W projekcie okładki wykorzystano pierwsze wydanie książki Towarzysz Szmaciak czyli wszystko dobre, co się dobrze kończy opublikowanej przez Niezależną Oficynę Wydawniczą Nowa (1977) pod pseudonimem
Władysław Gnomacki
Janusz Szpotański
Zamiast wstępu
Wywiad opublikowany W londyńskim nieregularnym kwartalniku literackim „PULS” nr33 z 1987
W roku 1964, z okazji zbliżającego się dwudziestolecia Polski Ludowej, idąc za wzorem Czerwonych, którzy, jak wiadomo, zawsze dla uczczenia swych świąt organizują akademie „ku czci”, postanowiłem i ja taką akademię zorganizować — dla grona moich znajomych. W tym celu napisałem kilka utworów (potem weszły one w skład nieplanowanej jeszcze wówczas Opery). Były to, o ile dobrze pamiętam, Drugi hymn Cichych. Aria Strzelczykowskiego, Pieśń Nowej Klasy i jeszcze coś, ale nie pamiętam już, co. Akademia odbyła się oczywiście 22 lipca, a same utwory niespodziewanie zyskały sobie szalony aplauz publiczności, która zaczęła się ode mnie domagać, bym nie poprzestał na tym, lecz napisał dalsze teksty, które złożyłyby się w końcu właśnie w rodzaj opery; inaczej mówiąc, bym, idąc śladem Bogusławskiego, autora Krakowiaków i Górali, stworzył dzieło pod tytułem Cisi i Gęgacze. Cóż było robić? Przystąpiłem do pracy. Początkowo szło mi to powoli, ale w pewnym momencie „bania z poezją” rozbiła się i dosłownie w ciągu tygodnia napisałem całą resztę. Od tej chwili operę wykonywałem na różnych spotkaniach towarzyskich. W środowisku intelektualnym i literackim Warszawy cieszyła się ona niesłychanym powodzeniem, tak że byłem po prostu rozrywany:
co chwila ktoś mnie zapraszał, żebym przyszedł i zaprezentował ten utwór.
Na jednym z takich spotkań poznałem Ninę Karsow i Szymona Szechtera. Moja opera spodobała im się do tego stopnia, że postanowili urządzić kolejne spotkanie, na którym planowali dokonać jej nagrania na magnetofon. W tym mniej więcej czasie rzecz była już dość głośna, przynajmniej na tyle, że „Wiadomości” londyńskie doniosły, iż po Warszawie krąży szopka satyryczna nieznanego autora pt. Cisi i Gęgacze, która cieszy się olbrzymim powodzeniem. Zresztą sam zacząłem odczuwać, że atmosfera wokół mnie jakby się zagęściła: wiele oznak wskazywało, że utworem tym, poza wdzięczną publicznością, interesują się również władze bezpieczeństwa. Mimo to jednak nic poważniejszego mi jeszcze wówczas nie groziło. Bo może oni i znali to już z jakichś tam przyjęć, ale z całą pewnością nie mieli w ręku pełnego tekstu. Zdobyli go, jak to na ogół bywa, zupełnie przypadkowo.
Było to tak: któregoś dnia, kompletnie bez forsy, a jednocześnie oczekując na wypłacenie mi pewnego honorarium z PIW-u, udałem się do kawiarni Związku Literatów, by spotkać tam jakichś znajomych, którzy postawiliby mi kawę. Nie miałem bowiem nawet tych mizernych, drobnych kwot, żeby zafundować sobie ową małą, poranną czarną kawę, do której byłem tak przyzwyczajony i przywiązany. No i rzeczywiście, ledwo się tam zjawiłem, zaraz natknąłem się na grupę młodych poetów, którzy ucieszywszy się z tego spotkania, natychmiast zaprosili mnie do swojego stolika. Po pewnym czasie, jak na młodych poetów przystało, doszli oni do wniosku, że spotkanie nasze nie powinno jednak skończyć się na małej kawie, lecz co najmniej na małej wódce. Powiedziałem im:
„„No, moi drodzy, ja bardzo pochwalam, a nawet popieram tę myśl, lecz co do mnie, jestem bez grosza, więc się do tego nie dołożę”. „Ach, nie! —oni na to — Szpocie! Jesteś naszym gościem! Wszystko zakupimy sami i pojedziemy do mieszkania jednego z kolegów”. Tak się też stało. Ponieważ panowała wówczas moda na Hemingwaya, młodzi poeci grali role silnych mężczyzn, silnych ludzi, toteż zamiast zwykłej wódki zakupili spirytus. Jednakże, jak przyszło co do czego, to okazało się, że spirytusu to oni pić nie umieją, ja natomiast — doskonale, co zresztą (nawiasem mówiąc) można wydedukować z tekstu Carycy. Otóż spirytus pije się w ten sposób, że po wchłonięciu kieliszka z jego zawartością wydaje się ów charakterystyczny chuch, żeby nie poparzyć sobie języka i jamy ustnej. O tym elementarnym sposobie nie mieli oni zielonego pojęcia, a spirytus ma poza tym taką jeszcze właściwość, że działa uderzeniowo, to znaczy, że kiedy się go pije, człowiekowi wydaje się, że nic go nie bierze, że cały czas jest trzeźwy, a później następuje nagle to słynne spirytusowe uderzenie, po którym na ogół całkowicie traci się świadomość, spada się pod stół i budzi się dopiero następnego dnia rano z potwornym bólem głowy. Tym razem jednak nie doszło do tego: oni się dokądś spieszyli, więc nie siedzieliśmy w tym mieszkaniu do oporu, lecz w jakimś momencie wyszliśmy stamtąd na ulicę. Na rogu pożegnałem się z nimi i odtąd wszystko już, do dzisiejszego dnia, rysuje mi się wyłącznie w formie takich większych lub mniejszych plam.
Głównie były to plamy szaro-niebieskie, pod którymi, jak się nietrudno domyśleć, kolejno kryli się milicjanci, radiowóz i komisariat. Na komisariacie wtrącono mnie tradycyjnie do takiego wieloosobowego lochu, a gdy następnego dnia obudziłem się, pierwsze, co dotarło do moich uszu, to były wymawiane przez wszystkich dookoła jakieś cyfry, których znaczenia zupełnie nie pojmowałem: 2-5-9, 7-5, 8-4 itp. Oczywiście, jak się wkrótce o tym dowiedziałem, były to ową swoistą konwencją wypowiadane nazwy artykułów kodeksu karnego. W pewnym momencie jeden z moich towarzyszy niedoli, jakiś złodziejaszek czy chuj, zapytał mnie:
„No a ty to za co właściwie siedzisz?”. Odpowiedziałem mu, zgodnie z prawdą że miałem zatarg z milicjantem. Na co on znowu: „A czy spadła mu przy tym czapka?”. Ja: „No, nie pamiętam”. Na co on: „No, bo jeśli spadła — pięć, a jeśli nie spadła, to minimum trzy — z bomby”. Wtedy właśnie po raz pierwszy dowiedziałem się o istnieniu trybu przyspieszonego, to znaczy, że można zasadzić delikwenta nieomal bezpośrednio po samym zajściu, bez całego postępowania przygotowawczego, bez adwokata, na podstawie zeznań wyłącznie świadków oskarżenia czy — w danym wypadku — milicjantów. Nie wróżyło to niczego dobrego. Pomyślałem sobie: „Ładna historia! Niezłe perspektywy...”. No i rzeczywiście po pewnym czasie wzywają mnie na górę na przesłuchanie, które, jak się okazuje, prowadzą dwie milicyjne damy. Przesłuchanie, jak wiadomo, zawsze zaczyna się od pytań o personalia, z których jedno, poniekąd najważniejsze, dotyczy wykonywanej profesji. No i dochodzi wreszcie do tego arcypytania o zawód. Odpowiadam na nie: „Literat”. Na to druga z przesłuchujących mnie dam podnosi na mnie zgorszony wzrok i kiwając z politowaniem głową powiada: „Literat! A takich plugawych słów używa!”. Na co ja: „A jakich to? Jakich?”. Na co ona znów: „Mnie to nawet przez gardło nie przejdzie” (Można tu tytułem dygresji wtrącić, że prawie identycznego sformułowania użył później Jan Szydlak, polemizując w Sejmie z Jerzym Zawieyskim, który stawał w mojej obronie.
Szydlak mówił tam mniej więcej tak: „Mnie przez gardło nie przeszedłby ten tekst [Opery]. Wstydzę się i nie mogą me usta powtórzyć pornograficznych, płynących z dna rynsztoku ulicy słów, których używa Szpotański dla określenia narodu, władzy i partii”). No, ale wracając do przerwanej historii, ja nie ustępuję i domagam się, by mi owe „plugawe słowa” mimo wszystko odczytano. No i ona, w odróżnieniu od Szydłaka, który o odczytanie stosownych fragmentów Opery zwrócił się do Zawieyskiego, bo sam, jak twierdził, nie był w stanie tego zrobić, zaczęła w końcu własnymi ustami cytować. A stało tam mniej więcej tak: „Więc wtedy powiedział do mnie [tzn. niby ja do tego milicjanta]: «ty ch..., własna matka powinna się ciebie wyrzec, że wysługujesz się temu ch... Gomułce!»”.
No więc ja, usłyszawszy to, mówię: „Proszę pani, to jest zupełnie niemożliwe, żebym ja coś takiego powiedział, jestem literatem, jak pani wie, człowiekiem kulturalnym, ja prawdopodobnie mówiłem po angielsku, pewnie zadawałem pytanie „Who is who”, a on to niewłaściwie zrozumiał... Ale o co tutaj tak naprawdę chodzi? Bo co do mnie, to ja absolutnie nic nie pamiętam z tego zajścia, wobec czego odmawiam na razie wszelkich zeznań, a jedyne, co mogę powiedzieć, to to, że kompletnie nie pojmuję, w jaki sposób znalazłem się w więzieniu. To na pewno jest wynik jakiegoś piramidalnego nieporozumienia. No, a co pani sądzi? Co będzie dalej?”. Na co ona: „To się dopiero okaże: albo będzie pan sądzony w trybie przyspieszonym, to znaczy zaraz się pana zawiezie do sądu i tam osądzi, albo wytoczy się panu normalną sprawę, a wtedy oczywiście będzie pan odpowiadał z wolnej stopy”.
Po przesłuchaniu sprowadzają mnie z powrotem do loszku, lecz na niedługo, bo wkrótce znów zjawiła się ta moja dama, i to w towarzystwie dwóch eleganckich panów, w których ja nieomylnie rozpoznaję funkcjonariuszy wydziału śledczego i MSW, i oświadcza mi: „Jedziemy do pana na rewizję”. „Na rewizję?! — ja na to. — Na jaką rewizję? Przecież jestem podejrzany o obrazę milicjanta, więc jaki może mieć z tym związek rewizja w moim mieszkaniu?”. „Z tym związku może i nie ma — ona na to —na pewno jednak ma z tym, że niezależnie od podejrzenia o obrazę milicjanta ciąży na panu jeszcze podejrzenie, iż przechowuje pan w domu przedmioty pochodzące z przestępstwa”. „Przestępstwa? —ja na to. — Jakiego znów przestępstwa?”. Ale ona nie zamierza już dalej ze mną dyskutować, tylko wręcza mi prokuratorski nakaz rewizji, czym praktycznie zamyka mi usta. No i jedziemy. I gdy tak jedziemy, to ja sobie uświadamiam, że to jednak zupełny już klops, albowiem moja opera, przepisana na maszynie, leży w tekturowej teczce u mnie na biurku — po prostu na samym wierzchu. Wchodzimy wreszcie do mieszkania, oni rozpoczynają rewizję, no i, jak to bywa w złych komediach, szukają wszędzie, tylko nie tam, gdzie leży ta teczka. Buszują w szafie, wertują książki, zaglądają do łóżka. Wreszcie, kiedy już wszystko sprawdzili, sięgają po tę nieszczęsną teczkę. Następuje moment podpisania protokołu rewizji. W dokumencie tym nie widzę jednak żadnej wzmianki, że cokolwiek znaleziono i zakwestionowano, więc podpisuję. Odjeżdżamy.
Następnego dnia wiozą mnie do prokuratora, który daje mi sankcję, czyli, po pierwsze, zatwierdza to, że ja w czasie wykonywania dotychczasowych czynności śledczych byłem aresztowany, oraz, po drugie, nakazuje pozostawienie mnie w areszcie przynajmniej przez miesiąc. Na odsiedzenie sankcji przywożą mnie do więzienia w Białołęce, gdzie na dzień dobry znów odbywa się ów rytuał z personaliami, to znaczy trzeba odpowiadać na listę pytań podstawowych, w tym na słynne arcypytanie o zawód. Znowu więc z moich ust pada odpowiedź: „Literat”. Na to zaś, przyjmujący mnie w rejestr więźniów, oficer służby więziennej odzywa się w te słowa: „Ach, jaka szkoda, że zjawia się pan tak późno! Dopiero co mieliśmy tu pana kolegę, pana Iredyńskiego, to taki sympatyczny człowiek, no ale niestety nie ma go już tu, więc nie spotkają się panowie!”. To jego nad wyraz serdeczne przywitanie nie było właściwie niczym dziwnym. Bo to istotnie musiała być dla nich sensacja: więzienie, do którego przywożą na ogół chuliganów albo złodziejaszków, zaczyna nagle gościć ludzi pióra — najpierw poetę Iredyńskiego, teraz literata Szpotańskiego. Toteż po dwóch dniach mego siedzenia w celi zbiorowej władze więzienne wzywają mnie i proponują: „Co pan będzie siedział stale pod kluczem! Proponujemy panu, by pracował pan w więziennej księgowości. Będzie pan miał otwartą celę, chodził sobie na telewizję itp.”. Ja na to: „Nie mam nic przeciwko temu, chyba że stawiacie panowie jakieś warunki”. „Ale skąd! — oni na to. — Żadnych warunków”. No to się zgodziłem i już począwszy od trzeciego dnia, zacząłem pracować w tej księgowości, lecz nade wszystko uczęszczać na telewizję, nawiązywać rozliczne kontakty i znajomości, spacerować do woli.
W tym miejscu warto opowiedzieć o takiej jeszcze rzeczy: otóż kiedy siedziałem, to była akurat wiosna i wypadł 1 maja. I gdy oglądałem telewizję, dowiedziałem się nagle, iż słynna książka generała Moczara Barwy walki została właśnie zaadaptowana dla potrzeb widowiskowych i zaprezentowana na placu Defilad w formie... baletu. Wiadomość ta szalenie podziałała mi na wyobraźnię. Wizja baletowych pedałów poubieranych w mundury żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego, hopsających i wyjących partyzanckie piosenki w stylu Dziś do ciebie przyjść nie mogę, była do tego stopnia elektryzująca i pobudzająca, że z czasem zainspirowała mnie do stworzenia kolejnej opery. Zacząłem ją pisać zaraz po wyjściu z więzienia, nie dokończyłem jednak nigdy, powstały zaledwie fragmenty, które w późniejszych wydaniach weszły w skład Cichych i Gęgaczy. Ów pierwotny pomysł, który zaświtał mi w głowie jeszcze w więzieniu pod wpływem wiadomości o balecie Moczara, był taki: sława, jaką zdobywa autor Barw walki po sukcesie baletu na placu Defilad, staje się przyczyną straszliwej zawiści Gnoma [tzn. Gomułki], który postanawia go przebić, pisząc z kolei... operę, a następnie polecając wystawić ją na ulicach Warszawy z jeszcze większym przepychem. Opera Gnoma miała nosić tytuł Targowica, a jej tematem była, z jednej strony, zdradziecka postawa reakcyjnego i ciemnego kleru, a z drugiej, bezkompromisowa walka z nim szlachetnych i postępowych czerwonych. Jak się nietrudno domyśleć, temat opery Gnoma wiązał się z niedawną sprawą listu biskupów polskich do biskupów niemieckich, który tak straszliwie rozsierdził Gomułkę. Ale moja opera nie ograniczała się wyłącznie do przedstawienia opery Gnoma i okoliczności jej wystawienia na ulicach Warszawy. To przewidziane było dopiero w trzecim akcie, to miało być dopiero ukoronowaniem i pointą pewnej akcji, która rozgrywała się w dwóch pierwszych aktach. Otóż akt pierwszy, zatytułowany W pałacach Gnoma, miał się rozgrywać w więzieniach i ukazywać panujące tam nastroje. Ponieważ cała rzecz dzieje się w przededniu Millennium, wszyscy więźniowie spodziewają się amnestii. Pod koniec aktu okazuje się jednak, że nadzieja ta się nie spełnia: przybyły naczelnik więzienia oświadcza, że żadnej amnestii nie będzie, natomiast łaskawość władz przejawi się w tym, iż więźniowie pod jego batutą odśpiewają specjalnie dla nich napisane oratorium Gnom. Drugi akt opery rozgrywać się miał „w pałacach czerwonych” (taki też był tytuł tego aktu) i przedstawiać różne znane wówczas osobistości partyjne, które namawiają Gnoma, by napisał dla nich operę. No i wreszcie akt trzeci, Targowica (ten tytuł, jak już wspomniałem, był zarazem tytułem całej opery), najpierw miał przedstawić polowanie, jakie w owym czasie urządziły władze na podróżujący po Polsce, z okazji Millennium, święty obraz z Częstochowy, a następnie zwycięski festyn uliczny w stolicy, którego szczytowym punktem miało być właśnie prawykonanie Targowicy — wielkiego dzieła Gnoma, bezwzględnie i ostatecznie rozprawiającego się z brużdżącym, reakcyjnym klerem. Muzyczny pomysł tej części polegał na tym, że czerwoni i cisi śpiewają na melodie liturgiczne (Gnom np. swą arię A obraz cudowny, co wzburzyć miał lud, Plandeka przykryje i skończy się cud ze słynnym refrenem Ja nie, ja nie, ja nie przebaczę, Pałami ich zaraz uraczę śpiewa na melodię Godzinek), natomiast reakcyjny kler — na melodię pieśni rewolucyjnych (np. na melodię Na barykady, ludu roboczy śpiewano: Na kazalnice, księża prałaci! Cudowny obraz do góry wznieś!).
Tyle więc o tej drugiej, niedokończonej nigdy operze, której pomysł zrodził się w więzieniu. Teraz możemy jechać dalej.
No więc gdy się tylko w tym więzieniu znalazłem, zaczęły się różne próby, aby mnie stamtąd wydostać. Jedną z nich podjęli moi znajomi ze środowiska szachowego. Jak wiecie, sporą część swego życia poświęciłem grze w szachy, a nawet zdobyłem w tej dziedzinie tytuł mistrzowski. Nic więc dziwnego, że miałem w tym środowisku znajomych, wiernych kibiców, a nawet wielbicieli. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, że jest wśród nich pewien bardzo wysoko postawiony pułkownik milicji. Otóż moi przyjaciele szachiści udali się właśnie do niego z prośbą o interwencję w mojej sprawie. Powiedzieli mu, że miałem zatarg z milicjantem. „O, to głupstwo! — rzekł pułkownik. — Nawet gdyby go dźgnął nożem, z dziecinną łatwością wyciągnę go stamtąd w przeciągu 24 godzin. Przyjdźcie do mnie jutro”. Kiedy jednak szachiści przybyli następnego dnia o umówionej porze, pułkownik rozłożył ręce i powiedział: „Moi drodzy, sprawa jest w gestii MSW. Ja nic nie mogę zrobić”.
Z więzienia udało mi się ostatecznie wydostać na „wolną stopę” dopiero po jakichś dwóch miesiącach, dzięki stosunkom mojego adwokata. Gdy tylko się na tej „wolnej stopie” znalazłem, od razu powiedziałem sobie, że teraz to już tak łatwo Czerwony ze mną nie zapajacuje i bardzo się będzie musiał natrudzić, żeby mnie z powrotem zagnać do kozy czy choćby jakąś grzywnę wydrzeć. Cóż zrobiłem? Otóż napisałem do sądu pismo, w którym postawiłem wniosek o powołanie świadków obrony, na nich zaś wyznaczyłem kilku najbardziej zajadłych wówczas Czerwonych, między innymi Jerzego Putramenta, Janusza Wilhelmiego i Andrzeja Lama. Sąd oczywiście odrzucił ten wniosek, co w prawniczym języku kancelaryjnym wyrażone zostało w ten mniej więcej sposób: „odrzucić wniosek o powołanie świadków z tej i tej strony protokołu”. Formuła ta okazała się dla mnie zbawienna. Albowiem gdy maszynistka przepisywała ów protokół na maszynie, to tak się jakoś dziwnie a szczęśliwie dla mnie złożyło, że na wyszczególnionej przez sąd stronie znalazły się nazwiska zaledwie kilku pośledniejszych świadków obrony, których powołałem, podczas gdy wiadoma trójka asów, czyli Put, Wilhelmini i Lam, znalazła się już na stronie następnej, a więc nie podlegającej surowemu zastrzeżeniu sądu. W ten sposób, dzięki Opatrzności, wcielonej tym razem w biurokrację, moje pierwsze posunięcie obronne zostało uwieńczone sukcesem: sąd mimowolnie uznał wyjątkowo niewygodnych dla siebie świadków. Jak się zresztą miało okazać, zasadniczą zaletą— dla mnie, dla sądu zaś wadą — tych świadków wcale nie była ich pozycja polityczno-społeczna, lecz taka mianowicie cecha, iż żadnemu z nich ani śniło się przychodzić na rozprawę, i to, znów, nie ze względu na moją osobę, lecz po prostu z braku czasu, tudzież z totalnego „olewnictwa”. Tak więc sprawa była wciąż odraczana. Wreszcie rozzłoszczony sędzia, który ją prowadził, polecił doprowadzić ich przez milicję. Jednakże i to na nic się nie zdało, natomiast w aktach sprawy znalazła się taka np. notatka: „Funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej nie mogli doprowadzić na salę rozpraw świadka Janusza Wilhelmiego z uwagi na to, iż w wyznaczonym dniu o godzinie 6 rano nie zastali go w zamieszkiwanym przez niego lokalu”. W tej sytuacji zarządzono, że pierwsze posiedzenie, do którego wciąż nie mogło dojść z powodu chronicznego niestawiennictwa świadków obrony, odbędzie się bez ich udziału. I tę rafę udało mi się sprytnie wyminąć dzięki sprzyjającym okolicznościom. Otóż wyznając zasadę wyrażoną lapidarnie w znanym przysłowiu „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”, w wyznaczonym dniu udałem się do sądu odpowiednio wcześniej, by znaleźć salę, na której miałem być sądzony, i w ogóle by się jakoś do tej rozgrywki przygotować psychicznie. Gdy dotarłem tam w końcu, na drzwiach zastałem kartkę z zawiadomieniem, że moja sprawa, która według wcześniejszych ustaleń rzeczywiście miała się toczyć na tej właśnie sali, z jakichś ważnych przyczyn przeniesiona została do innej, takiej to a takiej. Nie namyślając się długo, nie widziany przez nikogo, zdarłem czym prędzej kartkę, podarłem na strzępy i wrzuciłem do kosza, po czym spokojnym, wolnym krokiem, długimi korytarzami, udałem się pod tę nowo wyznaczoną salę. Tam oczywiście poza mną nikt inny nie dotarł. Świadkowie oskarżenia czekali pod salą wyznaczoną pierwotnie (później za niestawiennictwo tego dnia chciano ich karać grzywną), mnie zaś sąd okazał nawet pewnego rodzaju współczucie — tyle już razy zjawiam się na próżno.
Wreszcie, za dziewiątym czy którymś razem, sytuacja wydawała się już nie do uratowania. Stawili się wszyscy — świadkowie oskarżenia, czyli milicjanci, oraz świadkowie obrony, z trójką pisarzy włącznie. Ale nawet tym razem nie opuściło mnie szczęście. Wszyscy otrzymali wezwania na godzinę dziesiątą rano. O tej właśnie godzinie miała się rozpocząć moja sprawa i dokładnie w tym czasie wszyscy się zebrali. Sprawa moja była jednakże trzecia z wokandy, pierwsza zaś, wyznaczona na godzinę dziewiątą, okazała się wyjątkowo trudna i skomplikowana, tak że wciąż jeszcze się toczyła i nic nie wskazywało, by szybko dobiegła końca. Trójka moich asów zaczęła się niecierpliwić, a nawet irytować. Wilhelmi zwrócił się do mnie: „No wiesz, stawiasz mnie w wyjątkowo kłopotliwej sytuacji, dlaczegoś nie zadzwonił do mnie od razu, na samym początku, ja bym to z miejsca załatwił...” u jakiegoś Dobieszaka czy nieDobieszaka, nie pamiętam już nazwiska, w każdym razie chodziło o jakąś bardzo ważną figurę u milów w owym czasie — „wystarczyłby jeden telefon”. Putrament zaś wręcz szalał. „Nie będę przecież bez końca wysiadywał na korytarzach sądowych! — wykrzykiwał. — Mój czas jest drogi! Co oni sobie właściwie myślą!”. Ja na te okrzyki specjalnie nie zważałem, chodziłem sobie po korytarzu i kątem oka kontrolowałem sytuację. Aż w pewnym momencie podchodzi do mnie jeden z tych milów-świadków-oskarżenia i szalenie nieśmiało mnie pyta (nieśmiałość ta płynęła stąd, że po tym permanentnym niestawianiu się w sądzie ciążyły na nich nagany, upomnienia, a nawet wnioski o grzywnę, byli oni już kompletnie skotłowani, i to raczej ja byłem dla nich postrachem, a nie oni dla mnie), więc pyta: „Przepraszamy pana bardzo, jak pan sądzi, długo jeszcze trzeba będzie czekać na tę naszą sprawę?”. To ja na to: „No, sam pan widzi: toczy się dopiero sprawa pierwsza, potem będzie druga, ale spójrzcie panowie, jaka tam jest lista świadków! To potrwa dobrych kilka godzin”. Na co on do mnie: „To jak pan sądzi: zdążymy jeszcze przed rozpoczęciem pójść z kolegą na kawę?”. „Ależ proszę pana! — ja na to —nie tylko na kawę! Zdążycie panowie na cały obiad i to z dużą wódką!”. Po tych zapewnieniach, bardzo uradowani, dziarskim krokiem oddalili się. Ledwo poszli, drzwi sali otwierają się i słyszymy, że ta pierwsza sprawa nareszcie się kończy. W tej sytuacji podchodzę niezwłocznie do Putramenta i ni stąd ni zowąd, nawiązując do jego wcześniejszych wyrzekań, które puszczałem niby mimo uszu, mówię: „Panie Jerzy, rzeczywiście to jest nie do pomyślenia, aby pan tyle czasu czekał z powodu ich głupich opóźnień! Pana czas jest bezcenny! No, ale w końcu jest pan człowiekiem na świeczniku, więc może by pan tak wszedł do pokoju sędziowskiego i poprosił, aby zmieniono porządek, to znaczy, żeby osądzono teraz naszą sprawę, zamiast tę drugą...”. Na to Putrament: „Sądzi pan, że oni się zgodzą?”. „No, jak pan ich poprosi —ja na to — to nie będą mieli wyjścia!”. No i Putrament wdarł się do pokoju sędziowskiego, po czym rozradowany stamtąd wyszedł wołając: „A teraz sprawa Szpotańskiego! Proszę, proszę!”, i wszystkich zaczął zapędzać na salę sądową. Oczywiście z wyjątkiem świadków oskarżenia, których zapędzić nie mógł, bo ci w najlepsze konsumowali akurat wtedy swoje piwko, na które się byli udali. I w ten sposób sprawa znów została odroczona, tym razem, jak się okazało, na czas już nieograniczony.
Tymczasem dojrzewała sprawa z Operą. Otóż, jak już mówiłem, w chwili, gdy Opera nabrała rozgłosu i stała się dosyć popularna, Nina Karsow i Szymon Szechter zaproponowali mi, abym na przyjęciu, które zamierzali wydać, nagrał ją całą na magnetofon. Chętnie przystałem na tę propozycję i rzeczywiście Opera została w całości nagrana. Było to jakoś w przededniu wakacji, w każdym razie Karsow i Szechter wkrótce potem wyjechali w góry, zabierając oczywiście ze sobą świeże nagranie, by delektować się nim w ciszy górskiej u jakiegoś zaufanego juhasa. Tymczasem byli oni już wtedy dość poważnie obstawieni przez UB. I któregoś pięknego ranka wpadło tam do nich, w to górskie zacisze, ze dwunastu cichych. Karsow i Szechter zostali aresztowani, taśma z Operą zaś — zarekwirowana. W tym momencie bezpieka miała już nareszcie komplet:
maszynopis znaleziony u mnie na biurku podczas rewizji, a teraz taśmę magnetofonową z moim głosem. I prokurator, który miał oskarżać w sprawie Karsow—Szechter, powiedział mojemu adwokatowi, że będzie się właśnie ustalało aktorstwo Opery, że obecnie nie będzie już z tym najmniejszych trudności, a wtedy zrobi się natychmiast kolejną sprawę. I rzeczywiście zmontowali ją wkrótce.
Aresztowany zostałem w święto Trzech Króli 1967 roku, przy czym cichych, którzy po mnie przyszli, nie było trzech, jak można by się spodziewać, lecz chyba i piętnastu. Znów zrobili rewizję, tyle że tym razem zabrali już całe góry papierów, całą moją korespondencję, wszelkie notatki i zapiski, a nawet niektóre książki. Mnie zaś osadzono w więzieniu na Mokotowie.
Z tą rewizją wiąże się pewna wyjątkowo zabawna historia. Otóż wśród zarekwirowanych mi listów znajdował się jeden — od znanego i wybitnego adwokata warszawskiego, Michała Brojdesa. Był to list zupełnie niewinny, zapraszający mnie, zdaje się, na jakieś przyjęcie, a kończący się słowami: „Z serdecznym gęganiem — Michał Brojdes”. Na tej właśnie podstawie wezwano Brojdesa w charakterze świadka. No i ten przesłuchujący, jakiś kapitan MO... nie, to już był prokurator — no więc ten prokurator pyta Brojdesa: „Panie mecenasie, zna pan niejakiego Szpotańskiego?”. „No oczywiście, że znam — na to Brojdes — i to dobrze”. „A wie pan — ciągnie dalej prokurator — że Jest on aresztowany i za co aresztowany?”. „Oczywiście — na to Brojdes. — Jest to dosyć głośna sprawa w sferach sądowych: aresztowano go pod zarzutem napisania opery Cisi i Gęgacze”. „No właśnie — na to prokurator — a więc stwierdza pan, panie mecenasie, że autorem opery o tym tytule jest Janusz Szpotański”. Na co Brojdes: „Panie prokuratorze! Ja niczego takiego ani nie stwierdziłem, ani nie zamierzam stwierdzić”. „No dobrze — na to prokurator — to w takim razie z innej beczki: czy pan wie, panie mecenasie, kto to właściwie są ci gęgacze?”. Brojdes: „Oczywiście, że wiem. Termin ten powstał i przyjął się w okresie, gdy istniał jeszcze Klub Krzywego Koła: tak mianowicie nazywano zapalonych dyskutantów w tym klubie, którzy domagali się głównie, by szanować ich prawa obywatelskie gwarantowane konstytucyjnie”. „No, to chyba niezupełnie tak — na to prokurator — ale mniejsza z tym. A kto to są w takim razie, według pana mecenasa, cisi?”. „To z kolei, panie prokuratorze — powiada na to Brojdes — byli tacy panowie, którzy równie gorliwie i często przychodzili na zebrania Klubu Krzywego Koła, tyle tylko, że w odróżnieniu od gęgaczy raczej w ogóle nie zabierali głosu w dyskusji, natomiast wyjątkowo uważnie słuchali”. „No tak — powiada wtedy prokurator — wie pan, kto to są cisi, wie pan, kto są gęgacze, mało tego, zna pan osobiście Szpotańskiego, i jak to? Nie wie pan, kto napisał operę Cisi i Gęgacze?”. „Panie prokuratorze!” — na to Brojdes. — „A czy pan wie, kto to są Krakowiacy?”. „No pewnie, że wiem, ale co to ma do rzeczy?”. „No, a górale, też pan wie?”. „No oczywiście, że wiem, ale raz jeszcze pytam, co to ma wspólnego ze sprawą?”. „A czy wie pan, kto napisał operę Krakowiacy i Górale?”. Prokurator szalenie się zdumiał: „To jest taka opera?”. „A jakże! — na to Brojdes. — No i widzi pan: wie pan, kim są Górale, wie pan, kto to są Krakowiacy, wie pan już teraz, że jest opera pt. Krakowiacy i Górale i mimo to nie wie pan, kto ją napisał! A ode mnie pan żąda, bym wiedział, kto napisał Cichych i Gęgaczy”.
Chociaż mieli mnie nareszcie już w tej ciupie, długo jednak jeszcze nie mogli udowodnić mi autorstwa Opery ani tego, że ją rozpowszechniałem. Dopomogło im w tym czy wręcz umożliwiło dopiero kilku świadków, którzy pytani na tę okoliczność, czy wykonywałem mianowicie Operę na przyjęciu w pewnym mieszkaniu, ze szczegółami potwierdzili ten fakt. Nie będę tutaj wymieniał ich nazwisk, zresztą sprawa jest powszechnie znana. Chcę natomiast przypomnieć w tym miejscu inną osobę, która również była obecna na owym przyjęciu i która także była później przesłuchiwana. Chodzi o pewną starszą, bardzo czcigodną damę—księżnę Radziwiłł. Otóż kiedy ją właśnie przesłuchiwano w mej sprawie i zadano to kluczowe pytanie, czy śpiewałem tam jakieś piosenki, to ona odpowiedziała tak: „Może on i coś tam śpiewał, ale ja nic nie zapamiętałam, bo to nie było o ludziach z towarzystwa”.
No i wreszcie odbyła się rozprawa, oczywiście przy drzwiach zamkniętych, ze względu na „pornograficzne obrzydliwości”, jakie występują w Operze. i zostałem w jej wyniku skazany na 3 lata więzienia. Byłem jeszcze sądzony z tego tzw. małego kodeksu karnego, który za takie rzeczy przewidywał karę od 3 do 15 lat więzienia, tak więc można powiedzieć, że do końca miałem szczęście, bo zostałem przecież możliwie najłagodniej potraktowany.
Podczas odsiadywania przeze mnie wyroku miały miejsce pamiętne „wydarzenia marcowe”, które znów mnie szalenie zainspirowały, tak że napisałem tam dwa kolejne utwory: Balladę o Łupaszce i Rozmowę w kartoflami. Co prawda oba te utwory zaraz po ich napisaniu wpadły, bo mnie ktoś zakapował; na widzeniu z adwokatem jednak odtworzyłem je z głowy, adwokatowi zaś tak się one spodobały, że z miejsca opanował je na pamięć i w ten sposób utorował im drogę w świat.
Ostatecznie całych trzech lat nie odsiedziałem, bo z okazji 25-lecia PRL-u, czyli tzw. srebrnego wesela, które wypadło w tym czasie, darowano mi na mocy amnestii 5 miesięcy Tak więc odsiedziałem zaledwie 2 lata i 7 miesięcy. Na wolność wyszedłem jesienią 1969 roku.
No więc tak to mniej więcej zaczęła się moja kariera satyryka.
Gnom
CISI I GĘGACZE
CZYLI BAL U PREZYDENTA
Wprowadzenie
Cisi i Gęgacze, czyli tzw. Opera, to pierwszy mój utwór, który spotkał się z szerokim odzewem. Mam tu na myśli nie tylko popularność, jaką cieszył się w warszawskich środowiskach opozycyjnych, ale przede wszystkim wytoczony mi proces, tak kuriozalny, że przez pewien czas natrząsały się z niego wszystkie ważniejsze dzienniki zachodnie, straszliwe inwektywy, jakimi obrzucił mnie Gomułka w swym słynnym przemówieniu marcowym, a także i to, że poświęcona została mu znaczna część jednej z ówczesnych debat sejmowych. Opera wydaje się na pierwszy rzut oka zbiorem luźno powiązanych ze sobą kupletów. W rzeczywistości jednak, wykonując ją na licznych zebraniach i przyjęciach, łączyłem poszczególne wiersze czymś w rodzaju akcji, to jest opowiadałem w przerwie między jednym a drugim, co aktualnie dzieje się na „scenie”. Narracja ta, w zależności od nastroju i dyspozycji autora-wykonawcy, bywała bardziej lub mniej urozmaicona, barwna i plastyczna. Nigdy dotychczas nie została ona spisana. W niniejszym wydaniu postaram się uzupełnić ten brak, streszczając pokrótce fabułę Cichych i Gęgaczy.
Tematem I aktu pt. W ministerium Cichych jest spisek antyreżymowy, jaki knuje grupa opozycyjnych Gęgaczy, polegający na wystosowaniu do KC obelżywego listu, opatrzonego licznymi podpisami. Wiadomość o grożącym niebezpieczeństwie przynosi tajny agent ministerium —Cichy Poeta, który odśpiewuje przy okazji dłuższą arię o zmiennej, ale zawsze intratnej doli Cichego w PRL. Donos poety wywołuje straszliwe wzburzenie Pułkownika Cichych, który domaga się jak najszybszego wypałowania i zamknięcia w lochu krnąbrnych malkontentów. Na scenie pojawiają się postacie różnych cichych agentów, którzy przechwalają się swymi sukcesami i przekomarzają się między sobą. Ostatecznie zapada decyzja, by na bal u Prezydenta Gęgaczy, gdzie właśnie ma się zawiązać spisek, wysłać operacyjną grupę Cichych pod wodzą najsłynniejszego ich agenta — Rotmistrza — w celu dokonania tam licznych aresztowań.
Akt II rozgrywa się na balu u Prezydenta Gęgaczy. Nie przeczuwając grożącego im niebezpieczeństwa, zgromadzeni tam licznie Gęgacze wyśpiewują coraz to butniejsze antyreżymowe arie. Na balu poza Gęgaczami znajdują się jednak również tzw. Białe Gnidy, trwożliwi pseudoopozycjoniści, którzy przybyli tu zwabieni zarówno wyżerą, jak i możliwością toczenia niekończących się dyskusji na temat niebezpieczeństw wynikających z wzorowanego na zgniłym Zachodzie konsumpcyjnego stylu życia. W pewnym momencie Gnidy, zorientowawszy się, że nieopatrznie wdały się w niebezpieczną grę, odśpiewują pieśń o swej wierności ideałom socjalizmu, po czym oddalają się, ścigane namiętną kontrarią rozsierdzonego Gęgacza trockisty. Gdy jeszcze rozbrzmiewają tony gniewnej riposty, na scenę wkraczają Cisi pod wodzą Rotmistrza. Gęgacze zostają aresztowani, ale na końcu aktu Prezydent śpiewa pełną niezrozumiałych aluzji arię, z której wynika, że nie wszystko jeszcze stracone.
Akt III przenosi akcję do więzienia na Mokotowie. Gęgacze siedzą w lochu przykuci do ścian łańcuchami. Nie tracą jednak animuszu i nadal wyśpiewują arie pełne wiary w zwycięstwo swych ideałów. W pewnej chwili do uszu ich dobiega płynący z sąsiedniej celi lament. To uwięzieni po Październiku za łamanie kości i odbijanie nerek ubecy okresu bierutowskiego żalą się na swój niezasłużony los. Pieśń ubeków w równym stopniu wzrusza, jak i intryguje Gęgaczy, toteż zapytują pilnującego ich starego klucznika, kto zacz tam siedzi i jakież to czasy opłakuje. „Ach, panowie — powiada klucznik — zaprawdę, powiadam wam, że była to wspaniała epoka! A jeśli chcecie wiedzieć coś więcej o niej, to posłuchajcie mojej arii”. Śpiewa arię o czasach, gdy był kapitanem żandarmerii. Po arii klucznika na scenę wchodzi Cichy Mecenas, który w krótkiej arii namawia Gęgaczy, aby przyznali się do wszystkiego i wydali wspólników, potem zaś pojawia się jedna z Białych Gnid, która doradza im wyznanie winy i skruchę. Gdy los Gęgaczy wydaje się ostatecznie przesądzony, nagle rozlegają się fanfary i do więzienia wkracza herold, oznajmiający przybycie Gnoma z nowymi propozycjami. Gnom w wielkiej popisowej arii proponuje Gęgaczom amnestię i pojednanie pod warunkiem, że udzielą mu poparcia w walce z nadciągającym kryzysem PRL-u. Gęgacze jednak odmawiają i organizują blokadę Mokotowa, która ma spowodować szybki upadek Gnoma. Ich chór jak gdyby rozszyfrowuje sens tajemniczej arii Prezydenta z aktu II. Opera kończy się baletem Nowej Klasy, która zapewnia, że da sobie radę w każdej sytuacji.
Po huku, po trudzie
Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali ludzie
Adam Mickiewicz
Gdy tysiąc gęsi zagęga,
popatrz, jaka to potęga.
Stanisław Jerzy Lec
Uwertura
Jeśli chcesz mieć różowy balet,
wygodną chatę, wózek, szkło,
nie licz na żadną z twoich zalet,
lecz wstąp czym prędzej do MO.
Gdy kurczy się ogólna pula
i socjalizmu gaśnie blask,
wtedy na Cichych się wybula,
aby ściszali ludu wrzask.
Akt I
W ministerium Cichych
I hymn Cichych
(na melodię Hej, strzelcy, wraz)
Hej, baczność, Cisi! Śledzić ludzi pióra!
Dziś już zza węgła nam nie grozi wróg!
Dziś naszym wrogiem paryska „Kultura”,
więc jej kontaktów w kraju śledźmy ruch!
Więc idź i śledź, i to, co trzeba, słysz!
A gdy już wiesz, to śmiały donos pisz!
Nas nie powstrzyma nawet konstytucja,
aby Gęgacza odlakować list!
Bo naszym świętym prawem rewolucja,
groźniejszy list dziś niźli kuli świst!
Więc idź i śledź, i to, co trzeba, słysz!
A gdy już wiesz, to śmiały donos pisz!
Gdy Gęgacz kontakt nawiąże z „Kulturą”,
natychmiast chwyta gęsie pióro swe
i łypiąc okiem groźnie i ponuro,
straszliwy paszkwil pisze na KC!
Więc idź i śledź, i to, co trzeba, słysz!
A gdy już wiesz, to śmiały donos pisz!
Ostatnio wielką rozpętali burzę,
na nogi cały postawili rząd!
Stosunki mają aż na samej górze
i szerzą w KC reakcyjny trąd!
Więc idź i śledź, i to, co trzeba, słysz!
A gdy już wiesz, to śmiały donos pisz!
Rozbili nawet nasze ministerstwo,
ażeby wrogi propagować ruch,
ale zostało stare koleżeństwo —
gdzie dawniej jeden, tam dziś śledzi dwóch!
Więc idź i śledź, i to, co trzeba, słysz!
A gdy już wiesz, to śmiały donos pisz!
Hej, baczność, Cisi! Coś się złego święci,
Gęgacz morderczy znów szykuje cios!
Jeśli nie ujmą go nasi agenci,
żałosny może być Cichego los!
Na bój! Na bój! To obowiązek nasz!
Co wiesz, co znasz, ojczyźnie swojej dasz!
Aby spokojnie Jaroszewicz młody
mógł Mercedesów mieć przynajmniej trzy
i aby Cichy od swej skromnej Skody
spokojnie mógł otwierać sobie drzwi.
Więc w „Snob-cafe”, gdzie wróg ma swe KC,
dla mas, dla mas pełnimy wierną straż!
24
Aria Cichego Poety
(na melodię Niechaj góry wysokie)
Gdy pulomiot pluł w borach,
gdy się cień snuł po torach
i faszysta podnosił łeb świński,
gdy jesiennym wieczorem
z towarzyszem majorem
konferował towarzysz Dzierżyński,
wówczas w trop za tym cieniem
z cichym szedł doniesieniem
bezpieczniacki poeta Fekalian.
Nie zwiódł klasowy go nos,
rymowany niósł donos,
że się kułak buntuje — kanalia.
„Towarzyszu majorze!
Kułak zakopał zboże,
a we dworze ukrywa się hrabia.
Niechaj chłopcy wyruszą
niech kułaka przyduszą,
a hrabiego załapią na wabia!”
Bo bezpieczniacka służba nie drużba,
w niej się hartuje człowiek jak stal!
Czyha faszysta-sabotażysta,
więc broń repetuj i w serce pal!
„Towarzyszu majorze!
W mieście jest jeszcze gorzej,
bo tam szumi inteligencyja,
nawet w Partii co chwila
ktoś się w prawo odchyla,
socjal-zdrady podnosi łeb żmija!
Na fabrykach sabotaż,
w POP-ach krecia robota,
reakcyjne w krąg słychać szeptanki!
Szczerząc kły, wróg klasowy
w górę wzniósł gadzią głowę
i za żółte zagląda firanki!”
Ach, trudna praca jest bezpieczniaka,
choć się hartuje w niej człek jak stal,
w powietrzu wisi straszliwa draka,
więc w sercu wzbiera gorycz i żal.
Przyszedł mroczny październik,
popsuł szyki, cholernik!
Zwiesił głowę poeta i płacze.
Zawiódł klasowy go nos,
odrzucono mu donos,
w krąg gęgają beztrosko Gęgacze!
Ach, ciężka dola jest bezpieczniaka,
kopniakom w nery już nastał kres!
Zrehabilitowano kułaka,
a także AK i PPS!
Na swej skromnej chałturze
nasz poeta się chmurzy,
bowiem skrzydeł nie może rozwinąć.
Wprawdzie nabył moskwicza,
co dzień balet zalicza,
lecz świetności czas dawno już minął!
Ach, ciężkie życie jest chałturzysty,
gdy w piersi żądza donosów wre!
Próżno dokoła szukać faszysty,
gdy podupadło dawne UB!
Ale wtem — niespodzianka!
Patrzy: czyżby łapanka?
Aż się kłębią stalowe mundury!
Słychać strzałów łoskoty,
słychać pałek łomoty,
to Golędzin studentom łoi skórę!
Ach, piękne życie jest bezpieczniaka,
gdy powracają minione dni!
Już słyszy głosy: szykuj donosy
i do Pałacu Mostowskich mknij!
Znowu w swoim żywiole,
co dzień donos gryzmolę,
a choć nie jest już w rymy oprawny,
lecz pułkownik mnie chwali,
nawet awans mi dali
i powoli znów staję się sławny!
Już ustały kul świsty,
teraz groźne są listy
i pokątne gęganie Gęgaczy.
Co dzień mknę więc do „Snoba”,
by się im przypodobać
i, co knują, ukradkiem zobaczyć.
„Ach, panie pułkowniku!
Będzie znów wiele krzyku,
bo szykują nam spisek Gęgacze!
Wielki bal urządzają,
mnóstwo gości spraszają,
niech pan bal ten na oku mieć raczy.”
Ach, piękne życie ma dzisiaj Cichy,
mknie do kawiarni, pędzi na bal!
Więc hulaj dusza, drogi Andriusza!
Tak się hartuje człowiek jak stal!
Pieśń Pułkownika Cichych
(na melodię Horst Wessel Lied)
Gaz-rurę wznieś! Szeregi mocno zwarte!
Patrz, w „Cafe-Snob” Gęgaczy szemrze tłum!
To społeczeństwo wciąż jest krnąbrne i uparte,
najwyższy czas przyłożyć kilka gum!
Więc wolny szlak chłopcom z Golędzinowa!
Więc wolny szlak temu, co pałę ma!
Gaz-rurę w górę wznieś i śmiało wal po głowach!
Za-mordo-brania znów nadchodzi czas!
A gdy spod pał Gęgaczy krew wytryśnie
i w nery werżnie się ubecki but,
jutrzenka wzejdzie znów w ludowej nam ojczyźnie
i wnet nastąpi gospodarczy cud!
Więc wolny szlak chłopcom z Golędzinowa!
Więc wolny szlak gierojom z KBW!
Najwyższy czas zapełnić cele Mokotowa
i ku wolności wieść w kajdankach lud!
Aria Cichego Mecenasa
Jestem słynnym adwokatem, jam palestry chluba.
Gdy masz do czynienia z katem, to się do mnie udaj!
Niejednego przecie zbira,
co mu groził stryk,
argumentów swoich siłą
obroniłem w mig!
Chociaż Mazurkiewicz
wdział śmiertelne wdzianko,
lecz profesor Tarwid
żyje z swą kochanką.
Chodzisz stale w chwale
spowity i sławie
przez sądowe sale,
wielki Mieczysławie!
Nawet książę włoski,
choć zawistnik, woła:
„Mieciu, jesteś boski,
nisko chylę czoła!”
Lecz ja stwierdzić muszę
na wszystko bez względu:
sławy mej tytułem
są sprawy z urzędu!
Ach, z urzędu sprawy,
z naszego Urzędu,
ja w nich nie popełniam
najmniejszego błędu!
Trudną specyfikę
mają owe sprawy,
z góry wyrok znamy,
przestępstwa nie mamy!
Trzeba doprowadzić
przeto w nich klienta,
aby sam na szyję
włożył sobie pęta.
W takich właśnie sprawach
jestem niezrównany.
Na cóż zda się opór?
Lepiej się przyznamy!
Już niejeden klecha
lub dowódca z AK
ani się obejrzał,
jak nań wyrok zapadł.
Choć biskup Kaczmarek
urwał się spod stryka,
ale tuzin innych
wszak nóżkami fika!
Nawet sam Podlaski,
co był kapo w getcie,
mówił: „Towarzyszu,
wyście geniusz przecie!”
Generalny wielbi
mnie wprost prokurator,
bo partyjnych jestem
wzorem adwokatów.
Odśpiewana w sądzie
wyuczona aria —
oto, co przynosi
wielkie honoraria.
Ach, sprawy z urzędu,
ach, zajęcie lube,
śmiało bierz na lewo,
wszak pracujesz z UB!
Ach, sprawy z urzędu,
naszego Urzędu,
pomnikiem mej sławy
po wsze czasy będą.
Aria Cichego Reportera
Przyznaj Mieczysławie, żeś jest tylko zerem
w porównaniu ze mną— cichym reporterem!
Chodzisz cicho w sądzie w Czarnej todze swojej,
a ja społeczeństwo podbijam „Przekrojem”.
Ty przestępców bronisz, tych, co siedzą w kiciu,
a ja ich piętnuję w „Prawie oraz Życiu”.
Kapitana MO musisz słuchać stale,
ja artykuł piszę o milicji chwale!
Już współpracy z tobą urząd nasz zaniechał,
a mnie raz za razem pokazują w TV!
Na twój temat różne są na mieście śmichy,
a o mnie plotkują żem kochanką Wichy.
A ja na to tylko mówię: tra-ra-ra-ra,
bom nie jest kochanką Wichy, lecz Moczara!
Zrozum, Mieczysławie — zmieniły się czasy,
nowi ludzie dostęp mają dziś do kasy.
Generalny twój się skończył prokurator,
teraz inni ludzie trzęsą krajem za to.
I to bez ogródek wyznać zaraz wolę:
tyś z Różańskim przekwitł —jam wzeszła z Kąkolem.
Pieśń młodego Cichego nowoczesnego
(na melodię O mnie się nie martw)
Ja jestem cichy, lecz nowoczesny,
nie żaden tępy żłób,
miłośnik rocka i coli-coca,
a nade wszystko dup!
Mnie nie zabawi już Nowa Huta
ni sześcioletni plan,
lecz kiedy dziwka ciągnie mi druta,
to wtedy frajdę mam!
O mnie się nie martw, spokojna głowa,
w życiu mam wielki fart,
tu zahandluję, tam zadeluję,
okazji każdej rad.
Sprzedałem sorty, nabyłem skuter,
wszak mam dwadzieścia lat.
Gdy skończę pracę, jadę na spacer
ulicą Nowy Świat.
Ćmiąc papierosa, zsiadam z swej Osy,
życie to wielki pic,
przechodzi dziwa, biodrami kiwa,
orany, co za cyc!
Zagajam słodko z mety: „Bardotko,
czy się przejechać chcesz?”
A ona na to: „Nie rwij na chatę,
lecz mnie do «Hybryd» bierz!”
Tańczymy w tłoku twista i rocka,
a potem mały chlup.
Już skuter warczy, babka na tarczy
na jednonocny ślub.
O mnie się nie martw, spokojna głowa,
ja sobie radę dam,
zjem i wypiję, życia użyję
i prześpię się — nie sam!
Dziś nie ta era, kiedy frajera
strzygło się w ZMP,
współczesny Cichy — to nie są śmichy,
on dobrze wie, jak jest.
Taki Ostrowski czy inny Pstrowski —
to dla mnie zwykły chuj.
Dziś dla mnie wzorem, życia motorem
jest Rzeszotarski wuj! * Patrz niżej: Wielka pieśń o Rotmistrzu
Wielka pieśń o Rotmistrzu
(na melodię Gdy naród do boju)
Gdy naród na placu olbrzymim się zbierał
i wznosił Gnomowi wiwaty,
pan Rotmistrz, powstając od partii pokera,
rzekł kumplom: „Czas nadszedł, rebiata!”
O cześć ci, Rotmistrzu wspaniały,
żeś w czasie ogólnej beztroski
zrozumiał, że twoje to czasy nastały
i trafne wyciągnął stąd wnioski. **
Gdy naród szedł tłumnie na wolne wybory,
posłusznie na Gnoma głosował,
pan Rotmistrz wysrywał połknięte brylanty
i forda w PeKaO kupował.
O cześć ci, Rotmistrzu przemądry,
o cześć ci za rozum głęboki,
tyś pierwszy zrozumiał historii kawały
i pierwszy szedł z duchem epoki.
Gdy ruszał Golędzin, gdy poszły w ruch pałki
i krew się na placach polała,
pan Rotmistrz pięćsetką, miast gminnej zapałki,
hawańskie cygaro zapalał.
Wariant:
o cześć ci, przezorny Rotmistrzu,
o cześć ci, boś wielka jest głowa,
tyś pojął, że twoich to nadszedł czas ziszczeń,
i wiedzy swej wiary dochował.
O cześć ci, Rotmistrzu przezorny,
żeś nie dał się wciągnąć w te bzdury.
Za chwilę się zmąci nurt czysty historii
i gówno popłynie do góry. *
Gdy drzewa wolności już Gnom obdarł z liści,
by ustrój chwiejący podpierać,
pan Rotmistrz urządzał różowe balety
dla rządu i pana premiera.
O cześć ci, Rotmistrzu przezierczy,
boś przejrzał istotę tej sprawy:
im bardziej pod jarzmem gnębiony lud jęczy,
tym bardziej dwór pragnie zabawy.
Gdy zbrakło na rynku zwyczajnej kiełbasy
i masła zabrakło, i chleba,
pan Rotmistrz gromadził dolarów zapasy,
bo dewiz nam przecież potrzeba.
O cześć ci, Rotmistrzu przemyślny,
o cześć ci, boś tęga jest głowa!
Tyś pierwszy oznajmił swym kumplom: „To myśmy,
chłopaki, jest Polska Ludowa!”
Gdy Gnom pod bezpieki udał się opiekę i cicha nastała epoka, pan Rotmistrz pod Pałac Mostowskich zajechał swym Fordem, bo on jest swój chłopak.
*Wariant:
o cześć ci, Rotmistrzu wspaniały,
boś pojął istotę swych czasów:
choć klasy społeczne wykańcza socjalizm,
to tworzy też sam nową klasę.
O cześć ci, Rotmistrzu zaradny,
o cześć ci, żeś taki życiowy,
gdy ciche donosy przynosisz bezpiece,
ta ścisza ci urząd skarbowy.
Gdy Gnom nam oznajmił, że równość i wolność
mieć może dwa procent narodu,
pan Rotmistrz się dawno oderwał od masy,
od dawna już poszedł do przodu.
O cześć ci, Rotmistrzu wspaniały,
o chwała przemyślnej twej głowie,
tyś pojął, że służba jest dziś kapitałem,
i służyć poszedłeś rządowi.
I aria Rotmistrza
Ja dziękuję wam, panowie,
za przepiękną waszą pieśń —
inną pieśnią wam odpowiem,
w której tkwi głęboka treść.
W kraju wciąż zachodzą zmiany,
a pod wpływem owych zmian
dziś się Cichy głośnym staje:
Vivat semper Cichych stan!
Dawniej, jeśliś szpiclem został,
pluł ci w gębę byle cham.
Dzisiaj — któż nam może sprostać,
któż dorównać może nam?
Dawniej, gdyś nadstawiał uszy,
miało smak to prostytucji.
Dzisiaj rządzi się i puszy
Cichy w każdej instytucji.
Chcesz mieć paszport, miły bracie?
Marzy ci się wielki świat?
Na wystawną proś kolację
i brudasy żwawo kładź!
Chcesz machlojkę zrobić w pracy,
by wygodnie sobie żyć?
Przynieś zysków pół na tacy,
to cię cacy będziem kryć!
Już nie wskórasz nic donosem,
by uzyskać fawor nasz.
Dziś naczelnik kręci nosem,
czeka, aż mu prezent dasz.
W eleganckich cichych autach
zajeżdżamy w wielki świat.
W ambasadach i na rautach
któż nam może nie być rad?
Dziś, gdy kwitną w krąg afery,
każdy w pas się kłania nam.
Dziś najlepsze ciche sfery —
Vivat semper cichy stan!
Końcowa transpozycja I hymnu Cichych
Hej, naprzód, Cisi, pod Rotmistrza wodzą
śmiało ruszajmy na Gęgaczy bal!
Dziś rozbawieni, wkrótce się zatrwożą,
kiedy kajdanków twarda błyśnie stal.
Na bal, na bal, do prezydenckich sal!
Już znasz, już wiesz, pod klucz ich śmiało bierz!
Akt II
Bal u Prezydenta
Hymn Gęgaczy
(na melodię Nie masz niewiast w naszej chacie)
Nie masz Cichych w naszej chacie,
wolny nasz gęgaczy stan,
śmiało gęgaj, miły bracie,
politycznych żądaj zmian.
Wszak to dziejów jest reguła,
że tyranów gubi lęk.
Śmiało rządzi pan Gomuła,
lecz przeraża go nasz gęg.
Pozamykał nasze kluby,
wtrącił w lochy kilku z nas,
lecz się nie martw, bracie luby,
już się kończy Gnoma czas.
Nas nie strwożą knuta świsty,
nas nie strwoży kajdan brzęk,
Dalej, bracia, piszmy listy,
niech rozbrzmiewa wolny gęg!
Aria Gęgacza nestora
Raz pewien lord, nazwiska już nie pomnę,
być może Rutheford, być może H.G. Wells,
odkrycie zrobił, dziś już wiekopomne:
w naturze zawsze pro i anty jest.
A więc na przykład, gdy jest bicz w naturze,
to kontrę wnet mu daje anty-bicz.
Aby wywodu już nie ciągnąć dłużej,
powiem: Natura to po prostu brydż.
Natura ma więc zawsze swoje anty,
które jej kontrę da w postaci: nic.
Tak Piłsudskiemu kontrę dał Korfanty,
a Korfantemu kontrę — Śmigły-Rydz!
I dziś wewnętrzną śledząc politykę,
zasadę w niej odnajdziesz również tą—
wszak Gnom państwowej nawy jest sternikiem,
a opozycję dzierży anty-Gnom...
Na słońcach dwóch przeciwne stoją bogi!
Na jednym Gnom, na drugim widzisz mnie.
Za sobą ma on lufy i wyłogi,
aj a za sobą mam ojczyzny dwie!
I tak z niezmiennym wciąż wynikiem
nasz tytaniczny pojedynek trwa:
ja piszę list — on anty-listy dwa,
ja piszę wiersz — on cofa mi klinikę.
Natura ma więc zawsze swoje anty,
na tym polega jej brydżowy plan.
Gdy był Piłsudski, był też i Korfanty,
a gdy jest Gnom, być musi Antoine!
Piosenka świeckiego archanioła
(na melodię Wesołe jest życie staruszka)
Wesolutkie są me smutki,
bo już mam rozumek krótki
i sklerozę, że aż hej,
więc się śmiej, staruszku, śmiej!
Wesołe jest życie ramola
i sprzyja mu PRL.
Gdy słabnie intelekt i wola,
socjalizm osiąga swój cel.
Wszystkim przecież jest przyjemnie,
że tak łatwo wmówić we mnie,
że jest dobrze, choć jest źle,
bo już nie kojarzę, nie!
Wygodnie starego piernika
na fotel prezesa jest wznieść.
Choć uwiąd mu oczki przymyka,
tak lubi bajdurzyć i pleść!
Kopnął Jana Piotr, atoli
Jan wykrzyknął: „Dupa boli!”,
w czym popełnił wielki błąd,
a ten błąd się bierze stąd:
Ból dupy to onomatoid,
jak wszelkie zdarzenie lub stan.
Mniemając, że dupa go boli,
straszliwie pobłądził nasz Jan.
Zasady pansomatyzmu
prowadzą do ateizmu,
bo jeżeli byłby Bóg,
to czy by pozwolić mógł
39
na Traktat o dobrej robocie
i cały logiczny ten szmelc.
Wynikło już z tego sto pociech,
Natalia Adamiak i Pelc.
Wielka aria Amorka
Już w całej kamienicy opinię mam fatalną
i z przerażeniem na mnie patrzy się nocny stróż,
bo tłumy zalotników do bramy nocą walą:
„Ach, otwórz, otwórz, otwórz”, więc oka ani zmruż.
Gorszą się w kamienicy mniej efektowne panie
i o mej reputacji wciąż rozprawiają złej,
lecz jakie ma znaczenie to ich ujemne zdanie
przy mojej wielkiej gracji i aparycji mej?
„Amorek, ach, Amorek” — wciąż męski woła chór —
„Dosięgnął nas Amorek zatrutą strzałą swą!
Amorek, ach, Amorek, tyś jest miłości cud,
ach, pozwól nasze serca u twoich złożyć stóp”.
Opędzić się nie mogę, więc wolną daję drogę.
Cóż robić mam na Boga, gdy we mnie taki seks?
Geograf Bazewicz, olbrzymie strosząc wąsy,
z ochotą ze mną ruszał w miłości dzikie pląsy.
Profesor Tatarkiewicz, nerwowy kryjąc tik,
pośpiesznie ściągał spodnie i w mych objęciach nikł.
I Kołakowski Leszek lubieżny miał uśmieszek,
bo myślał sobie: „Grzeszek popełnić z nią bym rad!”
Katolik nawet Stomma wykrzyknął: „Cóż za somma!
Niż raj lepsza Sodoma!” i w me objęcia padł.
Matejko i Lizdejko, Moniuszko i Kościuszko —
to wszystko przewalało się przez moje łóżko.
I Nowak, i Chodak, i cóż tu jeszcze dodać.
Tak działa seks! Tak działa seks!
Lecz w całej kamienicy to mówią nie bez racji,
milczenia przy tym robiąc gest:
„Ach, ona jest nie tylko królową seksapilu,
królową konspiracji ona także jest!”
Wieczorem, gdy się zmierzcha, lub pod osłoną nocy
staruszków tajemniczych dwóch do mnie skrada się.
Olbrzymie białe brody na wietrze im łopocą,
a z piersi się dobywa stłumiony cichy gęg.
Cóż ich tak do mnie pędzi? Czy może zdrożna chuć?
Ach, nie, to anarchiści, co spisek idą knuć!
Obalić pragną reżym, a potem państwo znieść
i w swoje białe brody mordercze bomby wpleść.
„Amorek, ach, Amorek” — staruszków gęga dwóch —
Ach, upadłby bez ciebie groźny anarcho-ruch!”
Wychodzę wnet na miasto, szeleści sukni ryps,
pod suknią zaś szeleści ukryty zmyślnie gryps.
Spotkanie tajne w „Snobie” z Gęgaczy grupą mam,
lecz depczą mi po piętach agenci cisi dwaj.
Więc poczekajcie chwilę, agentów zaraz zmylę
i wyprowadzę w pole wyborem mylnych tras.
Pojadę do Otwocka, z Otwocka wprost do Płocka,
a z Płocka zaś do Kocka i w Grójcu zmylę ślad!
Czekając drżą Gęgacze, że się przeciąga zbyt,
lecz potem błogosławią Amorka wielki spryt.
Amorek, ach, Amorek, tyś jest natury cud,
Amorek, ach, Amorek, ty masz talentów w bród!
W miłości pełna gracji, chytrości — w konspiracji,
we wszystkim równie prędka — czy to fizyczna chętka,
czy polityczny czyn!
Przerażonej aria mumii
W wytwornej cichej chatce wiodę żywocik mój,
przyjmując na herbatce upadłych dziewcząt rój.
Gdy zgasił czas urodę, gdy róż policzków zgasł,
to wtedy serca słodycz na miejscu jest w sam raz.
Me życie, które cnoty stanowi teraz wzór,
Ogląda co sobota grono Koryntu cór.
Uprawiać dobroczynność to humanizmu szczyt,
lecz wzniosła ma powinność nuży mnie czasem zbyt.
By się rozerwać nieco, przybyłam do tych sal,
sądząc, że dobroczynny odbędzie się tu bal...
Ach, z przerażeniem widzę, że popełniłam błąd!
Tu knuje się intrygi, tu sarka się na rząd!
Swą pozytywną pracę wystawiam tym na szwank.
Wnet wkroczy tu policja, by wrogi ująć gang!
I jak się wytłumaczę, ja oraz drogi Jan?
Podstępni nas Gęgacze wciągnęli w niecny plan.
Wielka aria kanapowa Strzelczykowskiego
(na melodię Oniegin ja skrywat’ stanu)
Na cierpień padam otomanę,
w socjalizm wierzyć nie przestanę.
Choć wszyscy weń zwątpili w krąg,
ja nie opuszczę jednak rąk!
Grozi nam dehumanizacja
i szczytnych ideałów zgon.
Gdzie spojrzeć, wszędzie alienacja
nazbyt obfity zbiera plon.
Zamiast wstępować pod sztandary
niegdyś ofiarna polska młódź
nie w czwórki łączy się, lecz w pary,
odczuwa tylko chuć i chuć!
Marksizmu stanę się podporą.
Choć wokół wszystkich diabli biorą,
ja na kanapie będę trwał
i pisał słynne memoires.
Działalność wielką wnet rozwinę,
by konsumpcyjny zwalczyć wzór.
Z Czerwińskim M. i P. Beylinem
stworzymy bohaterski chór.
Chociaż zabrakło Gottesmana,
została jednak otomana,
więc najsmutniejszą robiąc z min,
nie wpadam jednak w zbytni spleen,
bo jestem zaangażowany
na pluszu mojej otomany.
Widzicie ten bolesny gest?
Jam Chrystus socjalizmu jest!
I kiedy Atlantykiem płynę
lub śpieszę się na plac Pigalle,
to zawsze mam tragiczną minę
i serce me rozsadza żal.
Niech dowie cała się lewica,
jak czuwa PPS-nerwica —
w Warszawie, Laskach, Chamonix
na otomanie wiernie tkwi.
Na cierpień padam otomanę,
w socjalizm wierzyć nie przestanę.
Chociaż weń zwątpił Krzywy Krąg,
ja nie opuszczę nigdy rąk!
Aria Gęgacza trockisty
(na melodię Czerwone maki)
Białe gnidy na czerwonej szmacie,
chcecie tylko żłopać naszą krew!
Fałszywymi głosami gęgacie,
sracie w portki, gdy Gnom zmarszczy brew!
Do swej tłustej przyssani chałtury
podnosicie nieustanny wrzask,
że zagraża nam kryzys kultury,
że dobrobyt jest zgubny dla mas!
Wy szlachetni wolności obrońcy,
gdy wolności zagraża de Gaulle!
W czasie nocy bezsennych cierpiący
nad wyzyskiem strasznym w Standard Oil!
Alienacji was straszy wilkołak,
transcendencji przeraża was brak,
melancholia osmuca wam czoła,
gdy żegnacie się smętnym: Good luck!
Lecz choć stale tak bardzo cierpicie,
swój pluszowy dźwigając wciąż krzyż,
niebywale się sprawnie kręcicie,
by załatwić wyjazd a Paris!
Wnet się dla was znajdują dewizy,
których gnomi udziela wam bank,
zaś w Paryżu za małpie swe miny
też niejeden wyłudzicie frank.
Wy doprawdy nie macie już czoła,
bo czy może wesz odczuwać wstyd?
Nawet Gnom, co nasz kraj zgnoić zdołał,
nie dał rady zgnoić takich gnid.
Aria Wilhelminiego
Wszyscy się dziwicie:
A skąd ten się bierze?
Pewnie autor spił się,
zrobił błąd w operze.
Lecz ja bym nie radził
sądzić tak pochopnie,
przecież do kariery
wiodą różne stopnie!
Podczas okupacji
było bzdurą czystą,
będąc Wilhelminim,
pogardzić volkslistą!
Ja ten błąd zrobiłem
pod Gęgaczy wpływem,
bo Gęgaczem byłem
trafem nieszczęśliwym...
Naukowe spory
pod Carnapa godłem
niepotrzebnie potem
z samym Grubym wiodłem.
Głowę mi skołował
głupi wasz Prezydent!
Nic z tego nie miałem —
posad ni dywidend!
Lecz kiedy epoka
Cichych nowa przyszła,
znów się pojawiła
kochana volkslista.
Za donosem donos
śmiałym pisząc piórem,
anim się obejrzał, jak
zaszedłem w górę.
Wtem: — Wilhelminiego —
Gnom zakrzyknął — daj tu,
bo mu chcę powierzyć
„Kulturelle Zeitung”.
Ale w cichej szmacie
cicha siuchta działa,
cicho mi podsrywa,
robiąc ze mnie wała.
By się więc podlizać
i zasłużyć KC,
muszę opracować
donos na Gęgaczy.
A żem empirysta
jest z usposobienia,
na ten bal przyszedłem
robić postrzeżenia.
II hymn Cichych
(na melodię Piechota, ta szara piechota)
Nie nosim mundurów, lecz modny nasz strój,
pagonów ni złota nie nosim,
lecz w cichym szeregu kroczymy na bój:
donosić, donosić, donosić!
Nie mamy już dawnych zakazanych mord,
choć serca wciąż mamy sobacze,
dziś Cichy sprzedaje mundurowy sort,
wygląda inaczej, inaczej.
W ubranku z cedetu, w koszulce z PeKaO,
szeleszcząc wytwornym ortalionem,
wkraczają do kawiarń, na bale, do klo
te ciche, te smutne bataliony.
Już huczy muzyka, już toczy się bal,
beztrosko gęgają Gęgacze,
a jutro niewczesny zakończy się żart,
niejeden z Gęgaczy zapłacze!
Bo Cisi się wdarli podstępnie w ten dom
i cicho się skryli w gości kupie,
za chwilę o wszystkim już dowie się Gnom,
nogami ze złości zatupie.
O świcie Gęgacze usłyszą: „puk, puk!”
i wsiądą w więzienne karetki,
a Cichych kapitan za cichy swój trud
otrzyma ordery i setki.
Nie nosim mundurów, lecz modny nasz strój,
szeleszczą wytworne ortaliony,
to w cichym szeregu ruszają na bój
te ciche, te smutne bataliony.
II aria Rotmistrza
Aresztuję was, panowie!
Zapach buntu tutaj czuć!
Przewróciło wam się w głowie,
zaczynacie spiski knuć!
Urządzacie huczne bale,
bałamucić chcecie młódź
i w występnym swoim szale
ideami dusze truć!
Nie jest dziś zasługą żadną
o wolności duby pleść —
żyją tylko ci, co kradną,
kto nie kradnie, musi sczeźć!
Dzisiaj rzeczą jest na czasie
wraz z Cichymi tworzyć gang,
w łeb wypalić strażnikowi,
obrabować z hukiem bank.
Gdy chcesz złą odmienić dolę,
jeśli chcesz dostatnio żyć,
to służbowy bierz pistolet
albo się doszczętnie zgnidź!
Zamiast strzelać wielką gafę
i narażać się na wstyd —
czyż nie lepiej w którąś z afer
ulokować cały spryt?
Na cóż pisać głupie listy
i smalone duby pleść,
kiedy żywot chałturzysty
jakże jest przyjemnie wieść?!
Gdyby szarpiąc państwa dochód,
każdy z was przy żłobie stał,
miałby teraz i samochód,
i etaty dwa w TV.
Ale bredzić o wolności
i „z cenzurą— krzyczeć — precz!”
— to zajęcie tępych gości,
to doprawdy babska rzecz!
Do więzienia, do więzienia
niechaj rusza żwawo gęg!
Tam gęgajcie bez wytchnienia
zasłuchani w kajdan brzęk! *
* Wariant zakończenia:
Zamiast w zwartej chodzić kupie
i dolarków ciułać stos
przyjdzie smętnie kisnąć w ciupie —
oto jest frajera los!
Aria Prezydenta Gęgaczy
Nim rozednieje, mam tę nadzieję,
wprowadzę w życie ideę swą.
Nim się połapie, w strasznej pułapie
będzie się miotał bezsilny Gnom.
Dziś pisać listy to absurd czysty,
gdy Cichy łamie pieczęci lak.
O wiele głębsze są me pomysły,
które wyjawi wam trzeci akt...
Nie ciesz się wcale, że w kryminale
będziesz zamkniętych Gęgaczy mieć,
bo wtedy właśnie rzecz się wyjaśni,
żeś się w misterną zaplątał sieć.
Do kryminału pełna zapału
niechaj podąża gęgacza brać.
Będzie Gnom w szale rwał włosy z głowy,
jeżeli jeszcze ma z niej co rwać.
Akt III
W więzieniu na Mokotowie
Pieśń Gęgaczy w celach
Jakże miło, przyjaciele,
jest w Gęgaczy siedzieć gronie!
Nawet mroczny loch jaśnieje
i wesoło łańcuch dzwoni!
Chciał nas żywcem Gnom pochować,
straszną nam zgotować dolę,
a tymczasem nam na głowach
zapłonęły aureole!
Nawet gdy masz rozum krótki
alboś starym jest piernikiem,
polityki gnomiej skutkiem
żywym stajesz się pomnikiem!
Dalej, bracia, jęczmy śmiało,
niech nas słyszy Polska cała!
Sami się okryjem chwałą,
z Gnoma zaś zrobimy wała!
Lament więzionych ubeków
(na melodię Chorału)
Za cóż nas, Gnomie, karzesz więzieniem?
Czyż gęgaliśmy bezczelnie, czyż
przywłaszczaliśmy społeczne mienie,
że dźwigać musim ubecki krzyż?
Przecież to myśmy w znoju i pocie,
kalecząc nogi o wrażą kość,
nowej ojczyzny wznosili progi,
a dziś okrutny spotkał nas los!
Za cóż tak, panie, karzesz Fejgina —
wszak w wiernej służbie z bólu aż mdlał!
Spróbuj przez cały dzień kopać nogą
lub jaja wroga miażdżyć na miał!
Za cóż doświadczasz tak Różańskiego,
tysiące nocy wszak zarwał on,
aby wydeptać z wroga podłego,
że bratobójczą podnosił dłoń.
Humanitarnym względem kierowan,
dlaczego właśnie karać chcesz nas?
Wszak nera twardsza była niż noga,
a pięści wraża miażdżyła twarz!
Jakże niesłuszna jest twoja kara,
jak straszny wyrok, co na nas spadł!
Wolno cyniczna chodzi ofiara,
a w celi jęczy niewinny kat.
Jeśliś na ojców mękę nieczuły,
może cię wzruszy sierotek los:
panna Różańska w TV się tuła,
a mały Fejgin zawodzi w głos!
Bez swoich ojców czułej opieki
marnieją dziatki, drogi nasz skarb,
do łask nas przywróć i do bezpieki,
o, racz wysłuchać ubeków skarg!
Piosenka Kapitana Żandarmerii
Jam Kapitan Żandarmerii,
w żandarmerii chłopcy dzielni,
chłopcy dzielni, że aż ha,
ale najdzielniejszy —ja.
Jak dębczaki rosłe chłopcy,
drzyj, gdyś im klasowo obcy!
Wycisk dadzą ci, aż ha,
lecz największy wycisk —ja!
Pełni krzepy i tężyzny
biją chłopcy dla ojczyzny,
lecz nim zbiją, hejże ha,
biorę w ręce sprawę ja!
Tu przesłucham, tam przebadam,
kopnę w nerę, bólu zadam,
jęczy agent USA,
gdy prowadzę sprawę ja!
Gdy przekroczę plan wycisku,
sam minister dłoń mi ściska,
gra muzyka, w oku łza,
bo się łatwo wzruszam ja.
W dwuszeregu chłopcy karni,
także się należy dar im,
baczność i do nogi broń!
A ja ściskam chłopcom dłoń.
Robotniczo-chłopskie syny
potem idą na dziewczyny,
dzielnie jebią chłopcy — ha!,
lecz największy jebak —ja!
Czy pannica, czy gamratka,
czy rozwódka, czy mężatka —
każdą w łóżku będę miał,
bo ja jestem chłop na schwał.
Błyszczą dziarsko epolety,
oglądają się kobiety.
Cóż za piękny żandarm, a?
A to właśnie jestem ja!
I tak sobie człowiek rośnie
w socjalizmu cudnej wiośnie,
muszą rosnąć chłopcy, ha!,
lecz najbardziej muszę —ja!
II aria Cichego Mecenasa
Na Cichych ciche to zlecenie
przychodzę do was na widzenie,
szczęśliwy mnie sprowadza traf,
bom wielki spec od cichych Spraw.
Choć czas metody przyniósł zmianę
i nery nie są już kopane,
nie trzeszczy już pod butem kość,
lecz wciąż jest paragrafów dość,
by każdy bzdet i każde tchnienie
określić jako przewinienie,
a Mały Kodeks Wielkich Kar
roztacza wciąż upojny czar.
Bezczelny gęg klientów moich
podstawą zachwiać mógł ustroju.
Za winę tę w rejestrze kar
szukajmy więc najwyższych miar!
Choć kiwa na was już kostucha,
lecz macie szansę zgnić w łańcuchach,
gdy w skrusze opuściwszy skroń,
ucałujecie Gnoma dłoń.
Jest główną linią mej obrony
nie drażnić, gdy jest rozdrażniony:
czym prędzej musisz przyznać się
i wyznać, że robiłeś źle.
Im bardziej przejmiesz się swą winą,
im gęściej z oczu łzy popłyną,
im srożej swój potępisz błąd,
tym lepiej usposobisz sąd.
Do skruchy nuże więc, Gęgacze!
Od dzisiaj ćwiczcie w celach płacze!
Bo tylko strumień szczerych łez
odroczy szybki życia kres!
II aria Strzelczykowskiego
(na melodię Miłość ci wszystko wybaczy)
Partia wam wszystko wybaczy,
smutek zamieni wam w śmiech,
potępcie list wasz, Gęgacze,
wyznajcie, że to był grzech!
Choć ją przeklniecie w rozpaczy,
gdy płynie z ócz skruchy łza,
Partia wam wszystko wybaczy,
wraz z Partią wybaczę wam ja!
A teraz szybko do Chamonix
w Alpy na narty i śnieg,
z Mont Blanc zobaczę, co mi
przyniesie wypadków bieg.
Partia wam wszystko wybaczy,
tak jak wybaczam wam ja.
Żegnajcie, biedni Gęgacze,
śpieszę na pociąg, pa, pa!
Aria Herolda
(na melodię 0, Tannenbaum)
Hej, baczność, straż, prezentuj broń!
Gnom przybył do więzienia!
Gospodarz nasz ma jasną twarz,
jest pełen uniesienia.
Nie Moczar to, nie Kliszko to,
lecz Gnom w swym majestacie.
Gęgacze, wstać! Wasz łańcuch prysł!
Amnestię otrzymacie!
Już zbliża się i widać, że
przejęty jest niezmiernie,
jest z nim tak źle, że nawet chce
powtórzyć znów Październik!
Słyszycie — dźwięk? Historii dzwon
godzinę bije wielką!
Gęgacze, wstać! Najwyższy czas
znów nabić was w butelkę!
Wielka aria Gnoma
Pokój wam niosę i pojednanie,
wnet brama więzień otworem stanie,
bracia Gęgacze, nie czas na dąs!
Ustrój nasz wielki przeżywa wstrząs!
Pienią się wokół szaje i gangi,
rozłamem grozi grupa Katangi,
demograficzny nadciąga wyż,
na starym sporze postawmy krzyż!
W ekonomiczny wpadł kraj korkociąg,
wszystko wysysa straszny rurociąg,
a czego wessać nie zdoła wschód,
stanowi w kraju spryciarzy łup.
Na cóż pogłębiać straszliwy kryzys?
Bracie Gęgaczu, rozchmurz swą fizys!
Niechaj nas wspólny połączy cel:
obrona żłobu i PRL.
Gdy po raz pierwszy ustrój się walił,
wyście mu przecież poparcie dali.
Gdy dziś powtarza się stary test,
powtórzcie znowu szlachetny gest!
Ja — stary matoł, ty — stary piernik,
wspólnie zrobimy nowy Październik,
za nami ruszy roboczy lud
i gospodarczy stanie się cud.
Złączmy się, bracia, w wspólnym pochodzie,
z Gnomem na czele, z Melem na przedzie,
Cichy z Gęgaczem, z ofiarą kat —a błogosławi nam Związek Rad!
Finalny chór Gęgaczy
(na melodię Boże, coś Polskę)
Gnomie, coś Polskę przez tak długie lata
wtrącił skutecznie w bez wyjścia kabałę,
nie myśl, że znowu zrobisz z nas wariata,
wziąć się nie damy na stare kawały!
Chociaż skleroza żre mózgową korę,
pracuje jeszcze osłabiona głowa.
W celach ze starczym zaprzem się uporem,
będziem blokadę robić Mokotowa!
A gdy nie będzie wolnych miejsc w więzieniach,
bo w każdej celi siedzi tłum Gęgali,
Gdzie będziesz wsadzał młode pokolenia?
Wnet policyjny ustrój się zawali!
Z Golędzinowa skapcanieją chłopcy,
pały z zwiotczałej wypadną im ręki,
jakże im bowiem gości brać pod obcas,
gdy pełne nawet cele Białołęki?
Cichy się w mrocznej pogrąży prostracji
i wkrótce stanie się Cichego cieniem.
Nikt nie postawi mu nawet kolacji,
bo śmiesznie będzie grozić już więzieniem.
Nawet Gaz-rura, choć taki witalny,
popadnie w chandrę i zwątpi w gaz-rurę —
i dnia pewnego bankiet pożegnalny
wyda w swej willi i odkręci kurek!
Jeżeli geniusz króla Salomona
z pustego dzbana nie naleje wina,
tym bardziej będzie ponad siły Gnoma
wsadzać do paki, gdy wolnych miejsc nie ma!
I tak się cały ustrój ten zawali,
bo prawnej sankcji nawet mu nie stanie,
Gęgacze wyjdą z więzień w wielkiej chwale,
a Gnom żałosnym gęgaczem zostanie.
Balet Nowej Klasy
Nie mówcie nam, że ciężkie czasy,
że wszędzie nędza, wszędzie źle,
bo my jesteśmy Nowa Klasa
i świetnie nam powodzi się!
My przecież mamy wujków w KC,
co nam załatwią byczą pracę,
cioteczki mamy zaś w TV —
życie to dla nas szyk i szał!
W wytwornych mercedesach
na wielki jedziem dmuch,
nas zawsze pełno w DESAch,
w PeKaO robim ruch.
W szykownych ortalionach,
w paryskich kalesonach,
dla nas jest camus koniak
i szampan triple-sec.
Odwalcie od nas się, frajery,
że źle wam płacą, gnębią was —
jak wam źle płacą to afery
róbcie, w tym naśladując nas!
Przez długi okres przecież myśmy
też byli w handlu detaliści,
a teraz, proszę, co za zysk!
Afera mięsna to był błysk!
W wytwornych mercedesach
nabytych w RW „Prasa”,
dolary w pularesach —
dopiero można żyć!
Dla nas są ortaliony,
paryskie kalesony,
dla nas jest camus koniak
i szampan triple-sec.
Choć się ten burdel wali,
on przecież trwa dwadzieścia lat.
Wyście dwadzieścia lat gęgali,
gdy myśmy podbijali świat.
Gdy was kopano w głupie nery,
myśmy robili big-afery.
Kto zahandlował skórą-jucht?
Gęgacze czy herosy siucht?
My mamy siuchtę z władzą
wy macie wielkie gie —
jak źle ktoś sobie radzi,
nie dziw, że jest mu źle!
Nie dla was ortaliony,
paryskie kalesony,
nie dla was camus koniak
i szampan triple-sec.
1964
TARGOWICA CZYLI OPERA GNOMA
(poświęcona obchodom milenijnym)
Wprowadzenie
Pomysł mojej drugiej, niedokończonej nigdy opery zrodził się w więzieniu. Była akurat wiosna i wypadł I maja. I gdy oglądałem telewizję, dowiedziałem się nagle, że słynna książka generała Moczara Barwy walki została właśnie zaadaptowana dla potrzeb widowiskowych i zaprezentowana na placu Defilad w formie... baletu. Wiadomość o tym szalenie podziałała na moją wyobraźnię. Wizja baletowych pedałów, poubieranych w mundury żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego, hopsających i wyjących partyzanckie piosenki w stylu Dziś do ciebie przyjść nie mogę, była do tego stopnia elektryzująca i pobudzająca, że zainspirowała mnie do stworzenia kolejnej opery. Zacząłem ją pisać zaraz po wyjściu z więzienia, nie dokończyłem jednak nigdy. Powstały zaledwie fragmenty.
Pierwotny pomysł, który zaświtał mi w głowie jeszcze w więzieniu pod wpływem wiadomości o sukcesie baletu Moczara, był taki: sława, jaką zdobywa autor Barw walki po sukcesie baletu na placu Defilad, staje się przyczyną straszliwej zawiści Gnoma, który postanawia go przebić, pisząc z kolei... operę, a następnie polecając wystawić ją na ulicach Warszawy z jeszcze większym przepychem. Opera miała nosić tytuł Targowica, a tematem jej była, z jednej strony, zdradziecka postawa reakcyjnego i ciemnego kleru, a z drugiej — bezkompromisowa wałka z nim szlachetnych i postępowych Czerwonych. Jak się nietrudno domyślić, temat opery Gnoma wiązał się z aktualną wówczas sprawą listu biskupów polskich do biskupów niemieckich, który tak straszliwie rozsierdził Gomułkę. Ale moja opera nie ograniczała się wyłącznie do przedstawienia opery Gnoma i okoliczności jej wystawienia na ulicach Warszawy. To przewidziane było dopiero w trzecim akcie, to miało być dopiero ukoronowaniem i pointą pewnej akcji, która rozgrywała się w dwóch pierwszych aktach. Otóż akt pierwszy, zatytułowany W pałacach Gnoma, miał się rozgrywać w więzieniach i ukazywać panujące tam nastroje. Ponieważ cała rzecz dzieje się w przededniu Millennium, wszyscy więźniowie spodziewają się amnestii. Nadzieja ta jednak się nie spełnia: przybyły naczelnik więzienia oświadcza, że żadnej amnestii nie będzie, natomiast łaskawość władz przejawi się w tym, iż więźniowie pod jego batutą odśpiewają specjalnie dla nich napisane oratorium Gnom. Drugi akt opery rozgrywać się miał „w pałacach Czerwonych” (taki też był tytuł tego aktu) i przedstawiać różne znane wówczas osobistości partyjne, które namawiają Gnoma, by napisał dla nich operę. No i wreszcie akt trzeci, zatytułowany podobnie jak całość — Targowica, najpierw miał przedstawić polowanie, jakie w owym czasie urządziły władze na podróżujący po Polsce z okazji Millennium święty obraz z Częstochowy, a następnie zwycięski festyn uliczny w stolicy, którego szczytowym punktem miało być właśnie prawykonanie Targowicy — wielkiego dzieła Gnoma, bezwzględnie i ostatecznie rozprawiającego się z brużdżącym mu reakcyjnym klerem. Muzyczny pomysł tej części polegał na tym, że Czerwoni i Cisi śpiewają na melodie liturgiczne, natomiast reakcyjny kler — na melodie pieśni rewolucyjnych.
AktI
Więźniowie czekają na amnestię, ale 22 lipca 1966 roku naczelnik oznajmia, że zamiast amnestii odbędzie się wykonanie poniższego utworu.
Oratorium GNOM
(wykonane przez więźniów pod batutą naczelnika więzienia)
To nie ranne wstają zorze,
jeno wstał gospodarz nasz,
ponad ziemie, ponad morze
rzuca blaski jasna twarz!
Uroczysty, promienisty,
pewnie nowe ma pomysły,
pewnie miał proroczy sen,
jak podwyżkę zrobić cen.
Jaki rześki, jaki świeży
wstał z pościeli dziś nasz wódz!
Do KC prędziutko bieży,
by rządzenia podjąć trud.
„Prędzej — klaszcze na Namiota —
bo mi myśl ucieknie złota.
Sekretarzu, prędzej pisz,
jak załatwić wyż i niż!”
I już niskie czoło marszczy,
by do pracy zmusić mózg.
Słychać odgłos sapki starczej,
słychać wody w głowie plusk.
Wtem genialny pomysł błyska:
„To śmiertelność jest zbyt niska.
Ach, od dawna tom już czuł!
Krzywa zgonów idzie w dół!
Kiedy wszystko rośnie wokół —
ludność, ceny i MO,
musi wzbudzać to niepokój,
że wciąż skarbca widać dno.
Teraz rzecz się prostą staje,
że zbyt wolno wymierają,
teraz mamy jasny cel:
więcej zgonów w PRL!
Hej, staruszku emerycie,
zbyt wesoły jest twój los!
Musisz sobie skrócić życie,
by ogólny podnieść wzrost.
PRL jest młodym krajem,
starość państwu nic nie daje,
ciebie nic nie czeka już,
więc czym prędzej kładź się wzdłuż!
A gdy znikną źli renciści —
sekretarzu, prędzej pisz —
to przedpole się oczyści
i my nań wpuścimy wyż.
Gdy wydajność jest do kitu,
wiek obniżę emerytów —
mniejszy będzie płacy koszt,
za to jaki zgonów wzrost!
Ale to jest, sekretarzu,
mego planu tylko pół,
bo zapewnić nieboszczykom
teraz trzeba minimum.
Gdy wśród żywych cię nie stanie,
w grobie dam ci wyrównanie,
lecz że dziś jest drogi grób,
więc na raty wpierw go kup!
Zapamiętaj to, młodzieży,
że choć dziś ze śmierci kpisz,
wkrótce możesz w ziemi leżeć,
więc się do spółdzielni wpisz.
Na Powązkach i na Bródnie
jest o miejsce coraz trudniej,
chcesz pochować swoje ciało,
składaj forsę na PKO.
Lecz się na tym nie urywa,
sekretarzu, wielki plan:
gdy wystrzeli zgonów krzywa,
gdzież pochować tyle ciał?
Liczyć z tym na kwaterunek
kiepski byłby to rachunek.
Choćbyś zmniejszył normę stóp,
ciężko będzie wciąż o grób.
Lecz i na to ja mam radę,
bom jest mędrzec wielki przecie,
i od dziś budować każę
krematorium Tysiąclecia!
Choćbyś wielkie spalił ciało,
miejsca zajmie bardzo mało,
sekretarzu, szkoda słów,
jam najtęższa z polskich głów!”
I uśmiechnął się jak słońce
dobroczyńca nasz i wódz,
on, co troszczy się bez końca,
jak urządzić polski lud.
Wreszcie znalazł rozwiązanie
mądre, trafne oraz tanie:
choć nie będzie raju w kraju,
wkrótce wszyscy będziem w raju!
Akt II
Rzecz dzieje się na balu w KC
Piosenka konkubiny wezyra
Jaki śmieszny jest Gnom,
jaki mały jest Gnom,
jaki jest ten nasz Gnom maciupeńki.
Chociaż buzię ma złą,
lecz pozory to są,
on po prostu jak ptaszek je z ręki.
I pomyśleć, że był czas,
że taki ktoś mógł przerażać nas.
Ach, to po prostu nie do wiary!
Jaki
śmieszny jest Gnom,
kiedy
buzię ma złą
i
z wściekłości aż tupie nóżkami!
Kiedy
krzyczy: „To gwałt!
Na
cóż wam tyle aut?”
i
porządek chce robić z gangami.
I pomyśleć, że był czas,
gdy taki ktoś mógł obrażać nas.
Ach, to po prostu nieporozumienie!
Jaki stary jest Gnom,
jak rączyny mu drżą,
gdy nas starczym zanudza bredzeniem.
On mnie wzrusza do łez,
ach, nie mówcie, jak jest,
niechaj żyje staruszek złudzeniem.
I pomyśleć, że był czas,
gdy taki ktoś był przywódcą mas.
Ten naród jest potwornie głupi!
Czy w ogóle jest Gnom?
Czy pozory to są,
Czy to nie jest po prostu nasz wymysł?
Wydmę wargi i — dmuch!
Rozwiał się niby duch.
Tylko siebie dokoła widzimy.
I pomyśleć, że taki długi czas
za rzeczywistość brał go każdy z nas!
Potężna jest sugestii siła!
Gnom się rozwiał jak dym,
do cholery więc z nim!
Niechaj szampan zaszumi nam w głowie!
Niech wesoły grzmi gwar,
niechaj rusza rząd par.
Poloneza czas zacząć, panowie!
Duet
(na melodię Laura i Filon)
GNOM
Jakże tu duszno, jakże tu szumno,
lecz, cyt, coś klaszcze z daleka.
Pod umówioną wczora kolumną
pewnie to Zenon mnie czeka.
(Wybiega z balu na dziedziniec)
Witaj, Zenonie, druhu mój wierny,
witaj i ze mną wraz biadaj!
Gdzie spojrzeć, wszędzie burdel niezmierny,
a partia wprost się rozpada.
Plenią się wokół szaje i gangi,
rewizjoniści i Mijal,
rozłamem grozi grupa Katangi,
a Mieciek szablą wywija.
Jak się z tym wszystkim można uporać,
gdy wokół czai się zdrada,
Zenonie, znawco Norwida, poradź,
cóż mi uczynić wypada?
ZENON
Drogi Wiesławie, próżny ambaras,
właśnie czytając Norwida,
świetną maksymę u niegom znalazł:
Gdy źle się dzieje, bij Żyda!
Jak ci się przykrą wyda ta rada,
choćby ze względu na Zochę,
gdy dobro partii tego wymaga,
musisz przełamać się trochę.
GNOM
Cóż mi tam Zocha! Nie mówmy o niej!
Zawsze mi była ciężarem,
lecz rada twoja, drogi Zenonie,
nazbyt mi pachnie Moczarem.
Zbytnio rozpiera mi się ten Moczar,
poczyna sobie zbyt hardo:
Zośkę do getta chciałby mi wsadzić,
a mnie wysiedlić na Twardą.
Jeśli tak dalej pójdzie, niebawem
odbierze całkiem mi władzę.
Do dupy jest ten twój głupi Norwid,
sam sobie lepiej poradzę.
(Tupie nogami)
ZENON
Ależ Wiesławie, pohamuj nerwy,
za cóż tak Miecia wyzywasz?
Wszak on się trudzi bez chwili przerwy,
wciąż nowe spiski wykrywa.
Kto pierwszy wykrył knowania Mela,
kto pierwszy Cata przyłapał?
Ach, gdybyś nie miał w nim przyjaciela,
w straszliwych zginąłbyś łapach!
GNOM
On przyjacielem mym, jak Almanzor!
Pozornie na ustach zwisa,
lecz pocałunkiem swoim palącym
truciznę w duszę mi wsysa.
Tak mnie osaczył, tak mnie omotał
swoim uściskiem zdradzieckim —
gdzie spojrzę, widzę albo Namiota,
albo też czyha Strzelecki!
Bo cóż mi mogą zrobić Gęgacze
albo profesor Kalecki?
Dziś jasno widzę, że moja zguba
kryje się na Rakowieckiej.
To nie Gęgacze ani kardynał,
lecz Cichych skończy mnie banda,
ach, trza goryczy wypić urynał...
wracajmy na bal, Zenonie.
Pieśń Czerwonych
Do jasnej cholery,
my chcemy opery!
Operę, operę nam daj!
Niech dzwonią ordery,
niech pędzą humbery,
czerwony niech złoci się raj!
Niech skończą się ględy,
już renty, procenty
o dupę czas potłuc i kwita.
Socjalizm w sam raz
dla ciemnych jest mas,
a dla nas rycerska jest kita!
Niech boją się chamy,
na chamów my sramy,
cham jesteś, bydlaku, to cierp!
Ten kraj jest dla szlachty,
co z Tuły i Kiachty
na tankach przywiozła swój herb.
Zabawą wesołą
utwórzmy więc koło
i Gnoma otoczmy pierścieniem.
Hej, nasza różyczko z mizerną twarzyczką,
czas skończyć z tym wiecznym bredzeniem.
Niech zaczną się bale,
niech jarzą się sale,
muzyka, muzyka niech brzmi!
Zostanie wszak po nas
pustynia czerwona,
lecz dzisiaj panowie — to my!
Akt III
Na placach i ulicach Warszawy
Chór reakcyjnego kleru
(na melodię Na barykady)
Na kazalnice, księża prałaci!
Cudowny obraz do góry wznieś!
Dobrem Gnomowi za zło zapłacim,
będziem mu bożą głosili wieść.
Krzyże w dłoń!
[...]
Wielka aria Gnoma
(na melodię Godzinek)
Już z Rzymu popłynął zdradziecki ten głos,
chcą klechy zgotować straszliwy nam los.
Lecz ja, lecz ja czuwam na straży
i zaraz wam winnych pokażę.
To nie jest orędzie ni zgody to gest,
lecz nóż wbity w plecy po prostu to jest.
A kto, a kto maczał w tym palce?
Adenauera to są służalce!
Profesor Halecki, ten socjalizmu wróg,
on Związek Radziecki by sprzedał, gdyby mógł.
Lecz że, lecz że tego nie może,
granice chce sprzedać na Odrze.
A ja się zapytam: Jakiż jest tego cel —
obrona religii czy zguba PRL?
Ja nie, ja nie, ja nie przebaczę!
To wszystko są podłe judasze!
Przywilej niejeden dał im PRL,
o trzy koma siedem po wojnie wzrósł kler,
lecz zamiast być wdzięczni nam za to
podburzać przeciw nam chcą NATO.
Kardynał się myli, że za nim jest lud,
Na szczęście są mile i Cichych jest w bród.
Ja nie, ja nie, ja nie przebaczę —
pałami ich zaraz uraczę.
A obraz cudowny, co wzburzać miał lud,
plandeką przykryję i skończy się cud.
Boja, boja, boja mam władzę
i z każdym wnet sobie poradzę.
1966
BALLADA O CUDZIE NA WOLI
W Warszawie na Woli ukazał się duch Bieruta i sprzedawał kiełbasę po 26 zł za kilo
Gdy wszystko czerwona zeżarła nam pleśń
i w sklepach zabrakło już soli,
po mieście cudowna rozeszła się wieść:
kiełbasę sprzedają na Woli.
Słuchajcie, słuchajcie, co powiem ja wam:
są cuda w epoce Ochaba,
na Woli z kiełbasą znajduje się kram,
zwyczajna sprzedaje ją baba.
Już kroczy na Wolę olbrzymi tłum bab
i patrzcie, ach, patrzcie! W oddali
za małym kościółkiem (Sowiński tam padł)
straganu majaczy się zarys.
Ach, skończy się nędza! Ostatni dziś raz
w kołysce dziateczki zakwilą.
Gdy jutro poranny obudzi je brzask,
kiełbaski dostaną pół kilo!
A baba wciąż waży kiełbasę i wciąż
„Kupujcie, bo tanio” tak woła.
A może to wcale nie baba, lecz mąż,
lecz mąż opatrzności to zgoła?
Ach, niech was nie myli wydatny ten biust
ni kształty obfite podwiki,
bo oto spod wiejskich zawojów i chust
znajome błyskają wąsiki!
To on jest! On żyje? Nie zabił go Gnom!
I właśnie przybywa z Tirany nasz ojciec kochany, nasz zbawca! Nasz wódz,
dla zmyłki za babę przebrany!
Lecz oto wódz wstaje, już ręką dał znak,
że usty przemówi złotymi,
i w ciszy cudowny rozlega się głos:
„Źle dzieje na polskiej się ziemi!
Do władzy zdradziecki dziś dorwał się Gnom,
wróg ludu i sługus kułaków,
ostatnią złotówkę wyciska z was on
i czyni z was zgraję żebraków.
Cóż z ludu zostało zdobyczy i praw
krom nędzy, krom trosk, krom katuszy,
a Gnom dzisiaj pyszny i próżny jak paw
W Szampanie się kąpie po uszy.
W niełasce dziś Berman, w niełasce dziś Minc,
a Mijal podstępnie wygnany.
Reakcja się śmieje cynicznie: „he, he!”
i dźwięczą Śniecińskich kajdany. * Józef Śnieciński, członek nowej KPP, został aresztowany za wydrukowanie i kolportaż przypisywanej Kazimierzowi Mijalowi broszury W walce zwycięstwo. Bierność i milczenie to zguba.
O ludu roboczy, by dodać ci sił
w tej walce nierównej, z Tirany
najświeższej broszury przywiozłem pięć ton
zaszytej we flak kiełbasiany.
Odpowiedź, dlaczego zdradziecki jest Gnom
i źle robotniczej jest klasie,
a także uchwały KC KPP
zawarte są w każdej kiełbasie.
W ten sposób pod okiem policji i władz
prawdziwy socjalizm się szerzy.
Ja daję wam program, uchwały i plan,
a wy mi złotówki w ofierze.
Lecz pora się rozstać, bo zapiał już kur.
Niech żyje socjalizm i Stalin!”
Z pieniędzmi z utargu ogromny wziął wór
i zniknął Prezydent w oddali!
1966
LAMENT WYSOKIEGO DYGNITARZA
W sekrecie, towarzyszu, powiem wam,
nie bawią już idee mnie ogromne!
W szwajcarskim banku małe konto mam,
że o londyńskim nawet już nie wspomnę.
Mieszkanko niezłe mam w alei Róż,
na Szucha zaś rozkoszną garsonierę,
przed oknem luksusowy stoi wóz
i wrastam tak powoli w lepszą sferę.
Małżonka, z domu Blikle, damy wzór,
kobieta piękna i niepospolita.
Co czwartek literacki u nas żur,
na którym sama zbiera się elita.
W Oxfordzie kształci się mój starszy syn,
a młodszy jeździ konno i poluje.
Radziwiłł Krzysztof bywa w domu mym
i z lekka żonę moją emabluje.
I nagle — proszę was — on robi wrzask,
że ktoś do kogoś listy pisze!
A cóż ja z tym wspólnego mogę mieć?
Ja o tym wcale nie chcę słyszeć!
Przez ośli upór towarzysza G.
w kabałę niebywałą wpadam!
Spotykam Leszka, wołam: „Leszku, cześć!”,
a on mi, proszę was, nie odpowiada!
I w jakim — proszę was, powiedzcie mi —
w jakim mnie on postawił położeniu!
Mnie, co do Kotta mówię: „Cher ami”,
a ze Słonimskim jestem po imieniu!
Że sam nie bywa, żonę klempę ma,
że nikt nie pragnie znać go z lepszej sfery,
ze złości na margines też nas pcha,
chce nas wyalienować, do cholery!
Ja służę partii już dwadzieścia lat
i różnie, towarzyszu, tam bywało.
Tu człek zarządzał, ówdzie troszkę kradł,
a czasem nawet w nery się kopało!
Lecz dziś — powiedzcie sami — kiedy ślad
tych czasów już zaciera się w pamięci,
człek z każdym w zgodzie żyć by rad,
a on nam znowu zachachmęcił!
Ach, po cóż robić taki wrzask i szum,
jak byśmy byli zagrożeni?
A cóż mi zrobi literatów tłum,
kiedy ja nagan mam w kieszeni?
Rozumiem, że gdy któraś z łap
niepowołanych sięga do koryta,
to trzeba po tej łapie: trach!
Koryto dla nas jest i kwita!
Lecz kiedy wszystkich trzyma się za pysk,
gdy się jak bydło naród doi, to ja się pytam:
„Jakiż on ma zysk, że poobraża gości moich?”
Ach, towarzyszu drogi, mówię wam,
że się tym wszystkim tylko nerwy zdziera...
Mieszkanko, towarzyszu, prima mam,
ale — paluszki lizać — garsoniera!
1966
BALLADA O ŁUPASZCE
Wiersz ten w swojej warstwie stylistycznej jest parodią artykułów na temat spisku rewizjonistyczno-syjonistycznego, jakie masowo ukazywały się w polskiej prasie w marcu 1968 roku.
Pawłowi Jasienicy
Już wieczór zapada,
usnęły już bory
i z borów wychodzą
reakcji upiory.
Straszliwych rezunów
zbierają się hordy,
by szerzyć dokoła
pożogi i mordy.
Na czele szwadronu
ataman ich gna —
Łupaszka, Łupaszka,
Łupaszka maja!
Choć wygląd junacki
ma groźny watażka —
pepeszka przez ramię,
na bakier papaszka,
choć nos ma krogulczy,
na oku zaś bielmo
i z miejsca byś poznał,
że wielkim jest szelmą,
lecz słuchy już krążą,
że kozak to łże-,
i lud okoliczny
powtarza wciąż, że
gdy jedzie przez pola
ze swoim szwadronem,
wydaje rozkazy
żydowskim żargonem.
Pod dońską papachą,
jak w gnieździe jaskółkę,
ukrywa ataman
jewrejską jarmułkę
i chociaż ujawnić
to hańba i wstyd,
Łupaszka po prostu
parszywy jest Żyd!
Kochankę ma Czajkę,
Jewrejkę okrutną,
co wzdycha: „Łupasiu,
zrób pożar, bo smutno!”
Lecz gorszy niż Czajka
i srogie kozaki
adiutant jest wodza,
Nowina niejaki,
do zbrodni okrutnych
Łupaszkę wciąż pcha —
Łupaszka, Łupaszka,
Łupaszka maja!
Już szwadron podjechał
pod senną wioszczynę
i wzywa do siebie
Łupaszka Nowinę:
„Czto diełat”?” Nowina
mu na to: „Serdeńko,
ach, spalić nam trzeba
tę wioskę maleńką,
bo wioski tej wójtem
niejaki jest Hryć,
co z ciebie bezczelnie
ośmiela się kpić!”
Już płonie Narewka,
już świszcze nahajka
i śmiechem okrutnym
zanosi się Czajka,
bo nic tak nie cieszy
krwiożerczej gudłajki,
jak w huku płomieni
świszczące nahajki.
I śmieje się Czajka,
i skacze, i łka:
„Łupaszka, Łupaszka,
Łupaszka maja!”
Choć łupił Lupaszka
pod własnym swym szyldem,
lecz w zmowie był tajnej
z baronem Rotszyldem.
Ten Rotszyld wraz z kupą
londyńskich żydłaków
przerobić na macę
chciał wszystkich Polaków,
na cel ten nikczemny
niejeden słał funt,
Na szczęście Łupaszce
nie udał się bunt.
I oto nadchodzi
dzień zemsty i gniewu:
do walki z Żydami
wyrusza KBW.
Lęk serca przenika
Łupaszki i spółki,
bo czują w tym rękę
karzącą Gomułki.
Gdy hukiem wystrzałów
aż zatrząsł się gaj,
Łupaszka dał tyły
z okrzykiem: „Aj waj !„
Od czasów tych szereg
lat długich upłynął
i słuch o Łupaszce
już całkiem zaginął.
Że jednak w naturze
nic całkiem nie ginie,
bandyci się sprytnie
ukryli jedynie.
A gdy się ukryli,
zaczęli jak stonki
ojczyzny ludowej
podgryzać korzonki!
Gdy zdrady nikczemnej
porzucił manowce,
przebiegły Nowina
przemienił się w owcę.
Choć owcze przebranie
wilkowi doskwiera,
udaje Nowina,
że on jest literat,
i, szczerząc zębiska,
pazurem wciąż pisze
to powieść o Piaście,
to szkic o Rzepisze.
Hołubi go za to
ojczyzna ludowa,
bo nie wie, że żmiję
na łonie swym chowa.
I chociaż wygląda
to całkiem jak bajka,
autorką poczytną
jest także i Czajka.
Gdy wszystkich oszukać
zdołali z kretesem,
zaczęli spiskować
z Ajzykiem mechesem.
Ten Ajzyk pozował
na wieszcza narodu,
syjonistą był jednak
podszyty od spodu.
Gdy takich hultajów
zebrało się troje,
ach, drżyjcie, Polacy,
ach, trwóżcie się, goje!
Bo Żydy chcą zrobić
nam Finis Poloniae
i kraj nasz zamienić
w judejską kolonię!
Bez przeszkód żydowska
rozwija się akcja,
bo kler ją popiera
i czarna reakcja,
już mają swe wtyczki
i w rządzie, i w KC,
do spisku się wszyscy
włączyli gęgacze,
a także studenci,
sztubaki i chule
na zgubę swą sojusz
zawarli ze Srulem.
Gdy wokół się głośne
rozlega gęganie,
w umyśle słuchacza
powstaje pytanie:
A gdzie jest Łupaszka?
Gdzie podział się on?
Czy strzał kabewiaka
zgotował mu zgon,
czy srogą pokutę
odbywa w klasztorze,
czy w stepie bezkresnym
zagubił się może?
Ach, drogi słuchaczu,
fantazja twa słaba,
dziś hula ataman
w Zatoce Akaba!
Przepaskę na bielmo
założył nasz krajan
i teraz on słynny
generał jest Dajan.
Że nie dość mu było
arabskich podbojów,
nad Wisłę wyrusza,
by polskich bić gojów!
W marcowe wieczory
pod wieszcza pomnikiem
spotyka się Dajan
z niejakim Michnikiem.
Gdy Dajan szwargoce,
to Michnik wciąż gęga
i straszny się spisek
pod wieszczem wylęga.
Aż wieszcz na cokole
zadumał się: „Po co
te Żydy na dole
tak głośno szwargocą?”
Już spisek jest gotów,
już cieszy się Czajka
i toast za Syjon
wychyla już szajka.
I śle do Rotszylda
telegram: „Baronie,
czekamy cię w wolnym
nad Wisłą Syjonie!”
A Rotszyld depeszę:
„Rachunek zapłacę,
jeżeli z Gomułki
przyślecie mi macę”.
Z okrzykiem: „Dla Polski
gotowa już trumna!”
wyrusza na miasto
ta piąta kolumna.
Gdy niecni syjoniści
nasz kraj zgubić pragną,
na szczęście się ocknął
generał nasz — Bagno.
A Bagnu niestraszne
żydowskie przechwałki,
bo on ma za sobą
gazrurki i pałki.
Gdy rzucił do walki
te pały i rury,
to pierze z syjonistów
leciało i wióry.
Przed dzielnym ormowcem
sam Dajan umyka
i rzuca na pastwę
gazrurkom Ajzyka,
a Czajka zdradzona
rozpacza i łka:
„Dajana, Dajana,
Dajana maja!”
Już kraj nasz oczyszczon
z syjonistów przeklętych,
zostały w nim tylko
Moczary i Kępy.
I nocą z pomnika
spogląda wieszcz blady,
jak po tych moczarach
wciąż snują się dziady.
Czas zamknąć pointą
balladę tę całą:
Choć znikli syjoniści,
lecz BAGNO zostało.
1968
ROZMOWA W KARTOFLARNI
Jak podała prasa polska w ogłoszonym z okazji 60. rocznicy urodzin życiorysie tow. Gomułki, podczas pobytu w więzieniu w Rawiczu przed wojną pracował on w więziennej kartoflarni wraz z pewnym poetą ukraińskim.
GNOM
Już my obrali ziemniaków korzec,
a może kwintal, można by orzec.
TARAS
W ojczyźnie mojej — na Ukrainie
zemla uprawoj prekrasnoj słynie,
bo tam kołchozy są i sowchozy,
tam się stosuje sztuczne nawozy.
Tu zacofane są tylko dwory,
tam — progresywne w polu traktory,
stąd też kartoszki u nas kak dynie:
Nie masz, jak życie na Ukrainie!
GNOM
Z tego, co mówisz, drogi Tarasie,
konsekwencyje wyciągnąć da się.
Gdy tylko w Polsce obejmę władzę,
sztuczne nawozy zaraz wprowadzę,
gdzie grykę sieje wsteczny feudał,
tam nawozowe uczynię cuda,
wydajność upraw to nie są mrzonki!
Lecz wprzód mi powiedz, jak tam kiszonki.
Czy Ukraina także z nich słynie?
TARAS
Kiszonek mnoho na Ukrainie!
Bywa, że mija za dzionkiem dzionek,
a tam nic nie ma oprócz kiszonek,
bo choć wspaniała u nas uprawa,
na polach kiśnie zboże i trawa,
gdyż wróg klasowy wciąż spuszcza deszcze,
a my silosów nie mamy jeszcze.
Stąd z paszą kłopot. Radziecka władza
makuchy musi ciągle sprowadzać,
a na to nużne cenne dewizy,
stąd też w hodowli przejściowy kryzys.
GNOM
Ach, te makuchy! Ach, te makuchy!
Toż socjalizmu są wprost złe duchy!
Gdy tylko w Polsce obejmę władzę,
szereg surowych ustaw wprowadzę:
za krowobójstwo, za świniobicie
będę odbierał mienie i życie,
a za wydajność niską uprawy
sabotażystom wytoczę sprawy.
Przewidujący żem jest gospodarz,
widzę, że wzrośnie przestępców podaż
i trza budować będzie więzienia.
Radzieckie cenne są doświadczenia,
więc mi opowiedz, drogi Tarasie,
jak z więzieniami u was rzecz ma się.
TARAS
Ach, Wiesław miłyj, w ZSRRze
jest więzień tyle, że aż dziw bierze!
Gdzie dawniej były stepy, burzany,
dziś tysiąc łagrów pobudowanych.
Smotrisz wokoło, wot progres kakij —
zamiast kurhanów wszędzie baraki,
a w tych barakach żyźni swej goda
prawie połowa pędzi naroda.
I poprzez stepy pieśń rzewna płynie:
„Nie masz, jak życie na Ukrainie!”
GNOM
Piękny to obraz, drogi Tarasie!
Lecz on niestety na nic mi zda się,
do socjalizmu mam polską drogę
i naśladować was wprost nie mogę,
bo choć ogólne wspólne są cele,
ja się w szczegółach różnić ośmielę.
Nie chcę budować w stepie baraków,
będę więzienia wznosił z pustaków.
TARAS
Toż prawicowe jest odchylenie!
GNOM
Zdania swojego za nic nie zmienię!
TARAS
Oj, Wiesław miłyj, a znasz ty Czeka?
Czeka z decyzją nigdy nie zwleka
i odkłonienie twe nacjonalne
następstwa będzie miało fatalne!
GNOM
Tylko mnie nie strasz, drogi Tarasie,
bo tych pogróżek nie boję ja się!
A co zaś tyczy się odchylenia,
to dogmatyczny masz punkt widzenia,
gdy ja — przeciwnie — mam gospodarski,
bo chcę popierać przemysł murarski,
a inwestycje łączyć z wsadzaniem.
To idealne jest rozwiązanie!
Zdania swojego przeto nie zmienię
i będę głosił nieustraszenie:
Do socjalizmu droga Polaków
poprzez więzienia wiedzie z pustaków!
TARAS
Wzgliady twe, Wiesław, cenię niezmiernie,
no sprzeciw może być w Kominternie.
A choć tam czasto nie majut racji,
bardzo nie lubiat tam innowacji.
GNOM
Słuszności mojej to będzie miernik,
że zrobię w Polsce własny październik!
A przyznać musisz, drogi Tarasie,
na poł-Lenina nadaję ja się,
bo niezrównany ze mnie orator,
co kunszt wymowy na nowy pcha tor!
To mam z Leninem wspólnego jeszcze,
że moc problemów w swym mózgu mieszczę,
a równie dobrze jak na diamacie
znam się, jak uszyć należy gacie!
Gdy tylko w Polsce obejmę władzę,
wnet kult osoby własnej wprowadzę,
by czcić mnie mogli w kraju i w świecie,
bom niezrównany jest mędrzec przecie!
A kto nie będzie Gomułki kochał,
ten będzie w lochu jęczał i szlochał!
TARAS
Ach, Wiesław miłyj, kakże prekrasno
kreślisz przede mną swą przyszłość jasną!
Lecz pora rzucić cudne marzenia,
bo się naczalnik zbliża więzienia,
a trzeba jeszcze obrać ziemniaków...
NACZELNIK
( rozjuszony widokiem nieobranych ziemniaków)
Ach, wy, przeklęta paro próżniaków!
Zbyt wam się dobrze w więzieniu dzieje!
Ja was nauczę pracy, złodzieje!
(Okłada Gnoma i Tarasa pięściami)
GNOM
(kuląc się pod ciosami)
Wszystko to zniosę, wszystko to strawię,
ale zdobędę władzę w Warszawie.
1968
GNOMIADA
Wprowadzenie
Gnomiada to utwór niedokończony. Poemat zarzuciłem, ponieważ akurat nastąpiły tzw. wydarzenia radomskie, które zainspirowały mnie do stworzenia dłuższego utworu pt. Towarzysz Szmaciak. Treść Gnomiady miała być następująca:
Znajdujący się w odstawce Gnom, wstrząśnięty wypaczeniami ustroju, jakich dopuścił się jego następca, lekkomyślny Sztygar, postanawia dokonać coup d’etat, czyli tzw. kudety. W tym celu wzywa do Konstancina, będącego miejscem jego wygnania, dawnych współpracowników, aby odbyć z nimi naradę. Oczekuje na ich przybycie. Nagle zjawiają się nieproszeni goście. Gnom wdaje się z nimi w dysputę na temat gnuśności i niegodziwości klasy robotniczej. Rozliczne przywary proletariatu, z których najgroźniejsza jest „pazerność na mięso”, mogą doprowadzić do zguby PRL. Wreszcie nadjeżdżają spiskowcy. Rozpoczyna się narada, która szybko przemienia się w kłótnię o to, kto najbardziej zawinił w grudniu 1970 roku. Gdy już ma dojść do mordobicia, przybywa posłaniec z wieścią o nowych rozruchach. „Kudeta” staje się więc nieaktualna i rozwścieczony Gnom przepędza gości, przeklinając w długiej tyradzie „niewdzięczny naród polski”.
Wstęp
O czym tu dumać na warszawskim bruku,
jak żuk po uszy siedząc w muchotłuku
(patrz: Dostojewski, Biesy, rozdział czwarty)?
Jakiż tu temat jest dumania warty,
gdy wokół nuda, nędza i głupota,
w których masz reszty dokonać żywota?
Już po raz drugi wchodzę w ten kołowrót
zim i odwilży, napraw i wypaczeń,
znów długie listy pisują Gęgacze,
Czerwoni strasznie srożą się na powrót,
gdy o milimetr choć masz dłuższy jęzor,
zaraz go chlasta nożycami cenzor,
w parnym powietrzu jakiś łomot wisi,
coraz głośniejsi znów się stają Cisi
i będą wsadzać synów pokolenia
do miejsc nie tylko znanych im z imienia.
Może przeżycie jest to nadzwyczajne,
gdy po raz pierwszy wpadniesz w beczkę z łajnem.
Wyszedłszy, będziesz wspominał przez lata,
jakie tam były fetory, miazmata...
Lecz tak wciąż siedzieć w niej po dziurki w nosie —
to by świętemu nawet sprzykrzyło się.
O czym tu dumać? Przed wiekiem w Paryżu
wieszcz nasz pod wpływem psychicznego niżu
uciekał myślą w krainę dzieciństwa.
Ty w swym dzieciństwie same widzisz świństwa —
mordy, grabieże, pożogi i dymy,
to Oświęcimia, to znowu Kołymy.
Jak grób masowy obrzydliwym zielskiem
porasta twoje dzieciństwo anielskie.
A młodość twoja? Nie górna i chmurna,
lecz przede wszystkim ponura i durna.
Jeszcze cię teraz chwytają wymioty,
gdy ZMP-owskie wspominasz bełkoty.
Wysoko świeci stalinowskie słonko,
wciąż na trybunę straszne typy włażą
z owadzim okiem i pryszczatą twarzą,
krzyczą, byś walczył z kułakiem i stonką.
Wtem cię za serce straszna chwyta trwoga,
bo wiesz, że wyraz twarzy masz nieszczery,
że pod tą maską klasowego wroga
ktoś wnet rozpozna i skopią ci nery.
Więc patrzysz trwożnie, czy czujny towarzysz
nie obserwuje bacznie twojej twarzy.
O czym tu dumać? Czy o dawnym lęku,
dawnej głupocie, dzikiej nudzie biura,
gdy ci na głowę snu spadała chmura?
Ach, te dumania są całkiem bez wdzięku!
A może sławny wspominać Październik,
gdy nas skołował chytry stary piernik,
i jak byliśmy wtedy zachwyceni,
że się coś w Polsce na lepsze odmieni?
O, jakże szybko nastrój prysnął wzniosły!
Albowiem w kraju tym zaczarowanym,
gdzie —jak w złej bajce — ludźmi rządzą osły,
jakież tu mogą być właściwie zmiany?
Tu tylko szpiclom coraz większe uszy
rosną, milicji — coraz dłuższe pałki,
i coraz bardziej pustka rośnie w duszy,
i coraz bardziej mózg się staje miałki.
Tu tylko może prosperować gnida,
cwaniak i kurwa, łotr i donosiciel —
niewielki wybór, jak sami widzicie,
choć niejednemu kuszącym się wyda.
Ach, prawda, można być Gęgaczem jeszcze,
lecz ja w tym gronie nie bardzo się mieszczę.
Gdybym był Gęgacz, Gęgacz, jak się patrzy,
z małpią zręcznością wdrapałbym się na krzyż,
ale pluszowy, bo to ważne przecie
wisieć na krzyżu, który cię nie gniecie.
Z krzyża okrzyki rzucałbym rozpaczy,
tak jak to bywa w zwyczaju Gęgaczy.
Niestety nie mam tych zdolności wcale!
Może winne tu moje nadpsute morale,
może w mózgu mam inne niż Gęgacze zwoje —
nie, ja nie będę gęgał! Dziękuję, postoję!
O, ty mój wieku męski — wieku klęski! Bo czym
właściwie jestem? Jakimś soc-Villonem,
który miewa pomysły całkiem poronione,
podejrzanym facetem, co ku zgubie kroczy.
Wychlana wóda zżera mi wątrobę,
białe myszki niedługo mi przelecą drogę,
lecz nim z ulgą westchniecie, że mnie wreszcie nie ma,
zafunduję wam nowy o Gnomie poemat!
Gnom — to jest właśnie temat moich dumań godny!
Gnom tupiący nogami, to znowu pogodny,
Gnom liczący wytrwale komy i procenty,
Gnom swą misją dziejową ogromnie przejęty,
Gnom — gospodarz wspaniały, Gnom — narodu ociec,
Gnom — mąż stanu, Gnom — mędrzec, trudno zresztą dociec
ogromu zasług tego niezwykłego męża,
którego nawet czasu ząb nie nadweręża!
Spójrz na władców dzisiejszych. Cóż to za miernoty!
W powieści łotrzykowskiej każdy ma prototyp.
Wszystko to typy wzięte z komedii dell’arte:
bufon, szarlatan, nędznik — poezji nie warte!
Ale gdybyś zapragnął w symbolu genialnym
zawrzeć naszego państwa absurd monstrualny
z jego przytłaczającym jednostkę ogromem,
to czym by musiał symbol ten być? Tylko Gnomem!
Lecz dosyć wstępu! Niech opowieść płynie.
Sierpień, ciepły poranek, willa w Konstancinie...
Rozdział I
W Konstancinie, na tarasie
siedzi Gnom i uśmiecha się.
„Piękny mamy dziś poranek!
Zaraz zjadą tu na ganek
Zenon, Loga i Marianek!
Historyczny nadszedł moment:
nie słuchając moich komend,
kraj w okropny popadł zamęt.
Wokół słychać straszny lament —
wszędzie straty, wszędzie braki,
gdzie nie spojrzeć, puste haki,
więc lud śmieje się prywatnie,
że nie jatki to, a szatnie.
Nie ma cukru, nie ma mleka,
kaszy nie ma ani deka,
a w dodatku nie ma paszy
w jakże żyznym kraju naszym!
Gdy zapytasz o makucha,
następuje cisza głucha,
a zaś pokos i kiszonki
to są w naszych czasach mrzonki!
Czy to są trudności wzrostu?
Nie! Bałagan to po prostu,
bo dorwali się do stera
dyletanci, same zera!
Ja to wszystko przewidziałem.
Wielokrotnie ostrzegałem,
że kraj nie jest tak bogaty,
by go było stać na fiaty,
a automatycznych pralek
to już nam nie trzeba wcale!
Wystarczały balie, pługi,
lecz im chciało się błyskotek —
zamków, dworów i dyskotek,
w rezultacie — same długi!
Com uzbierał był w pończosze,
roztrwonili co do grosza,
a dolary, funty, franki —
wszystko poszło na zachcianki!
Gdy wydano zaś dewizy,
cóż dziwnego, że jest kryzys?!
Jak rozrzutnie krawiec kraje,
wnet materii mu nie staje,
a z próżnego i Salamon
nie naleje tyż tak samo!
Gdym te myśli rzucał złote,
wszyscy śmieli się, że plotę!
Jakie były kpiny, wice,
wprost przytoczyć się je wstydzę.
Wynajęli też alfonsa,
żeby ze mnie się natrząsał.
Ale wszystko nadaremnie,
pokazała przyszłość bowiem,
że prawdziwy prorok ze mnie,
sam Jeremiasz, że tak powiem!
Chcieć nie trzeba nazbyt wiele!
Tak się wyśpisz, jak pościelesz!
A budować Polskę drugą? —
no, doprawdy, kto to słyszał,
gdy pod jednym PRL-em
naród
już zaledwie dyszał?!
Nic
dziwnego więc, że trzeszczy
ustrój
nasz w sposób złowieszczy!
Przyszłość
przed nim widzę czarną,
więc
się wszyscy do mnie garną.
Był tu w Konstancinie Ziętek —
z oczu mu wyzierał smętek.
Gdy spotkałem go na szlaku,
ledwo wlókł się po deptaku.
Mówił do mnie: «W straszną biedę
wpędził nas lekkoduch Edek!
Ja, emeryt i kuracjusz,
mówię wam: to jest utracjusz!
Ty, Wiesławie, byłeś włodarz!
Jaka wtedy była podaż,
jak zaopatrzony rynek
w parowozy i w wędlinę,
jak listkami koniczyny
zieleniły się doliny,
a nawozy, a azoty!
To był czas doprawdy złoty!»
To typowe w tym narodzie:
każdy mądry jest po szkodzie!
Gospodarski punkt widzenia
obcy im od urodzenia.
A gdy ich zapytać, kiedy
dopytali się tej biedy,
w odpowiedzi tylko ręce
rozkładają—i nic więcej!
Ale oto turkot słyszę,
który ranną mąci ciszę...
«Sroczka skrzeczy na jaworze,
Zocha stroi się w komorze.
Jadą goście! Jadą goście!
Ach, wesoło w dom ich proście!»
To z Wiesława jest cytata...
Ale odgłos, co dolata,
to nie silnik... To jest bryka!
Czyżby jechał do mnie Pyka?
Ale skąd, u licha, Pyka?
Pykę ledwie znam z Barbórek...
Może przysłał go Janiurek,
może jedzie jako wtyka
od Górnika? Któż by to zgadł?
Ach, to nie jest wcale Pyka!
Teraz widzę—to jest Ozga!
Ozga — chłop zaprzyjaźniony!
Cóż go niesie w moje strony?
Pewnie wiezie znów poemat
i swym rymem częstochowskim
dziury w mózgu będzie wiercić.
Ach, to gorsze jest od śmierci!
Jak tu udać, że mnie nie ma?
Chętnie bym się wymknął z ganka,
ale spłoszy mi Marianka.
Odkąd zięć lekkoatleta
trupów mu nawpuszczał w wannę,
trzęsie się jak galareta
i ma lęki nieustanne.
Pomyśli, że była branka
lub jest kocioł. Znam Marianka —
tak się spłoszy, że odjedzie.
A wszak mamy po obiedzie
wraz z Zenonem oraz Logą
radzić, jaką tu pójść drogą,
by nie rozpadł się PRL.
Nie mam głowy do duperel,
gdy mnie czeka ciężka praca —
niechaj Ozga wnet zawraca!
Jak niezdarnie się gramoli!
Pewnie sobie podchromolił.
O, wywalił się jak długi!
Teraz znów stangreta ruga.
Jakie ordynarne słowa!
To ma być wiązana mowa?
Toż to wprost z rynsztoka struga!
Odkąd już nie rządzę krajem,
upadają obyczaje!
Ale czy ja dobrze widzę?
Ktoś tam jeszcze siedzi w bryce,
jakaś postać dziwna, czarna...
Nie do wiary! To sutanna!
Ozga chyba jest szalony!
Pod laicką moją strzechę
przyprowadza mitu klechę,
chce tu szerzyć zabobony!
Dam mu szkołę, że aż jęknie!
Wnet księżowska moc tu pęknie!
Zocha! Przynieś no plandekę,
klajster, młotek i pinezki!
Lecz, u licha, znam skądś klechę!
Toż to Stefek Matuszewski!
Matuszewski — członek KC!
W październiku stracił pracę.
Najpierw ksiądz, potem towarzysz,
typ obleśny i bez twarzy.
Intrygował wraz z Mijalem,
ale im nie wyszło wcale!
Wobec mnie on ciężko zgrzeszył,
gdy upadłem, tak się cieszył,
że powrócił wnet z Tirany.
Teraz jest rozczarowany,
bo warcholski rząd Sztygara
zaraz mu powiedział: «Wara!»
Fakt to wielce jest wymowny,
że znów włożył strój duchowny.
Widać, trwoga go przenika —
okręt tonie bez sternika
i za sprawki grożą ciemne
konsekwencje nieprzyjemne!
Lecz że religijna blaga
wcale mu już nie pomaga
i zawodzą go niebiosy,
dziś przyjechał do Canossy!
Trudna rada! Jest mi dane
przeprowadzić tu nad ranem
dyskurs z wójtem i plebanem!”
Rozdział II
Preludium
W ciepły letni poranek
zasiedli do stołu
pan z wójtem i plebanem,
by pogwarzyć pospołu.
Pan od rzeczy coś pieprzy,
wójt zaś mową wiązaną,
a pleban, że nie lepszy,
potakuje im: „ano”!
Pojąć, o co im chodzi,
można jeno z mozołem,
bo to taka rozmowa,
jakby gadał muł z wołem
albo osioł z baranem,
albo też gęś z prosięciem —jedno pewne: że masz tu
do czynienia z bydlęciem.
Radzą wciąż: gadu, gadu,
dyskutują, lecz o czym?
Wokół czego rozmowa
tych trzech pierdoł się toczy?
Kiej bym rzekł wam, krzykniecie:
„A to bujacz, psiajucha!”
Niech więc każden sam sobie
tej rozmowy posłucha.
Rozmowa między panem, wójtem i plebanem
GNOM
No i cóż, towarzysze! Niefortunna zmiana
sternika państwowej łodzi,
tak pochopnie dokonana,
teraz bokiem wam wychodzi!
Ach, nieszczęsny narodzie —
Polak mądry jest po szkodzie!
Najpierw napsuje, nabroi,
a potem straszne lamenty —
szkoda gadać, mili moi,
bo ja jestem nieugięty!
Nie padajcie na kolana —
sprawa wasza jest przegrana!
Na nic miny są uprzejme,
bo ja władzy nie obejmę!
[...]
GNOM
Polskę szlachecką zgubili wielmoże,
burżuazyjną zaś — krwiopijców rasa.
Polskę Ludową zgubi, nie daj Boże,
swym egoizmem robotnicza klasa!
[...]
1976
Caryca
CARYCA I ZWIERCIADŁO
Przed lustrem wdzięczy się Caryca,
własna uroda ją zachwyca.
To gęstych brwi unosi chaszcze,
to swych podbródków sześć pogłaszcze,
to delikatnym ruchem dłoni
poprawi bujnych włosów sploty,
to w głaz swych niezgłębionej toni
zatopi wzór pełen tęsknoty,
to znów rozchyli ust pąkowie
i ticho: „Kak krasiwa!” powie.
Da, kak krasiwa i mogucza!
Zadumy ją ogarnia tucza,
bo pojąć trudno wprost,
gdzie sięga jej władza,
wpływy i potęga!
Bezkresny step i Gimałaje,
wostoczne i zapadne kraje,
rozlewnyj Don i rwistyj Terek,
archipełagrów dlinnyj szereg;
jej Białe są i Czarne morza,
południa żar, polarna zorza,
którą wynalazł Łomonosow,
by oświetlała carski tron,
i w której blasku wielki Soso
milionom podejrzanych osób
zgotował zasłużony zgon.
A liczne ludy, te jej raby:
i Kazach — na umyśle słaby,
i gnuśny Ruś, i Gruzin dumny,
milkliwy Żmudzin, Polak szumny,
Ormiaszka chytry, Tunguz dziki,
Bułgar i Węgier, Prus i Czech;
wyliczać by tu długo, ech —
wszystko Carycy niewolniki!
Wielkie jest carstwo Leonidy,
mimo że wciąż w nim mącą Żydy!
Właściwie już ideał bliski:
tak wszystkich trzyma się za pyski
w ogromnym tym Koncłagrze Mira,
że gdyby ożył Piotr Wielikij,
zdumienia wydałby okrzyki;
dążę Jekatierina — zdzira
z francuska by skazała, że „ Quel diable, je suis enchatee!
A jeśli ktoś zbyt głośno piśnie,
że twarda ręka zbyt go ciśnie,
gdy się zbuntuje czy rozpłacze,
to zaraz się zjawiają wracze
i za te krzyki, fochy, dąsy
biorą go na elektrowstrząsy.
I znów zatapia w szkle zierkała
Caryca osowiały wzrok,
bo się jej głowa skotłowała
czerez tych myśli kipiatok.
Szczęściem pod ręką stakan stoi,
z ożywczych czerpią usta zdroi
stuprocentowy blisko płyn.
Ach, jak rozgrzewa! Ach, jak pali!
Spirit, a eto znaczyt — duch.
Jeszcze króciutki wydech — chuch —
„dusza płynie już po fali
i już na wszystko napłewat’!
Ach, swołocz! Bydło! Wory! Bladzie!
Im tołko nużen knut i pałka!
Im tołko nużna tiurma!, kat!
A ja? Ja jestem liberałka,
bezumno liubliu ja Zapad!
Te ich gorody, magaziny!
Gdzie u nas pójdziesz w magazin?
Te ich ulice, limuzyny!
Niet u nas takich limuzyn!
W Pariże, w Łuksemburżskom Sadzie —
kakie dziewuszki, kakie biadzie!
A szutki kakie, kakie sztuki!
Wot zaszła tuda w restoran,
brosiła żeton w awtomat i wot,
wytrysnął zeń fontan
i czudne się rozległy zwuki!
Wot Jeuropa, wot kultura,
a u nas czto — wsio dzicz i dzicz!
Przez tysiąc lat ich batem ćwicz
i czto dumajesz, że wyćwiczysz
z toj durnoj, tupoj, tiomnoj dziczy!
Caryca szybko w dłonie klaszcze:
mgnowienno zjawia się służaszczyj —
siwy pałkownik KGB,
ruki po szwam i pierś wypręża,
wiernopoddańczy wzrok wytęża,
by zgadnąć, co władczyni chce.
„Durak, nalewaj, stakan pustyj!
Rozpylaj w krąg odiekołon,
bo wozduch tiażkij. Tiepier won!”
I znowu rubinowe usta
wchłaniają życiodajne żary.
I oto jak są zmienne gusta,
jak zmienne są nastroje caryc!
Zwężają się szerokie głaza,
już w nich nie płonie blesk ałmaza,
tylko pogarda, złość i mrok.
„Imperialisty — szepcze — gady!
Uśmiechy ślą, a knują zdrady!
Razkryj im sierdce, otwórz duszę,
a oni w krik, że Żydków duszę!
Protestacyjne ślą bumagi,
że Jakubowski wszedł do Pragi!
Kowarnyj i mierzawyj Zapad!
Niech by się wreszcie k czortu zapadł!
A gdyby tak, kak radzi Greczko
zbombardirowat’ ich troszeczko,
a potem zdiełat’ im «ura!!!»?
Wot, pohulałyby Kazaki!!
Ten Greczko, czto on się tak pcha?
Kto on właściwie? Kto on taki?
Czto u mych stóp tak skuczyt on?
«Barinia — prosit — daj prikaz!»
A chytrość bijet jemu z głaz,
chce wpełznąć gad na carskij tron!”
„Nu, jeszcze jeden stakan, Zachar!
A potem czaj, konfiet i sachar.
Nic nie rozjaśnia tak jak wódka!
A żyźń eto głupaja szutka!
Kto eto skazał? Lermontow?
Obrazowanna ja głuboko!”
I intelektualne oko z
agłębia się w zwierciadła toń.
Caryca nowe ma widzenie,
że jest nie tylko piękna, dumna,
lecz nade wszystko dobra, umna
i nieszczasliwa jest szalenie.
Zewsząd ją otaczają płazy,
miełkije ludzie, prosto — karły,
dworaków przypochlebny tłum,
a za oczami — knują spiski!
Czużen im gornych myśli szum,
czuże im jarkie geńja błyski!
Im tolko w głowie — wodka, żopa,
a mnie się marzy wsia Jewropa!
Wy dury! wory! wy sobaki!
Znajecie, ile tam bogactwa?
Nie strwonisz go przez piaćset let
nawet takiego jak tu władztwa!
Skolko tam dworców, ermitaży,
kakije tam priekrasne kremle!
A wy — by wsio to spalić, zżarzyć,
a wy — by wsio to zrawniat’ z ziemlej!
Wsio by chotieła rozjebat’
odna z drugoj głupaja swinia!
A czto to — nużna nam pustynia?
Wied’ pustyń u nas oczeń mnogo!
Nam nużno kuszat’, nużno brat”!
Nu, sprasziwaju was, od kogo?
Niet, niet, kowarnyj moj Andriej,
dumajesz chitryj ty kak zmiej?
Kuda chitrieje Leonida!
Niszczyć swą zdobycz — kakij smysł?
Zdzieś subtelniejszy nużen zmysł,
zdzieś tolko moj się urok przyda!
Atomnych nielzia nam kartaczy,
nam nada tolko oduraczyć!
Duraczyć — to specjalność caryc.
To jest po prostu nie do wiary,
jakie miewają tu pomysły,
jakie odnoszą tu sukcesy
i jakie łapią się umysły
na niewybredne ich karesy!
Tę trudną sztukę duraczenia
na szczyty wzniosła od niechcenia
Jekatierina Wielikaja.
Ach, jak te twarde lizał stopy
kwiat oświeconej Europy,
jak na wyścigi cała zgraja
Wolterów, Russów, Diderotów,
z poważną miną, bez wymiotów,
na cześć jej układała ody —
patronki nauk i swobody,
gdy ta dusiła twardą ręką
każdą myśl wolną, a narody
za kark chwytała tak kak koszkę
i przenosiła na wschód troszkę.
Gdy to wcielenie gumanizma
humanitarnie niesłychanie
stłumiło chłopów swych powstanie
(„wot, kak gumanno” — myśli głowa
na pal wbitego Pugaczowa),
kiedy zesłała Radiszczewa
i Polszy sjeła kawał spory,
tłum postępowców ją opiewał,
wielbiły liberalne chory.
Wot krasawica! Wot mistrzyni!
Nieważne czto, ważne kto czyni!
A Soso? Kakie czudne wąsy!
Pod wąsem pykał sobie z trubki,
a że się wkoło słały trupki,
czy kto powiedział na to co?
Były z powodu tego dąsy?
Chwalił go Wells i Bernard Shaw,
a daże słynny Russeł lord.
Raził jewo tot całyj mord —
te łagry, tiurmy, kaźnie? Niet!
Mołodiec Soso! Wot kokiet!
Bo nic nie wzrusza tak Zachodu,
jak szum frazesów o wolności.
Możesz pół świata zakuć w dyby,
strzelać w tył głowy, łamać kości,
ale bredź przy tym o ludzkości,
o Lepszym Jutrze, Wielkim Świcie,
a wyjdziesz na tym znakomicie!
Wot Gitler, kakoj to durak!
On się przechwalał zbrodnią swoją!
A mudriec to by zdiełał tak:
Nu czto, że gdzieś koncłagry stoją?
Nu czto, że dymią krematoria?
Taż w nich przetapia się historia,
niewoli topią się okowy,
powstaje sprawiedliwszy świat,
rodzi się typ człowieka nowy!
I czto, nie miałby wtedy on
gumannych w krąg apołogietów,
co pięliby, kak on jest miły,
a kakij kapitalizm zgniły?
Wsadzać na czapku główkę trupią,
o, Boże mój, kak eto głupio!
Na czarne — „białe” mówić nada,
bo to przemawia do Zapada;
na knuty, kaźnie i tortury —
że to gumanne manikiury!
Nada ich przekonywać mudro,
że wojna — mir, że chlew to źródło,
że okupacja — wyzwolenie,
a będą cieszyć się szalenie!
A kiedy z wolna, po troszeczku
w tej dialektyce się wyćwiczą,
to moją staną się zdobyczą—
poniał mienia, ty jołop Greczko?
Osłabła troszku od tych dum...
Ja chaczu wzmocnić się lekuchno!
Snowa to bydlę nie naliło!
Takich to tylko walić w ryło
i wot smatriet”, czy równo puchną!
Zachar! Gdzie ty się podział, czort?!
Już ja ci zerwę te pagony!
W sołdaty proste pójdziesz won!
Nie widzisz, swołocz? Stakan pustyj!
Nalewaj, durny!... Jeszcze raz!
Ty chyba sowsiem nie masz głaz,
a wmiesto lic u tiebia — żopa!
No, chwatit, chwatit już, paszoł!
Czto to zmutiła się zierkała
tak czysta zawsze tafla szklana?
Może zbyt mocno ja chuchała,
a może ja niemnożko pjana?
Nu, wsio rawno! Czto by chotieła?...
Może tancować?... Może piać?...
Może kakie igrowe dieła?...
Niet, ja’b chatieła całowat”!
Całować, ale tak szaleńczo,
jak czynią to władczynie Wschodu,
gdy wargi pieszczą się i dręczą,
gdy pożar bucha spośród lodu,
gdy dusza duszy się powierza,
z najgłębszych tajni się spowiada,
a tutaj nagle kły wyszczerza
nienawiść dzika, podła zdrada,
gdy wśród upojnych oszołomień
trzeźwości migną błyskawice,
gdy nagle w lód się zmienia płomień,
kochanka wierna zaś — w carycę!
Da, da, prekrasno ja skazała!
W tym smysł jest i istina cała.
Bo nad upojne wszystkie trunki,
nad koka-kołę, wew-kliko,
o ileż upojniejsze są
słynne Carycy pocałunki!
Pomniu, kak prijechał w Moskwu
de Gaulle, sklierotik i starik,
i ja jewo pocełowała,
on potom prosto dostał tik,
ach, on formalno popał w trans,
on przestał bredzić o belle France
i tolko skuczał u mych stóp:
„Ach, Leonide, ty mienia lub,
dla ciebie cały Zapad broszę,
tylko mnie jeszcze całuj, proszę!”
A potom Pompidou, i Brandt,
a nawet chitryj, miełkij frant,
poet iz Polszy — Iwaszkiewicz,
gdy tolko pili ust mych miód,
wołali, że to istny cud,
kto go nie zaznał, ten nic nie wie.
Nagle goryczy kropla spada,
wypełza myśl ohydna: Sadat! —
zimny egipski pederasta,
podstępna, jadowita żmija!
Jak on się w moje wargi wpijał,
jak on udawał podniecenie,
a ruki wsadzał mi w kieszenie!
A kiedy wszystko wyjął, złodziej,
pokazał drzwi na Bliskim Wschodzie.
Ech, job jewo, płaz bez znaczenia!
Bo wszystko się na dobre zmienia
i oto nagle Tricky Dicky,
potężny władca Ameryki,
który pół świata ma u stóp,
po pocałunkach w Waszyngtonie
miłością dziką do mnie płonie
i zaraz chciałby zawrzeć ślub!
Przyjechał tu profiesor w swaty,
chotia jewrej, choroszyj parień,
czełowiek umnyj i bogatyj,
no fiksa ma na punkcie baryń.
Zachodzim w um z Podgornym Kolą
i trudno się nadziwić nam,
czto ciągnie go do naszych dam,
przecież to barachło i chłam!
Możet tam oni takie wolą?
Da, czełowiek eto zagadka!
Profiesor mówił umno, gładko
i mnie logiczno wywiódł tak,
że dołżen dojść do skutku brak!
Bo choć zamieszki są w Senacie
o jakiś skandal w Watergacie,
że założyli gdzieś podsłuchy,
a wyszły z nich śmierdzące dmuchy
(nie tak kak u nas; ja słuszaju
dokładnie, co się dzieje w kraju),
no Dick i ichnie KGB,
FBI — znaczyt, stłumią je!
„Ach, profiesor —ja mu przerwała —
pal sześć tę waszą Amerikę!
Ty opowiadaj mi o Dickie.
Kak ja go dawno nie widziała!
Czto on diełajet, Dick moj miłyj?
Ach, mów, bo żdat” już nie mam siły!”
Naliwaj stakan! Po bierieg!
Nie wódka! Koniak! Extra sec!
Ach, Dick! Kogda tiebia ujrzała,
zabiło sierdce: wot, to on!
Ja kak diewuszka młada drżała,
a w gołowie mi krew huczała
kak samyj wielkij Kremla dzwon!
Ja skrywat’ dłużej już nie stanu —
bezumno jestem zakochana
w twych głazach, ustach, blesku lic!
Na liubow’ nie poradzisz nic!
Pamiętasz, kak my zapatrzeni
naprotiw siebia siuda szli,
z ułybkoj ty, ja wzniósłszy brwi?
Ach, Dick, dla siebia my stworzeni!
Ach, Dick, ach, miłyj moj, my dear,
nasz budiet cełyj ziemskij mir.
Ach, Dick, nasz przyszły sławnyj brak
to jest nie tylko brak z miłości,
to jest z razsudka toże brak,
to budiet szczastie dla ludzkości!
Gdy obie zejdą się półkule,
będziemy mieć już całą pulę,
będziemy mieć już całą włast’
i każdy będzie musiał paść
przed taką parą na kolana!
Czy to Moskwa, czy to Fłorida,
czy London to, czy Mozambik —
wszędzie carstwujet Leonida,
wszędzie władajet Tricky Dick!
To budziet naszej właści szlagier,
że cały świat się zmieni w łagier.
Rabotat budut kornie raby,
skończą się strejki i rozruchy,
gdzie stąpisz, wszędzie są podsłuchy,
gdzie spojrzysz, wszędzie widzisz kraty.
Patrz, jak korzystnie świat się zmienia:
Niegry bieleją z przerażenia,
a Żydki zamykają domy,
bo przeczuwają już pogromy.
Butne dotychczas kongriesmieny
pokornie pójdą tiepier w pleny!
Egipski pedryl aż się spłaszczy,
ja budu szczała mu do paszczy
i tak szutiła: „Nu, Anwar,
wied u was na pustynie żar,
ja tiepier tobie go ugaszę!
Nielzia mi było dmuchać w kaszę!”
Ach, Dick, kak czudnyj budiet mir!
Wieczne wesele, wiecznyj pir!
Parady, bale i ochota!
Ja budu bezprestanno pjana
i wieczno w tobie zakochana!
I czy pod wpływem górnych dum
zmieszało się Carycy w głowie,
czy koniak z wódką po połowie
wywołał tam zbyt wielki szum,
czy że się już do reszty schlała,
dość, że powoli z pufa wstała,
lekuchno przy tym się zachwiała
i jakby jej się zmącił zmysł,
zaczęła robić co? — strip tease!
Szerokim, posuwistym gestem
odrzuca suknie swoje — won!
Powoli, dumnie i z szelestem
padają w buduaru kąt
jej halki, majtki, biustonosze —
i oto naga stoi, proszę,
tak jak stworzyła ją natura,
białego mięsa wielka góra,
którą sapiący oddech wzdyma!
Któż widok ten opisać zdoła —
Fiedin, Simonow, Szołochow?
Ach, któż w ogóle go wytrzyma?!
Caryca pręży się, przegina,
zalotnie mizdrzy się przed lustrem.
Widać, jak pycha ją rozdyma,
że jest tak strasznie pięknym bóstwem!
Pławi po prostu się w zachwycie,
to uśmiech śle, to stroi dąsy,
to nagle rusza w skoczne pląsy,
to głowę swą na ramię skłania
i spod zmrużonych powiek skrycie
się obserwując, szepce: „Łania!”
A potem Oczy czarne nuci
i o liliowym Negrze śpiewa.
Potem jej płakać się zachciewa
i chciałaby to wszystko rzucić.
Lecz tak jak przyszła, chandra — znika,
więc znowu śmieje się i fika,
a że jej jeszcze tego mało,
pyta się, patrząc w lustra głąb:
„Skażi, liubime mnie zierkało,
jest li na świecie krasawica,
kotora ma czudniejsze ciało,
kotora ma piękniejsze lica?
Skażi, skażi, choć znam otwiet —
ty mnie na pewno powiesz Niet!.
Lecz oto nagle — cóż się dzieje?
Zwierciadło chmurzy się, mętnieje,
to mgłą zachodzi, to się wzdyma,
zda się, że lada chwila trzaśnie,
że zmian tych wszystkich nie wytrzyma,
że się rozpryśnie, a tu właśnie
się rozpogadza tafla szklana.
No, Boże moj, kakaja zmiana!
Czto tam słuczyło się, na Boga?!
W zierkale siedzit obiezjana,
użasna, żełta kak cytryna!
Podstępne, skośnyje głaza,
a kakaja obmierzła mina!
Pomiłuj Boh, toż to nie ja!
To Frankiensztejn ili King-Kong!
A etot strasznyj, żełtyj kłąb,
co się tam za nią roi w tyle
i leziet na mnie, skąd ich tyle?!
Skażi, skażi, ach, mnie zierkało:
jest li eto ta małpa Mao,
etot kitaj skij gad nad gady,
co mi obsrywa ambasady,
kotoryj chce mi odbić Dicka
i w carstwo moje chyłkiem wnika,
straszną gotując mi zagładę?
A w lustrze dudni groźny głos:
„Da, eto jest caryca Mao,
która piękniejsza jest od ciebie.
Na smoku wjedzie w twoje carstwo
i wsio tak w pył i proch rozjebie,
że się rozpadnie gosudarstwo!”
Carycy straszne: „A! A!! A!!!”
zatrzęsło tak murami Kremla,
że zda się: wali się Moskwa,
że zda się: wokół pęka ziemia!
Już w pogotowiu stoją pułki,
już nabijają się armaty.
Marszały mają blade twarze,
korytarzami biegną straże,
trzymając w rękach automaty!
Padają jedne drzwi: trach! trach!
Padają drugie, trzecie, czwarte!
Ach, wszędzie się tu czai strach,
ach, wszędzie się tu kryje zdrada!
Do buduaru wreszcie wpada
młody praporszczyk KGB.
Na ziemi wije się Caryca,
a przy tym — wstyd powiedzieć — goła!
Oburącz się za głowę trzyma i,
ach, jak ona strasznie woła,
wskazując palcem w głąb zierkała:
„Zabierzcie stąd tę żółtą małpę,
cztoby mnie ona nie skuszała!”
Lecz tafla szklana — zimna, gładka.
Już się zbrodniomyśl lęgnie w mózgu.
Praporszczyk myśli: to wariatka!
To przecież tylko kawał szkła,
a może schlałaś kak swińja?
Tymczasem w buduaru drzwiach
gromadzą wierni się poddani
i niczewo poniat nie mogą.
Czyżby tak Najjaśniejszej Pani
ruski zaszkodzić mógł samogon?
Toż takij miała wieikij spust,
toż takij miała twardyj łob —
i nagle takie bieszenstwo,
i takij krik, ałarm, zajob?
Bo nie rozumie prosty lud
nigdy potężnej duszy władcy.
Dlatego musi świszczeć knut
i muszą dręczyć go oprawcy.
Gdy car prorocze ma widzenia,
zawsze je spłyci cham i łyk,
dlatego muszą być więzienia,
zsyłka i łagier, kat i stryk.
Dla ludu — eto wsio rawno,
czy car, czy chan jest jego katem,
bo lud to swołocz i gawno.
Batem go, batem! Batem! Batem!
1974
SZMACIAK
TOWARZYSZ SZMACIAK CZYLI WSZYSTKO DOBRE, CO SIĘ DOBRZE KOŃCZY
Straszny miał dzień towarzysz Szmaciak.
Ach, wprost odchodził od rozumu,
kiedy uciekać musiał w gaciach
ścigany wyzwiskami tłumu.
Zewsząd sypały się kamienie,
boleśnie bijąc go w siedzenie.
Na szczęście było —jak już wiecie —
tajemne przejście w komitecie.
Jeszcze ze strachu nie ochłonął,
a za nim już komitet płonął
i płonął W jego gabinecie
największy porno-zbiór w powiecie.
Wielka to strata! Bo, widzicie,
Szmaciak — koneser i esteta —
pozycje stamtąd wcielał w życie
na licznych schadzkach i baletach.
Lecz cóż tam slajdy! Pies je jebał!
Grunt, że się z tego sam wygrzebał!
Bo na cóż mu tam seks-figury,
gdy sam zamieni się w dym bury.
Teraz w swej willi siedzi Szmaciak.
już w spodniach w prążki,
a nie w gaciach,
owinął przy tym się szlafrokiem
i pije scotch z wiśniowym sokiem.
Pije, bo się straszliwie martwi
pod kątem własnym i przyszłości
i bardzo źle myśli o partii,
a kierownictwie w szczególności.
„Coś się ta ryba nam od głowy
zaczyna psuć, bo, rozumicie,
środek jest prima, dół jest zdrowy,
znaczy się: nie gra coś na szczycie.
Już drugi raz zawodzi góra.
Gdy krzyk się robi, dają nura!
A ty się tutaj gimnastykuj
z masami sam na sam na styku!
Wytycznych brak i pytam ja się,
a co z milicją jest w tym czasie!
Jak nie trza, to się wszędzie szwenda,
a tera znikła po komendach.
Już się pod gmachem motłoch zbiera,
na mieście straszny szum i draki,
a tu nikt ognia nie otwiera —
gdzie się podziały kabewiaki?
Pytanie, czyja to robota!
Bo coś mi się tak teraz widzi,
że w KC znów rewizjoniści
podnoszą łeb lub inni Żydzi.
Tak, niewątpliwie Żyd się zakradł
i teraz ciągnie gdzieś za sznurek!”
Tu Szmaciak znowu golnął scotcha
i na zakąskę zjadł ogórek.
„To już się psuje nie od dzisiaj!
Odkąd zgnoili Mieczysława,
a Franek tyż z tej puli wysiadł
zaczęła śmierdzieć cała sprawa.
Przez zemstę Żyd tak rozzuchwalił
to całe pierdolone chamstwo!
Cóż będziem tam dyskutowali!
Trza tylko widzieć fakty, jak są!
Przykłady? Są! Mój kumpel Zdzicho
nieletnią dorwał na balecie.
Stawiała się, więc dał w pyszczycho,
poza tym komilfo był. Wiecie.
Za to, że uniósł się troszeczkę,
dał jej rajstopy i bluzeczkę.
I co? Myślicie — koniec sprawy?
A skąd! Wzywają do Warszawy!
Taki tam rozdmuchali skandal,
że całkiem wykończyli chłopca,
bo musiał odejść z propagandy
i dziś jest u nas za kaowca!
I drugi przykład: Felczak, wiecie,
drugi sekretarz w Komitecie,
przez plener pruje swoim fiatem
z szybkością stu, jak zwykle. Raptem
na szosę włażą dwa bachory.
Więc stuknął je, bo byłby chory,
jeżeli zjechałby na boki.
Tam, proszę ja was, spad wysoki.
Zgniótłby przód sobie, zdarł błotniki.
Jaki się podniósł rejwach dziki!
Cudem nie poszedł do więzienia.
I nie uniknął przeniesienia.
I trzeci przykład: Wzięlim chamów
raz do nagonki na zające.
Patrzę: kumpel już sześć ustrzelił,
mój cham wałęsa się po łące!
Tak zdenerwował mnie chamisko,
że mi zwierzyny nie nagania,
żem doń wygarnął — ot i wszystko!
Wypadek podczas polowania!
Żebym go chociaż mocno zranił!
Lecz ja go tylko śrutem w tyłek!
Gdyby nie interwencja Tępy,
starliby mnie tam w proch i w pyłek!
Do czego doszło? Żeby szlachtę
przed sądy pozywały chłopy!
To cud, że jeszcze za koncesję
prywaciarz nam odpala hopy!”
Tu znowu golnął. Że się wkurwił,
poprawił trzema. Raz za razem.
We łbie mu trochę zaszumiało.
Jest, jak to mówi się, pod gazem.
Więc się rozrzewnił nad swą dolą:
„Za co, się pytam — woła —za co
wypróbowanym towarzyszom
tak złem za wierną służbę płacą?!
Chłopięciem będąc, ja w ZWM
ogniową przechodziłem próbę
i z narażeniem, na plebana
donosy przynosiłem UB.
Potem, gdy wciągnął mnie aparat,
szczególnie zaś referat rolny,
jakżem ofiarnie walczył z stonką,
sówką choinówką, żukiem polnym!
Także na polu rozkułaczeń
niemałe miałem rezultaty!
Twardo ściągałem kontyngenta:
kto nie chciał dać, to zara baty!
A później, kiedy zmienił kurs się,
to kto bez żalu i szemrania
do zjednoczenia PGR-ów
poszedł na szefa planowania?!
Z jakim to materiałem ludzkim
jam się użerał—cóż wy wiecie! —
zanim mnie Rysiek tuż przed Marcem
tu nie osadził na powiecie?!
Spokojnie było. Choć syjonizm
także zapuścił swe korzenie
i Pawlak, personalny w ZG,
był Żyd, choć się zaklinał, że nie!
Na ogół jednak szafa grała,
bo choć kombinat tutaj mamy,
nie było żadnych strajków w grudniu
i cały czas tyrały chamy.
Potem pod hasłem «Pomożemy!»
szukalim, wiecie, tych miliardów.
Niestety! Nic my nie znaleźli.
Przecie tu Pcim, nie wyspa skarbów!
A jak umieli my dla władzy
wpoić tu posłuch, respekt, miłość!
Do czerwca bieżącego roku
żadnych warchołów tu nie było!
Więc człowiek rósł i szedł do góry,
ukończył studia bez matury,
niejedno dostał odznaczenie.
I nagle — takie zaskoczenie!”
Szmaciak się znowu wkurzył wielce
i zaczerwienił się na karku.
Że widać było dno w butelce,
po „żyto” sięgnął więc do barku.
„Żyto” jest ostre. Gdy przez przełyk
przeszła mu tego „żyta” struga,
Szmaciak się jeszcze bardziej zeźlił
i teraz na całego ruga:
„Do kurwy nędzy! Wy ciapciaki!
Matoły, koły! Wy barany!
Do czegośta doprowadzili
ten nasz ludowy kraj kochany!
Ludzie, powiedzta, komu służem!” —
Tu straszny rzucił im epitet. —
„Kto słyszał — pytam — żeby motłoch
podchodził w Pcimiu pod Komitet?!
Co więcej, on go nawet spalił,
spalił go, mówię, żywym ogniem.
A mnie, sekretarzowi swemu,
ściągnęli kurtkę, jak i spodnie!
Kto tak rozbestwił tę hołotę?!
Ten foks ze Śląska —jakiż to wał!
Wiesiek, gdy raz mu zaszurali,
to on się chociaż konfrontował!
I gdyby Grzesiek zdołał jeszcze
te stocznie zbombardować, toby
motłoch nie właził nam na głowy
i człowiek czułby się bezpiecznie.
A tak, to aż się chamy trzęsą,
lecz nie ze strachu, a z wściekłości —
więc albo dajta im to mięso,
albo też im połamta kości!
Trzeba się na coś zdecydować.
Bo tak, to tylko można wściec się!
Proszę, ja mogę być leberał,
tylko wy o tym mnie powiedzcie!
Musi być jakaś dyrektywność,
nie to dreptanie w miejscu wieczne,
bo tak, to kadra się załamie,
co może stać się niebezpieczne.
Dzwonię ja dzisiaj do Maczugi —
Maczuga to komendant MO —
i go się pytam: «Co jest, Wacek?»,
a on mi pieprzy nie na temat!
No, moi drodzy, w tych warunkach pracować —
żałość to i smutek!
Cóż to, mam dla ich przyjemności
Ordona robić tu redutę?!
Przyszłość ja widzę całkiem czarno,
to może skończyć bardzo źle się...”.
Więc dla kurażu chlusnął w gardło,
tak wprost z butelki, ze dwie trzecie.
Coś jeszcze bredził, coś bełkotał,
ale powoli ostygł zapał.
I Szmaciak zsunął się z fotela,
rozdziawił gębę i zachrapał.
Śpi ciało. A tymczasem dusza
w mroczną krainę snu wyrusza.
Sen to dziedzina zagadkowa,
niejedną niespodziankę chowa,
bo choć udaje często jawę,
rządzi się jednak własnym prawem,
będąc zaś tylko urojeniem,
zawsze ukryte ma znaczenie.
Śni Szmaciak sen zgoła banalny:
budzi we własnej się sypialni,
ale mu bardzo ciąży głowa.
Wiadomo, pił, to rzecz nienowa.
Picie, jak o tym dobrze wiecie,
jest zawsze w modzie w komitecie.
Po piciu kac jest, puchnie ryło...
Więc jakby nic się nie zdarzyło,
Szmaciak, że jest w działaniu prędki,
zrywa się, biegnie do łazienki,
by tam dokonać toalety,
staje przed lustrem i ... o rety!
Nie może być! Przeciera oczy,
myśląc, że kac go jeszcze mroczy.
Potem paznokcie w ciało wbija,
lecz wszystko na nic! Widzi ryja!
Ogląda w lustrze ryj krytycznie —
no, nie jest znowu tak tragicznie!
Od twarzy znów tak różny nie jest!
Więc gdy poleje go yardleyem,
da na to krem, a potem puder,
odróżnić będzie można z trudem.
A zresztą kładzie na to lagę!
On przecież w Pcimiu ma powagę
i tak jest wielka jego władza,
że tych, co będą nosem kręcić,
przepędzi zewsząd i powsadza —
ma ryj, lecz ma go z własnej chęci!
Tu bardzo groźnie coś zachrząkał
i z wielkiej złości puścił bąka.
„Tera już całkiem świnia jestem!” —
oświadczył lustru z dumnym gestem.
Do Komitetu! Rządzić! Władać!
Zaleźć za skórę! Bobu zadać!
Niech płaszczą się przed groźnym wieprzem!
„Płaszczącym się ja też przypieprzę!”
Tu, jak to często we śnie bywa,
wątek znienacka się urywa.
Szmaciak jest w Pcimiu. Zlany potem
do KW pruje na piechotę.
Czemuż nie pędzi czarną Wołgą
z szoferem, patrząc zza firanek
z pogardą na rozlazłe miasto?
Ach, sny są pełne niespodzianek!
Miasto zaś nie jest dziś rozlazłe —
i idąc mija grupki ludzi,
w których — o zgrozo! —jego wygląd
niezwykle rozbawienie budzi.
„Palcem mnie pokazują, chamy! —
myśli ze złością— Ach, wy, śmiecie,
jeszcze ze sobą pogadamy,
kiedy zasiądę w Komitecie!”
Lecz tak kapryśna jest snu fala,
że wciąż Komitet mu oddala.
O! już za rogiem się wyłania,
gdy wtem go senna mgła pochłania.
Szmaciak się nagle znalazł w tłumie,
tłum krzyczy coś, on nie rozumie,
jest przerażony i wstrząśnięty.
Nagle spostrzega transparenty:
„PRECZ Z SAMOWOLĄ APARATU!”
i „WŁADZA DLA PROLETARIATU”,
i „ŚMIERĆ KRWIOPIJCOM KRWI ROBOCZEJ”,
aż z orbit mu wyłażą oczy
i latać mu zaczyna grdyka.
Nagle ktoś palcem go wytyka,
tłum nań napiera, krzycząc: „Sznura!”
Na szczęście zdążył dać w czas nura.
Sen szybko swe obrazy zmienia.
Szmaciak już nie drży z przerażenia,
ale jest w środku w Komitecie,
i to we własnym gabinecie.
Lecz — rzecz to całkiem niepojęta —
jest w charakterze tam petenta,
za biurkiem zaś nie siedzi Szmaciak,
ale ubrany w brudny waciak
Deptała, majster z Kombinatu.
„O, Matko Święta! Ty mnie ratuj!” —
pomyślał Szmaciak, bo z Deptałą
niejedno mu się rymowało.
Deptała to osobny rozdział
w życiu naszego bohatera.
Niejeden raz tego Deptałę
on zdeptał już i sponiewierał.
Pierwszy raz zetknął się z Deptałą,
gdy Nowe na wsi zaświtało
i kiedy oddał się w całości
szerzeniu wiejskiej spółdzielczości.
Chłop ciemny nie chciał do kołchozu
i gad kułactwa wznosił głowę,
trzeba więc było zastosować
metody ostre i surowe.
A że ruch musiał być oddolny
i całkowicie dobrowolny,
musieli dzielni z UB chłopcy
często pejzanów brać pod obcas.
Więc Szmaciak jeździł, chłopów zbierał,
a gdy się któryś zbyt opierał,
to tak go długo kopał w nery,
aż wzbudził w nim entuzjazm szczery.
Niestety we wsi Wądół Kaczy
z nasieniem zetknął się sobaczym.
Tępy, uparty chłop Deptała,
choć brać ubecka tęgo prała,
a nawet mu duszono grdykę,
psuł Szmaciakowi statystykę.
Szmaciak się zawziął nań okropnie
i pewny był, że swego dopnie.
Tak też się stało. Gdyż fortuna
odważnym sprzyja. Wielka łuna
rozbłysła nagle nad Wądołem
i ogień z hukiem żre stodołę.
Płonie stodoła w PGRze,
pusta zupełnie, mówiąc szczerze,
bo kiedy nadszedł okres siania,
wszyscy chodzili na zebrania,
więc cały zapas, co był, ziarna,
już nie, że wroga stonka zżarła,
ale go zwykłe szare myszy
skonsumowały w wielkiej ciszy.
Wiadomo, ognia bez przyczyny
nie ma. Jak jest, to z czyjejś winy.
Wróg niewątpliwie go podłożył,
wróg, bo go Nowe we wsi trwoży,
więc udaremnić chce nam zbiory,
pola zamienić zaś w ugory,
by miast spółdzielczych jasnych łanów
kwitła tu znowu władza panów.
Ten wróg ohydny to Deptała!
Wsi czarna owca i zakała!
Z kim w zmowie był, wykaże śledztwo!
Natychmiast do Urzędu wlec go!
Już czeka dzielnych chwatów czwórka:
Szmaciak, Maczuga, Buc i Rurka,
trzech jest w cholewach i w mundurze,
a Szmaciak jako cywil w skórze.
Chłop już ocieka zdrowo juchą,
bo jak go wieźli, dostał w ucho.
Strasznie to chłopców rozczmuchało,
że pobrał już zaliczkę małą.
„Zaraz dostaniesz resztę, wszarzu!” —
wykrzyknął z rozbawioną twarzą
Maczuga — i jak nie doskoczy —
i lu go pięścią między oczy!
A potem Buc, a za nim Rurka
i Szmaciak. W końcu cała czwórka
prała go, że aż szło dudnienie:
to w nery kop!, to w przyrodzenie!,
to w zęby!, w żebra! Aż sapali
z wielkiej emocji — i wciąż prali.
Wreszcie się wyczerpała werwa.
Na papieroska mała przerwa.
Z rozkoszą dym wciągają w płuca,
Szmaciak już jakiś żarcik rzuca...
Patrzą, co dzieje się z Deptałą,
i aż ze śmiechu ich zatkało,
bo widok był niezmiernie draczny:
po ziemi pełzał cham pokraczny,
znacząc po sobie ślad posoką,
a z gęby mu spływało oko.
Wszyscy dostali odznaczenia
za wielce bohaterski wyczyn
i Szmaciak szybko szedłby w górę,
gdy nagle z niepojętych przyczyn
wszystko raptownie się odmienia.
Cofają dawne odznaczenia,
jest czystka w rolnym referacie,
unieważniają nominacje,
o dzielnym mówią zaś Urzędzie,
że w wypaczeniach trwał i błędzie.
Szmaciak był blady, w nerwach cały.
Przyszło zwolnienie dla Deptały —
i ten zakała, wróg niedawny,
zaczynał być w powiecie sławny,
bo dostał rentę niewysoką
i na koszt państwa szklane oko.
Na szczęście były w partii siły,
co kres tej orgii położyły.
„Owszem, przegięto nieraz pałę,
ale zasługi tyż niemałe
w minionym mieli my okresie,
totyż wydaje słusznym mnie się,
aby nie tolerować dłużej
krytyki, która wrogom służy.
Że był niesłuszny kult jednostki,
wyciągniem z tego słuszne wnioski
i zmienim politykę rolną,
lecz ludzi krzywdzić nam nie wolno!”
Tak, strach ma zawsze wielkie oczy.
Nie dawać mu się! Więcej męstwa!
I Szmaciak znowu pewnie kroczy
po nowe laury i zwycięstwa.
Bez żalu rzucił Wądół Kaczy,
na los już więcej nie sobaczy,
wie, że mu partia ufa, a to,
z sowitą łączy się zapłatą.
Już z nowym wrogiem toczy walkę,
już ma lodówkę, wózek, pralkę,
żoneczkę — tłustą badylarę
i z nią rozkosznych dziatek parę.
Pruje ku górze, rośnie w piórka,
zajmuje coraz lepsze biurka,
aż wreszcie w nowej czas odnowy
staje się władcą powiatowym.
Że Szmaciak jest kombatant sławny,
ściąga do Pcimia kumpli dawnych,
na stanowiskach ich osadza,
przez co się bardzo wzmacnia władza.
Maczuga jest milicji szefem,
Rurka, że ma na karku głowę,
jest dyrektorem kombinatu,
a Buc ma związki zawodowe.
Kombinat Szmaciak nie bez racji
uznał za teren kombinacji
i razem ze swych kumpli trójką
stał się naczelną jego dójką.
W systemie centralnego planu
prosta dojenia jest technika,
bez żadnych bowiem ograniczeń
można tu doić robotnika.
Nad tym, jak doi się centralnie
przez plany, normy, płace, ceny,
nie trzeba wcale się rozwodzić,
bo wszyscy to dokładnie wiemy.
Lecz w tym tkwi całej rzeczy sedno:
doić dla góry to jest jedno,
a drugie: „No, kochani moi,
dla siebie trzeba tyż podoić!
Nie po to znieślim kult jednostki,
by bogaciły się jednostki,
zaś równość na tym się zasadza,
aby doiła wszelka władza!”
Każdy tak doi, jak potrafi,
zależnie od formatu główki.
Maczuga, że zbyt bystry nie jest,
doi nachalnie, przez łapówki;
Buc, który jest na forsę łasy,
sprzedając prywaciarzom wczasy;
zaś w Rurce nędzne ich dojenie
budzi po prostu obrzydzenie.
Rurka jest głowa i zna życie,
wie, że by doić należycie,
trzeba się włączyć bez wahania
w centralny system planowania.
Jako tłocząco-ssącą pompę
widzą ten system jego oczy,
która jak gigantyczne serce
pompuje z dołu, z góry tłoczy.
Z dołu ssie pompa ludzką pracę
bardzo zachłannie, metodycznie,
by ją przerobić w swych komorach
na płace oraz inwestycje.
Płace spływają wąską rurką,
a inwestycje — wielką rurą,
co jak najściślej jest związane
z systemu celem i naturą.
Nie temu bowiem system służy,
by prolet gnuśniał w dobrobycie,
lecz aby wizje gigantyczne
tytanów myśli wcielać w życie.
Lecz wizje te pełne poezji
nie podniecały wcale Rurki.
„Poezji — mawiał — to nikt nie zji!”
Jego zaś obchodziły kurki.
Rurka od dawna snuł marzenia,
aby w centralną sieć dojenia,
gdzieś w plątaninie rur i rurek
malutki zamontować kurek.
Lecz choć tak bardzo o tym marzył,
sam by się nigdy nie odważył
i kiedy inni wielkie krany
wkręcali w rur systemu ściany,
wciąż trwał w bezczynie i niemocy,
o małym kurku śniąc po nocy.
Lecz oto karta się odwraca:
do Pcimia go przyzywa Szmaciak.
Tu Rurka, mając w ręku wszystko:
kumpli, zaplecze, stanowisko —
plus swoje własne dobre chęci,
nareszcie w system kranik wkręcił.
Kombinat był na Pcimia miarę,
a Pcim — miasteczko zapyziałe,
ot — większa wiocha, tylko rynek
od wsi go różnił odrobinę.
Na rynku — knajpa. W dni targowe
chłop tam nad kuflem zwieszał głowę
albo setkową, dużą stopką
wlewał do gardła pcimkę z kropką,
czyli spirytus z kroplą wódki.
Gdy rozum stawał się zbyt krótki,
straszliwe w rynku mordobicie
mąciło gnuśne pcimian życie.
W Pcimiu też było dwóch kowali,
co konie zręcznie podkuwali,
był dekarz, co krył papą dachy
i blacharz, który robił blachy
do wozów chłopskich, gdyż te wozy,
brnąc poprzez słynne pcimskie piachy,
na kołach, aby ich nie zetrzeć,
miały obręcze z grubej blachy.
Obręcze pcimskie były sławne.
Nawet w odległej Dolnej Bździnie
wiedziały całkiem małe dzieci,
że Pcim z obręczy przednich słynie.
Taki był Pcim dawnymi laty,
gdy na najwyższych władzy piętrach
postanowiono, by powiaty
tworzyły robotnicze centra.
Nie uprzemysłowienie jednak
było tu celem i niezmiernie
myli się ten, co by tak sądził —
bo to o dusz szło inżynierię.
„Chłop jest niezmiernie zacofany,
przez co posiada aż dwie dusze,
stąd też w połowie jest kułakiem,
w połowie zaś proletariuszem.
Naszym zadaniem, towarzysze,
jest poprzez industrializację
wytrzebić w nim tę pierwszą duszę,
natomiast drugiej uznać racje.
Niech więc w zapadłej każdej dziurze
zakłady wnet powstaną duże,
najlepiej huty lub kopalnie —
to byłoby wręcz idealnie!
Zaś gdzie warunków brak, powiaty
niechaj budują kombinaty!”
Pcim słynny był z wyrobu serów,
lecz ser dostarczyć mógłby żeru
reakcji, co je sery w poście.
W przemyśle bez wartości ser jest.
Postanowiono więc obręczy
do kół wytwarzać długie serie.
Gdy władzę twórczy szał ogarnie,
to nie ma dla niej rzeczy trudnej —
upaństwowiono więc blacharnię,
a blacharz poszedł siedzieć w pudle.
A potem fury pełne cegły,
wapna, żelaza i cementu
brnęły przez piachy i zaczęto
kłaść pod kombinat fundamenty.
Tak rozpoczęła się budowa,
zaś osobiście nią kierował
pcimski sekretarz — Piotr Wardęga.
Wardęga w Pcimiu był potęga,
działał szeroko i z rozmachem,
więc gdy postawił już na blachę,
to nie istniała w Pcimiu siła,
co by go z drogi zawróciła.
Wardęga próżny był piekielnie;
chciał mieć kopalnie i cegielnie,
chciał także wznieść olbrzymią hutę,
lecz z głowy myśl ktoś wybił mu tę,
tłumacząc długo, że na furze
trudno przewozić piece duże,
a zaś kopalnia w Pcimiu piachu
nie potrzebuje wcale dachu.
Dał więc Wardęga za wygraną
i w rezultacie zbudowano
fabrykę gwoździ i wyrobów
blaszanych — istny raj nierobów.
Budowa trwała cztery lata,
zmieniło się oblicze świata,
zrodziły nowe się pomysły
i z blach obręcze z mody wyszły.
Lecz długość życia raz wstawionej
do planu rzeczy jest dziś sławna,
dlatego nie ma nic dziwnego
w fakcie, że o tym, iż od dawna
wozy już mają ogumienie,
nikt nie pomyślał. Dziś myślenie
przynosi tylko same szkody
i wskutek tego wyszło z mody.
Fabryka robi ciągle blachy,
na które dawno nie ma zbytu,
jednakże inny jest referat
podaży, inny zaś popytu.
Wyników ich nikt nie uzgodni,
bo ileż by zajęło to dni!
Zresztą odnośni referenci
są wciąż czym innym pochłonięci.
Produkcja idzie. Puchną składy
i pcimian strach ogarnia blady;
szczęściem na skutek blach korozji
nie doszło w Pcimiu do eksplozji.
Kiedy się Rurka zjawił w Pcimiu,
kiedy zobaczył napis szumny
i wszystko, co się pod nim kryło,
pomyślał sobie: „Gwóźdź do trumny!
Żegnaj, kariero, bo w tym grobie
kariery nigdy ja nie zrobię!”
Chciał uciec, się usunąć w cień już.
Lecz oto — cóż to znaczy geniusz!
Przelotna myśl o trumnie, grobie,
nagle w bezcennej jego głowie
w cudowny sposób się kojarzy
z migotem świec, blaskiem ołtarzy,
bogactwem i potęgą kleru,
bezrefleksyjną wiarą ludu
i tajemniczym słowem „przerób” —
genialny mózg dokonał cudu!
Już ma koncepcję oddojenia:
wszystkie te blachy pozamienia
na medaliki i krzyżyki,
ryngrafy, małe ołtarzyki,
a każda blacha rozmieniona
to kolosalna wprost mamona!
Rozkupią wszystko księża, chłopi,
dewotki, młodzież, nawet popi,
bo odkąd z klerem trwa batalia
i święty obraz porywają,
wzrósł popyt na dewocjonalia
przeszło dwukrotnie w całym kraju!
Tu Rurka poczuł się jak Midas:
to, czego dotknie, w złoto zmienia!
A choć nie wiedział, kto to Midas,
wybornie sztukę znał dojenia.
Zakład natychmiast zwiększył plany,
już prol się po nim nie wałęsa,
lecz tyra wciąż na cztery zmiany
za nie zmienioną nędzną pensję.
Bo cóż właściwie się zmieniło?
Jedynie blach do wozów ilość.
Nie wykazano przecież w planie,
że jakość też uległa zmianie,
gdyż religianckie talizmany
szpeciłyby laickie plany,
poza tym mógłby prokurator
dostęp do kranu odciąć kratą.
Oparty o bezbożną władzę
rozwija się interes święty
i naszych dzielnych chwatów spółka
zgarnia krociowe dywidendy.
Ach! nie masz to, jak życie w Pcimiu!
Po prostu istna to idylla!
W nowej dzielnicy Zbójnikowo
za willą się buduje willa!
Powstał też w mieście klub rajdowca,
nocny kabaret „Czarna owca”
i, choć się o tym mało słyszy,
przytulny puff dla towarzyszy.
Pewnego dnia do gabinetu,
w ukłonach gnąc się, wszedł Wylizuch,
ten z socjalnego, i powiada:
„Ja, towarzyszu, w sprawie zgryzu.
Zgryz mamy mianowicie taki:
zgłasza się majster z kombinatu,
że mu niesłusznie wymówiono.
«To nie nasz resort — mówię na to —
idźcie z tym do prezesa Buca».
Buc takich to za kark wyrzuca.
Lecz on już był i się upiera,
że to jest sprawa partii teraz.
«Wyście jest partia robotnicza —
powiada — więc ja z tej żałości,
jako że sam robotnik jezdem,
was prosić chcę sprawied1iwości!»
Widać, że tępy jest to pacan,
a tacy, mówiąc między nami,
lubieją wciąż rozrabiać wyżej,
więc proszę — zdecydujcie sami”.
Szmaciak w szampańskim był humorze,
wczoraj sukcesy miał nielada,
bo wygrał rajd do Górnej Bździny
i szyku na balecie zadał.
„Sprawiedliwości szuka? Tutaj? —
krzyknął — A to dopiero wariat!
Dajcie go! Niech me oczy ujrzą
ten uciśniony proletariat!”
Z radości aż zaciera dłonie —
on tego chłopa zrobi w konia!
Wysłucha; że się przejął, uda;
a potem dziać się będą cuda!
„U nas, widzicie, w Pcimiu robol
nie jest bezczelny i nachalny,
ponieważ tu panuje jeszcze
dobry obyczaj feudalny.
My tu z chamami ceregieli
nie robim. A jak jakie śmiecie
zaczyna podskakiwać, to go,
nim się obejrzy, z miejsca zmieciem!”
Lecz sprawa tak z pozoru łatwa
ni stąd, ni zowąd wnet się gmatwa,
bo rzecz się niesłychana stała:
do gabinetu wszedł... Deptała!
Jak Makbet, kiedy widmo Banka
stanęło przed nim wśród biesiady,
Szmaciak z wrażenia zaniemówił
i zrobił się śmiertelnie blady.
Bo choć Szekspira nie był znawcą,
lecz zawsze stropi się oprawca,
kiedy znienacka mu ofiara
swe żale się wyłuszczyć stara.
Nie dziwno więc, że doznał szoku.
Już dawno o wybitym oku
i o wyczynach swej młodości
zapomnieć zdołał. Te wspomnienia
zaczęły go niezmiernie złościć,
kiedy się wynurzały z cienia.
Choć ciągle upatrywał chlubę
w młodzieńczej swej współpracy z UB,
pod wpływem własnej propagandy
już zaczął wierzyć, że to bandy
były straszliwe i potężne,
z którymi boje staczał mężne,
swe młode narażając życie —
a nie bezbronnych chłopów bicie.
I nagle drab, co przed nim stanął,
wywleka prawdę nielubianą,
szczerbę w przepięknym robiąc micie —
takie to figle płata życie!
Szybko się jednak opamiętał
i czujnie spojrzał na petenta.
Nie trzeba wpadać wprzód w wariację,
nim się rozpozna sytuację.
Już maluteńki jego móżdżek
jak bardzo sprawny komputerek
zaczął obliczać błyskawicznie
rozlicznych możliwości szereg.
Pierwsze pytanie się wyłania:
Kto mu tu nasłał tego drania?!
A potem drugie: W jakim celu
zjawia się tu po latach wielu?
Szmaciak nie wątpił ani chwili,
że się w tym kryje gdzieś intryga
i że nie zjawił się przypadkiem,
żebrząc o łaskę, ten dziadyga.
Przypadek byłby to zbyt rzadki.
A czy w ogóle są przypadki?
Prędzej ugryziesz własny zadek,
nim trafisz w Pcimiu na przypadek!
Szmaciak jest czujny. Wszak niedawno
batalię stoczył w Pcimiu sławną
o władzę, w której starł Wardęgę —
pcimską wyrocznię i potęgę.
Wykazał przy tym wielką klasę,
wykończył bowiem go z hałasem.
Jak? O tym jeszcze mowa będzie.
Lecz choć się rozparł na urzędzie,
choć był wszechwładnym w Pcimiu panem,
to czasem budził się nad ranem
w śmiertelnym strachu, że Wardęga
podstępnie znów po władzę sięga.
Ach, co tu gadać! To dziadzisko
z niejednym bonzą było blisko
i choć dziś był zupełnym zerem,
jeżeli zwietrzyłby aferę,
mógłby podesrać mu ohydnie,
bo to jest wredne, mściwe bydlę
i ma tu wtykę, a ta wtyka
w Szmaciaka sprawy nos wciąż wtyka!
Deptała, jak to stary prolet,
ględzi bez ładu coś i składu,
to żali się na ciężką dolę,
to znów swe życie opowiada,
jak gospodarzył, potem przestał,
bo podpalono we wsi szopę.
Szmaciak by go już dawno zbeształ
i posłał za drzwi tęgim kopem,
lecz wciąż ta myśl go niepokoi,
że ktoś tu za tym dziadem stoi
i nasłał tego tu matołka,
aby wysadzić go ze stołka.
Spokojna czaszka! Bowiem takie
numery — to nie ze Szmaciakiem!
Trza tylko kapnąć, w czym jest zdrada,
a potem rozgnieść tego gada!
Więc chociaż nudzi go szalenie
rozwlekłe prolskie to ględzenie,
nadstawia ciągle czujnie ucha,
pewien, że w końcu się dosłucha.
Żeby się jednak dziad nie strwożył,
na twarz łaskawy uśmiech włożył
i spod tej maski chyłkiem, boczkiem
świdruje go swym chytrym oczkiem.
Deptała swą opowieść snuje:
jak poszedł pracy szukać w mieście,
jak się tam różnych zajęć imał,
jak poszczęściło mu się wreszcie
i los skierował go do Pcimia.
W Pcimiu kombinat powstał właśnie
i były tam wysokie płace,
lecz brakło ludzi, więc Deptała
natychmiast dostał dobrą pracę.
Że się w robocie wnet odznaczył,
posłano go na kurs spawaczy.
Zły los więc wreszcie się odmienił.
Deptała w Pcimiu się ożenił,
bachorów spłodził całą furę,
słowem, powoli piął się w górę...
Lecz nie jest to fakt bez znaczenia,
że rzeczywistość wciąż się zmienia...
Po latach, hen, na samej górze
dziać się zaczęły rzeczy duże,
gdyż Bagno ze swą silną grupą
postanowili ruszyć kupą.
Nie były wcale to przechwałki.
Grupa za sobą miała pałki!
Gdy nie stać cię na długie noże,
pałką też wiele zdziałać możesz.
Poza tym nóż to rzecz germańska,
a pałka nasza — prasłowiańska,
i pewien car tak pałki lubił,
że się przydomkiem „Pałkin” chlubił.
Pod rząd łyknąwszy trzykroć sto gram,
Bagno wysunął nowy program,
w tym zaś programu leżał ogrom,
że to nie program był, a pogrom.
Gdy stary Gnom wciąż na mównicy
wyliczał komy i procenty,
Bagno i jego harcownicy
chyłkiem włazili na urzędy.
Mówiono nawet o nich: „cisi”,
lecz im to określenie wisi,
bo wnet pozycję swą utwardzą,
a wtedy będą głośni bardzo.
Najwyższy czas zmienić aparat!
Wśród ciągłych zebrań, swarów, narad
zgnuśniała całkiem kadra stara,
a tu już czeka nowa wiara,
zwarta i prężna, i gotowa
wszystkich za mordę wziąć od nowa!
Że atrakcyjność starych zgasła,
wysuwa ona nowe hasła.
Jej hasła: „Naród” i „Koryto”!
Narodem oni są niby to.
Cóż to za „oni”? Któż to taki?
To jasne. Oni — to Szmaciaki!
Kiedy powoli kraj nasz cały
zbrodniczej bredni cień pokrywał,
oni w tym cieniu dzielnie rośli
jak grzyb trujący i pokrzywa.
Szmaciaków wyhodował ustrój
ze trzy już chyba pokolenia.
Pierwsze wkroczyło na arenę
tuż po tak zwanym wyzwoleniu.
Szeregi zasilając partii,
czynili jednak to z rezerwą,
bowiem nie byli jeszcze pewni,
czy kiedyś za to nie oberwą.
Lecz ustrój przetrwał pierwszą próbę,
wstąpili zatem i do UB,
albowiem mając szmal na względzie,
gdzież lepiej działać niż w Urzędzie?!
W Urzędzie dają broń i władzę,
a wokół kraj jak Zachód Dziki,
można więc dobrze nabić kabzę,
i to w dodatku bez ryzyka.
Szmaciaki, że nie bite w ciemię,
na Odzyskane pędzą Ziemie,
tam w wielki się włączają szaber,
bo każdy z nich jest homo faber.
A jeśli któryś z nich był chory
lub jechać nie mógł z innych względów,
to przecież ma na miejscu dwory,
do których wkracza się z Urzędu.
Rzecz jasna, że i dla idei
potrzeba skopać porcję nerek
lub za bezdurno w łeb czyjś strzelić —
wszak koszta każdy ma interes.
Szmaciaki nie dla przyjemności
łamią ci kości, duszą grdykę,
ale dlatego, że ich byznes
ma taką dziwną specyfikę.
Choć niebywały mieli sprycik,
wciąż im trudności sprawiał diamat.
Założyć można więc, że tutaj
późniejszy się zawiązał dramat.
Bo chociaż oni naszej partii
tworzyli trzon niezwykle zdrowy,
w wejściu na same szczyty władzy
stale im przeszkadzały głowy.
Szmaciak jest urodzony praktyk
i nie ma serca do teorii,
a wówczas tylko małamedzi
w partyjnej mogli chadzać glorii.
Nie mogąc małamedom sprostać,
musieli wnet kompleksów dostać,
bo jak nas uczy Freud profesor,
w człowieku rodzi się agresor,
gdy mu o sobie złe mniemanie
nasunie z innym porównanie,
gdyż nikt nie godzi się z ochotą
z tym, że jest zwykłym idiotą.
Ze wszystkich rzeczy świata Szmaciak
tych dwóch najbardziej nienawidzi:
pierwszą z nich jest inteligencja,
a drugą zaś stanowią Żydzi.
Dlatego, jak to wszem wiadomo,
Szmaciaki duszą są pogromów,
a także lubią „białą rączkę”
przyprawić o śmiertelną drżączkę.
Lecz chociaż było to wiadomo,
niezwykle w partii hołubiono
Szmaciaków pierwsze pokolenie.
W poezji byli w wielkiej cenie,
wszystkie partyjne pięknoduchy
wielbiły ich w spiżowych strofach
i w wierszach stale się pojawiał
to zuchowaty z UB chłopak,
to major, który ciemną nocą
zadyszki dostał, wroga grzmocąc,
i innych bojowników roje —
Szmaciaki zaś wiedziały swoje.
152
Tak się historii koło kręci,
że najpierw są inteligenci,
co mają szczytne ideały
i przeobrazić świat chcą cały.
Miłością płonąc do abstraktów,
najbardziej nienawidzą faktów,
fakty teoriom bowiem przeczą,
a to jest karygodną rzeczą.
Kochają Ludzkość i Człowieka,
ale człowieka przez „C” duże —
ideę, która buja w chmurze;
toteż ich żywy człowiek wścieka,
gdyż będąc tej idei cieniem,
zarazem jest jej wypaczeniem —
empiria bowiem bardzo brudzi
teoretycznych, czystych ludzi.
W świecie im nie podoba to się,
że wciąż pogrąża się w chaosie
i że nie rządzi nim Zasada,
którą u podstaw się zakłada.
Wielkim nieszczęściem jest ludzkości,
że ma sąd błędny o wolności,
bo stąd się zło największe bierze,
że nie żyjemy w falansterze,
lecz każdy pragnie w pojedynkę
zdobyć dla siebie szczęścia krzynkę.
Oburzające to dążenie
gmatwa historii bieg szalenie
i zwodząc ludzkość na manowce,
uniemożliwia wszelki postęp.
Wokół się dzieją potworności,
szaleją dzikie namiętności,
egoizm oraz zysku żądza
straszliwe orgie w krąg urządza,
odczłowieczona zaś jednostka
o wspólne dobro się nie troska
i w walce jednostkowych racji
ulega całkiem alienacji.
Ludzkość to całość, jak wiadomo,
a nie zaś zbiór, gdzie byle homo
może na własną rękę rościć
sobie pretensje do wolności.
Za filozofa idąc radą,
nareszcie sobie to uświadom,
że Wolność właśnie tkwi w przymusie
i z entuzjazmem, poddaj mu się.
By mogła zapanować Równość,
trzeba wpierw wdeptać wszystkich w gówno;
by człowiek był człowieka bratem,
trzeba go wpierw przećwiczyć batem;
wszystko mu także się odbierze,
by mógł własnością gardzić szczerze.
Ubranko w paski, taczka, kilof
niezwykle życie ci umilą,
a gdy już znajdziesz się za drutem,
opuści troska cię i smutek
i radość w sercu twym zagości,
żeś do Królestwa wszedł Wolności,
gdzie wreszcie będziesz żył godziwie,
tyrając w twórczym kolektywie.
Tak sobie owi mędrcy mili
wszystko przepięknie wymyślili.
Lecz człowiek marną jest istotą
i zamiast poddać się z ochotą
ich światłym i zbawiennym rządom,
hołduje starym wciąż przesądom,
że zaś zepsuty jest do gruntu,
ucieka nawet się do buntu.
By można było ludzkość zbawić,
trzeba się najpierw z nią rozprawić,
bo tylko z morza krwi i męczarń
zrodzi się przecudowna tęcza.
Zatem do dzieła! Lecz niestety!
Ci bezlitośni myśliciele
tylko w teorii poczynają
sobie tak dzielnie i tak śmiele.
Bo chociaż zabijanie ludzi
niezwykły w nich entuzjazm budzi,
sami są tacy jak de Sade,
co ksiąg swych własnych nie szedł śladem,
lecz był ponurym idiotą,
co piękne róże rzucał w błoto.
Zanim więc wielką rzeź rozpoczną,
wprzód gwardię muszą mieć przyboczną,
która ich krwawe fanaberie
będzie wcielała w życie serio.
W trzasku gilotyn, w salwy huku
ideał sięga wreszcie bruku.
Muzyki miłej tak dla ucha
w swym gabinecie mędrzec słucha
i dumny, że dokonał cudu,
myśli o gwardii: to kwiat ludu!
Prawdziwi to idealiści,
bo nie dla własnej swej korzyści,
lecz dla przyszłego szczęścia świata
spełniają szczytną misję kata!
Tak myśląc, błąd popełnia gruby,
zalążek swojej przyszłej zguby.
Kto w szpony dostał się hipostaz,
rzeczywistości już nie sprosta,
bo spoza gęstej mgły abstraktów
najprostszych już nie widzi faktów;
nie jest więc rzeczą nadzwyczajną,
że za kwiat cudny bierze łajno.
A łajno śmierdzi, łajno rośnie,
w terroru przecudownej wiośnie,
aż w końcu staje się potęgą
i coraz wyżej pragnie sięgnąć.
Kiedy łaknący krwi mądrala
zaczyna cały świat rozwalać,
aby na gruzach tego świata
urzeczywistnić sen wariata,
gdy absolutnej chcąc równości,
wszystkim dokoła łamie kości
i nas pod straszne jarzmo wtłacza,
by zniszczyć instynkt posiadacza,
to jego wierni pretorianie
mają odmienne nieco zdanie
o swojej przyszłej perspektywie —
czemu się zresztą trudno dziwić.
Brudną i mokrą swą robotą
przecież parają się nie po to,
by takie odnieść stąd korzyści,
że obłąkańczy sen się ziści
i że im także głowy utną
bowiem ten sen się kończy smutno.
Przeciwnie — oni happy endu
pragną, więc boją się obłędu.
Kiedy zwycięskie toczą boje
ze straszną reakcyjną hydrą,
to chcą mieć pewność, że na zawsze
zdobędą to, co hydrze wydrą.
Fanatyzm lśniący w wodza oku
straszliwy budzi w nich niepokój,
asceza zaś napawa trwogą,
że im zdobycze zabrać mogą.
I tak się oto kończy sojusz
teoretyka z lumpem, bo już,
gdy każdy własną chce iść drogą,
powstaje problem: Kto tu kogo?
O, Rewolucjo w Permanencji —
tyś mrzonką jest inteligencji,
a ten twój cały krwawy przerób
daje rezultat równy zeru!
Szmaciak chce władzy nie dla śmichu,
lecz dla bogactwa, dla przepychu,
chce mieć tytuły, forsę, włości
i w nosie przyszłość ma ludzkości!
Więc czeka na stosowny moment,
by stuknąć mędrca w główkę łomem
i miast utopii bezklasowej
zbudować feudalizm nowy.
Nowy — boć przecie z mędrca nauk
niejedno mu się spodobało —
koncentrak choćby, czyli łagier
Szmaciak uważa wprost za szlagier.
To także mu utkwiło w głowie,
że ludzkość również jest surowiec,
więc trzeba doić, strzyc to bydło,
a kiedy padnie, zrobić mydło.
z wszystkiego można szmal wydostać,
tak jak za okupacji z Żyda —
ach, jak ten trening mu się przydał,
a teraz piękne wyda plony
na cały naród rozszerzony!
I tak socjalizm w kraju naszym
osiągnął wyższe stadium — faszyzm.
Ach! ten poemat mój — rozdęty!
Trzeba w nim zrobić remanenty,
trzeba połowę zeń wyrzucić,
niejedno zmienić, wszystko skrócić,
ten straszny bełkot idioty
na poetyckie zmienić wzloty,
ażeby stał się do strawienia!
Lecz jak tu rzeczywistość zmieniać?
Jak tu sfałszować doświadczenie?
Nie! mowy nie ma! Nic nie zmienię,
nic nie wyrzucę! Bo widzicie —
poemat ten to samo życie!
Dosyć dygresji. Czas do rzeczy.
Chociaż rozsądek temu przeczy,
Szmaciak się bardzo zląkł Deptały.
Jego nieufny móżdżek mały
opanowuje podejrzenie,
że za tym wydarzeniem błahym
ktoś groźny kryje się szalenie,
ktoś, kto zna tajemnicę blachy,
i gdy mu gęby się nie zatka,
potworne złoży doniesienie,
po którym urwie się dojenie
i Szmaciak skończy jak Zawadka.
Do diabła! Ten półgłówek Rurka
wciąż sterczy przy tych swoich kurkach,
nie wykazując nic czujności!
Straszliwie to Szmaciaka złości.
Przyjąć Deptałę do roboty —
toż to był pomysł idioty!
Czyżby już wyszło mu z pamięci,
jak ten im pod butami rzęził,
jak nagle strasznym głosem zawył
i spojrzał na nich ślipiem krwawym?!
I on takiego trzymał zbója!
O, Rurka, tyś jest kawał chuja!
Lecz co się stało, nie odstanie!
Teraz jest ważne niesłychanie,
żeby coś tutaj zachachmęcić,
niby okazać dobre chęci,
parę obietnic złożyć mgliście,
nawet dać awans szantażyście —
sprawa jest przecież oczywista,
że jest Deptała szantażysta!
Inaczej by się tu nie kręcił,
nie niuchał swoim chamskim nosem,
co by tu można wytargować,
ale poleciał wprost z donosem.
A jeśli tym się właśnie zdradzi,
że mu okaże nagle serce?
Szmaciak się bardzo zafrasował
i w wielkiej znalazł się rozterce.
Jeśli on nie wie, że jest w zmowie,
a tym awansem mu dopowie,
że przy tych złotodajnych kurkach
przyssany był nie tylko Rurka?
Może by raczej zatem donos
na Rurkę złożyć z wyprzedzeniem,
że niby sam te kurki wkręcił,
aby społeczne kraść nam mienie?
Zmówić się z Bucem i z Maczugą
i z mety do więzienia, lu go!
Ale to byłaby afera!
Szmaciak by znów ordery zbierał,
że taki czujny zeń gospodarz...
Trochę tych kurków wprawdzie szkoda...
Lecz jeśli ma karierą płacić?
Trudno, niech trochę lepiej straci,
a gdy niebezpieczeństwo minie,
pewnie co znowu się nawinie.
Kopernikańska ta idea,
że krzyknie sam: „Łapaj złodzieja!”
i zwierzchność tym zupełnie zmyli,
przechyla szalę w jednej chwili.
Szmaciak już więcej się nie waha,
już przed Deptałą nie ma stracha,
także i tego się nie boi,
kto z tyłu za Deptałą stoi,
bo pogrążając przyjaciela,
natychmiast siebie tym wybiela.
Tej kombinacji idiotyzm
nie jest bynajmniej rzeczą nową—
tak zawsze bywa, gdy despotyzm
z kretyna się sprzymierzy głową.
Że Rurkę zgnoi w kryminale,
Szmaciak skrupułów nie ma wcale,
bowiem wyznaje on zasadę:
ja na lojalność lagę kładę!
Owszem, gdy idziem jedną drogą,
to kumpel kumpla zawsze kryje.
Drogi się jednak rozejść mogą
a wtedy jest na wierzchu czyje?
Jeśli wybierasz wierzch, a nie dno,
w refleksie szybszym leży sedno,
z tego więc względu w gówno wtłaczasz
tego, co się nie kapnie na czas.
Drogi rozeszły się, więc teraz
niech ten, co frajer, cięgi zbiera!
Szmaciak ma dość. Ach, złości go juz
ten podejrzany z Rurką sojusz,
bowiem jak była o tym mowa,
właśnie zaczęła się Odnowa
i nasz bohater pójść zapragnął
w kierunku, który wskazał Bagno.
W tym czasie Bagno — Polak szczery —
był pies straszliwy na afery
i z krzykiem: „Polskę Żyd rozkrada!”
mnóstwo swym wrogom ciosów zadał.
W tropieniu przestępstw gospodarczych
tak poniósł go szlachetny zapał,
że się dopiero opamiętał,
gdy się za własną rękę złapał.
Omal nie potknął się na mięsie.
Lecz w tym nieszczęściu miał on szczęście,
że w porę zdjął świadkowi głowę,
przez co mu całkiem odjął mowę.
Swą dobrą ocaliwszy sławę,
generał wzywa na odprawę
wierną drużynę i tak rzecze:
„Nic mi nieobce, co człowiecze,
i dobrze o tym wiesz, drużyno,
jak lubię baby, śpiewy, wino,
palbę polowań, biesiad rozgwar —
słowem, powiedzieć o mnie można:
używam życia pełną paszczą —
hucznie, z przytupem i hulaszczo!
Lecz dziś nie pora na zabawki!
Gra toczy się o wielkie stawki
i wkrótce bitwa się rozhula,
gdzie stawką będzie cała pula!
Gdy ma nam paść PRL do stóp,
zbrodniczym głupstwem jest po prostu
roztrwaniać siły na grabieże
tego, co się i tak zabierze!
Robi to bardzo złe wrażenie,
a ja morale mam dziś w cenie,
ojczyznę, honor i te rzeczy.
Chociaż to mej naturze przeczy,
zwinąłem konto swe w Zurichu
(a mógłbym mieć je wciąż po cichu),
bo wiem, że w świecie pełnym złości
nie dość jest nigdy przezorności!
Wszędzie mięsiste węszą nosy,
w powietrzu kłębią się donosy —
nie daj Bóg, dojdzie coś do Gnoma!
Przestanie bredzić wnet o komach,
bo jak go znamy nie od dzisiaj,
na punkcie afer ma on hysia!
Nie upilnuje go Walerek,
dymisji pójdzie zaraz szereg,
będzie tupanie, i gotowa
zawalić cała się Odnowa!
By zwalczyć Żyda-aferzystę,
musimy więc mieć ręce czyste!
Zatem słuchajcie, dzieci moje:
wstrzymajcie wy się z tym rozbojem,
nim ostateczne rozwiązanie
nie da nam Polski we władanie!
Od dzisiaj żądam cnoty od was
i daję generalskie słowo,
że ten, kto zlekceważy rozkaz,
zapłaci, jak Wawrzecki, głową!”
Te twarde słowa generała
dotarły wkrótce i do Pcimia
i Szmaciak sobie zakarbował
w pamięci, że tu żartów ni ma,
że interesa zwijać trza by...
Niestety! Człowiek jest tak słaby!
Sił nie ma odciąć się od cyca...
a zresztą, kogóż to zachwyca?
Więc zamiast działać gnuśniał błogo.
Wiele kosztować mogło to go.
Na szczęście zetknął się z upiorem
i się obudził w samą porę.
Już gniewem płoną oczka małe.
Już groźnie łypią na Deptałę,
już pierś mu wzdyma oburzenie
na wredne, chamskie to nasienie.
Myśląc, że bonza wciąż łaskawszy,
Deptała, się nie rozeznawszy,
o swojej krzywdzie zaczął właśnie.
A Szmaciak nagle jak nie wrzaśnie:
„Czego tu skamlesz, ty ladaco?!
I tak za wiele tobie płacą!
Znam ja was dobrze, obiboki,
wy, socjalizmu gonokoki!
Bo tylko syf się wielki szerzy
z waszej gnuśności i kradzieży!
Ty bumelancie! brakorobie!
Cóż ty właściwie myślisz sobie,
że mi tu trujesz o wyzysku?!
Należy ci się, lecz... po pysku,
boś jest śmierdzący leń i łobuz!
Ach! Przydałby się pracy obóz,
by tam powsadzać część hołoty,
co nam interes psuje złoty!
Czy wiesz, jak przez to twoje draństwo
nasze ludowe cierpi państwo,
jak na tym gospodarka traci,
kiedy się władza mniej bogaci?
Gdy kradniesz gwóźdź lub drutu szpulę,
uszczuplasz przez to całą pulę.
A pula nie jest do kradzieży,
pula się cała nam należy,
nam — czyli państwu, Polsce właśnie,
bo my to polskie państwo jaśnie!
My tutaj rządzim i my dzielim,
bez nas by wszystko diabli wzięli,
dlatego — gdy się nas okrada,
to właśnie jest ojczyzny zdrada!
To jest potworność! To ohyda!
To zbrodnia godna tylko Żyda!
Ty ordynarna kreaturo!
Jak śmiesz nachodzić moje biuro
i opowiadać niecne blagi
mnie, co państwowej sprawy wagi
na głowie mam, mnie, co od rana
o kolosalnych myślę planach
i tak mój cenny mózg wysilam,
że może trzasnąć lada chwila?!
Czy wiesz, że ja mam wielką wizję,
by stworzyć pcimską telewizję,
a tam, gdzie dziś się pasą owce,
zbudować PEWEX i wieżowce?
Ty myślisz: Pcim to zwykła dziura —
a ja tu zaplanuję uran
i wielki przemysł wnet powstanie!
Ja autostrady mam tu w planie
do obu Bździn i do Psiej Trawki,
a także regulację Szczawki,
siłownię-gigant, port, lotnisko,
muzea, uniwersytet — wszystko!
Ja chcę Pcim podnieść, uszczęśliwić,
ja chcę nim cały świat zadziwić!
Lecz po cóż ja ci mówię o tym?
Czyś ty jest zdolny, ciemna maso,
co gonisz tylko za kiełbasą,
zrozumieć, co to jest patriotyzm?!
Gdy słyszysz «Polska», co kojarzy
ci się z tym słowem, o czym marzysz?!
Nędzniku, marzysz wciąż o fusze,
a gdybyś miał wznioślejszą duszę,
to pojąłbyś ten ogrom zadań,
co na narodu barki spada
i wnet ochoczo byś go dźwigał!
Ale ty jesteś jak ostryga,
jak płaz w skorupie lub jak glista —
przyziemny, mały egoista!
Nierób! Bumelant i zakała!
Czy wiesz ty, co ci Partia dała?
Że gdyby nie Ludowa Władza,
to ty byś jeszcze w łapciach chadzał,
a wokół zaś byłyby błota,
nędza, zabobon i ciemnota?!
O, bracie! Ty byś za sanacji
po prostu dostał tu wariacji!
Drobiazgu miałbyś szesnaścioro,
zapałkę dzieliłbyś na czworo,
cały dzień tyrałbyś w kieracie,
a nocą sypiał w kurnej chacie!
A teraz, nędzny obiboku,
powiedz, w czym mieszkasz?
Mieszkasz w bloku!
A kto tych domów wzniósł ogromy?
No, proszę, kto wzniósł? Właśnie — to my!
Co?! Twierdzić śmiesz, że dziesięć roków
już na mieszkanie czekasz w bloku,
a mieszkasz na przedmieściu w norze
z wspólną wygódką?! Ty potworze!
We łbie ci miesza się od wódki!
Lat dziesięć to jest termin krótki!
I jakie będziesz miał widoki,
gdy zbudujemy wreszcie bloki!
Ty byś chciał wszystko mieć od zaraz,
a czy się w pracy pilnie starasz?
Czy wykonujesz plan z nadwyżką?
Od tego wszak zależy wszystko!
I Partia ci powtarza stale,
żeś swego losu jest kowalem!
Co więcej, obowiązkiem twoim
jest w pracy dwoić się i troić,
bowiem tyś jest dłużnikiem państwa,
co wyzwoliło cię z poddaństwa
i ci stworzyło pracy miejsce,
co jest niezwykłym dobrodziejstwem!
Lecz twa pazyrność nie zna granic!
O, ty byś chciał mieć wszystko za nic!
Jęczysz, że tyrasz na trzy zmiany.
Ty chciałbyś na dwie?! No, kochany,
doprawdy ty masz muchy w nosie!
A gdyby trzeba na zmian osiem?
Dla dobra Polski?... Dla Ojczyzny?...
Popatrz w swe serce sam i przyznaj,
że gdy Ojczyzna jest w potrzebie,
nie żal jej ofiarować siebie!
A ona w wielkiej jest potrzebie!
Liczy na ciebie! Wierzy w ciebie!
Sam kombinezon bym przyodział,
lecz jest niezbędny pracy podział.
Gdy jeden wiosłem macha żwawo,
drugi kieruje wtedy nawą,
na tym się świata ład opiera,
że jeden sieje, drugi zbiera.
Owca się sama nie ostrzyże,
krowa się nie wydoi sama;
a znów nie ostrzyc — cóż za męka!;
a nie wydoić — co za dramat!
Więc kiedy się na ciebie spojrzę,
boli zarazem mnie i wścieka,
że ty ojczyźnie swej najdroższej
nie dajesz pełnej normy mleka!”
Szmaciak w okropne wpadł przejęcie,
już w to, co mówi, wierzy święcie;
na plagę narodowych przywar
gromami rzuca, pomsty wzywa,
już nad nieszczęsną biada Polską,
co znowu staje się warcholską
i niczym istny pcimski Katon
ostro rozprawia się z prywatą.
Straszny ogarnia go słowotok,
z ust płynie mu wezbrany potok;
zaklina, drwi, sumieniem wstrząsa,
aż pysk mu cały stanął w pąsach.
Kiedy tak Szmaciak grzmi w ferworze,
Deptała gębę wciąż rozdziawia,
bo nijak pojąć on nie może,
o czym sekretarz tak rozprawia.
Gdy tylko Szmaciak głośniej ryknie,
to on się kuli przed tym rykiem
i myśli sobie, że pewnikiem
nic stąd dobrego nie wyniknie.
Szmaciak się zmęczył i zasapał,
wystygł w nim krasomówczy zapał.
Nastała cisza, a w tej ciszy
Deptała propozycję słyszy:
„A teraz, towarzyszu, może
wy byście tak o dyrektorze
coś nam powiedzieć mogli szerzej...
Bo w gruncie rzeczy ja wam wierzę...
Zdarzają się przegięcia pały...
Cóż, ustrój mamy doskonały,
lecz ludzie!... Ba, nawet i w kadrach
tkwi czasem obrzydliwa zadra.
Jątrzy, zarazy jest ogniskiem...
Lecz wy mi teraz przede wszystkim
powiedzcie, drogi towarzyszu,
bo już z niejednej strony słyszę,
że źle się dzieje w kombinacie,
że wy tam gdzieś uruchamiacie
lewą produkcję i że nie kto
inny, a właśnie sam dyrektor
produkcję wam narzucił ową...
Wy się nie bójcie! Daję słowo —
wszystko zostanie między nami!
Ja także donosicielami
głęboko gardzę! Ale wiedzcie,
tu dobro wchodzi w grę społeczne
i na wysokim swym urzędzie
muszę to dobro mieć na względzie!
Mam tu niejedno doniesienie...
Nazwisk wam wszystkich nie wymienię,
tyle ich! A więc dla sprawdzenia
chcę od was także doniesienia.
Że czujną troskę wykażecie,
Partia się wam odwdzięczy przecie!
Zresztą, już wołam Wylizucha!
Wy mówcie, a on będzie słuchał
i wszystko spisze na maszynie,
wy podpiszecie zaś jedynie!
I... jeszcze taka rada moja:
Nie osłaniajcie dyrektora!”
Pomysł kretyński, jak się rzekło.
Lecz skąd nienawiść taką wściekłą
Szmaciak odczuwał był do Rurki?
Doili wszak te same kurki,
szli ręka w rękę, by się zdało,
a jednak tu nie wszystko grało.
Poszło o drobiazg. Lecz drobiazgi
są jak wbijane w palce drzazgi —
ot, niby fraszka nieszkodliwa,
lecz jaki ciało ból przeszywa,
jak wszystkie nerwy dziko wyją,
gdy pod paznokieć drzazgę wbiją!
Gdy chcesz genezy dociec świństwa,
to musisz sięgnąć do dzieciństwa.
Szmaciak, Maczuga, Buc i Rurka
biegali razem po podwórkach
w małym miasteczku, zwanym Skisłe.
Życie pędzili niezawisłe,
albowiem chłopców tych gromadka
w szkole bywała tylko z rzadka.
Woleli raczej bąki zbijać.
W mieście nie było na nich kija,
bo byli szkodni, czelni, sprytni
i mocni w nogach — nieuchwytni.
Nieraz prawdziwe polowanie
robiono, by im sprawić lanie,
lecz nadaremnie, bo jak lisy
przebiegle były to urwisy.
Przewodził całej bandzie Rurka —
postrach straganów, król podwórka.
Rurka miał umysł chłodny, ścisły,
więc niebywałe miał pomysły,
które — przy kumpli swych zachwycie
zwykł był natychmiast wcielać w życie.
Z wszystkich eskapad tych aliści
głównie wyciągał sam korzyści,
gdyż już wychodził z założenia,
że jest stworzony do dojenia.
Maczugę miał za adiutanta;
był niewątpliwy to awantaż,
bowiem Maczuga, raczej matoł,
z wielkich bicepsów słynął za to,
na wodza przeto mógł żądanie
każdemu spuścić tęgie lanie.
Zresztą Maczuga mordobicie
uwielbiał chyba ponad życie.
Gdy dopadł w kącie gdzieś fajtłapę,
to tak mu preparował japę,
że tamten chodził cały w guzach.
Toteż go miano za łobuza.
Buc był ponury, raczej słaby,
lecz go lubiły za to baby
z bazaru, bowiem uważały,
że to sierota jest nieśmiały.
Pupilkiem będąc zaś bazaru,
miał szczeniak dostęp do towaru,
a to w rachubach wodza grało
rolę bynajmniej nie tak małą.
Ponadto Buc, przy nikłych kształtach,
potrafił zręczny być jak małpa.
Ostatni z owej czwórki, Szmaciak,
żadnemu z kumpli nie mógł sprostać
w talentach, lecz że się przyczepił
do bandy, więc i w bandzie został.
Grubawy, nieco ślamazarny,
był do ich zabaw kompan marny.
Łaził tam, gdzie go nikt nie prosił,
szalenie lubił też donosić
jednym na drugich. Gdy się gierka
powiodła, w ślipkach miał iskierki,
a gdy dostawał za to w ucho,
stawał się strasznym podlizuchą.
Maczuga go traktował twardo,
Rurka — z ironią i pogardą,
mierził go, lecz zarazem śmieszył.
Szmaciak się tym niezwykle peszył.
Jedynie z Bucem trzymał sztamę,
gdyż gusta mieli takie same,
lubili bowiem iść w ustronie,
do szopy pełnej pajęczyny,
by w niej ukradkiem walić konie
przez dwie, a nawet trzy godziny.
Lecz Szmaciak nad ten autonierząd
przedkładał był dręczenie zwierząt.
Więc w stawie żaby łowił z Bucem,
potem je do ogniska wrzucał,
by patrzeć, jak se te robole
radzą w odmiennym tak żywiole.
Kotom przypalał pysk nad świecą,
wykłuwał ślepia — niech nie świecą! —
lub też je wiązał za ogony —
niech ciągną się w przeciwne strony.
Rurka dręczenie żab i kotów
miał za zabawę idiotów —
wprost przyprawiały go o mdłości
te dziwne chłopca namiętności.
„Z tego się — mawiał — można zrzygać!
I cóż ci z tego przyjdzie? Figa!
Lepiej byś zabił i zdarł skórkę —
lecz co tu gadać z wiejskim burkiem!”
Raz im na jabłka przyszła chrapka,
wyprawę robią więc po jabłka,
lecz nie do sadu, a na bazar,
bo Rurka wielce lubił hazard.
Wmieszali się w tłum gęsty kmiotów.
Rurka dał znak. Buc był już gotów,
rzuca petardę. Zamieszanie
robi się wprost nieopisane.
Tymczasem chłopcy jabłka wędzą
i ze zdobyczą do bram pędzą.
Nim tępi chłopi się spostrzegli,
już znikli gdzieś, już się rozbiegli.
Ach, goń tu w polu za wiatrami!
Lecz Szmaciak pomiędzy wózkami
zaplątał się w czasie odwrotu
i utknął. Więc dopadli go tu,
a choć nie zdążył na straganie
nic zwędzić, straszne dostał lanie.
Z płaczem powraca na podwórko.
Tam wielka uczta. Wesół Rurka
z kradzionych jabłek pełnym pyskiem,
cynicznie rzuca weń ogryzkiem
i strasznie szydzi ze Szmaciaka,
że taka z niego jest pokraka.
„No, porycz sobie jeszcze, porycz!”
— Szmaciak straszliwą poczuł gorycz,
zaszył się w kąt i chlipał cicho.
Wreszcie pomyślał: pal to licho!
Skurwysyn! Obrzydliwy drągal!
Najpierw go w niecne sprawy wciąga,
a potem jeszcze się nabija,
nawet mi jabłka nie dał, żmija!
Zaczął obmyślać zemsty plany.
Na drugi raz on już stragany
uprzedzi w porę! Złapią Rurę,
będą go długo bili w skórę,
aż tryśnie krew! A on z ukrycia
będzie się tym widokiem sycił.
Ale się na to nie odważył —
już wtedy nie posiadał twarzy.
Chłopcom już mijał rok piętnasty,
więc z wolna się kończyły żarty,
toteż się Rurka wziął na serio
za dochodową grę w „trzy karty”.
Ta gra, powszechnie w świecie znana,
jest doskonała na pejzana,
bo pojąć on nie może nijak,
że go się w butlę tu nabija.
Ciągłe się dziwi: „Tfy! do czarta!
A dyć tu była inna karta!”
Rurka więc wciąż pieniążki zgarniał,
rzecz jednak się skończyła marnie,
bo czy ruch jakiś zrobił błędny,
czy się zamyślił, dość że nagle
wypadł z rękawa as żołędny
i musiał szybko zwijać żagle.
Spalony już był biedny Rurka.
Usiedli w kącie więc podwórka
i, co tu robić, smętnie radzą.
Wtem Szmaciak dumnie się nasadza
i mówi z głupkowatą miną:
„Daj mnie, ja teraz bank potrzymam,
z ochotą na to się odważę,
bo mnie nie znają na bazarze!”
Niedbale paląc papierosa,
Rurka mu z miejsca utarł nosa!
„Ty męczychujku! Ty wyskrobku!
Najmij się lepiej do wykopków!
Ty obsługiwać chcesz «trzy karty»?
Ty — taki jołop? Wolne żarty!”
I zaczął kpić, że bije pytę,
gdy on już — Rurka — ma kobitę,
i to kobitę pierwsza klasa.
To Stefka jest, córka Kulasa.
Jakie ma nóżki! A cyc jaki!
Niechaj przyświadczą mu chłopaki!
I tu mu błyska myśl genialna,
że Stefka jest wprost idealna —
co — idealna?! wręcz marzenie! —
by ją wystawiać na jelenie.
Tak powstał Rurki z Stefką tandem,
który niestety rozbił bandę,
bo gdy ją wodza pozbawiono,
każdy z nich poszedł swoją stroną.
Szmaciak się sam po Skisłem włóczył,
różnych szwindelków się nauczył,
lecz nie był żywot to wesoły,
przeważnie bowiem chodził goły.
Lecz wtem — okazja nadzwyczajna!
Szmaciak odkrywa Apfelbauma,
który nazywa się Jabłkowski.
Odtąd już żywot wiódł beztroski.
Przechodząc raz ulicą Szewską,
przypadkiem spotkał się ze Stefką.
„Cześć! Jak ci leci?” — i od słowa
zaczęła cała się rozmowa.
Stefka ma żal, że Rurka sknera,
że całą forsę jej zabiera,
a gdy się oddać mu jej wzbrania,
to spuszcza jej straszliwe lania.
Poszli do Stefki do mieszkania.
Szmaciak ją chytrze spoił wódką,
jeszcze się podroczyli krótko
i Stefka wolny przystęp dała
do sanktuarium swego ciała.
Dumny z zadanej Rurce klęski
Szmaciak się poczuł bardzo męski.
„Obronię cię przed tym bandziorem!”
Tu Rurka zjawił się nie w porę.
Rzekł lodowato: „Proszę bardzo!
Dmuchaj ją, ale nie za darmo!
Jest na to stała stawka, bracie!”
Więc Szmaciak jęknął i zapłacił.
Spotkali się po latach paru.
Że przez ten czas oblicze kraju
pod każdym się zmieniło względem,
związali obaj się z Urzędem.
Rurka, co nad nim był w Urzędzie,
mawiał: „Z Szmaciaka nic nie będzie!”
Gdy ten przybiegał doń z donosem,
wybrzydzał długo, kręcił nosem,
wreszcie powiadał: „To zbyt miałkie!
To się nadaje na podpałkę!
Wiecznie ten klecha! Do znudzenia!
Pewnie ci nie dał rozgrzeszenia
za to, że w kwiecie swej młodości
waliłeś konia bez litości!”
Szmaciaka jednak nie przepędzał.
I tak się tej współpracy przędza
snuła przez lata. Wtem kataklizm —
wszystko zatrzęsło się i wali!
Straszliwa czystka jest w Urzędzie
i Rurkę z trzaskiem szef wywalił.
Szmaciak z opresji się wywinął,
szafując zręcznie wazeliną,
potem, jak wiemy, poszedł w górę,
dla Rurki czasy zaś ponure
nastały. Musiał zwiewać z Skisła,
bo straszna chmura nad nim zwisła.
Sadysta! zbir! zły duch Urzędu!
Nie miano dlań najmniejszych względów.
Szef, co mu dawał dyrektywy,
uderzył zaraz w ton płaczliwy,
krzyczał, że się pozbawi życia,
bo Rurka robił nadużycia.
Więc choć sam kazał łamać kości,
najmniejszych nie miał stąd przykrości,
po latach zaś oklaski zbierał,
że humanista i liberał.
Rurka pyzieje na posadce
i sennie się nad biurkiem kiwa,
gdzie nudne tkwią specyfikacje —
wtem Szmaciak go do Pcimia wzywa.
Cóż znaczy gest ten niepojęty?
Czemuż nie szukał nad nim zemsty?
Czyżby aż tak był wielkoduszny,
że złe zapomniał, że przebaczył?!
Ach, my to między bajki włóżmy,
bo było całkiem to inaczej!
Szmaciak porobił wielkie długi,
będąc zaś sekretarzem drugim,
bał się, że może do Wardęgi
dojść, że sfałszował sprytnie księgi,
i ten przepędzi go z hałasem,
a może także i ciupasem
odstawić każe do więzienia.
A że talenty Rurki cenił,
liczył, że Rurka mu za awans
pomoże zatuszować sprawę.
Rurka, którego plan nad plany
z pobytem w Pcimiu był związany,
wysłuchał go i rzekł: „Wynika
z tego, że czas wykończyć pryka!”
Więc ryć poczęli pod nim doły.
Wardęga, który do tej pory
z taką chytrością się nie spotkał,
z łatwością wpadał tam do środka.
Wardęga, człek podeszły w laty,
był komunistą starej daty
i słyszeć nie chciał nic o komach,
toteż podpadał wciąż u Gnoma.
Co więcej, stary kapepowiec,
uważał, że Gnom na manowiec
sprowadza całe społeczeństwo
i że pragmatyzm to błazeństwo,
że jest głupotą stanu racja,
bowiem jest ważna integracja,
a już za objaw miał sklerozy,
że nie powstają tu kołchozy.
„Do licha — mawiał — ten król kmiotów
socjalizm cały zepsuć gotów!
Zawsze był z niego niedołęga,
do pięt mi nawet nie dosięgał.
Miał rację Warski i Leszczyński,
że tu potrzebny jest Dzierżyński,
albowiem bez żelaznej miotły
wszystko rozniosą ciemne kmioty,
szczute przez kler i czarną sotnię,
i już niczego się nie dopnie,
bo zamiast elektryfikacji
powstają rządy ochlokracji!
Już wstrzymał, dureń, szereg budów,
więc cóż o rządach mówić ludu?!
Gdzie spojrzeć, wszędzie sklepikarze
swe czelne pokazują twarze,
najbardziej zaś w tym wszystkim wścieka,
że właściwego brak człowieka,
i to nie tylko u nas w kraju,
lecz i na wschodzie, w cudnym raju!”
I w oku zaraz łza mu szkli się,
a z piersi jęk wyrywa skargi,
bo mu czerwieńsze się od wisien
przypominają wodza wargi.
„Jak oni Go potraktowali !„
— myśli z goryczą. Lecz się fali
bólu nie podda. Choć weteran,
będzie swe wszystkie siły zbierał,
aby szaleństwu stawić czoła.
Choć wie, że wiele sam nie zdoła,
lecz w końcu wyda rezultaty
przykład, który tu dał przed laty!
Dla naszych zuchów to wprost gratka
za wroga mieć takiego dziadka.
Toteż go Rurka bez kłopotów
dokoła palca wnet omotał.
Rurka wnet pojął, że pryk stary
pyszny i próżny jest bez miary,
że zaś cechuje autokrację
to, iż chce ona wciąż mieć rację,
i ten, kto nie chce wejść we wtór jej,
straszliwe wywołuje furie,
w zanadrzu plan miał cały gotów:
skłócić ze sobą dwóch despotów.
Większy mniejszego wtedy zetrze
i czasy wnet nastaną lepsze.
Zaczął podjudzać więc Wardęgę
na Gnoma — tego niedołęgę:
że chłopom daje on nawozy
zamiast powsadzać ich do kozy,
przez co nasz główny cel — kołchozy —
w odległą przyszłość się oddala,
że kapitalizm wręcz utrwala,
bowiem pozwala mieć walutę
ustrojów, które są zepsute,
że zamiast tępić wrogie stonki
ma w głowie pokos i kiszonki
— co zakrawa już na faszyzm —
zaczął popierać w kraju naszym
produkcję drobnotowarową,
ową straszliwą tysiącgłową
hydrę ohydnych badylarzy,
co o sanacji rządach marzy.
W dodatku, jak się stale słyszy,
tępi szlachetnych towarzyszy,
bo Berman oraz Minc Hilary,
ludowej władzy dwa filary,
leżą strzaskane Gnoma ręką
i nawet im nie wolno jęknąć!
Ach, jak tak wszystko pójdzie dalej,
to się socjalizm nam zawali!
Stąd obowiązkiem jest Wardęgi
śmiała krytyka niedołęgi!
Wardęga wnet w to wszystko wdał się,
zaczął na Gnoma grzmieć publicznie,
a Rurka tylko z tego śmiał się,
do KC śląc donosy liczne.
Lecz Gnom, czy że miał sentymenta
dla swoich dawnych towarzyszy,
czy że go śmieszył wprost Wardęga —
nic o dymisji nie chciał słyszeć.
Złościł się, wrzeszczał, tupał nogą
lecz w końcu rzekł: „Zostawmy no go!
A gdy się jeszcze raz wychyli,
wyleci z Pcimia w jednej chwili!”
Wydarzeń rozwój dzielnym sprzyjał,
Gnom bowiem z Bagnem zawarł sojusz.
Pomyślał Rurka: „No, mam kija!
Teraz to ja załatwię go już!”
konflikt na Bliskim wybuchł Wschodzie.
Choć wywołali go Arabi,
cały soc krzyknął: „Żyda zabij!,
bo to ohydny jest agresor,
który wbrew naszym interesom
miast dać się zjeść w sosie harissa,
śmie swego państwa bronić dzisiaj!”
W przedziwnej analogii z Gnomem
Wardęga miał Żydówkę żonę.
Był szósty czerwca i Sabiny
w dniu tym wypadły urodziny.
Jak zwykle, było u Wardęgów
przyjęcie dla partyjnych kręgów,
był więc i Rurka ze Szmaciakiem.
Szmaciak obżerał się ze smakiem,
bo pipek, karp, pieczeń z gęsiny
ambicją były wprost Sabiny,
dzielnie też pejsachówkę doił,
więc żeby całkiem się nie spoił
— iż innych ważnych względów zresztą —
pomimo krzyków i protestów,
że to jest pora dla dziecięcia,
Rurka wyciągnął go z przyjęcia.
Gdy go holował przez ulice,
Szmaciak przyjęciem się zachwycał:
„Przyjemnie było u Żydówki!”
Rurka mu na to: „Ty półgłówku!
Ty chyba nie wiesz, co tu gra się!
Wardęgę kończym w krótkim czasie!”
I mu tłumaczy nie bez trudu,
jak dokonają tego cudu.
Depesza pędzi już do Gnoma:
„WARDĘGA - ZDRAJCA (punkt i koma)
WYPRAWIŁ BAL I AŻ DO RANA
TOASTY WZNOSIŁ ZA DAJANA
OBECNI BYLI (punkty dwa tu)
PAWLAK Z PZG, SZWARC Z POWIATU
A Z PRN-U PYC I PACIAK
NA DYREKTYWY CZEKAM - SZMACIAK”.
Gdy tak Wardęgę z politycznej
sceny usunął w sposób dzielny,
w megalomanię popadł Rurka
i zaraz zrobił się bezczelny.
Kpił ze Szmaciaka w żywe oczy,
a gdy się ten na niego boczył,
to mówił doń: „Zakuta pało!
Czy wiesz, co by się z tobą stało,
jeślibyś we mnie nie miał druha?
Do dziś byś jeszcze konia ruchał,
a przed Wardęgą, tym pierdołą,
jak małpa skakałbyś wokoło!
Więc przestań krzywić głupi pysk swój
i mnie ucałuj, a nie pyskuj!”
Tu Szmaciak padał mu w ramiona
i wołał: „Chłopie, niech ja skonam!
Chociaż masz ozór zadzierzysty,
to my — kamraty! Vivat Skisłe!”
Lecz choć był Szmaciak tak otwarty,
z wolna zaczęły Rurki żarty
zachodzić mu za grubą skórę;
a wraz z tym myśli też ponure
zaczęły mu się we łbie lęgnąć,
że Rurka może władzy sięgnąć,
że go oszukać chce jak nieraz,
że to jest chciwiec, łotr i sknera,
że go kantuje przy podziale
dochodów z kombinatu stale,
że jest podstępnym, groźnym gadem,
co zawsze knuje fałsz i zdradę.
I zaczął przemyśliwać nad tym,
jak by się pozbyć tego drania,
lecz przychodziły mu do głowy
tylko banalne rozwiązania:
nóż w plecy lub do władzy donos.
Tu jednak wciąż ostrzegał go nos,
że choć wilk nosił razy kilka,
to poniesiono też i wilka
i że ma Rurka też atuty,
żeby mu za to uszyć buty.
Westchnienie przeto z siebie wydał:
„Ach, drugi Rurka by się przydał!”
Nie mogąc nic wymyślić z sensem,
męczył się jak ze złym koszmarem,
aż się zdarzyły dwa afronty,
co przepełniły pełną czarę.
Pierwszego doznał nie od Rurki,
lecz od Marylki, jego córki.
Marylka, piękna Rurki córka,
w wir uciech płciowych dała nurka
i tak ten żywioł pokochała,
że bez ustanku nurkowała.
Toteż w playboyów pcimskich gronie
inaczej nie mówiono o niej
jak „Majka-Dmuch” lub „Majka-Rura”,
lub też po prostu: „Szał-nie-dziura”.
Puszczała się jak wszyscy diabli.
Ku oburzeniu też notabli
puściła z młodym się Wardęgą—
chłystkiem, co ślęczał wciąż nad księgą.
We łbie miał mętlik ten Wardęga—
nie pił, nie palił, tylko gęgał,
przez co w aferę szybko wdał się
antypaństwową. Szmaciak śmiał się,
patrząc, jak stary jak w ukropie
zwija się, by ratować chłopię.
„Nie to — pomyślał —jak mój Józek!
O, ten to ma już chody duże
i w MSW, i na uczelni!
Tak, bo są Szmaciakowie dzielni!”
Lecz myśl o zdobyciu Marylki
spokoju mu nie daje chwilki.
Jak o największej myśli frajdzie,
żeby poskakać na tej srajdzie.
Niedawno opowiadał Zdzisiek:
„Te małe są najlepsze dzisiaj!
Bracie — powiada — niech jak skonam —
nie ty ją, ale ciebie ona!
A takie znają mnóstwo figur,
że się po prostu we łbie miga!”
Wkrótce nadarza się okazja,
bowiem u Rurków jest kolacja,
a po kolacji się zaczyna
sławny mecz Polska—Argentyna.
Zasiedli przy telewizorze.
Rurka usiedzieć ledwie może,
straszne ogarnia go przejęcie —
że Polska wygra, wierzy święcie.
Szmaciak, co siadł koło Marylki,
spokoju nie ma ani chwilki.
Marylka jest w sukience mini,
Szmaciak się z podniecenia ślini,
tak niebywale go podnieca
ten krągły biust, ta krótka kieca.
Tymczasem na małym ekranie
straszne odchodzi przepychanie,
bo nikt nie może strzelić gola —
ni Argentyńczyk, ni też Polak.
Pod bramkę ciągnie z piłką Żmuda.
Ach! musi, musi mu się udać!
Lecz oto nagle mu Gonzalez
znienacka z prawej strony zalazł.
Odbiera piłkę, pędem leci,
za nim Lubański, Corzo — trzeci,
przejmuje piłkę od Gonzala
i ją kieruje do Epsteina —
ach! waży się zwycięstwa szala!
I nagle — rany! Nadzwyczajne! —
To pięknym rajdem Gmoch się wdziera
pomiędzy nich, piłkę odbiera...
Wszystkich porywa ten rajd Gmocha,
tylko Szmaciaka ani trocha,
bo mózg zajęty ma czymś innym
i nagle — ruchem jakże gminnym —
znienacka Majkę za najlepszą
część jej damskiego ciała złapał.
„Spieprzaj z łapami, stary wieprzu!”
— syknęła, bijąc go po łapach.
Strasznie Szmaciaka to ubodło.
Ach, zgnoiłby tę sukę podłą!
Ale, niestety, są układy,
a na układy nie ma rady!
Tymczasem w kuchni kłótnia wielka
wybuchła. Szmaciakowa Helka
za łby się wzięła z Rurki żoną—
ledwie te baby rozdzielono!
Tak jak to bywa w damskim świecie,
spór cały zaczął się od dzieci.
Helka zaczęła od przechwałek,
jakie pociechy ma wspaniałe,
jak Józek radzi sobie świetnie,
jak kończy studia wieloletnie,
właśnie zapisał się do partii.
O Lilkę także się nie martwi,
bo jest wzorowa uczennica,
nie jakaś siksa, latawica! —
Tu jadowicie na Rurkową
spojrzała. Ta jej wpadła w słowo:
„Nie dziw, że pęd ma do uczenia,
bo całkiem brak jej powodzenia —
taka jest tłusta i niemrawa!”
— „A twoja wszystkim się nadstawia!” —
krzyknęła wściekle Szmaciakowa.
No i od tego poszło słowa;
już straszny krzyk, we włosach palce,
w nieubłaganej dyszą walce,
z odsieczą już panowie pędzą,
lecz jak dać radę takim jędzom!
Z trudem je rozdzielili wielkim,
Szmaciak do wyjścia ciągnie Helkę,
a ta nogami się zapira
i krzyczy: „Zdzira! Zdzira! Zdzira!”
Ledwo ją wyprowadził za drzwi.
Tam szlochy, krzyki i wariacje.
By ją do domu wreszcie dowlec,
zrobił jej tęgi schabów oklep.
Wrócili więc w humorze kwaśnym.
Szmaciak się kładzie, rad by zasnąć,
lecz Helka w łóżku mu podtruwa,
że ta Rurkowa to Żydówa,
a córka ich to zwykła kurwa,
że chyba się z choinki urwał,
jeżeli ufa takim parchom...
Szmaciak jej sennie coś odwarknął.
Lecz w duszę mu zapadły słowa,
bo wielką złość do Majki chował.
Choć afront tej ohydnej bladzi,
co całkiem z nerw go wyprowadził,
Szmaciak by mógł znieść jeszcze z bólem,
to cóż z tym małpim zrobić królem,
istnym demonem złośliwości,
który... nie, Szmaciak tej przykrości,
co tam — przykrości, tego noża,
który mu w serce wbił podstępnie,
nie, tego nigdy nie wybaczy
i pomści to lub z furii pęknie!
Złośliwość to nie byle jaka!
To tak, jak by ci pacan bez dna,
co nic się na fair-playu nie zna,
poniżej pasa dał kopniaka!
Raz — tak jak do szlachcica-brata —
zajechał sąsiad autokrata.
Szmaciak go wita, sadza w sanie
i wiezie go na polowanie.
Podszedłszy chytrze pod karmniki,
ubili z miejsca cztery dziki,
więc w doskonałym są humorze.
Pogoda rzeźwa, mróz na dworze,
trochę się przechadzali w borze,
lecz ich natury spokój znudził —
do miasta czas już, między ludzi!
U Rurków dzisiaj jest przyjęcie.
Przyjęcia Rurków mają wzięcie,
ceni miejscowa je elita,
więc autokrata tam zawita.
Już siedzą wszyscy przy kieliszkach,
na stole szampan, „żyto”, pliska,
do tego jest pieczone prosię —
ucztują, gwarzą i śmieją się.
Gdy się już spili autokraci,
jak zwykle u szlacheckiej braci
zaczęły straszne się przechwałki,
kogo herb lepszy, kogo — pałki.
Dziś bowiem u partyjnych w modzie
jest pleść koszałki o swym rodzie,
gdyż ci zaciekli demokraci
strasznie lgną do arystokracji.
Wpierw szarże były wielkim szykiem,
lecz dziś z nich każdy — pułkownikiem,
przejadł się także im doktorat,
więc na tytuły przyszła pora.
Pragnąc poniżyć pana brata,
podochocony autokrata
zaczął podbijać mu bębenka,
że jego żona z domu Pękal:
„Wiecie — Pękale herbu Walec”.
Lecz Szmaciak tu nie pękał wcale,
bowiem na imię miał Waldemar
i ze czymś lepszym jest, też mniemał.
Rzucił więc jakby od niechcenia,
że ziemiańskiego pochodzenia
i że dzieciństwo spędził w dworze...
Rurka, co dotąd fason trzymał,
wybuchnął śmiechem, nie wytrzymał
i rzekł zjadliwie: „Czyż być może?
Odkąd to dworem jest chałupa?
Patrzcie go: Szmaciak herbu Dupa!”
I opowiadać autokracie
zaczął facecje o kamracie.
Widząc, że mąż popełnił faux-pas,
Rurkowa chce zagadać chłopa,
lecz są daremne dobre chęci,
bo już zepsute jest przyjęcie.
Szmaciak ma twarz koloru śniegu.
Nagle się zrywa i wybiega,
trzaskając drzwiami z furią wściekłą,
w oczach ma łzy, a w duszy — piekło!
O, bo są takie duszy piekła,
którym fizyczne nie dorówna!
Spróbuj przypomnieć Szmaciakowi,
że nie jest orłem, wylazł z gówna!
Tylko się potem nie dziw, bracie,
gdy cię w ulicy ciemnej stukną
lub też w UB na przesłuchaniu
będą cię dźgali w nerwu włókno!
Nie zapomina się tych rzeczy!
Ba, nawet czas ich nie uleczy,
bo przy nich kompleks mieć Edypa —
to bułka z masłem, pic i lipa!
Lecz już godzina zemsty bije —
Szmaciak ma na patelni gada
i wnet donosem mu Deptały
śmiertelne uderzenie zada!
Już konsekwencji się nie boi,
bo cóż mu zrobią, mili moi?
Maczuga iść tym samym torem
musi, bo także jest wmieszany
(Szmaciak poluje z prokurorem),
a Buca przyprze się do ściany
(z prezesem sądu grywa w oko,
i to w dodatku jak wysoko)!
O, Rurka, ty już nie masz lotów!
Jesteś umarlak! Jesteś gotów!
Więc jednak się znalazła rada!
Tej dziwce zaś już bobu zada!
Ach! weźmie ją pod obcas buta!
Będzie mu, ścierwo, ciągnąć druta,
będzie, rozdziana do rosołu,
tańczyła tu, na środku stołu,
pośród kieliszków i półmisków
i Szmaciak spierze ją po pysku,
po tej jej wyszczekanej japie,
jeśli coś stłucze lub rozchlapie!
Takie to mściwe snuł marzenia,
lecz żywioł życia wciąż się zmienia.
Gdyż okazuje się, że Rurka
nie tylko ślęczał przy swych kurkach,
ale załatwiał ważne sprawy —
i dziś telefon jest z Warszawy.
Słuchawkę podejmuje Stefa
i mówi szeptem: „To od szefa!”
Szmaciak poprawia szybko krawat,
na baczność przed słuchawką stawa,
bierze ją w rękę, drży mu ręka,
poci się, krztusi, wreszcie stęka:
„Tak, Szmaciak, słucham?” — wzdycha z ulgą,
bo w odpowiedzi słychać bulgot,
a potem cisza... lecz po ciszy
nieubłagane „Łączę!” słyszy.
Szmaciak się do słuchawki kłania:
tak, zawsze był takiego zdania...
zaraz wykona... osobiście...
Co? Rurka nie był na tej liście?
Przeprasza, kaja się szalenie...
Tak, niewątpliwie przeoczenie...
ukarze winnych.., sam to wyśle...
co? ma nie karać?... oczywiście,
właśnie tak sądził... nie rozumie...
więc jednak karać?... coś tu szumi...
co?... jemu w głowie?... nie! na linii...
tak!... tak!... poniosą karę winni!
pisma nie wyśle... do nóg pada! ... —
Słuchawkę, pocąc się, odkłada.
Jeszcze mu trochę drżą kolana —
na szczęście burza zażegnana!
Dziwna to rzecz: bo chociaż Szmaciak
nieokiełzanym jest tyranem,
to zawsze ma on mokro w gaciach,
ilekroć staje przed swym panem.
Podwładnych swych za lada sprzeciw
zmiażdży, rozszarpie na kawały,
ale na myśl, że pan brwi zmarszczy,
robi pokorny się i mały.
Jakiś atawizm tajemniczy
musi się kryć w tym wszystkim na dnie —
on z niższym nigdy się nie liczy,
przed wyższym zawsze na twarz padnie!
Owszem, obszczeka go na boku,
a nawet nóż mu w plecy wbije —
lecz gdy się nagle pan odwróci,
Szmaciak już czołga się i wije.
Ach, bo to tylko są pozory —
ten absolutyzm samozwańczy!
Szmaciak jest w głębi duszy sługus
i tak, jak zechce pan, zatańczy!
Chcecie wyjaśnień? Bardzo proszę!
Rurka niezwykle w górę poszedł,
bo gdy kapnęła się centrala,
że gospodarka im nawala
i bigos może być nie lada,
mądrale, tkwiący wciąż przy biurku,
do specjalistów się od kurków
zaczęli zwracać po poradę.
Gdy Rurka dostał nominację,
to się skończyła animozja.
Szmaciak uznaje wyższe racje
i wie, że dalej tak nie można.
Omal nie cmoka Rurki w mankiet,
wydaje pożegnalny bankiet,
zamawia chór „Wesoła Bździna”,
hej, łza się kręcić już zaczyna!
I na bankiecie, po toastach,
kiedy wybiła już dwunasta
i wszyscy mieć zaczęli w czubie,
mówi do Rurki: „Tak cię lubię!
Tak rad bym ci przychylić nieba,
jeżeli zaszłaby potrzeba.
Na dowód, jak cię kocham, druhu,
pokażę dzieło ci złych duchów,
co chciały złamać ci karierę!
Lecz znasz uczucia moje szczere —
wsadziłem świństwo na spód biurka,
zawsześ mi był najdroższy, Rurka!”
I pokazuje Rurce papier
pełen kulfonów, strasznych błędów:
„Popatrz, to jest Deptały donos,
mógł przecież trafić do Urzędu,
lecz ja podszedłem chytrze chama
i to plugastwo w ręku mamy,
a że dziś bankiet pożegnalny,
więc je publicznie tutaj spalmy!”
Rurka nie wierzył ani słowu,
lecz Szmaciakowi podziękował,
pomyślał tylko sobie w duchu:
„Ty skurwysynu! Ty świntuchu!
W ładną tyś wciągał mnie kabałę!
Niestety! Rączki masz za małe!
Chętnie bym cię po mordzie łupnął,
lecz strach dotykać takie gówno!”
Na tym ten rapsod o przyjaźni
możemy już zakończyć śmiało.
— No dobrze, dobrze! — wykrzykniecie
ale co stało się z Deptałą?
Ach! któż to wie?! Czy to jest ważne?
Lepiej pilnujmy sprawy własnej.
Może mu na łeb spadła blacha?
Może ktoś w bójce go zaciachał?
A może, całkiem tak po prostu,
po pijanemu zleciał z mostu?
Dość, że słuch po nim gdzieś zaginął,
lecz wierzcie, nie jest to mą winą.
Uff! Wreszcie koniec retrospekcji!
Już się podnosił głos obiekcji,
że dość tych ględ! Jak długo można?!
Że to jest jakaś mania zdrożna,
te skoki w bok! Więc właśnie kończę
i już, jak dwa bieguny, łączę
początek z końcem opowieści...
W głowie Szmaciaka się nie mieści,
jak powstać mógł tak straszny skandal.
Przeklęta gryzipiórów banda
wpuściła czerń do Komitetu!
Gdzie tu Wylizuch?! Felczak gdzie tu?!
Słyszy spokojny głos Deptały:
„Próżno ich wołasz! Te zakały
poszły już tam, gdzie wy pójdziecie,
bo sprawiedliwość jest na świecie
i choć myślałeś, żeś ją spętał,
ona powstaje nieugięta,
by cię dosięgnąć swoim mieczem —
przestań więc szumieć już, człowiecze!”
Gdy mówi tak, jedyne oko
zaczyna błyszczeć mu złowrogo.
Szmaciak się kuli pod tym wzrokiem,
poci się, blednie, łypie w boki —
ach, może już nadchodzi odsiecz,
może Maczuga wnet tu dotrze
z swych dzielnych chłopców rotą śmiałą,
która porządek zrobi pałą!
„Swych wiernych nie wypatruj zbirów! —
słyszy znów groźny głos Deptały —
Dzień sądu jest! Więc się te zuchy
do mysiej nory pochowały!
Ty, bracie, lepiej odmów pacierz,
bo próżno ci testament robić —
przepadło zagrabione mienie
i czas do śmierci się sposobić!
Nadchodzi wreszcie czas zapłaty —
za wyzysk, nędzę, za cierpienia,
za nasze połamane gnaty
i życie pełne poniżenia;
za to, że pierwsza lepsza świnia
mogła pomiatać tu człowiekiem;
za to, coś ze mną ty wyczyniał,
gdyś mnie katował przed ćwierć wiekiem;
za to, żeś razem z swym kompanem
wyciskał siódme poty ze mnie;
za to, żem jak wół tyrał, aby
kanaliom żyło się przyjemnie,
i za to jeszcze, żeś podstępem
unurzał w błocie mnie i zgnoił,
zmuszając, abym pisał donos —
zapłacisz dzisiaj życiem swoim!”
Szmaciak się przeląkł nie na żarty,
zrozumiał: idzie tu o życie,
więc na kolana padł i błaga:
„Wy tego przecież nie zrobicie!
Jam jest niewinny! Jam chciał dobrze,
lecz ciągle mnie zmuszali ONI!
Jakże IM mogłem stawiać opór,
kiedym pistolet miał przy skroni?!
Zrozumcie, bracia, w tej podłości
inni szatani byli czynni!
Nie miecz karajcie, ale rękę —
to ICH karajcie, ONI winni!”
Robole, którzy wraz z Deptałą
się znajdowali w Komitecie,
ryknęli na to gromkim śmiechem,
a Szmaciak: „Czego się śmiejecie?”
Odrzekli mu wesołym chórem:
„Przestań te brednie pleść ponure!
Z nas już nie zrobisz idioty,
my dobrze wiemy: ONI — to ty
oraz podobne tobie bydło!
A że nam już doszczętnie zbrzydło
poić krwią własną takie trutnie,
rzeźnik ci zaraz głowę utnie!
Rzeźnik, nie kat — boś ty jest świnią!
A potem z ciebie tu masarze
pęta kiełbasy wnet uczynią,
które sprzedamy na bazarze
po znacznie obniżonej cenie.
Mięsa jest dzisiaj brak szalenie
i mówi o tym się bez przerwy,
że wykorzystać trza rezerwy!”
Szmaciak chce zemdleć, lecz nie może
i słyszy, jak już ostrzą noże!...
Tu się na szczęście ze snu zbudził.
Ostrzenia dźwięk, który go złudził,
to tylko terkot telefonu.
Szmaciak na poły rozbudzony
przykłada słuchawkę do ucha
i machinalnie mówi: „Słucham?!”
Dzwoni Maczuga, pełen werwy:
„Waldek! Ja dzwonię tu bez przerwy
chyba godzinę! Co jest, bracie?! —
Wy dzwonków już nie odbieracie?
Słuchaj — powiada —już jest klawo!
Porozumiałem się z Warszawą
i proszę! Są golędziniacy!
Chłopie! Jak oni się przy pracy
zwijają! Lecą tylko wióry!
Pały, jak w bęben, walą w skóry!
Ale dostają tu po głowie!
Powiada jeden mi kapitan:
«Zrobim im taką ścieżkę zdrowia,
że się odechce żyć bandytom!»
Bo oni to w szeregu pranie
zwą ścieżką zdrowia — fajne dranie!”
Szmaciak mu tutaj w słowo wpada,
lecz będąc na pół rozbudzony,
sam dobrze nie wie, o czym gada,
lecz tylko ryczy jak szalony:
„Bijcie ich, sieczcie, rżnijcie! Śmiało!
Po zębach, nerach i po kroku!
Ale rozprawcie się z Deptałą!”
„Waldek, tyś chyba jeszcze w szoku!
— w słuchawkę krzyczy mu Maczuga —
albo wariata ze mnie strugasz?!
On zmarł wszak ubiegłego roku!”
Przyjemnie słyszeć prania rumor
chociażby i uszami duszy.
Szmaciak więc znów odzyskał humor
i ku lodówce żwawo ruszył.
On elegancję dziś chromoli!
Więc wprost z butelki wódę goli.
Przez dłuższą chwilę słychać gulgot,
a potem Szmaciak wzdycha z ulgą.
Lecz choć odporne są Szmaciaki
i mogą wchłonąć wódy morze,
istnieje punkt krytyczny taki,
po którym Szmaciak też nie może.
Wtedy zjawiają się majaki,
roją się wokół białe myszki,
pysk robi się fioletowy
i ma się skłonność do zadyszki.
I oto mu się nagle jawią
upiory wykończonych istot,
niektóre z nich wciąż jeszcze krwawią,
inne czuć ziemią i zgnilizną.
I napierają groźnym tłumem,
rąk martwych wyciągając szpony,
obłędny strach za gardło chwyta
i Szmaciak ryczy jak szalony.
Cofa się, ale nadaremnie,
bo oni idą zwartą ławą,
ze wszystkich stron go osaczyli
i zaraz mścić się będą krwawo.
Szmaciak zastawia się meblami,
oni na wskroś przez meble kroczą,
wali po łbach żelazną sztabą—
oni się nawet nie zatoczą.
Na twarzy czuje lekki dotyk,
jakby tam końska mucha siadła.
Ach! Bo to nie są zwykli ludzie,
ale wyzute z sił widziadła.
Już zbliża się upiorny koniec,
już nie ucieknie im, nie ujdzie —
i Szmaciak zaczął wyć tak strasznie,
że się z okolic zbiegli ludzie.
Zadzwonił ktoś po pogotowie.
Kto? Tego nikt się już nie dowie.
Wchodzą dwaj rośli pielęgniarze,
mają kamienne tępe twarze,
w zbędne nie wdają się gadanie,
biorą go w chwyt. Już jest w kaftanie.
Szmaciak odjechał na sygnale,
lecz na tym się nie kończy wcale,
bo następnego dnia powraca.
Czeka go ciężka, trudna praca.
Komitet przeniesiono blisko.
Prowizoryczne ma siedlisko
w gmachu Komendy Powiatowej
MO. W swym nowym gabinecie
Szmaciak posępny i surowy
protokół z zajść w paluchach gniecie.
Za strach, za smak upokorzenia
zapłaci czelna mu hołota
i będzie dotąd gnić w więzieniach,
aż z niej zostanie kupa błota!
Zaś tym, którzy zostaną tyrać,
ach! lepiej by już i umirać,
bo w takie wtłoczy ich wędzidło,
że przez sto lat nie zipnie bydło.
Tak sobie Szmaciak mściwie roi.
Na korytarzu zaś już stoi
podwładnych tłum, aby bez zwłoki
stosowne zaraz podjąć kroki,
gdy tylko wódz rozkazy wyda.
Są to: milicji szef— Maczuga,
pan prokurator — Jan Szaruga
i bardzo tłusta biała gnida,
prezes powiatowego sądu.
EPILOG
w formie kupletów, śpiewanych przez chór rozentuzjazmowanych czytelników
Wszystko się jednak dobrze kończy,
chociaż się mogło skończyć źle!
Choć straszne rzeczy się zdarzyły,
lecz się zdarzyły tylko w śnie!
Wszystko się jednak dobrze kończy,
bowiem się nie zdarzyło nic!
A to straszliwe zagrożenie
to tylko humbug był i pic!
Wszystko się jednak dobrze kończy,
bo choć tragiczny powiał dech,
tragedia się zmieniła w farsę,
a przerażenie w gromki śmiech!
Wszystko się jednak dobrze kończy,
chociaż się w oku kręci łza!
Z ufnością patrzmy w mętną przyszłość,
bo przecież wszystko nadal trwa!
Wszystko się jednak dobrze kończy,
bo kończy się triumfem zła!
Niech żyje Szmaciak! Hurra! Hurra!!
A przed autorem — chapeaux bas!
1977
GLOSSA DO POEMATU „SZMACIAK”
Szmaciak siedzi w swej willi, ale nie w Zbójnikowie,
tylko w innej, z modrzewia, którą wzniósł w Górnej Bździnie.
Wydarzenia ostatnie nadszarpnęły mu zdrowie,
szuka więc ukojenia w ulubionym swym płynie.
Szmaciak odszedł już z Pcimia. Strajków zmiotła go fala.
Teraz rządzi w powiecie ugrzeczniony Wylizuch.
Na fotelu Szmaciaka się bezczelnie rozwala,
choć nie można powiedzieć, żeby nie miał z tym zgryzów.
Z dawnej paki przy władzy tylko Wacek Maczuga
dzielnie trzyma się jeszcze, lecz ma trudny dylemat.
Musi bowiem, kierując śledztwem w sprawie Szmaciaka,
w nadużyciach kompana wciąż zacierać swój udział.
Ach, zaprawdę straszliwych przyszło dożyć im czasów!
Proces Rurki od września już się toczy w Warszawie,
Buc za swoje machlojki w pcimskim siedzi więzieniu,
tylko Zdzicho i Felczak robią w Kraju Naprawie.
Felczak, spryciarz, z ław Sejmu ostro mówił ostatnio
o piractwie drogowym dostojników państwowych.
Po nim zabrał głos Zdzicho, który z wielkim ferworem
niemoralny tryb życia bonzów partii piętnował.
Tak, od nowa nam Nowa znowu idzie Odnowa!
Ale jaką ma korzyść stąd towarzysz Waldemar?
Czemu w zwartym szeregu różnych Reiffów, Menclewskich
nie widzimy tej krępej, tłustozadej postaci?
Na te trudne pytania — bardzo prosta odpowiedź!
Otóż Szmaciak Waldemar jest ofiarą systemu!
System, panie, go stworzył, System, panie, go zniszczy!
Taka bowiem w tym, panie, dziwna tkwi dialektyka!
Teraz mówią, że kradli! Ale powiedz pan, panie,
gdyby oni nie kradli, co by z tego im przyszło?
Na cóż mieliby ustrój tak cudaczny budować,
sprzeczny z ludzką naturą i ze zdrowym rozsądkiem?
Czy na górze tych bubli chciałbyś siedzieć pan, panie,
gdybyś nie miał pan z tego określonych korzyści?
A bez zysku żadnego ludzkich kości łamanie
lubią tylko, mój panie, zwariowani sadyści!
Owszem, byli i tacy. Ale zdrowy szmaciakizm
odniósł wreszcie zwycięstwo w przedostatniej Odnowie.
Po cóż zaraz mordować? Lepiej ubrać w waciaki
i od rana do nocy kazać ciężko harować!
Tak więc, reasumując, zarzut z gruntu niesłuszny.
Co zaś tyczy Szmaciaka, wiernym partii był synem
i na każdym etapie błędów jej i wypaczeń
zawsze służył jej dzielnie i dyrektyw się trzymał.
To dopiero Odnowy tak tych ludzi rozmyły.
No, bo pomyśl pan, panie, błędy były wyraźne,
a Odnowy nijakie. Stąd też stały dylemat:
Czy Odnowa od nowa ma te błędy powtarzać,
czy też nowych wypaczeń poszukiwać należy?
Jakaś luka w monizmie i pęknięcie w diamacie
wytwarzają wciąż przepaść, w którą coraz ktoś wpada.
Teraz leci w nią Szmaciak. Naprzód w dół głową świni!
Ale, popatrz pan, ciągle się trzymają kuzyni!
1980
SZMACIAK W MUNDURZE CZYLI WOJNA PCIMSKA
Litowi, żeby się nie nudził w ukryciu
Piękny miał sen towarzysz Szmaciak:
Właśnie skończono polowanie
i wszyscy piją w leśniczówce,
gdy nagle zajeżdżają sanie.
Ale to nie są zwykłe sanie,
to są cudowne sanie z bajki.
Człek baranieje, patrząc na nie,
w duszy mu grają bałałajki.
A któż w tych saniach się rozpiera?
Czy Kublaj Chan, czy cud dziewica,
czy może jakiś kniaź zamorski?
Ach, Boże mój! Toż to Caryca!
A dalej snu fabuła taka:
Caryca zjeżdża do Szmaciaka
i swe pąsowe wargi wpija
z miejsca w szmaciakowego ryja.
Pijąc zaś z ryja słodycz, głaszcze
herosa mego świńską paszczę,
po czym w te słowa się odzywa:
„Ach, Wałdiemar! Kak ja szczaśliwa!
Znalazła wreszcie, kogo nada!
Już mnie straszyła ambasada,
że w Polszy wielkie niepokoje,
że zagrożone carstwo moje,
że tu rebelia wprost jest dzika,
że srają mi już po pomnikach
i niet nikogo, kto za mordę
wziąłby tę buntowniczą hordę!
Pryznajuś, że się ispugała.
Szybko pobiegła do zierkała
i tak je proszę: «Zierkałeczko,
pomóż nieszczasnej mi troszeczko,
ukaż polskiego mi Babraka,
bo może być straszliwa draka!
Zwierciadło chmurzy się, mętnieje
i oto — proszę — cóż się dzieje:
Wiżu lies gustyj, w nim karmniki.
Z karmników żrą żołędzie dziki.
Wtem słyszę: ktoś się skrada łowko,
patrzę: pękaty typ z wintowką,
coś jakby sześcian, silny w zadzie,
składa się z tyłu, dzika kładzie!
Wot, chytra sztuka. Wtem...
O, Boże! Jaką ma on wspaniałą różę!
W Rossii róż są istne hordy,
lecz takiej nie widziałam mordy!
Nalana, że aż świerzbią ręce,
lecz próżno prać — nie spuchnie więcej!
Do tego to krasiwe ryło
jak gdyby ryjem się kończyło.
Ej, zatańczycie wy, Poliaki,
gdy rządzić będzie tytan taki!
Szybko się więc zierkała pytam:
«Gdzie żywiot etot knurskij tytan?
Ja go natychmiast poznać muszę,
choćby i jechać przyszło w głuszę!»
A na to głos z zierkała plynie:
«Znajdziesz go, pani, w Górnej Bździnie,
gdzie — od pijaństwa ledwie żywy —
rozpacza, że utracił wpływy».
I oto jestem! Smętny knurze!
Już ja ci czółko twe rozchmurzę,
rozczmucham, że aż pójdą wióry —
ty będziesz w Polszy knur nad knury!”
Tak mówiąc, głośno w dłonie klaszcze.
Mgnawienno zjawia się służaszczyj
i chociaż rzecz się dzieje w lesie,
koronę na poduszce niesie.
Koronę tę Najwyższa Władza
na głowę Szmaciakowi wsadza
i głaszcząc go po pysku czule,
powiada: „Otoś Polszy królem!”
Tu się, niestety, zbudził ze snu.
A gdy zatoczył wzrokiem w koło,
zobaczył nędzę swą doczesną
i perspektywę niewesołą.
Gdzie okiem sięgnąć smród i gnicie.
Na stole brudnych stos talerzy,
butelek pustych tłum po „życie”
w mazi rozlanych sosów leży,
las petów sterczy w majonezie,
ogórek gnije na półmisku,
po resztkach wędlin pająk lezie
— i ta straszliwa suchość w pysku!
Już pusty paw do gardła zmierza,
a we łbie łomot nieustanny.
Ach, żeby chociaż kąpiel świeża!
Lecz narzygali i do wanny.
Wściekłości go ogarnia chmura —
to znów ta Stefka, wredna rura!
Już on ją... Wtem go smaga biczem
ohydna myśl, że jest już niczym.
Niczym! A przecież nie tak dawno
w powiecie był postacią sławną,
ba, był tu panem gębą całą,
gdy nagle chamstwo się dorwało!
„Na chuj z głupimi tymi snami” —
wyszeptał i się zalał łzami.
Strasznie nad sobą się rozżalił.
Że kac mu jednak wątpia palił,
jął szukać klina. Nędzne zlewki
tylko w kieliszkach pozostały.
Podzwonić może by do Stefki,
żeby dowiozła mu gorzały?
Niemrawo po słuchawkę sięga,
lecz w odpowiedzi cisza głucha...
Czyżby telefon wyłączyli
na skutek intryg Wylizucha?
„O, kurwa! To już całkiem krewa!”
— i nagły strach, że będzie sprawa,
że Rurka wszystko im wyśpiewał
i wie o blachach już Warszawa.
„Łotry! Kanalie! Wszyscy kradli!
Jak sępy rwali szmal! A teraz,
gdy stary układ wzięli diabli,
niech wierny sługa cięgi zbiera!”
I cóż on z tego miał, biedaczek,
co wszystkie siły dla nich sterał?
Willę w śródmieściu, na wsi daczę,
ach, nawet nie miał i Humbera,
zaledwie Wołgę! Dolców trochę
(z trudem wypełnił tym pończochę)
i jeden malusieńki kurek.
A teraz płać za całą Górę,
na żer wydany bądź motłochu
i niczym prol czy wiejski burek
więdnij, szlachcicu pcimski, w lochu!
Tu w sercu poczuł taką ranę,
że głową zaczął walić w ścianę.
Wtem go poderwał ostry dzwonek.
W drzwi wbija oczy przerażone:
„Już idą po mnie! Ach, dać nogę!
Lecz nie ubrany, jakże mogę?
Po śniegu w gaciach? Nie da rady!”
Dopadły go przeklęte gady!
Choć podłość jest substancją świata,
los czasem miłe figle płata,
bo oto stoi w drzwiach Maczuga
i tak go przyjacielsko ruga:
„Waldek! — powiada — ty opoju!
Koniec z tym bajzlem! Czas do boju!
Słuchaj! W dwóch słowach: wojnę mamy!
Ech, zadrżą zbuntowane chamy,
dostanie w dupę czelna banda,
bo wreszcie czas ten skończyć skandal!
Dziś w nocy rozkaz dał Generał.
Długo się w sobie przedtem zbierał,
lecz wreszcie całą siłą ruszył.
Przyznaję, już zwątpiłem w duszy,
myślałem: mięczak, synek mami,
oj, ten to puści nas z torbami!
A on tymczasem cierpiał mękę,
bo stale miał za krótką rękę!
Chytrus! Szabelką nie potrząchał,
aż mu wyrosła wielka piącha!
Teraz my im dołożym, brachu!
Pośle się chamstwa część do piachu,
a reszta — do obozu, tyrać!
Lecz dość tej gadki, czas się zbierać!
Najpierw się stawim w WKRze,
tam w piękny mundur się przebierzesz,
byś w wojnie tej wystąpił z szykiem!
Tyś przecież, Waldek, pułkownikiem!
Potem do sztabu, na odprawę,
będą się rzeczy dziać ciekawe,
bo strajk zrobili w kombinacie.
Oj, będzie dziś wesoło, bracie!”
Historia życia jest mistrzynią,
ale jej nagłe skręty, zwroty,
niezwykłe pomieszanie czynią,
na mózg trafiwszy idioty.
Szmaciak się tym nie zdziwił wcale,
że miast za kanty swe i draństwa
osiąść nareszcie w kryminale
staje się znów podporą państwa.
Wtórując zgodnym więc akordem:
„Mówiłem, Wacek, brać za mordę!
Po nerach tłuc! Jedyna rada!”,
z Maczugą do gazika wsiada.
Kierowca, dziarski chłopak z ZOMO,
wdaje się z szefem w rozważania,
czy skończy się na pałowaniu,
czy również dojdzie do strzelania.
Lecz Szmaciak w gadkę się nie włączył,
bo już mu wduszę jady sączył
niedawny sen. Brak oczytania
wyklucza celne porównania.
Gdyby miał jednak oczytanie,
wspomniałby: „Witaj, Cawdor Tanie!”
Sen był nad ranem. Sny nad ranem
sprawdzają zwykle się, kopane!
I tu się jawi myśl znienacka:
„Wysadzić by tak z siodła Wacka!
Pętak! Przyleciał dzisiaj rano,
bo mu z Warszawy tak kazano.
Ja tutaj, w Pcimiu, znam układy,
beze mnie by nie dali rady.
A minę miał, jak gdyby wielką
łaskę mi robił. Chuj z pętelką!
Mnie, stary draniu, nie nabierzesz!
Już ja cię stuknę po karierze,
Załatwię cię i już — po krzyku!”
Tak dumał Szmaciak, mknąc w gaziku.
Na rogu Rzeźnej i Findera
tłok straszny, że aż dech zapiera.
Wojsko, cywile, czołgi, scotty,
tu — wołgi szarż, tam — luf wyloty,
a wszystko w ruchu i w rozwoju:
wojna! Ni śladu po pokoju!
Jak w ulu huczy w WKRze.
Dwoją i troją się żołnierze,
biegają na dół i do góry,
tu broń wydają tam — mundury,
tu wymieniają dokumenty,
straszliwy wytwarzając rumor...
W swym gabinecie uśmiechnięty
wita ich sam generał Tumor.
Wielce to sławny jest wojskowy,
z wojskowej także słynie głowy,
nadto myśliwy i koneser
spirytualiów, co na deser
bez ociągania i przymiarki
wychyla duszkiem kufel starki.
Chociaż dowodził tylko z rzadka
(właściwie nigdy — głosi gadka),
teraz mu pcimską operację
poruczył sztab: kryptonim „Jatka”.
Tumor w szampańskim jest humorze —
wreszcie pokaże, co on może,
a że potrafi on niejedno,
ministerialne bubki zbledną.
Skończą się szepty, kpinki, śmichy
i cały wydział będzie cichy,
nosy na kwintę, spuszczą oczy,
gdy dzielny Tumor w glorii wkroczy.
Tumor jest żołnierz i pragmatyk.
On od tych wszystkich matematyk,
którymi bawią się w pol-wychu,
ucieka precz — to warte śmichu!
Linie, układy, ideolo —
ależ faceci ci pierdolą!
A rzecz jest prosta: znów cywile
spieprzyli sprawę, ot i tyle!
Gdzie się nie ruszyć, burdel dziki!
Pojechał w teren z oper-grupą,
wszędzie niedojdy, dekowniki,
nawet nie raczą ruszyć dupą!
Przychodzą, mamią: nie ma paszy!
Jak nie ma paszy, to daj kaszy!
Chłopie! Co mi tam będziesz bzdurzył,
czyś w wojsku nigdy ty nie służył?!
Nie masz siewnika? Zorganizuj!
Opona pękła? Nie ma zgryzu!
Jak się nie znajdzie inna rada,
weź, zarekwiruj u sąsiada!
Poza tym ma być tu porządek!
Chcę widzieć z kwieciem więcej grządek!
Rozkazał też malować trawę,
bo ma odcienie nieciekawe,
a mają być kolory żywe!
Ściąć cztery grusze, bo zbyt krzywe,
zabetonować też sadzawki
i poustawiać na nich ławki,
a przed ławkami pojemniki
na niedopałki, zaś karmniki
ujednolicić, bo nie może
być w chlewie tak, a siak w oborze!
Kiedy zobaczył ich latryny,
z wściekłości zrobił się aż siny.
Szczęściem zapobiegliwi chłopi
wnieśli samogon. A gdy popił,
zrobił się znacznie mniej surowy,
jeszcze im trochę zmywał głowy,
lecz że alkohol gniew łagodził,
po chwili się z chłopami zgodził,
że za ten z latrynami skandal
cywilna odpowiada banda,
przeklęte gminne gryzipióry,
którym dobierze się do skóry!
Chłopom podeśle zaś żołnierzy,
zrobią porządek, jak należy,
szybko się zwinie dzielna wiara,
będzie tu pięknie jak w koszarach,
a kiedy tak się wreszcie stanie,
przyjedzie tu na polowanie.
Na koniec gromów już nie ciskał,
jeno się ze wszystkimi ściskał.
Taki jest Tumor: człowiek-dusza.
Lecz że do boju dziś wyrusza,
rośnie w nim strateg. Plan ataku,
na wielkim zawieszony haku,
poraża oczy barw paletą.
(Tumor, jak wiemy, jest estetą,
więc chorągiewek las pstrokaty,
więc strzałki natarć, więc kwadraty
oddziałów różnych aż się mienią
jaskrawą żółcią i czerwienią
i seledynem, i szafirem,
i przerywanych linii kirem.)
Część gigantycznej operacji
już wykonano, nie bez racji
słusznie wyszedłszy z założenia:
sukces jest dzieckiem zaskoczenia.
Gdy się więc wróg położył gnuśnie,
sądząc naiwnie, że wnet uśnie
i że sen będzie miał spokojny —
Tumor dał rozkaz wszczęcia wojny
i pchnął na miasto spec-oddziały,
by jeńców prosto z łóżek brały.
Sukces był pełny. W mgnieniu oka
w pidżamach, gaciach i szlafrokach
niepewna swojej przyszłej doli
poszła ekstrema do niewoli.
Niestety z okrążenia zbiegli
najbardziej szczwani i przebiegli
i w kombinacie jak w fortecy
się okopali. Żądni hecy
judzą załogę plotką wrażą,
pewni, że pieczeń swą usmażą.
Przewodzi młody im Wardęga,
co najbezczelniej z wszystkich gęga.
Krzyczy: „Wygramy bój ostatni”!
a nie wie, głupiec, że jest w matni.
Tumor starego znał Wardęgę,
odbywał razem z nim przysięgę
w czterdziestym trzecim, pod Leninem.
Znał jego żonę też, Sabinę,
pikantną babkę, z biglem, prima!
I również znał Wardęgów syna.
Lecz ten ich chłopak jakiś lewy,
zamiast podrywać hoże dziewy,
pohasać z dubeltówką w lesie,
to jego wciąż do książek niesie!
Więc do Wardęgi rzekł raz:„Piotrze!
Daj go do wojska! Tam się dotrze!
Wyrobi się, szlifu nabierze!
Bo tak... Sam widzisz, mówiąc szczerze!”
Lecz z miejsca go ofuknął stary:
„Dla głupków dobre są koszary,
a Aleks ma mózgowe zwoje!”
I nie posłuchał. Ma za swoje!
Znów mi się robi powieść-rzeka.
Dość retrospekcji! Akcja czeka!
Sześć godzin trwa już oblężenie.
Na ostateczne uderzenie
najwyższy przeto nastał czas,
a że sam wróg do nory wlazł,
tam więc otrzyma coup de grâce!
Wszystko dokładnie już zbadano,
a Tumor osobiście rano
ruszył na objazd wrażej twierdzy,
szukając w niej najmniejszej szczerby.
Wreszcie wypatrzył przez lornetę
przez czas nadżartą już rozetę,
a pod nią jakby pęknięć seria —
„Potrzebna jest mi artyleria!”
Lecz odmówili głupcy z MON-u.
Zasiadł więc z miną obrażoną
w swym gabinecie. Nędzne karły
w tytana piętę znów się wżarły!
Nagle dowódca zwiadu wpada
i taki mu meldunek składa:
Nad ranem, gdy mgła gęsta była,
robili zwiad na wroga tyłach.
Wzdłuż Szczawki szli, przy samym płocie.
Wtem żołnierz się pośliznął w błocie
(a było tam cholernie ślisko!)
i zwalił się przez wielką dziurę
w fabrycznych śmieci wysypisko.
Tumor ożywił się szalenie:
Byli na twierdzy więc terenie!
I nagle jak nie wrzaśnie: „Migiem
wołać majora Pódźwę-Śmigę!”
Major Walenty Pódźwa-Śmiga
był to desantu stary wyga,
a choć miał brzuszek i łysinę,
wielbili polscy go marines
i zwali go Kulisty Piorun.
Teraz, jak piorun, wpadł wprost z dworu...
Ja jednak tu zasłonę kładę
i was prowadzę na naradę
sztabu, gdzie właśnie nasz generał
ze swymi gośćmi się wybiera.
Jesteśmy na odprawie w sztabie.
Tumor, zbliżywszy się ku mapie,
demonstracyjnym wodzi kijem
tam, gdzie się rzeki wstęga wije.
To właśnie Szczawka, której wody
niosą ze sobą straszne smrody,
lecz czemu ją oznacza szafir,
nikt zgadnąć tego nie potrafi,
gdyż nazwę wzięła z tej przyczyny,
że wodę ma koloru szczyny.
Jest zaskoczeniem też dla oka,
że tak niezmiernie jest szeroka,
naprawdę zaś w najszerszym miejscu
ma coś około metrów pięciu,
natomiast jej największa głębia
trzydziestu centymetrów sięga.
W pewnym momencie koniec kija
w prostokąt się nad Szczawką wbija,
upstrzony w środku mnóstwem znaków —
jest to kombinat, cel ataku.
Od ściany chodząc wciąż do ściany,
Tumor odkrywa swoje plany.
Że jednak, obok zalet wielu,
wytrawnym znawcą jest fortelu,
taką wymyślił był zapadnię,
że nawet diabeł sam w nią wpadnie.
Najpierw więc pójdzie atak z czoła —
pomysł jakby chybiony zgoła,
wiadomo bowiem, że rozety
bez dział nie zniszczy się niestety!
Tu rzucił drwiąco: „No, a brama
także się nie otworzy sama!”
Pozornie atak ten bez celu
stanowi główne clou fortelu,
gdyż wróg rzuciwszy w przód swe siły,
zostawi bez obrony tyły,
a wówczas dzielni komandosi,
których prowadzi Pódźwa-Śmiga,
wysadzą desant w dziurze w płocie
i pokonają go w trymiga!
Wróg się na pewno nie obroni,
bo niby czym, gdy nie ma broni?!
Po wszystkim w akcję wkroczy ZOMO
i rebeliantom spuści łomot.
Plan ten, doprawdy, znakomity
z miejsca wywołał był zachwyty
i wszystkim tak poprawił humor,
że wstali krzycząc: „Vivat Tumor!”
A Pódźwa-Śmiga tak się wzruszył,
że długo się z Tumorem ściskał,
na koniec rzekł zaś: „Generale!
Nareszcie mundur blask odzyska!”
Na entuzjazmu płynąc fali,
Szmaciak bez przerwy brawo walił,
a że już przydział miał do ZOMO,
szczególnie go rozmarzył łomot,
bo mu przypomniał dawne czasy.
Były to czasy pierwszej klasy
i chyba nie ma żadnej siły,
by teraz znów nie powróciły!
Szmaciak się strasznie rozochocił,
że weźmie udział sam w łomocie!
Niechaj zomowska młódź zobaczy,
jak biło się w Wądole Kaczym!
I mu zaczęły drgać aż szczęki
na myśl o cięgach dla Wardęgi.
Czekaj, pętaku! Za Marylę
będziesz przeżywał ciężkie chwile!
Mimo że nieobecny duchem,
zaczyna strzyc z nawyku uchem
i w nastającej z wolna ciszy
taką rozmowę oto słyszy.
(Tumor — na stronie — do Maczugi:)
„Więc nie odmówisz mi przysługi?!
Stary towarzysz, zasłużony,
samego jeszcze znał Stalina...
Fakt, że ma głupawego syna,
ale to zawsze syn rodzony,
więc oszczędź Alka, bardzo proszę!
Ja, ze swej strony, zaraz wnoszę
pismo o awans. No co? Zgoda?”
„Dla mnie to żadna jest przeszkoda!
Będzie, jak chcesz!” — „To dawaj grabę!”
Choć słychać było bardzo słabo,
właściciel szkolonego ucha
dokładnie dialog ten podsłuchał.
Szmaciak aż zatrząsł się ze złości.
Pozbawić chcą go przyjemności!
Podstępne gady! Wszędzie zdrada!
No, teraz on im bobu zada!
Trzeba wymyślić tylko sprawy,
co go wzywają do Warszawy,
jakiś niezwykle ważny powód,
by zawieźć móc tam zdrady dowód...
Lecz kurwa mać! On do myślenia
słaby jest już od urodzenia!
I tutaj westchnął, pełen smętu:
„Rurka! Ten to by sto wykrętów
w zanadrzu miał! Ale cóż, siedzi!”
Lecz niepotrzebnie tak się biedzi,
bo zanim dzień przeminie z nocą
fatum pośpieszy mu z pomocą.
Już dość na boki tej gonitwy!
Szybko wracajmy więc do bitwy,
co rozpoczęła się dopiero
o jedenastej zero zero.
Wszystko przebiega zgodnie z planem.
Wróg, całkowicie skołowany,
widząc kroczące nań mundury,
masowo rzucił się na mury,
by w nich uszczelnić wszelkie dziury.
Tymczasem zaś od Szczawki strony
żołnierze ciągną już pontony —
i tu powstaje problem pierwszy,
bo ponton jest od rzeki szerszy.
Co robić? Ale Pódźwa-Śmiga
niedarmo jest frontowy wyga,
geniusz decyzji, że tak rzekę,
dał rozkaz: „Wpław forsować rzekę!”
Już skaczą dzielne w nurt berety,
lecz tu zbyt płytko jest, niestety!,
i wyćwiczone ruchy crawla
z góry skazane są na faula.
Tę Pódźwa również wziął przeszkodę,
każąc forsować rzekę brodem.
Już są na brzegu. Tuż przed płotem.
Drżący z emocji. Z serc łomotem.
Jeszcze trzy kroki. Już jest dziura!
Teraz w tę dziurę! Śmiało! Nura!
I nagle: Boże, cóż za smrody!
Jak gdybyś w kocie wpadł odchody!
I brud, i kurz. Zatyka krtanie.
Straszne rozległo się kichanie,
bo mundur, ledwie blask odzyskał,
zwalił się zaraz do śmietniska
i w strasznym gnoju się utytłał,
nim jeszcze rozgorzała bitwa.
Wietrząc w tym nędzny podstęp wroga,
Śmigę ogarnia wściekłość sroga,
więc krzyknął: „Ognia!” Trzask peemów
wzniósł się ku niebu zdziwionemu,
a kiedy przebrzmiał, straszny skowyt
rozległ się i po chwili urwał,
a potem wszyscy usłyszeli,
jak ktoś klnie głośno: „Kurwa! Kurwa!”
Gdy atak zaczął się tyłowy,
stary obudził się placowy,
co na krzesełku drzemał w szopie.
Ziewnął, przeciągnął się, w wątrobie
poczuł niemiłe jakieś darcie,
więc szukać czegoś jął uparcie,
ale niczego nie znalazłszy,
otworzył drzwi i zawoławszy:
„Chodź, Bryś!” do kudłatego psiska,
poczłapał w stronę wysypiska,
gdzie sprytnie ukrył był bimberek.
Stał tam butelek długi szereg,
a wszystkie wypełnione cieczą,
którą placowi nudę leczą.
Gdy zbawczy płyn już lał do gardła,
peemów się rozległa salwa
i kule, niczym wredne żmijki,
odbiły butli brzuch od szyjki
i w Brysia się zaryły łbisko,
że aż zawyło biedne psisko.
Tak więc już pierwsze są ofiary:
pies Bryś — zabity, no i stary
placowy — ranny, lecz nie kulą,
a szkłem; klnie strasznie, rycząc z bólu.
Gdy tak na tyłach krew się leje,
spójrzmy, co się na przodzie dzieje.
Tu wojsko doszło już pod mury,
po czym stanęło, jak to z góry
obmyślił Tumor. Niby znaku
czeka, by ruszyć do ataku.
Stojąc tak jednak w głupiej pozie,
traci na mocy i na grozie,
co w końcu rozzuchwala wroga,
który, gdy pierwsza prysła trwoga,
drapie się na fabryczne mury
i nuże — polskie lżyć mundury:
„Zdrajcy! Judasze! Sprzedawczyki!
Sługusy prokacapskiej kliki!
Strzelać wam chce się do swych braci!
Gadajcie, ile wam zapłacił
Ślepowron w ciemnym okularze!
Barany! Ćwoki! Wy gówniarze!
Bierzcie się raczej za łopatę,
wy męczychujki kostropate!
Wy niedomyte młode chamy,
czekajcie, już wam wpierdol damy!”
Żołnierze milczą, stojąc karnie
i przeżywają wprost męczarnie.
Niektórzy zaciskają zęby,
większość ma jednak głupie gęby,
bo jak tu miny mieć dostojne
w najgłupszą z wszystkich wojen wojnę?
Stał jeden starszy prol na dachu,
strasznie rozżarty, Dzięgiel Stachu,
i z bezsilnego płonął gniewu,
że nie ma z dołu tam odzewu.
Lecz oto bystry wzrok dostrzega
punkt słaby w karnych wojsk szeregach.
Ten punkt to Władek, syn Deptały.
Gdy ojciec padł ofiarą pały,
on, w przeciwieństwie do Birkuta,
rok temu poszedł za rekruta
do wojska. Został wnet kapralem,
lecz dziś nie cieszy się tym wcale,
na odwrót: jego troską główną
jest, że w straszliwe wdepnął gówno.
Wkrótce do zmartwień tych ogromu
dojdzie, że matka — Dzięgiel z domu.
Tak więc dyszący z gniewu Stachu
siostrzeńca swego dostrzegł z dachu.
Zrazu kompletnie go zatkało,
w krtani mu jeno gulgotało,
twarz krwią nabiegła aż do włosów,
lecz w końcu zdołał dobyć głosu:
„Ach, ty — zaryczał — gadzie plemię!
Bodajbyś zapadł się pod ziemię!
Owco parszywa! Hańbo stada,
coś się z czerwonym wilkiem zadał!
Bestią ty jesteś, nie człowiekiem!
Ty — wykarmiony Dzięglów mlekiem,
ty — szlachetnego syn Deptały,
co mętów go zatłukły pały,
jak zbir, jak Kain, łach ostatni,
łapska chcesz nurzać we krwi bratniej!
Gnojku! Wypierdku faszystowski!
Nim cię dosięgnie wyrok boski,
przysięgam, jakem wuj twój, Dzięgiel,
chwycę ja jeszcze za pocięgiel
i dupsko ci na rynku złoję,
że aż się będą śmiać dziewoje!
Poczekaj ty, sraluchu młody!
Już ja ci w Pcimiu zrobię przody,
obśmieje każda cię kobita:
Patrzcie, Deptała, dupa zbita!
Stoi w szeregu biedny Władek,
czując, że już go szczypie zadek.
Widać, że wuja straszne bluzgi
po twarzy sieką go jak rózgi,
bo zrobił się jak rak czerwony
i wzrok mu czmycha w różne strony.
Ale staremu jeszcze mało.
Rad by rozprawić się z zakałą,
więc mówiąc: „Nim przyjdzie pokuta...”,
z rozporka ogromnego fiuta
wyciąga, silnie w ręku ściska,
aż z sykiem żółty strumień tryska.
Ale czy z nerwów źle wymierzył,
czy też że było zbyt wysoko,
zamiast kaprala płyn uderzył
dowódcę pułku w lewe oko.
Ten, wściekły, rozkaz dał do szturmu.
Runęli więc żołnierze hurmą
i sforsowali szybko bramę,
co wprowadziło pewien zamęt
w dalekosiężny plan Tumora.
Teraz się zająć przyszła pora
młodym Wardęgą. Cóż on robi?
Właśnie do klęski się sposobi,
bo wie, że choć załoga mężna,
jest siła wroga zbyt potężna.
Lecz nim zapłaci własną głową,
najeźdźcę przyjąć chce przemową
w której mu rzuci oskarżenie
prosto w twarz, siejąc też zwątpienie
w sercach żołnierzy i obawę,
że o niesłuszną walczą sprawę.
Gdy więc runęła nagła szarża,
kończył swój słynny tekst „Oskarżam!”
Nie zdołał jednak go wygłosić,
bo tłum żołnierzy go tarmosił,
brutalnie okładając kolbą.
Stracił przytomność. A gdy wreszcie
odzyskał ją, po strasznych bluzgach
domyślił się, że jest w areszcie.
Gdy z przodu wojsko jeńców bierze,
na tyłach kryją się żołnierze,
bo zbyt wytrawnym jest dowódcą
Pódźwa, by strzelić tutaj głupstwo
i znów we wrażą wpaść zapadnię.
Taka taktyka jest mu obcą.
Kazał się więc okopać chłopcom
i czekać, kiedy zmrok zapadnie.
By trafne zyskać rozeznanie,
tymczasem zaś na przesłuchanie
rozkazał jeńca brać. Placowy
z lęku nie może dobyć mowy.
Już mu grożono rozstrzelaniem,
bo niewłaściwe miał ubranie:
„Cywil? Dywersant? Co z mundurem?
Oj, bratku, staniesz ty pod murem!”
Dopiero gdy dał Pódżwa słowo,
że nie postąpi tak surowo
i że go do niewoli weźmie,
płacowy zaczął gadać wreszcie.
Z prostackich odpowiedzi chłopa
wnet wywnioskował, gdzie jest szopa
(posłał żołnierza tam na zwiady);
padły też słowa: „blachy składy”.
Przeniknąć szyfr ten jest dlań bedłką:
więc mają artylerię lekką!
„Co więcej? Gadaj! Bo rozwalę!”
„Dalej już są fabryczne hale...”
„Hale? Hangary? Są w nich ptaki
stalowe? Gadaj !„ — „Nie, nijakich...”
„Ależ to ciemne jest chamisko!
No, nic! Zwiad mi wyjaśni wszystko!”
Przezorność jest wspaniałą cnotą,
lecz nadużycie jej zbyt wielkie
często do tego wiedzie oto,
że w ręku guzik masz z pętelką.
Gdy Pódźwa po rozlicznych zwiadach
nareszcie do ataku ruszył
i zajął kombinatu teren,
nie znalazł tam już żywej duszy.
Zdziwił się wielce Pódźwa-Śmiga,
lecz że był z niego stary wyga,
pomyślał zaraz: „Pierzchli przodem!
Przebili się przez wojsko młode!”
A oto nagle: któż to kroczy?
Tłum frankensteinów widzą oczy.
Łapska ogromne, móżdżek — tyci.
To nowa rasa jest — zomici,
wyhodowana w jednym celu:
by wszystkich bili w PRL-u.
Toteż łomocą tak, jak leci:
chromych, kobiety, starców, dzieci,
a nawet mimo strasznych krzyków
sprali dwie żony pułkowników,
z czego się wielki zrobił dramat:
damy przestały wierzyć w diamat.
Teraz prać przyszli robotników.
Oczy ich płoną żądzą dziką.
Każdy w powietrze pałą wali,
widać, że nieźle się naćpali,
że już się pogrążyli w mroku
i że w diabelskim tym amoku
chcą tylko bić, tratować, strzelać
i zabić, bo się żyć ośmielasz.
Nie jest przyjemnie w takim stanie
natrafić na rozczarowanie.
„Gdzie są te wredne skurwysyny?”
— zaryczał wściekle wódz drużyny
i blachy jął okładać pałac
że aż powietrze zahuczało.
Wszyscy zaczęli tłuc zajadle
maszyny, szyby, co popadnie.
Tak się zdołali rozochocić,
że w końcu jęli siebie grzmocić,
skąd powstał później komunikat
o rozwydrzonych robotnikach.
Tak więc już bitwę mamy z głowy.
Należy podjąć wątek nowy.
Zrazu był Tumor nadąsany,
że los mu pokrzyżował plany
i beształ pułkownika, który
dał rozkaz, by forsować mury.
Ten jednak (zwał się Fuks Antoni)
niezwykle sprytnie się wybronił,
tłumacząc się, że jako żywo
posłużył się alternatywą,
którą przewidział był sam Tumor,
czym wnet odmienił wodza humor.
Widząc, że w łaski generała
wkradł się, Fuks dalej sprytnie działa
i z głupia frant pytanie stawia,
gdzie Tumor triumf swój odprawi.
„Są miejsca dobre dwa, tak liczę:
Lenina Plac i Łąki Bycze”.
Generał, połechtany mile,
wzbrania się skromnie, lecz po chwili,
gdy bezlitosny Fuks napiera,
poddaje się, Łąki wybiera.
Trudnością w wykonaniu planu
jest Łuku brak oraz rydwanu.
Lecz zanim Tumor triumf odbędzie
i tłumy jeńców w dzikim pędzie
podążać będą za rydwanem,
rozgorzał straszny spór. Do oczu
wnet Pódżwa z Fuksem sobie skoczą.
Rozżarty także jest Maczuga
i wrednym słowem wszystkich ruga.
W powietrzu wisi mordobicie.
Lecz o cóż kłótnia ta straszliwa?
Teraz, gdy na triumfalną ucztę
zwycięska lira już przyzywa?
Czy może o to spór rozgorzał,
kto był najbardziej mężny w boju?
A może jakaś branka hoża
powodem tego niepokoju?
O, nie! Bynajmniej, nic z tych rzeczy!
Tu o ważniejsze chodzi sprawy!
Straszliwy spór wybuchnął o to,
kto ma pojechać do Warszawy
z wieścią o pcimskiej wiktoryi,
a wyjazd ten karierę wróży.
Cóż więc dziwnego, że spod ryi
błyskają kły, że krew się burzy?
Cóż za okazja — być na dworze;
a gdy łaskawy los wspomoże,
gdy się spodoba, komu trzeba —
do czerwonego wstąpić nieba!
Toczy się gra o stawkę wielką,
trzeba więc walczyć bronią wszelką,
per fas et nefas, w tej zaś mierze
Fuks arcygroźnym jest szermierzem.
Gdy pierwsze wrzaski i wyzwiska
ucichły, wnet talentem błyska
i jawnie idąc już na noże,
tak opowiada przy Tumorze:
„Koledzy! Więcej się nie łudźmy
renomą nadzwyczajną Pódźwy.
Dowodów nadmiar jest, niestety,
że to pyszałek jest i kretyn.
Choć desant z tyłu to zabawka,
on spaprał operację «Szczawka»
i choć był wsparty świetnym zwiadem,
czmychnął przed jednym starym dziadem,
przez co na szwank naraził całą
wielką koncepcję generała.
Pomyśleć strach, co by się stało,
gdyby nie z przodu szarża śmiała!
Nie wiecie? No to ja wam powiem:
rzeź bezlitosna w Zbójnikowie,
anarchia, nierząd, klęski osad,
a my — na sznurze lub bez posad!
I za to chcecie tego osła
słać do Warszawy jako posła?!
Kandydatura teraz druga:
Ktoś głupi krzyknął, że Maczuga!
A cóż on zdziałał, ten wódz ZOMO?
Czy chociaż spuścił komuś łomot?
Czy chociaż jedną odbił nerę?
On przecież jest kompletnym zerem,
a jego wojsko — zwykłe łachy —
niszczyło tylko cenne blachy,
mienie państwowe! Ale po co? —
zapytam teraz z wielką mocą.
Bo sam wplątany był w aferę
blaszaną i dowodów szereg
zniszczył w ten sposób! O to chodzi,
że jest Maczuga zwykły złodziej!
Gdy wysłać chcecie więc złodzieja,
jak Rejtan w drzwiach położę się ja!”
Tu retoryczną błysnąć przerwą
zamierzał Fuks, by potem z werwą
zacząć rozwodzić się, jakoby
nie chce wysuwać swej osoby.
To jednak wielkim błędem było
i efekciarstwo go zgubiło.
Nie zdążył nawet ust otworzyć,
by ciągnąć wywód swój przewlekły,
bo nagle z tłumu wielkim susem
wyskoczył doń Maczuga wściekły,
a gębę miał tak krwią nabrzmiałą,
że stała się koloru bordo,
i ryknął, że aż zahuczało:
„Ach, ty żydowska wredna mordo!!”
Nielichą gafę strzelił przy tym,
bo Fuks bynajmniej nie był Żydem,
tylko niemieckie miał nazwisko.
Lecz to szmaciakom jedno wszystko,
bo dla obecnych Polski panów,
kto nie jest z ich — szmaciaków — klanu,
nie jest Polakiem. Cham jest to, Żyd,
chuligan, agent i pasożyt
lub jakieś inne też barachło,
oni natomiast — polską szlachtą,
którą bóg socu stworzył po to,
by rządzić nami, tą hołotą,
która ma jeszcze czelność biadać,
że się ją łupi i okrada.
Tak więc, chybiwszy pierwszym ciosem,
Maczuga ryczy strasznym głosem:
„Ach, ty żydowska mordo wredna!
Oszczerstwem chcesz dowództwo zjednać?!
Judaszu ty! Podstępny gadzie!
Parchu, w nikczemnej biegły zdradzie!
Chcesz mnie ty zniszczyć gadką wredną?!
Poczekaj, wiem ja też niejedno!
A tyś to nie kradł, skurwysynu?!
A kto handelek miał benzyną?
A inne twe żydowskie kanty,
co hańbią polskie amaranty?!
Gdyś sprzedał z magazynu buty,
to przyleciałeś cały struty
i tylkoś jęczał wciąż, a jakże:
«Inspekcja jest! Ach, ratuj, szwagrze»
A szwagrem mym on jest z tej racji,
że w Święto Wojska, po kolacji,
rżnęliśmy razem Felkę Pawian...”
Tu urwał nagle, bo patafian
się po niewczasie zorientował,
jak strasznie głupie wyrzekł słowa,
gdyż Buc Felicja, żona Zdzicha,
zwana też Pawian lub Rżnij-Kicha,
od pięciu miechów już bez mała
kochanką była generała.
Widząc, że sam się w potrzask złapał,
Maczuga stracił cały zapał
i zamilkł. Ale już jak fryga
do Fuksa leci Pódźwa-Śmiga
i cienki z siebie głos wydaje
(stąd zwano również go Bezjajem):
„To hańba! — krzyczy — Pułkowniku!
Nie zniosę tych oszczerczych krzyków!
Śmiesz tu obrażać kadrę starą,
ty — młokos, lizus i fanfaron?!
Co pan tu bredzi? Jakie plany?!
Ruszyłeś pan, boś był obszczany!
A tak, to — tchórzu i śmierdzielu —
stałbyś jak kołek na weselu!
Pan śmiesz z desantu mego szydzić?!
Nędzniku! Gdybyś mógł się wstydzić,
purpurą twarz by ci pałała!
A gdzie się, pytam, krew polała?!
Gdzie padli ranni i zabici?!
O, niech odjęło mowę by ci!
Owszem, był plan, lecz — nie do wiary —
chyba go dureń zrobił stary,
bo wszystko było w nim na opak:
gdzie dziura — rzeka, gdzie płot — szopa!
A samej Szczawki współczynniki
to był po prostu obłęd dziki!
Miała szeroka być —jest wąska!
Miała głęboka być —jest grząska!
Gdyby nie moje rozeznanie,
to byś pan, bohaterski panie,
tak dostał, z przeproszeniem, w dupę,
że w portki byś nafajdał kupę!
Bo nikt się przeczyć nie odważy,
że desant związał siły wraże
i wroga tak wykrwawił w walce,
że z przodu nawet zwykłym malcom,
harcerzom, nawet zuchom zgoła,
nie był już zdolny stawić czoła!”
Gdy się pyskówka straszna toczy,
siedzi, zakrywszy ręką oczy,
to blednąc, to znów płonąc, Tumor.
W głowie mu huczy straszny rumor
i przyśpieszonym rytmem bije
serce. „O, Boże, cóż za żmije”
— szepce do siebie przerażony.
Przyszedł tu mile podniecony
świetnym zwycięstwem, pełen wiary,
że wśród oklasków, dziarskiej wrzawy
wybiorą posła i sztandary
zdobyczne wyślą do Warszawy.
Tymczasem sami to widzicie,
że się odmiennie toczy życie.
Najpierw chciał Tumor poprzeć Fuksa.
Myślał: „To świetny jest dowódca!
Jak bystrze odgadł moje plany,
bo — chociaż nie wypowiedziany —
w zalążku tkwił w nich wariant z bramą
a z triumfem trafił w sedno samo!
Wtem oto prostak ten, Maczuga,
wstaje i go od Żydów ruga
(bo że zarzuca mu kradzieże,
to się z zawiści niskiej bierze!).
Fuks jest blondynem, chłop przystojny,
lecz wzrok ma dziwnie niespokojny.
Kto wie?... Lecz jeśli Żyd, to może
syjonistą jest on, nie daj Boże!”
Tumor antysemitą nie był,
lecz że tysiące szkoleń przebył,
wiedział, że Żyd, gdy jest syjonistą
nie jest już Żydem, lecz faszystą.
Tu mu zrobiło się niedobrze
na myśl, że mógłby Fuksa poprzeć.
„Tak, to by koniec był kariery!
Lecz kogo wysłać, do cholery?!
Maczugę? Nigdy! Bydlę! Zwierzę!
Więc tylko Pódźwę. W Pódżwę wierzę!”
W tym miejscu Pódżwa w akcję wkroczył.
Tumor szeroko rozwarł oczy.
Na Boga! Czy on dobrze słyszy?
Jaką ten nienawiścią dyszy!
Ach, to po prostu nie do wiary —
ten kiep go nazwał durniem starym!
„Kanalio! Ja ci spiorę japę!
Przecież to ty robiłeś mapę!
O, nie! Przenigdy! Skonam raczej,
niż tego błazna ja wyznaczę!”
Tu głos usłyszał stentorowy,
przebijający się przez wrzaski,
początku nie zrozumiał mowy,
wtem słyszy: biją mu oklaski!
A potem w ciszy wręcz grobowej
pułkownik Szmaciak kończy mowę:
„By przerwać tę niesmaczną zwadę,
mam propozycję: ja pojadę!”
Huragan braw. Tumor też bije.
I krzyki: „Niech nam Szmaciak żyje!”
„No, proszę! Jednak się udało!
Zakutą niby jestem pałą,
a kto ma tutaj refleks taki?!”
— pomyślał Szmaciak nad Szmaciaki.
I do Warszawy! Do Warszawy!
Po nowe laury, nową sławę!
Z donosów, intryg pełnym worem!
„Czmychajmy, siostry, w nocną porę!”
SEN TOW. SZMACIAKA,
jadącego nocą z wieścią o victorii pcimskiej na straszny czerwony dwór
I znowu sen. Towarzysz Szmaciak,
tym razem w zbroi, a nie w gaciach
podąża konno w mgieł tumanie
z trzema wiedźmami na spotkanie.
Tuż za nim człapie senny kuc.
Na kucu jedzie spity Buc,
wlepiając w dal baranie oko.
I tak się sennie we mgle wloką.
Męczy ich zgaga oraz czkanie,
gdy wtem rozlega się pukanie,
a potem słynny mrauk kocura
i mgła rzednieje szarobura,
a poprzez jej rozsnutą przędze
trzy obrzydliwe widać jędze,
jak stoją z pochyloną twarzą
nad garem, w którym blekot warzą.
Z okopconego tego gara
w górę śmierdząca bucha para,
a wiedźmy mruczą i bajdurzą,
widać, że przyszłość z pary wróżą.
Nagle, klnąc brzydko: „Psiakrew! Psiakość!
No, kurwa, przechodź ilość w jakość!”,
wrzuciły w gar cuchnące ziele —
i zapachniało PRL-em.
Jest to przedziwna woń nad wonie,
w której nasz kraj ojczysty tonie.
Trudno opisać ją w dwóch słowach,
bo ni komora to gazowa,
ni sracz podmiejski pełen łajna.
Woń to zupełnie nadzwyczajna,
niezwykłej destylacji produkt,
cudowne osiągnięcie Wschodu,
gdzie na ogromnych, hen, przestrzeniach
nawet i złoto w gnój się zmienia.
A więc buchnęła woń nad wonie.
Poczuwszy ją, parsknęły konie,
a Szmaciak nawet bąka puścił.
I oto z gara, jak z czeluści
dobywać się poczęły zjawy:
więc naprzód trup Deptały krwawy,
potem w kajdany skuty Zdzisio,
Wylizuch, łajdak z gębą lisią,
wymachujące pięścią prole,
on sam, w straszliwym tkwiący dole,
zdrajca Maczuga, Stefka zdzira,
aż wreszcie, niczym zwid wampira,
Wardęgi wyłysiały czerep
wyrzucił bezlitosny Ereb.
W tym miejscu jędz rozlega skrzek się:
„Do diabła kocioł całkiem wściekł się
i zamiast przyszłość przeszłość wróży!
Nuże! Wrzucajmy ząb jaszczurzy,
funt gonokoków, odwłok mendzi —
niechaj nam żwawo w przyszłość pędzi!”
I znów buchają kłęby pary,
a w parze kłębią się poczwary,
jakieś pokraczne, wstrętne stwory,
ni to wywłoki, ni to zmory.
Miast twarzy mają świńskie ryje
albo syczące paszcze żmije,
a ośle lub szpiclowskie uszy
wystają im spod kapeluszy —
słowem coś z Boscha i coś z Goyi.
W środku tych poczwar cokół stoi,
a na nim mąż orężny w zbroi,
w hełmie nakrytym, jak pokrywką,
polską wojskową rogatywką,
spogląda przez teleskop, który
zamiast wzniesiony być do góry,
tam, kędy gwiazd miriady płoną,
soczewkę w tunel ma wpuszczoną.
Wielki jest hart zbrojnego męża,
bo nieustannie wzrok wytęża,
a gdy mu szkło zachodzi mgiełką
woła: „O, widzę, jest światełko!”
Tu chór czarownic się odzywa:
„Patrz, tanie, to twój główny rywal,
obecny pan na Strasznym Dworze!
Lecz da Belzebub, że go zmożesz,
bo jak wskazują piekieł znaki,
najodporniejsze są szmaciaki!”
To rzekłszy, znowu coś do gara
wrzuciły. Znów buchnęła para,
po czynie zapadły straszne mroki.
Czyżby się wściekły gonokoki?
Czy może odwłok był nieświeży
albo zepsuty ząb jaszczurzy?
Bo coraz gęstsza czerń się szerzy,
a kocioł zamilkł i nie wróży.
Lecz oto nagle iskra błyska
i wielka jasność w krąg się czyni:
gdzie okiem sięgnąć, tam pustynia
i tylko Pcim jest na pustyni.
Ale nie cały. Domy, gmachy
zniknęły, jakby falą zmyte,
z całego miasta się ostały
tylko Kombinat i Komitet.
Wpatrzone w siebie groźnie, stoją
w nagłego brzasku blask spowite —
i oto nagle drgnął Kombinat
i ruszył zwolna na Komitet.
Cóż to ma znaczyć? Co się dzieje?
I Szmaciak z nerwów we śnie mdleje,
a kiedy zemdlał, to się zbudził.
Jest świt. Mknie Wołga przez bezludzie.
1984
Zamiast posłowia
Pożegnanie Janusza Szpotańskiego wygłoszone 19 października 2001 roku, podczas uroczystości żałobnych w kościele ewangelicko-reformowanym w Warszawie.
Antoni Libera
Prawdziwy humanista
Wielce gorzki to zaszczyt żegnać w imieniu przyjaciół Janusza Szpotańskiego — człowieka, który był dla nas wzorem niezależności i punktem odniesienia, umysłem niezawisłym, swoistym drogowskazem, a przy tym źródłem nadziei, ozdrowieńczego śmiechu i siły w zmaganiach z absurdem i nikczemnością świata; kogoś, kogo nie tylko darzyliśmy podziwem, ale i komu również niejedno zawdzięczamy. Gorzki, powiadam, to zaszczyt i niełatwe zadanie. Bo Szpot — niech mi wolno będzie dalej Go tak nazywać, nawet tutaj i teraz — był bardzo wymagający. Nie znosił ceremonii, drażnił go styl podniosły, wyśmiewał bezlitośnie namaszczenie i patos. Ale nie lubił także niestosowności, rozdźwięku pomiędzy treścią i formą. Lubił, by przestrzegana była litera prawa i aby wszelkiej rzeczy nadawać właściwy wyraz. Dziś trzeba znaleźć słowa, które muszą podołać sytuacji szczególnej, jedynej w swoim rodzaju, jaką jest finał życia i pożegnanie człowieka.
W takim momencie zawsze skłaniamy się ku temu, aby dokonać rachunku i wydobyć istotę czyjegoś bytowania. Uporządkować i nazwać —oto co trzeba zrobić. Dać próbę definicji.
Słyszy się tu i ówdzie rozmaite pojęcia, wyrażenia i hasła, które mają określać, kim był Janusz Szpotański. „Satyryk”, „prześmiewca komuny”, „enfant terrible opozycji”, „nieprzejednany trefniś epoki peerelu”, „mózg polityczny”, „szachista”, „legenda Solidarności”... Chociaż wszystkie te hasła nie mijają się z prawda3 żadne z nich jednak nie daje dostatecznego pojęcia o tożsamości i roli, i losie tego człowieka. Ślizgają się po powierzchni, redukują, spłycają. Szpot był kimś znacznie większym — głębszym i poważniejszym.
Jak doskonale wiedzą ci, co byli z Nim blisko, miał niebywałą wiedzę— jakby wszystko przeczytał. A przecież, w gruncie rzeczy, był prawie samoukiem. Maturę zdał jako ekstern, a studia (zresztą nie takie, jakie pragnął był podjąć) zaledwie zaczął odbywać, bo już na drugim roku został z nich wydalony — „za szyderstwa i kpiny”. I cóż to były za studia! Nowo stworzony wydział filologii rosyjskiej u progu lat stalinowskich. Wydział, na którym stwierdzenie, że nazwa własna „Lenin” w wierszu Majakowskiego jest w ramach poetyki „figurą retoryczną”, uchodziło za lżenie przywódcy rewolucji i zamach na siły postępu. Wydział, na którym ważniejsze od wszystkiego innego, nawet od przodującej literatury sowieckiej, było ćwiczenie „diamatu” — „pojęciami jak cepy”, jak nazwał to Zbigniew Herbert w swojej Potędze smaku — i szkolenie wojskowe, i kurs WKP(b). Niewiele na tych studiach można się było nauczyć. I wielu korzystało właśnie z tej sytuacji: studiowało na niby lub robiło kariery. Świadomie lub nieświadomie ulegało pokusie życia ułatwionego. Ale nie On. On wtedy, jakby na przekór tej szkole duchowego paczenia, łamania charakterów i jałowienia umysłów, sam sobie narzucił rygor i program zdobycia wiedzy. Był to okres, gdy spędzał całe dni w bibliotece i czytał —dokładnie czytał. Poznawał systematycznie filozofię, historię, literaturę powszechną a także elementy zagadnień matematycznych i logiki formalnej. A dla rozrywki grał w szachy i układał zadania.
Miał dar ścisłego myślenia, a przy tym zainteresowania — wybitnie humanistyczne. Dawało to efekt szczególny, nieczęsto spotykany. Ten rodzaj intelektu, inteligencji, pamięci otwierał przed nim możliwość wyboru różnych dróg. Mógł zostać z powodzeniem logikiem i lingwistą, literaturoznawca, krytykiem literackim na wysokim poziomie (to znaczy, nie recenzentem, lecz kodyfikatorem, arbitrem i akuszerem nowych idei i zjawisk), a wreszcie — obdarzony niewątpliwym talentem — mógł zacząć tworzyć sam i stać się człowiekiem pióra, zawodowym autorem i członkiem ZLP.
Lecz poza niezwykłym umysłem miał w sobie jeszcze coś — wrażliwość czy temperament, które mu nie dawały postępować zwyczajnie w nienormalnych warunkach. Było to coś w rodzaju słynnego Smaku Herberta,
który każe czasami — w pewnych okolicznościach — po prostu wyjść i się skrzywić, lub wycedzić szyderstwo, „choćby miał za to spaść — jak mówi o tym ów wiersz — bezcenny kapitel ciała — głowa”.
Odczuwał jakiś rozdźwięk pomiędzy dyscyplinami, które go zajmowały, a zwłaszcza instytucjami, w których je uprawiano, a światem, w którym żył — realnym socjalizmem. Kultywować z powagą ezoteryczne dziedziny w wyznaczonych do tego kontrolowanych placówkach, robić w nich choćby uczciwe, najrzetelniejsze kariery — to mu się wydawało czymś niestosownym, śmiesznym. Czymś niewspółmiernym do wyzwań zniewolonego kraju, pogrążonego w apatii i oparach absurdu.
I kto wie, czy nie właśnie to doświadczenie rozdźwięku pozwoliło mu z czasem tak celnie i prosto zarazem przełożyć monolog Fausta, zwłaszcza jego początek:
Choć filozofię studiowałem,
medyczny kunszt, arkana prawa
i teologię też z zapałem
godnym, zaiste, lepszej sprawy,
na nic się zdały moje trudy —
jestem tak mądry, jak i wprzódy!
W przypadku Fausta wprawdzie chodzi o niemoc nauki i wiedzy wobec Natury, wobec zagadki bytu, w przypadku zaś Tłumacza — o bezradność kultury wobec wynaturzonej, chorej cywilizacji, niemniej poczucie rozziewu między jednym a drugim wydaje się tu podobne.
Na rzeczywistość „socu” — jak zwykł nazywać świat, w którym wypadło mu żyć — potrzeba było mądrości i formy całkiem innej. Okazała się nią — w Jego wypadku — drwina. Bezwzględna, nieugięta i wszechobejmująca. Na podłość i głupotę, na degradację życia odpowiedział zjadliwym, wyzywającym śmiechem.
— Co można robić, jak żyć, gdy świat wokoło zwariował, gdy panoszy się głupstwo wsparte na nagiej sile, z którą nie sposób wygrać? — Można się tylko śmiać i naigrawać z tego! Słowem i samym istnieniem. Sposobem życia. Losem.
Tak, bo Jego replika na „soc” i na „peerel” to nie tylko poezja — tych kilka świetnych satyr, łączących w sobie wnikliwą analizę tyranii i tryumfu ciemnoty z mistrzostwem języka i stylu — lecz również samo życie, jego forma, koleje i stoczone batalie, z bezprzykładnym procesem wytoczonym za słowo i ponad dwoma latami spędzonymi w więzieniu.
W twórczości nawiązywał do wzorów najświetniejszych: do Krasickiego, Fredry, Puszkina i Mickiewicza. Życie zaś sobie ułożył podobnie jak Gombrowicz: był „osobny”, samotny, a przy tym — towarzyski. Zgromadził wokół siebie grono wiernych wyznawców i oddanych słuchaczy, którzy przejęli od Niego styl myślenia i język — tę całą niezapomnianą, jedyną w swoim rodzaju estetykę zachowań, grymasów, skrótów i fraz.
Szachy i papierosy. Muzyka i. alkohol. Brahms, Beethoven i Mozart. Goethe, Heine i Rilke. Racjonalizm, sceptycyzm, wątpienie w zwycięstwo Dobra, a jednocześnie wiara w niepodważalność wartości. Subtelna lutnia
Apolla i dionizyjskie szały. Oto jak się spełniała wolność tego człowieka. Umysł miał z Oświecenia, lecz cały był z Renesansu. Wszechstronna osobowość. Prawdziwy humanista. Posłuchajmy na koniec rzadkiego w Jego strofach, jeżeli nie jedynego, bezpośredniego wyznania — passusu, w którym pobrzmiewa wyraźny ton osobisty:
Chociaż wziął mnie tu w kraju gnom na krótki łańcuch,
nie przeszkodzi fantazji mojej w dzikim tańcu.
Gdy mi z kraju nie dają wyjechać legalnie,
ja znajdę się w Paryżu, by tak rzec, mentalnie,
jak Prus, który nie ruszał się nawet na Pragę,
a opisał wszak Paryż — bo mnie stać na blagę!
SPIS TREŚCI
Janusz
Szpotański: Zamiast
poslowia
GNOM
CISI
I GĘGACZE CZYLI BAL U PREZYDENTA
AktI
W ministerium Cichych
I hymn Cichych
Aria Cichego Poety
Pieśń
Pułkownika Cichych
Aria cichego mecenasa
Aria Cichego Reportera
Pieśń młodego Cichego nowoczesnego
Wielka pieśń o Rotmistrzu
I aria Rotmistrza
Końcowa transpozycja I hymnu Cichych
Aktu
Bal u Prezydenta
Hymn Gęgaczy
Aria Gęgacza nestora
Piosenka świeckiego archanioła
Wielka aria Amorka
Przerażonej aria mumii
Wielka aria kanapowa Strzelczykowskiego
Aria Gęgacza trockisty
Aria Wilhelminiego
II hymn Cichych
II aria Rotmistrza
Aria Prezydenta Gęgaczy
Akt
III
W więzieniu na Mokotowie
Pieśń Gęgaczy w celach
Lament więzionych ubeków
Piosenka Kapitana Żandarmerii
II
aria Cichego Mecenasa
II aria Strzelczykowskiego
Aria
Herolda
Wielka aria Gnoma
Finalny chór Gęgaczy
Balet Nowej Klasy
TARGOWICA
CZYLI OPERA GNOMA
Aktu
Oratorium «GNOM»
AktII
Piosenka konkubiny wezyra
Duet
Pieśń Czerwonych
Akt
III
Na placach i ulicach Warszawy
Chór reakcyjnego kleru
Wielka aria Gnoma
BALLADA
O CUDZIE NA WOLI
LAMENT
WYSOKIEGO DYGNITARZA
BALLADA
O LUPASZCE
ROZMOWA
W KARTOFLARNI
GNOMIADA
Wprowadzenie
Wstęp
Rozdział
I
Rozdział II
Preludium
Rozmowa między panem, wójtem i plebanem
CARYCA
Caryca
i zwierciadło
SZMACIAK
Towarzysz
Szmaciak czyli wszystko dobre, co się dobrze kończy
Epilog
Glossa
do poematu „Szmaciak”
Szmaciak
w mundurze czyli wojna pcimska
Sen tow. Szmaciaka, jadącego nocą z wieścią o Victorii pcimskiej na straszny
czerwony
dwór
ZAMIAST
POSŁOWIA
Antoni
Libera: Prawdziwy
humanista
Wydania książkowe prac Janusza Szpotańskiego (Autor sygnował również swoje prace pseudonimami: Aleksander Oniegow, Władysław Gnomacki):
Cisi i gęgacze czyli bal u prezydenta. Paryż 1968, Instytut Literacki Satyra podziemna. Paryż 1971, Instytut Literacki
Towarzysz Szmaciak czyli wszystko dobre, co się dobrze kończy. [Warszawa 1977], Niezależna Oficyna Wydawnicza Nowa; [Warszawa 1978, wyd. anonimowe]; Paryż 1978, Instytut Literacki; [Warszawa 1989], MYŚL
Niech żyje! Antologia współczesnej satyry polskiej. [Warszawa 1978], Niezależna Oficyna Wydawnicza Nowa — Instytut Satyry im. F. Dzierżyńskiego
Utwory wybrane. Warszawa 1979 Niezależna Oficyna Wydawnicza Nowa
Caryca i zwierciadło. [Warszawa 1978, wyd. anonimowe]; [Warszawa1980?], Ośrodek Badawczo Rozwojowy Instytutu Wolnej Poligrafii im. Gutienbiergowa; Warszawa 1981, Niezależny Instytut Wydawniczy im. Cenzorów Polskich
Caryca i zwierciadła Towarzysz Szmaciak czyli wszystko dobre, co się dobrze kończy. [Warszawa 1980], Niezależna Oficyna Wydawnicza Nowa
Satyry. Utwory wybrane. Warszawa 1981, Wydawnictwo im. Konstytucji 3 Maja
Towarzysz Szmaciak i inne utwory. [Warszawa 1981], Niezależne Wydawnictwo Chłopskie
Utwory wybrane. Warszawa 1981, Studencka Oficyna Wydawnicza Sowa
Szmaciak w mundurze. Część 1 — Wojna pcimska. Wyd. 1 i 2. Warszawa 1983, Niezależna Oficyna Wydawnicza Nowa
Zebrane utwory poetyckie. Londyn 1990, Puls Publications