końcu zatrzymał się i wpatrzył w ozdobny szyld, na którym wymalowano jaskrawymi kolorami dzikiego pawia z rozpostartym ogonem. Ptak trzymał w jednej łapie szmaragd, a w drugiej rubin.
– Ptak Klejnotów z lankhmarskiego tarota – powiedział Kocur i położył dłoń na drzwiach. – Powinienem się tego spodziewać.
Fafhrd ścisnął ramię przyjaciela.
– Rozpoznaję ten styl. – Pod jego dotykiem drzwi otworzyły się. – Nie są zamknięte – rzekł z pewnym zdziwieniem.
Wśliznęli się do środka, czekając chwilę, aż ich oczy przyzwyczają się do mroku. Większość pokoju zajmował długi stół roboczy, zasypany różnorodnymi narzędziami do cięcia klejnotów i delikatnego kształtowania metali. Przy ścianie stało kilka kredensów i pustych gablot. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu.
– Demptho? – zawołał cicho Kocur, a potem dodał głośniej: – Demptho?
Fafhrd wskazał zasłonięte drzwi z tyłu warsztatu. Odsunął czubkiem palca skraj zasłony i zajrzał przez nie, a potem skinął na Kocura, by szedł za nim.
Zaplecze było większe, ale pozbawione mebli. Na kołkach na ścianie wisiało kilka narzędzi, a pośrodku stał pusty kufer z odchylonym wiekiem. W kącie leżało połamane krzesło. W innym rogu widniały wąskie schody, które prowadziły na strych.
Kocur podkradł się do stopni z ręką na Kocim Pazurze. Ostrożnie odchylił klapę.
– Na krew Mogą! – wykrzyknął. – Fafhrdzie, chodź i zobacz!
Olbrzym wspiął się po schodach. Kocur stał na szczycie z otwartymi ustami. Fafhrd gwizdnął cicho, wsunąwszy ponad podłogę strychu jedynie głowę i ramiona.
Pomieszczenie to trudno było nazwać strychem. Podłogę pokrywały pluszowe szkarłatne dywany, a ściany zdobiły malowidła Dempthy. W pobliżu stał złoty samowar. Środek pokoju zajmował wielki stół, na którym w świetle dwóch świec błyszczał zestaw flaszek i alembików. Między świecami leżała rozrzucona talia kart.
Półki z książkami, zajmujące ścianę za stołem, ukazywały imponującą kolekcję woluminów.
– Podejrzewam, że to prawdziwa pracownia Dempthy – skomentował Kocur.
Z cienia za stołem dobiegł ich ledwo słyszalny jęk.
– Demptho? – Kocur mocniej ścisnął sztylet, wziął jedną ze świec i okrążył stół. Fafhrd obszedł go z drugiej strony.
Światło padło na pobrużdżoną, pomarszczoną twarz, masę siwych włosów i zasuszone piersi. Kocur poczuł grozę i obrzydzenie pod wpływem niespodziewanego widoku, ponieważ w postarzałej twarzy rozpoznał kogoś.
– Jesane? – krzyknął i padł na kolana. Fafhrd uniósł brew.
– Córka?
Jesane spojrzała postarzałymi oczami w jego kierunku. Potem jej wzrok spoczął na otwartej książce, która leżała na podłodze tuż poza jej zasięgiem. Próbowała ją sięgnąć, ale Kocur wziął ją w objęcia. Kobieta, która uratowała mu życie, stała się krucha niczym stary pergamin.
– Co ci się stało? – krzyknął Kocur, odgarniając pasma włosów z jej brwi. Szukał w jej twarzy śladów minionej piękności i przypominał sobie iskrę w niegdyś jasnych oczach, siłę i witalność dawniej krzepkiego i pożądanego ciała. – Na bogów, co się stało?
Usta Jesane zadrżały i otworzyły się. Między popękanymi wargami wisiało wąskie pasmo śliny. Zlizała je słabo brązowym językiem.
– Kraina Ciemności – szepnęła i otworzyła ze zgrozy oczy. Próbowała uwolnić się z objęć Kocura i sięgnąć kruchymi palcami po książkę na podłodze. – Kraina Ciemności jest tutaj!
Z jej gardła dobył się suchy charkot i zawisła bezwładnie w jego ramionach.
– Nie żyje – stwierdził Kocur ciężkim głosem i położył ją łagodnie na podłodze. Podniósł książkę i zamierzał położyć ją na stole, ale jego wzrok przyciągnęła niezwykła kaligrafia. Zatrzymał się na stronie, na której otwarto księgę.
Zanim zdążył przeczytać choćby słowo, strona zajęła się wściekłym płomieniem. Wybuch osmalił Kocurowi brwi i gdyby nie rękawiczka, poparzyłby mu dłoń. Krzyknął i instynktownie rzucił książkę.
Płomienie pożarły tom z nienaturalną prędkością i przeskoczyły na gruby dywan. Strumień ognia pomknął po podłodze wprost ku półkom z książkami.
– Nie! – krzyknął Fafhrd i zerwał się na równe nogi. Porwał księgi z półek i próbował je uratować, ale każda z nich wybuchała mu w ręku.
Kocur próbował go odciągnąć.
– Co za strata! – zawołał Fafhrd. – Tyle wiedzy!
– Musimy się stąd wydostać! – nalegał Kocur, osłaniając twarz od gorąca. – To miejsce zaraz spłonie!
Wybiegli na ulicę, ale nie zatrzymali się na dole. Żaden z nich nie chciał zostać przyłapany przy pożarze, bo przecież żołnierze poszukiwali Kocura. Schowali się za następnym rogiem. Wyłonili się na ulicy Bogów i skierowali ku rzece.
Nad dachami południowej części miasta bił w niebo czarny dym. Fafhrd wpatrywał się weń z dziwnym wyrazem twarzy, a potem zaczął iść coraz szybciej. W końcu ruszył biegiem, a Kocur deptał mu po piętach.
Fafhrd zatrzymał się o kwartał od źródła drugiego dymu.
– Posiadłość Sadastera – powiedział, wskazując głową trzaskające płomienie. – Zniszczono kolejną bibliotekę.
Kocur westchnął przeciągle. Ulice już nie były puste. Ludzie tłoczyli się na drodze i obserwowali, jak płonie wielki dom. Ustawili się w szeregu, podając sobie wiadra, ale nie po to, by tłumić ogień pożerający dom Sadastera, ale by chronić stojące wokół budynki. Na szczęście posiadłości w tej części miasta stały w dość dużej odległości od siebie. Szansa, że płomień się rozprzestrzeni, była raczej niewielka.
– Szkoda, że nie widziałeś – szepnął Fafhrd – tej kolekcji książek.
– Nie majak ogień, żeby ściągnąć tłum – mruknął Kocur. Obrócił się plecami do szalejącego piekła i wpatrzył w kolumnę dymu wznoszącego się nad ulicą Świątyń.
Niech Fafhrd opłakuje księgi. On pogrąży się w żałobie po Jesane.
Gniew czarodzieja
Ulicą Zakonnic biegł szwadron żołnierzy. Kierowali się ku trzaskającym płomieniom, które pochłaniały posiadłość Sadastera. Fafhrd pamiętał o tym, że Kocur jest poszukiwany przez straże, więc szybko złapał towarzysza za łokieć i wepchnął w tłum widzów.
Kocur zrozumiał jego intencje i głębiej naciągnął kaptur na twarz. Nie ściągając na siebie uwagi, przecisnęli się przez tłum i zagłębili w wąską, wijącą się uliczkę. Oddalili się szybko od miejsca zdarzenia i pojawili kilka kwartałów dalej na Dziedzińcu Krypt.
Wokół placu wznosiły się wysokie, zrujnowane i w większości opuszczone kamienice. Budowle należały do najstarszych w Lankhmarze. Widać to było po nich. Pochylały się pod zwariowanymi kątami na starożytnych, zerodowanych fundamentach. Przez dziury w dachach i popękane, zniszczone mury do środka wpadało światło słoneczne.
Mieszkali tutaj tylko najbiedniejsi i najbardziej zdesperowani lankhmarczycy. Pojedyncze mieszkanka były jedynie małymi, ponurymi celami. Stąd się wzięła nazwa Dziedziniec Krypt. Podłogi przegniły zdradziecko, a okna odarto z okiennic. Mocniejszy podmuch sprawiał, że drewniane belki skrzypiały i jęczały, a cała konstrukcja chwiała się.
Cechą Lankhmaru było to, że obok najgorszych siedzib stały najbogatsze, a dzieliła je czasami jedynie wąska droga lub kilka alejek.
Pośrodku dziedzińca szemrała cicho niewielka popękana fontanna. Do okrągłego basenu z ceramicznego kranu sączyła się woda. Dno zbiornika porastały ciemnozielone mszaki. Fafhrd odsunął kaptur na ramiona, zanurzył rękę w wodzie i wilgotną dłonią wytarł twarz i kark. Chociaż nie przyznał się Kocurowi, w głowie pulsował mu tępy ból od wypitego wina.
Nawet tutaj w powietrzu unosił się dym, budząc w Fafhrdzie wspomnienia o fantastycznej bibliotece Sadastera, Laurian, słodkiej Sameel i radości, którą go obdarzyła. Żałował ksiąg i na nowo opłakiwał obie kobiety. Myśl o tym, jak ich ciała płoną w tym piekle, zagniewała go i przyprawiła o mdłości.
– Nie mogę zapomnieć o tym, jak wyglądała Jesane – powiedział słabo Kocur, wyciągając przed siebie nogi. Siadł na niskim kamiennym murku fontanny. W zamyśleniu zagryzł wargę i oparł brodę na dłoni. Miał zatroskany, nieobecny – wyraz twarzy.
– Laurian wyglądała tak samo, gdy umierała – rzekł cicho Fafhrd. – Na koniec starzała się gwałtownie, a jej piękno gasło jak róża... – zawahał się i dokończył – w ogniu.
Kocur podciągnął nogi i oparł łokcie na kolanach.
– Nuulpha twierdził, że Jesane była starsza, niż na to wyglądała. Demptha tak samo.
Fafhrd nieświadomie ukucnął tak jak Kocur. Oparł łokcie na kolanach i złożył w dłoniach brodę. Wpatrywał się w brukowany plac.
– W naszym śnie – powiedział w końcu – Sadaster stosował czary, by Laurian pozostała młoda.
Kocur gwałtownie podniósł wzrok.
– – Nigdy nie przestaniesz mnie zdumiewać, przyjacielu powiedział. – Zrobiłeś to, do czego ja nie byłem zdolny dopasowałeś dwa fragmenty układanki.
Fafhrd rozchmurzył się, słysząc komplement, ale zaraz zmarszczył czoło.
– Jakiej układanki?
Kocur roześmiał się krótko i niespodziewanie, a potem przesadnie wzruszył ramionami.
– Nie wiem – odparł. – Ale czy to przypadek, że dwie znane nam kobiety zmarły w tajemniczych okolicznościach i obie zachowywały urodę wbrew naturze?
Fafhrd poskrobał świeżą rudą szczecinę na brodzie. Od paru dni nie golił się i nowy zarost swędział go.
– A co to ma wspólnego z przyczyną, dla której tu jesteśmy, to znaczy z Malygrisem?
– Nie wiem! – powiedział ponownie Kocur i machnął z irytacją ręką, a potem wstał. Nagle zamarł w pół gestu. – A może i wiem. Malygris stworzył swoją trzykroć przeklętą klątwę, by uderzyć w męża Laurian. Jesane i jej ojciec pracowali, by pomóc niewinnym ofiarom tej klątwy.
– Niezbyt mnie to przekonuje – prychnął Fafhrd.
– Może i tak – przyznał Szary Kocur. – Ale jest to coś, na czym się znamy. – Zmusił się do uśmiechu i położył dłoń na brzuchu. – Jestem tak głodny, że zjadłbym wołu z Quarmallan.
Fafhrd uniósł brew i zerknął na puste mieszkania, które ich otaczały.
– Lepiej nie pokazuj nigdzie swojej buźki – stwierdził i wstał. – Poszukam śniadania, a ty zobacz, czy da się tu gdzieś znaleźć dla nas pokój.
Kocur poskrobał się po głowie i wskazał dłonią pobliskie budynki.
– Ale czy nas stać na tę okolicę? Fafhrd poklepał się po sakiewce.
– Znajduje się w naszym przedziale cenowym – odpowiedział. – Jeszcze nie zgłupiałem na tyle, by opuścić dom Sadastera bez paru błyskotek.
– Cóż, jeśli cena nie gra roli – rzekł Kocur, certoląc się nieco – to znajdę waszmości jakąś dziurę z widokiem.
– To ja pójdę po coś konkretnego do zjedzenia.
Fafhrd poprawił kaptur płaszcza, by ukryć twarz, i z powrotem ruszył alejką ku ulicy Zakonnic. Woń spalenizny unosiła się w powietrzu, kiedy dotarł do ulicy. Na północy bił w niebo czarny dym.
Początkowo olbrzym rozważał możliwość wmieszania się tłum, który, jak wiedział, zgromadził się, by patrzeć na ogień. Na pewno było tam mnóstwo kieszeni do oczyszczenia i sakiewek do odcięcia. Jednakże Gildia Złodziei na pewno wysłała już tam swoich przedstawicieli i choć aż się palił, by mieć pretekst do zadarcia z tą grupą, to nie miał teraz na to czasu.
Szedł na zachód wąskimi uliczkami i zaułkami, aż dotarł do rzeki. Obok niego przepłynęły dwie barki, majestatycznie zgrabne mimo zwalistości i rozmiarów, powiewając na wietrze proporcami. Kierowały się ku południowym krainom Lankhmaru. Kilka łodzi rybackich, pracujących w pobliżu brzegu, podskakiwało na wywołanych przez nie falach.
Fafhrd stał na zakurzonym, poznaczonym koleinami szlaku, który biegł równolegle do rzeki. Obserwował uważnie brzegi, dostrzegając staruszkę z koszem bielizny, wpół śpiącego rybaka nad wędziskiem i trzech chłopców przeskakujących przez kamienie. Przez chwilę zazdrościł im prostego, beztroskiego życia.
Przypomniał sobie, że tak naprawdę wcale nie byli tacy beztroscy. Nawet jeśli nie nauczyłby się już niczego więcej w życiu, wiedział, że wszyscy się z czymś zmagają. Staruszka najprawdopodobniej pracowała na własne utrzymanie. Rybak czekał cierpliwie na rybę, która miała wykarmić jego rodzinę. A dzieci może zastanawiały się, gdzie będą spać i czy będą bezpieczne tej nocy?
Ponownie spojrzał na obywateli Lankhmaru. Żałował, że nie może przebić się przez powierzchowne złudzenie i zajrzeć w głąb ich duszy. Ubrania zdradzały ich ubóstwo. Byli też odważni. Zajmowali się swoimi zadaniami, podczas gdy pozostali ludzie ukrywali się przed szaleństwem, które ogarniało miasto.
Zastanawiał się, jakie duchy im towarzyszą.
Zszedł z ulicy i podążył dalej porośniętym trawą brzegiem, aż stanął w końcu u boku staruszki. Zgięła plecy nad powierzchnią wody. Przez przetartą czarną suknię widać było sękate kręgi jej kręgosłupa. W siwe włosy wplotła wystrzępioną brązową wstążkę, która utrzymywała je w koku na czubku głowy. Widział głębokie zmarszczki, wyryte na ptasiej szyi, i twarz o wysokich kościach policzkowych.
Zamarła, gdy cień Fafhrda padł na wodę. Potem rzuciła ociekający materiał do kosza u boku i usiadła sztywno na piętach. Spojrzała na niego bez słowa. Jej oczy, choć znać w nich było pewien strach, zdradzały więcej: głęboką rezygnację, może i nudę. Pozwalało jej to stawić czoła śmierci z niemalże cesarską godnością, jeśli to właśnie miało ją spotkać z rąk giganta.
– Nie martw się, babciu – rzekł Fafhrd, sięgając do sakiewki. Wyciągnął z niej ametystowy naszyjnik ze srebrnymi paciorkami. Myślał o Sameel i Laurian, którym go zabrał. Ukląkł, rozpostarł kosztowną ozdobę na mokrych ubraniach i zmusił się do uśmiechu. Dotknął przelotnie jej ramienia, a potem schował naszyjnik pod mokrym zwojem. – To coś na deszczowy dzień.
Staruszka przez dłuższą chwilę spoglądała podejrzliwie na tajemniczego dobroczyńcę, zanim jej oczy pomknęły ku koszowi. Fafhrd wstał po cichu i wrócił na ulicę. Czuł zadowolenie, a to mu się ostatnio nieczęsto zdarzało. Pomyślał, że Laurian też byłaby zadowolona. Po raz ostatni spojrzał na staruszkę przez ramię i zatrzymał się.
Przez chwilę, gdy wstawała, przygarbiona nad koszykiem, odziana w czarną, zwisającą na kruchej sylwetce suknię, która przypominała starą luźną koszulę nocną, przywołała wspomnienie kogoś innego. Przypomniał sobie inną postać w czerni: rybaka, który stał w łodzi i odpychał się żerdzią od nocnej rzeki, a także dziwnego pilota, żeglującego we śnie po morzu mgły.
Zdał sobie sprawę, że szukał tej sylwetki, i znów zaczął wpatrywać się w brzegi rzeki. Dostrzegł tylko starą kobietę u kresu życia, chudą i posiwiałą. Stłumił dreszcz, przyglądając się jej z oddali. Zastanawiał się, czy to omen jego własnego przeznaczenia?
Staruszka ułożyła rzeczy w koszyku. Uklękła ponownie, chwyciła kolejne ubranie i zanurzyła je w rzece. Wyjęła mokry materiał i zaczęła trzeć go z determinacją między sękatymi kłykciami. Miała zaciętą, ale niemalże zupełnie pozbawioną uczuć twarz. Wróciła do swych codziennych zajęć.
Fafhrd uniósł głowę i zaczerpnął głęboko tchu. Jeśli była omenem, to dawała mu pewną lekcję. Życie, choć krótkie, toczyło się dalej. Poczuł łaskotanie w piersiach. Bał się, że za chwilę się rozkaszle. Była to ledwo wyczuwalna słabość, ale zaśmiał się sam do siebie. Mimo że staruszka przed chwilą się wzbogaciła, dalej zajmowała się swoją pracą. On też miał swoje sprawy do załatwienia.
Nagle wiedział, jak się za nie zabrać.
Obrócił się i zaczął gwizdać. Szedł w stronę doków. Poranne słońce ogrzewało mu twarz. Świeży zapach znad rzeki ożywił go. Nawet wietrzyk igrający w olinowaniu statków w dokach i fale uderzające o skrzypiące burty brzmiały jak muzyka – muzyka życia.
Jeśli kupcy w sercu Lankhmaru byli zbyt onieśmieleni, by wyjść i otworzyć sklepy, na pewno nie dotyczyło to robotników na brzegu rzeki. Szereg spoconych, obnażonych do pasa ludzi ładował beczułki na czekającą łódź. Kapitan wykrzykiwał rozkazy załodze. Dziewczyna ze łzami w oczach, błyszczącymi na wietrze blond włosami i w błękitnym płaszczu, który powiewał wokół niej niczym babie lato, machała chusteczką ukochanemu.
Fafhrd zamienił cienki złoty pierścionek na gorącą, smażoną w maśle rybę pół kwartału dalej na wschód od doków, na wijącej się ulicy Węgorzej. Stary kupiec z dziobatą twarzą zawinął starannie posiłek w szerokie liście mięty, rosnącej na południe od Lankhmaru. W sklepie naprzeciwko olbrzym zapłacił kilka tików za dwa bochny chleba i osełkę białego sera. Za kolejnego tika żona właściciela oddała mu znoszoną torbę płócienną, by miał w czym nieść zakupy.
W kolejnym sklepie barbarzyńca kupił gliniany dzban i kilka ziaren cennego gahvey. Wrócił do doków i zamarudził chwilę w sklepie, gdzie sprzedawano zapasy dla żeglarzy. Kupił dwie smolne pochodnie, lampę olejną i hubkę z krzesiwem.
Z zakupami w przewieszonej przez ramię torbie powędrował z powrotem na Dziedziec Krypt. Kocur powitał go, machając ręką w oknie na trzecim piętrze.
Fafhrd dał znak towarzyszowi, by dołączył do niego przy fontannie, gdzie urządził ucztę. Ryba, choć ostygła, wciąż pachniała tak, że zbierała im się ślina w ustach, gdy zasiedli na niskim murku fontanny. Olbrzym zebrał garście suchej trawy, która rosła między kamieniami dziedzińca, i dodał kawałki suchych gałązek i spróchniałych drzazg znalezionych w cieniu budynków. Przy użyciu hubki i krzesiwa rozpalił wkrótce niewielkie ognisko.
– Masz świetny humor – zauważył Kocur, gdy dołączył do Fafhrda.
– Dobrze się czuję – odpowiedział Fafhrd, gdy napełnił zakupiony dzban wodą z fontanny. Umieścił go w ogniu, by zagotować wodę, i skinął w kierunku torby. – Utnij trochę sera i pokrój chleb.
Kocur uniósł ser do haczykowatego nosa, wciągnął głęboko powietrze i westchnął głośno. Wyjął Koci Pazur z pochwy. Uciął cienki plasterek sera i wrzucił go sobie do ust. Zamknął oczy i ponownie westchnął. Potem zauważył, co robi Fafhrd, i popatrzył na niego zdziwiony.
– To gahvey? – zapytał z zapałem.
Fafhrd przytaknął, mieląc w dłoniach cenne czarne nasionka. Wsypał pokruszone kawałki do dzbana z wodą.
– Znalazłeś nam mieszkanie?
– Ma solidną podłogę, tak jak waszmość sobie zażyczył – odparł Kocur, krojąc chleb. – Ale wchodząc, uważaj na schody i absolutnie nie dotykaj poręczy.
Oparli się plecami o murek fontanny i jedli, pochłaniając pachnącą miętą i masłem rybę, ostry ser i świeży chleb. Kiedy gahvey był już gotowy, wyciągnęli dzban z ognia rękami w rękawiczkach i czekali, aż ostygnie. Pili, podając sobie dzban.
– Nie jesteśmy sami – szepnął nagle Fafhrd, rzucając ukradkowe spojrzenie w okno na pierwszym piętrze, gdzie na chwilę pojawiła się twarzyczka.
– Są szybcy – odpowiedział Kocur, popijając galwey.
– Już ich wcześniej zauważyłem. Sądzę, że odkryliśmy, gdzie ulicznicy spędzają noce.
Fafhrd zawahał się. Do ust przykleiły mu się okruchy chleba. Spędził młodość we względnym luksusie, który zapewniała im wysoka pozycja matki w Zimnych Pustkowiach. Dzięki temu, że była przywódczynią Śnieżnego Klanu i śnieżną wiedźmą, w ich namiocie zawsze było ciepło. Mieli futra na zimę i jedzenie. We własnym odległym kraju miał status księcia.
Powoli odjął kubek od ust i postawił go obok resztek jedzenia. Wciąż zostało im jeszcze nieco ryby, chleba i mnóstwo sera. Wyjął własny sztylet, pociął ser i chleb w zgrabne kawałki i ułożył je na murku fontanny.
– Co robisz? – spytał Kocur, ustawiając dzban z gahvey i sięgając po kolejny kęs ryby.
Fafhrd plasnął Kocura po ręku płazem sztyletu.
– Spełniam dobry uczynek – odpowiedział. – Już się wystarczająco napchałeś. Tłusty towarzysz do niczego mi się nie przyda.
Kocur pokazał mu język. Poklepał się po brzuchu i beknął głośno.
– Jeśli mówimy o bezużyteczności – rzekł, wskazując na pozostałe zakupy przyjaciela – to po co kupiłeś pochodnie? Lampa nam wystarczy, by powitać noc, a niezabezpieczona pochodnia podpali cały ten dziedziniec. I jeśli o mnie chodzi, wystarczy na dziś pożarów.
– Lampa oświetli nasze nowe gniazdko – powiedział Fafhrd – a pochodnie posłużą nam do innego celu. – Nie wyjaśnił nic więcej, tylko wysączył resztki gahvey i wstał.
– Proponuję się przespać – ogłosił i przeciągnął się.
– Chyba czeka nas długa noc.
Kocur, wciąż siedząc, oparł się na rękach i uważnie przyjrzał Fafhrdowi.
– Mam wrażenie, że w twoim prześwietnym umyśle rodzi się jakiś plan – stwierdził.
– Zostaw resztki dzieciom – ciągnął Fafhrd, jakby Kocur nic nie mówił. Pochylił się nad fontanną i napełnił dzban wodą. – I zapal lampę, zanim stłumię nasze małe ognisko. Jest tyle oleju, że będzie się palić do nocy.
Kocur wstał powoli i wzruszył ramionami.
– Cóż, jeśli ich teraz nieco nakarmimy, to może nie spróbują nas ukatrupić we śnie. – Wyciągnął z ogniska niewielką płonącą gałązkę i dotknął nią knota lampy, a następnie przysłonił płomień perforowaną metalową tarczą.
Fafhrd opróżnił dzban. Kiedy woda spotkała się z ogniem, rozległo się głośne syczenie. W górę wzbił się obłok pary i dymu, a w powietrzu zapachniało popiołem.
Fafhrd ponownie pomyślał o wspaniałych księgach w bibliotece Sadastera. Wszystkie strawiły płomienie. Znów ogarnął go żal. Czując, że za chwilę opadnie go melancholia, zwalczył ją niefrasobliwą piosenką.
Najadłem się za dwóch
I mam już pełny brzuch,
Więc spać się położę
I głowę swoją złożę,
Zasnę twardym snem,
Bo skończył się już dzień!
Ugasili ognisko i zapalili lampę, a następnie opuścili zalany słońcem dziedziniec, zagłębiając się we wnętrze zrujnowanego budynku, wybranego dla nich przez Kocura. Gdy wspinali się do pokoju na trzecim piętrze, drewniane stopnie skrzypiały i trzęsły się pod ich ciężarem.
– Najwspanialsze apartamenty w Lankhmarze – rzekł Fafhrd. Marszczył czoło, idąc za towarzyszem. W podłodze tuż za progiem widniała dziura wielkości człowieka. Przyjaciele zatrzymali się i zerknęli do brudnego pomieszczenia poniżej, a potem obeszli ją ostrożnie, wyczuwając, jak deski podłogi wyginają się okropnie przy każdym ich kroku. – Mam nadzieję, że szczury należycie doceniają te luksusy.
Z okna widać było doskonale dziedziniec poniżej. Para starych okiennic stała otworem, opierając się o ścianę na zewnątrz. Fafhrd złapał prawe skrzydło za uchwyt i poruszył nim w przód i w tył, wypróbowując stare zawiasy. Metal zaprotestował hałaśliwie, a stare drewno westchnęło. Okiennica odpadła u góry i odchyliła się na zewnątrz. W końcu pod własnym ciężarem odłamała się też u dołu i z hukiem spadła na ziemię.
– Ciebie nie można nigdzie ze sobą zabierać! – powiedział Kocur, ustawiając lampę w rogu na podłodze i zrzucając torbę z pochodniami. – I co teraz powie gospodarz?
Fafhrd zdjął miecz, a potem rozścielił płaszcz na zakurzonej podłodze.
– Obudź mnie, jeśli zechce złożyć skargę – odparł i zwinął się w kłębek. Przytulił do piersi pochwę z bronią i zamknął oczy, podczas gdy Kocur stał z rękoma opartymi na biodrach i gapił się na niego z otwartymi ustami.
Fafhrd obudził się, zlany potem. Usiadł powoli i wytarł twarz ręką. Przemoczone ubranie kleiło mu się do ciała.
Płaszcz, na którym spał, ukazywał wyraźny, wilgotny obrys jego sylwetki. Nie czuł gorączki ani ciepła, ale zmienił pozycję i przysunął się bliżej okna.
Na zachodzie widniały ostatnie barwy zmierzchu, a ze wschodu napływała noc. „Co za dziwne niebo” – pomyślał olbrzym, obserwując zlewające się odcienie szarości, głębokiego błękitu i czerni. „Posiniaczone niebo”. Nad głową powoli i z wdziękiem przeleciał klucz czarnych ptaków. Fafhrd patrzył na nie, dopóki nie znikły mu z oczu.
Ponad dachami wiał łagodny wieczorny wietrzyk. Całował jego twarz i suszył pot. Mężczyzna zaczerpnął świeżego powietrza.
Dziedziniec poniżej wypełniły długie cienie. Fafhrd spojrzał uważnie na murek fontanny. Nie pozostał na nim ani jeden okruch jedzenia. Uśmiechnął się do siebie i przyjrzał zaciemnionym oknom i drzwiom kamienicy naprzeciwko. W oddali widać było małą główkę, która czujnie przycupnęła w rogu pozbawionego okiennic okna na trzecim piętrze.
„Ilu ich jest?” – zastanawiał się barbarzyńca. „Ile dzieci – sierot i uciekinierów – zwało domem te zdradzieckie budowle?” Czuł, jak wiatr wstrząsa starymi deskami, a belki i podpory chwieją się lekko. Przeniknęła go fala litości. Żałował, że nie ma więcej jedzenia, by zostawić je dzieciom.
On sam nigdy nie poznał, jak to jest być sierotą.
Nie tak jak jego towarzysz, pomyślał, patrząc w głąb coraz bardziej mrocznego pokoju. Kocur spał, siedząc w rogu. Oparł się plecami o ścianę, skrzyżował nogi jak wschodni filozof i oparł brodę na piersi. Ręce zwisały mu luźno po bokach. Słaby płomień lampy na rozchwianym stole oświetlał twarz śpiącego mężczyzny.
Kocur nigdy nie wspominał o dziecięcych latach. Nie znał swoich rodziców. Mógł być synem głodującej dziwki, której nie było stać na jego utrzymanie, albo porzuconym dzieckiem szlachcianki lub królewny. Nie wiedział, skąd pochodził, ani czy kiedykolwiek nadano mu imię. Jako maluch walczył o każdy kęs jedzenia jak drapieżne zwierzątko, dopóki wiedźma zielarka Glavis Rho nie potknęła się o niego w alejkach Lankhmaru. Dostrzegła coś wyjątkowego w chłopcu i wzięła go do siebie. Uczyła go i zaszczepiła ochotę poznawania lepszych rzeczy, które ofiarowała cywilizacja.
Fafhrd zauważył, że niebo ciemnieje coraz bardziej, więc wstał ostrożnie, by stare deski nie zaskrzypiały i nie zakłóciły przyjacielowi snu. Wziął płaszcz, zawiązał go pod szyją, a potem chwycił jedną z zakupionych wcześniej pochodni. Na koniec umocował na biodrach miecz i podkradł się bezgłośnie do drzwi. Zatrzymał się i zerknął w tył.
Kocur nie poruszył się. Jego smukła pierś wznosiła się i opadała w miękkim rytmie snu. Fafhrd wiedział, że towarzysz będzie zły, gdy obudzi się i odkryje, że jest sam. Olbrzym czuł jednak, że tę bitwę musi stoczyć w pojedynkę. Tylko jego dotknęła klątwa Malygrisa. Nie narazi przyjaciela na działanie sił magii, którym zamierzał rzucić wyzwanie tej nocy.
Ostrożnie zszedł po schodach, poddając próbie każdy stopień, by spróchniałe drewno nie zarwało się pod jego ciężarem. U stóp schodów przystanął w drzwiach i wyjrzał na dziedziniec. Na progu w pobliżu siedziały dwa małe cienie. Kiedy Fafhrd wyszedł na zewnątrz, umknęły do budynku, czujne i szybkie jak myszy.
Fafhrd włożył rękę do sakiewki wypełnionej biżuterią Laurian i odnalazł bransoletkę. Ze srebrnych ogniw zwieszały się czerwone jak krew granaty. Błyszczały ciemno w bladym świetle gwiazd oblewającym dziedziniec. Fafhrd przeciął dziedziniec i położył ją na stopniu, gdzie siedziały dzieci.
– Zanieście tę błyskotkę do Fisreta Fence na ulicy Uczciwych Ludzi – szepnął do czarnego otworu wejściowego. – Pieniądze powinny wystarczyć na jedzenie na tydzień dla was wszystkich, jeśli je mądrze wydacie. – Przerwał i nasłuchiwał, ale nie spodziewał się żadnej odpowiedzi. Nie wątpił jednakże, że dzieci go usłyszały. W końcu dodał: – Powiedzcie temu staremu szczurowi, że przysyła was Fafhrd Rudy, któremu jest winien tysiąc przysług. To wam zagwarantuje uczciwą cenę.
Odwrócił się od stopnia. Wcale nie spodziewał się podziękowań. Takie dzieci nie ufały nikomu spoza swojej małej grupy, a tym bardziej wielkiemu dorosłemu o niewiadomych intencjach i z mieczem dłuższym od każdego z nich. Odszedł, ale po kilku krokach zerknął w tył przez ramię i uśmiechnął się szeroko, gdy mała, koścista rączka wynurzyła się z ciemności i pochwyciła skarb.
– Nie ma za co – mruknął Fafhrd.
Ściskał niezapaloną pochodnię. Wyszedł z Dziedzińca Krypt. Poruszał się po omacku w tak wąskich alejkach, że ramionami ocierał się o ściany. Nie było mowy, by słońce zdołało wysuszyć ziemię w takich przejściach. Szlam i odpadki ubrudziły mu buty. Fafhrd zmarszczył nos, odurzony zapachem błota i wylanej zawartości nocników. Zawinął skraj płaszcza wokół ramienia, by go nie ubrudzić.
Szybko – niczym cień – przeciął ulicę Zakonnic. Zręcznie unikał światła ulicznych latarni i pozostał niedostrzeżony dla patrolu żołnierzy, zwartym szeregiem maszerujących na południe. Obserwował ich plecy, aż zniknęli mu z oczu. Zastanawiał się, jakie wyznaczono im zadanie. Potem ponownie ruszył przed siebie alejkami i zaułkami. Mijał domy i kamienice, sklepy i magazyny, aż znalazł się na brzegu rzeki Hlal.
Twarz całowała mu chłodna bryza, a fale chlupotały melodyjnie. Ciemna woda migotała w różnobarwnym świetle gwiazd lankhmarskiego nieba. Fafhrd zaczerpnął głęboko tchu i powoli wypuścił powietrze. Podziwiał spokojne piękno i przez krótką chwilę smakował niekończącą się przestrzeń życia, symbolizowaną przez rzekę i niebiosa.
Po chwili ruszył wzdłuż brzegu. Zebrał kawałki drewna, wyrzuconego przez rzekę, urwał kilka garści suchej trawy i usypał stosik. Przenikliwym wzrokiem przeszukał skraj wody w poszukiwaniu najbielszych i najgładszych kamieni. Ostrożnie wygrzebał je, by nie przylepił się do nich szlam. Chuchnął na każdy z nich, a kiedy skończył, zbudował niewielką, niezgrabną piramidkę obok stosu drewna i trawy.
Przetrząsnął sakiewkę, przekopując się przez klejnoty Laurian, aż znalazł wcześniej zakupione pudełko z krzesiwem i hubką. Zaczął podpalać trawę i drewno. Kiedy się w końcu zajęły, chwycił smolną pochodnię, którą uprzednio odłożył na bok, i zapalił ją. Wbił drzewce w ziemię, aż stanęła obok piramidy.
Ukląkł w kręgu światła i wydobył sztylet. Wyciągnął lewe ramię nad piramidą i zanurzył w ciało ostre jak brzytwa ostrze. Na białe kamienie pociekła krew.
– Kosie – szepnął, mrucząc modlitwę do ponurego północnego boga swoich przodków. Patrzył, jak czerwone krople przesączają się między kamieniami. – Nieczęsto wzywam twojego imienia, nie licząc najbardziej bluźnierczego z powodów. Ale posmakuj krwi swego marnotrawnego syna z ołtarzyka i wysłuchaj mnie. Wyciągnij srogą rękę z ciszy Lodowych Pustkowi, połóż ją na plecach mojego wroga i przyprowadź go do mnie.
Pochylił się niżej nad prowizorycznym ołtarzykiem. Kilka kolejnych kropel krwi rozprysło się na kamieniach. Błysnął zielonymi oczami, a miedziane loki mieniły się w płynnym złotym świetle ognia.
– Boże Kosie – błagał – spraw to, a kolejne trzy dziewice zdefloruję w twoim imieniu.
Plecy przeszył mu ostry wicher. Pochodnia i małe ognisko zamigotały dziko. Z rzeki przywiało krople wody, które zmoczyły mu kark. Znad trawiastego brzegu wzbił się obłok pyłu i zaczął sunąć w głąb lądu.
Nagle w welonie kurzu ukazała się postać w płaszczu.
– Twój zamarznięty bóg nie może ci pomóc, barbarzyńco – syknęła figura i zdjęła kaptur. Na łysej głowie i w małych pajęczych oczkach zamigotał płomień ogniska.
Fafhrd uśmiechnął się szkaradnie i wstał spokojnie. Osunął skraj płaszcza i ukazał Graywanda. Powoli i z rozmysłem owinął palce wokół rękojeści. Nie był to gest obronny ani niespodziewany. Emanował spokojem, śmiertelną groźbą i obietnicą walki.
– Zaprawdę bogowie poruszają się tajemnymi ścieżkami – powiedział Fafhrd ponurym głosem. – Kos jest hojny, albowiem tak szybko mi cię dostarczył. – Dwoma palcami dotknął rany na wierzchu ramienia, w którym trzymał miecz, i namalował na policzkach parę czerwonych smug. Nawet na chwilę nie spuścił spojrzenia z Malygrisa.
– Ty żałosny kundlu – rzekł czarodziej. – Obserwowałem cię całą noc i dzień aż po dzisiejszy wieczór, od chwili, gdy opuściłeś Laurian. Czekałem, by ukarać się za to, że ośmieliłeś się skalać moją ukochaną!
– Tak jak i ty ośmieliłeś się zbrukać wspomnienie mojej prawdziwej miłości! – odpalił gniewnie Fafhrd. – Dziś zdałem sobie z tego sprawę. To nie duch Vlany nawiedzał mnie na ulicach miasta! To twoja cholerna iluzja.
– Ty nadęty głupcze! – odpowiedział gorzko Malygris. Zza fałd płaszcza wystrzeliła dłoń. Ognisko rozbłysło gwałtownie, strzelając językami płomieni. Trawa zajęła się ogniem i płonęła z nienaturalną wściekłością. Wokół Fafhrda powstał w mgnieniu oka gorący, trzaskający pierścień.
Olbrzyma uderzyła fala gorąca. Przez chwilę zasłaniał oczy ramieniem, a potem uśmiechnął się szeroko i wyciągnął Graywanda z pochwy. Czerwony blask igrał na imponującej długości ostrzu.
– Oszczędź mi swoich tanich sztuczek – szydził Fafhrd. Ignorował okrąg ognia, który zbliżał się do niego coraz bardziej. Porwał pochodnię, która stała obok, tam gdzie ją wcześniej wbił. – Skosztuj nieco prawdziwego ognia – rzekł i rzucił ją.
Smolna pochodnia pomknęła ze świstem w mroku jak ognisty pocisk. Pędu nadała jej siła Fafhrda. Zdumiony Malygris wpatrywał się w nią z niewiarą w szeroko otwartych oczach. Najwyraźniej zahipnotyzowała go. W ostatniej chwili odskoczył na bok z cichym okrzykiem. Stopa zaplątała mu się w trawę i upadł na plecy. Płaszcz czarodzieja rozchylił się. Jedno ramię miał ściśle przywiązane do ciała. Twarz skurczyła mu się z bólu.
– A więc dopadłem cię – ucieszył się Fafhrd. Przypomniał sobie, że ostatnim razem kamieniem trafił maga w łokieć. – Cóż, wyryję ci głębszy ślad, a Lankhmar pozbędzie się wściekłego szczura. – Złapał oburącz Graywanda i wysoko uniósł ostrze. – Niech się ten koszmar teraz skończy – syknął.
Nagle świat zachwiał się, a ziemia zaczęła się obracać. Niebo i ziemia zamieniły się miejscami, a potem wróciły na właściwe pozycje. Fafhrd zatoczył się, walcząc o równowagę jak człowiek na miotanym burzą statku. Okręcił się, upadł na plecy, ledwo utrzymując miecz w ręku, i wrzasnął ze wściekłości i strachu.
– Kpij sobie dalej z mojej mocy, barbarzyńco – rozbrzmiał w jego uszach śmiech Malygrisa, ale olbrzym nie mógł nigdzie dojrzeć czarodzieja. – Nawet nie możesz utrzymać się na nogach.
W ostatniej chwili Fafhrd zorientował się, że wszystko, co widział, to jedynie iluzje. Próbował wstać, ale znów przewrócił się, gdy ziemia się pod nim ugięła, a niebo zawirowało. Zamknął mocno oczy. Miał nadzieję, że to położy kres złudzeniu, ale moc Malygrisa zakradła się głębiej w jego umysł. Choć zwalczył dezorientację, zdradziły go wszystkie zmysły. Wciąż walcząc ze słabością, ponownie otworzył oczy.
Otaczał go krąg magów. Każdy z nich miał wściekłe oblicze Malygrisa.
– Znalazłeś się nagi w jej domu – oskarżyli go chórem czarodzieje. – Powiedz mi, że nigdy jej nie tknąłeś, a zabiję cię szybko.
– Widzę, że niezbyt ci teraz idzie myślenie – odparł sarkastycznie Fafhrd. Siłą woli podniósł się na kolana. Schwycił oburącz Graywanda, wbił go głęboko w ziemię i przywarł do niego. Stanowił teraz dla niego kotwicę, punkt odniesienia w wirującym szaleństwie.
W jednej chwili świat obrócił się do góry nogami. Wrzasnął, spodziewając się, że za chwilę będzie zwisał z rękojeści miecza. Zamiast tego stwierdził, że jego pozycja względem miecza nie zmieniła się. Z ulgą popatrzył na krąg czarodziejów. Który z nich był prawdziwy? Jak go znaleźć? Czy którykolwiek w ogóle był rzeczywisty?
Nagle Fafhrda opadła straszna myśl. Prawdziwy Malygris, niewidzialny dzięki iluzji, mógł w każdej chwili podkraść się do niego od tyłu. Olbrzym jedną ręką przywarł do Graywanda, drugą dobył sztyletu i zatoczył nim dziki łuk, próbując się rozejrzeć.
Malygris roześmiał się ponownie.
– Mogę sprawić, że będziesz cierpiał przez całą noc – powiedział. – Gadaj! Tknąłeś Laurian?
– Nie powiem ci – odpalił mu Fafhrd – ile będzie trwało twoje cierpienie. – Świat ponownie zadrżał. Olbrzym rozpaczliwie ścisnął rękami Graywanda, jego kotwicę i próbował przegnać iluzję z umysłu. – Wybrała Sadastera. Co z tego, jeśli mnie też wybrała? Co, jeśli wybrała tysiąc mężczyzn zamiast ciebie?
Wyobrażenia Malygrisa zadarły głowy i zawyły.
– Powiedziałbym ci, jaki z ciebie idiota – szepnął Fafhrd bezgłośnie, czując nadchodzące mdłości – gdybym się nie bał, że za chwilę stracę obiad.
– Laurian!
Okrzyk maga zaskoczył Fafhrda. Nawet w obecnym stanie usłyszał w tym desperackim pisku udrękę i rozpacz. Zastanawiał się, czy w jakimś zakątku niegodziwego serca czarodziej nie tylko pożądał żony Sadastera, ale też i kochał.
Fafhrd przełknął. Zebrał się na odwagę, chwycił rękojeść Graywanda i ostrożnie wstał z klęczek. Początkowo ukucnął na próbę, z nogami po obu stronach miecza. Potem stanął uważnie, nie śmiejąc puścić broni.
– Jaka miłość – spytał, a w jego głosie zagościła zimna pogarda – sprawia, że człowiek morduje i zsyła klątwę nie tylko na wroga, ale niezliczone niewinne istoty?
Nagle w obrazach Malygrisa błysnął czerwony gniew.
– A co mnie obchodzą niewinne istoty? – odszczeknął z goryczą. – Zaklęcie wymknęło się spod kontroli i tyle. Spaliłbym Lankhmar do gołej ziemi, byle zdobyć rękę Laurian!
Fafhrd przełknął ponownie. Pomyślał o Vlanie, jego jedynej prawdziwej ukochanej. W myślach błysnęło mu wspomnienie ciemnych włosów i jasnych oczu. Uśmiechnął się, przypomniawszy sobie, jak wspiął się na wysokie drzewo, by po raz pierwszy ją ujrzeć, gdy tańczyła w namiocie dla mężczyzn z jego wioski.
Jego matka, Mor, próbowała go powstrzymać przed ujrzeniem przedstawienia i pięknej tancerki. A więc Fafhrd i Vlana uciekli od trupy, rodziny i Zimnych Pustkowi, a także od Mor, która z gniewu i zazdrości próbowała zabić ich lodową magią.
Fafhrd potrząsnął głową. Matka, mimo jej wad, była dobrą nauczycielką. Nagle przed oczami z całą jasnością stanęły mu jej lekcje.
To nie miłość powodowała Malygrisem, a jedynie zazdrość. To uczucie rozkładało maga, zatruwało go i zamieniło w potwora.
– Tknąłem ją – powiedział ponuro Fafhrd. – Pokryłem ją jak wielki byk. Łóżko trzeszczało pod nami, ściany trzęsły się od siły naszej namiętności, a ona wciąż wołała: „Jeszcze! Jeszcze!”.
Czarodzieje znów zawyli. Wyrzucili przed siebie zdrowe ramiona. Ku Fafhrdowi pomknęły błękitne błyskawice, paląc go wściekłą kobaltową energią.
Ale Fafhrd nie poczuł oparzeń, ponieważ były to starsze, słabsze iluzje.
– „Fafhrdzie! Fafhrdzie!”, tak do mnie krzyczała. Raz zawołała: „O mój biedny Sadasterze!” – ciągnął olbrzym, szydząc teraz z czarodzieja. Zdecydował się ciąć Malygrisa słowami, sięgając głębiej, niż dałby radę jakikolwiek miecz. – Ani razu nie mruknęła twojego imienia.
Na chwilę wirowanie ustało, a świat odzyskał naturalne położenie. Przed Fafhrdem stał tylko jeden mag. Na jego niegodziwej twarzy gościł wyraz zagubienia. Malygris wpatrzył się w ziemię, a w oczach gasła mu nadzieja.
Fafhrd dojrzał swoją szansę. Wciąż miał w ręku sztylet. Broń wystrzeliła z pięści jak stalowy kolec. Zwalczył pozostałości dezorientacji, odchylił ramię i z całej siły cisnął nożem.
Malygris w ostatniej chwili odzyskał panowanie nad sobą. Obrócił się i sztylet, zamiast sięgnąć jego serca, zatopił się w zranionym ramieniu. Ostrze przebiło się przez bandaże i zanurzyło głęboko w mięśnie i kości. Ostry wrzask maga zdradzał wstrząs i ból.
Fafhrd wyrwał miecz z ziemi. Był zdecydowany zakończyć ich konfrontację.
– Jedna kropla krwi z twojego serca – rzekł przez zaciśnięte zęby – to niewielka opłata za cierpienia, które sprowadziłeś. – Olbrzym natarł na czarodzieja.
Graywand zaczął się wić w uścisku Fafhrda. Miecz zamienił się w syczącego węża z czerwonymi oczami. Zwierzę owinęło się wokół nadgarstka barbarzyńcy i zatopiło głęboko kły w jego bicepsie.
To była tylko iluzja, ale pojawiła się niespodziewanie. Na dodatek Fafhrd nie znosił węży. Okazało się, że skutecznie odwróciło to jego uwagę.
Mag uciekł.
Święto się kończy
Szary Kocur, owinięty płaszczem, przemykał chyłkiem w cieniach poznaczoną koleinami drogą, która biegła równolegle do rzeki. Bystre oczy przeszukiwały brzeg. Mężczyzna węszył i nasłuchiwał, lecz poza spokojnym pluskiem czarnej wstążki wody, noc pozostawała cicha.
Cienkie usta uformowały bezgłośne przekleństwo.
Już i tak źle się stało, że Fafhrd spróbował wymknąć się bez budzenia Kocura. Ego mężczyzny wciąż skręcało się na wspomnienie tej obrazy. Przecież żaden szczur ani robak na podłodze nie mógł wymknąć się, nie obudziwszy Kocura, taki miał lekki sen!
Ale żeby zgubić tego wielkiego niezdarę w wijących się alejkach na wschód od ulicy Zakonnic!
Zmarszczył czoło pod szarym kapturem i uderzył pięścią o dłoń w szarej rękawiczce. Poczuł niesmak do samego siebie i potrząsnął głową. Modlił się do Mogą, by Fafhrd mu się nie wymknął. Wyobraził sobie, że ten arogancki tępak przykucnął gdzieś za beczką i śmiał się do siebie, a potem pomknął w mrok, gdy Kocur przeszedł obok.
Kocur wiedział, że nigdy przeżyje wstydu, jeśli jego partner rzeczywiście go przechytrzył.
Może powinien zostać gdzieś w tyle i oszczędzić sobie zakłopotania.
Skrzywił się pod wpływem następnej myśli. A jeśli Fafhrd wykradł się, by spotkać z jakąś kobietą albo po prostu napić? Cóż, mógł być jego przyjacielem, ale Kocur ukoronuje tę wspaniałą rudą głowę pierwszym napotkanym dzbanem po winie!
Myśl o winie sprawiła, że poczuł pragnienie. Oblizał suche usta i przemykał się przez gęstą trawę na łagodnym zboczu nad rzeką, aż doszedł do brzegu. Pochylił się nisko, zanurzył palce w łagodny nurt. Zdziwiło go dziwne ciepło. Wciąż zdumiony, wyjął rękę i zanurzył z powrotem, wywołując w ciemności niewielkie, roztańczone zmarszczki na tafli wody.
„Ciepła jak krew” – pomyślał makabrycznie. Z przestrachem i ciekawością uniósł wilgotne palce do ust. „Tylko woda”. Zbeształ siebie samego za zbyt bujną wyobraźnię. Uniósł w dłoni spory łyk wody, a potem wytarł rękę w płaszcz i wstał.
W oddali pobłyskiwało blade światło ogniska. Podejrzewał, że to Cyganie. Mimo to, nie mając pojęcia, dokąd udał się Fafhrd, zaczął podkradać się w kierunku migoczącego żaru.
Ognisko przypominało mu smutno o spalonej bibliotece Dempthy i posiadłości Sadastera. Tak wiele książek i tyle wiedzy poszło na marne.. Serce bolało go na myśl o tej stracie, a pierś wezbrała gniewem.
Ale co można było osiągnąć samym gniewem? Ponownie zaprzągł umysł do poszukiwań odpowiedzi na pytania, które ledwo umiał sformować. Był przekonany, że prócz Malygrisa czyhał jeszcze jeden wróg.
– Sadaster i Demptha – mruknął do siebie.
Co ich łączyło?
Ścieżkę Kocura przeciął wąski kanał, skryty przez trawę i ciemności, którym płynęły ścieki ze skraju miasta do rzeki. Mężczyzna postawił kolejny krok kilkanaście cali niżej, niż się tego spodziewał. Stopa ześliznęła się w czarny szlam. Świat zachwiał się, a niebo zawirowało. Kocur stłumił okrzyk i upadł na bok z cichym pluskiem.
Wygramolił się z kanału, mrucząc przekleństwa. W nozdrzach czuł paskudny zapach. Ubrania przemokły i pokryły się szlamem. Mężczyzna zmarszczył z obrzydzeniem twarz i strząsnął błoto z rękawa i palców.
– Bogowie są tacy kapryśni! – powiedział zrzędliwie, schylając się i wycierając dłonie w trawę. Niezadowolony z efektu, cofnął się do rzeki i zanurzył je w wodzie.
Ale nic nie dało się zrobić z jego ubraniem. Obwąchał się i niemal udławił smrodem. „Buty, spodnie i płaszcz” – podsumował w myślach i ponownie zaklął.
– Co za świat – narzekał. – Co za świetne wonne perfumy dla tak zadbanego gościa jak ja!
Jego uwagę przyciągnęły stłumione głosy, które niosły się nad wodą. Znów obrócił głowę ku odległemu ognisku. Wstał powoli. Dostrzegł teraz drugi, mniejszy płomień. Może to pochodnia?
Zagryzł dolną wargę i nasłuchiwał. Nagle zmrużył oczy. Mimo odległości i zniekształcającego wpływu wody, jeden z głosów brzmiał znajomo.
Zapomniał o swoim stanie i zaczął biec. Nierówny teren przesuwał się pod jego stopami. Pochwa z mieczem uderzała go po nodze, a kaptur spadł z twarzy. Potknął się w ciemnościach, złapał ponownie równowagę i dalej pędził w stronę ogniska i głosów. Zaczęły rozbrzmiewać krzyki. Kocur rozpoznał Fafhrda.
Wydłużone cienie, rzucane przez płomienie ogniska, przesuwały się i zmieniały na ciemnej murawie. W samym sercu cieni Fafhrd okręcał się i tańczył jak pijany głupek. Wyciągał ramiona, jedną ręką łapał powietrze, a odrzucona w tył głowa sugerowała pijacki zachwyt gwiazdami.
Kocur z naturalną ostrożnością zatrzymał się tuż poza zasięgiem światła i ukucnął w trawie. Tylko idiota rzucałby się do walki bez oceny sytuacji, a Kocur nie uważał się za idiotę.
Ale czy to był walka? Choć wcześniej wyraźnie słyszał dwa głosy, nie widział wroga. Fafhrd krzyczał i przeklinał. Kocur patrzył, jak olbrzym rzucił się na ziemię, skręcając i kopiąc.
Przerażony Kocur sklął swoją ostrożność i przygotował się do biegu w stronę Fafhrda.
Zanim się ruszył, rozbrzmiał zimny śmiech.
– Mogę sprawić, że twoje cierpienia będą trwały całą noc – stwierdził głos. – Powiedz mi, czy tknąłeś Laurian?
Kocur przylgnął z powrotem do trawy. Przeszukiwał okolicę wzrokiem. Na wschód od ogniska stała ledwo widoczna postać. Miała ponury, zgorzkniały wyraz twarzy i gniew w oczach. Wyciągała jedno ramię i niegodziwym gestem ściskała w palcach powietrze.
Malygris!
Kocur natychmiast poznał czarodzieja. Nie wątpił, że to on. Mężczyźnie zaparło dech w piersiach. Puls przyspieszył z podniecenia. A więc znaleźli wroga!
Czarodziej wykonał krok w kierunku Fafhrda, przekraczając subtelną granicę ciemności, aż znalazł się w zasięgu światła ogniska. Skóra błyszczała mu srebrno i pomarańczowo, a w gniewnym spojrzeniu pojawił się blask płomieni, nadając mu dziwny wyraz.
Kocur ledwo powstrzymał się przed głośnym zaczerpnięciem powietrza. Przypomniał sobie obraz Malygrisa, który Sheelba wyczarował z ogniska w mroku nocy. Przez chwilę podobizna i prawdziwy człowiek stały się jednym. Nawet arogancka poza była identyczna.
Wtem Malygris poruszył się i podobieństwo znikło. Kocur zauważył, że mężczyznę okrywają łachmany. Mag przyciskał do boku zranione ramię.
Fafhrd wbił w ziemię miecz. Użył broni jako laski i spróbował się podnieść, aż w końcu klęknął.
– Ile będzie trwało twoje cierpienie? – odkrzyknął w odpowiedzi.
Kocur przestał nasłuchiwać. Odtoczył się z zasięgu światła w mrok. Kiedy uznał, że znalazł się w bezpiecznej odległości i nikt go nie może zobaczyć, wstał i zatoczył koło wokół Malygrisa, aż odgrodził maga od miasta.
Fafhrd dalej wrzeszczał, a jego wzrok mknął w dziwnych kierunkach, gdy reagował na rzeczy, których Kocur nie dostrzegał. Mimo wszystko w pewnym momencie olbrzym wstał niepewnie i oparł się o miecz.
Kocur dotarł do wybranego przez siebie miejsca, wyciągnął smukły rapier i podkradł się po łagodnym zboczu. Jego buty nie wydały żadnego dźwięku na miękkiej trawie i gąbczastej ziemi. Plecy Malygrisa aż same prosiły się o cios. Jeśli Fafhrd zdołałby przyciągnąć jeszcze chwilę uwagę maga, Skalpel mógł utoczyć cenną i niezbędną kroplę krwi z serca Malygrisa. A potem Sheelba mógłby rzucić swój czar i zakończyć ten koszmar!
Mag zawył przeraźliwie, z bólem i gniewem. Kocur zamarł w pół kroku, nie zadawszy ostatecznego pchnięcia. Malygris nagle złapał się za zranione ramię i zawył po raz drugi.
Kocur dostrzegł swoją szansę. Uniósł miecz i pomknął przed siebie.
– To niewielka cena za cierpienia, które spowodowałeś! – krzyknął ponuro Fafhrd.
Malygris obrócił się tak nagle, że Kocur nie zdołał się zasłonić. Mag pomknął wprost na niego, ledwo unikając śmiercionośnego czubka miecza. Czarodziej wpadł na Kocura, aż niski mężczyzna obrócił się i padł tyłkiem na ziemię.
Przez krótką chwilę Malygris stał nad nim z mrocznym gniewem wypisanym na twarzy. Kocur dostrzegł sterczący ze zranionego ramienia sztylet, a na rękawie ciemną plamę. Krew!
Ten widok przypomniał mu o jego celu. Niezgrabnie pchnął mieczem.
Czarnoksiężnik warknął jak zagonione w ślepy zaułek zwierzę i zniknął przed otwartymi oczami Kocura. Kocur skoczył na równe nogi. Machał wąskim mieczem jak biczem i rozpaczliwie ciął powietrze, gdzie przed chwilą znajdował się wróg.
Wielki cień padł na ziemię, gdy postać olbrzyma zasłoniła światło ogniska.
– Mój sztylet na przystawkę! – ryknął Fafhrd potężnie.
– A teraz idzie główne danie!
Jego wielki miecz runął na głowę Kocura. Mężczyzna, zdumiony, wykonał zgrabny unik i poderwał rapier, nie po to, by zetrzeć się z wielkim ostrzem, lecz by je odparować.
– A więc tu jesteś! – krzyknął, zastanawiając się, jak Malygris zdobył broń jego towarzysza, ponieważ to czarodziej go zaatakował, a po Fafhrdzie nie pozostał nawet ślad. Dostrzegł masywny miecz, który wyglądał nieprawdopodobnie ciężko w cienkich, powykrzywianych rękach Malygrisa.
– Widzę, że przygotowałeś się do tańca! Co za szczęście, że w karnecie wciąż mam miejsce dla ciebie!
Kocur zadał pchnięcie magowi, niemalże dotykając kolanem ziemi, by sięgnąć poza zasięg wielkiego miecza. Większa broń opadła ze zdumiewającą prędkością, blokując i odparowując cios. Kocur ledwo utrzymał chwyt.
Ale udało mu się. Machnięciem nadgarstka wycelował czubek miecza w rękę przeciwnika. Miał nadzieję, że rozbroi go cięciem, ale Malygris poruszył się odrobinę prędzej i przyjął cios na wielką rękojeść miecza.
Nie zniechęcony Kocur atakował dalej. Trzema tanecznymi krokami zepchnął czarodzieja ku rzece. Malygris wycofał się zgrabnie, unikając pierwszego pchnięcia, uchylając się przed drugim i odpychając trzecie płazem miecza.
Wtem Kocur otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Czarodziej – bezczelny głupek – zaatakował go wprost! Wielki miecz zaświszczał i zamienił się w zamazany błysk w czerwonym i złotym świetle ogniska. Kocur wycofał się bezradnie przed gwałtowną napaścią. Musiał bronić się przed ostrzem, które mogło strzaskać na kawałki jego smukłą broń.
Wielki miecz ponownie pomknął ku jego głowie. Skalpel Kocura wysunął się z delikatnym artyzmem i odtrącił go z brzękiem. Jednocześnie Kocur tanecznym krokiem ruszył do przodu. Złapał tunikę Malygrisa w wolną rękę i próbował uderzyć go głową w nos.
Z góry spadła na niego masywna ręka i złapała go za twarz. Stalowe palce zacisnęły się. Kocur poczuł, że unosi się w powietrze i leci przed siebie. Przetoczył się na miękkiej ziemi i wstał szybko. Nabrał respektu dla wroga.
Malygris natarł, lecz wtem zatrzymał się z kwaśnym wyrazem twarzy. Uniósł dłoń i zacisnął nozdrza palcami.
– Człowieku, co za smród! – zaklął donośnym nosowym głosem. – Cuchniesz jeszcze gorzej, niż walczysz! Zesrałeś się w gacie ze strachu przede mną?
Kocur, zaskoczony jego sformułowaniem, obwąchał się. Aż zakaszlał, tak bardzo ucierpiały jego zmysły. Wciąż ciągnęła się za nim woń kanału.
– Zacne wonności – odpowiedział obronnym tonem.
– Wezmę od ciebie pięć smerduków za uncję, a będziesz mógł konkurować ze wszystkimi dandysami w pałacu.
– Mrugnął, zadowolony z szansy złapania oddechu przed ponownym nawiązaniem walki. – Jak zdobyłeś miecz mojego towarzysza?
Malygris uniósł brwi.
– Miałem się właśnie zapytać, skąd masz tę wykałaczkę, którą Szary Kocur zwie swoją bronią. I jakim cudem nagle mówisz z takim samym szyderczym, choć niezbyt mądrym sarkazmem?
– Niezbyt mądrym? – Kocur mocniej schwycił rękojeść miecza i zmrużył oczy. – Z pewnością to jest mój własny miecz, Skalpel. Ale z radością cię z nim zapoznam.
Wróg przybrał obronną pozycję.
– Ja mam hojniejszą naturę, albowiem mój miecz zwą Graywandem i podaruję ci połowę jego długości!
Ale nim czarodziej zakończył swoją przechwałkę, nagle dopadł go atak kaszlu. Wielki miecz chwiał się niepewnie, ściskany oburącz przez maga. Choć próbował skupić wzrok na Kocurze, otworzył nagle oczy, zdjęty cichym strachem. Zakaszlał mocniej, rozdzierająco, z głębi płuc, aż kącik ust zabarwił mu się na szkarłatne Szary Kocur powoli opuścił miecz. Przeszyło go zimne zrozumienie i subtelna groza.
– Jak to jest – powiedział cicho – że kaszlesz tak samo donośnie, jak kaszlał Fafhrd Rudy dziś wczesnym porankiem, a potem we śnie wczesnym wieczorem?
Malygris, mimo choroby, błysnął oczami.
– Nie baw się ze mną więcej, szaleńcze! Jestem Fafhrdem Rudym!
– Wiem – odparł łagodnie Kocur, chowając miecz do pochwy. – I nie rozpoznajesz swojego brata krwi?
Czubek wielkiego miecza wbił się w ziemię. Fafhrd wpatrywał się w Malygrisa, wciąż spętany iluzją.
– Kocur? – spytał.
Powietrze wokół Fafhrda zadrżało, jakby od wielkiego gorąca. Malygris, jego gniewna twarz i łachmany rozmyły się, a na jego miejscu pojawił się wysoki miedzianowłosy olbrzym. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Kocura, a potem zamknął usta i oparł się ze zmęczeniem na mieczu zwanym Graywandem.
– Myślałem, że jesteś Malygrisem – powiedział i ze zmieszaniem potrząsnął wielką głową. W jego głosie pojawiła się gorzka nuta. Wytarł usta i zerknął w stronę miasta. – Wywiódł nas w pole kolejną cholerną iluzją, a sam czmychnął.
– Rzucił na nas obu to samo zaklęcie – przyznał Kocur.
– Dla mnie zamieniłeś się w niego. Tylko odgłos twojego kaszlu powstrzymał moją dłoń, inaczej przebiłbym cię.
Fafhrd uniósł prawy kącik ust w szyderczym uśmiechu.
– Co za śmiałe słowa z ust człowieka, który upadł na tyłek w czasie walki. Ściąłbym ci głowę, gdybym nie poznał znajomej nuty twoich przechwałek. Tylko to sprawiło, że chybiałem. No, może jeszcze ten obrzydliwy smród. Odstraszyłby każdego człowieka. – Olbrzym pomachał dłonią przed nosem i przewrócił oczami, udając, że mdleje.
– Twój odór jest nawet gorszy niż... Kocur przerwał mu.
– To klątwa Malygrisa, prawda? – spytał. – Ciebie też dotknęła. – Zagryzł wargi. Serce mu się ścisnęło. Zaparło mu dech, gdy przyglądał się jedynemu człowiekowi, którego kiedykolwiek odważył się nazwać przyjacielem. Nagle coś w nim pękło. Tupnął i walnął pięściami w uda. – Sądziłeś, że uda ci się to utrzymać w tajemnicy? – ryknął.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś?
Krzyki niosły się nad wodą, a noc porwała oskarżycielskie słowa aż na odległy brzeg. Kocur nie dbał o to, czy ktoś go usłyszy. Malygris znikł, zarówno sprzed ich oczu, jak i z myśli Kocura. Tylko Fafhrd się liczył.
Nie Malygris, nie reszta Lankhmaru ani Sheelba. Tylko Fafhrd.
– A co miałbym z tego? – odpowiedział Fafhrd z ukrywanym napięciem, które zdradzało jego cierpienie. – Chorobie można zaradzić jedynie tym, co dotychczas próbowaliśmy uczynić, a co nam się nie udało – należy zabić stwórcę tej posępnej klątwy i zanieść kroplę krwi z jego serca komuś, kto potrafi sporządzić lek.
– I ty uznałeś, że najlepiej tego dokonać, wykradając się beze mnie? – Kocur pogroził pięściami niebu. Na wpół oślepiony gniewem i poczuciem zdrady, które, jak wiedział w głębi serca, było niewłaściwe, chwycił płonącą pochodnię i rzucił ją w stronę rzeki, a potem rozrzucił ognisko zamaszystymi kopniakami. Wokół niego unosił się gorący popiół i iskry, które znikały w mroku nocy. – Fafhrdzie, albo jesteśmy partnerami, albo jesteśmy nikim!
Fafhrd zakaszlał ponownie i zwiesił głowę. Spojrzał twardo na Kocura podkrążonymi oczami, które wyglądały dziwnie w gasnącym blasku ogniska. Położył rękę na szyi, jakby chciał zmierzyć puls.
– Mężczyzna nie powinien tak umrzeć – rzekł głosem niewiele głośniejszym od szeptu. – Czuję, że ta choroba zżera mnie od środka, jak robak o nieograniczonym apetycie. – Wyciągnął dłoń do towarzysza. – Mam słabszy chwyt i krótszy oddech. Nie dysponuję magią Sadastera, by złagodzić objawy. Nie jestem jak on ślepy na to, co się naprawdę dzieje. – Przełknął. – Porzuciłem cię, by ci tego oszczędzić.
– Nie możesz mnie oszczędzać! – Kocur już wrzeszczał na przyjaciela. – Już ryzykuję. Czy Sheelba nie przetransportował mnie tak samo jak ciebie? Czy nieprzemyślane zaklęcie Laurian nie zmusiło mnie do... – Nagle przerwał i tak samo spiesznie zapanował nad gniewem i strachem. Zawstydziło go, że okazał tyle emocji. Fafhrd potrzebował jego przyjaźni i miecza – nie gniewu, który należało skierować na ich wroga. Wyciągnął ramię i pomacał się po plecach, gdzie wciąż bolały go czerwone ślady po aksamitnym biczu Liary. – Cóż, nieważne, do czego mnie zmusiło – powiedział w końcu i zaśmiał się z przymusem, stając u boku Fafhrda – choć chciałbyś usłyszeć tę historię.
Fafhrd zmarszczył brwi, cofnął się o krok i uniósł dłoń.
– Już i tak czeka mnie nędzny koniec – ostrzegł. – Błagam, nie zbliżaj się albo uduszę się od tego smrodu!
Na twarzy Kocura zagościł szeroki uśmiech. Mężczyzna otworzył szeroko ramiona.
– Niechaj będzie to morderstwo z litości! – zawołał.
Z tymi słowami skoczył na Fafhrda. Owinął ramiona i nogi wokół torsu towarzysza. Przywarł do niego, śmiał się i podtykał głowę pod nos Fafhrda, a barbarzyńca wydawał wszelkiego rodzaju bełkotliwe i pełne obrzydzenia odgłosy, próbując się od niego uwolnić.
W końcu upadli na ziemię. Fafhrd leżał nieruchomo, otworzywszy szeroko oczy. Z kącika ust zwisał mu język w prześmiesznej parodii śmierci.
Kocur usiadł na piersi Fafhrda.
– Już przeszedłeś moim smrodem – obwieścił triumfalnie.
Fafhrd zamknął oczy i przetoczył się bezwładnie na bok.
– Klątwa w moim ciele bije pokłony i korzy się w obecności potężniejszej i straszliwszej siły – szepnął.
– Może uda mi się ją zupełnie wygonić – zasugerował Kocur. Sięgnął po najbardziej ubłocony skraj płaszcza i przycisnął go do nosa Fafhrda.
Fafhrd udał mdłości. Napiął mięśnie, zrzucił towarzysza i wstał.
– Doktorze, lek jest gorszy od choroby. – Podniósł miecz z miejsca, gdzie upadł, i wepchnął ostrze do pochwy u pasa.
Kocur wstał z trawy, poprawił płaszcz na ramionach i spoważniał. Odpowiedział ponuro:
– A więc razem poszukajmy zalecanego lekarstwa.
Odwrócili się zgodnie od rzeki i zaczęli wspinać się po łagodnym wzgórzu w stronę miasta. Po kilku krokach zatrzymali się ponownie. Coś błyszczało w trawie. Fafhrd schylił się i podniósł swój sztylet. Resztki światła z rozrzuconego ogniska rozbłysły na poznaczonym mokrymi śladami ostrzu.
Fafhrd warknął cicho, otworzył usta, przesunął językiem po ostrzu i zlizał krew.
– Trysnęła tylko z jego ramienia – powiedział gniewnie – ale może przynieść jakiś efekt.
Kocur kiwnął głową.
– Może nabierzesz apetytu na solidniejszą potrawę.
Przyjaciele ponownie zagłębili się w alejki i zaułki pogrążonego w nocy Lankhmaru. Okryli twarze kapturami, ścisnęli rękojeści broni i przemykali się w cieniu. Wybierali opustoszałe ulice, wciąż zmierzając ku Dziedzińcowi Krypt. Tam mieli postanowić, co robić dalej. Przechodzili bezszelestnie obok zaciemnionych sklepów i starych zaszczurzonych kamienic, aż w końcu dotarli do magazynów i górującego nad okolicą silosu na skraju ulicy Zbożowej.
– Nie wracamy na Dziedziniec Krypt – obwieścił nagle Kocur. Zmarszczył czoło i zamyślił się. Wyprowadził ich na szeroką aleję, porzucając mroczne uliczki. Skierował się spiesznym krokiem na północ. – Idziemy do Dzielnicy Uciech, do Domu Nocnych Okrzyków.
Fafhrd zrobił zaskoczoną minę.
– Ależ oczywiście, Kocurze, choć mamy znacznie ważniejsze zadanie, niż zaspokajanie naszych perwersyjnych żądz.
Kocur wcale go nie słuchał. Myślał nad czymś intensywnie, gdy skręcał za róg w ulicę Handlową, która miała zaprowadzić ich do Ogrodu Mrocznych Uciech, a potem do alei Oblicza Księżyca. Wszystko zaczęło się pod ziemią, w Dzielnicy Uciech, w Świątyni Nienawiści. Tam Malygris uwolnił podłe zaklęcie, choć według słów Sheelby i Dempthy Negatarth powinno być to poza zasięgiem zwykłego czarodzieja.
A więc kto mu pomógł?
Ivrian. W jego umyśle imię to zabrzmiało jak gorzki dźwięk pękniętego dzwonu. Już nie myślał o niej jak o Liarze, bo nie wątpił, że to w rzeczywistości była Ivrian, zwana niegdyś przez niego prawdziwą ukochaną.
Uczucie i pożądanie oślepiły go na tyle, że zagrał przydzieloną mu rolę w tej tajemniczej przygodzie. Ale choroba Fafhrda i rozpaczliwa sytuacja, w jakiej się znaleźli, otworzyły mu oczy. Ponad rok temu Ivrian zginęła, a jej zwłoki okaleczyły szczury, a potem strawiły płomienie.
A mimo to żyła!
Malygris i Ivrian – jeszcze nie wiedział, co ich łączyło, ale intuicja podpowiadała mu, że istniała między nimi jakaś więź.
Tak samo wiedział, że Sadaster i Demptha Negatarth mieli ze sobą coś wspólnego. Tak samo używali zaklęć, by ich żona i córka wyglądały znacznie młodziej, niż wskazywał na to ich wiek.
Kocur, przekonany, że to kawałki tej samej układanki, przyspieszył kroku. Wszystkie odpowiedzi prowadziły do Ivrian!
– Masz tu kolejny kawałek układanki – dodał Fafhrd, gdy Kocur objaśnił mu swój tok rozumowania. Złapał za ramię swego szarego towarzysza i zatrzymał go gwałtownie pośrodku ulicy. Uniósł rękę i pokazał wąską poprzeczną uliczkę.
Z cienia machała do nich Vlana albo jej duch. Postać kobiety omywał mleczny obłok nienaturalnego światła. Kobieta kołysała biodrami w rytm niesłyszalnej muzyki, a jej ramiona wiły się płynnymi, wężowymi ruchami. Czarne włosy omiatały twarz o podkreślonych henną oczach. Rozwiewał je niewyczuwalny przez Kocura i Fafhrda wiatr.
Serce Fafhrda przeszył ból. Złapał się za pierś i rzucił ku niej jak zahipnotyzowany.
– Vlano! – krzyknął. – Moja prawdziwa miłości! Kocur złapał go za skraj płaszcza i szarpnął. Z gardła Fafhrda dobył się charkot. Olbrzym zadławił się, niespodziewanie szarpnięty. Zatrzymał się i obrócił, jakby się nagle obudził.
– Nie patrz na nią! – zawołał Kocur. Złapał Fafhrda za ramiona i potrząsnął nim. – Nie widzisz? Ona ma jedynie opóźnić nasz marsz. – Popatrzył Fafhrdowi w oczy. Nagle otworzył usta, zdając sobie z czegoś sprawę. Cofnął się i uderzył w czoło. – To po to nam się ukazują! – zawołał, ponownie potrząsając Fafhrdem. – Vlana i Ivrian grały na zwłokę i przeszkadzały w szukaniu Malygrisa!
Fafhrd zamruczał, zerkając przez ramię na tańczącą Vlanę:
– Myślałem, że jest jedną z iluzji Malygrisa – przyznał – ale wcale nie jestem tego pewien! – Podniósł drżący od emocji głos. – Kocurze, pozwoliłem jej umrzeć. Pozwoliłem, by szczury i ogień pożarły jej kremowe ciało, tak jak stało się to z Ivrian!
– Ktoś okrutnie wykorzystuje nasze poczucie winy – odpowiedział Kocur zimnym głosem – by odwrócić naszą uwagę od prawdziwego zadania, czyli odnalezienia Malygrisa. – On również wpatrywał się z Fafhrdem w ulicę. Vlana stała teraz nieruchomo. Już nie tańczyła, a na bladej twarzy pojawił się oskarżycielski wyraz.
Głos Kocura zmiękł nieco.
– Fafhrdzie, ona jest tylko złudzeniem. Biegnij i ścigaj ją w nocy, jeśli musisz. Ale ja nie zboczę z drogi.
Barbarzyńca zwiesił głowę i zacisnął mocno oczy, a potem wysunął się przed Kocura. Szurając stopami, poszedł kilka kroków, po czym zaczął już iść z determinacją. Kocur westchnął z ulgą i zrównał się z Fafhrdem. Ruszyli do Dzielnicy Uciech.
Kocur nie mógł powstrzymać się przed ostatnim zerknięciem przez ramię. Vlana, czymkolwiek była, znikła.
Kilka kwartałów dalej znajdował się skraj Dzielnicy Uciech. Na ulicach powinni wciąż tłoczyć się biesiadnicy, kupcy i artyści, ale, ku ich zdziwieniu, arterie były ciche i niemalże wymarłe. Twarze kilku napotkanych pieszych znaczył znajomy przyjaciołom strach. Sklepy zamknięto, kramy złożono. Karczmy były otwarte, ale najbardziej okupowana z nich gościła jedynie szwadron żołnierzy na przepustce. Nawet płynący z niej hałas zdawał się być stłumiony i nerwowy.
Magia, która zeszłej nocy przyniosła ze sobą szaleństwo, teraz sprawiła, że obywatele stali się podejrzliwi i niepewni. Wielu pozostało w domach, a inni opuścili wcześniej miasto, by powrócić do gospodarstw i wsi.
Nagle zza beczki na deszczówkę wyskoczył mężczyzna. W szeroko otwartych oczach na wychudzonej twarzy gościło szaleństwo. Jego rozwichrzone włosy sterczały we wszystkie strony, a niegdyś bogate szaty wisiały w strzępach.
– Zacni panowie, nie idźcie ani kroku dalej – dobiegło ich syczenie. Mężczyzna przerwał i rzucił wystraszone spojrzenie przez kościste ramiona, a potem obrócił się z powrotem do Fafhrda i Kocura. – W tej dzielnicy panuje zaraza! Zaraza! – Ponownie się zawahał i wyciągnął przed siebie dłoń. Nadal ściszonym głosem dodał: – Ostrzeżenie kosztuje tika.
– Wiemy – odpowiedział Fafhrd. Podniósł delikatnie rękę do ust i zakaszlał ostro raz, a potem drugi.
Żebrak jeszcze szerzej otworzył oczy. Kolana się pod nim ugięły. Kiedy Fafhrd zakaszlał po raz trzeci, obrócił się i uciekł, znikając za rogiem.
– To wcale nie brzmiało jak prawdziwy kaszel – skomentował Kocur.
– Nie chciałem się rozstawać z tym tikiem – odparł Fafhrd, mrugając szelmowsko i wzruszając ramionami.
Przecięli skraj Ogrodu Mrocznych Uciech i wkroczyli w aleję Oblicza Księżyca. Kocur prowadził Fafhrda po wybrukowanej ścieżce. Mijali wspaniałe rzeźby na trawniku. Wspięli się po marmurowych schodkach. Na brązowych kołkach po obu stronach drzwi wisiały lampki oliwne. Płomienie osłaniały szklane klosze.
– Stań tutaj – rzekł Kocur, ustawiając Fafhrda przy ścianie, gdzie miał zniknąć z oczu za otworzonymi drzwiami. – Kiedy ja wyciągnę rybkę, ty ją złapiesz w podbierak.
Kocur ujął blaszaną kołatkę i dwakroć uderzył. Odsunął kaptur i uśmiechnął się do potężnie umięśnionego łysego wojownika, który służył w tym domu jako strażnik i odźwierny.
– Dobry wieczór, przerośnięta dupo wołowa. Pamiętasz mnie?
Odźwierny warknął:
– Tak, kurduplu. Wczoraj wywaliłem cię pijanego za drzwi.
Wyciągnął ku Kocurowi wielką, rękę. Kiedy Kocur cofnął się o krok, odźwierny wyszedł za nim. Fafhrd klepnął go w ramię, a gdy mężczyzna się obrócił, walnął go wielką pięścią w szczękę.
Oczy odźwiernego zaszły mgłą, lecz zdołał się słabo uśmiechnąć.
– Dziękuję, panie. Można jeszcze raz? – Niemrawo uniósł pięść, by oddać cios, ale Fafhrd był skuteczniejszy. Kocur opadł na czworaki przed odźwiernym, a olbrzym pchnął mężczyznę. Odźwierny przetoczył się w krzaki za marmurowymi schodami.
– Sam nie zadałbym mocniejszego ciosu! – rzekł Kocur i otrzepał ręce. – A teraz do Ivrian po odpowiedzi.
Ale zanim zdążyli wejść do domu, usłyszeli zdziwione westchnienie i obrócili się. Przy wejściu na marmurową ścieżkę stała nieruchomo Ivrian, otulona płaszczem. Wpatrywała się w nich, zdumiona, w bezruchu niczym jeleń, po czym pomknęła z powrotem na ulicę.
Fafhrd i Szary Kocur skoczyli po schodach, goniąc dziewczynę. Dotarli na ulicę i ujrzeli, jak wpada do Ogrodu Mrocznych Uciech. Pognali za nią. Błysk obcasa zawiódł ich w cienie. Szelest płaszcza wciągnął ich w głąb parku.
Nagle Fafhrd złapał za ramię Kocura i zatrzymał go.
– Wiesz, że z natury jestem niezbyt ostrożny – szepnął i rozejrzał się wokół – ale ta sytuacja, mówiąc słowami moich kuzynów z północy, śmierdzi.
Zza pleców dobiegł ich znajomy głos:
– Jedynym źródłem smrodu tutaj jesteście wy! Fafhrd okręcił się, jednym zwinnym ruchem dobywając wielkiego Graywanda z pochwy. Kocur uniósł dłoń.
– Kapitanie! – zawołał powitalnie, obracając się.
– Właśnie piłem sobie w karczmie – rzekł Nuulpha. Blade światło księżyca odbijało się od hełmu kaprala, kiedy ten odsunął kaptur. – Wydało mi się, że przemykasz obok mnie, więc poszedłem za tobą.
– Jak się miewa twoja tłusta, rozrzutna żona? – zapytał Fafhrd, ponownie chowając ostrze.
– Nie za dobrze – odpowiedział Nuulpha o ton niższym głosem. – Choć czasem mówię o niej niepochlebnie, to z jej powodu służę Dempthcie Negatarthowi. Mam nadzieję, że znajdzie lekarstwo. Ona też padła ofiarą klątwy Malygrisa.
– Wybacz mi – rzekł szybko Fafhrd – nie chciałem być okrutny.
Nuulpha wzruszył ramionami. Odpiął pasek pod brodą, zdjął hełm i przebiegł ręką po wilgotnych czarnych włosach.
– Nieważne...– zaczął, ale po chwili krzyknął.
Na ich oczach hełm zmienił się w prychającego czarnego kota. Zwierzę zatopiło kły w ręku Nuulphy i owinęło się wściekle wokół jego ramienia. Ostre jak brzytwy pazury rwały ciało na czerwone wstążki. Żadnym sposobem nie dało się strząsnąć stworzenia.
– Czarnoksiężnik! – krzyknął Fafhrd i ponownie wyszarpnął miecz.
Ziemia znów zakołysała się. Trzęsła się, falowała i wirowała jak dziecięcy bąk. Barbarzyńca upadł ciężko na ziemię z niewyraźnym, sfrustrowanym okrzykiem. Kocur również przewrócił się bezradnie na bok.
– Przygotujcie się na śmierć, głupcy! – zawołał Malygris. – Umrzemy wszyscy – wy, ja i sam Lankhmar. Laurian zginęła, więc niech wszystko ginie!
Kocur uniósł głowę z trawy, próbując rozejrzeć się wokół. Sądząc po głosie, Malygris był gdzieś blisko, ale osłonił się kolejną przeklętą iluzją i pozostawał niewidzialny. Kocur przekręcił głowę w drugą stronę. Fafhrd i Nuulpha kopali, wili się i skręcali, ale bez skutku. Przynajmniej kot zniknął. On również był tylko iluzją.
W uszach Kocura zagrzmiał obłąkany głos:
– Oto śmiertelny krzyk całego miasta!
Ziemia natychmiast znieruchomiała. Kocur stwierdził, że stoi pośrodku ulicy. Z dziesiątków domów buchały płomienie. W rynsztokach i kanałach leżały stosy zmarłych. W stronę przyjaciół toczył się wyładowany zwłokami wóz. Kiedy przesuwał się obok Kocura, mężczyzna wpatrzył się w blade, zdjęte grozą twarze, zakrwawione usta i wybałuszone oczy. Woźnica kaszlał tak rozdzierająco, że ledwo trzymał cugle i kierował wołem.
Obok Kocura przemknęło trzech ludzi o dzikich spojrzeniach. W rękach trzymali pochodnie i wrzeszczeli:
– Zaraza! Zaraza!
Kopniakiem otworzyli drzwi domu i wrzucili ogień do środka.
– Nie! – wrzasnęła staruszka z chłopczykiem w ramionach. Dziecko zwisało bezwładnie na jej rękach i kaszlało cicho. Z ust ciekła mu po brodzie cienka krwawa strużka. Kocur stał obok bezradnie. – To wszystko, co mamy! – krzyczała.
Jeden z mężczyzn machnął pochodnią, przewracając kobietę na ulicę. Wóz przetoczył się nieubłaganie po jej plecach, miażdżąc ją i dziecko.
Kocur zwalczył obrzydzenie i zebrał w sobie siły.
– Iluzja! – krzyknął i zacisnął oczy. – Nic z tego nie jest prawdą!
Nagle ponownie znalazł się w parku. Leżał na trawie i wpatrywał się w niebo przez gęste drzewa.
– Doprawdy? – spytał zimny głos Malygrisa. – Posłuchaj, malutki. Posłuchaj jęków strachu, które nawet teraz dobiegają z przeciwnej strony muru ogrodu. W mieście rozlega się teraz krzyk, zmieniający się w chór, a rozpaczliwe łkania brzmią coraz głośniej.
Kocur zaczął nasłuchiwać i doprawdy wydało mu się, że usłyszał podobne do odległego wycia wiatru odgłosy przerażenia i rosnącej rozpaczy.
– Pokaż się, tchórzu! – powiedział Fafhrd, wstając niepewnie. – Niech znów dźgnę cię sztyletem.
– Już wygrałem nasz pojedynek, barbarzyńco – odparł Malygris. – Widzę płynący ślad mojej klątwy.
Fafhrd spojrzał na niego zaskoczony i wytarł dłonią usta. Kiedy ją odjął od warg, ujrzał czerwoną smugę.
W alejce w oddali ciemność zamigotała dziwacznie, jakby wiatr rozdarł i rozchylił czarną zasłonę. Ukazała się chuda postać Malygrisa z łysą głową. Mag schował dłonie w poplamione krwią rękawy, a w oczach płonęło mu szaleństwo.
– Może chciałbyś zobaczyć, co się stanie w przyszłości? – spytał, skupiwszy dzikie spojrzenie na Fafhrdzie.
Potężnym ciałem Fafhrda wstrząsnął kaszel. Mężczyzna zgiął się w pół, ściskając za pierś i gardło. Włosy przerzedziły mu się i straciły blask, a potem zaczęły wypadać. Pluł krwią na ręce. Na wargach, brodzie i ubraniu widniały szkarłatne plamy. Wokół oczu pojawiły się ciemne kręgi, a ciało obwisło na kościach policzkowych.
Pod olbrzymem ugięły się nogi. Upadł, spazmatycznie walcząc o łyk powietrza. Mięśnie znikły i przez bladą skórę zaczęły prześwitywać kości. Pod ubraniem ukazały się żebra. W końcu mężczyzna zmienił się w żałośnie miotający się szkielet, obciągnięty cienkim welonem pergaminowej skóry.
Zza wyschniętych warg Fafhrda dobyło się rozpaczliwe zawodzenie. Uniósł ku Kocurowi rękę w błagalnym geście.
– Przestań! – krzyknął Kocur. Patrzył z przerażeniem, jak Fafhrdowi wypadają zakrwawione zęby. Wyciągnął swój sztylet, Koci Pazur, i przygotował się do rzutu, lecz znienacka pojawiło się trzech Malygrisów, potem sześciu, następnie dziewięciu, aż w końcu stanęła przed nim niezliczona, obszarpana i gniewna armia magów.
Kocur wrzasnął z frustracji. Uniósł garść kamieni ze ścieżki i rzucił. Każdy obraz Malygrisa zareagował tak samo, unosząc ramię, by osłonić roześmianą twarz.
– To cię czeka, plugawcze! – zasyczał gniewnie Malygris do Fafhrda. Jego oczy pałały. – Będziesz umierał powoli, tygodniami, może miesiącami. Ciało zgnije i odpadnie ci od kości, tak jak się to stało z Sadasterem. Przeklniesz dzień, w którym wszedłeś między mnie a Laurian.
Fafhrd zdołał odpowiedzieć ustami bez dziąseł:
– Jesteś szalony.
Kocur usiadł na ziemi z podwiniętymi nogami. Uważnie balansował sztyletem. Zmrużył oczy, aż zmieniły się w wąskie szparki. Uspokoił oddech i pozwolił pulsowi zwolnić. Przypomniał sobie, że to tylko iluzja. Ani Fafhrd nie umierał u jego stóp, ani wróg nie stał przed nim w dziesiątkach postaci.
Kocur był uczniem i strażnikiem Glavis Rho. Zielarka wychowała go i nauczyła kilku rzeczy o magii, co prawda tej prostszej, ale Kocur uważał na lekcjach. Wiedział, że uważne oko odróżni prawdę od fałszu.
– O tak, jestem szalony! – zgodził się Malygris. – Zniszczyłeś najcenniejszy klejnot Nehwonu, moją Laurian. A teraz się zemszczę! – Mag roześmiał się krótko i paskudnie. – Tylko sobie wyobraź, barbarzyńco, jak zatrzymuje się twoje serce.
Wybałuszone oczy Fafhrda otworzyły się szerzej. Z jego ust wydobyło się zduszone i bolesne westchnienie. Olbrzym chwycił się za zapadniętą klatkę piersiową.
Kocur zachował spokój. Nieznacznym gestem złapał kolejny kamyk i rzucił w jeden z obrazów Malygrisa. Kiedy ten nie zareagował, mężczyzna skrył uśmiech. Wiedział już, że jest fałszywy. A więc obrazy reagowały tylko wtedy, gdy poruszał się prawdziwy mag.
– To ty zabiłeś Laurian – wychrypiał Fafhrd. Udało mu się uklęknąć, jakby i on zdołał jakoś zwalczyć iluzję. – Zacisnąłeś ręce wokół jej jedwabistej szyi, ponieważ nienawidziła cię z całego serca. To ty jesteś mordercą i głupcem.
Kocur rzucił kamieniami w kolejne trzy obrazy, eliminując je w myślach. Gdyby znalazł ten, który reagował, posłałby mu nóż.
– Zdobyłbym Laurian – ryknęły iluzje Malygrisa, grożąc Fafhrdowi pięściami – ale Sadaster ukradł mi ją i zawlókł do tego przeklętego miasta. Sadaster i Lankhmar zatruli jej serce i obrócili przeciw mnie. A teraz ujrzycie, jak ponoszą karę!
Malygris wyciągnął zdrowe ramię ku niebu. Palce wyprostowały się.
Wysoko nad czubkami drzew pojawił się czerwony blask. W powietrzu snuła się krwistoczerwona wstążka. Płynęła z wdziękiem, wijąc się jak unoszony wietrzykiem latawiec. Lecz choć jej blask był piękny, promieniował niegodziwą, wstrząsającą podłością mroku i nieskończonej potęgi.
Kocur gapił się na nią. Wstęga opadała między drzewami, okrążyła kilka razy wyciągniętą rękę Malygrisa. Ruszyła następnie ku Fafhrdowi, ale jakby obdarzona jakąś tajemną prymitywną zdolnością rozpoznawania, odwróciła się.
Serce zamarło w Kocurze. Cieniutki szkarłatny welon mknął po trawniku. Mężczyzna za późno zerwał się na nogi. Czerwona groza wlała mu się w nozdrza i usta, gdy krzyknął nieświadomie.
Kiedy dotknęła go, wniknęła w ciało i zaraziła go, poczuł głód, bardziej żarłoczny i mroczniejszy od wszystkiego, co sobie kiedykolwiek wyobrażał. Była jak chciwa bestia. Pożarła go jak smakowity kąsek.
A potem wypluła jak przeżutą chrząstkę i pomknęła dalej.
Kocur trząsł się ze strachu, nawet jeśli walczył, by zachować spokój. W jego mięśnie zakradło się ledwo wyczuwalne osłabienie. Mężczyzna czuł się tak, jakby przez niewielkie rozdarcie w duszy wyciekały z niego życiowe siły.
Nuulpha, zapomniany, wstał. Czerwona wstążka owinęła mu się wokół gardła, ale jeśli Nuulpha ją zauważył, nie dał nic po sobie znać. Wstążka odplątała się i zblakła. Czy więc i Nuulpha został zarażony?
Kapral wsunął rękę pod szkarłatny płaszcz i sięgnął do kieszeni kamizelki.
– To tylko wojownicy, głupcze – powiedział zimno, ale nie głosem Nuulphy! Powietrze wokół niego zdawało się falować. Iluzje! Obraz Nuulphy rozmył się i na jego miejscu pojawił się Demptha Negatarth. – To tu toczy się prawdziwa walka.
Z kieszonki wyłoniła się talia kart. Demptha Negatarth zgiął je brutalnie w palcach i rzucił w powietrze.
– Przysiągłeś, że nie będziesz się mieszał! – wrzasnęły obrazy Malygrisa.
– Przysiągłem, że nie ostrzegę Sadastera – odparł Demptha Negatarth – i zapłaciłem za to. Ta cholerna klątwa wymknęła ci się spod kontroli. Zniszczyła moją córkę i zatruła mnie. Umrzesz za to i sam naleję krwi z twojego serca do naczynia tych awanturników.
Karty tarota Dempthy frunęły z nienaturalną celnością. Wyobrażenia Malygrisa znikały, gdy tylko dotykały ich karty. W końcu pozostał jedynie prawdziwy Malygris.
Czarodziej kipiał z wściekłości. Wyciągnął zdrowe ramię w kierunku Dempthy, ale zanim zdołał rzucić jakikolwiek czar, jedna z fruwających kart spoczęła na jego wyciągniętej ręce.
Malunek na karcie natychmiast ożył. Błyszczący ptak, najwyraźniej uformowany z kryształu i klejnotów, zatopił szpony w ciele Malygrisa. Błyszczące skrzydła o ostrych jak brzytwy lotkach zaczęły uderzać wściekle w twarz mężczyzny, a szmaragdowy dziób mierzył w jego oczy.
Malygris wrzeszczał z bólu i przerażenia, a tymczasem ptak rósł. Skrzydła biły z wściekłością powietrze. Malygris machał dziko ramionami, próbując się uwolnić, podczas gdy zwierzę usiłowało unieść jego ciało w powietrze.
Nad nimi ponownie pojawiła się czerwona wstęga. Żarzyła się teraz głębszym, paskudniejszym cieniem. Pulsowała ohydnym życiem. Rosła, aż owinęła się wokół Malygrisa i ptaka i niemalże zupełnie stłumiła krzyki czarodzieja i ptasie pohukiwania.
Wstęga śmigała wokół nich, aż w końcu zmieniła się w wielką kulę mrocznego szkarłatu, przez którą prześwitywały niewyraźne cienie Malygrisa i zwierzęcia, wciąż złączonych w walce.
– Co to za czar? – spytał Fafhrd. Wstał i cofał się, aż znalazł się u boku Kocura. Znów wyglądał zdrowo, uwolniony z mocy Malygrisa.
– Nie mój – odparł Demptha Negatarth z goryczą i zakłopotaniem.
Nagle z krzaków wypadła jeszcze jedna postać.
– Ivrian! – krzyknął Kocur.
Kobieta nie zwróciła na niego żadnej uwagi. Pobiegła wprost ku kuli czerwonego światła. Kocur skoczył, nie myśląc, by jej przeszkodzić, ale zacisnął ręce jedynie na sznurze pereł, który zwisał jej z szyi. Dziewczyna wpadła w niegodziwy blask.
Fafhrd rzucił się w powietrzu i zbił Kocura z nóg. Owinął ramiona wokół jego talii. Obaj upadli na ziemię, splątani.
– Ivrian! – krzyknął jeszcze raz Kocur.
Wydawało mu się, że gibka sylwetka wewnątrz szkarłatnej kuli obróciła się, by na niego popatrzeć.
Kula powoli zapadła się pod ziemię, zabierając ze sobą czarodzieja, ptaka i dziewczynę. Krwawe światło zblakło, pozostawiając ich w ciemności i mroźnej ciszy.
Kocur wpatrywał się ponuro w miejsce, gdzie znikła kula. Na trawie błyszczało kilka pereł. Otworzył pięść. Na jego dłoni leżało jeszcze parę klejnotów i parę pasm blond włosów.
Fafhrd zaczął mówić:
– Kocurze...?
Wtem z oddali dobiegło ich bicie wielkiego dzwonu Aartha. Zamarli, słysząc ten dźwięk. Dzwon rozbrzmiał dwanaście razy i umilkł. Ostatnia nuta wibrowała w całym mieście.
– Północ – szepnął Demptha Negatarth – to koniec święta.
Kraina Ciemności
Kocur obrócił się do Dempthy Negatartha.
– Co Malygris miał na myśli, mówiąc, że obiecałeś się nie wtrącać?
Demptha zmarszczył czoło i zwiesił starą głowę. Teraz wyglądał żałośnie krucho w za dużym mundurze kaprala. Schylił się powoli i sztywno i podniósł hełm, który leżał nieopodal w trawie.
– Nuulpho! – zawołał głośno, prostując plecy. – Nuulpho! – Potem oblizał dolną wargę i w końcu spojrzał w twarde oczy Kocura. – Kiedy Jesane miała cztery lata, zapadła na jakąś chorobę krwi. Moja magia nie mogła jej pomóc, ale Malygris dysponował pewnym czarem. Przybył do mnie nocą i zaproponował go. Zaklęcie nie tylko hamowało efekty starzenia – jak sam widziałeś we śnie o Laurian – ale użyte w inny sposób, mogło zapewnić nieśmiertelność.
– Czarodzieje niechętnie zdradzają sekrety – stwierdził pogardliwie Fafhrd. – Tak po prostu zdradził ci ten potężny czar?
Demptha Negatarth potrząsnął głową.
– Zawarliśmy układ. Podarował mi zaklęcie, które uratowało życie mojej córce. W zamian przysiągłem nigdy nie mieszać się w jego sprawy. Wiedziałem, że pewnego dnia będę żałował swojej obietnicy. Malygrisowi nigdy nie należało ufać. Nawet wtedy podejrzewałem, że nienawidzi Sadastera, mojego przyjaciela. Ale by ratować życie Jesane, zawarłem pakt z diabłem, gdy tylko pojawił się na moim progu.
Kocur pochylił się, by pozbierać z trawy perły Ivrian.
– Dlaczego nie poprosiłeś Sadastera o zaklęcie? Demptha jeszcze bardziej zmarszczył brwi.
– Kiedy Jesane już nic nie groziło, wybrałem się do Sadastera. Dręczyły mnie wyrzuty sumienia, że zawarłem układ z jego wrogiem. Przyjął mnie serdecznie. Powiedziałem mu, że zamierzam dotrzymać słowa danego Malygrisowi, ale w geście żalu i pokuty zaproponowałem, że podzielę się z nim tajemnicą. – Zaśmiał się krótko, z goryczą. – Ależ to była kpina i szok dla mojego gospodarza, gdy okazało się, że to zaklęcie stanowiło jeden z najściślej strzeżonych przez niego sekretów, jednakże nie aż tak bardzo, by Malygris nie był w stanie go wykraść.
– A więc było tak, jak się domyślałem – rzekł zamyślony Kocur, wpychając perły w prawą rękawiczkę. – To musiało być zaklęcie Sadastera. – Spojrzał na Dempthę. – Kiedy spojrzałem na nie w księgę, zajęła się ogniem i podpaliła całą bibliotekę.
Fafhrd zakaszlał paskudnie w dłoń i kiwnął głową.
– Założę się, że w bibliotece Sadastera była kopia, która też spłonęła.
Nuulpha nadbiegł żwirową ścieżką. Miał na sobie jedynie przepaskę na biodra, miękką tunikę, buty i brązowy płaszcz bez oznak na ramionach. W rękach niósł tobół z odzieżą.
– Usłyszałem, że mnie wołasz – powiedział do Dempthy i zaczęli wymieniać się ubraniami.
– Nie mam już takiej mocy jak kiedyś – objaśnił z niejakim zakłopotaniem Demptha, kiedy się rozbierał. – Założyłem ubranie Nuulphy, żeby wzmocnić iluzję, że nim jestem. Inaczej nigdy nie zbliżyłbym się do Malygrisa.
Nuulpha spojrzał na Kocura. Wziął od Dempthy czerwony płaszcz kaprala i zarzucił brązowy na ramiona staruszka.
– Wczoraj wybuchły jeszcze dwa pożary. Spłonęła prywatna biblioteka patriarchy w świątyni Aartha i apartamenty w Tęczowym Pałacu. Obydwa pożary były niewielkie i szybko je stłumiono. – Żołnierz wbił się w błękitne pantalony i z powrotem założył wielkie buty, a następnie otoczył się pasem z mieczem, który wcześniej pożyczył od niego Demptha.
Demptha, z powrotem w zwykłym ubraniu, zafrasował się, patrząc na Kocura.
– Jeszcze jedno powiązanie?
Kocur naciągnął kaptur. Nagle poczuł potrzebę osłonięcia twarzy przed pozostałymi. Rosnąca w nim dziwna słabość – klątwa Malygrisa – przerażała go bardzo, a nie chciał się do tego przyznać. Ponownie wsłuchał się w ochrypły kaszel Fafhrda i próbował się nie bać.
– Gramy w jakąś grę – powiedział w końcu – nie znając reguł i nie widząc wszystkich kart. Ale przynajmniej wiem, gdzie szukać odpowiedzi. Kiedy dotknęła mnie klątwa Malygrisa, poczułem coś potężnego. Malygris najprawdopodobniej nie mógł tego stworzyć ani wyczarować. To coś, co znacznie przekracza jego umiejętności. To coś starego – groza, której doświadczyłem już raz.
– W tunelach? – szepnął oschle Nuulpha nerwowym głosem.
Kocur kiwnął głową.
– Tunele? – spytał Fafhrd z grymasem niesmaku.
– Czerwona kula światła zabrała Malygrisa pod ziemię.
– Zaskoczyła go tak samo jak nas – stwierdził Demptha. – Wyglądał na przerażonego.
– Z drugiej strony Ivrian – rzekł gorzko Kocur – chętnie w nią wskoczyła. – Tupnął nogą w miejsce, gdzie znajdował się niesamowity szkarłatny blask. – Gdziekolwiek przeniósł się Malygris, będziemy martwi, jeśli za nim nie podążymy, Fafhrdzie. Nas obu dopadła jego klątwa.
Demptha przysunął się do Kocura.
– Teraz i ja jestem zarażony. Pójdę z tobą, bo znam te tunele tak dobrze, jak znała je Jesane. Ale Nuulpha nie został dotknięty klątwą. – Obrócił się do mężczyzny, który choć był żołnierzem w służbie suzerena, służył mu wiernie i godziwie. – Idź Nuulpho do domu, do żony. Potrzebuje cię w ostatnich godzinach życia.
Twarz Nuulphy stwardniała. Do połowy wyciągnął miecz z pochwy i zwrócił się do Dempthy.
– Ci zacni ludzie twierdzą, że kropla krwi z serca czarodzieja ją uratuje. Niech moje ostrze ją utoczy.
Fafhrd dotknął dłoni Nuulphy i z powrotem wsunął jego miecz do pochwy.
– Nie było mnie przy Vlanie, gdy umierała – rzekł – i nigdy sobie tego nie wybaczyłem. Jeśli uda się przebić serce Malygrisa, sami zdobędziemy lek. Posłuchaj Dempthy.
Kocur oddalił się od pozostałych. Nic nie mówił. Jego też nie było w chwili, gdy umierały Ivrian i Vlana. Nadal czuł się winny. Teraz dowiedział się, że Ivrian żyje, choć w tak okrutnej postaci. Co do niej teraz czuł? Co się stało z jego miłością?
W oczach poczuł łzy i mocniej otulił twarz kapturem. Jak mężczyzna mógł znieść taki zamęt?
– Idź do domu, Nuulpho – powiedział w końcu. Głos mu się łamał z emocji. – Idź do domu, do żony.
Kapral zachmurzył się, targany sprzecznymi uczuciami, ale puścił rękojeść miecza. Zgarbił się i rzekł do Dempthy:
– Byłeś mi jak ojciec. – Uścisnął staruszka, nie mówiąc już nic więcej. Żwir w alejce zachrzęścił pod jego butami, kiedy się obrócił i odszedł w dal.
Demptha westchnął i patrzył w ślad za kapralem.
– Był mi jak syn – rzekł cicho, kiedy już tylko Kocur i Fafhrd go słyszeli. – Myślę, że nigdy nie zdał sobie sprawy z tego, że Jesane go kochała.
– Czy jego żona naprawdę zachorowała? – spytał Fafhrd.
– Prawie umiera – potwierdził Demptha.
– Mamy jeszcze jeden powód, by szybko działać – powiedział Kocur. – Gorący gniew w naszych sercach chroni nas przed przerażeniem przed tym, czego musimy dokonać.
Fafhrd, choć blady, uśmiechnął się szeroko do Dempthy.
– Kocur mówi najładniej, gdy mu zupełnie odbije. – Olbrzym zadań głowę i roześmiał się głośno.
Ulice Dzielnicy Uciech były niemalże zupełnie puste. Nawet karczmy zamknęły drzwi i okna. Przez szczeliny między okiennicami sączyło się stłumione światło. Czasem jakaś twarz zerkała podejrzliwie.
Kilka kwartałów dalej, może w sąsiedztwie Dzielnicy Placów, ktoś wędrował ulicami i wołał:
– Zaraza! Zaraza!
Z daleka dobiegał ich taki sam okrzyk. Echa głosów, odbijających się od budynków, zdawały się zmawiać, by oszukać ich uszy. W tej mrocznej godzinie po północy zdawało się, że to jakiś plugawy chór daje koncert.
Demptha Negatarth zostawił za sobą karczmy Dzielnicy Uciech. Narzucił szybki krok, idąc po drodze w cieniu Wielkiego Muru Bagiennego. Po jednej stronie majaczyły magazyny. Zdawały się zwisać pod nienaturalnymi kątami, jakby ziemia się pod nimi zachwiała. Wydawało się, że pochyłe dachy za chwilę ześlizną się z podpierających je ścian. Czarne kwadratowe oczy okien wpatrywały się w ulice i mijających ich trzech mężczyzn. Wielkie drzwi wyglądały jak otwarte usta.
Tej śmiercionośnej nocy każdy cień i widok zdawał się wieścić im coś niedobrego, a każdy najlżejszy dźwięk być ostrzeżeniem. Kapryśny wiatr dyszał im w karki albo w policzki. Wszędzie, niczym złowieszcze perfumy, unosił się zapach śmierci.
Po niebie mknęły kłębiaste chmury. Przypominały masywne fantomy i niosły ze sobą niewytłumaczalny chłód. Na ulicach wirował pył.
Wysoko na wieżyczce na murze zdenerwowany strażnik krzyknął do nich, by się przedstawili.
Fafhrd wykonał w jego kierunku obraźliwy gest.
– To nasz znak rozpoznawczy! – odkrzyknął mu.
W końcu dotarli do znajomego magazynu. Kocur wyprzedził Dempthę w wąskiej alejce i szarpnął drzwi. Fafhrd prześliznął się obok Kocura z ręką na Graywandzie. Pierwszy wszedł do magazynu. Demptha, idąc za nim, nadepnął Kocurowi na nogę.
Kocur syknął, stłumiwszy przekleństwo.
– Przepraszam – szepnął Demptha.
Kocur dalej mruczał bezgłośnie, zamykając drzwi i zabezpieczając je drewnianym kołkiem. Zamknęli się od wewnątrz. Niemniej jednak nie poczuli zbytniej ulgi. Ciemność w budynku była przeraźliwsza i bardziej nieprzenikniona niż ciemność na ulicach.
– Tutaj! – zawołał Demptha.
– Kocur pociągnął Fafhrda za rękaw i pokuśtykał do silosu na zboże, który skrywał tajemne zejście Dempthy do podziemi. Niski mężczyzna doskonale pamiętał ostatni raz, gdy korzystał z tych schodów. Przypomniał sobie przeraźliwe krzyki, ogłupiający strach, puste pomieszczenia i ludzi, którzy zniknęli, Co się stało w Świątyni Nienawiści? – spytał nagle, balansując palcami stóp na krawędzi pierwszego schodka. – Co się stało z Mishem i twoimi chorymi pacjentami?
– Nie wiem – dobiegła go melancholijna odpowiedź Dempthy. – Zostawiłem ich pod opieką Jesane, a sam wyszedłem zaczerpnąć tchu. – Przerwał, jakby zastanawiał się, czy nie powiedzieć czegoś więcej. W końcu ciągnął: – Najdziwniejsze – mruknął, a w jego głosie słychać było zakłopotanie i wstyd – że tak jak wiele nocy wcześniej do środka wpadła gęsta mgła, ale tym razem przyniosła ze sobą dziwne myśli i niezwykłe pragnienia. W środku obłoku szła ulicą stara dziwka, prostytutka najniższej klasy. Pewnie pracowała do późna. Nagle stwierdziłem, że zabawiam się z nią na progu świątyni boga-szczura.
– Znów dzieło Laurian – powiedział Fafhrd i potrząsnął głową. Nagle zmienił temat rozmowy. Wpatrywał się w czarną klatkę schodową. – Wiesz, Kocurze, że nie jestem przesądny, ale jeśli zamierzasz zejść tam bez żadnego światła, to dam ci parę chwil, żebyś zmienił zdanie.
– Pomacaj w kącie przy stopie, Fafhrdzie – polecił Demptha. – Powinieneś znaleźć tam starą latarnię. Będzie zardzewiała i poobijana, jakby ją wyrzucono kilka lat temu i zapomniano o niej, ale jeśli nią potrząśniesz, odkryjesz, że w zbiorniczku wciąż pozostało nieco oliwy.
Fafhrd kucnął nisko i zbadał kąt silosu szerokim machnięciem ręki. Znalazł tam leżącą na boku lampę. Podniósł ją do ucha, potrząsnął i uśmiechnął się do pluskającego oleju.
– A jak zamierzasz zapalić knot? – spytał Kocur. Demptha Negatarth zaśmiał się cicho i ironicznie.
– Jak to stwierdził pewien nasz mądry znajomy, magowie niechętnie zdradzają swoje tajemnice.
Nagle z knota trysnął mały płomień. Pomarańczowy blask podświetlił zdumioną twarz Fafhrda. Kocur ukrył zdziwienie i mrugnął pod wpływem niespodziewanego światła. Chociaż nie mógł tego stwierdzić z pewnością, pomyślał, że zanim Demptha cofnął dłoń, posypał nieznacznie knot drobnym czarnym proszkiem.
– Sztuczka prestidigitatora – prychnął, udając, że nie jest w ogóle zainteresowany, choć tak naprawdę był pod wrażeniem.
– Twój przyjaciel poprosił o światło – odparł Demptha z lekkim uśmiechem – nie o cud.
Kocur ujął lampę za pałąk i podkręcił knot najwyżej jak się dało, a potem zakrył go szklanym kloszem. Następnie wyciągnął z pochwy smukły Skalpel i poprowadził ich po wąskich stopniach w dół.
Za plecami miał Dempthę, a Fafhrd osłaniał tyły. Wielkie ciało barbarzyńcy niemalże wypełniło cały tunel. Mężczyzna pochylił się nisko, a mimo wszystko nadal szorował głową o sufit. Pięściami ostukał ściany po obu stronach.
– Robak w ziemi ma więcej miejsca – rzekł zrzędliwie.
– Ale jemu brakuje twojego uroku i miłego usposobienia – odparł niecierpliwie Kocur. Uniósł wysoko światło i ruszył przed siebie.
– Nie wspominając o mojej urodzie – odwarknął Fafhrd.
– Nie wszystkie tunele pod Lankhmarem są takie wąskie – wyjaśnił Demptha, klepiąc Fafhrda ze współczuciem po ramieniu. – Niestety, niektóre bywają jeszcze gorsze.
Przestali rozmawiać. Nikłe światełko chybotało się, onieśmielone rozciągającą się przed nimi ciemnością. Kocur dźgał mrok czubkiem rapiera i odpychał go, krocząc zdecydowanie. Czuł wagę pereł Ivrian na grzbiecie prawej dłoni, gdzie wrzucił je pod rękawiczkę. Myślał o tym, że dziewczyna jest tu gdzieś w dole z Malygrisem – i czymś jeszcze bardziej przerażającym.
Tunel zaprowadził ich do kolejnego korytarza, a potem do następnego. W końcu Fafhrd mógł się wyprostować. Zakaszlał cicho, starając się stłumić dźwięk ręką.
– Gdybym już nie stał jedną nogą nad grobem – szepnął – to strach w moim sercu sprawiłby, że własnoręcznie wygrzebałbym się stąd na powierzchnię.
Kocur nie odpowiedział. Przenikał go ten sam obezwładniający strach co poprzednio. Mężczyzna ledwo oddychał, bo jakaś dławiąca dłoń ściskała go za gardło. Szedł tylko dlatego, że myślał o Ivrian.
Demptha zaszlochał cicho.
– Moja biedna Jesane – mruknął. – Nawet mimo odważnego serca musiała uciekać przed tą grozą, porzuciwszy podopiecznych.
– Dogoniła ją – odparł Kocur, zaciskając usta. Dalej szli, napierając na dławiącą ciemność. Szloch Dempthy ucichł, kiedy weszli do jaskini.
– Czy to droga do Świątyni Nienawiści? – spytał Kocur z powątpiewaniem, bo jaskinia wcale nie wyglądała na tę, która tam prowadziła.
Demptha wyprzedził Kocura, zerknął na wysoki sufit, a potem podszedł do skraju okręgu światła, rozejrzał się i dotknął dwakroć wyższego od siebie stalagmitu. Potrząsnął głową.
– Nie – stwierdził, a na jego twarzy zagościł nowy strach. Obrócił się do światła. – Ale to niemożliwe. Szliśmy właściwą trasą.
– Co to za mgła podnosi się z ziemi? – zauważył spostrzegawczo Fafhrd.
Kocur podskoczył, kiedy spojrzał w dół i zobaczył pełzający opar, który owinął się wokół jego butów. Gdzie nie spojrzał, przez wejścia do jaskini wlewała się gęsta mgła. Unosiła się w powietrzu, tłumiąc światło lampy i wysysając jej nikłe ciepło.
Nawet ściany zdawały się cofać w zapadające ciemności. Sufit znikł im z oczu. Opary wciąż gęstniały, aż zasłoniły podłogę i czubki ich stóp, a potem zaczęły wspinać się po kostkach i goleniach.
Kocur zadrżał i wyżej podniósł lampę.
– Chyba powinniśmy pójść tamtędy – rzekł i wskazał mieczem prawy skraj jaskini. – Jestem pewien, że widziałem tam wlot do następnego tunelu.
Każdy zmysł aż krzyczał, żeby zawrócić, ale Kocur skupił wzrok na drodze przed sobą. Towarzysze szli w ślad za nim. Czy to mogła być jeszcze jedna z iluzji Malygrisa?
– zastanawiał się przez chwilę niski mężczyzna, ale porzucił tę myśl. Ich prawdziwy wróg, wiedział to, pozostał nieznany – i bezimienny.
Poczuł niewielką ulgę, gdy przejście w odległym krańcu jaskini znalazło się dokładnie tam, gdzie przypuszczał. Mimo wszystko, kiedy zaświecił przez próg, zawahał się, ponieważ zaniepokoił go jakiś cień.
Z tunelu do jaskini wytoczyła się wychudzona postać. Wybałuszone, zżółkłe oczy błyszczały strasznym światłem na okolonej rzadką brodą twarzy.
– Mishu! – krzyknął Demptha Negatarth ponad ramieniem Kocura, gdy rozpoznał zaginionego przyjaciela. Kocur wpatrywał się w mężczyznę ze zdziwieniem, co okazało się błędem.
Mish machnął ramieniem i odepchnął miecz Kocura. Zdumiewająco mocna ręka schwyciła Kocura za tunikę i rzuciła gwałtownie o kamienistą ziemię. Kocur uderzył głową o potężny stalagmit. Przed oczami zobaczył różnobarwne iskierki. Latarnia zagrzechotała głośno i potoczyła się po ziemi. Zatrzymała się na wystającym kamieniu. Knot zasyczał, skryty pod zimnym białym oparem. Chwiejny płomyczek wyglądał, jakby miał za chwilę zgasnąć.
– Odwróć się! – zawył Mish do Kocura, a potem skupił dziki wzrok na czarodzieju. Nagle wyciągnął dłonie, złapał staruszka za gardło i ścisnął. – Jeszcze dziesięciu!
– wrzasnął.
Fafhrd skoczył przed Dempthę, wyciągając ze świstem ostrze Graywanda z pochwy.
Mish krzyknął. Uniósł w górę kikuty rąk i wpatrywał się w nie. Wrzasnął jeszcze raz, a echo jego bolesnego wołania odbiło się rozpaczliwie od kamiennych i utworzonych z ziemi ścian.
Demptha też krzyczał. Upadł na ziemię, zmagając się z upartymi dłońmi, które wciąż próbowały go udusić.
Fafhrd wymierzył jeszcze jeden cios. Zamachnął się z całej siły, napędzany strachem, i odciął głowę Mishowi. Uderzyła o ten sam stalagmit, na którym Kocur próbował usiąść, i wylądowała mężczyźnie na szarych kolanach.
W gardle Kocura zabulgotało obrzydzenie. Odrzucił głowę i po omacku próbował uratować latarnię.
Ciało Misha tonęło we mgle, jakby była wodą. W końcu zamknęła się nad nim puchata biała fala. Demptha oderwał od siebie duszące ręce i rzucił je w ślad za zwłokami. One również utonęły, jakby zanurzały się w rozfalowanym jeziorze.
Kocur wstał z latarnią w jednej ręce i mieczem w drugiej. Podszedł ostrożnie tam, gdzie utonął Mish i zanurzył rapier we mgle. Czubek zazgrzytał o lity kamień. Mężczyzna oblizał wargi, zerknął na towarzyszy i tupnął w to miejsce.
– Poświeć no tutaj – rzekł Fafhrd – i sam popatrz.
– Przysunął szerokie ostrze Graywanda do bursztynowego blasku. Broń lśniła czystością. – Ani śladu krwi.
– Cokolwiek to było – powiedział Kocur do Dempthy – to na pewno nie Mish. – Ale w głębi serca wcale nie był tego taki pewien. Nie mógł zapomnieć radykalnej zmiany, jaka zaszła w Ivrian, niegdyś jego prawdziwej miłości.
Kocur ruszył w nowy tunel. Bronił się przed przenikającą ten dziwny labirynt grozą. Ponownie kamienne ściany zaciskały się wokół nich, a sufit stopniowo opuszczał się coraz niżej. Mgła gęstniała z każdym ich krokiem, a niewielka latarnia stała się niemalże bezużyteczna. Wzrok Kocura sięgał jedynie na parę stóp. Mężczyzna machał mieczem, postukując najpierw w jedną, a potem w drugą ścianę.
Nagle metal zazgrzytał o metal. Kocur poczuł, jak uderzenie wibruje najpierw w jego broni, a potem pełznie wzdłuż ramienia. Ledwo utrzymał w ręku rękojeść miecza. Odskoczył i zderzył się z niczego nieświadomym Dempthą.
– Cofać się! Cofać! – krzyknął. Rzucił latarnię w ręce Dempthy i wyciągnął sztylet, Koci Pazur.
Z mgły wypadła z krzykiem postać. W rękach miała tarczę i kindżał. Za plecami oszalałego wojownika w wąskim tunelu pojawił się drugi, tak samo uzbrojony. Kocur zblokował cios Skalpelem, a potem kopnął tarczę, tym samym spychając wroga na resztę napastników.
Nagle Kocur otworzył szeroko oczy. Rozpoznał twarz, wychylającą się znad brzegu tarczy.
– Ilthmartczycy! – zawołał. – Zmarli ilthmartczycy!
– Za nami też są! – dodał ponuro Fafhrd. – Jeszcze pięciu.
Nie miał dość miejsca, by wyciągnąć Graywanda, więc zamiast niego wyszarpnął sztylet. Ryknął potężnie i runął na całą piątkę. Ciął wąskim ostrzem i walił pięściami. Wielkim ciałem walczył o powrót do większej jaskini.
Kocur pchał przed sobą Dempthę Negatartha. Przeskoczył ponad ofiarami Fafhrda, zanim ci zdążyli wstać.
– Dalej! Dalej! – krzyczał na maga. – I strzeż uważnie światła!
Jaskinia wypełniła się grzmiącym śmiechem Fafhrda, który uwolnił Graywanda. Odsunął Dempthę na bok i zawołał do towarzysza.
– Ha! Dobra bitwa jest lekiem na ogłupiający smród strachu, który wypełnia ten cholerny labirynt!
– Czuję się osobiście znieważony – powiedział niepewnie Kocur. – To ilthmartczycy, a przecież już zostali pokonani.
Fafhrd roześmiał się ponownie i zatoczył Graywandem imponujący łuk, zanim przybrał obronną pozę.
– Będę nieuprzejmy, jeśli ci powiem, że to magia Laurian nas obroniła, gdy nas osaczyli jak parę szczurów.
– To zwykła potwarz! – prychnął Kocur. – Po prostu wtrąciła się, kiedy już miałem nabrać nowych sił.
Usłyszeli bojowe okrzyki. Ilthmartczycy wpadli do jaskini. Fafhrd ruszył ku pierwszemu i odepchnął go zgrabnym ciosem w tarczę. Drugi wojownik potknął się o pierwszego i rozbił brodę o kamienistą posadzkę. Trzeci przeskoczył nad krzyczącą parą. Kocur opadł na kolano z wdziękiem tancerza, zrobił wypad i przebił jego ciało czubkiem Skalpela.
Czwarty i piąty żołnierz tłoczyli się za trzecim. Obaj natarli na Kocura. Ostra krawędź Kociego Pazura zatoczyła łuk i zanurzyła się pod tarczę. Kocur zatopił broń w muskularnym udzie, odtoczył się na bok i poderwał na nogi.
Reszta ilthmartczyków gramoliła się z wąskiego tunelu. Popychali się i wpadali na siebie, wchodząc do jaskini.
– Jeszcze ośmiu! – krzyczeli. – Ośmiu dla Krainy Ciemności!
– Ci głupcy nie umieją liczyć! – zaśmiał się Fafhrd. Wpadł między nich, machając Graywandem. – Przecież jest nas tylko trzech!
Ku Kocurowi pomknął sztylet. Mężczyzna odbił go ostrzem w locie. Skoczył i przebił czubkiem gardło miotacza.
– Jeszcze siedmiu!
Dziwne odliczanie przyciągnęło uwagę Kocura. Obrócił się i spojrzał na wrzeszczącego ilthmartczyka. Wojownik stał nad skulonym Dempthą z wzniesionym, gotowym do śmiertelnego ciosu kindżałem.
– Nie! – wrzasnął Kocur, ale był za daleko, by pomóc.
Ale Demptha wcale się nie kulił. Po prostu kucnął, by odstawić lampę w bezpieczne miejsce. Kiedy ilthmartczyk zaczął dźgać, Demptha sięgnął w lewy rękaw i wyjął jakąś paczuszkę. Na ilthmartczyka posypał się czarny proszek. Jaskinię przeszył przeraźliwy krzyk. Zapłonęły jasne, podobne do gwiazd iskry. Tarcza, kindżał, ubranie i sam ilthmartczyk stanęli w płomieniach.
Kocur osłonił oczy przed nagłym bolesnym blaskiem, podbiegł do Dempthy i podniósł go.
– Stań za mną! – rozkazał.
Fafhrd krzyknął donośnie w odległym krańcu jaskini. Niemalże całkiem zasłoniła go szara mgła. Ostrze Graywanda i ozdobna rękojeść błysnęły niczym błękitna błyskawica, gdy olbrzym zatoczył łuk i zatopił miecz w ramieniu ostatniego z ilthmartczyków. Broń wżarła się w tors mężczyzny, niemalże przecinając go na pół.
Przez chwilę dwaj wojownicy stali nieruchomo jak posągi, niczym scenka przedstawiająca rozpacz i śmierć. Potem zwłoki ilthmartczyka ześliznęły się z miecza i zniknęły pod powierzchnią mgły.
Fafhrd stał jeszcze przez chwilę nieruchomo. W końcu opuścił miecz i oparł się na nim ciężko. Jego ciałem wstrząsnął rozdzierający kaszel.
Zanim Kocur zdążył podbiec do przyjaciela, płonący ilthmartczyk, teraz główne źródło światła, wrzasnął po raz ostatni i padł twarzą w przód w gęste opary, tak jak wcześniej Mish. W jaskini ponownie zapanowała ciemność, rozpraszana jedynie nikłym płomykiem lampy. Kocur przetarł dłonią oczy, bo nie mógł niczego dostrzec w mroku.
– Fafhrdzie! – zawołał.
– Jestem – odpowiedział olbrzym, wyłoniwszy się z mgły. Stanął w nikłym świetle lampy, którą Demptha podniósł do góry. Na ustach i brodzie miał ciemne smugi krwi.
– Jesteś ranny! – krzyknął Demptha. Fafhrd pozwolił sobie na smutny uśmiech.
– Nie zraniło mnie ilthmarckie ostrze – odparł.
Nie pozostał żaden z ich wrogów. Wszyscy zniknęli, połknięci przez puszystą białą rzekę, która płynęła po podłodze jaskini.
Kocur z troską wpatrywał się w przyjaciela. Miał mdłości, tak się zaniepokoił na widok krwi na ustach towarzysza. Pomyślał, żeby się wycofać i dać tym samym Fafhrdowi czas na odsapnięcie. Ale Fafhrd potraktowałby to jako zniewagę, więc Kocur przekonał siebie, że trzeba iść dalej.
Jego cichy głos odbił się dziwnie od kamiennych ścian.
– Co oznaczało to odliczanie? – zastanawiał się na głos. – Jeszcze dziesięciu, ośmiu, siedmiu?
– No właśnie – mruknął Fafhrd. – I co z dziewięcioma? Kocur ostrożnie tupnął w miejscu, gdzie rozegrała się bitwa. Nigdzie nie było zwłok. Nie pozostał ślad po tarczach i kindżałach.
– Jak to się stało, Fafhrdzie, że dziesięciu martwych ludzi wstało i znów zaczęło walczyć?
Fafhrd spojrzał na Kocura. Nagle jego oczy rozbłysły jak u kota.
– A jak to się stało, Kocurze, że Vlana i Ivrian ożyły, by nas nawiedzać?
Płomień lampy w ręku Dempthy zadrżał, gdy staruszek się obracał.
– Doprawdy, jak? – szepnął, wskazując wejście do tunelu.
Unosiła się tam Jesane. Jej nagie stopy zdawały się opierać na morzu mgły, a blade, nagie ciało osłaniały skromnie pasma białych oparów. Mgła unosiła się wokół jej twarzy jak welon, gdy kobieta kusiła ich spojrzeniem ciemnych oczu.
– Ostrzegałam cię – szepnęła. Choć poruszała ustami, wydawało się, że jej głos nie dobywa się z gardła, lecz w jakiś nienaturalny sposób z samej jaskini. – Kraina Ciemności przybyła do Miasta Tysiąca Dymów, a ty przybyłeś do Krainy Ciemności. – Uniosła smukłe ramię, zgięła palec i odpłynęła, zagłębiając się w korytarz. Cały czas wpatrywała się w ojca.
– Teraz już wiem, kto jest naszym wrogiem – rzekł Demptha Negatarth, nie odrywając wzroku od Jesane. – Znam swój grzech. – Nie oglądając się na towarzyszy, ruszył za córką. Zabrał ze sobą lampę.
Kiedy wokół Kocura i Fafhrda zamknęła się ciemność, mniejszy mężczyzna złapał przyjaciela za krzepkie ramię.
– Czasem miałem wrażenie, że jesteśmy dwoma połówkami tej samej duszy – powiedział, wpatrując się w niknące światełko. – Jeśli nasza jedna dusza ulegnie dziś zagładzie, wiedz, że zawsze o tobie dobrze myślałem.
Fafhrd kiwnął głową. Wsunął Graywanda do pochwy i ponownie wyciągnął sztylet.
– Paru ludzi żartowało sobie, że źle się stało, iż pewna para złodziei spotkała się dawno temu w Lankhmarze pod mostem na ulicy Złotej. Ja nigdy tak nie myślałem.
Tym samym skończyli z sentymentami. Kocur przełknął ślinę i wpatrzył się w tunel w ślad za Dempthą i Jesane, których już nie było widać. Tylko w oddali chybotał się nikły żar lampy. Wsunął Skalpel do pochwy, ale zatrzymał w ręku Koci Pazur. Tak uzbrojony wszedł po raz drugi do tunelu. Fafhrd kroczył tuż za nim. W myślach wciąż brzmiały mu słowa Jesane.
„Kraina Ciemności przybyła do Miasta Tysiąca Dymów”.
W świecie Nehwonu istniały dwa wielkie bieguny. Na dalekim zachodzie znajdowała się Kraina Bogów. Mieszkali tam wszyscy znani i nieznani bogowie, którzy rzadko wyłaniali się ze swojego raju. Na dalekim wschodzie znajdował się przeciwległy biegun – Kraina Ciemności, państwo zmarłych.
Dobiegł go miękki, upiorny szept Jesane.
– Jeszcze pięciu – mruknęła z sennym osłabieniem.
„A co się stało z sześcioma?” – pomyślał Kocur. Machał ręką, rozgarniając wirującą przed oczyma mgłę. „Jakich sześciu? Jakich pięciu?”.
Nagle tunel skończył się. Kocur wyszedł ostrożnie, ale nie powitało go kolejne przejście ani większa jaskinia, lecz rozległa równina. Jak okiem sięgnąć, wszędzie unosiło się białe puchate morze, a nad głową na czarnym aksamitnym niebie błyszczały jaskrawo gwiazdy, niczym diamenty.
„Nie widać żadnej znajomej konstelacji” – zauważył Kocur, wpatrując się w niesamowite niebo. Spojrzał przed siebie w poszukiwaniu światła latarni. Ojciec i córka stali ramię w ramię, jakby na coś czekali.
– Byłem tu już wcześniej – powiedział Fafhrd jakby do siebie – we śnie. – Wyciągnął ramię i wskazał kierunek. – Stamtąd przypłynie barka. Wiem o tym.
Rzeczywiście w oddali pojawiło się drugie blade światełko. Powoli, lecz płynnie zbliżało się i stawało się coraz jaśniejsze. Z mroku wyłoniła się fantastyczna barka z czarnego drewna ze złotymi zdobieniami. Prosta latarnia, zawieszona na dziobie, oświetlała jej drogę w morzu mgły.
Na barce stał zdobiony tron z tego samego czarnego drewna, wyłożony złotem i srebrem i wymoszczony grubymi poduszkami. Na wspaniałym siedzisku rozparła się niedbale wysoka postać. Jej twarz skrywał kaptur i błyszcząca maska.
Barka zatrzymała się. Jesane wpłynęła na pokład i stanęła przed figurą. Jej ojciec wgramolił się za nią, przełazi przez hebanowy reling i zatrzymał się.
Barka skierowała się ku Fafhrdowi i Kocurowi. Nie napędzały ją wiosła ani żagle. Nie słychać było plusku fal ani świstu wiatru.
Zapewne pierwszy raz w życiu Kocur dziękował za to, że jest niski, bo mgła sięgnęła mu do ud i skryła drżące kolana. Fafhrd wiercił się niespokojnie u jego boku. Ponownie zamienił sztylet dla wygody, nie wspominając o większym zasięgu, na Graywanda.
Barka zatrzymała się.
– Jeszcze tylko czterech – powiedziała Jesane do postaci na tronie. – Idzie dziecko o imieniu Plish.
Figura na tronie kiwnęła głową i przeszła z wdziękiem na dziób statku. Kocur nieświadomie poderwał ramię, odwracając wzrok od niegodziwych oczu, które wpatrywały się w niego zza maski.
– Nie, człowieczku – rzekł głos zza maski. – Mnie nie dotyczą koncepcje śmiertelników na temat zła i dobra.
Fafhrd nie odwrócił wzroku. Uniósł wyzywająco brodę i spojrzał w oczy istoty.
– A więc kim jesteś? – zawołał. – I gdzie jest Malygris?
– Fafhrdzie, synu Mor i Nalgrona – odpowiedziała postać – już wcześniej walczyliśmy. I choć była to tylko zabawa, a nie prawdziwa potyczka, nieźle sobie poradziłeś. – Przesunęła wzrok z Fafhrda na Kocura i z powrotem. – W istocie obaj sobie nieźle poradziliście z odegraniem swoich ról.
– Odpowiedz na moje pytanie – zażądał Fafhrd. Postać przechyliła się przez reling i skłoniła nieznacznie.
– Nie rozpoznajesz mnie? – Palec w czarnej rękawiczce uniósł się, by dotknąć maski. Wokół twarzy istoty jaśniało światło.
– Pilot barki z mojego snu! – krzyknął Fafhrd, przypomniawszy sobie tę postać.
Jednocześnie Kocur zawołał:
– Rokkarsh!
Dwaj przyjaciele spojrzeli na siebie z głupim wyrazem twarzy.
Zamaskowana postać roześmiała się. Dźwięk rozszedł się grzmotem po Krainie Ciemności.
– Śmierć ma wiele twarzy – stwierdziła.
Demptha Negatarth przeszedł nad burtą barki i stanął u boku Kocura.
– To Śmierć Nehwonu – rzekł.
Śmierć Nehwonu wzruszyła nieznacznie ramionami.
– Jestem pomniejszą Śmiercią w kosmicznym planie – powiedziała skromnie – ale wraz z pozostałymi Śmierciami we wszystkich światach i wymiarach służę określonemu celowi.
Nagle Śmierć Nehwonu uniosła rękę. Niezgłębione oczy zamknęły się ponownie.
– Rybak o imieniu Massek – zaintonowała. Wówczas straszliwe oczy otworzyły się. – Teraz pozostało tylko dwóch i gra się skończy.
Śmierć Nehwonu wyciągnęła rękę ku niebu.
W górze ukazało się czerwone światło. Błyszczało miękko i spadało z firmamentu, wijąc się dziwnie leniwymi ruchami. Kocur wiedział, że to straszliwa wstęga Malygrisa. Zniżała się coraz bardziej, muskając mgliste niebo przy barce. Znikła w oparach i pojawiła się ponownie.
Wraz z nią wyłonił się wielki obły kształt. Było to jajo, którego skorupkę znaczyły czerwone pasma i pulsujące szkarłatem żyły.
Śmierć Nehwonu machnęła ręką. Wstążka odpłynęła w dal i znikła. Jednocześnie na powierzchni jaja pojawiły się pęknięcia. Pogłębiały się i rozszerzały, wypełniając powietrze grzmotem. Nagle jajo eksplodowało, wyrzucając w górę odłamki, które jednak nie spadły.
Na jedynej pozostałej części skorupy stał zmieszany i drżący Malygris. Nerwowo i bojaźliwie strzelał oczami. Próbował zorientować się, kim byli dręczyciele, a także w jakiej znalazł się sytuacji. Zagryzł wargi i wpatrzył się w końcu w złowieszczego zamaskowanego pana barki.
– Oto człowiek, który ośmielił się mnie obrazić – powiedziała Śmierć Nehwonu.
– Byli przecież i inni – przerwał Demptha Negatarth, odzyskawszy głos. Przysunął się do barki i wyciągnął szyję w stronę władcy Krainy Ciemności. – Sadaster, patriarcha Aarth, Rokkarsh i ja sam.
Śmierć Nehwonu mogła się uśmiechać pod maską, kiedy spoglądała na Dempthę.
– Spowiedź dobrze robi duszy, nieprawdaż, śmiertelniku?
Demptha zwiesił głowę, zmiażdżony sarkazmem, i cofnął się.
Śmierć Nehwonu ciągnęła szyderczym głosem, wycelowawszy palec w Malygrisa.
– Ten szalony głupiec z zazdrości prześcignął swoje marne zdolności i stworzył zaklęcie, by uderzyć w swojego wroga. A przynajmniej tak myślał. W rzeczywistości wyzwolił bezmyślną moc i zniszczył setki istnień. – Śmierć Nehwonu przerwała i spojrzała w dół, na trzech mężczyzn. – Wcale mnie to nie zainteresowało. Wszyscy śmiertelnicy umierają w wyznaczonym im czasie, a ja jestem Strażnikiem Terminów.
Kocur uniósł pięść. Ciężko pracował, by poskładać fragmenty układanki, i nie chciał, żeby ktoś go przechytrzył, nawet ta istota, która przed nim stała.
– Ale było jeszcze jedno zaklęcie, nieprawdaż? – zawołał. – Tego nie mogłaś zlekceważyć. To sekret, który posiadał Sadaster, a Malygris mu go ukradł. Zaklęcie, które Demptha kupił od Malygrisa.
Śmierć Nehwonu kiwnęła głową z podziwem.
– Jesteś bardzo sprytny jak na śmiertelnika – skomplementowała. – Rozumiem, czemu Los cię naznaczył. Ale posłuchaj reszty opowieści. – Zerknęła na Dempthę. – A potem podejmiemy decyzję.
– Cóż, opowiadaj, byle szybko – zawołał Fafhrd. – Choć utrzymujesz, że nie masz w tym żadnego interesu, to w moim ciele działa klątwa Malygrisa i zaraz mogę obrzygać ci ten śliczny stateczek.
Czyżby zza maski dobiegł ich cichy śmiech? Kocur nie był tego pewien.
– Reszta jest dość prosta – rzekła Śmierć Nehwonu.
– A raczej powinienem powiedzieć, dość ludzka. Jak twój szary przyjaciel już się domyślił, zaklęcie Sadastera nie tylko ścierało ślady czasu ze ślicznej twarzy Laurian, ale też powstrzymywało jej starzenie.
– Powstrzymywało nadejście Śmierci – stwierdził Kocur.
– Trzymało cię z daleka. Śmierć Nehwonu prychnęła.
– Och, do cholery, może jednak nie jesteś aż tak sprytny. Imiona wszystkich ludzi znajdują się w mojej księdze. Wszyscy mają wyznaczony czas. Życie każdego człowieka ma kres. Ale przez zaklęcie Sadastera ktoś zabrał czas, który do niego nie należał.
– I skrócił życie innych niewinnych istot? – mruknął Demptha ze wstydem. – Nie wiedziałem o tym.
– Każdy człowiek otrzymuje swoją porcję czasu. Dodanie do niej dodatkowego czasu oznacza uszczuplenie porcji innego człowieka, a to burzy mój harmonogram – rzekła zimno Śmierć Nehwonu. – Nie mogłam tego zignorować. Samolubni ludzie kradli czas, który należał się innym. Sadaster przedłużył sobie życie i urodę, tak samo jak Laurian. Zazdrość sprawiła, że Malygris popełnił ten sam grzech.
– A patriarcha Aarth? – przerwał Kocur. – Co on ma z tym wspólnego?
Śmierć Nehwonu roześmiała się.
– Patriarcha dzięki swojej magii dowiedział się o planie zabicia Sadastera przez Malygrisa. Malygris kupił sobie jego milczenie sekretem przedłużania życia. Patriarcha, śmiertelnik i głupiec, zyskał sobie łaski suzerena Rokkarsha, ponieważ podzielił się z nim tajemnicą. Na tym by się nie skończyło. Rokkarsh zamierzał podzielić się nim z paroma najbliższymi krewnymi. – Zza maski dobiegło ich westchnienie. – Ich próżność zirytowała mnie. Teraz ich dusze służą przy stołach bankietowych w salach piekła.
– Ale ja też użyłem tego zaklęcia – rzekł Demptha. – A więc czemu jeszcze żyję, a Jesane jest martwa?
– Twoja córka zmarła, ponieważ jej czas wygasł lata temu. Gdy rozciągałem swoje królestwo na podziemia Lankhmaru, odnalazłem ją w miejscu zwanym przez ciebie Świątynią Nienawiści wraz z pozostałymi, których czas wygasł. Wyciągnąłem dłoń i przyzwałem ich. Zdumiewające, ale Jesane wyśliznęła mi się spomiędzy palców na kilka rozpaczliwych chwil i zdążyła was ostrzec. – Pochylił głowę ku kobiecie. – I tak to bywa, że patrzę z przyjemnością na poświęcenie. Sprawiła mi przyjemność, więc uczyniłem ją swą pokojówką.
Malygris zrobił nagle krok do przodu. Skorupa, na której stał, pękła głośno pod jego stopami. Cofnął się na swoje miejsce, gdy uwaga wszystkich skupiła się na nim. Na twarzy gościł mu wyraz rosnącego przerażenia.
– Twój plan? Królestwa? Kim jesteś, potworze? Co to za ohydne miejsce?
Mgła na powierzchni białego morza zawirowała, jakby ją poruszył wiatr. Z oparów wznosiły się liczne postacie. Niektóre blade sylwetki miały znajome twarze. Ponownie pojawił się Mish, z głową i ramionami, oraz Gamron i jego ilthmartczycy. Była też blond dziewczynka o jasnych włosach ze słomianymi maskotkami w ramionach.
– Sameel – wyszeptał Fafhrd, a jego wzrok skupił się na pięknej młodej kobiecie, która stała nieśmiało z dala od pozostałych postaci.
Dziesiątki, a może i setki ludzi wychodziły z mgły i stawały w ciszy, jakby miały służyć za świadków. To byli ci, którym skradziono ich czas i życie. Znalazły się tu też ofiary zazdrosnej niegodziwości Malygrisa.
Czarodziej wrzasnął przeraźliwie, jakby w końcu wszystko zrozumiał. Dźwięk wypełnił Kocura lodowatym zadowoleniem.
Śmierć Nehwonu przemówiła jeszcze raz.
– Tylko ty, Demptho Negatarthcie, z dwóch ludzi, którzy mieli w rękach czar Sadastera, użyłeś go bez samolubnego celu. Nosisz zasłużone zmarszczki i chylisz się pod ciężarem właściwie przeżytych lat. Użyłeś tej obraźliwej magii tylko dla swojej córki. – Kiwnęła nieznacznie głową, przymykając na chwilę oczy. – Przebaczam ci – ogłosiła śmierć.
Jesane pochyliła się ku Śmierci Nehwonu. Naradzali się. Kilka chwil później spłynęła z barki i stanęła obok ojca. Wzięła jego dłoń w ręce i spojrzała na swojego pana.
– Mimo wszystko należy zapłacić pewną cenę – ogłosiła Śmierć Nehwonu. – Wciąż pozostały dwa istnienia, zanim zakończy się ta gra. Niegodziwy Malygris to jedno.
Malygris przycisnął pięść do serca. W oczach błysnęła mu panika.
Demptha spojrzał na córkę, a po starych policzkach spłynęły mu łzy.
– A drugie? – spytał.
Zza brzegów barki wystrzeliły gęste pasma mgły i pochwyciły Śmierć Nehwonu, mrożąc ją na kamień. Wokół postaci zamarzło nawet powietrze, obejmując kokonem lodowego więzienia. Jeszcze więcej mgły uniosło się z płytkiego morza i zamarło, grzebiąc barkę pod zwalistą lodową masą.
– Pluję na twoją zamaskowaną twarz! – krzyknął pogardliwie Malygris. Pod jego tupiącymi stopami skorupa trzasnęła głośno niczym grzmot. – Szczam na twój terminarz! Nie znajdziesz tam mojego imienia, ani teraz, ani nigdy!
W Kocurze zawrzała krew. Próbował dogonić uciekającego czarodzieja. Nie po to tyle przeszedł, by dotrzeć do tej dziwnej równiny i stracić swoją ofiarę.
– A więc sam je tam wpiszę – krzyknął wyzywająco i dobył Skalpela. – Stój, kałamarzu, niech zanurzę swoje pióro!
Głośny ryk zatrzymał Kocura. Z mgły wyłonił się przyczepiony do zielonej szyi łeb węża, wielki jak słoń. Czerwony pysk rozwarł się przerażająco, ukazując białe ostre kły, które ociekały mlecznym jadem. Żółte oczy płonęły. Łeb runął w dół z przeraźliwą szybkością.
Kocur dał nura w gęstą mgłę. Znalazł się pod jej powierzchnią, ale wciąż stał na twardym podłożu. Przetoczył się i dźgnął w górę mieczem. Czuł, jak jego czubek wbija się w łuskowate ciało i ryje długą bruzdę. Nie musiał nic widzieć przez szarą zasłonę, by wiedzieć, że nie udało mu się poważnie zranić stwora. Podniósł się niezgrabnie i spojrzał szaleńczo na niego. Zwierzę patrzyło gniewnie, kołysząc głową na długiej szyi, i szczerzyło kły w rozwartej paszczy.
Teraz mógł mu się przyjrzeć. Serce niemalże przestało mu bić. Wąż morski z Wielkiego Morza Wewnętrznego. I to niejeden, lecz dwa! Za zwierzęciem mgła rozchylała się nieznacznie. Ledwo widoczna płynąca istota utkwiła w mężczyźnie wygłodniałe gadzie oczy.
Kocur zawołał imię przyjaciela. Kiedy nie usłyszał odpowiedzi, zaryzykował i zerknął przez ramię. Powitał go straszny widok.
Do twarzy Fafhrda przywarł potężny orzeł. Bił skrzydłami, zatopiwszy głęboko szpony w oczodołach olbrzyma. Zobaczył tryskającą krew. Towarzysz otworzył usta w dziwnym bezgłośnym krzyku, kiedy próbował oderwać ptaka od siebie. Co za groza! Kocur zignorował własne niebezpieczeństwo i obrócił się, gotowy pobiec na ratunek przyjacielowi.
Wtem zatrzymał się w pół kroku. Skrzywił usta w dzikim grymasie, ponieważ opadły go podejrzenia. Byle ptak nie zwyciężyłby tak łatwo potężnego Fafhrda, a węże morskie nie mogły pływać w czymś, co tak naprawdę nie było morzem.
Ponownie się obrócił.
– Malygrisie! – krzyknął, nie zwracając uwagi na zębatego potwora, który nad nim wisiał. – Moje pióro wciąż łaknie zanurzenia! – Odskoczył przed paszczą węża. Choć przysiągłby, że to kolejna iluzja czarodzieja, po co ryzykować? Przebiegł obok stwora i wskoczył na grzbiet drugiego. Szybko dogonił wroga.
Twarz Malygrisa, gdy mag się ku niemu obrócił, ledwo przypominała człowieka.
– Ogień! – syknął czarodziej.
Kiedy Kocur uniósł miecz, by zadać cios, stal buchnęła płomieniem. W ułamku sekundy zorientował się, że to kolejna przeklęta iluzja, ale instynktownie upuścił broń. Zaklął i rzucił się przed siebie, ale niestety nic nie złapał. Malygris rozpłynął się w powietrzu, a w uszach Kocura rozbrzmiał jego chrapliwy szyderczy śmiech.
Wtem dźwięk ten zagłuszył inny chichot, bardziej miękki i o ton wyższy. To śmiała się szalona kobieta. Nagle Malygris ukazał się ponownie. Drogę blokował mu inny kształt. Ciemność i mgła rozstąpiły się jak kurtyna, ukazując ozdobny, błyszczący srebrno sarkofag. Skomplikowane rygle w kształcie rąk i palców otworzyły się upiornie. Pojawiła się długa szczelina, która zaczęła się poszerzać, aż w końcu skrzynia otworzyła się.
Ze środka wyłoniła się ciemnowłosa kobieta, owinięta białym płótnem. Uśmiechnęła się czerwonymi ustami.
Malygris już miał uciekać, ale się zawahał. Nagle zaczerpnął tchu.
– Laurian?
Kobieta wyciągnęła ramiona.
– Pragniesz mnie od tak dawna – szepnęła – a teraz przybyłam po ciebie. – Sięgnęła po niego coraz bardziej wydłużającymi się nienaturalnie ramionami, które zaczęły zmieniać się w szpony. Laurian wrzasnęła i rzuciła się na maga. Owinęła go ramionami niczym linami i zatopiła w jego ciele paznokcie, ryjąc krwawe bruzdy. Oplotła go też nogami, aż nie mógł się ruszać. Ciągnęła go w dół, zębami sięgając do jego gardła.
– Nie! – krzyknął mag głosem pełnym rozpaczy. Potwór, w którego zamieniła się Laurian, roześmiał się.
– Powiedz, jak mnie kochasz!
Razem zniknęli pod falami mgły. Przez chwilę w tym miejscu kłębiły się opary, a potem zapanował spokój. Przez dłuższą chwilę Kocur wpatrywał się niepewnie w miejsce, gdzie zniknęli, aż obrócił się, usłyszawszy kolejny głęboki śmiech.
Mrugnął. Zobaczył Fafhrda, całego, zdrowego, nie otoczonego orłami ani wężami morskimi. W pochwie u boku wciąż tkwił mu Skalpel. Przed nim siedziała na barce Śmierć Nehwonu, spokojna i nieporuszona.
Pan Krainy Ciemności rzucił rozbawione spojrzenie Malygrisowi, który wciąż stał na zagadkowym fragmencie skorupy. Teraz jednak czarodziej miał puste spojrzenie, a jego niegdyś przerażająca twarz nie wyrażała już niczego prócz odrobiny smutku, a może żalu.
– Ten głupiec – mruknęła Śmierć Nehwonu – uważał, że jego iluzje zwyciężą nad reprezentowaną przeze mnie nieubłaganą rzeczywistością. A teraz jego moc zwróciła się przeciw niemu. Stoi, bezradny, w samym środku stworzonego przez siebie piekła.
Kocur przetarł oczy zmęczoną dłonią.
– Myślałem, że niemalże udało mu się uciec. Fafhrd pochylił się nad nim i szepnął:
– Myślałem, że orzeł wyjadł ci te śliczne oczęta.
A więc obydwaj padli ofiarą tej samej iluzji. Kocur zastanawiał się, czy w ogóle minął jakiś czas? Choć przypominał sobie pościg, bieg i skakanie, najwyraźniej wcale nie ruszył się z miejsca.
Demptha Negatarth przyciągnął do siebie córkę. Zdawało się, że to, co się przed chwilą rozegrało, wcale go nie obeszło.
– Powiedziałeś, że jeszcze ktoś musi umrzeć – przypomniał cicho gospodarzowi. – Muszę wiedzieć kto.
– Shabash, żona Nuulphy.
Demptha wyglądał tak, jakby ktoś go uderzył.
– Nie! – krzyknął gniewnie. – Ona nie odegrała w tym żadnej roli! Pozwól jej żyć!
Śmierć Nehwonu nic nie powiedziała, tylko popatrzyła na niego. Wokoło dusze zmarłych czekały i obserwowały. Demptha uniósł głowę. Nagle uspokoił się.
– To ja powinienem zapłacić tę cenę. Zabierz mi czas, który mi jeszcze pozostał, i daj go Shabash. Oszczędź ją.
– Dokonałeś właściwego wyboru, a tym samym zasłużyłeś na miejsce nie w piekle, lecz w salach biesiadnych mojego pałacu. – Rękaw czarnej rękawiczce wskazała coś w oddali. We mgle ukazał się niewyraźny zarys odległej budowli, ozdobniej minaretami, iglicami i wieżyczkami. – Córka wskaże ci drogę.
Demptha rzucił przez ramię ostatnie spojrzenie.
– Żyjcie długo i godziwie, bohaterowie – rzekł. Nagle mgła zawirowała wokół ojca i córki, towarzysząc im w podróży. Po trzech krokach zaczęli ginąć Kocurowi z oczu, a po dziesięciu zniknęli na zawsze.
Śmierć oparła się o reling. Kiedy znów zaczęła mówić, Kocurowi zdawało się, że wyczuwa w jej głosie zmęczenie.
– Ostatni czyn należy do ciebie, Szary Kocurze – rzekła. – Los zadecydował, że to twój sztylet, Koci Pazur, utoczy kroplę krwi z serca, której potrzebuje Sheelba, by uratować życie sobie i pozostałym.
Kocur słyszał głos Śmierci, a mimo to jego myśli powędrowały gdzieś indziej, do piekła i sal biesiadnych.
– Pospiesz się – pogoniła go Śmierć Nehwonu. – Zanim podniosę księgę i odnajdę wasze imiona na jutrzejszej stronie.
Kocur przełknął.
– Gdzie jest Ivrian? – zapytał. – Chcę ją zobaczyć, a Fafhrd Vlanę.
Czarna dłoń Śmierci Nehwonu zacisnęła się na relingu barki.
– Tak jak żołnierze, którymi dowodziłem twarzą Rokkarsha, te kobiety były tylko narzędziami. Posłużyłem się nimi, by opóźniać wasze kroki, zająć myśli i namieszać w głowach. Inaczej dzięki swojemu intelektowi za szybko odnaleźlibyście Malygrisa. Sheelba, tak jak i Los, wybrał sobie doskonałych giermków. – Śmierć Nehwonu odprężyła się i wzruszyła ramionami. – Ale nagrodzę was za ciężką pracę. Obróćcie się.
Kocur i Fafhrd spojrzeli na siebie, a potem obrócili się powoli.
– Witaj, ukochany – rzekła Vlana. Wyciągnęła dłonie, gdy Fafhrd chciał ją objąć. – Nie możesz mnie dotknąć. Przez wzgląd na moje grzechy tak zostało zadecydowane, zanim wszystko się jeszcze zaczęło.
– Vlano! – zawołał Faihrd. Mimo jej słów ruszył do niej z otwartymi ramionami, lecz nagle objęła go jakaś siła, nie pozwalając posunąć się dalej. – Kocham cię, kobieto – powiedział w końcu. – Moje serce nie zapomniało o tobie.
Kocur tylko patrzył na Ivrian. Wsunął sztylet i miecz do pochwy i przetarł oczy. Twarde okrucieństwo Liary znikło z jej twarzy. Znów stała przed nim czysta, jego jedyna prawdziwa miłość.
– Mnie także nie wolno cię objąć, prawda? – spytał.
– Nie, mój Kotku – odparła łagodnie, z miłością, nazywając go zdrobniale. – Znów pozbawiono mnie ciała i niebawem mój litościwy pan pozbawi mnie wspomnień o tym, co ci zrobiłam.
– Kocham cię – szepnął, wyciągając ku niej palce, choć wiedział, że ona nie może go dotknąć. – I będę cię kochał zawsze.
– W Krainie Ciemności – odparła – wieczność to bardzo długo. Żegnaj. Też cię kochałam.
Śmierć Nehwonu przerwała te czułości.
– A teraz pozwólcie im odejść – powiedziała Fafhrdowi i Kocurowi. – One również zasłużyły na honorowe miejsca w moich komnatach.
Fafhrd zasłonił usta i zakaszlał, skrępowany.
– Czekaj na mnie, Vlano – powiedział.
Mgła nagle zawirowała, a ich ukochane zniknęły. Kocur poczuł w sercu pustkę i aż krzyknął z bólu. Wepchnął palce prawej dłoni do lewej rękawiczki i wyciągnął wielką perłę, uratowaną z rozerwanego naszyjnika Ivrian. Tym samym ruchem zerwał skórzany rzemień, przytrzymujący jego gęste czarne włosy.
Fafhrd jakby zgadywał jego zamiary, i ruszył, by go powstrzymać.
– Nie procą! – syknął.
Ale nawet Fafhrd nie był dość szybki. Kocur umieścił perłę w niewielkiej kieszeni i wystrzelił ją z całą siłą, którą dała mu wściekłość.
– Ty potworze! – wrzasnął.
Perła pomknęła i rozpadła się w pył przed czarną maską Śmierci Nehwonu. Wysoka postać nie zareagowała.
Kocur trząsł się z gniewu. Zacisnął pięści i wpatrywał się w pana Krainy Ciemności. Biała plama na masce wcale nie złagodziła jego bólu. Ponownie wyszarpnął Koci Pazur z pochwy i ruszył w stronę pozbawionego zmysłów Malygrisa. Kiedy Fafhrd złapał go za ramię, Kocur się wyrwał.
Stanął przed magiem nie jako najemnik Sheelby, lecz pogrążona w żałobie, na wpół oszalała ofiara. Uniósł ostrze. Wcale nie obchodziło go, że Malygris nic nie może zrobić, zahipnotyzowany i bez zmysłów.
– Szkoda, że nic nie czujesz – szepnął do czarodzieja, przygotowując się do ciosu.
Kocur wziął mocny zamach, by głęboko wbić nóż. Wtem poczuł wstrząs, ponieważ Malygris otworzył oczy. W czarnych źrenicach pojawił się wściekły ogień. Mag złapał Kocura jedną ręką za nadgarstek, powstrzymując cios, a drugą zacisnął z dziką siłą na tchawicy napastnika. Otworzył usta, szczerząc żółte zęby.
– Uważałeś, że pokornie przyjmę twoją stal? Nawet moc Śmierci mnie nie powstrzyma!
– A przyjmij ją jak chcesz – chrząknął Kocur, odzyskując panowanie nad sobą. – Po prostu ją przyjmij!
Wywinął się Malygrisowi, rozerwawszy uścisk na gardle. Lecz zanim zdołał uwolnić nadgarstek, mag skoczył na niego i wytrącił go z równowagi. Na głowę i twarz wojownika posypał się grad ciosów. Czarodziej wbił zęby w jego kark i skórę na głowie i wepchnął kciuki w oczy.
– Jeśli ktoś musi dziś umrzeć – ryknął Malygris – to na pewno nie będę ja!
Kocur usłyszał głos Fafhrda mimo dzwonienia i szumu krwi w uszach.
– Trzymaj się, Szary Kocurze! Uderzę... – słowa barbarzyńcy przerwał atak kaszlu.
Okropny dźwięk wzmocnił postanowienie Kocura. Z zimną desperacją zrzucił z siebie Malygrisa. Czarodziej uderzył głową w ziemię i zniknął pod mgłą. Kocur ruszył za nim wciąż z Kocim Pazurem w garści. Wiedział doskonale, gdzie jest wróg, i tym razem nie zamierzał dać mu glansy. Nie musiał widzieć – ani nawet nie chciał nic widzieć – pod zasłoną mgły.
Zapadła cisza Kocur czuł zimną wilgoć, choć rozgrzewał go gniew. Widział parujący oddech i słyszał swoje chrapliwe dyszenie. Z ust nie padł mu żaden żart, wyzwanie ani triumfalny okrzyk. Doprawdy, nie pozostało już nic do powiedzenia. Trzeba było po prostu położyć wszystkiemu kres.
Siadł Malygrisowi na klatce piersiowej i przygwoździł ramiona maga kolanami do ziemi. Zacisnął oczy. Czubek sztyletu sam zdawał się odnajdywać drogę. Broń naciskała na klatkę piersiową Malygrisa pod właściwym kątem, zmierzając ku szaleńczo i rozpaczliwie bijącemu sercu.
Malygris zaczerpnął tchu.
– Błagam...
Kocur nie słuchał go. Z chrząknięciem oparł się na Kocim Pazurze, a nóż zanurzył się głęboko. Z ust Malygrisa wydobyło się westchnienie. Miękka pieśń wyzwolenia, a może – jak sobie wyobraził Kocur, ogarnięty dziwnym poczuciem winy – ulgi? Pierś czarodzieja zapadła się i cała postać zdawała się stawać coraz mniejsza.
W końcu Kocur odzyskał głos.
– Do cholery z tobą – rzekł. – Zgiń w piekle. Śmierć Nehwonu roześmiała się.
Chłodna mgła Krainy Ciemności zawirowała. Wcisnęła się Kocurowi w oczy, zasłaniając barkę i jej pana. Dusze zmarłych zaczęły się rozwiewać jak dym na wietrze. Fafhrd krzyknął imię Kocura.
Kocur ledwo go usłyszał. Nie mógł nic odpowiedzieć. Wkrótce Fafhrd przestał wołać. Zapanowała cisza. Wszystko otaczała mgła.
Rozgościło się też zimno, bo mgła była taka chłodna.
Bohaterowie odpoczywają
Kocur wisiał w mglistej otchłani, nieprawdopodobnej krainie, gdzie nie istniał czas i wymiar. Śmiertelny chłód mroził mu zmysły. Nie widział nic prócz szarych oparów. Nie słyszał nic. Czuł tylko obezwładniającą wilgoć i chłód.
Tylko jedna rzecz zajmowała jego umysł – klątwa Malygrisa. Niczym robak o ostrych zębach pożerała jego organy z żarłoczną i rozpaczliwą chciwością. Mężczyzna czuł, jak zjada go coraz szybciej, jakby wiedziała dzięki niepojętej inteligencji, że jej czas się kończy.
W pustce powiał łagodny wietrzyk. Rozdarł i rozproszył mgłę. Smugi oparów rozstąpiły się i przybrały postać małych wirujących derwiszy. Cienkie przejrzyste smugi mknęły obok Kocura niczym ponure duchy, które nie zamierzają go opuścić. Reszta mgły rozpadła się i unosiła jak nienaturalny, rozpuszczający się powoli welon.
Pod stopami Kocura zmaterializował się świat Nehwonu. Mężczyzna rozejrzał się wokół niczym ktoś, kogo obudzono z długiego snu. Przed nim kołysało się istne morze wysokich traw. Gwiazdy pstrzyły nocne niebo znajomymi konstelacjami. Głęboki, aksamitny, kobaltowy blask na wschodnim horyzoncie obwieszczał nadejście świtu.
Mężczyzna dojrzał świecące żarosy w pewnej odległości po prawej stronie. W takiej samej odległości widniały zarysy wysokich murów Lankhmaru.
Za plecami usłyszał głos Fafhrda.
– Czy ośmielimy się uwierzyć, że znaleźliśmy się na Wielkich Słonych Bagnach?
Kocur nie odpowiedział. Uniósł do oczu nagle zmaterializowaną dłoń. Koci Pazur błyszczał wilgocią w świetle gwiazd. Szara rękawiczka i rękaw stały się czarne i lepkie. Na tunice, spodniach i płaszczu widniały plamy krwi. Pasmo wilgoci schło na lewym policzku.
Głęboko w gardle narastał mu krzyk. Próbował go stłumić, ale wrzask rwał się na wolność. Wciąż powstrzymywał się, mrucząc:
– Nie! Nie! – Ale nie udało mu się powstrzymać krzyku.
Kocur padł na kolana na gąbczastą bagienną glebę. Zaschło mu w gardle. Ledwo uświadamiał sobie, że na ramionach spoczęły mu pocieszające ręce Fafhrda. W myślach ujrzał przerażoną śmiercią twarz Malygrisa. Zobaczył swoją dłoń, jak zanurzała się w krwi czarodzieja. Wypełniło go obrzydzenie, bo zabił bezbronnego człowieka, nawet jeśli był to Malygris.
Ale gdy szlochał, wiedział, że nie wylewa łez za Malygrisem.
– Ivrian – szepnął. Znów śmierć oderwała ją od jego boku. Zobaczyć ją, objąć i znów utracić? Jak jego serce mogło to znieść?
Fafhrd odsunął się, znów męczony atakiem kaszlu. Kocur skoczył na równe nogi, jakby go ktoś oblał kubłem zimnej wody. Barbarzyńca stał kilka kroków dalej, wspierając dłonie na kolanach. Z ust na trawę ciekła mu wąska strużka czarnej flegmy.
Kocur wytarł usta Fafhrda skrajem szarego płaszcza.
– Wiesz, że nie jestem przesądny – mruknął Fafhrd.
– No pewnie – odpowiedział Kocur, wycierając spoconą twarz towarzysza. Odsunął na bok własne zmartwienia i zajął się przyjacielem, tłumiąc dreszcz strachu. Fafhrd płonął od gorączki. Jego ubranie przesiąkło potem. Masywnym ciałem wstrząsały dreszcze. – Jesteś najdoskonalszym przedstawicielem oświeconej cywilizacji – dodał.
Fafhrd przełknął ślinę, niezdolny do wyprostowania pleców.
– Jeśli zamierzasz mnie obrazić – rzekł ochrypłym głosem – to teraz się rozstaniemy.
– Nawet nie myśl o opuszczeniu mnie, Fafhrdzie Rudy – odpowiedział tępo Kocur. W umyśle przemknęło mu nagle: „Co bym zrobił bez połowy mej duszy?”.
– Wiesz, że nie jestem przesądny – powtórzył Fafhrd, wpychając dłoń w sakiewkę przy pasie. – Ale jeśli miałbym tika, kupiłbym sobie łaskę bogów. – Wyciągnął garść błyszczących pierścionków i naszyjników. – Skarb martwej kobiety chyba nie przynosi szczęścia.
– W takim razie kup sobie nim łaskę – odparł ponuro Kocur.
Fafhrd ścisnął w pięści klejnoty i zamknął oczy w modlitwie. Wyprostował się sztywno, z bólem. Otworzył oczy, zamachnął się lewą ręką w stronę kobaltowego blasku wschodzącego słońca i rzucił. Dziwne światło bladego świtu rozświetliło złoto, srebro i klejnoty, gdy frunęły wysoko nad mokradłami. Przez chwilę powietrze migotało i skrzyło się.
Kocur nie wiedział, czy klejnoty upadły na ziemię, czy pochwyciła je w locie boska ręka, bo coś innego przyciągnęło jego uwagę. Na tle dziwnego aksamitnego błękitu dostrzegł odległą sylwetkę. Przez jedno mgnienie oka widział niewyraźny kształt, który zaraz znikł. Mimo wszystko w jego sercu pojawiła się nadzieja.
Wciąż ściskając zakrwawiony Koci Pazur, objął czystym ramieniem Fafhrda.
– Chodź – zachęcił go i podtrzymał na nogach. – Chodź, pójdziemy razem.
– Dokąd? – spytał Fafhrd i wyprostował się. Starał się ukryć ból, malujący się na jego bladej twarzy.
– Ku słońcu – odparł Kocur i ruszył, wciąż zerkając na przyjaciela.
– Czemu nie powiedziałeś, że chcesz te klejnoty, zanim je wyrzuciłem? – zrzędził Fafhrd. – Nigdy ich nie znajdziesz w tej trawie.
– Do diabła z biżuterią – odwarknął Kocur, gdy ruszyli.
Fafhrd prychnął z oburzeniem.
– Nie chcę już żadnych łask z jego rąk.
Kocur uśmiechnął się wbrew sobie samemu. Takiego Fafhrda uwielbiał najbardziej: ciętego i zabawnego nawet w obliczu klęski. Przyspieszył kroku. Skakał kilka kroków przed towarzyszem i torował im drogę w wysokiej trawie. Weszli na niewielkie wzgórze. Kocur przytulał zakrwawiony sztylet do piersi.
– Jest tutaj! – zawołał Kocur do Fafhrda. – Wiedziałem, że to ją zobaczyłem! – Popędził na szczyt wzgórza. Zwinąwszy rękę w trąbkę, zawołał: – Sheelbo! Sheelbo! Ty poprzemieniany, zielonokrwisty czarnoksięski pomiocie o czarnym sercu! Jesteśmy!
Chatka Sheelby przycupnęła na szczudłowatych nogach na oświetlonym brzaskiem wierzchołku. Wiatr, który szalał nad mokradłami, mierzwił pokryty trawą dach i szarpał strzęp materiału, zakrywający przysadziste drzwi. Wokół chatki nic więcej się nie ruszało, a w środku nie widać było żadnego światła.
Czarne koło na ziemi w pobliżu domku znaczyło miejsce, gdzie płonęło ognisko. Popioły już dawno wygasły.
– Sheelbo? – ponownie zawołał Kocur, ale nie dobiegła go żadna odpowiedź. Wymienił nerwowe spojrzenie z Fafhrdem, a potem podszedł ostrożnie do drabiny prowadzącej do wejścia do chatki i położył rękę na szczeblu.
Chatka zadrżała. Kocur cofnął gwałtownie rękę, wstrząśnięty i zdumiony. Szczebel był ciepły i pulsował! Choć wyglądał na kawałek bambusa, w dotyku przypominał... coś innego.
Chatka Sheelby żyła.
– Jakiś problem? – spytał cicho Fafhrd znad wygasłych płomieni starego ogniska.
– Żaden – odparł nerwowo Kocur. – Absolutnie. – Gapił się znów w czarne drzwi nad jego głową. Teraz wyglądały jak usta, a strzęp materiału zwijał się na wietrze niczym oblizujący wargi język, który czekał na kąsek.
Kocur wyciągnął rękę z determinacją, schwycił szczebel drabiny i zaczął się wspinać.
– Odgryzę ci się – obiecał bezgłośnie.
– O co chodzi? – zawołał Fafhrd.
Kocur nie odpowiedział. Wspiął się do wejścia, które było tylko zwykłymi drzwiami, i odepchnął szmacianą zasłonę. Całe szczęście, nie okazała się niczym innym. A przynajmniej tak mu się zdawało. W końcu po całej tej przygodzie jak mógł być pewien, że cokolwiek było rzeczywiście tym, czym się wydawało?
Zasłona opadła za nim. Stanął na cienkim dywanie. Spodziewał się ciemności, lecz w chwili, gdy postawił stopę na chodniku, miękkim białym blaskiem zapłonęła kryształowa kula, spoczywająca na kunsztownie zdobionym złotym piedestale.
Kocur jednym spojrzeniem oszacował potencjalną wartość piedestału, ocenił jego wagę i osądził, jaką ma szansę stąd go wynieść. Po chwili sam się zbeształ. Nie czas na takie myśli.
Wnętrze chatki miało kształt koła. Jedną stronę zajmował wielki fotel i podnóżek. Obok nich znajdował się stolik ze srebrnym herbacianym samowarem i kubeczkiem. Po drugiej stronie stała półka z książkami i zwojami. Siennik ze splecionego sitowia, przykryty kocami, służył za skromne posłanie. Resztę przestrzeni zajmowały kufry, wiązki ziół, dziwne butelki, stare ogarki i zdumiewająco wielki stół roboczy, przykryty skromnym białym materiałem.
Uwagę Kocura przyciągnął stół. Między skorupami potrzaskanego alembiku leżała przewrócona butelka. Świece na obu krańcach stołu spaliły się aż po świeczniki.
Pośrodku stołu stał szeroki kryształowy tygiel. Błyszczał i migotał tak, jakby został wyrżnięty z jednej połówki nieprawdopodobnie wielkiego diamentu. Światło kryształowej kuli błyszczało na ściankach i rzucało tęczowe refleksy na stół i ściany chatki. Kocur otworzył szeroko usta, gdy go zobaczył. Szedł z pełnym zdumienia podziwem dla tego pięknego naczynia. Wyciągnął dłoń, lecz nie po to, by je skraść, lecz by radować się dotykiem tak wspaniałego i rzadkiego przedmiotu.
Ale zamarł w połowie drogi. Tuż pod skrajem obrusu dojrzał but i rąbek czarnej szaty.
– Co za dziura – skomentował Fafhrd, wsuwając głowę przez drzwi i rozglądając się.
– Przyjrzyj się lepiej – zaproponował Kocur, gdy ostrożnie wślizgiwał się za stół. Wstrzymał oddech, a potem zaklął i opadł na kolana.
Na podłodze leżała twarzą do dołu postać w czarnych szatach z kapturem na głowie. Częściowo przykrywał ją obrus, jakby postać złapała się go, upadając, i pociągnęła za sobą. Kocur nie wątpił, że to Sheelba. Złapał czarodzieja za ramiona i przekręcił go. Zdziwił go niewielki ciężar i kruche kości skrytej w szatach postaci.
Z kaptura dobył się ochrypły szept. Wyschnięta jak u szkieletu ręka uniosła się, drżąc, by jeszcze mocniej naciągnąć kaptur i zakryć twarz.
– Czarnoksięski pomiot? – wychrypiał Sheelba. Kocur wzruszył ramionami. Poczuł ogromną ulgę, że czarodziej jeszcze żyje.
– Retoryczna przesada – stwierdził.
Fafhrd pochylił się nad Kocurem i przyjrzał Sheelbie. Tęczowe rozbłyski diamentowego tygla rozświetliły mu oczy i ukryły troskę.
– Zanieśmy go do łóżka. Sheelba uniósł rękę i chwycił obrus.
– Nie – sprzeciwił się. Jego słowa, wypowiedziane z bólem przez wyschnięte jak pergamin usta, powstrzymały ich.
– Wyczuwam na tobie zapach krwi mojego wroga. Pomóż mi wstać, a uda nam się zakończyć ten koszmar. – Westchnął i nie powiedział już nic więcej. Palce puściły obrus, a ręka ześliznęła się na podłogę.
– Sheelbo? – spytał Kocur, ale z czarnego kaptura nie dobiegła go żadna odpowiedź. Mężczyzna rzucił Fafhrdowi przez ramię: – W samowarze jest woda na herbatę. Napełnij kubek i przynieś.
Sheelba poruszył się, gdy Fafhrd się podnosił.
– Do cholery z wodą – mruknął. – Leżę tu od kilku dni, za słaby, żeby się ruszyć. Przynieś wino z czarnego kufra z miedzianymi zawiasami. Przynieś też dzbanek.
– Tym razem złapał Kocura za tunikę. – Postaw mnie na nogi, Szary.
Kocur podparł czarodzieja czystym ramieniem. Sheelba tak mało ważył, że mężczyzna nie miał problemu z podniesieniem go. Fafhrd stał w pogotowiu. W jednej ręce miał kubek, w drugiej dzbanek.
– Najpierw wypijesz kubek – rzekł, przytrzymując naczynie przy ustach Sheelby i przechylając je. – Dzban, jeśli dasz radę.
Ale Sheelba tylko zmoczył wargi i odepchnął Fafhrda. Oparł się o stół i położył dłonie po obu stronach tygla. Na cienkiej, przezroczystej skórze na kłykciach tańczyły ogniste tęcze. Nawet ciemność wewnątrz kaptura zaczęła wypełniać się kolorami.
– Obawiałem się, że nie uda wam się zdążyć – powiedział. – Ale udało wam się... choć w ostatniej chwili. Składniki już wymieszałem. Dodaj krew Malygrisa do płynu, a odniesiemy zwycięstwo.
Kocur po raz pierwszy pochylił się nad tygielkiem i ujrzał czysty, nieruchomy płyn. Przez chwilę gapił się nieco zmieszany. Poczuł niewielki zawrót głowy, wtem zaczerpnął tchu.
Tęcza, która tańczyła w chatce, nie pochodziła wcale z gry światła kryształowej kuli rozświetlającego ścianki tygla, lecz z jakiejś dziwnej energii w płynie. Energia ta pływała i kręciła się leniwie i bez celu w wodnistym roztworze.
Kocur, zahipnotyzowany tym widokiem, uniósł nad naczyniem Koci Pazur i zakrwawioną rękę. Wszystko, czego dokonał, wszystko, co znosili z Fafhrdem w Lankhmarze, sprowadziło się do tej sytuacji. Ujrzał, jak własna ręka wznosi się, jakby ktoś pociągał za sznurek. Pojął, że jest kukiełką, manipulowaną przez wspanialszą i potężniejszą dłoń.
Wcale mu się to nie podobało.
– Zanurz go! – zachrypiał Sheelba. Kościste palce zacisnęły się wokół ramienia Kocura i próbowały ściągnąć je w dół. – Zanurz i uratuj nas wszystkich!
Kocur zacisnął z gniewu zęby. Krew na jego dłoni śmierdziała. Nie była to niewinna krew. Malygris, zazdrosny i szalony głupiec, chciał zabijać i robił to. Ale on też był jedynie kukiełką i odgrywał wyznaczoną rolę, podskakując na sznurkach, które pociągała potężniejsza siła.
Nie wątpił w to. Ręka z zakrwawionym Kocim Pazurem drżała.
Wtem Fafhrd zgiął się w ataku kaszlu. Ścisnął w dłoni obrus i zatoczył się w tył. Płyn w tyglu zapluskał gwałtownie, a samo naczynie zachybotało się, by wylać cenną zawartość. Sheelba chwycił naczynie, ale Kocur odsunął jego dłonie i sam uratował wywar.
Atak kaszlu minął. Fafhrd łapał powietrze. Miał bladą twarz. Wytarł ręką usta i spojrzał bez strachu na towarzysza.
Kocur kiwnął głową, zarówno sobie, jak i Fafhrdowi. A potem, gdy inni już go nie widzieli, zwrócił gniewny wzrok ku sufitowi i rozciągającemu się ponad nim niebu. „Niezłe zagranie, kukiełkarzu” – pomyślał. „Naprawdę niezłe. Zatańczę, jak mi zagrasz, byle uratować Fafhrda”.
A potem zanurzył Koci Pazur w płynie.
Tęczowe energie, które wcześniej pływały bez celu, teraz skupiły się wokół ostrza i splotły wokół niego niczym ogniste węże. Zatańczyły na nożu, wspięły się po nim, polizały krew na dłoni i rękawie Kocura. Rosły coraz bardziej, aż w końcu Szarego Kocura otoczyły pasma kolorowego ognia.
Ze wstęg zeskoczyła iskra, a potem jeszcze jedna. Dotknęły Sheelbę i Fafhrda. Wtem wokół nich zawirowały dziwne, wcale nie gorące płomienie. Fafhrd wyprostował się, otoczony płomieniami. Rozprostował plecy, uniósł głowę, a kiedy spojrzał na Kocura, z jasnych zielonych oczu znikł cały ból.
Kocur poczuł, jak w jego ciele umiera żarłoczny robak. Nie mógł się cieszyć, mimo że jego życie i istnienie innych istot zostało uratowane. Mimo że wypełniły go nowe siły, myślami był przy Ivrian, kobiecie, która nie żyła. Doskwierał mu jej brak i dzieląca ich odległość, która przypominała straszliwą, łamiącą mu serce przepaść.
Gdy ponownie otworzył oczy, w drzwiach chatki stał Fafhrd i patrzył na zewnątrz.
– Chodź i popatrz na to – powiedział cicho do Kocura.
– Dalejże – nalegał Sheelba. W jednej ręce trzymał przyniesiony przez Fafhrda dzban, drugą uniósł pokrywę kufra, gdzie trzymał wino. – Trzymam tu lepsze trunki i musimy uczcić zwycięstwo!
– Nie mamy czego czcić – odparł gorzko Kocur – ale przynieś wino. Muszę się napić.
Kocur podszedł do drzwi i odsunął zasłonę. Fafhrd już schodził po drabinie, lecz wciąż cały czas wpatrywał się w odległe mury Lankhmaru.
Kocur oparł się o framugę. Jeszcze nigdy w życiu nie widział czegoś takiego. Wiedział, że obserwuje coś takiego po raz pierwszy i ostatni.
Na tle usianego gwiazdami nieba, nad murami, iglicami i minaretami najbardziej starożytnego i tajemniczego miasta w całym Nehwonie błyszczała migocząca zorza. Zgrabnie oddzielała czerń nocy na zachodzie od nieśmiałego blasku świtu. Była jaśniejsza i bardziej widowiskowa niż światła zimnej ojczyzny Fafhrda. Bardziej zdumiewająca od zwykłej tęczy. Unosiła się na niebie niczym płonąca obietnica, że zostanie zniszczona klątwa Malygrisa.
Po policzku Szarego Kocura pociekła łza. Ta jedna łza oznaczała żal za wszystkimi zmarłymi, za Jesane i Dempthą Negatarthem, Sadasterem i Laurian, małą blond dziewczynką ze słomianą maskotką i ukochaną Ivrian.
Wytarł łzę, zanim dojrzał ją Sheelba, bo poczuł, że za nimi schodzi też czarodziej.
– Użyłeś mnie – powiedział zimno Kocur. – Śmierć mnie użyła.
– To przecież nie koniec – odparł Sheelba, nie bez współczucia w głosie. – Śmierć to tylko śmierć i ją z kolei wykorzystują potężniejsze moce. Oto co cię tak naprawdę przeraża. Wydaje ci się, że przez chwilę je dostrzegłeś.
– Czy nic nie robimy z wolnego wyboru? – zapytał Kocur. – Czy jesteśmy tylko pionkami, rozgrywanymi albo poświęcanymi zgodnie z kaprysem Losu?
– Schodź – zasugerował cierpliwie Sheelba. Zachlupał winem w trzymanej w ręku butelce. – Wszyscy się napijemy.
Kocur posłuchał go. Czuł zmęczenie w ciele i w duszy. Stanął u boku Fafhrda, w miejscu, do którego należał i które było mu przeznaczone. Dla Fafhrda, drugiej połówki jego duszy, zrobiłby wszystko.
Ale czy należał do niego dlatego, że sam o tym decydował? Czy miał cokolwiek do powiedzenia na temat tego, dokąd szedł, co robił i kogo nazywał przyjacielem?
Spojrzał na Fafhrda mrocznymi, pełnymi pretensji oczami.
– Myślę o Vlanie – szepnął Fafhrd. Wcale nie zauważył nienawistnego wzroku towarzysza. – Tej nocy, gdy przybyła do Zimnego Zakątka z trupą aktorów i tancerzy, na niebie wisiała podobna do zasłony zorza. Kiedyś żartowaliśmy sobie, że ta kurtyna odsłoniła scenę, na której odegramy role naszego życia. – Przerwał, ale jego spojrzenie nadal tkwiło w pałających barwach nad Lankhmarem. – W mojej ojczyźnie uważa się, że zorze to omeny. Czasem zastanawiałem się, czy zorza, która płonęła tej nocy przez cały czas, gdy kochaliśmy się z Vlaną, wróżyła nam dobro, czy może zło.
Nienawiść i gniew zniknęły z twarzy Kocura.
– Wiem, że nie jesteś przesądny – rzekł.
– Nie jestem! – przerwał mu Fafhrd obronnym tonem.
– A więc zapomnij o omenach – stwierdził Kocur. – Zachowaj po prostu wspomnienie Vlany. Trzymaj się go mocno, Fafhrdzie. Schowaj je niczym skarb, nim bogowie ci je skradną. – Spojrzał na niebo.
Jeszcze nigdy nie widział tak pięknego i tak obcego nieba. Zdawało mu się, że zobaczył przez wiszącą wysoko nad głowami błyszczącą kurtynę cień kulisów i subtelne kształty, a także sznurki kukiełkarzy.
– Napij się – powiedział Sheelba, wycierając wierzchem dłoni dolną część niewidocznej twarzy, i podał butelkę Fafhrdowi. – Bogowie nigdy nie dziękują śmiertelnikom. Nie leży to w naturze świata. Ale jeśli ma to jakiekolwiek znaczenie, ja ci dziękuję.
Fafhrd pociągnął potężny łyk z butelki i przełknął głośno.
Tylko dwa słowa znaczą więcej – stwierdził i podał Kocurowi butelkę.
Sheelba założył ręce w szerokich rękawach.
– Jakie słowa?
– Kocham cię – odpowiedział ponuro Kocur. Zamknął oczy i przywołał twarz ukochanej, a potem wypił długi, ostatni toast za nią. – Przynajmniej miałem szansę przeprosić i poprosić Ivrian o wybaczenie za to, że nie byłem przy niej, kiedy umierała.
Fafhrd kiwnął smutno głową.
– Ją też. Może będę mógł przynajmniej teraz zrzucić tę winę i ból.
Sheelba zabrał Kocurowi butelkę i zakorkował ją.
– Jest jeszcze jedna cena, którą będziecie musieli zapłacić za złagodzenie tego bólu – rzekł przygnębiony czarodziej. – Pewnego dnia staniecie przed Śmiercią Nehwonu i musicie myśleć, że dzieje się to po raz pierwszy. Ponownie ujrzycie swoje kobiety i je przeprosicie.
Fafhrd prychnął.
– Vlany nie trzeba przepraszać dwa razy. Już się pogodziliśmy. – Położył rękę na ramieniu Kocura i ponownie wpatrzył się w oślepiającą zorzę. W oddali we wszystkich świątyniach Lankhmaru biły dzwony. – Uratowaliśmy miasto, Kocurze – rzekł Fafhrd – a może i świat. Kto wie, jak daleko mogła ostatecznie sięgnąć klątwa Malygrisa? Odwaliliśmy kawał dobrej roboty.
Kocur przysunął się do Sheelby i przetarł ze zmęczeniem oczy.
– Fafhrd ma dobre serce – szepnął – ale nic nie rozumie. Klątwa Malygrisa nigdy nie wymknęła się spod kontroli. Sięgnęłaby tak daleko, jak pozwoliłaby na to Śmierć Nehwonu, ewentualnie tyle, ile pozwoliłby pan Śmierci, Los.
– Otulił się przed chłodem, który przywarł do jego duszy niczym mgła. Wiedział, że już nigdy nie poczuje ciepła. – Ale ja to rozumiem – dodał. – Ja rozumiem.
– Za dużo rozumiesz – mruknął łagodnie Sheelba hipnotycznym głosem. – I choć Fafhrd to ukrywa, on też rozumie i dzieli z tobą oburzenie.
Kocur ponownie przetarł oczy. Powieki ciążyły mu coraz bardziej. Poczuł odrętwienie w kończynach. Skierował spojrzenie na towarzysza. Kiedy patrzył, Fafhrd powoli opadł na ziemię.
– Nie widziałem, żebyś i ty pił – powiedział Kocur niewyraźnie. Sięgnął po miecz, ale nie zdołał chwycić dziwnie umykającej rękojeści Skalpela. – Ty łajdaku. Co było w butelce?
– Łyk zapomnienia – odpowiedział Sheelba. Zdawało się, że jego głos dobiega z jakiejś odległej doliny. Odbijał się echem w głowie Kocura, kiedy mężczyzna sam opadał na ziemię. Trawa była taka miękka, ciepła i przytulna.
– Śpijcie – zaintonował Sheelba – obudzicie się znów w Górach Starszych, a lord Hristo będzie wam deptał po piętach. W torbach przy siodłach obok ogniska znajdziecie swój skarb.
– Nie – zaprotestował sennie Fafhrd – nie odbieraj mi wspomnień o Vlanie.
– To niesprawiedliwe – rzekł Kocur. – Przeżyliśmy przygodę i mamy o niej zapomnieć. Jaką naukę z niej wyniesiemy?
– Położyliście kres zarazie, bohaterowie – odparł Sheelba. – Żaden z was pojedynczo nie mógłby tego dokonać. Jeśli Los wybrał was na swoich ulubieńców, stało się tak dlatego, że wasze umiejętności i uczucia okazały się warte jego zainteresowania.
Kocur zamknął oczy. Wciąż słyszał głos Sheelby w uszach, a może już tylko w umyśle. Próbował go stłumić, ale nie udało mu się. W myślach zobaczył twarz Ivrian i wspomniał jej dotyk. Co więcej, pojawiły się wspomnienia Malygrisa, Koh-Vombi, szarego kotka z dachów Lankhmaru. Wszystkie szczegóły i wspomnienia były dla niego cenne. Chwytał je gwałtownie, choć rozpływały się jedno po drugim.
Ponad wszystko wybił się głos Sheelby. Wiedział, że kiedyś jeszcze spotka czarodzieja.
Kończy się wasza przygoda,
Śpijcie bohaterowie, zasłużyliście na odpoczynek. Kiedy się obudzicie, całe zamieszanie wyda wam się niejasnym, mętnym, wpół zapomnianym snem. Waszych serc nie będą gnębić myśli o Śmierci i Losie. Odnajdziecie nowe szlaki do przemierzenia i nowe morza do przepłynięcia.
Ratujcie panny! Śpiewajcie! Pijcie! Cieszcie się! Życie to dar, a Nehwon to wasza zabawka! Rozwiązujcie zagadki i tajemnice, wypalcie swoje imiona w historii Lankhmaru. Śpijcie teraz, Czarni Posłańcy Nocy, śpijcie, Rycerzu i Giermku Mieczy, śpijcie. Skończyliście dzieło, opowieść się kończy, uratowaliście setki istnień. Szkoda, że nie wszystkie ludzkie zarazy mogą być tak zgrabnie zakończoną fantazją.