May Grethe Lerum
Lyster, jesień 1651
Nad fiordem wciąż zalegała gęsta szara mgła, gdy pięciu mężczyzn rozpoczęło wspinaczkę ku Bergaheim. Niedużą płaskodenną łódź do żeglugi śródlądowej, jak i większy fjerding, przycumowano do starych bali nad wodą. Na dnie większej łodzi ułożono grube deski, najpierw poprzecznie, później wzdłuż. Obie środkowe ławki tego dnia usunięto.
Fjerding wprawdzie przystosowany był do przewozu wszelkiego rodzaju ładunków, ale jako jedynego we wsi używano go do transportu zwłok. Ole Seiderstad gwizdał na, jak mówił, babskie gadanie, bo takie zlecenia przynosiły mu pewien dochód. Ludziska we wsi żegnali się znakiem krzyża, a Ole chwalił się miarkami ziarna i koszami jaj przynoszonymi do domu.
- Ci, których wożę, nigdy się nie skarżą - burczał zwykle, gdy ktoś wiedziony zazdrością lub strachem wyrzucał mu jego zajęcie. Do pracy, której nikt inny nie wykonałby ze szczególną radością, Ole podchodził obojętnie. Łódź, niegdyś brunatną od żywicy, przemalował, jakby na znak protestu, na czarno.
Czy to prawda, że zwłoki na pokładzie ściągają na łódź nieszczęście?
Nie, dla Olego śmierć nie znaczyła nic więcej niż przewóz suszonych ryb, kóz czy liściastych gałęzi. Dzięki niej miał też z czego żyć, trudno wprawdzie mówić o dostatku, ale od czasu do czasu trafił się pęczek suszonych śledzi, dzban piwa czy mendel jaj. Ole pogodził się z tym, że dla położonych nad fiordem wiosek jego czarna łódź stała się ponurym znakiem niczym kruk zwiastującym śmierć, symbolem przemijania. Sam Ole w miarę upływu lat jakby także czerniał i zarastał, gęste włosy wcale nie siwiały, a broda rosła bujnie jak u młodzieńca. Między mocno zarysowanymi szczękami ledwo dawało się dostrzec wąskie usta. Oczy zmieniały kolor w zależności od barwy wody, jednego dnia były szare, innego ciemnoniebieskie, a kiedy poniżej szczytów gór gromadziły się burzowe chmury - prawie całkiem czarne. I tak jednak niewielu ludzi patrzyło w oczy temu włóczędze w czarnej łodzi.
O jego sprawach rozmawiano półgłosem, bo Ole trudnił się nie tylko przewozem zwłok. Po jesiennym jarmarku przed dwoma laty poszeptywano, że obcemu przybyszowi, kramarzowi z Borgavin, ktoś pomógł przenieść się na tamten świat i wybrać w ostatnią podróż czarnym fjerdingiem Olego - Miedziaka.
Dzisiaj w tę samą drogę wyruszyć miał Stary Andreas z Bergaheim. Jego maleńka zagroda leżała na zboczu, na wysokości blisko czterystu metrów. Przodkowie Andreasa w poszukiwaniu siedziby zawędrowali wysoko, niewielkie gospodarstwo dumnie górowało nad fiordem i wsią, w której stał kościół. Rodzina z Bergaheim żyła nad zatoką od niepamiętnych czasów, niektórzy powiadali nawet, że jej mieszkańcy jako jedyni ocaleli od wielkiej zarazy przed trzystu laty. Później wioski nad fiordem z wolna znów zapełniały się ludźmi, a ostatnio wyraźnie dawało się zauważyć, że idą lepsze czasy. W Roku Pańskim 1651 zagrody były większe i piękniejsze niż kiedykolwiek, ziemi uprawnej starczało i dla właścicieli, i dla dzierżawców. Sporo pól należało do Kościoła i Korony, lecz z braku rąk do pracy leżały odłogiem.
Mieszkańcy Bergaheim nigdy jednak nie ulegli pokusie opuszczenia zagrody pod samym niebem, mimo że tak trudno było w niej gospodarować. Kolejne pokolenia utrzymywały się przy życiu z tego, co zdołało im zapewnić strome zbocze góry, i każde z nich pozostawiło po sobie na wieki ślady na pnących się w górę stopniach, które z czasem wykuto w skale.
Tą właśnie stromą ścieżką wspinało się pięciu mężczyzn w ciemnych ubraniach. Pierwszy odcinek prowadzący od fiordu nie był trudny, szli wydeptaną przez ludzi i zwierzęta drogą wśród niedużych brzóz i głazów. Dalej zbocze wznosiło się niemal pionowo nad ich głowami, ostrożnie stawiali kroki, przytrzymując się splecionych z wierzbowych witek lin, które tu i ówdzie zaczepiono o gałęzie.
Wdrapali się na Knutesteinen, minęli Lyvfannroysi i spoceni, zdyszani stanęli na skalnej półce.
Pod nimi rozciągał się fiord, na który podczas wspinaczki lękali się spoglądać. Woda tego dnia lśniła granatową czernią, na środku pieniły się białe grzbiety fal. Od wsi z kościołem dobiegało ujadanie psów, lecz mgła i wiejący zawsze w tym miejscu wiatr zagłuszały dźwięki.
Mężczyźni podnieśli wzrok i pomagając sobie nawzajem, pokonali ostatni odcinek stromizny. Wkrótce znaleźli się na szczycie. Rozciągał się stąd widok na kilka parafii. Na przeciwległym zboczu fiordu królował biały kościół w głównej wiosce, nieco dalej rysowały się kościoły Nes i Gaupne, a w głębi fiordu leżała niewidoczna dla ich oczu parafia Fortun.
Rozpościerał się przed nimi dość duży płaskowyż, lecz porastający go brzozowy las był rzadszy i bardziej karłowaty niż w dole nad wodą. Zarośla wierzby otaczały wielką skalną półkę, gdzieniegdzie widniały jeszcze zielone plamy upartej trawy, tkwił też stojak, rozchwiany pod ciężarem na wpół zgniłego siana.
Mężczyźni mijając go poczuli kwaśny odór zgnilizny.
Przypominał o zadaniu, jakie ich czekało.
Starego Andreasa z Bergaheim nie widziano we wsi od czasów wypadku. Od tamtej pory upłynęło już sześć lat, ale ludzie wciąż wspominali ów dzień, kiedy młodzi małżonkowie z Bergaheim wraz z dwojgiem dzieci stracili życie. Wprawdzie los nikogo tutaj nie rozpieszczał, a śmierć była w wielu domach częstym gościem, jednak o takich tragediach słyszało się rzadko. Zginęła wszak cała rodzina.
Mężczyźni zapewne i teraz mieli w pamięci tamtą wiosenną niedzielę. Brzozy nad fiordem dopiero wypuściły maleńkie pączki, a trawa na dziedzińcu kościoła ledwie zaczynała się podnosić z zimnych objęć ziemi. Mieszkańcy wioski zeszli się na nabożeństwo w wielkim kościele. Popatrywali na wysoką wieżę widoczną wśród dębów, podczas gdy rozmowy toczyły się własnym torem. Niemało historii czekało na swoją kolej, od ostatniego spotkania ludzie doświadczyli i narodzin, i śmierci. Większość z zebranych nie wychylała nosa poza najbliższe osady od jesieni poprzedniego roku, kiedy to zima odcięła ich odnogę fiordu wrogim dryfującym lodem, który nie pozwalał się sforsować ani łodzią, ani na piechotę.
Starego Andreasa zobaczyli, jeszcze zanim pokonał zakręt poniżej kościoła. Zniszczony kapelusz wystawał ponad kępą jarzębin przy plebanii. Andreas maszerował długimi krokami. Na widok jego twarzy rozmowy na dziedzińcu natychmiast się urwały. Gospodarz z Bergaheim nieczęsto wyprawiał się do wioski, ale czy przez dwa albo trzy miesiące mógł się aż tak postarzeć?
Wyszedł mu na spotkanie Jonas, chłop Kari.
Ściszonym głosem zamienili kilka słów. Oczekujący na nabożeństwo ujrzeli, jak ich potężny, silny sąsiad pobladł. Na jego twarzy odmalowało się przerażenie, dłonie zacisnęły się kurczowo na niedzielnym kapeluszu.
Wkrótce w półmroku kamiennego kościoła pastor obwieścił, co się stało: Jedyny syn Starego Andreasa, młoda gospodyni i dwoje wnucząt zginęli. Reszty, tego, czego pastor nie powiedział, a co ludzi najbardziej interesowało, dowiedzieli się pod kościołem.
Chłopczyk wyplątał się z liny, którą przywiązywała go matka, gdy pracowała na spłachetku pola przy samej krawędzi urwiska. Malec potoczył się ku przepaści, kobieta ze sznurem w dłoni rzuciła mu się na ratunek i złapała już w momencie, gdy spadał. Zawieszona tak między niebem a fiordem, śmiertelnie przerażona, jedną ręką trzymając się sznura, a drugą przyciskając syna do piersi, zaczęła krzyczeć.
Mąż, usłyszawszy ją, przybiegł wraz z sześcioletnią córką, depczącą mu po piętach.
- Złapał ją za rękę, widziałem, jak wyciąga oboje w bezpieczne miejsce. Ale wtedy puściła lina, której kobieta się przytrzymywała. Uczepiła się mojego syna i pociągnęła go za sobą prosto w śmierć - sztywnymi wargami opowiadał Andreas.
Starzec nie płakał, nie wyklinał, nie pokazywał żadnych uczuć. Ciało miał jakby zdrętwiałe, nie patrzył w oczy tym, z którymi rozmawiał.
- A dziewczynka? Co z nią?
- Skoczyła za nimi - odparł stary równie cicho, ale po raz pierwszy zauważyli jakieś drgnienie w kąciku jego oka.
Ludzie kołem otaczający Andreasa śledzili wyraz jego twarzy, kobiety mocniej otuliły się chustami.
Stary zwrócił się do Wielkiego Olego Kaupanga.
- Zajmij się pogrzebem. Kiedy coś takiego się dzieje, Ole - Miedziak zwykle jest niedaleko.
Obrócił się plecami do wioski, wsiadł do swojej lodzi i powiosłował ku górze, wznoszącej się po drugiej stronie fiordu.
Więcej go nie widzieli. I chociaż przeszukiwali wody fiordu w mokre od deszczu dni, choć w ciemne noce sondowali w miejscu, gdzie czworo ludzi spadło z urwiska, nie znaleźli nawet strzępka ubrania. Wyłowili jedynie drewnianą lalkę unoszącą się na wodzie nieco dalej w małej zatoczce.
Od czasu do czasu mieszkańcy Lyster widywali siny dym snujący się z paleniska w Bergaheim, w niektóre dni słyszeli dobiegające od strony skalnej półki beczenie owiec. Zdarzało się, że Andreas wczesnym rankiem wyprawiał się na fiord łowić ryby, kiedy jednak inne łodzie podpływały zbyt blisko, z całych sił wiosłował, by jak najprędzej się oddalić. Nigdy nie odpowiadał na zawołania, na pytania o połów i sprzęt rybacki, nigdy nie przyłączał się do mężczyzn, kiedy robili sobie przerwę w pracy i schodzili na brzeg napić się piwa.
Mężczyźni trochę się niepokoili. W samotnym wieśniaku zalegał jakiś ponury, ciężki mrok. Wzdrygali się na jego widok, współczucie z wolna przeradzało się w strach i pogardę, uczucia nieobce wobec tych, którzy stronią od towarzystwa innych.
O wypadku jednak nie zapominano, rodzina z Bergaheim zawsze bowiem była wszystkim życzliwa, gotowa do pomocy.
Jasnowłosą dziewczynkę pamiętano przede wszystkim przez jej radosny śmiech i szczodrość. Często przynosiła ze sobą bukieciki suszonych kwiatów i ziół, kobiety, którym wręczała je w późne letnie wieczory na dziedzińcu kościoła, wciąż pamiętały unoszący się z nich delikatny aromat, w jakiś dziwny sposób dodający sił i podnoszący na duchu. Dziewczynka miała wielkie, mądrze patrzące oczy, można się było wręcz zastanawiać, czy to dziecko nie siedziało kiedyś na kolanach Zbawiciela. W niedzielę, kiedy chrzczony miał być jej młodszy brat, troskliwie dźwigała niemowlę i z dumą pokazywała je wszystkim, znajomym i nieznajomym.
Matka trzymała się z tyłu, przysiadła w słońcu i odpoczywała po długiej, ciężkiej zimie, kiedy to nosiła w łonie dziecko. Na Elsebet nie od razu zwracało się uwagę. Wioskowe kobiety z trudem przypominały sobie, jak wyglądała. Przybyła z Północy, syn gospodarza z Bergaheim w pewien letni wieczór wrócił do domu z miasta i przywiózł nie tylko zboże, sól i szylingi. Kiedy przyszedł do wioski opowiedzieć o roku spędzonym na łowiskach daleko na Północy, towarzyszyła mu młoda, rudowłosa dziewczyna. Niewiele się odzywała, lecz i tak to, co mówiła, było dla ludzi ledwo zrozumiałe. Jej język wytwarzał dźwięki, jakich nigdy dotąd nie słyszeli. Przywodziły na myśl pieśni z otchłani.
Nikt nigdy się nie dowiedział, skąd pochodziła ani w jaki sposób ich ziomek związał się z tą nieśmiałą, drobnej budowy kobietą. Niektórzy poszeptywali, że może spadła z nieba?
Gospodyni na Bergaheim pozostała obcą. Po pewnym czasie plotki się uspokoiły, i tak nic nowego nie dało się wyciągnąć o nowo przybyłej. Nauczyła się kilku słów, zresztą wyglądało na to, że z mężem dobrze się rozumieją. Ale kobiety ze wsi na jej widok raczej odwracały głowy, a ona nie prosiła ich o pomoc nawet wtedy, gdy nadszedł czas narodzin jej pierwszego dziecka.
Obwiniały ją o śmierć męża. Gdyby zachowała się rozsądnie i nie rzuciła za przeznaczonym już na stracenie chłopcem, uratowałaby się rodzina. Ale właściwie po tak dziwnej kobiecie jak Elsebet niczego innego nie można się było spodziewać.
Mijały lata, o samotniku ze szczytu rzadko już wspominano. Nadszedł jednak dzień we wrześniu, kiedy mieszkańcy wsi zauważyli czarne ptaki gromadzące się nad Bergaheim. Walczące kruki skrzeczały, całe ich stado krążyło nad małą zagrodą, co raz któryś nurkował w powietrzu, opuszczając się ku zabudowaniom. Posłańcy śmierci. Coś musiało się stać.
Dym także przestał się unosić. Wieczory stawały się coraz dłuższe i chłodniejsze, lecz każdego ranka brakowało smugi świadczącej o tym, że człowiek żyje.
Ludzie we wsi zaczęli się domyślać, że dzieje się coś niedobrego. Może stary leży gdzieś ranny i bezradny? A może już zmarł? Mężczyznom jednak nie spieszyło się do wspinaczki, zawsze coś im przeszkadzało, a to pogoda, a to jesienne prace w polu.
Wreszcie kruki zniknęły, lecz ludzie czuli, że coś jest nie tak. Znaleźli się nawet tacy, którzy twierdzili, że wieczorami ponad fiordem niesie się upiorne wycie wilków. Zdaniem innych musiało to być echo rozpaczliwego krzyku lecącej w przepaść kobiety, bo wilki przez ostatnie lata nie pojawiały się w tych stronach. Dzieci opowiadały sobie budzące grozę historie o tym, jak to drapieżniki żywcem pożarły Starego Andreasa. Wreszcie kobiety postanowiły posłać po Olego - Miedziaka i wyprawiły wraz z nim własnych mężów.
Gdyby się okazało, że Andreas nie żyje, należało złożyć jego zwłoki w trumnie i pochować w poświęconej ziemi.
Pięli się teraz w górę, a na myśl o tym, co ich tu sprowadza, czuli pieczenie w gardle. Chociaż mieli błogosławieństwo pastora, a w kieszeniach na wszelki wypadek srebro, to jednak niechętnie stawiali stopy na wąskiej ścieżce, jak gdyby miała ich zaprowadzić prosto na zatracenie.
- Szkoda tej ziemi. Nigdy więcej pewnie nikt już nic stąd nie zbierze i nie skosi - zauważył Edvart Larsson, kiedy zbliżali się do zagrody na płaskim szczycie góry.
Sąsiad, Ivar Reinegarden, wypluł trzymany w ustach kawałek kory i kiwnął głową.
- Tak, tak, nikt nie zechce się tu wybrać po kilka nędznych garści siana - przyznał.
Droga w górę stromego zbocza była trudna nawet bez dodatkowych obciążeń i żaden z idących nią teraz pięciu mężczyzn nie potrafił zrozumieć, dlaczego ludzie z Bergaheim wybrali takie życie: musieli wszak dźwigać dzieci, owce, narzędzia i ziarno na siew, wspinając się po niemal pionowej skale. Mężczyźni myśleli także o ciężarze, jaki czekał na nich na górze. Stary musi trafić do wioski, a nie wzięli ze sobą trumny. Ole - Miedziak miał się tym zająć, niósł w worku siekierę, świder, a także dwadzieścia cztery drewniane kołki.
Dotarli już prawie do zabudowań, rozmowy ucichły. Spoglądali na siebie coraz bardziej niepewnie.
Z jakiegoś miejsca za oborą dla owiec poderwała się wrona, bez słowa skierowali się w tamtą stronę. Ole - Miedziak szedł pierwszy. Nie bał się widoku, jaki spodziewali się zastać, śmierć nigdy nie bywa piękna. Gdy jednak przeszedł za węgieł, gestem powstrzymał towarzyszy.
Jasne się stało, że Stary Andreas nie będzie wielkim ciężarem dla pięciu silnych mężczyzn. Kruki i wrony zrobiły swoje, znaczna część jego ziemskich szczątków wzniosła się już pod niebo. Na złożenie w poświęconej ziemi czekały jedynie porozrzucane, zszarzałe kości i jeden but ze skóry.
Czterej pozostali mężczyźni wychylili się w przód. Prędko zacisnęli oczy, z wysiłkiem przełykając ślinę, a Olaves Kristiny przeżegnał się.
- Do roboty, chłopcy. Przynieście deski. Mogą być ze ściany chałupy, tej zimy nikt tutaj nie poczuje przeciągów - burknął Ole - Miedziak, wyrywając szeroką, grubą sosnową deskę ze ściany obory. Nachylił się z gałęzią w ręku, wyraz twarzy skrywały włosy i broda.
Kiedy czterej pozostali wrócili z deskami na trumnę, szczątki gospodarza z Bergaheim leżały już na marach, zrobionych z przywiązanych do deski pni młodych brzóz i wierzbowych witek. Ole - Miedziak zakrył szkielet gałęziami i liśćmi, i teraz prędko zbijał skrzynię z przyniesionych tu materiałów. Ułożywszy przerażającą zawartość na miejscu, wbił kołki mocujące pokrywę. Obwiązał ją jeszcze sznurami, które także zabrał ze sobą, i zaplombował prymitywną trumnę.
Droga w dół zbocza trwała znacznie dłużej niż wspinaczka. Wprawdzie udźwignięcie ciężaru nie wymagało zbyt wielkiego wysiłku, lecz mężczyźni kryli twarze w kubrakach i wstrzymywali oddech, gdy w najtrudniejszych momentach musieli ustawiać trumnę całkiem pionowo.
Zawartość grzechotała.
Na pierwszej od góry półce skalnej zatrzymali się, odstawili drewnianą skrzynię, żeby się rozejrzeć i trochę odpocząć.
Wtedy właśnie usłyszeli krzyk.
W istocie mógł się kojarzyć z wyciem wilka, choć tak naprawdę przypominał raczej echo krzyku lecącej w dół kobiety. To krzyczał człowiek. Obejrzeli się, ponad krawędzią skały dostrzegli jakąś istotę. Przebijające się przez mgłę słońce oślepiło ich, lecz i tak nie mieli wątpliwości: za nimi podążała młoda kobieta, zeskoczyła w szczelinę w skale, jakby nie zauważając wijącej się wokół niej ścieżki.
Skakała po usypanych głazach, kamienie zaczęły się toczyć, grożąc w każdej chwili połamaniem bosych nóg. Biegła po wąskiej półce w skale, ześlizgiwała się, potykała, nie zważając na rozciągającą się w dole przepaść. Cały czas parła do przodu w ich stronę, nie przestając krzyczeć. Rozwiane włosy przypominały miotłę, a wychudzone ciało okrywały resztki koszuli, przewiązane sznurkiem pod drobnymi piersiami. Serdak sięgał jej do ud, a ręce biły powietrze jak skrzydełka nieopierzonego kurczęcia. Była jeszcze dzieckiem, a mimo to miała zdumiewająco kobiece ruchy.
Kiedy podeszła bliżej, zorientowali się, dlaczego. Pod paskiem ze skręconego sznurka uwydatniał się duży brzuch. Wyglądało na to, że poród nastąpi za jakieś dwa, trzy miesiące. Ale usta w pociągłej, chudej twarzyczce były otwarte i ciemne, oczy jak u wychłostanego źrebięcia. Zatrzymała się w odległości pięciu, może sześciu metrów od nich, zaszlochała i obejrzała się w tył. Przez moment wyglądało na to, że zawróci i ucieknie.
Even zrobił krok w jej stronę, wyciągnął rękę, żeby pomóc jej zejść z wielkiego kamienia.
Dziewczynka z wahaniem podała mu dłoń, ale nagle nogi się pod nią ugięły i osunęła się na ścieżkę.
Mężczyźni wrócili do wsi z dwoma ciężarami. Szczątki Starego Andreasa spoczęły w ziemi, kiedy tylko pojawił się pastor. Dziewczynę ułożono na lawie w komorze u Evena i Tulvy na Solgarden. Ludzie zdali sobie wreszcie sprawę, że dziewczynka, która sama jeszcze będąc niedorosła, nosi dziecko pod sercem, to mała, złotowłosa Liv. Wówczas, przed sześcioma laty, najwidoczniej nie skoczyła w przepaść, jak to opowiadał jej dziad.
Może też i wcale nie było prawdą, że fiord pochłonął ciała jej rodziców i brata? Płód rosnący w jej wyniszczonym ciele musi chyba być potomkiem jej dziadka? Wcześniej zdarzało się czasem, że ludzie wdrapywali się pod górę do samotnej zagrody z jakąś sprawą, ale przez ostatnie lata nikt chyba nie odwiedzał szalonego Andreasa. Jaka tragedia rozegrała się na pustkowiu wysoko na górskim zboczu? Czy dziewczynka kiedykolwiek zdoła o niej opowiedzieć? Wciąż leżała bez ruchu, spała przez trzy doby. Chwilami chwytały ją konwulsje, wykrzykiwała niezrozumiałe słowa, płakała i zawodziła niczym ranne zwierzę. Broniła się przed rozgrzewającymi napojami Tulvy, odpychała Evena, który próbował ją ułożyć wygodniej. Trzeciej nocy trochę się uspokoiła, a rankiem spostrzegli, że jej wzrok nie jest już skierowany w stronę jakiegoś innego świata. Rozluźniła się.
Ale wciąż nic nie mówiła.
Liv Bergaheim przestała walczyć. Leżała na ławie przy palenisku u gospodarzy z Solgarden cicho niczym pisklę w odsłoniętym gnieździe. Patrzyła, jak Tulva przy stole z grubych desek zagniata ciasto na kwaśny chleb. Mały Even - Olai, na gładkiej podłodze z desek bawił się trzema szyszkami i kilkoma kamykami. Tulva otarła spocone czoło, żar bił od paleniska, gdy układała płaskie chlebki na płycie. Odłamała kawałek ze świeżo upieczonego placka i wsunęła chłopcu pod stół. Ze śmiechem wziął go z jej ręki. Liv w przypływie nagłego bólu wstrzymała oddech...
Kiedyś i jej matka tak samo stała przy piecu. Przyjemnie było siedzieć w cieple ognia, zajadać świeży chleb i słuchać, jak mama nuci znajome urywki psalmów. Mama, taka łagodna, taka dobra... Mama o rudych włosach i czułych rękach. Mama, która znajdowała odpowiedź na każde najdziwniejsze nawet pytanie małej dziewczynki. Liv pamiętała, jak stale przychodziła do matki z każdą nową roślinką czy kwiatkiem.
Do czego można je wykorzystać?
Czy mają jakieś nazwy?
Mama wiedziała wszystko o roślinach. Z liści paproci robiła okłady na rany. Z serdecznika i pierwiosnków przygotowywała herbatkę, którą popijali w chłodne zimowe wieczory. Opowiadała, jak to stworzono rośliny, by służyły na zdrowie ludziom, którzy, się na nich znają. Liv uwielbiała słuchać historii o smółce, pomagającej na bóle brzucha, o liściach bodziszka wyciągających zło z wrzodów i zaognionych ran. O tym, jak mama sokiem z jaskółczego ziela usunęła paskudne kurzajki z ręki braciszka... Nawet dziadek kiwał wtedy głową, a w jego oczach pojawiało się coś dziwnego.
Liv przełknęła gorycz, odsunęła tamten obraz.
Zmusiła myśli, by powróciły do smutnego tańca wokół wspomnień o matce.
Kiedyś mama powiedziała jej, że jest pewne zioło, którego będzie mogła użyć, gdy dorośnie i zechce zdobyć ukochanego. Potem jednak ze śmiechem wzburzyła złote włosy Liv:
- Nie, moja kochana, ty sobie dasz radę sama tą mocą, która tkwi w twoich policzkach jak płatki róży.
Oczy zapiekły, w gardle ściskało. Mama odeszła na zawsze. Liv na ławie zdrętwiała, skostniała na lód, walcząc ze wspomnieniami o tamtym strasznym dniu, kiedy braciszek i mama runęli w przepaść. Wszystko, co się stało później, zalegało w piersiach niczym wielki, bliski pęknięcia wrzód.
Ona sama siedziała wówczas w szałasie przy kopczyku kamieni między poletkami. Zebrała kilka koszy suszonego ziela, korzeni i kwiatów i od paru dni zajmowała się rozwieszaniem ich pod niskim dachem z gałęzi. Jej chatka do zabawy zbudowana była między czterema niedużymi wierzbami, nagiętymi ku sobie i związanymi na czubku. Tatuś pokazał jej, w jaki sposób poprzeplatać gałązki między pniami, by zrobić szczelne ściany. Teraz pracował w pobliżu szałasu, motyką przerzucał ciężką po zimie glebę, która wkrótce miała wykarmić rzepę, owies, może trochę cebuli.
Nieco niżej, zaledwie kilka metrów od krawędzi urwiska, siedział braciszek, przywiązany do wielkiej brzozy, jak zwykle, kiedy rodzice pracowali w polu. Miał swoją lalkę do zabawy, ale Liv słyszała, że popłakuje niezadowolony. Odkąd nauczył się chodzić, bardzo nie lubił takiego uwięzienia, lecz lęk mamy przed stromym zboczem nie dawał się pokonać. Nigdy nie przywykła do mieszkania w takim miejscu. Tatuś trochę burczał, chłopiec musi się przecież nauczyć trzymać z dala od przepaści, co to będzie, kiedy urośnie i przyjdzie mu chodzić po wąskich półkach?
Respekt dla wysokości i umiejętność wspinania się po skale nad przepaścią na podobieństwo kozicy była całkiem naturalna dla młodego wieśniaka, który urodził się i dorastał tu na górze. Mama jednak nie chciała ustąpić i liny używano za każdym razem, kiedy malec szedł razem z nimi na pola.
Tatuś próbował ich ratować, widziała. Pamiętała krzyki, rozpaczliwe wołanie matki, przerażoną buzię braciszka, zamykające się oczy mamy w chwili, gdy poczuła, że lina pękła. Tatuś był tuż przy nich. Liv nie widziała, jak spadał, bo w sekundzie, gdy twarz matki zniknęła, sama zaczęła krzyczeć i zamknęła oczy. Kiedy znów je otworzyła, wokół panowała cisza, na krawędzi urwiska leżała jedynie drewniana lalka braciszka. Zerwana lina wiła się w trawie jak wąż. Ptaki śpiewały. Od strony wodospadu w Feigum dobiegał głośny, jednostajny szum, który każdej wiosny był ostatnim dźwiękiem, jaki słyszała przed zaśnięciem.
Chciała krzyczeć.
Chciała pobiec za nimi i rzucić się w przepaść. Chciała zatrzymać czas, wciągnąć troje najbliższych jej ludzi z powrotem na górę. Zaraz wyjrzą zza krawędzi i będą śmiać się z jej przerażenia. Zaraz mama zawoła z domu, a tata weźmie ją za rękę i pójdą razem do nakrytego stołu. To się nie mogło stać!
Dziadek!
Drgnęła, gdzie się podział stary? Czyżby nie słyszał krzyków? Nie, nikogo nie widać. Miała wrażenie, że zdrętwiała, nie potrafiła zrozumieć, co zobaczyła. Myśli wirowały jej w głowie, serce waliło, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Nagle stopy zaczęły się same poruszać. Pobiegła przez skopane pole, minęła odrzuconą przez ojca motykę i pognała dalej przez rosnące koło domu jałowce. Potknęła się o objedzone przez owce z liści gałęzie za oborą i pod jej ścianą osunęła się na ziemię. W środku beczało jagniątko, którego narodziny obserwowała poprzedniego dnia. Usłyszała kroki dziadka, ale wciąż widziała tylko szeroko otwarte oczy matki i nabrzmiałą, czerwoną od wysiłku dłoń z biało zaznaczonymi kostkami, z całych sił czepiającą się życia. Liv zatkała uszy rękami i uderzyła głową o ścianę obory, zanosząc się krzykiem. Okropnym, pełnym gniewu i grozy krzykiem, głośniejszym niż śpiew ptaków, niż nawet wodospad Feigum. Jej własny krzyk zmieszał się z krzykiem matki, stopił w jedno i straszna prawda przeniknęła w jej umysł: teraz został tylko dziadek.
Małe dziecięce ciałko pod ścianą obory znieruchomiało. Spomiędzy suchych warg nie wydobywał się żaden dźwięk, ledwie oddychała, nierówno, jak przeznaczone na śmierć jagnię. Objęła się rękami, podkuliła nogi, leżała w zeszłorocznej trawie, w pozycji nie narodzonego dziecka. Zapatrzyła się w fiord, lecz nie zauważyła, że się ściemnia. Straszna świadomość już do niej dotarła, myśli przestały krążyć bezładne, ale umysł nie chciał pogodzić się z okrutną rzeczywistością. Zauważyła rany na ręce, długie, nabrzmiałe na brzegach draśnięcie, jakby zadrapania kocich pazurów. Pod naciskiem palców świeże czerwone strupy pękły i znów zaczęły krwawić.
Zastanowiła się nagle, gdzie może być dziadek. Jego ciężkie kroki zawsze źle wróżyły, ale teraz po raz pierwszy zapragnęła, by się pojawił. Stanęła na nogi, roztarła zdrętwiałe kolana, obciągnęła sukienkę.
- Dziadku! Nikt nie odpowiedział. Pobiegła w stronę podwórza.
- Dziadku!
Wtedy go zobaczyła. Siedział na skraju pola, w odległości zaledwie metra od końca zerwanej liny. Obok leżały dwa naręcza gałęzi brzozowych, wysoko rosnące drzewa ledwie zaczęły wypuszczać listki. Wygięty nóż, którego zawsze używał, wisiał zaczepiony o pęczki.
Liv zbiegła na dół, wtedy stary się podniósł. Szlochała, jąkała się, do oczu nagle napłynęły łzy. W piersiach dławił dawny strach przed tym mężczyzną, lecz nie mogła się powstrzymać, by nie wyciągnąć rąk do niego, jedynego człowieka, jaki jej został.
- Dziadku... tam... mama... braciszek... Patrzył na wskroś przez nią, jakby w ogóle jej tam nie było. Ręce zwisały mu bezwładnie.
- Dziadku...?
Dopiero teraz dostrzegła w jego spojrzeniu nienawiść. Zawsze miał takie chytre, lisie oczy. Nawet gdy się uśmiechał i nazywał ją Złotowłosą, coś w jego wzroku przywodziło jej na myśl orła, na którego kiedyś natknęła się przypadkiem. Pożerał jej ukochane, wykarmione przez nią mlekiem jagniątko. Dziadek był orłem. Żeglował wysoko pod chmurami i nie wiedziała, kiedy zanurkuje w dół, żeby zedrzeć z niej skórę.
Dzisiaj jednak mroczny strach, jaki zawsze budził się w niej w obecności dziadka, nie był sam. Liv uczepiła się starego, ciągnęła za kubrak, błagała o jakieś słowo, o gest.
Jak ślepe kocię szukała jakiejkolwiek pomocy. Płakała przed jego zamkniętą twarzą, szarpała szorstkie, bezwładne dłonie, wołała do tego człowieka wysoko w górze. Odwrócił się w jej stronę, przez moment miała wrażenie, że i on zapłakał, ale jego oczy pozostały suche, półprzymknięte, jakby mrużył je, patrząc na zachodzące słońce. Mocno ścisnął ją za ramię.
- Ich już nie ma. Mój syn spadł razem z nimi. Widziałem, jak to piekielne babsko pociągnęło go prosto ku śmierci.
Liv zobaczyła, jak słowa zamieniają się w orle skrzydła.
Głos dziadka nie miał mocy krzyku, a słowa były dla niej obce, lecz wyczuwała znaczenie każdej wymamrotanej sylaby.
- Od pierwszego dnia wiedziałem, że ta kobieta sprowadzi na nasz dom nieszczęście. Ty wcale nie jesteś lepsza! Nie odziedziczyłaś jej płomiennych włosów, ale przebiegłość Ewy tkwi i w tobie, córko ladacznicy!
W znajomej, a zarazem obcej twarzy potrafiła wyczytać jedynie groźbę, wiedziała, że dziadek się rozgniewał. Może zepchnie ją z urwiska, by poleciała w dół tą samą drogą co mama?
Niech się tak stanie!
W jednej chwili strach przed przepaścią odpłynął, chciała do mamy! Wyrwała się i podbiegła do krawędzi otchłani. Silne ramię złapało ją w porę i mocno przytrzymało.
- O, nie! Tak łatwo się nie wykręcisz. Twoja matka zabrała wszystko, co miałem. Zostawiła mi tylko ciebie, ty mała dziwko. Jeszcze mi za to zapłacisz!
Dzieciństwo sześciolatki umarło wraz z jej rodziną. Dni, jakie teraz nastąpiły, zlały się w jedno, przestała myśleć, mówić, nie reagowała nawet na razy i poszturchiwania, których dziadek jej nie szczędził. Bała się wprawdzie zaciśniętych pięści, lecz nie była w stanie sprostać wymaganiom, jakie jej stawiano. Wiedziała oczywiście, jak utrzymywać w porządku i czystości zarówno dom, jak i oborę, nie raz też pomagała matce w nastawianiu zaczynu na chleb, pieczeniu przaśnych placków czy też w obieraniu rzepy i cebuli na obiad.
Potrafiła upiec mięso w kociołku nad ogniem, wiedziała, jak podgrzać i zrumienić barani tłuszcz. Umiała płukać w strumieniu flaki, przyglądała się też, jak matka napełnia je zmielonym mięsem i słoniną. Często zmywała kubki i koryta. Wprawiała się też w cerowaniu grubych skarpet i wełnianych spodni, które wszyscy bez wyjątku nosili zimą.
Łóżko, niewielka, zimna ława. Gdzie podziało się przyjemne ciepło, jakie ogarnia ciało, kiedy już ciężko spocznie pod baranicą?
Kiedy pierwszy raz obudziła się, bo on stał przy jej posłaniu, pomyślała, że może jest chory. W bladym świetle twarz mężczyzny wydała jej się dziwnie nieznajoma, zmieniona, jakby dręczył go nieznośny ból. Był nie ubrany, spod szarej koszuli wystawały zaskakująco chude nogi.
Bez słowa przysiadł na wysokości jej biodra, ciężka dłoń spoczęła na przykryciu, a potem odciągnęła owczą skórę na bok.
- Niewiele się można spodziewać po takim zabiedzonym pisklaku. Ale i tak jesteś kobietą, tak samo upadłą i brudną jak twoja matka - wymamrotał.
Liv spróbowała przesunąć się bliżej ściany, pociągnęła baranicę, chcąc zakryć drżące z zimna ciało.
Podniósł rękę, instynktownie skuliła się przed ciosem. On jednak nie uderzył, tylko złapał ją za rękę i zmusił, by przełożyła ją za głowę.
Przycisnął ją do siennika, przerzucając ciężką nogę przez jej biodra i brzuch, dziecinne ciało niemal całkiem zniknęło pod mężczyzną. Warknął jak zwierzę i ugryzł ją w ramię, krzyknęła. Próbowała się wywinąć spod jego ciężaru, lecz przytrzymywał jej ręce jak w kleszczach, a ciężar jego ciała zmusił ją do spokoju. Tak dziwnie pachniał, nie był to znajomy dobrze odór potu i nieświeżego oddechu. Czuła już kiedyś podobny, równie ostry zapach.
- Nie zawracaj sobie głowy krzykiem. Zrobisz, co zechcę. Może nie jesteś teraz gospodynią na Bergaheim?
Jedną ręką przytrzymując ją za nadgarstki, uniósł się nad nią na łokciach i kolanach. Liv niczego nie rozumiejąc patrzyła, jak podciąga nocną koszulę i kolanem rozdziela jej nogi. Coś twardego, gorącego wcisnęło się między chude uda dziewczynki. Leżała jak sparaliżowana, w jednej chwili wiedziała już, do czego zmierza.
Powróciło wspomnienie sprzed lat: stała pod ścianą obory w wielkim gospodarstwie koło kościoła, trzymała ojca za rękę. Olbrzymi ogier minął ich galopem, ciągnęła się za nim woń czegoś nieznanego, unosił chrapy, przewracał ślepiami, przy uprzęży ukazała się piana. A pod brzuchem miał coś wielkiego, o wiele większego niż kiedykolwiek widziała u barana w domu czy u psa, którego kiedyś mieli.
- Co ten koń robi? - spytała wystraszona. Ojciec zerknął na nią.
- Wiesz chyba, skąd się biorą źrebięta - odparł krótko, najwidoczniej nie chciał wdawać się w dalsze szczegóły. Pozwolił jednak dziewczynce obejrzeć rozgrywające się przedstawienie, podczas którego ogier pokrył kolejno dwie chude klacze.
Nigdy nie zapomniała tamtych zapachów ani dźwięków, choć odsunęła od siebie obraz parskających zwierząt. Biedne klaczki! Teraz zrozumiała, dlaczego wtedy na tamten widok serce instynktownie ścisnęło jej się w piersi. Teraz to ją ścigano, pokrywano, wykorzystywano. Leżała bezwładna jak lalka z gałganków, drobne ciałko rytmicznie podskakiwało na sienniku. Oczy miała otwarte, lecz wstrząs otoczył mgłą umysł i uczucia. Przestała cokolwiek pamiętać, ledwie się zorientowała, że dziadka przy niej już nie ma. Zauważyła, że nocna koszula rozdarła się na szwie. Materac był wilgotny, lepki. W izbie panowało zimno. Na dworze wstawał świt.
A wodospad?
Kto ujarzmił wodospad?
Jesień już dawno zawładnęła mieszkańcami fiordu, dwa tygodnie minęły od czasu, kiedy odwrócono primstav i nadeszła zima.
Zbliżał się dzień świętego Marcina, 11 listopada. Wprawdzie reformacja w 1537 roku zniosła wraz z wiarą katolicką wiele zaznaczonych na kalendarzu świąt, to jednak dawne tradycje wciąż bujnie kwitły. W rejonach w głębi fiordów żaden pastor nie ośmielił się zniszczyć pięknych ołtarzy z obrazami przedstawiającymi świętą Sunnivę, świętego Olafa, męczenników czy świątobliwe dziewice. Nawet surowy Mogens nie ganił starych obyczajów, mających na celu zapewnienie urodzaju.
Z pól dawno już uprzątnięto zboże, kapustę, cebulę i siano. Wioska w głębi wielkiego fiordu, tam gdzie lodowiec barwił wodę na zielono, przygotowywała się do zimy. Podczas zimowych wichrów, szarpiących ściany i dachy, maleńkie zagrody położone na uboczu parafii sprawiały wrażenie, jakby czepiały się górskich zboczy. W pewnym sensie tak było, grube powrósła ze słomy i wierzbowych witek, solidnie umocowane do wielkich głazów i drzew, miały utrzymać nędzne chałupy na miejscu, kiedy dujące wiatry groziły, że oczyszczą zbocza gór z każdego wytworu rąk człowieka. Pod nimi na czarnych wodach fiordu spienione grzbiety fal gnały ku zamykającemu wąską zatokę brzegowi.
W wiosce, w której na otwartej rozległej przestrzeni kilka metrów ponad linią przypływu stał kościół, ucichł jesienny rozgardiasz. I tutaj zagrody pogrążyły się w ciszy, w popołudniowym zmierzchu nie świeciło się na żadnym podwórzu. Długa, ciemna zima wciąż jeszcze była przed nimi, ludzie nie marnotrawili łoju ani oleju. Tylko plebanię oświetlał jasny, ciepły blask lampy zawieszanej w niektóre wieczory nad wejściem. Wśród szarobrunatnych ścian starych chałup i pojedynczych nowo pobudowanych domostw, których drewno jeszcze nie zdążyło ściemnieć, wielki budynek jako jedyny we wsi rozjaśniał nieco okolicę. Plebanię pobielono mieszaniną sproszkowanego wapna, rybiego kleju i oleju. Dom jaśniał upiornie w spowitej w mrok wsi, gdzie nawet pokryte wapnem kamienne ściany kościoła znikały, gdy listopadowa ciemność okrywała swoim płaszczem wieś o świetlanej nazwie.
Lyster, rok 1651.
Lud liczący około tysiąca dusz, zamieszkujący w głębi wielkiego Sognefjordu, był twardy i żywotny. Ludzie trzymali się blisko swych spłachetków pola, lecz zaufanie pokładali w fiordzie i w górach. Nawet w latach najstraszniejszego nieurodzaju ryby z zatoki oraz górska zwierzyna i roślinność wystarczyły, by ocalić niewymagających mieszkańców tych okolic od groźby głodu. Chłodne, mokre lata i surowe zimy w pobliżu wielkiego lodowca przydawały ludziom niezwykłej siły przetrwania. Powiadano, że kiedy zaraza nawiedziła wioski nad fiordem, w górskiej dolinie powyżej Lyster przetrwała tylko jedna osoba. Starzy jednak twierdzili, że Przepiórka z Jostedalen nie była jedyną, która przeżyła. Kiedy śmierć w swej opończy dżumy po raz ostatni śmignęła kosą, we wsi pozostało co najmniej osiem kobiet i trzech mężczyzn. Od tamtej pory ludzie się rozmnożyli i z czasem odbudowali opustoszałe zagrody. Obecnie wieś można było zaliczyć do najbezpieczniejszych. Swego czasu Lyster stanowiło odrębny okręg, teraz jednak cztery parafie wchodziły w skład Bergenhus.
W tym miejscu nie można się było wzbogacić, lecz ludzie jakoś dawali sobie radę.
Nie słyszano, by ktoś przymierał tu głodem, nikt nie pamiętał, kiedy ostatnio grasowali złodzieje czy włóczędzy. Lensman, przedstawiciel władz, stróż porządku, dobrze wywiązywał się ze swych obowiązków i chociaż wiek coraz bardziej dawał mu się we znaki, wciąż cieszył się szacunkiem i poważaniem.
Nowy pastor szedł w jego ślady, również i on surowo strzegł zasad moralności, wyraźnie odgraniczając dobro od zła. Potrafił złajać i wskazać właściwą drogę, zapewne niejednego wystraszył, sprowadzając tym samym z krętej ścieżki występku. Wieś nie miała kata ani wójta, ale bo też i przy silnej ręce lensmana Ashammera i jasno świecącej gwieździe przewodniej pastora wcale ich nie potrzebowała. Ludzie bez większego sprzeciwu regularnie oddawali swój należny kościołowi i państwu grosz, a w każdą niedzielę, kiedy odprawiano nabożeństwo, stawiali się w centrum parafii, by zaczerpnąć nowej porcji natchnienia na kolejne powszednie, zawsze pracowite dni.
Mogens Jonson Skanke już od pięciu lat był we wsi pastorem, duchowym przewodnikiem, a w niektórych przypadkach nawet sędzią. Jego surowość i zamiłowanie do wymierzania kary budziły powszechny szacunek, lecz nikt raczej go nie kochał. Ludzie bali się go, nie bardzo rozumieli. Wiedzieli o umiejętnościach, jakie zdobył w Wittenberdze, a niektórzy słyszeli także o jego sławie. Chyba nie bez powodu opuścił intratniejsze stanowisko i przybył do ubogiego Lyster? Nie zależało mu też szczególnie na gromadzeniu złota i dóbr tego świata, co oddzieliło go od najbogatszych mieszkańców wioski, za to przyjaźniej usposobiło chłopów i biedaków.
Znaleźli się też tacy, co powiadali, że pastor ma inną księgę, równie potężną jak Biblia...
Mimo to jednak, a może właśnie dlatego, bezsprzecznie go szanowano.
Ale czasami, kiedy siedział sam ze swoimi księgami, diabeł kusił go i sprowadzał jego myśli na manowce.
W naczynku dzielnie płonęły dwa knoty, przed pastorem leżały księgi parafialne i dwa kawałki pergaminu. W ręku trzymał długie niemal na łokieć gęsie pióro, którym zamyślony pocierał gęstą, siwobrązową brodę.
Co począć z tą dziewczyną?
Minęło już kilka niedziel, a rozwiązanie problemu wcale nie wydawało się bliższe. Jedno było pewne: nie mogła zostać u Evena i Tulvy na Solgarden. Małżonkowie zajmowali nieszczególnie wysoką pozycję na sporządzonej przez pastora liście zacnych mieszkańców wioski. Źle się zajmowali służbą, nie potrafili należycie karać i pouczać, a przecież taki obowiązek Bóg nałożył na gospodarzy. Dwukrotnie, o ile pastor dobrze wiedział, zgodzili się, by służący dopuścili się grzechu i żyli bezbożnie, bez błogosławieństwa Kościoła. W zeszłym roku Even pokusił się nawet o niebywałą bezczelność i przyszedł do pastora prosić, by ten ochrzcił nowo narodzone dziecko najmłodszej dziewki, oczywisty dowód występku. Pastorowi aż cieplej na sercu robiło się na wspomnienie, jak to ani osełki masła, ani też pieczeń z renifera nie zmąciły mu umysłu. Even musiał wracać do domu z nie załatwioną sprawą, a następnej niedzieli los dziewczyny posłużył jako temat niezwykle surowego, potępiającego kazania. Dotkniętej grzechem panny, rzecz jasna, w kościele nie było, ale i tak pastor zauważył, jak stojąca w półmroku młodzież garbi się i kuli, słysząc o karze spadającej na tych, którzy ośmielą się złamać to, być może, najważniejsze ze wszystkich przykazań Bożych. A jeśli Szatan obierze sobie za siedzibę grzeszne ciało? No cóż, kobieta poniosła zasłużoną karę, istniały wszak specjalne miejsca dla takich jak ona. Więcej o niej nie słyszano, nikt zresztą się tego nie spodziewał.
Nie, dziewczynka nie może zostać u ludzi z Solgarden. Wprawdzie zaraza grzechu dotknęła jej duszę, poczęła przecież dziecko bez zapowiedzi i ślubu, jednakże pastor musiał przyznać, że nie można jej obwiniać, sytuacja tej młodej była w istocie szczególna i bardzo tragiczna. Jej dziad nie żył, pastor zresztą nie wróżył mu nic dobrego na tamtym świecie. Stary popełnił zbyt wiele grzechów, a najstraszniejszy ze wszystkiego był chyba ten ostatni: kazirodztwo. Cudzołożył z córką rodzonego syna!
Zasiadający w pięknie rzeźbionym krześle pastor wyprostował plecy i poczuł, że trud całodziennych obowiązków ciąży mu u szyi niczym młyński kamień. Kari z Sina, która prowadziła mu dom, zapewne położyła się już spać. Czy powinien ją obudzić, by zagrzała mu szklaneczkę owocowego wina? Miał na nie ochotę, może pomogłoby mu się odprężyć i łatwiej znaleźć rozwiązanie problemu tej dziewczyny? Ale Kari pewnie zdziwiłby niepokój chlebodawcy, jeszcze by zaczęła snuć zupełnie bezpodstawne domysły.
Wstał, wsunął stopy w stare kożuszane papucie, które stały pod stołem, i ruszył do kuchni. Na palenisku pod kociołkiem jeszcze się żarzyło, ale woda była ledwie ciepła. Wziął więc mniejszy garnek, zawiesił go na żelaznym stojaku nad żarem i dołożył do ognia garść wiórów z kory brzozowej. Kiedy buchnęły płomienie, wlał do garnka spory kubek wody, a z piwniczki w komorze przyniósł drewnianą misę pełną słodkiego przefermentowanego soku z owoców. Z małego drewnianego naczynka zaczerpnął trochę miodu. Wkrótce zawartość garnka zaczęła parować, po kuchni rozniósł się słodki, kuszący zapach. Pastor, rozkoszując się aromatem, wyjął duży zdobiony kufel, który otrzymał w prezencie, gdy opuszczał poprzednią parafię. Napełnił go po wrąb i szurając obutymi w kożuszane kapcie stopami, przeszedł przez izbę do swojej sypialni. Zabrał kufel do łóżka, naciągnął okrycie i starannie otulił zmarznięte stopy. Słodki, parujący napój rozgrzewał, lecz myśli wcale nie łatwiej dawały się przez to zebrać. Sam w wielkim, wbudowanym w ścianę łóżku, aż zanadto wyraźnie wykonanym dla małżonków, którzy mieszkali tutaj przed nim. Przez słodycz wina przedarł się dawny ból, późna pora jeszcze bardziej uwrażliwiła pastora na własną krzywdę, sprawiając, że tragiczna historia Liv zeszła na dalszy plan. Tęsknota, z którą żył już tak długo, wcale nie umarła, po prostu się do niej przyzwyczaił. On, wierny, uprzywilejowany sługa Pana, pragnął żony.
Z początku usiłował sam sobie przemówić do rozumu: czyż nie jest mu dane więcej niż innym? Sypiał miękko i ciepło, miał konia i powóz, solidny, piękny dom, nie zbywało mu na przysmakach dostarczanych przez okoliczne gospodarstwa. Był światłem dla żyjących w ciemności i każdego dnia odczuwał, że Bóg błogosławi jego dziełu. Miał tęgą głowę, a zmysł sprawiedliwości i mądrość umożliwiały mu wypełnianie najważniejszego ze wszystkich Bożych zadań: pozyskiwania ludzi dla Kościoła.
Siedząc w łóżku wyprostował plecy, myśli o godności, jaką piastował, na chwilę zdołały sprawić, że udało mu się zapomnieć o tym, co boli. Zaraz jednak żal znów ścisnął mu serce. Gdyby tak w smutne jesienne wieczory mieć u swego boku ciepłą kobietę! Jakimż błogosławieństwem byłoby móc skorzystać z wyjątkowego planu Boga względem płci! Na płacz mu się prawie zebrało, kiedy uświadomił sobie, że pewnie nigdy nie spełni Pańskiego nakazu płodzenia nowych obywateli świata. Modląc się o odpuszczenie grzechu, pozwolił sobie na moment niczym nie skrępowanej zazdrości, myślał o swoich kolegach po fachu, którzy znajdowali się w lepszej niż on sytuacji. Prawie wszyscy mieli dobre, mądre małżonki. Miłe, skromne towarzyszki życia, prowadzące gospodarstwa tak, jak potrafi to tylko niewiasta. Ich domy wprost kusiły panującą w nich specyficzną atmosferą, kobieca troskliwość rozgrzewała każdy najciemniejszy kąt grzesznej duszy.
Zbuntował się kiedyś przeciw Panu, prosił i błagał. Modlitwy zostały wysłuchane. Na jego drodze pojawiła się drobna, delikatna córka pastora, pobrali się po czterech tygodniach znajomości, w ciągu których widzieli się zaledwie kilka razy.
Marzenia wcale się jednak nie spełniły. Panna była taka czysta, taka krucha i słabowita, nigdy nie ogrzała go w łożu. On nie ponaglał, dawał jej czas, lecz nie zgadzała się na wypełnianie małżeńskich obowiązków. Próbował później kar i gróźb, powoływał się na słowa Biblii i bardziej ziemskie zaklęcia, lecz żona także znała Pismo i odpowiadała mu słowem Bożym o czystym małżeństwie, wolnym od nieprzyzwoitości.
Kiedy po zaledwie dziesięciu miesiącach zmarła, prawie nie odczuł jej braku. W jego małżeńskim łożu samotność gościła tak samo jak wtedy, gdy był kawalerem. W miarę upływu lat pogodził się z takim niedostatkiem w życiu i usiłował zrozumieć zamysł Boga.
Może miłość kobiety uczyniłaby go mniej ofiarnym w pełnieniu świętej powinności? Stałby się bardziej miękkim, mniej sprawiedliwym sędzią i mniej troskliwym pasterzem swego stada? Może jego moralne zasady i surowe spojrzenie zasnułaby mgła?
Może wpływ kobiety zaćmiłby umysł i cnotę, w jaką Bóg zaopatrzył swego wiernego sługę? Tak chyba musi w istocie być, Pan zapewne ma swoje powody, nie pozwalając, by cokolwiek zakłócało mu pracę. Podobnie było ze świętym Janem, który lata spędził na pustkowiu, obywając się bez towarzystwa kobiet, ofiarowując swe ciało i całego siebie Boga Chrzciciel, tak jak i on, pełnił rolę karzącej dłoni, ludzie czasem i jemu wytykali zbytnią twardość i surowość w nauce o karze i grzechu. Kobieta być może uczyniłaby go łagodniejszym, miękkimi dłońmi i słodkimi słówkami zamąciłaby mu jasny umysł. A dzieci!
Te potrzebujące, niedojrzałe ludzkie pączki, poruczone człowiekowi przez Boga w opiekę. Ileż czasu na wychowanie i naukę odebrałyby jego duchowym dzieciom z parafii! Nie, po głębszym zastanowieniu potrafił zrozumieć i niemal zaakceptować fakt, że Bóg mając na uwadze trudne i wymagające poświęceń zadanie, jakie pastor wypełniał już blisko dwadzieścia lat, nie chce składać na jego barki dodatkowego ciężaru odpowiedzialności za rodzinę.
Mogens upił łyk ciepłego napoju, zakaszlał się. Poczuł w piersi ukłucie znajomego bólu, który ostatnio szczęśliwie dał o sobie zapomnieć. Kaszlnął jeszcze raz na próbę i postanowił zaradzić dolegliwości. Otulony kocami, po omacku przeszedł przez pogrążoną w ciemności izbę do narożnej szafki. Mebel miał pięknie wykonany zamek i okucia, a skrywał prywatny skarb pastora. Mogens przez lata zgromadził pokaźny zbiór przypraw, maści, proszków i rozmaitych mikstur na wszelkie choroby. Szczelne drewniane pojemniczki i kosztowne słoiczki zawierały pieprz, rozmaryn, cynamon, kardamon i mirrę. Z półek zwisały pęczki suszonych ziół, a małe karafki napełnione były nalewkami z najcenniejszych roślin leczniczych na czystym spirytusie.
Otworzył drzwiczki i zapach, jaki buchnął ze środka, podziałał nań niemal upajająco. Wsunął rękę do szuflady, praktycznie umieszczonej pod najniższą półką w szafce, i tam znalazł mały flakonik ze skórzanym korkiem, owinięty w natłuszczony olejem lnianym kawałek płótna. Zabrał buteleczkę, zamknął szafę i czym prędzej wrócił do mimo wszystko przytulnego łóżka. Wystarczy kilka kropel z flakonika, dodanych do resztki owocowego wina, a złe samopoczucie minie. Już po pierwszym łyku pastor poczuł się lepiej, oddychało mu się znacznie łatwiej, myśli się rozjaśniały. Jutro na pewno rozwiąże problem tej dziewczyny. Może wyprawi się na Solgarden i spróbuje z niej wyciągnąć jakieś rozsądne słowo? Podczas jego ostatniej wizyty leżała tylko z przerażeniem w oczach i mocno zaciskała ręce. Nie odpowiedziała mu na żadne pytanie, aż w końcu Even położył kres jego staraniom i odprowadził do drzwi bez należytego szacunku.
- Dziewczynki nie trzeba dłużej dręczyć. Jako chrześcijanie powinniśmy okazać współczucie ciężkim próbom, na jakie ją wystawiono, i nie zmuszać jej, by wracała do tamtego koszmaru, dopóki nie będzie na to gotowa - oświadczył.
- Jestem jej pastorem, odpowiadam za jej duszę. Muszę wzbudzić w niej skruchę, a tym samym nadzieję na zbawienie - odparł urażony duchowny, ale Even Solgarden jeszcze bardziej się opierał i niemal wypchnął księdza za drzwi.
- Wróćcie, kiedy dziecko się urodzi, nieszczęsne stworzenie będzie potrzebowało błogosławieństwa. Na razie Liv da sobie radę bez waszego udziału - tak brzmiały jego słowa pożegnania.
Even Solgarden był uczciwym i pracowitym człowiekiem, to pastor musiał przyznać. Potrafił jednak pokazać upór i nieposzanowanie, a przez to nie bardzo się nadawał do wychowywania dziewek służących, komorników i ubogich, pozostających pod opieką gminy. Nie należy się też spodziewać, że udzieli duchowego wsparcia temu dziecku, które potrzebuje go znacznie bardziej niż jego rodzeni pulchni synkowie.
Mogens Skanke odsunął wreszcie od siebie ten problem. Złożył dłonie, ofiarował Bogu duszę na wypadek, gdyby śmierć wbrew oczekiwaniom przyszła do niego jeszcze tej nocy, i zasnął.
Następnego dnia obudził się, kiedy słońce od dawna już walczyło z ciężkimi od deszczu chmurami i lodowatym wiatrem. W sypialni nadal panował mrok, szklane okna wciąż jeszcze nie rozpowszechniły się w głębi wąskich fiordów na zachodzie kraju. Jedyne w domu pastora okienko, wpuszczające do środka światło przez grubą, nierówną, zielonkawą szybę, znajdowało się w izbie. W miastach powstawały okazałe budowle, w których światło wpadało przez kolorowe lub przezroczyste szkło, zagradzające jednocześnie drogę wiatrowi, ale tu na wsi w większości domów były tylko niskie, wąskie otwory okienne, z podwójnymi okiennicami, które zamykało się na zimę. Uboższe domy miały tylko jeden taki otwór, przy drzwiach, no i dymnik w dachu, którym uchodził dym, gdy rozpalano na palenisku.
Pastor wstał, pobłogosławił nowy dzień ze wszystkimi radościami i smutkami, jakie miał mu przynieść. Z izby dobiegały odgłosy, świadczące o tym, że staruszka przystąpiła już do swoich zajęć na plebanii.
Musi dzisiaj rozwikłać ten problem, postanowił. I nagle rozwiązanie samo mu się objawiło, jakby zostało napisane na jaśniejących kamiennych tablicach.
Został przez Boga wybrany do zajęcia się tym dzieckiem!
Nigdy dotąd nie odczuwał takiej pewności. Przejmie na siebie odpowiedzialność za spłodzone we wstydzie dziecię grzechu. Bóg mimo wszystko zapragnął, aby jego umiejętności i wiedza zostały przekazane potomkowi, nawet jeśli nie będzie to jego rodzony syn. Wprawdzie Liv Bergaheim nie była dziewicą, Mogens nawet nie próbował w to wierzyć, lecz jej jasne włosy i delikatna postać przywodziły na myśl Maryję. Syn, którego nosi pod sercem, również zostanie wywyższony, stanie się radością i dumą pastora na jego stare lata. Matka będzie mogła zapomnieć o całym złu, jakie ją spotkało, i po odpokutowaniu za grzechy zostanie wierną, miłującą prawdę i przyzwoitość chrześcijanką. Kiedy dziecko przestanie jej przypominać straszne przeżycia, nadejdzie zapewne i dzień, w którym odzyska zdolność mowy i błogosławieństwo rozumu.
Rozwiązanie wydało mu się wprost idealne, na wskroś przesycone miłością bliźniego. Mogens Skanke już wyobrażał sobie, jak to siedzi, poważnie konwersując z młodym, bystrym chłopcem. Gdy za kilka lat jesienne wieczory zaczną mu się dłużyć, towarzystwa dotrzyma mu duchowy syn. Zasiądą przy blasku lampy w cieple ognia, popijając wino, a chłopiec krok po kroku będzie podążał za ojcem właściwą, wyznaczoną przez Boga ścieżką. Może nawet zostanie księdzem! Może jego potomkowie na dobre zagoszczą w tej wspaniałej dolinie!
Nie, nie trzeba wybiegać w przyszłość aż tak daleko. Teraz należy działać. Ruszać do Solgarden, natychmiast!
Pastora zauważono, jeszcze zanim ściągnął cugle i zatrzymał powóz w miejscu osłoniętym od wiatru. Dzieci z Solgarden, trzy - , czterolatki, z krzykiem pokazywały go sobie palcami, po czym zaraz, klapiąc drewniakami, zniknęły za oborą. Jasne czupryny wystawały teraz zza węgła, oczy błyszczały ciekawością. Po co pastor znów przyjeżdża? Gdy dostojnik wszedł do środka, chłopcy pobiegli przez pole i zatrzymali się dopiero przy wspaniałym powozie. Drugiego takiego nie ma na całym świecie! Małe paluszki z zachwytem przesuwały się po kunsztownych zdobieniach, były tu wyrzeźbione w drewnie róże i długie linie wzorów, figury i jakieś niezrozumiałe znaki. Nie wiedzieli, że powóz jest dziełem wędrownego snycerza z Telemarku, ani też nie potrafili przeczytać zawiłego tekstu po łacinie:
W dobrych zawodach występuj - krocz prostą ścieżką.
Chłopcy z podziwem przyglądali się stylizowanym figurom, był tu Jan Chrzciciel w więzieniu, niemal naga kobieta z jabłkiem, a także wiele postaci z księżycami nad głową. Największa z nich to Jezus, pamiętali to jeszcze, bo pastor, kiedy gościł tu ostatnio, zechciał poświęcić im swój czas i objaśnić pokrótce biblijne motywy zdobień. Malcy biegali teraz wokół konia i powozu, aż spokojna siwa kobyła parsknęła zniecierpliwiona i położyła uszy po sobie. Ale chłopcy i tak napatrzyli się już prawie do syta i pobiegli nad fiord sprawdzić, czy ostatni przypływ nie wyrzucił na brzeg nowych muszelek.
Mogensa Skanke zaproszono do izby w Solgarden, bardzo wygodnego pomieszczenia, chociaż powietrze tutaj, jak zresztą wszędzie, było ciężkie i aż gęste od dymu. Palenisko na środku izby służyło do przygotowywania posiłków, stanowiło też źródło światła i ciepła. Teraz także płonęło na nim kilka brzozowych polan. Even i Tulva razem z dwoma parobkami i czterema dziewkami służebnymi siedzieli przy stole i jedli gęstą, pachnącą zupę rybną i podpłomyki. Gospodarz królował na swoim krześle, wyciętym z olbrzymiego pnia dębu, pięknie uformowanym i rzeźbionym. Pozostali mieli miejsca na prostych, lecz zręcznie wykonanych ławach. Pachniało zupą, smołą, jałowcowym i brzozowym dymem, no i ludźmi. Ubite klepisko było porządnie zamiecione, tylko pod stołem jaśniały niezwykle starannie wyszorowane piaskiem, długie na metr deski. Pomimo zimna na dworze w izbie panowało przytulne ciepło, przynajmniej jeśli człowiek trzymał się z dala od ciągu z dymnika. Na ścianach jeden koło drugiego wisiały różnorakie przybory i narzędzia. Grube kołki podtrzymywały wielkie drewniane balie z klepek, uchwyty z łyżkami, dwa ciężkie żelazne kotły, duże półki na drewniane talerze. Na środku, nad kilimem, stał jeden jedyny sprowadzony z zagranicy kufel z kamionki. Nad paleniskiem, na mocnym rzemieniu plecionym ze skóry foki, wisiał duży miedziany kocioł do gotowania wody. Kamienną płytę z łupku do pieczenia podpłomyków, delikatnych placków i innych rodzajów pieczywa, odsunięto na bok. Służąca, która wprowadziła pastora, ukłoniła się i zniknęła. Pozostali podnieśli się ze swoich miejsc, gospodarz na końcu.
- Takiego to dzisiaj mamy gościa - powitał pastora Even. Tulva zerwała się po talerz i łyżkę misternie wyrzeźbioną z najlepszego dębu.
- Jeśli pastor nie odmówi, zapraszamy na talerz zupy - rzekła z uśmiechem, umieszczając nakrycie na stole.
- Dziękuję, ale nie chciałem przeszkadzać. Przychodzę w innej sprawie, miła gospodyni, w boskiej sprawie...
- O, na odrobinę zupy zawsze znajdzie się czas. Even pewnie też chciałby zjeść do końca - powiedziała Tulva zdecydowanie i popchnęła pastora do stołu.
Mogens zajął jej miejsce u boku gospodarza i patrzył, jak pani domu zręcznymi ruchami nalewa zupę, ugotowaną z co najmniej czterech albo pięciu rodzajów ryb, warzyw i cebuli. Aromat sprawiał, że brzuch zaczynał burczeć z niecierpliwością.
Przyniesiono także dzban piwa, pastor pierwszy zaspokoił pragnienie, później dzban powędrował dalej wokół stołu, służący przyjęli go z radością, piwa wszak nie pijało się codziennie. Domyślali się, z czym przychodzi duchowny, doprawdy strasznie dużo zachodu przyczyniała gospodarzowi ta mała.
- Liv nie siedzi z wami przy stole? - ściszonym głosem zwrócił się pastor do Evena.
Służba jakby na dane hasło poderwała się od stołu i podziękowawszy Tulvie i Bogu za posiłek, odeszła do swoich zajęć.
- Nie, śpi w komorze. Biedna dziewczyna, daleko jej do zdrowia. Straszne przeżycia odebrały jej siły, i to akurat teraz, kiedy najbardziej ich potrzebuje. Jej czas już niedługo nadejdzie - odparł Even. Ciekaw był, z czym pastor przybywa tym razem, i postanowił zrezygnować ze wstępnych uprzejmości. - Jaką macie do niej sprawę?
Pastor odłożył drewnianą łyżkę, wygładził kaftan, spojrzał w śmiało patrzące ponad stołem oczy. Starał się w pełni okazać swój autorytet, tak by chłop od razu pojął, że sprawa jest przesądzona.
- Otrzymałem przesłanie. Od Boga. Synowi Liv należy zapewnić jak najlepszą opiekę, temu dziecięciu grzechu wyznaczona została istotna rola w życiu. Będzie moim synem. Postanowiłem zabrać go do siebie, kiedy tylko przyjdzie na świat, prosiłem już Kari z Sina, by wystarała się o mamkę. Najlepiej będzie, jak dziewczyna nie zdąży się do niego przyzwyczaić, dlatego zostanie stąd zabrany zaraz po urodzeniu. Mam nadzieję, że tego dopatrzysz, oczywiście za niewielkim wynagrodzeniem.
Even nie pokazał po sobie żadnej reakcji. Siedział spokojnie, wciąż patrzył pastorowi w oczy. Zapadła cisza, żaden z mężczyzn się nie odzywał, żaden nie zauważył wejścia Tulvy z czystymi talerzami, które już zdążyła wypłukać w strumieniu.
- Jak sam rozumiesz, dziecko Liv otrzymuje wyjątkową szansę, chociaż jego życie rozpoczęło się bardzo źle. Nie oczekuję podziękowań.
Even zastanawiał się, dlaczego pastor nie spełnił chrześcijańskiego obowiązku, kiedy córka kowala urodziła synka, który wkrótce zmarł, bo w tej zimnej budzie, nazywanej przez kowala domem, w piersiach zalęgła mu się choroba. A co z noworodkiem zostawionym zeszłego lata w górach, by umarło? Żyło jeszcze, kiedy dwaj myśliwi przynieśli zawiniątko. Ale pastor nie zgodził się, by pobłogosławiono je w kościele, i przez to nikt nie ośmielił się go dotknąć. Takich dzieci czepiają się złe moce, prawdopodobnie i tak już było stracone. Nie wiadomo też, jak straszne deformacje kryły się pod brudnym płótnem, którym je owinięto. Przedstawiciele Kościoła stwierdzili tylko, że aby dało się we współczesnych czasach wytłumaczyć zastosowanie tak dawnego obyczaju, muszą zaistnieć bardzo poważne przyczyny. Pozostawianie noworodków na śmierć w górach czy w lesie z zasady było w sprzeczności z nauką chrześcijańską, duchowieństwo jednak wiedziało, że na nic zdadzą się surowe zakazy przeciwko rozwiązaniom, do jakich ludzie uciekali się przez stulecia. Pastor miał więc pełne prawo odmówić potworkowi spokoju duszy, lecz Even i wtedy nie powstrzymał się przed nawiązaniem do słów Pisma, traktujących o Jezusie, który mówi swoim uczniom, aby nie przeszkadzali dzieciom przyjść do niego.
Tak, tak, był taki czas, kiedy pastor pomimo obowiązku miłowania bliźniego nie spieszył bliźniemu na ratunek, pomyślał Even i mało brakowało, a ubrałby myśli w słowa. Pastor jednak go uprzedził.
- Liv oczywiście nie mogę utrzymywać. Kari z Sina pożyje pewnie jeszcze wiele lat, a dla dwóch służących nie starczy mi ani pracy, ani zapłaty - wyjaśniał. - Sądzę, że ty, Evenie, znajdziesz na to jakąś radę. Dziewczyna naturalnie musi odejść z wioski, po tym, co się wydarzyło, nie będzie tutaj dla niej miejsca. Porozmawiasz chyba ze swymi krewniakami w Ardal, to najlepsze wyjście dla wszystkich - perorował pastor. Ponieważ nie padło ani jedno słowo sprzeciwu, uznał, że butny wieśniak wyjątkowo tym razem dostrzegł mądrość w wywodach sługi Bożego. Even położył duże, spracowane ręce na stole. Twarz lekko mu poczerwieniała, w oczach zapalił się lodowaty blask.
- Miejsce dziecka Liv jest przy niej. Już my będziemy umieli zająć się obojgiem nieszczęśników. Dziękuję wam, Mogensie Skanke, ale tej sprawie nie musicie już więcej poświęcać swego czasu ani troski. Wdzięczni jesteśmy za wasze dobre zamiary, za waszą szczodrość, ale dziecko, które śpi teraz w moim łożu, pozostaje pod naszym dozorem. Sama zdecydowała, że zostanie tutaj, opiekę nad nią winni jesteśmy jej ojcu. O dziecinie, która jeszcze się nie narodziła, wiemy niewiele. Wielce prawdopodobne jest, że nie przeżyje porodu. Tulva postanowiła posłać po Martę, lecz najpewniej jedyną rzeczą, jakiej on czy ona będzie potrzebowała od pastora, to słowo Boże po drodze do świata nie ochrzczonych dusz. Dziękuję za waszą dobrą wolę, pastorze. A teraz muszę wracać do naprawiania sieci - stanowczo zakończył Even.
Podnieśli się równocześnie, chociaż na talerzu Mogensa pozostało jeszcze kilka kawałków ryby.
- Evenie Solgarden! Sprzeciwiasz się temu, który stoi nad tobą, swemu pasterzowi! Moim obowiązkiem jest zaopiekować się niewinnymi duszami, które trafiły do twego domostwa. Dziecko zabierzemy stąd zaraz po urodzeniu. Z Bożą pomocą da sobie radę, już zostało wyznaczone na mego syna. Dzięki za gościnę.
Nie czekał, aż wieśniak go pożegna, prędko wyszedł z izby. Na kamiennym progu odwrócił się jeszcze i wyciągnął palec wskazujący w stronę Evena.
- Nie muszę ci chyba przypominać, jaka kara grozi za zabicie płodu. I Bóg, i ja pociągniemy cię do odpowiedzialności, jeśli cokolwiek złego przydarzy się chłopcu, któremu już obiecano życie w służbie świętości!
Even i Tulva z progu obserwowali odjazd pastora. Wspaniały powóz uwożący mężczyznę w czerni wkrótce zniknął za zakrętem w dole przy starych krzewach czeremchy. Even widział, że Tulva jest niemal równie wzburzona jak on sam, lecz nic nie mówiła. Popatrzyli na siebie, kobieta wytarła ręce w fartuch.
- Bardzo stanowczy ten nasz pastor - stwierdziła wreszcie.
- Tak. Ale nie zabierze nam dziewczynki.
- Dlaczego tak twardo obstawałeś przy swoim? Może niesłusznie z naszej strony pozbawiać malca życiowej szansy, jeśli w ogóle zdoła przeżyć na tym świecie - powiedziała Tulva.
Even usłyszał jednak drżenie w jej głosie i wiedział, że zarówno przybyła niedawno do ich domu dziewczynka, jak i jej nie narodzone dziecko na dobre już zajęli miejsce w sercu żony. Even przez te tygodnie obserwował, jak troskliwie Tulva zajmuje się Liv, jak stara się zapewnić małej ciepło, karmi ją najlepszym, co tylko może znaleźć, poi słodkim mlekiem, które zwykle dostawali chłopcy. Tak, tak, lepszej pociechy w swej samotności dziewczynka nigdzie by nie znalazła. Even miał zresztą wrażenie, że mała topnieje, że w jej wielkich niebieskich oczach wreszcie daje się dostrzec coś jeszcze poza strachem.
W wychudzonym ciele zapłonęła iskierka życia, nie tylko ta, o której świadczył wydatny brzuch. Przyglądał się dwóm kobietom siedzącym razem wieczorami, raz zastał je nad maleńkimi koszulkami i kawałkami płótna. Widział uśmiech Tulvy, słyszał, jak szeptem snuje słodkie wspomnienia z pierwszych tygodni życia chłopców. Liv także odpowiedziała uśmiechem, na moment zapomniał o jej czarnej przeszłości, miał wrażenie, że wygląda jak każda spodziewająca się niedługo dziecka kobieta. Wcześniej już wszak się zdarzało, że czternasto - , piętnastolatki wydawały się za mąż i rodziły dzieci. Ustanowione przez króla prawo ustalało znacznie wyższą granicę wieku odpowiedniego do małżeństwa, lecz księża częstokroć wymawiali się faktem, że córki prostych ludzi nie zawsze potrafią zrachować, ile mają lat. Kiedy grzech i tak już w nich zamieszkał, niewiele dało się zrobić. Najczęściej pospiesznie wydawano je za mąż i starano się zapomnieć o całej sprawie. Młode matki nie były we wsi pierwszyzną.
Liv jednak nie skończyła jeszcze dwunastu lat, twierdziła wręcz, że jej urodziny wypadają w samo Boże Narodzenie. Żałoba i strach zdążyły już wyryć na dziecinnej buzi ślady głębokie jak u płaczki. Wielkie oczy, wprawdzie piękne, zapadły się głęboko w czaszkę. Evenowi było niewypowiedzianie żal tej dziewczyny, a zdawał sobie sprawę, że jej cierpienia wcale się nie skończyły. Zbudził się w nim trudny do wyjaśnienia instynkt obronny, Liv należało chronić przed wszystkim, co tylko jej zagrażało. A plan pastora bez wątpienia doda smutków do już i tak pełnego rejestru przeżyć dziewczynki.
- Liv zostanie u nas. Ale najlepiej będzie, jak już poślesz po Martę. Boże, miej nas w swojej opiece, jeśli dziecko umrze. Pastor nie da nam spokoju, dostatecznie dobrze też znam mieszkańców wioski, żeby wiedzieć, iż wiele drzwi zamknie się przed nami - powiedział Even.
Tulva tylko pokiwała głową, lecz myślą zdążyła już odwiedzić większość mieszkających poza wioską krewnych i przyjaciół. Może wśród nich znalazłby się ktoś, kto przyjmie Liv do czasu, aż pastor porzuci swoje plany? Gdyby Liv z dzieckiem udało się gdzieś odesłać, pastor pewnie nie traciłby czasu na szukanie zgwałconej dziewczynki i jej bękarta. Gniew też by mu minął prędzej, gdyby obecność Liv i dziecka nie przypominała mu o zbuntowanych wobec władzy mieszkańcach Solgarden.
Kolejne dni w Solgarden następowały po sobie według ściśle ustalonego porządku. Na zwyczajny dzień składała się praca i posiłki. Dwadzieścia cztery godziny między kolejnymi wschodami słońca podzielone były na osiem części. Rok dzielił się według sezonów na porę orki i siewu, sianokosów, żniw, a także zbierania mchu i porostów oraz prace w kuźni przed nastaniem prawdziwej zimy, kiedy to zajmowano się wszelkimi robotami pod dachem. Do męskich prac należało wytwarzanie i naprawa narzędzi, dbanie o stan budynków i sprzętów, a ponadto polowanie i gromadzenie paszy.
I latem, i zimą dzień zaczynał się wcześnie, około szóstej wszyscy byli już na nogach. Należało obrządzić, a bywało, że i wydoić krowy, naszykować jedzenie, ubrać dzieci, rozpalić ogień. Druga część dnia, kiedy gospodarstwa ożywały, trwała do pół do ósmej. Dwanaście długich godzin później krzątanina w zagrodzie powoli ustawała. Kiedy jednak spieszyło się ze zwózką siana pod dach czy też zbiorów do spichlerza, nierzadko domownicy i pomagający przy sianokosach lub żniwach pracowali latem jeszcze dwie albo trzy godziny dłużej.
Nie myślano jednak o czasie, z wolna obracającym wskazówkami zegara, którego nikt z nich nigdy nie widział. Kolejne pory dnia wyznaczało słońce i nawet najmniejsze dzieci wiedziały, że kiedy zawiśnie nad Południową Przełęczą, czas na jedzenie.
Kobiety pomagały przy sianokosach, zbierały liście i mech, uprawiały konopie na liny i sznury oraz len na ubrania. Przede wszystkim jednak zajmowały się pracą w domu. Większość z nich nawet na krok nigdy nie ruszyła się z wioski, wyjąwszy jedynie szczęśliwe tygodnie latem, spędzane w letnich zagrodach na górskich halach.
Tulva Solgarden również miała stale pełne ręce roboty, choć przecież pomagało jej kilka dziewek. Solgarden było szóstą co do wielkości zagrodą we wsi, obszarem ziemi mogło się niemal równać z sąsiednim Reine, a nawet z samym Storlendet, położonym nieco wyżej. Do gospodarstwa należały także cztery mniejsze zagrody, którymi zajmowali się dzierżawcy pod zarządem brata i trzech wujów Evena. Tulvę, jak większość gospodyń, bardzo poważano, a służący wychwalali jej szczodrość i poczucie sprawiedliwości. Do niej to przychodzili ze swoimi troskami, czy chodziło o rozstrzygnięcie jakichś sporów między nimi, czy też w sprawach miłości lub dolegliwości fizycznych.
Tulva wprawdzie nie była wcale znachorką, ale pamiętała wiele mądrych rad. Znała się też na prawie, zarówno tym z Biblii, jak i z ustaw. Ojciec jej pełnił obowiązki lensmana w jednej z wiosek w głębi fiordu i Tulva jako młoda dziewczyna z uwagą przysłuchiwała się mniej ważnym procesom, rozsądzaniu sporów i sprawom rozjemczym, w których uczestniczył jej ojciec jako wybrany przez ludzi sędzia. Po matce odziedziczyła umiejętności zaradzania dolegliwościom i przekleństwom, właściwie nic wielkiego, raczej domowe rady na kłopoty codziennego życia. Zaropiały palec kazała okładać przeżutą korą brzozy. Oparzenia leczyła liśćmi babki albo nawet błoną z jajka. Na miłosne troski pomagały słowa Biblii lub potrójna czarna wełniana nitka noszona na piersiach pod suknią. Tulva nie obawiała się, że za jej działalność mogą ją spotkać jakieś nieprzyjemności, nie stanowiła wszak konkurencji dla Marty - akuszerki ani dla Starej Olavy z Sorheim, ani też dla samego pastora, który, jak powiadano, miał całą aptekę tajemnych środków i bibliotekę pełną traktatów medycznych.
Mogens Skanke, zdaje się, nie lubił kobiet, a już szczególnie takich, które umiały więcej niż inne. Tulva na własne uszy słyszała, jak cytował jakiegoś Palladiusa, chyba biskupa: „Kobieto, pilnuj swego języka, aby nie wyrósł ci płonący ogon”. On sam miał swoje tajemne sprawki, powiadano, że utrzymuje równie dobry kontakt z dołem, co z górą... I czy nie wypędził kiedyś niemocy z pewnego mężczyzny? Dlaczego więc z ambony nakazywał traktować chorobę jako coś, czego ludzie zgodnie z życzeniem Boga powinni doświadczyć lub nawet od niej umrzeć?
Tulva westchnęła ciężko, zmęczoną ręką odgarnęła włosy. Obowiązki domowe zanadto wypełniały jej dni, by mogła zajmować się filozofią uzdrawiania. Choroba to choroba, trzeba szukać na nią wszelkiej możliwej rady, a co z tego wyniknie - zależy wyłącznie od Boga, z tym Tulva w pełni się zgadzała. Gospodyni z Solgarden mocno trzymała się ziemi, chociaż jej myśli czasem zbytnio skupiały się na losach innych ludzi. Wprawdzie życie nauczyło ją, że nie wszystkim zdoła pomóc, to jednak pozostała wciąż tą samą Tulvą, co przed dziesięcioma laty. Jako młoda córka lensmana dała się poznać wśród ubogich, wykorzystywanych i bezradnych: temu, kto prosił ją o wstawiennictwo, udawało się czasem uniknąć grzywny. Ojciec nie raz i nie dwa wysłuchiwał płomiennych mów i pokornych próśb, wygłaszanych przez najmłodszą córkę w obronie najbiedniejszych. Niejeden ubogi wieśniak za łowienie ryb w cudzych wodach w latach nieurodzaju lub za zbieranie liści poza terenem, na którym miał do tego prawo, zamiast kary grzywny dostawał tylko kilka batów.
Teraz Tulva była panią na własnym gospodarstwie. Wiele radości dawali jej synkowie, obaj, jak się wydawało, dobrego zdrowia. I jeśli Bóg zechce, wkrótce urodzi i córkę, pociechę i pomoc w domu. Gdyby tak Liv mogła u nich zostać! Na myśl o nieszczęsnej dziewczynce Tulva poczuła, jak serce ściska jej się w piersi. Jakże chętnie ofiarowałaby jej bodaj odrobinę tej miłości, którą matka dziewczynki zabrała ze sobą do grobu. Muszą się jednak rozstać. Dane im będzie zaledwie kilka krótkich tygodni, może dni, ot i wszystko. Wizje pastora nie mogą stać się rzeczywistością, Liv i jej dziecka nie wolno rozdzielać, jeśli oczywiście Bóg sam nie przygarnie maleństwa do siebie. Tulva była pewna, że wyłącznie myśl o dziecku utrzymuje Liv przy zdrowych zmysłach. Zraniona dusza nie zniosłaby kolejnego rozstania. Liv pozostała jedyna nadzieja na zachowanie jakichkolwiek więzów krwi, cała jej rodzina wszak zginęła, i tylko ta mała istotka, której nikt jeszcze nie znał, mogła sprawić, że ród nie wygaśnie. Nadać życiu Liv jakiś sens. Tulva wyobrażała sobie, jak Liv walczy ze świadomością, że to jej własny dziadek pozostawił po sobie taki ślad, dziewczynka jednak widać całkiem odepchnęła od siebie tę myśl, nosiła dziecko w łonie jak Maryja Dziewica, nie skalana przez mężczyznę.
Posłano po Martę. Tulva wyprawiła jedno z dzieci Jonsrudów z kołkiem, na którym ostrym nożem wyryła symbol mającego wkrótce nastąpić porodu, płomienie oznaczały pośpiech, a znak drzewa wskazywał, że Marcie przydadzą się wszelkie jej umiejętności, nadawca obawia się bowiem komplikacji. Na koniec Tulva wyrzezała swój własny znak, będący jej podpisem: okrąg z przypominającym literę T krzyżem w środku, od którego rozchodziły się promienie wyobrażające słońce*1. Mowy znaków Tulva nauczyła się już bardzo dawno temu od starego parobka, który kiedyś służył u jej ojca. Rzadko się nią posługiwała, lecz pisanie do Marty jakimkolwiek innym alfabetem nie odniosłoby skutku. Jak większość ludzi nie umiała pisać i czytać po duńsku ani w staronorweskim, ani też po łacinie. Język znaków natomiast był dla niej w pełni jasny i wiele podobnych kołków z wyrytymi na nich wiadomościami przybyło z daleka i bliska. Martę uważano za najlepszą ze wszystkich akuszerek w okolicy i często wzywano ją na pomoc, czasem więc można było jej nie zastać na brzegu w Urnes.
O dziwo jednak, kiedy następował jakiś szczególnie trudny poród, zawsze się znajdowała, ale też i nie do każdej położnicy ją wzywano. Po Martę posyłano, kiedy umiejętności matek czy też mniej szanowanych mądrych babek okazywały się niewystarczające. Ocaliła wiele kobiet od pewnej śmierci w połogu, uratowała też w cudowny sposób wiele dzieci. Poszeptywano, że Marta, poza wyciągiem z ziół i sprawnymi, wrażliwymi rękoma, dysponuje także innymi środkami.
Pewnego razu pastor z Urnes chciał ją ukarać za czary, których, jak sądził, był świadkiem, ale mieszkańcy okolicznych wiosek stawili się licznie, biorąc stronę Marty, a kiedy jeszcze udało jej się zatrzymać silny krwotok u żony pastora, protesty duchownego ucichły. Nauczył Martę kilku modlitw, mających jej dopomóc w pracy, przekonany, że słowo Boże zdoła być może zrównoważyć zaklęcia, które podsłuchał podczas dramatycznego seansu tamowania krwi.
Posłaniec wypłynął więc swoją łódką. Wiosłował co sił w rękach, aż woda przelewała się przez dziób, chociaż Tulva uprzedzała, że taki pośpiech nie jest konieczny. Wkrótce przeciął fiord i popłynął wzdłuż brzegu, mijając Bergaheim, i dalej w kierunku Urnes. Przepłynąwszy jeszcze kilka kilometrów przy słabym przeciwnym wietrze, ujrzał we wsi kościół masztowy, królujący w swym pięknie nad okolicą. Starszych i wspanialszych rzeźbień ludzkie oko nie widziało, kościół wzniesiono zaledwie w kilka dziesięcioleci po tym, jak święty Olaf odwiedzał te strony i chrzcił ludzi znad fiordów. A sceny na czarnych wrotach od północy powstały jeszcze przed przełomem tysiącleci. Jakże trudna do ogarnięcia rozumem liczba lat upłynęła od tamtej pory! Ale wysmołowane strome dachy tak samo lśniły w słoneczne dni, a smoki pustym wzrokiem wciąż spoglądały na ludzi, nie zważając na mijający czas. Prześlicznie wyrzeźbiona krata, oddzielająca konfesjonał od nawy, pozostała nie zniszczona, pomimo reformacji nikt jej nie usunął.
Kościół stanowił centralny punkt niewielkiej wioski, opustoszałej podczas Czarnej Śmierci. Obecnie mieszkały tu zaledwie dwie młode rodziny, kilku starszych gospodarzy i kilkoro ubogich komorników. Wieś wymierała, wciąż jednak miała własnego pastora, a sława rodu budowniczych łodzi docierała daleko poza granice Sognefjordu.
Mieszkała tu także Marta, owa niezwykła kobieta o ciemnych oczach. Była raczej drobna, wręcz chuda, poruszała się szybko. Miała szczególny sposób patrzenia rozmówcom w oczy, który często prowokował szepty i zdziwienie. Zapewne ludzie odnosili wrażenie, że Marta zagląda im do głowy i bezlitośnie obnaża wszystkie myśli. Wciąż krążyła słynna historia o tym, jak poradziła sobie ze starym Edvartem Larssonem z Moen, kiedy jego żona trzecią dobę walczyła w połogu o życie. Edvart był surowym i wiecznie na wszystko się uskarżającym starcem, pozbawionym bodaj odrobiny współczucia dla swej młodej, cierpiącej i krzyczącej z bólu połowicy. Rodziła właśnie swoje pierwsze dziecko, lecz trzy dni minęły, a jej ciało nie było w stanie wydać potomka na świat. Rozwiązano wszystkie węzły w domu, trzykrotnie przeciągnięto położnicę wokół podwórzowego drzewa, a nawet powieszono głową w dół u belki sufitu, by pomóc dziecku wydostać się z łona matki. Z dobrymi radami i modlitwami zaglądały wszystkie sąsiadki, wreszcie jednak w wielkim pośpiechu musiano sprowadzić Martę. Pod napiętą skórą brzucha matki nie dawało się wyczuć bicia serca dziecka, a sama położnica spoczywała w łóżku blada i nieprzytomna, bez sił do dalszej walki. Bóle porodowe ustały.
Stary Edvart obrzucał ją wyzwiskami, nazywał babą do niczego. Czyż jej ojciec nie przysięgał, że wszystkie kobiety w ich rodzie bez najmniejszego kłopotu wydają dzieci na świat, a po paru zaledwie dniach odzyskują siły i mogą powrócić do codziennych obowiązków? A ona leży tylko, niedołęga, w dodatku zabiła jego dziecko!
Marta przybyła w samym środku tej tyrady, której na szczęście nieprzytomna młoda kobieta nie mogła usłyszeć. Leżała w krótkim łóżku jak martwa, ciało czasem tylko drgało poruszane rzadkimi, zamierającymi skurczami.
Starego Edvarta Marta wypędziła. Ludzie nie bardzo słyszeli, co mu rzekła, lecz wypowiedziane szeptem słowa brzmiały niczym zaklęcia. Edvart, nagle przerażony, tyłem opuścił własny dom. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w Martę, która szła za nim, a spomiędzy jej warg wydobywały się kolejne przedziwne słowa. Wreszcie Edvart odwrócił się i wybiegł z chaty jak najdalej. To, co nastąpiło potem, było zdaniem ludzi naprawdę przerażające.
Skurcze porodowe w jakiś niezwykły sposób powróciły. Kobieta wciąż leżała nieruchomo, jakby pogrążona w letargu, chociaż wywary z ziół i proszek, który Marta wmusiła w bezwładne ciało, dodały jej policzkom trochę barwy. Wielki brzuch napinał się regularnie, odwieczne siły wstrząsały rodzącą, ale już nie krzyczała, jak gdyby mocne skurcze targały wcale nie jej wnętrznościami. Leżała z zamkniętymi oczami, uśmiechając się pomiędzy kolejnymi atakami bólów. Zaledwie w godzinę później dziecko się urodziło. Dziewczynka nie żyła. Marta prędko odmówiła modlitwy nad białosinym ciałkiem i owinęła je w płótno, wyłożone wcześniej przez domowników. Potem zajął się nim parobek, w ciszy i bez rozgłosu pochował w miejscu, gdzie grzebano nie ochrzczonych, samobójców i wyklętych - pod murem cmentarza. Teraz ważne było, by ratować życie matki, ale ta zdumiewająco szybko doszła do siebie. Wiedziała już, że jej pierworodna jest stracona, i nie płakała. Dziękowała tylko Marcie za ocalenie i za ostatnie błogosławione godziny bez bólu.
Gospodarza natomiast znaleziono w letniej oborze. Twarz ściągnęło mu cierpienie, patrzył przed siebie pustym wzrokiem, ciało zgięło się wpół. Dłonie z całych sił zacisnął na brzuchu, jak rodząca w objęciach bólu. Nikt nie słyszał jego krzyków, ale ludzie i tak zrozumieli, że tego dnia to gospodarz z Moen doświadczył męki i śmiertelnego strachu, jakże często znanych położnicom. On jednak tego nie przetrzymał. Ojcu w ostatniej drodze towarzyszył liczny orszak pogrzebowy, a pochowano go w odległości zaledwie kilku metrów od jego nie ochrzczonej córki, lecz po właściwej stronie muru.
Peder Jonsrudów zadrżał, zdjęty dreszczem. I taką osobę miał przewieźć! Byle tylko nie rzuciła przekleństwa na niego i na jego łódź. Nie wolno jej drażnić. Podpłynął do brzegu i na chwilę odłożył wiosła, żeby nabrać w garść wody, którą opłukał twarz i ręce. Palcami jak mógł przeczesał włosy i na powrót założył grubą wełnianą czapkę ze skórzanym otokiem. Wiatr się wzmagał, dobrze, że już niedługo dotrze na miejsce. W powrotnej drodze będą płynąć z wiatrem, pójdzie więc prędzej. Może uda się nawet podnieść nieduży żagiel rejowy i tym samym oszczędzić wielu ruchów wiosłami.
Peder z Jonsrud przycumował łódź w dogodnym miejscu, trochę z boku naturalnej przystani, i sprężyście wyskoczył na ląd. Akurat nastała pora odpływu. Droga do chaty Marty nie była długa. Kobieta dobrze się czuła nad wodą, lecz zostawiła potężne świerki w otoczeniu chaty dla ochrony przed stale tu wiejącym nieprzyjaznym wichrem. Rozpadająca się chałupa, łatanina przyniesionego przez wodę drewna, przypadkowych desek, rózeg wierzbowych i darni, wyglądała dość żałośnie. Dach pokrywały brunatne resztki wszelkich możliwych roślin, Marta miała na nim prawdziwy ogród z ziołami. Pod skośnym dachem wisiały, zdawałoby się, bez ładu i składu, pęczki ziela i gałązek, a w niewielkiej szopie tuż obok - jeszcze więcej wiązek trudnych do określenia roślin. Nikogo natomiast nie było widać. Chłopak ostrożnie podszedł do chaty. Nagle o jego samodziałowe spodnie otarł się kot, Peder zauważył puszystego zwierzaka dopiero, gdy ten przytulił się do jego łydki. Kot mruczał, najwyraźniej zadowolony z nieoczekiwanej wizyty, ale jego pani wciąż się nie pokazywała. Peder zapukał więc w zawieszone na rzemieniach drzwi. Nikt nie odpowiadał.
Czyżby naprawdę jej nie było? Tulva Solgarden będzie zawiedziona, ale on z ochotą wróci samotnie. Odczuł niemal ulgę, kiedy wyjął kołek z posłaniem i zatknął go między drzwi a framugę. Potem odwrócił się, pogłaskał kota i zdecydował się wyprawić w podróż powrotną bez odpoczynku. W kieszeni miał stary jęczmienny placek, zaczął go pogryzać w drodze na przystań.
Przy łodzi ktoś siedział.
Drobna postać, obok niej brunatny skórzany worek. Kobieta w ręku trzymała podróżną skrzynkę na jedzenie z rączką splecioną ze słomy. Miała na sobie porządną wełnianą spódnicę, której kraj obszyto skórą. Grubo tkana chusta otulała szczupłe ramiona, krzyżowała się na piersiach, a zawiązana była w pasie z tyłu. Na głowie kobieta nosiła podobną chustkę, tylko kolorową i utkaną z cienkiej, miękkiej wełny. Na nogi włożyła skórzane buty z cholewami, takie, jak noszą mężczyźni, w dodatku z podkutymi żelazem obcasami.
Marta już na niego czekała.
Nie miał pojęcia, co ma jej powiedzieć, kołek ze znakami tkwił wszak w drzwiach chaty. Wiedział wprawdzie, że chodzi o rozwiązanie Liv, orientował się także, że nie ma raczej zbytniego pośpiechu, lecz o czym jeszcze Tulva chciała poinformować Martę?
- Natychmiast wyruszamy. Trzeba się spieszyć - oświadczyła znachorka.
- Ale kiedy wypływałem, czas Liv jeszcze nie nadszedł, i Tulva uważała, że to nieco potrwa...
Chciał dodać, że wcale nie muszą gnać, że zaczeka, aż ona pójdzie do domu zabrać niezbędne w podróży rzeczy, lecz Marta rzekła stanowczo:
- Mam przy sobie wszystko, czego mi potrzeba. Od razu podnieś żagiel. Wiatr się wzmaga, podróż nie powinna nam zabrać dużo czasu, jeśli przeprawisz się na skróty, na skos przez fiord.
Peder myślał swoje, nie widział sensu podejmowania żeglugi przez środek zatoki. Najbezpieczniej płynąć wzdłuż lądu, nawet w najlepiej uszczelnionej łodzi przeprawa w pojedynkę środkiem fiordu wiązała się z pewnym ryzykiem. I wprawdzie Marcie z zaskakująco gładkiego czoła nie sterczały rogi, ale mimo to podejrzewał, że kobieta o wiele lepiej zna mroczne moce, niżby to miało mu wyjść na zdrowie.
Znachorka, zauważywszy niepewność młodego chłopaka, wyciągnęła rękę i uspokajająco poklepała go po ramieniu. W jednej chwili poczuł się bezpieczny.
- Dotrzemy na miejsce, obiecuję ci. Płyń najkrótszą drogą, musimy jak najprędzej dostać się na Solgarden.
- Ale czas Liv nadejdzie nie prędzej niż około Bożego Narodzenia, to jeszcze parę tygodni...
- Tu nie chodzi o Liv - przerwała mu szorstko Marta i nie bez trudu wskoczyła do łodzi.
Umościła się na dziobie, skórzany worek położyła pod nogi, a skrzynkę z jedzeniem na kolanach. Peder odepchnął łódź od brzegu i powiosłował kawałek dalej w głąb fiordu. Schylił się i wyciągnął spod ławki w tyle łodzi zwinięty żagiel. Rozwinął go i zawiesił reję na wysokości pół metra od szczytu masztu. Płótno zafurkotało na wietrze, ale chłopak zaraz siadł na ławce i mocno przytrzymał linki. Potem ściągnął je i żagiel chwycił wiatr. Peder obrócił łódkę tak, aby wiał on prosto w płótno.
Łódka nabrała pędu i na Martę spadł deszcz słonych kropel. Roześmiała się. Pederowi także humor się poprawił, ustąpiło napięcie mięśni. Umocował linki żagla w górnej części burty, wiatr wiejący ze stałą siłą bardzo ułatwiał powrotną podróż do domu. Wypłynęli na środek fiordu. Fale, zważywszy na silny wiatr, wciąż były małe. Łódka z rzadka podnosiła się i uderzała o powierzchnię wody, lecz zbudowały ją wprawne ręce, dobrze więc to znosiła. Minęli dziki wodospad Feigum, którego spływające z gór wody rzucały się w fiord z wysokości kilkuset metrów. Wzięli kurs na drugą stronę, ku wybrzeżom Lyster. Tulva nie będzie musiała długo czekać!
Na Solgarden dzień chylił się ku zachodowi. Mężczyźni zajęci byli w stodole młócką, mieszanka jęczmienia i owsa wciąż jeszcze nie została do końca oczyszczona. Ciężka praca przeciągnęła się niemal do samych świąt. Do Solgarden należały duże pola zbóż, a tego roku Bóg nie poskąpił deszczu w okresie wzrostu ani słońca, kiedy kłosy dojrzewały. Komory już były pełne wymłóconego ziarna, a kobiety zdążyły upiec sterty podpłomyków, które lepiej przechowywały się przez zimę, gdyż łatwiej je było uchronić przed czarną zarazą, której tak się obawiano, a która jakże często stawała się przyczyną śmierci biedaków. W mące mogły pojawić się nieczystości, a choroba, jaką wywoływały, to najczystszy diabelski wymysł! Ciała nieszczęsnych ofiar przybierały sinoszarą barwę, pokrywały się wrzodami, członki odpadały, zanim nastąpiło długie i bolesne konanie. W wilgotnym klimacie trzeba było naprawdę dobrych składów, aby przechować surowe ziarno, a tego roku zboże obrodziło tak, że brakowało beczek i worków. Nadmiar. Nie obawiano się roku 1652, urodzaj okazał się dobry, głód odsunął się daleko od granic Solgarden.
Mężczyźni podczas pracy pogryzali smakowite ziarna, cepy rytmicznie uderzały w kłosy. Narzędzie składało się z dwu kijów, krótkiego, bijaka, i długiego, dzierżaka, połączonych rzemiennym wiązaniem. Mężczyźni wywijali dzierżakiem, pozwalając, by bijak z wielką siłą uderzał w snopy zboża. W ten sposób oddzielano ziarno od kłosów, słomę wynoszono, a ziarno zostawało na klepisku stodoły. Wykładano jednocześnie dwadzieścia cztery snopy, jeden człowiek obracał je, podczas gdy dwóch innych młóciło. Ziarno, wciąż nie oczyszczone, pełne łusek, zsuwano w jedno miejsce i ponownie młócono cepami, choć teraz już ostrożniej. Następnie do pracy przystępowały kobiety. Zbierały ziarno w szerokie rzeszota z dnem uplecionym z końskiego włosia. Zręcznymi, szybkimi ruchami podrzucały ziarno w górę i z powrotem łapały w rzeszoto. Wystarczył delikatny podmuch, by porwać plewy, a cięższe od nich nasiona po każdym przewietrzeniu pięknie z powrotem wpadały do kosza.
Ziarno różniło się jakością. Gospodyni z Solgarden należała do nielicznych, które opanowały sztukę rzucania ziarna. By oddzielić najlepsze, najcięższe, od gorszego, używała przypominającej łopatę szufelki. Siadała na stołku przy drzwiach stodoły, nabierała pełną szuflę ziarna i rzucała je przez ramię za siebie ku tylnej ścianie stodoły. Plewy i resztki słomy leciały na ziemię u jej stóp. Niedobre, lekkie ziarno padało przed wejściem, służyło ono jako pasza dla zwierząt albo w gorszych czasach pieczono z niego chleb. Część ziarna trafiała nieco dalej, ono nadawało się na podpłomyki. Najlepsze zaś, to, które uderzało w ścianę za Tulvą, przeznaczano na przyszły siew i na mąkę, z której przyrządzano owsiankę. Najpierw jednak musiało wyschnąć, często w płachcie zawieszonej nad ogniem w oddzielnym budynku, zwanym „domem ognia”, w którym centralne miejsce zajmowało wielkie palenisko. W budynku tym odbywało się także warzenie piwa, pieczenie oraz pranie. Jeśli pogoda na to pozwalała, ziarno rozsypywano na wielkich płaskich kamieniach nad oborą. Do suszenia zboża wykorzystywano także łaźnię, jeśli zagroda ją posiadała.
Na Solgarden większą część ziarna mielono we własnym młynie, położonym nieco powyżej domów nad strumieniem. Dwa płaskie kamienie kręciły się nieprzerwanie, poruszane tęsknotą wód strumienia za fiordem. Z rynienki w dolnym kamieniu delikatna jasna mąka sypała się w wielkie worki i brzozowe beczki.
Część zboża kobiety mełły ręcznie. Powszedni chleb pieczono właśnie z ręcznie mielonego ziarna. Młode służące każdego ranka wprawiały w ruch żarna z okrągłych, ciężkich kamieni. Owsiankę jedzoną na co dzień przyrządzano z grubiej mielonej mąki, nie tak białej i drobnej jak ta z młyna nad strumieniem. Ale też i codzienna strawa miała przede wszystkim sycić, a chleb i owsianka z mąki zmielonej na żarnach dawały brzuchowi dość zajęcia. Ziarno w żarnach ulegało raczej zmiażdżeniu niż zmieleniu. Żaren używano także do przygotowania słodu, z którego warzono piwo. Ważne było, aby ziarna lekko tylko zgnieść, najlepiej, by ledwie pękły.
Tą właśnie pracą zajmowała się teraz Tulva razem z dziewczyną służącą, Bibbi. Zmierzch był już bliski, wkrótce miały zakończyć pracę, wciąż jednak żarna się obracały, poruszane silnymi rękami Bibbi, a Tulva zgarniała grubsze cząsteczki ziarna do kosza, drobniej zaś zmielone do wielkiej drewnianej misy. Do piwa mąka nie mogła się dostać, bo wtedy napój był mętny, nieklarowny, wykorzystywano więc jedynie czyste, grubo pocięto ziarno. Warzeniem piwa zajmowali się mężczyźni, nie była to praca dla kobiet, bo, jak powiadano, piwo mogło się zepsuć. Mimo to jednak Tulva zawsze doglądała warzenia już od czasu, gdy jako mała dziewczynka zakradała się do „domu ognia” i wdychała przyjemny, słodki zapach słodu namoczonego we wrzącym wywarze z jałowca.
Obie kobiety pociły się mimo panującego w pomieszczeniu chłodu, zwłaszcza Bibbi. Żarna obracały się ciężko i wprawdzie gospodyni od czasu do czasu ją zastępowała, to jednak najcięższa praca przypadała na silną, hożą dziewczynę. Duże piersi falowały pod szeroką suknią, kiedy na klęczkach jednostajnym ruchem toczyła kamień po spodniej płycie.
Plecy bolały, ramiona zesztywniały, lecz Bibbi bardzo chciała pokazać swej gospodyni, że potrafi, kiedy trzeba, pracować jak się patrzy. Ucieszyła się jednak, kiedy Tulva zawiązała worek z ziarnem i zarządziła koniec roboty na dzisiaj. Podała Bibbi misę z mąką i poprosiła, by dziewczyna ugotowała owsiankę na wieczerzę.
- Weź też trochę miodu, wieczorem pewnie będziemy mieć gościa, jeśli tylko wiatr nie okaże się za ostry dla chłopaka Jonsrudów - powiedziała Tulva, otrzepując z ubrania plewy i mąkę.
Sprężystym krokiem opuściła budynek gospodarczy, kierując się do chaty po drugiej stronie podwórza. Czuła w ciele dobre zmęczenie pracą, które miało uczynić spokojne chwile wieczornego odpoczynku jeszcze przyjemniejszymi.
Przecinała właśnie dziedziniec, gdy usłyszała przeraźliwy krzyk.
Chłopcy!
Biegiem rzuciła się w stronę kuźni, położonej kawałek za podwórzem, bo stamtąd właśnie dobiegł krzyk. Zorientowała się, że to zawodzi młodszy synek. Rozpaczliwy płacz sprawił, że krew w żyłach matki zakrzepła.
Nieszczęście!
Drobne otarcia i skaleczenia nie były dla chłopczyka niczym nowym, co raz podczas dzikiej zabawy coś mu się przytrafiało. Teraz jednak musiało się stać coś gorszego. Serce w piersi Tulvy zamarło, przestała oddychać, lecz nogi same się poruszały w zawrotnym tempie, aż spódnica wydęła się za nią jak żagiel.
Podczas tych paru chwil niepewności mózg zdążył już przywołać niezliczone obrazy ukochanych ciałek, zdeformowanych teraz i zakrwawionych, nieruchomych, martwych. Co się wydarzyło? Krzyki chłopca ucichły, w walącym sercu Tulvy rozbrzmiewało ich przenikliwe milczące echo. Jeszcze przyspieszyła kroku. Z obory wybiegli także dwaj parobcy i podążyli za gospodynią. I oni usłyszeli dochodzący z kuźni płacz dzieci.
Dlaczego tak nagle się urwał?
Nogi ledwie chciały nieść Tulvę przez te ostatnie metry do kuźni. Z głębi dobiegał teraz tylko ściszony szloch.
Tulva jednym ruchem otworzyła drzwi.
Światło dnia padło na dwie małe postacie w półmroku.
Młodszy z chłopców stał na środku, już nie krzyczał, tylko przerażony wpatrywał się w starszego brata. Większy chłopczyk siedział skulony pod półkami z narzędziami i podkowami, ściskając rękoma nogę. Na podłodze lśniła kałuża ciemnoczerwonej krwi, a spomiędzy sztywnych białych palców płynął nieprzerwany strumień. Wyglądało na to, że krew wydobywa się z jakiegoś miejsca mniej więcej pośrodku łydki.
- Ma... mo... krew leci... Twarz chłopca również pobielała, oczy błyszczały ze strachu. Tulva podbiegła, rzuciła się na podłogę przy dziecku i próbowała zmusić drobne rączki, by puściły nogę. Chłopiec trochę się opierał, jęczał, ale nagle jakby zwiądł w ramionach matki. Wśród płynącej krwi ukazała się rana, wielka jama od kolana w dół nad kostkę.
- Nie stój tak, dzieciaku! Sprowadź ojca! Prędko!
Ostre, przepełnione strachem słowa wyrwały młodszego syna z otępienia, pobiegł do drzwi, ale na zewnątrz zaraz znów zaczął krzyczeć, Tulva miała wrażenie, że ten krzyk ciągnie się za nim po polach niczym ogon. Ułożyła zemdlone dziecko na klepisku kuźni, oderwała od czepca pas materiału i mocno przewiązała nogę synka tuż nad raną. Wydawało się, że strumień krwi ustaje. Tulva jęknęła, to się nie może dobrze skończyć! Tyle krwi wyciekło z małego ciałka, chłopiec tego nie przeżyje! Wzięła dziecko w ramiona, potrząsnęła nim, poklepała po mokrych od łez policzkach. Czyżby już umarł? Chłopczyk wisiał w jej ramionach bezwładnie jak lalka z gałganków, nie reagował, ledwie dawało się wyczuć jego oddech.
Nagle uświadomiła sobie, że w drzwiach jak słupy soli stoją parobcy.
- Nie stójcie tak! - ofuknęła ich zrozpaczona; dopiero teraz do oczu napłynęły łzy. Jak można tak nic nie robić, kiedy z dzieciaka ucieka życie? Gdzie się podział Even?
Tulva z jękiem jeszcze raz potrząsnęła synkiem, jak gdyby to miało pomóc w wyrwaniu go z objęć śmierci. Prędkimi, nerwowymi ruchami otarła rękawem bluzki krew z nich obojga. Krążyła po kuźni z malcem w ramionach, powoli uświadamiała sobie, co się stało. Nikt nie śmiał przekroczyć progu kuźni, zajrzeć w półmrok, a mały dziedzic, jej pierworodny syn, umierał. Niech przeklęty będzie Bóg i cały świat!
Kosa!
Na podłodze zalśnił kawałek metalu, jedna z wielkich kos, wykutych przez Evena. Na ścianie wisiało ich więcej. Ostrych niczym brzytwa i śmiertelnie niebezpiecznych, ale tę jedną ktoś zapomniał odnieść na miejsce.
Zrozumiała, w jaki sposób doszło do nieszczęścia, i pomimo rozpaczy zapłonął w niej gniew. Dlaczego Even nie odwiesił kosy tam, gdzie powinien? Wypadek nie wydarzyłby się, gdyby ten bałaganiarz...
Przybiegł Even. Odebrano jej ciężar, to ojciec pojękując ochryple zabrał syna i skierował się ku światłu. Tulva rzuciła się za nim, potknęła się, słońce ją oślepiło. Na widok wyznaczonej plamami krwi ścieżki w trawie nie zdołała powstrzymać się od krzyku.
Na dziedzińcu parobcy i dziewki stali zbici w gromadkę, przyglądali się im szeroko otwartymi oczyma. Widok zakrwawionej, rozszlochanej gospodyni sprawił, że ich świat zatrząsł się w posadach. I gospodarz, dźwigający w silnych ramionach omdlałe ciało starszego syna. Chłopiec był biały jak kreda, spodnie lepiły się do bezwładnych nóg. Służący przeżegnali się i dalej patrzyli tylko, niezdolni do jakiegokolwiek działania. Młodszy chłopczyk podbiegł do matki i wtulił się w jej spódnicę. Tulva wzięła go na ręce, przycisnęła do siebie; chociaż łzy wciąż płynęły jej z oczu i nie chciała, by malec ubrudził się krwią brata, to jednak nie potrafiła go od siebie odsunąć.
- Mamo, czy on teraz umrze?
Przerażenie dziecka wzmogło jej własny lęk. Nie wolno go straszyć, może jest jeszcze nadzieja. Ale tyle krwi...
- Nie, kochanie, miejmy nadzieję, że nie.
- Musisz mu dać trochę lekarstwa, to na pewno wyzdrowieje - podpowiadał trzylatek.
- Dobrze - odpowiedziała, zmuszając się do uśmiechu. - Zaraz poszukam flaszki.
Tulva miała buteleczkę kropli, do których uciekano się w potrzebie. Nadawały się zarówno do wewnętrznego stosowania, przeciwko przeziębieniu, bólom reumatycznym, kłopotom żołądkowym i bólom głowy, jak i zewnętrznego, do okładów na rany, zaropiałe palce i brodawki. Buteleczkę przywiózł kiedyś Even, oddał za nią kilka skór. Było to prawdziwe lekarstwo z Apteki Królewskiej w Kopenhadze. Skomplikowanych liter z zawijasami nikt nie potrafił odczytać, lecz obrazek przedstawiający stylizowanego łabędzia i delikatne szlaczki mogły wzbudzić podziw nie tylko u małego chłopca.
Nieszczęsnego Karla ułożono na stole w izbie. Tulva rozedrgana pochyliła się nad nim, przyłożyła ucho do chudej piersi.
Cisza.
Jej własne serce waliło tak mocno, że pewnie i tak nic by nie usłyszała.
Nasłuchiwała, modliła się, znów nasłuchiwała. Skóra dziecka przy jej policzku była taka miękka, tak cudownie znajoma.
Jest coś!
Małe serduszko jeszcze nie całkiem się poddało!
Ale oddechu prawie nie dawało się wyczuć, pierś chłopca ledwie się podnosiła. Mały sprawiał wrażenie uśpionego, od czasu do czasu tylko drgał, palce kurczyły się na twardym drewnie.
- Co my zrobimy?
Tulva wykrzyczała swą bezradność, czuła, że nie będzie w stanie tego znieść. Even patrzył na nią, widział tę kochaną twarz, równie bladą jak twarz syna, mokre ślady łez na policzkach i szyi, potargane włosy, krew na twarzy i ubraniu żony. Widział, że Tulva nie jest w stanie zrozumieć tego, z czego wszyscy inni już zdawali sobie sprawę. Mało prawdopodobne, aby chłopiec przeżył tak wielką utratę krwi. Dorośli mężczyźni musieli z powodu takich ran żegnać się z życiem, co dopiero dziecko. Even usiadł przy stole, ujął w dłoń małą rączkę. Służący zrozumieli, opuścili izbę. Ciężkie masywne drzwi zatrzasnęły się za nimi. Zapadła cisza.
Even podszedł do Tulvy, objął ją, kołysał, gładził. Wreszcie podprowadził do paleniska i cicho poprosił, by zagotowała wodę. Sztywną ręką sięgnęła po wiszący nad ogniem żelazny kociołek i napełniła go wodą z cebrzyka przy drzwiach. Even wziął ze stołu cienki lniany obrus, zanurzył go w wiadrze, wycisnął. Zsunął dziecku zabrudzone spodnie i zaczął obmywać skaleczoną nogę. Zimna woda spłukiwała krew, brud i kurz. Na udzie chłopca w zakrzepłej krwi odcisnęły się palce Tulvy. Even na widok ziejącej rany zacisnął zęby. Opaska, którą założyła Tulva, powstrzymała krwotok, ale wśród ciemnych skrzepów i czerwono - białych brzegów rany, przypominających rozwartą paszczę, połyskiwała kość, niemal idealnie odarta z ciała jakby ostrze kosy poprowadziła ręka mistrza - rzeźnika losu.
Evena ogarnęły mdłości, napłynęły chaotyczne obrazy z jesiennego uboju bydła.
A tu, na długim stole w izbie, umierał jego własny syn.
Wziął się w garść, starał się oczyścić głowę z obłędu, wywołanego lękiem. Co wiedział o podobnych ranach? Kto mógł pomóc?
Żona, jakby odgadując jego myśli, powiedziała:
- Posłałam już chłopaka Jonsrudów po Martę.
- Nie zdąży na czas - odparł Even. Wiedział, że wyprawa do Urnes tam i z powrotem zabierze co najmniej pięć, sześć godzin.
Tulva wspomniała kolek z runami, dała do zrozumienia, że wcale się nie spieszy. Och, żeby Marta nie zwróciła na to uwagi i czym prędzej przyjechała! Chłopiec bez jej pomocy przeżyje nie więcej niż kilka godzin. Przed oczami miała jeszcze inne ciało: przed paru laty chałupnik z sąsiedniej zagrody zranił się głęboko w udo. Sama opatrzyła wówczas ranę i zatamowała krew. Noga jednak zaczęła ropieć i w kilka dni później mężczyzna umarł w wielkich bólach. Tulvę oblał zimny pot na wspomnienie głębokich czerwonych pręg, pełznących od rany w kierunku serca chorego.
Zakażenie.
Kiedy Liv wreszcie ośmieliła się podnieść z łóżka, żeby zobaczyć, co się dzieje, Tulva i Even siedzieli koło siebie na ławie, przy głowie chłopca. Okryli go kocem, lecz bali się przenieść synka na wygodniejsze posłanie.
Liv stanęła w progu, maleńką komorę, która z czasem zaczęła należeć tylko do niej, oddzielały od izby jedynie wąskie drzwi z cienkich deszczułek, zawieszone na rzemieniach. Zawahała się, w milczeniu obserwowała gospodarzy. Nie zauważyli jej, pewnie całkiem zapomnieli o tym, że jest tutaj.
Ostrożnie posunęła się o krok, derkę przytrzymywała na wydatnym brzuchu.
Czy ma podejść bliżej?
Tulva odwróciła się, zobaczyła dziewczynkę.
- Kochana Liv, wracaj do łóżka. To widok nie dla ciebie, biedulko.
- Czy mogę... czy mogę zobaczyć? Tulva uśmiechnęła się przelotnie, pogłaskała synka po policzku.
- Ty też nic na to nie poradzisz, ale nie zaszkodzi, jak się z nim pożegnasz.
Liv zbliżyła się do chłopca i spojrzeniem prosząc o pozwolenie, odsunęła koc ze zranionej nogi. Tulva wzruszyła ramionami, poruszona sympatią dziewczynki dla syna.
Liv zrozumiała, że rodzice spodziewają się śmierci chłopczyka, i płacz ścisnął ją w gardle. To straszne! Dobrych ludzi nie może spotkać takie zło! Mały Karl, taki ufny i miły. Pewnej nocy przyszedł do niej, zaspany wsunął się do łóżka, pewnie myślał, że w maleńkiej izdebce wciąż sypia najstarsza ze służących. Nie zorientował się, że leży tam ktoś obcy, przytulił się tylko do niej, chudymi rączkami obejmując ją za szyję.
Liv z początku zdrętwiała, dotyk cudzej skóry sprawił, że powietrze przy jej ustach nagle zgęstniało. Potem jednak poczuła słodki zapach spoconego dziecka, łagodny jak zapach nowo narodzonego kociaka, rozluźniła się i nie odepchnęła małego od siebie. Chłopczyk leżał nieruchomo, ale rączki mu drżały, niedługo jednak zrobił się jakby bardziej miękki i jeszcze mniejszy. Zasnął, grzejąc jej policzek swym oddechem. W piersi Liv coś jakby się rozsznurowało, policzki zapłonęły jej ze wstydu na myśl, że chciała go wyrzucić. Niepewnie pogłaskała obce ciałko, usłyszała, że Karl zadowolony mamrocze coś przez sen. Po raz pierwszy, odkąd przybyła na Solgarden, łzy popłynęły jej z oczu.
W ciemności, z małym Karlem jako jedynym uśpionym świadkiem, w duszy Liv zrodziło się nowe ciepło. W tamtej chwili po raz pierwszy pomyślała o dziecku, które nosiła w łonie, jak o maleńkim człowieczku. Już niedługo do jej ciała tulić się będzie niemowlę! Przez pół nocy gładziła śpiącego chłopczyka po włosach, nieśmiało, z lękiem, lecz także pełna nowego uczucia.
Radości.
A teraz on miałby umrzeć?
O, nie, nie dopuści do tego, dopóki starczy jej sił!
Myślała gorączkowo, matka tyle razy udzielała jej rad, mówiła, jak się zachować, kiedy zdarzy się nieszczęście lub zagrozi choroba. Czy znała coś na tak rozległe zranienia?
Nie, Liv niczego takiego nie mogła sobie przypomnieć. Nie pamiętała, by na Bergaheim kiedykolwiek ktoś tak się skaleczył.
Ale zaraz!
Pewnego jesiennego dnia ojciec wrócił do domu niosąc na rękach jagnię, które urodziło się tego roku. Szarobiała wełna przesiąknięta była krwią, jagniątko miało paskudną ranę na brzuchu. Liv przerażona, ale i zaciekawiona przyglądała się, jak matka opatruje zwierzę. W duchu płakała nad jagniątkiem, które zapewne musiało bardzo cierpieć, lecz wprawne ręce matki ukoiły ból i zaledwie w tydzień później jagnię wyzdrowiało, a rana niemal całkiem się zagoiła.
Wiedziała już, co powinna robić.
- Macie w domu korę? Musi być brzozowa. Potrzebuję też solonego mięsa i garść jagód jałowca. I te dziwne kłosy, chwasty, które rosną na wszystkich polach, mama je pokruszyła i podawała jagniątku z wodą.
Tulva była zaskoczona. Czy naprawdę ta przerażona, nieszczęśliwa dziewczynka próbuje wydawać jej polecenia?
- Skrzyp? Oczy Liv zapłonęły nowym blaskiem.
- Tak! Tak właśnie się nazywa. Trzeba mu podawać skrzyp z wodą do picia, a resztę zagotować i obłożyć tym ranę, która nie chce przestać krwawić.
Tulva ledwie mogła uwierzyć, że to ta sama zabiedzona i bezradna dziewczynka, która przybyła do ich domu zaledwie kilka tygodni wcześniej. Nie traciła jednak czasu na zastanawianie się, może mała rzeczywiście umie zaradzić nieszczęściu? Zresztą wszystko i tak jest lepsze od strasznej bezradności, wyczekiwania.
Wyjęła jagody jałowca, które miały zostać użyte do warzenia piwa, a z kadzi z piwnicy przyniosła cztery płaty drogocennego solonego mięsa. Even wyszedł, zabrawszy nóż, teraz, jesienią, brzozowa kora z trudem dała się odzierać z drzew.
Gdy ją przyniósł, Liv prędko pocięła ją na długie pasy i oddzieliła z nich wewnętrzną cienką warstwę, tak jak robiła to matka. Owocki jałowca zgniotła w miseczce. Ziele skrzypu młodszy synek znalazł tuż przy stodole. Niepozorne chwasty Liv włożyła do małego cynowego dzbanka i zalała wrzątkiem. Chłopiec miał pić ten napar z dodatkiem osłodzonego miodem mleka.
Drobne dziewczęce ręce mocowały się z węzłem opatrunku. Even zaprotestował: co będzie, jeśli krew znów popłynie? Tulva jednak powstrzymała go ostrożnym gestem. Liv sprawiała wrażenie, że wie, co robi.
Dobry Boże, jeśli mimo wszystko istniejesz, dopomóż mi, tak abym mogła pomóc Karlowi... Ręce tak mi się trzęsą, Boże, chyba sobie nie poradzę. Wszyscy na mnie patrzą, w ich oczach pojawiło się coś nowego, nie chciałabym, żeby to zgasło...
Nareszcie węzeł dał się poluzować. Liv delikatnie usunęła opaskę. Z rany, opuchniętej i zaognionej, natychmiast zaczęła kapać krew. Dziewczynka zdjęła znad paleniska kociołek z wodą, która jeszcze nie zdążyła się zagotować, ledwie się zagrzała. Polała wodą ranę nie przejmując się wcale tym, że brudzi stół i leżące pod nim grube deski. Delikatnie usunęła z nogi chłopca strupy, rozchyliła brzegi rany i znów nalała do niej wody. Ze środka wypłynęły grudki na wpół zakrzepłej krwi i trochę świeżej. Liv miała wrażenie, że serce wyskoczy jej z piersi, gdy w pewnej chwili żywoczerwony strumień trysnął na jej brzuch, malując róże na grubym płótnie. Zadrżała, zdjęta lękiem.
Wymieszała sok z jagód jałowca z odrobiną naparu ze skrzypu i po kropli wylała na ranę. Kawałki solonego mięsa przyłożyła do górnej i dolnej jej części, a miejsca, gdzie skóra została przecięta najgłębiej, zakryła delikatną wewnętrzną korą brzozy. Tulva przyniosła więcej lnianego płótna, dziewczynka owinęła nim chorą nogę Karla. Potem zaczerpnęła z miseczki świeżej, zimnej wody i obmyła chłopcu twarz.
Otworzył oczy.
Tulva nie mogła powstrzymać się od krzyku.
- Synku! Jesteś przytomny.
- Mamo... krew leci? Moja noga... już jej nie mam? Tulva i Even popatrzyli na siebie, uradowani, ale wciąż wystraszeni. Wprawdzie malec odzyskał przytomność, lecz niebezpieczeństwo wcale nie minęło. Teraz ważne było, by nakarmić go krupnikiem, wywarem z mięsa i mlekiem, aby jego biedne serce miało siłę wytwarzać nową krew. A przecież i tak nie mieli pewności, czy przeżyje. W podobne rany niemal bez wyjątku wdawało się zakażenie, często gangrena. Zdawali sobie sprawę, jak bardzo wówczas malec będzie cierpieć.
Chłopczyk, jakby wyczuwając, o czym myślą rodzice, wybuchnął nagle płaczem. Łzy pociekły po bledziutkiej, skrzywionej z bólu buzi, mały próbował dosięgnąć do nogi.
- Pieecze! Zabierzcie to, zabierzcie, piecze!
Liv próbowała go pocieszać, tłumaczyła, że nieprzyjemne uczucie wkrótce minie. Sól, która dostała się do rany, zapewne sprawiała ból, lecz była nadzieja, że ją oczyści i tym samym pomoże uratować nogę.
Chłopiec wreszcie się uspokoił, poprosił o jeszcze coś do picia i dostał duży kubek słodkiego mleka z wywarem z ziół. Przeniesiono go do łóżka, miał spać z rodzicami jak wtedy, gdy był malutki. Służący powrócili do swych codziennych obowiązków, ale poruszali się na palcach, prawie się do siebie nie odzywając.
Even w jednej chwili poczuł się dziwnie nieswojo. W skroniach mu pulsowało, barki bolały od napięcia, myśli w głowie wirowały. Spróbował podnieść głowę, lecz zorientował się, zdumiony, że łzy cisną mu się do oczu i płacz dławi w gardle. Wyszedł z chaty. Na dworze było ciemno, tylko na horyzoncie widniały jeszcze ostatnie resztki dnia. W półmroku coś usłyszał.
Przy brzegu rozległ się znajomy odgłos łódki, która bezpiecznie dobiła do przystani. Drewno zaszurało o kamienie, był odpływ. Ktoś rozmawiał.
Męski głos, nie, raczej chłopięcy, i drugi, jaśniejszy, kobiecy. Chłopak Jonsrudów wrócił!
Z Martą!
Jak to możliwe, przecież wypadek zdarzył się zaledwie przed dwiema godzinami!
Ale to naprawdę ona, znajoma postać, kroczy sprężyście, na plecach niesie węzełek. Ona na pewno zaradzi złu.
Marta wiedziała więcej niż inni, Even sam słyszał, od jakich okropnych chorób i zranień umiała ocalić ludzi.
Pobiegł im naprzeciw, mało brakowało, a rzuciłby się drobnej kobiecie na szyję. Zdyszany, coraz bliższy płaczu, urywanymi zdaniami opowiedział o tym, co się stało. Marta lekko uścisnęła go za ramię i to wystarczyło, by się uspokoił.
- Z Bożą pomocą uda nam się uratować dziecko - powiedziała spokojnie.
Even napotkał jej niezwykłe ciemne oczy i w duchu znów zaczął się zastanawiać, skąd też płynie jej moc.
- Bez twoich umiejętności niewiele bym tu miała do roboty - stwierdziła Marta, kiedy nieco później zasiedli przy misie z owsianką.
Liv pierwszy raz siedziała przy stole. Zaczerwieniona kuliła się pod ścianą. Tulva serdecznie pogłaskała ją po policzku.
- Dziękuję, kochana Liv.
- Rzeczywiście zasłużyła na podziękowanie. Solone mięso, jagody jałowca i opatrunek z kory założyła tak, że sama lepiej bym nie zrobiła - zapewniła Marta.
Rozumiała, że Liv potrzebuje pochwały, i nie zatrzymywała ciepłych słów dla siebie. Prawdą też było, że dziewczynka wiedziała niejedno o leczeniu chorób. Marta zdawała sobie sprawę, że mało kto słyszał o tych środkach. Skąd Liv je znała? Znachorka na razie nie chciała pytać.
- Mama mi kiedyś pokazywała - szepnęła Liv, odpowiadając na nie zadane pytanie.
Teraz ośmieliła się nawet spojrzeć Marcie prosto w oczy. Napawała się ciepłem bijącym z twarzy tej kobiety i sprowadzającym dobry, przyjemny spokój.
Liv ziewnęła, trzymając się za brzuch. Dziecko w środku się poruszyło, nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Życie nagle wydało jej się bezpieczne. Na palenisku płonął ogień, w izbie byli ludzie, którzy chcieli tylko jej dobra. W jej ciele ruszał się maleńki człowiek. Była najedzona, a na karku czuła miękką rękę Tulvy.
- Zaprowadzę cię do łóżka, musisz odpocząć - powiedziała gospodyni.
Liv pozwoliła się prowadzić jak dziecko, którym częściowo wciąż była. W komorze Tulva okryła ją skórami. Nieśmiało położyła rękę na wielkim brzuchu Liv.
- Zaopiekujemy się tobą. A to maleństwo przez całe życie będzie dla ciebie radością.
Liv uśmiechnęła się w odpowiedzi, zmęczone oczy jej błyszczały. Wyprostowała chudziutkie, ale spuchnięte nogi, a potem skuliła się, jakby sama była nie narodzonym dzieckiem. Po raz pierwszy, odkąd przybyła do wioski, śniła miłe, przyjemne sny. Zmęczone ciało nareszcie odpoczywało, a w nim dziecko, oczekujące mającej już wkrótce nastąpić podróży.
Liv obudziła się, kiedy panowała jeszcze zupełna cisza. Tylko wiatr poświstywał cicho między grubymi zewnętrznymi deskami w izbie. W komorze było całkiem ciemno, nie dostrzegała nawet konturów żadnego sprzętu. Nie mogła już zasnąć. Co ją obudziło? Przetarła oczy, z trudem zmieniła pozycję. Wielki brzuch przeszkadzał i ciążył jej bez względu na to, jak leżała. Przez ostatnie noce kuliła się na boku, między kolana wkładała zwinięte ubrania. Takie ułożenie łagodziło trochę stałe pobolewanie w dole kręgosłupa.
Liv przeciągnęła się, jeszcze raz ziewnęła.
Ostry ból w krzyżu przeszył ciało.
To on ją zbudził!
Wstrzymała oddech. Co to takiego?
Czyżby dziecko już chciało się wydostać?
Liv niewiele wiedziała o porodach i podobnych kobiecych sprawach, jednak w domu, w zagrodzie, widziała dość, by wiedzieć, jak się to odbędzie. Dziecko prawdopodobnie miało się urodzić w taki sam sposób, jak się to dzieje u owiec.
Nie poruszyła się, kiedy skurcz zelżał. Oddychała już spokojniej, ale przez głowę przelatywało jej tysiąc myśli. Nagle ogarnął ją lęk.
A jeśli dziecko umrze?
Wcale niemało kobiet umierało w połogu, ale takie już było życie. A ona jest przecież taka drobna i młoda. Sama widziała, o ile łatwiej kociła się wiosną dorosła maciorka niż młode owieczki. Może ona też umrze?
Przed paroma zaledwie dniami ta myśl wcale jej nie przerażała, jej świat był wówczas o wiele gorszy od jakiegokolwiek innego miejsca, jakie potrafiła sobie wyobrazić. Nie wierzyła też szczególnie w istnienie piekła, o którym mówił pastor, choć przecież była dziecięciem grzechu, ladacznicą i kusicielką...
Tak, w niejedną noc śmierć wydawała się jej z utęsknieniem wyczekiwanym gościem. Teraz jednak Liv gotowa była walczyć.
Dziecko!
Poruszyło się! Silny kopniak wymierzony jej pod żebra dawał wyraźnie do zrozumienia, że malec pragnie utorować sobie drogę do wyjścia.
Uśmiechnęła się na tę myśl. Już wkrótce ujrzy niezwykłą istotkę, która tak długo mieszkała w jej ciele.
Gdzieś w głębi świadomości wiedziała, że dziecko spłodził jej własny dziadek, ale czas koszmaru minął, nigdy więcej nikt jej nie znieważy, nie zmusi, nie wedrze się w nią. Już raczej ona umrze.
Bóle znów zaatakowały. Szczupłe ciało napięło się, ręce zacisnęły się do białości na krawędzi łóżka. Fala wzbierała, dech zaparło jej ze zdumienia nad potęgą sił, które w niej tkwią. Skurcz minął, wypuściła powietrze z płuc, odchyliła głowę. Na czole pojawiły się perełki potu, powiew od nie całkiem szczelnej ściany przyjemnie chłodził.
Liv złożyła ręce do modlitwy.
- Droga Matko, matko Boga, dopomóż mi. Jeśli zaopiekujesz się teraz moim dzieckiem, nigdy nie zapomnę o Twoim synu, Jezusie Chrystusie, amen!
Liv umiała się modlić, poza comiesięcznymi wyprawami do kościoła matka uczyła ją historii biblijnych, a także szacunku dla Bożych rządów. Dziewczynka zawsze najbardziej lubiła opowieści o Maryi, Świętej Dziewicy.
Ta postać dawała poczucie bezpieczeństwa, wydawała się miła i dobra, pełna troski o kobiety, które mężczyźni w niebie chcieli srodze karać. Księża nie za dobrze się wyrażali o matce Jezusa, ostrzegali raczej niewiasty przed zbyt gorącymi modłami do niej. Mówili, że była tylko człowiekiem, i pouczali swe owieczki, by zwracali się raczej do Wszechmocnego i jego jedynego Syna.
Mimo to właśnie Maryję Dziewicę Liv prosiła o pomoc przed czekającą ją wielką próbą. Nie bała się bólu, ale czuła się taka mała i bezbronna, poród zawsze przerażał, bo zagrożenie ze strony złych mocy i bezlitosnego losu nigdy nie było tak wielkie, jak w tym momencie zwarcia się życia i śmierci.
Usłyszała człapanie w izbie. Krowy w oborze zapewne też się zorientowały, że ludzie rozpoczęli nowy dzień, ryczały w swoich przegrodach z pełnymi wymionami i pustymi brzuchami.
To pewnie Christine, najstarsza ze służących, wstała rozpalić ogień i nastawić pierwszy tego dnia kociołek z wodą. Ragna i Bibbi zajęły się obrządkiem, ale Birgit chyba jeszcze nie podniosła się z łóżka na ganku. Dwie dziewczyny do pracy w obejściu, Ragna i Bibbi, miały swoje posłania tam, gdzie dzieci, na stryszku nad izbą. Gospodarze sypiali w komorze przylegającej do izby, a zimą, kiedy chłód zanadto doskwierał, nawet w samej izbie. W domu na Solgarden do głównej izby i nad nią dobudowano mniejsze pomieszczenia, wedle zwyczaju, który spodobał się tylko nielicznym chłopom. Zwykle stawiano chaty z jedną tylko izbą, służący mieli miejsce do spania w oborze, gdzie ciepło zapewniały zwierzęta. Na Solgarden natomiast dwie pozostałe dziewczyny sypiały na stryszku w oborze, a parobcy mieli łóżka w stodole. Zimą marzli tam okropnie, nic dziwnego więc, że przekradali się do obory w poszukiwaniu ciepła w podwójnym rozumieniu tego słowa...
Podczas gdy Liv zaciskała zęby w kolejnej, trzeciej już fali bólów, Christine odgarnęła popiół z uśpionego żaru. Dołożyła świeżego drewna i ostrożnie rozdmuchała drobne płomienie. Ubrała się ciepło, by stawić czoło chłodowi poranka. Gruba wełniana chusta, podarunek Tulvy na ostatnie święta Bożego Narodzenia, przyjemnie grzała zmęczone ciało. Christine wyjęła mąkę i przygotowała garnek na owsiankę. Miał zawisnąć nad ogniem, gdy tylko zagotuje się woda.
Co to takiego?
Miała wrażenie, że słyszy głębokie westchnienie kogoś, kto cierpi. Czyżby małemu się pogorszyło?
Nie, odgłosy wyraźnie dochodziły z kąta sypialnego, przez cienkie drzwi przenikały jęki Liv. Ale przecież to nie może być ona? Jej czas chyba jeszcze nie nadszedł?
Christine uchyliła drzwi. Liv, wyprężona jak obręcz beczki, chudymi palcami wczepiła się w brzeg łóżka. Wyraz jej twarzy wyraźnie wskazywał, że zbliża się rozwiązanie, w tym momencie skurczu życia twarze wszystkich kobiet wyglądają jednakowo.
- Drogie dziecko, dlaczego nie wołałaś? Nie możesz tak tu leżeć sama!
- Kochana Christine, wszystko ze mną jak najlepiej. Boli, owszem, ale nie tak, żebym nie mogła wytrzymać. I Tulva mówiła przecież, że minie co najmniej jeden wschód słońca, zanim dziecko przyjdzie na świat - uśmiechnęła się Liv pomimo bólu.
- Dzielna dziewczyno, jeszcze przyda ci się twoja siła i odwaga - mruknęła Christine, z lękiem patrząc na rysujący się pod przykryciem zbyt wielki brzuch. Mała Liv, taka wąska w biodrach i niedojrzała, czy to może się dobrze skończyć? Christine pokręciła głową, ale pocieszającym gestem pogładziła Liv po włosach i zapowiedziała, że zaraz sprowadzi gospodynię.
Tulva tej nocy nie spała dłużej niż pięć minut. Przez cały czas leżała jak na pokrzywach, nasłuchując oddechu małego Karla. Wprost trudno pojąć, że małe dziecko potrafi oddychać tak bezgłośnie. W ciszy komory umiarkowane pochrapywanie Evena zagłuszało każde tchnienie dziecka. Tulva drzemiąc obejmowała synka, palce nerwowo wychwytywały nawet najdrobniejsze poruszenie ciałka. Poprzez lęk zaczynała się przebijać szalona radość: dziecko będzie żyło! Jednocześnie strach nie dawał o sobie zapomnieć, walka wcale nie dobiegła końca. Dwukrotnie w ciągu nocy odchyliła przykrycie i obmacała nogę Karla. Opatrunek tkwił tak, jak powinien, noga nie wydawała się szczególnie rozpalona. Wszystko szło jak najlepiej, zważywszy na tak straszną głęboką ranę.
Tulva usłyszała utykające kroki Christine na stromych schodach. Czego mogła chcieć?
- Dobra pani gospodyni, musi pani przyjść. Boję się, że czas Liv nadszedł - rozległ się szept od drzwi.
- Już dzisiaj?
Tulva wstała z łóżka jak najostrożniej, by nie potrącić chorego synka. Prędko naciągnęła koszulę i codzienną spódnicę, zasznurowała stanik pod piersiami i drżąc z zimna zarzuciła na ramiona brązową chustę, skrzyżowała ją z przodu i zawiązała na plecach. Jeszcze fartuch, poplamiony od wielu dni pracy, ale cały, z grubego lnu własnej uprawy.
- Już idę - głośno odszepnęła przez drzwi. Dzięki Bogu, że Marta przybyła! Z przedwczesnym porodem nie ma żartów, nawet u dojrzałej kobiety. A dla dziecka małej Liv może się okazać tragiczny. Przydałaby mu się cała siła, jaką mogłoby chłonąć z wnętrza Liv przed trudną podróżą na świat.
Tulva wiedziała jednak, że natury nie da się powstrzymać. Odmówiła szybką modlitwę w intencji Liv, wsunęła stopy w chodaki i zawiązała chustkę na głowie. Even i synek spali spokojnie. Z czułością pogładziła małego po czole, westchnął i przez sen obdarzył matkę uśmiechem. Even spał mocno, pora była jeszcze wczesna. Również mąż otrzymał przelotną pieszczotę, zanim zaspana gospodyni ruszyła po wąskich, stromych schodach na dół do sieni.
- Nie wiem, kiedy się zaczęło, pewnie jeszcze w nocy. Ale skurcze nie są na razie silne, mamy chyba sporo czasu - Christine wprowadziła Tulvę w sytuację. - A jak się czuje starszy chłopczyk? - zapytała z lękiem. Darzyła to dziecko szczególnym uczuciem: od czasu, kiedy się urodził przed pięcioma laty, wiele godzin upłynęło jej na opiece nad nim.
- Szczęśliwie wygląda na to, że z tego wyjdzie. Jeśli tylko nie przyplącze się gorączka. Ale pewnie będzie trochę kulał, biedaczek - dodała Tulva ze smutkiem, lecz w duchu zaraz skarciła się za myślenie o takim drobiazgu, kiedy szło o życie dziecka.
- No tak... Szkoda, wszak to dziedzic gospodarstwa. Ale Bogu dziękować, że mały Karl zostanie z nami - odparła uszczęśliwiona Christine.
- Musimy teraz zająć się Liv. Obawiam się, że śmierć krąży gdzieś niedaleko, nawet jeśli nie Karla wybrała sobie na towarzysza - cicho powiedziała Tulva.
Stara służąca pokiwała głową.
Obie pomyślały to samo: Na szczęście w domu jest Marta.
- Przez jakiś czas jeszcze nie będziemy jej potrzebować, niech się wyśpi. Następna noc i dla Marty, i dla nas dwu może okazać się długa - stwierdziła Tulva.
Nadeszło popołudnie. W ten pierwszy grudniowy dzień mieszkańcy Solgarden pracowali jak w każdy inny.
Fakt, że nad starszym z synów gospodarzy wciąż jeszcze wisiała groźba zakażenia krwi oraz że jedna z kobiet w zagrodzie zaczęła rodzić, nie zakłócał odwiecznej tradycji podziału dnia: mężczyźni wciąż byli zajęci przy składowaniu ziarna, a teraz jeszcze przy warzeniu piwa. Wiele pozostawało do zrobienia, zanim dzwony za kilka krótkich tygodni obwieszczą nadejście wielkiego święta. Kobiety rozpaliły pod płytą w „domu ognia” i suszyły ziarno, jednocześnie wałkując i piekąc kolejne porcje chleba. W kącie stały już stosy świeżych podpłomyków, a na stołku przy drzwiach siedział trzylatek, Even - Olai, żując smakowity kąsek. Uspokoił się już po wczorajszym wypadku i, jak to w zwyczaju małych dzieci, bardziej interesowały go teraz pyszne kawałki świeżego gorącego chleba.
W izbie panował spokój, lecz dawało się wyczuć także napięcie. Tulva i Christine przygotowywały się do przyjęcia porodu, który z każdą chwilą coraz bardziej się zbliżał. Marta siedziała przy Liv, z komory dochodziły tylko jej zduszone jęki, kiedy bóle się wzmagały.
Skurcze następowały z coraz większą częstotliwością. W przerwach między nimi Marta ocierała pot z szaro - bladego czoła dziewczynki.
- Posuwa się do przodu, moja kochana. Niedługo będzie po wszystkim - pocieszała, masując obolałe plecy Liv.
Marta w swoim skórzanym worku przywiozła olej z pięciu różnych roślin, wprawdzie ciemny i mętny, lecz przyjemnie pachnący ziemią, kwiatami i drewnem. Delikatnie nasmarowała nim okolice kanału rodnego. Zbadanie Liv okazało się niełatwe, dziewczynka wzbraniała się i nie chciała rozchylić nóg przed obcą kobietą. Marta musiała użyć wielu mądrych słów, zanim Liv nieco się odprężyła i zrozumiała, czemu musi się poddać.
Zdołała wreszcie położyć się spokojnie, ale mocno zacisnęła szczęki i zamknęła oczy, kiedy Marta jak najdelikatniej szukała oznak, które mogły jej powiedzieć, jak długo jeszcze Liv będzie musiała czekać.
- Trzy palce... Hm. To może potrwać, moja kochana. Ale skurcze są już silne. Przekonasz się, że zanim słońce zajdzie, będzie tu z nami malec - powiedziała z uśmiechem, chcąc dodać otuchy zmęczonej dziewczynie. - Staraj się odpoczywać pomiędzy kolejnymi bólami, potrzebujesz sił, żeby wypchnąć dziecko - mówiąc to wsmarowała jeszcze jedną porcję oleju własnej produkcji, a potem prędko nasunęła na Liv koszulę i okryła ją derką. Olej zdoła może uchronić elastyczną tkankę przed pęknięciem w czasie narodzin dziecka i tym samym oszczędzić Liv wielu cierpień. - Przyniosę ci coś do picia. Nie zaszkodzi też, jak poproszę mężczyzn, żeby pootwierali okiennice i zabrali siekierę ze stosu drewna - Marta usiłowała nadać swemu głosowi tak optymistyczny ton, na jaki tylko było ją stać.
Wiele było sposobów na przeciągający się ponad miarę poród. Marta doskonale znała zarówno wypróbowane, jak i rzadziej stosowane metody. Tuziny dzieci na jej rękach zaniosły się swym pierwszym krzykiem. Niestety spotkanie z życiem często okazywało się brutalne, połowa nie dożywała nawet tej chwili. Marta znała swój obowiązek, chrzciła je zgięte wpół, przykute do matki pępowiną, na granicy między duszą własną a rodzicielki. Księżom nie bardzo się podobały podobne praktyki, lecz dla matek ogromne znaczenie miał fakt, że nie będą grzebać maleństw poza murami cmentarza. Większość musiała się liczyć z utratą polowy urodzonych dzieci, połóg często oznaczał okres krwawień, łez, wezbranych mlekiem piersi i bolesnej tęsknoty za dzieckiem, które miało je opróżnić. Tak jednak wyglądała codzienność, każda ciężarna kobieta musiała spojrzeć prawdzie w oczy i nosząc w łonie życie, przygotować się na ból, a nawet śmierć.
Na szczęście Marta rzadko patrzyła, jak kobiety i dzieci, którymi się opiekowała, umierają, rzadziej niż inne akuszerki zmuszona była poddawać się i składać los położnicy i noworodka w Boże ręce. Na wielu rzeczach się znała, w niektórych przypadkach jednak pozostawała bezradna. Zdarzało się, że biodra kobiety nie dawały dziecku miejsca albo że płód ułożył się w pozycji uniemożliwiającej jego wydostanie... Bywało, że wycieńczonej kobiecie brakło sił na ostatnie parcie, które mogłoby uratować oboje. Marta przeklinała wtedy wszechmocnego Boga - mężczyznę, który bezlitośnie rozkazał kobiecie rodzić w bólach. Wiedziała, że ryzykuje własną duszę, ale z czasem przestała się bać duchownych i sędziów: Marta była sobie sama autorytetem, chociaż na codzień okazywała uległość Kościołowi i przytakiwała jego naukom i regułom, których musiała się nauczyć, by wykupić się od prześladowań. W głębi ducha jednak znacznie bardziej ufała własnym, odziedziczonym po innych akuszerkach formułom.
Liv spocona jęczała w poduszkę. Nie wolno jej krzyczeć! W miarę jednak, jak bóle przybierały na sile, potęgowało się wrażenie, że traci kontrolę. Własne ciało przejęło nad nią całkowitą władzę, nigdy jeszcze nie czuła się tak bardzo odeń zależna. Przez lata upokorzeń Liv nauczyła się żyć poza własnym ciałem, stało się tylko dodatkiem, skorupą, w której mieszkała. Teraz jednak ona i jej ciało po raz pierwszy od wielu lat złączyły się jednym. Ciało wdarło się w je] duszę, przejęło wszelką kontrolę, stopiło z myślami i uczuciami, było nią samą. Liv usiłowała z tym walczyć, lecz w głębi serca zdawała sobie sprawę, że ta bitwa jest przegrana. Ból fizyczny blakł na tle nowego czarnego koszmaru, przedzierającego się przez szczelne mury i zamknięcia.
Ciało zmusiło ją, by ponownie przeżywała ból zadany przez niecny postępek dziadka, czuła jego ręce, potrząsające nią, przymuszające. Na powrót ciężko opadła na siennik, znów została pokonana, pozbawiona woli, musiała się poddać.
Liv wybuchnęła płaczem.
Przeszłość i teraźniejszość zlały się w jedno, ciało wyprężyło się w proteście i cierpieniu, lecz najgorsze ze wszystkiego były obrazy, myśli, które zdołały się uwolnić i raz po raz nabijały ją na pal.
Nie dostrzegała już wprawnych, wyćwiczonych dłoni Marty, odepchnęła je, widziała tylko potworną męskość dziadka. Nie, nie, nie!
Między kolejnymi atakami bólu nie dane jej było zaznać spokoju, szlochała, wykrzykując niezrozumiałe słowa pomieszane z przekleństwami i dziecinnym złorzeczeniem.
Marta przestraszyła się nie na żarty.
Czyżby mimo wszystko złe moce owładnęły rodzącą? Czyżby zawiodły zaklęcia, a amulety dyskretnie porozwieszane przy łóżku położnicy utraciły swą moc?
Rzadko zdarzało jej się widzieć rodzącą kobietę w takim wzburzeniu, najwidoczniej histeria przejęła nad nią władzę. Marta na moment zostawiła Liv, poszła do izby, do Tulvy.
- Co się dzieje? - spytała gospodyni, wstrząśnięta krzykami dobiegającymi z komory.
- Nie wiem. Wygląda na to, że dziecko jest dobrze ułożone, dziewczyna nie jest jeszcze gotowa, by przeć, a jednak demony grasują w jej ciele. Doprawdy nie wiem... Może powinnaś odmówić modlitwę? I gdybyś mogła poprosić Evena, żeby wykopał rów...
Tulva zrozumiała.
Czasami przy ratowaniu położnicy i dziecka musiano uciekać się do „przeciągania rodzącej”. Drążono w ziemi jamę, nieduży tunel. Jeśli brakowało czasu, można ją było wykopać pod korzeniem drzewa. Tunele przygotowywano zazwyczaj tam, gdzie sama natura ułatwiała zadanie, na przełęczy wzgórza, w rowie lub też pod występem ziemnym.
Rodzącą przeciągano przez otwór, odmawiając przy tym stosowne formuły. Dzięki temu podziemne moce czy też demony odstępowały, kobieta wychodziła stamtąd oczyszczona i często już wkrótce mogła urodzić dziecko.
Czy działo się tak za sprawą zaklęć, bliskiego kontaktu z ziemią, czy też po prostu karkołomnych ruchów, do których wykonywania zmuszano położnicę, tego Marta nie potrafiła stwierdzić. Pomagało jednak, prawie za każdym razem.
W komorze u Liv powietrze zgęstniało od potu, wydychanego powietrza i lotnych substancji z oleju. W izdebce panowało gorąco, chociaż jedynym źródłem ciepła było ciężko pracujące ciało Liv. Szara powłoka dymu z głównej izby unosiła się również tutaj, panował półmrok, mimo iż Marta uchyliła chroniące przed przeciągami okiennice.
Liv oddychała ciężko, lecz jej krzyki ucichły. Zdaniem Marty sprawiała wrażenie spokojniejszej, chociaż włosy miała w nieładzie, splątane, a ubranie przepocone i wilgotne. Na podłodze przy łóżku zebrała się niewielka kałuża.
- Zobacz, Liv, to stanie się już niedługo! Dziecko odesłało wody, żeby oczyścić sobie przejście, wkrótce zostaniesz matką! .
Liv nie odpowiedziała, uśmiechnęła się tylko lekko i zaraz nastąpiła kolejna fala skurczów. Przestała już napinać ciało, by je powstrzymać, pozwalała, by prastare siły działały dla dobra dziecka. Czuła, jak malec przesuwa się coraz niżej, jak rozpycha ją i rozciąga, jak naciska mocniej i mocniej. Mimo to leżała spokojnie, niemal zdumiona tym, że czuje ruchy dziecka walczącego o narodziny. Teraz, kiedy lęki odpłynęły, z uniesieniem obserwowała, jak małe ciałko obraca się i napiera, chcąc znaleźć drogę, na której napotkałoby najmniejszy opór. Bóle wcale nie minęły, lecz cierpienie fizyczne Liv potrafiła wytrzymać. Przy łóżku budząca poczucie bezpieczeństwa postać Marty, ciche, niosące pociechę słowa Tulvy, nigdy jeszcze Liv nie czuła, by ktoś tak ją chronił, tak się nią opiekował. Po raz pierwszy doświadczyła kobiecej solidarności i bliskości, jakiej tylko mogła zapragnąć rodząca. Wszystkie trzy stały się jednym, wszystkie wszak poznały tajemnicę życia. Marta zbadała Liv po raz ostatni, dziewczynka była już całkiem otwarta, główka dziecka znajdowała się w odległości zaledwie kilku palców od kanału rodnego. Przy kolejnym skurczu przecisnęła się do otworu. Marta musnęła ją doświadczoną dłonią, delikatnie przytrzymywała, czekając przez kilka zdających się nie mieć końca sekund, aż skurcz minie.
- Następnym razem już się urodzi - szepnęła do Liv.
Tulva usadowiła się na łóżku za dziewczynką, która mogła teraz prawie siedzieć, ciężko oparta o pomocnicę: Tulva ujęła Liv pod pachy i złożyła ręce na jej piersi. Marta prędko przygotowała płótno, na którym miał zostać ułożony noworodek, i niską drewnianą misę na łożysko.
Nastąpił skurcz, mocny, świadomie zmierzający do celu.
Liv odruchowo przycisnęła brodę do piersi i wstrzymała oddech. Ukazała się główka dziecka, czerwonawa i wilgotna, zaciśnięte oczy, uszy odwinięte w stronę buzi. Maleństwo odwróciło głowę i otworzyło usta w bezgłośnym krzyku.
Sekundy później urodziło się ciałko, wyślizgnęło niczym foka w wodzie. Młodziutka matka westchnęła głęboko.
Żaden inny dźwięk nie zmącił ciszy. Liv ciężko oparła się o Tulvę, a Marta prędko okryła dziecko płótnem. Nagle Liv poderwała się, jakby siłą wyrwana z graniczącego z omdleniem stanu odprężenia, zaledwie chwilę po rozwiązaniu.
- Dlaczego ono nie krzyczy?
W jej oczach w jednej chwili znów odmalował się strach.
Tulva splótłszy dłonie wciąż ją przytrzymywała, ale nie miała odpowiedzi. Również w jej oczach błyszczał lęk: dlaczego dziecko nie płacze?
Marta zdecydowanym ruchem objęła stopki dziecka, gładkie i lepkie od krwi matki i własnego tłustawego wosku noworodka.
Prędko obróciła maleństwo, wciąż połączone z matką pępowiną niczym liną ratunkową na wzburzonym morzu, i poklepała po plecach.
Zorientowały się teraz, że to dziewczynka.
Ale maleńkie ciałko bladło, czerwona barwa ustępowała przerażającej niebieskawej szarości. Marta mocno zacisnęła palce na pępowinie, drugą ręką poklepując pierś noworodka. Dziecko poruszyło się trochę, z piersi wydobyły się jakieś dźwięki, lecz zaraz znieruchomiało.
Marta działała instynktownie. Położyła maleńką, palcem usunęła jej z ust trochę śluzu, uszczypnęła paluszki u nóg.
Nic nie pomagało, z każdą chwilą życie uchodziło z dziecka. Palce i stopy całkiem już zbielały, straszne sinoszare pręgi podnosiły się od podeszew stóp.
Liv zaniosła się krzykiem, który, chociaż o tym nie wiedziała, tkwił w niej odziedziczony po pokoleniach matek bez dzieci.
Rzuciła się ku Marcie i złapała córeczkę, wciąż połączoną z nią grubym sinoszarym sznurem.
Nie wiedząc, co nią kieruje, przyłożyła wargi do ust dziecka i delikatnie wdmuchnęła w nie swój oddech.
Marta przyglądała się temu skamieniała.
Tulva patrzyła wzburzona, nigdy nie widziała, by ktokolwiek tak się zachowywał, choć oczywiście wydanie na świat martwego dziecka zawsze było strasznym przeżyciem.
Liv oddychała, wciągała powietrze i przekazywała je dziecku. W głowie miała tylko jedną myśl: Będziesz żyć!
Będziesz oddychać!
Nawet gdybym musiała oddychać za ciebie, tak jak karmiłam cię własną krwią przez te miesiące, to będziesz żyć!
Dwie starsze kobiety stały jak sparaliżowane, przyglądając się niezwykłej scenie. Liv na łóżku na wpół leżała na dziecku, jakby całując je w usta, lecz twardo, brutalnie. Nie przestawała wdmuchiwać powietrza w maleńkie, przypominające szmacianą lalkę ciałko córeczki, szarpiąc je i postukując. Z oczu obu pomagających jej kobiet płynęły łzy, musiały zrobić coś, by uspokoić młodą matkę, na chrzest było już za późno, najważniejsze teraz to zabrać dziecko, aby matka mogła jakoś dojść do siebie.
Marta położyła rękę na ramieniu Liv z zamiarem wypowiedzenia stanowczych słów.
I wtedy malutka kaszlnęła.
Liv podniosła się na czworakach, nie spuszczając oczu z walczącego ze śmiercią dziecka.
A ono otworzyło usta, buzia ściągnęła się w rozpaczliwym grymasie i po raz pierwszy córeczka Liv samodzielnie zaczerpnęła tchu.
Dla wszystkich trzech kobiet ów żałosny pisk podobny do miauczenia udręczonego kota, przeciągły i zachrypnięty, a jednocześnie tak pełen nadziei, był najpiękniejszym odgłosem, jaki kiedykolwiek słyszały.
Maleńka żyła.
- Dzięki ci, dzięki, nigdy ci tego nie zapomnę, Święta Panno, ocaliłaś moje dziecko...
Liv położyła się, nagle ogarnęło ją paraliżujące zmęczenie. Marta powróciła do swoich obowiązków, w dwóch miejscach przewiązała pępowinę i przecięła ją. Liv nieznacznie drżąc urodziła łożysko i błony płodowe, Tulva prędko zabrała błony i wyszła je zakopać wraz z przemoczoną słomą z łóżka rodzącej. Mieszanina krwi, wody i śluzu była nieczysta. Należało wpuścić w nią węgielek albo trochę srebra, zanim nowo narodzone dziecko przyciągnie do siebie wszelkie paskudztwo. Łożysko Tulva włożyła do cebrzyka, wypełnionego suchą trawą. Trzeba je spalić, unicestwić.
- Woda, kobieto, gdzie masz wodę?
Tulva rzuciła odrobinę żaru na mroczne lusterko wody w cebrzyku i ściszonym głosem wypowiedziała nad nim kilka słów. Teraz maleńką można już było oczyścić, umyć i przygotować do nowego życia.
Liv dużo więcej nie krwawiła, rana między nogami była jak odrętwiała, zmęczone ciało nie czuło bólu. Spod wpółprzymkniętych powiek czujnie śledziła każdy ruch Marty, z wprawą zajmującej się noworodkiem. Buzia maleńkiej znów przybrała normalny kolor. Marta ostrożnie obmyła ją ciepłą wodą i owinęła w płótno, ogrzane przez Tulvę przy ogniu. Wreszcie popłakujące dziecko położono na piersi Liv.
Maleńkie usteczka odszukały niedojrzałą, lecz jakże kobiecą sutkę, a Liv z uśmiechem przymknęła oczy. Izba zaczęła wirować, młodziutka matka pod powiekami miała tylko czerwone gorąco, ciało się rozluźniło, ręce ściskające dziecko osłabły.
Ostatnią myśl poświęciła Najświętszej Dziewicy, która wysłuchała jej modłów. Liv poczuła się taka bezpieczna, ciepło zrobiło jej się na sercu, widać zło, które wcześniej przenikało ją do szpiku kości, odeszło. Teraz wiedziała, że jest silna i wolna. Przytuliła usta do maleńkiego policzka córki, delikatnie ją pocałowała, wdychając zapach nowo narodzonej niewinności. W maciupeńką muszelkę ucha szepnęła czułe słowa błogosławieństwa.
- Witaj, mała Mario, córko Liv.
Potem zapadła w sen, wymęczona, obolała na ciele, bez sił. Nigdy jednak nie czuła się tak dobrze.
Pastor Skanke z rozgoryczeniem przyjął wiadomość o narodzinach. Miał nadzieję, że ugodzi się z Liv przed przyjściem dziecka na świat. Teraz mogła kaprysić.
Powinien jak najspieszniej przedstawić swoje zamiary tej niemądrej pannie. Jeśli zdoła porozmawiać z nią, zanim dziewczyna zdąży przywiązać się do dziecka, być może zrozumie jego wspaniałomyślną propozycję. Po prawdzie, bez względu na jej reakcję i tak był w mocy przejąć opiekę nad noworodkiem. Młoda matka, zhańbiona i bez rodziny, nie miała najmniejszej szansy z nim wygrać.
Pastor uważał się jednak za litościwego człowieka, pragnął zawrzeć umowę spokojnie, bez płaczu i zgrzytania zębów. Niestety wiedział, że to może się okazać trudne, gdyby Liv wiele razy podała małej pierś. Zdumiewające, że gdy tylko małe przyjdzie na świat, w kobietach budzi się niemal zwierzęcy instynkt obrony!
Co prawda przeżył wstrząs dowiedziawszy się, że urodziła się córka, ale po jakimś czasie zdołał pogodzić się z tym faktem, przekonany, że Bóg miał swój cel i powody, obdarzając go dziewczynką. Cóż, ona nigdy nie będzie księdzem, lecz może stać się ozdobą plebanii, a z czasem przyda jego życiu tej odrobiny kobiecego ciepła i troskliwości, których tak bardzo mu brakowało.
Podczas nieprzespanej nocy na Mogensa spłynęło olśnienie: Oto odpowiedź, na którą czekał!
Bóg wysłuchał jego modłów!
Pastorowi nigdy nie będzie dane poczuć bliskości kobiety w małżeńskim łożu, lecz w domu wynagrodzi mu to czułość kobiecej ręki.
Córka!
Mała kobietka, którą sam będzie mógł ukształtować, pokorna, troskliwa, piękna i słuchająca jego poleceń i uczonych rozpraw.
Pokiwał głową, tym razem bez oporów podporządkował się woli Pana, doszedłszy do wniosku, że córka przyda mu się i przyniesie tyle samo radości co syn. Dziękował ze szczerego serca. Bóg zaprawdę jest największą mądrością i zna jego najgłębsze pragnienia znacznie lepiej niż on sam.
Pastor Skanke zaprzągł do powozu i ruszył ku Solgarden. Zabrał ze sobą pięknie rzeźbioną faskę ze złocistym masłem, porcelanowy kufel zdobiony kwiatowym ornamentem, pełen wzmacniającego miodu, prześliczną szkatułkę, której pokrywę dekorował cudzoziemski filigran. Do szkatułki włożył monetę, ani za dużą, ani za małą.
Takie były jego podarki dla matki dziecka, zapłata za obowiązującą na wieczność umowę, którą mieli zawrzeć. Na pewno uraduje ją myśl o tym, że córka trafi do domu prawego, cieszącego się uznaniem człowieka, zostanie córką pastora!
Tej małej dziwce nawet się to nie zaśniło, kiedy kładła się na plecach dla własnego dziada!
Na Solgarden świętowano narodziny piwem i owsianymi ciastkami, śpiewem i tańcem. Wyglądało również na to, że mały Karl zaledwie w trzy dni po wypadku dochodzi do siebie, co służący uznali niemal za cud, za który pieśnią dziękowali Bogu.
Na obiad dostali pieczeń, miękką i soczystą, chleb z masłem i jeszcze dzban słodkiego piwa. Dla Liv ugotowano owsiankę na śmietanie, pożywną i tłustą tak, że w maśle można się było przejrzeć jak w lustrze. Liv, co prawda, niewiele mogła zjeść, chętniej popijała wzmacniający napój, przyrządzony przez Martę z kopru włoskiego i kminku. Miał ją rozgrzać, dodać sił i pobudzić piersi do pracy.
Zapanował przyjemny, beztroski nastrój, wszyscy cieszyli się, że jest co świętować, odłożono prace, a Tulva osobiście przyrządziła poczęstunek i nakryła do stołu. Po dwóch kubkach słodkiego piwa wstał Per parobek i zanucił tradycyjną starą pieśń:
Przyszłaś na świat, piękna istoto, tanecznym kręgiem witamy cię. Został nam wszystkim dar życia dany, bogowie tchnęli w twe oczy blask. Pożegnaj swój stary świat, nagrodo dla oczu, przyjmij ten chleb i piwo w darze...
Kiedy pieśń dobiegła końca, Per nie ośmielił się włożyć kawałeczka chleba w usta dziecka, jak to niegdyś nakazywał dawny obyczaj. Posunąłby się za daleko w pogańskich praktykach. Piosenka jednak wciąż żyła wśród ludzi, mimo że księża od stuleci dla uczczenia narodzin dziecka polecali śpiewanie psalmów i odmawianie modlitw z Biblii. Ale stara śpiewka nie zginęła, troskliwe matki często nuciły ją szeptem jako kołysankę. Niektórzy wprawdzie zamieniali słowo „bogowie” na „Chrystus”, lecz to nie pasowało ani do tekstu, ani do melodii.
Przy końcu piosenki usłyszeli kroki na progu.
Nikt nie wstał, gdy poprzez śpiew przedarło się pukanie do drzwi nie ustawało, chociaż nikt się nie ruszył. Za wcześnie chyba na odwiedziny sąsiadek, przynoszących specjalną owsiankę dla położnicy? Tulva pospiesznie wybiegła z izby, gotowa odprawić każdego, kto przyszedł w nieodpowiedniej chwili. Przez ostatnią dobę Liv i jej córeczka spały niemal bez przerwy, a i ona sama nie czuła się jeszcze dostatecznie wypoczęta, by cieszyć się wizytą kobiet i podarkami dla matki i jej nowo narodzonego dziecka.
- Dzień dobry, Tulvo, i szczęść Boże.
Tulva w jednej chwili poczuła, że oblewa ją zimny pot, dobry nastrój prysnął, jakby powiał nagle lodowaty wiatr od gór, potrafiący zepsuć piękny wiosenny dzień. Zrozumiała natychmiast, że pastor nie przybywa z grzecznościową wizytą, wciąż miała w pamięci jego poprzednie odwiedziny i obawiała się najgorszego.
Nie przypuszczał chyba, że będzie mógł zabrać dziecko?
Szczęśliwie na świat przyszła dziewczynka, Tulva sądziła więc, że pastor porzucił marzenia o dziedzicu. Może przybył po prostu jako przyjazny gość, by pobłogosławić i życzyć Bożej pomocy dla domu, w którym przeżyli wypadek i narodziny dziecka?
Tulva uprzejmie zaprosiła go do środka, przekonana o jego dobrych intencjach. Była pewna, że kiedy pastor ujrzy matkę i dziecko tak pięknie śpiących w komorze, nie będzie miał serca ich rozdzielać.
Kiedy duchowny nagle pojawił się w drzwiach, śpiew w izbie gwałtownie umilkł, urwały się wesołe rozmowy. Przelęknione spojrzenie Tulvy poszukało oczu Evena, gospodarz wstał, wyciągnął silną dłoń do sługi Bożego, drugą ręką zaś dyskretnie dał znak siedzącym przy stole. Służący natychmiast zrozumieli jego gest i po cichu wycofali się do swoich zajęć. Tulva z Martą usiadły blisko siebie przy palenisku, w napięciu oczekując wymiany zdań między mężczyznami.
- Evenie Solgarden, przychodzę, żeby przypieczętować naszą umowę. Wprawdzie nie urodził się chłopiec, widzę jednak wyraźnie, że Bóg miał swój cel, zsyłając mi małą kobietę. Nie zabiorę jej dziś wieczorem, pragnę jednak rozmówić się z młodą matką, abyśmy doszli do porozumienia. Czy przedstawiłeś jej moją wspaniałomyślną propozycję?
Even usiłował nie dać po sobie poznać, jak bardzo uraziła go taka bezczelność. Co sobie pastor myśli? Że kim jest? Owszem, sługą Bożym, lecz nie Bogiem we własnej osobie! Jakąż, jego zdaniem, posiada moc, pozwalającą mu odebrać dziecko matce? Mięsień w policzku Evena zadrgał lekko, kiedy odstawił kubek i popatrzył mężczyźnie w czerni prosto w oczy.
- Pastorze Skanke, obawiam się, że przybywacie na próżno. Córka Liv zostanie przy niej, to pewne. One obie stanowią jedność, i ni wy, ni ja nie mamy prawa rozdzielać niewinnego dziecka i jego rodzonej matki. Ale tak samo jak matki, których spór rozsądzał król Salomon, Liv będzie wiedziała, co jest najlepsze dla jej córki. Uważam, że powinniśmy pozwolić jej samej rozważyć waszą propozycję i zdecydować - odparł Even.
Zauważył, że oczy pastora się zwężają, szukał w nich reakcji na swe własne słowa. Na nawiązanie do Biblii pastor nie mógł nie zareagować.
W biblijnej historii o dwóch kobietach, walczących o to samo dziecko, król zagroził, że mieczem przetnie je na pół, by każda mogła dostać połowę, i wtedy prawdziwa matka zgodziła się na rozstanie z własnym potomkiem, byle tylko uratować mu życie...
Even nie wyczytał jednak odpowiedzi z oczu świątobliwego męża, zauważył tylko, jak jego szczupłe dłonie pobielały.
Może pastor dostrzegł szansę w tym, że Liv uświadomi sobie jego władzę i bogactwo i poświęci się dla dobra dziecka?
- Sądzę, że winniśmy poważnie porozmawiać - stwierdził Skanke.
W głowie miał gonitwę myśli, ogarnęło go niemiłe przeświadczenie, że znalazł się na niepewnym gruncie. Stojąc pośrodku izby, pod pręgierzem spojrzeń wszystkich obecnych, pastor czuł, jak jego pozycja słabnie. Spostrzegł, że Liv Bergaheim nie ma wśród nich, a miał nadzieję, że będzie mógł zwrócić się bezpośrednio do nieszczęśnicy.
Pocieszał się jednak, że choć matki częstokroć nie mogły się rozeznać we własnych gwałtownych uczuciach, to jego imponująca osoba i niewątpliwy autorytet wywrą odpowiednie wrażenie i sprawią, że dziewczyna zrozumie, co będzie najlepsze dla jej dziecka. Nie miał też szczególnej ochoty na walkę z Evenem Solgardenem; wrogość między nim a solidnym wieśniakiem oznaczałaby nie tylko mniejsze datki do kościelnej puszki i szczuplejsze wynagrodzenie za chrzciny, śluby i pogrzeby. Możliwe, że zdołałby przeciągnąć na swoją stronę również innych chłopów, a wówczas pozycja pastora byłaby naprawdę zagrożona.
Mogens Skanke nigdy nie lubił konfliktów, pragnął być człowiekiem pokoju i czerpać satysfakcję z pełnionej przez siebie misji szanowanego pasterza swego stada. Nie szczędził ludziom surowych słów, gdy zaszła taka potrzeba, lecz w złych dniach miał dla nich także pociechę i nadzieję.
Kiedy chciał coś osiągnąć, potrafił być twardy i uparcie dążyć do celu. W chwilach słabości jednak sam przed sobą musiał przyznać, że głęboko pod czarną sutanną bije serce romantyka. Starał się to ukrywać, tak jak ranny niedźwiedź skrywa swą bezsilność.
Kiedyś, w najzieleńszym okresie młodości, wierzył, że ziści się jego marzenie o czułości i cieple. Kobieta jednak opuściła go, przeżył wiele trudnych lat, zanim wreszcie pogodził się z wolą Boga, który wyznaczył mu inny los. Nadzieja na to, że dożyje swoich dni wraz z synem przynajmniej z nazwiska, prędko zgasła. Teraz pokornie dziękował Stwórcy za córkę.
Liv wciąż leżała w łóżku, kiedy Even, Tulva i pastor weszli do izdebki, która w jednej chwili zrobiła się jakby za mała. Liv podciągnęła się wyżej i mocno przytuliła córeczkę. Malutka akurat przestała ssać, nie potrzebowała jeszcze dużo mleka, już sama bliskość matczynej piersi wystarczała, by zaspokoić poszukujące usta. Marta zapewniała, że pokarm pojawi się w swoim czasie, często zaczynał płynąć dopiero po dwóch, trzech dniach, a w przypadku niedojrzałej Liv mogło to potrwać jeszcze dłużej.
Nawet pastor wyczuwał ów szczególny, słodkawy zapach, jaki towarzyszy położnicom i ich dzieciom. Mieszanina mleka, kwaśnego dziecięcego moczu, delikatnego potu i czegoś nieokreślonego, jakby zapach świeżego siana latem...
Chrząknął, trochę onieśmielony w obliczu takiej atmosfery kobiecości i intymności, jakiej nigdy jeszcze nie doświadczył.
- Liv Bergaheim... - chrząknął ponownie. - Przychodzę do ciebie z pewną propozycją, moja droga.
Liv zadrżała, czego pastor od niej chce? Nie był mile widzianym gościem w jej połogu, musiała to przyznać.
- Urodziłaś zdrową córkę. Sama jesteś jeszcze dzieckiem, zhańbionym przez pozbawionego moralności, kierującego się gwałtem człowieka. Rozumiem, że przeżyłaś wiele trudnych chwil, i pragnę ci pomóc. Twoją córkę czeka u mnie dobre, dostatnie życie, a o ciebie także się zatroszczę aż do czasu, gdy odzyskasz siły i będziesz mogła pracować. - Pastor umilkł, badawczo obserwując twarz dziewczyny w oczekiwaniu reakcji.
Liv nie odpowiedziała, tylko zdumiona przyglądała się duchownemu. Wreszcie dotarł do niej sens ukryty za życzliwymi sformułowaniami.
Chciał jej odebrać Marię!
Z początku nie mogła w to uwierzyć, nie rozumiała znaczenia wypowiedzianych ściszonym głosem słów. Ale wystarczyło jedno spojrzenie na pobielałą twarz Tulvy i zaciśnięte usta Evena, by poczuła ukłucie w sercu.
Nigdy! To się nie może stać!
Już miała wylać swój gniew na mężczyznę w czerni za tak bezrozumną propozycję, lecz się powstrzymała. Był wszak mimo wszystko najwyżej postawionym człowiekiem we wsi, cieszył się zaufaniem Kościoła i ludzi, miał moc podejmowania takich decyzji bez naradzania się z kimkolwiek. Zrozumiała, że musi postępować ostrożnie.
Zastanowiła się więc, zanim odpowiedziała.
- Czcigodny pastorze, proszę, abyście przyjęli to bez urazy, lecz nie mogę zgodzić się na propozycję, z którą przybywacie.
Wzrokiem poszukała pomocy u Tulvy, zobaczyła, że gospodyni szeroko otwiera oczy, najwidoczniej zadowolona z dojrzałej odpowiedzi dziewczynki. Liv przełknęła ślinę, nabrała powietrza w płuca, ale głos jej się załamał, kiedy znów zwróciła się do pastora:
- Maleńka Maria to wszystko, co mam, cała moja rodzina zginęła. Jeśli mi ją zabierzecie, równie dobrze możecie odebrać mi życie. Błagam, pozwólcie mi ją zatrzymać!
Rozpacz przebijała przez spokojne z pozoru słowa. Pastor nie mógł nie zauważyć wyrazu oczu Liv, gdy dotarło do niej, że będzie musiała rozstać się z dzieckiem. Postanowił jednak nie zwracać na to uwagi, dziewczyna nie wie przecież, co jest dla niej dobre. Odezwał się stanowczym tonem:
- Liv Bergaheim, musisz zrozumieć, że nie jesteś w stanie zająć się tym dzieckiem. Ty, sama nieczysta, zarazisz małą własnym grzechem. Daj szansę jej duszyczce i pozwól mnie przejąć odpowiedzialność za jej wychowanie. Czeka ją dobre życie, w dostatku, jakiego ty nigdy nie zdołasz jej zapewnić. Jako moja córka będzie poważana, otrzyma wykształcenie, a pewnego dnia zostanie być może gospodynią w którejś z największych tutejszych zagród, pomyślałaś o tym? Ty nie możesz jej zaofiarować niczego poza życiem z jałmużny, pełną wstydu wędrówką od zagrody do zagrody. Pamiętaj, że żaden szanujący się gospodarz nie da ci pracy, kiedy będziesz wlokła za sobą bękarta!
Even nie mógł nad sobą zapanować, chrząknął zdecydowanie i posłał pastorowi zirytowane spojrzenie.
- Liv może pracować i mieszkać u nas. To, moim zdaniem, dostatecznie szanowane miejsce.
Pastor machnął ręką, gniewne, groźne spojrzenie dosięgło Evena przez szerokość izby. Gospodarz umilkł, ale nie spuścił głowy.
- Więc jak? - Pastor zrezygnował już z łagodnego tonu, teraz w jego głosie pobrzmiewała irytacja.
Liv nie wiedziała, co odpowiedzieć, zrozpaczona wzrokiem szukała u Tulvy i Evena pomocy, wsparcia wobec przewagi, jaką miał przedstawiciel Kościoła.
Tulva sprawiała wrażenie, jakby weszła do rwącej i niebezpiecznej rzeki. Długo się decydowała, lecz wreszcie rzuciła się w wodę całym swym ciężarem. Jej wydatne piersi falowały.
- Cóż, usłyszeliście zdanie Liv, pastorze. Nie ma więcej o czym mówić. Dziękujemy za propozycję, lecz jak widzicie, Liv chce się sama zaopiekować dziewczynką. A teraz proszę do izby, podam zaraz coś smacznego, tak aby pastor nie musiał wracać do domu o głodzie - dokończyła z uśmiechem.
Niestety, wysiłki Tulvy zmierzające do polubownego zakończenia całej sprawy spełzły na niczym. Twarz pastora pociemniała, nie przywykł, by ktokolwiek mu się sprzeciwiał.
Gniewnym szeptem zwrócił się do Evena, ale obie kobiety i tak wyraźnie słyszały każde jego słowo:
- Bez trudu uzyskam wyrok po swojej myśli. Dziewczynka pozostanie pod moją opieką na probostwie. W niedzielę za trzy tygodnie zostanie ochrzczona, a jej nowe imię i ród ogłoszone całej wsi. Wszyscy zrozumieją, że to chrześcijański uczynek, gest miłosierdzia wobec okrutnego świata.
Rozgniewane oczy pastora na moment zalśniły radosnym wyczekiwaniem. Prędko się jednak opanował, twarz ściągnęła mu surowość, poruszył brodą.
- Myślę, że nadam jej imię Ruth, będzie też nosić moje szacowne nazwisko. W wyznaczonym dniu stawicie się z dzieckiem, wraz ze skrzynią wyposażenia, za które zostaniecie więcej niż sowicie wynagrodzeni. Jeśli stanie się inaczej, niż powiedziałem, wykorzystam całą swoją władzę, by was ukarać za okazany mi sprzeciw. Ani Korona, ani Kościół nie patrzą łaskawym okiem na buntowników.
Wąskie szparki oczu błyszczały mu teraz jakby podsycane wewnętrznym żarem.
- Może was to kosztować zagrodę i ziemię. Even zdawał sobie sprawę, że nie jest to wcale pusta groźba, i poczuł, jak uginają się pod nim kolana. Tulva, jakby domyślając się tego, złapała go za ramię. Pastor ciągnął:
- Ażeby mieć pewność, że dziewczyna nie zniknie czy też nie wyrządzi dziecku krzywdy, jutro przyślę tu Kari z Sina. Zamieszka razem z Liv i nawet na moment nie spuści z niej oka. Jeśli na to nie przystaniecie, od razu, teraz, zabiorę dziecko - wyrzekł groźnie.
Even i Tulva nie wiedzieli, co odpowiedzieć.
Stali tak, nie znajdując słów, i patrzyli, jak pastor chłodno się żegna i wychodzi z izby.
Podczas całej tej nieprzyjemnej wizyty Marta nie odezwała się słowem. W geście pociechy objęła teraz Liv, usiłującą zapanować tyle nad płaczem, co nad gniewem.
- Znajdziemy jakieś wyjście, kochaneczko. Jeśli Bóg pragnie tego samego co ja, nie utracisz dziecka. Cicho, cicho, kochana, odpocznij teraz. Marta znajdzie jakieś rozwiązanie...
Liv pozwoliła się uspokoić, ufała Marcie. Kiedy jednak chcieli wziąć od niej córeczkę i położyć w kołysce przy łóżku, zaprotestowała ze szlochem, mocno tuląc owiniętą kukiełkę do siebie. Zostawili więc jej dziecko i zamknąwszy drzwi do komory, wrócili do izby.
Nikt nie miał nic więcej do powiedzenia. Setki myśli krążyły między nimi bez słów, Tulva wiedziała, że dręczy ich to samo. Nie mogli dla córki Liv poświęcić zagrody. Nie mogli ryzykować przyszłości własnych dzieci, rodziny i służących, by uchronić małą Marię od szczęśliwego losu córki pastora. Czy mogli jednak nie dotrzymać obietnic danych Liv, złożonych może zbyt pochopnie? Zapewniali ją wszak, że zostanie u nich wraz z małą Marią...
Z podwórza dobiegło nagle ciężkie stąpanie. Czyżby pastor mimo wszystko wrócił po dziecko?
Ktoś głośno zapukał do drzwi.
Tulva otworzyła niechętnie.
Potężna istota otrząsnęła się z wody niczym olbrzymi pies, krople rozprysnęły się na wszystkie strony. Przestraszona Tulva cofnęła się, lecz szybko rozpoznała gościa. Szeroki uśmiech mógł należeć tylko do jednej osoby: do Olego - Miedziaka.
Even nie widział się z nim od tamtego smutnego popołudnia, kiedy to do wioski przynieśli Liv w kocu, a szczątki jej dziadka w trumnie. Nikt nie wiedział, gdzie przebywał Ole, włóczęga, pływał od wsi do wsi swoją czarną łodzią. Niosła się za nim nie za dobra sława, podobno nie miał litości ani dla dziewcząt, ani też dla spichlerzy bogaczy... Mało który z szanujących się gospodarzy witał go serdecznie w swoich progach, chyba że miał z nim do ubicia jakiś nie znoszący światła dziennego interes.
Wielki, potargany mężczyzna nosił ubranie z grubej wełny, spodnie ochraniały dodatkowo skórzane sztylpy. Strzepnął wprawdzie z siebie większość słonej wody i deszczu, ale włosy i brodę wciąż miał mokre. Tulva słyszała o Olem, odkąd sięgała pamięcią, ale nie potrafiła ocenić, ile też może mieć lat. Trzydzieści? Czterdzieści? A może pięćdziesiąt? Twarz o twardych rysach, okolona czarnym zarostem, zdradzała tylko, że człowiek ten żyje, tocząc bezustanną walkę z wiatrem i niepogodą.
A teraz przybył tutaj. Co go mogło sprowadzać?
- Zachodź, Ole, wypijesz łyk piwa, zjesz cokolwiek. Świętowaliśmy dzisiaj, córeczka Liv się urodziła, a Karl uszedł z życiem z paskudnego nieszczęścia - tłumaczył Even bez entuzjazmu.
- Ach, tak? Wydaje mi się jednak, że daleko wam do radości... - Ole pokręcił głową, przede wszystkim po to, by strząsnąć z włosów krople wody. Przypominał teraz wielkiego czarnego niedźwiedzia.
Tulva wskazała mu miejsce przy ogniu i podała ze stołu dzban piwa. Ole, opróżniając go, słuchał zwięzłych wyjaśnień Evena o sprawie, z jaką przyszedł pastor.
- Hmmm... Rzeczywiście, wydawało mi się, że ten pan pastor wyglądał dość ponuro, jak popędzał swego konia batem na drodze - mruknął Ole. - Ale nie rozumiem, co złego miałoby być w oddaniu córki Liv takiemu uczonemu, zamożnemu człowiekowi? Dobrze by jej się żyło, bezpiecznie.
- Nie - przerwała mu Tulva. - Maleństwu najlepiej u matki. Obiecaliśmy jej pomóc. Nie widzę teraz innego wyjścia jak ucieczka, dziewczyna musi stąd zniknąć. Zamierzałam pomówić z moim wujem Veddem z Ardal, ale nie bardzo wiem, czy zechcą przyjąć Liv... To jedna z najzamożniejszych rodzin we wsi, spotykają się z pastorem i z wójtem... Boję się, że odmówią nam pomocy, kiedy usłyszą o powodach, dla których Liv musiała uciekać. W dodatku teraz, w samym środku świątecznych przygotowań™ Nie wiem też, czy dziecko przeżyłoby taką podróż. - Tulva otarła łzę, która nagle spłynęła jej po policzku.
Napięcie ostatnich bolesnych dni stawało się coraz trudniejsze do zniesienia dla mądrej gospodyni.
Ole długo się namyślał, małymi łyczkami popijając ciepły, słodki napój z dzbana. Dostatecznie dobrze znał Tulvę, by zrozumieć, że prosi go o pomoc. Wreszcie jednym haustem opróżnił naczynie do dna, otarł krople piwa z brody i przedstawił swoją propozycję:
- Mogę zabrać Liv i jej dziecko ze sobą. Znam kogoś, kto potrzebuje jeszcze jednej dziewki w obejściu, na pewno przyjmą też i dzieciaka. Będzie musiała ciężko pracować, ale to dobrzy ludzie, zatroszczą się, żeby ani ona, ani mała nie zaznały głodu i chłodu.
- Dokąd by miała jechać? - dopytywała się nie bez lęku Tulva.
- Do Kaupanger, targowej wioski, nieco niżej nad fiordem. Pan na dworze to mój przyjaciel, winien jest mi zresztą przysługę. Liv na pewno dostanie pracę jako najmłodsza ze służących - mówił Ole.
Tulva zastanowiła się. Rzeczywiście, to mogło być jakieś wyjście. Liv jednak wciąż była za słaba, a i dwudniowe dziecko nie przeżyje podróży wodą. Nie, wyjazd trzeba odłożyć do czasu, aż rany Liv się zabliźnią, a z jej piersi popłynie mleko. Najlepiej, gdyby mogła odpocząć jakieś pięć, sześć tygodni, lecz nie ona pierwsza będzie musiała się podnieść z połogu dużo wcześniej, gdy życie tego zażąda. I wprawdzie malutka przyszła na świat kilka tygodni przed czasem, ale wyglądała na silną i zdrową. Przetrzyma przeprawę łodzią, jeśli tylko zimowa pogoda okaże się łaskawa.
Even powiedział Olemu o tym, że pastor zdecydował, by Kari z Sina pilnowała Liv i dziecka. Widać duchowny także brał pod uwagę możliwość ucieczki Liv z wioski!
- Zajmiemy się tym problemem, kiedy przyjdzie na to pora. Chyba rzeczywiście znalazłeś dla nas wyjście, Ole - powiedziała Marta. Przyszła właśnie od Liv, u której chwilę siedziała.
Znała Olego jeszcze z czasów, kiedy był młodzieńcem, i to znała lepiej niż inni. Nigdy jednak z niczym się nie zdradziła. Milczała, kiedy ludzie zastanawiali się nad jego pochodzeniem i życiem, jakie wiódł.
Ożywiona podeszła do potężnego mężczyzny i zdumiała wszystkich, siadając mu na kolanach. Ole żartobliwie nią potrząsnął i mocno objął w pasie.
- Marta, kochana, a więc żyjesz jeszcze, staruszko?
- Jak widzisz! Ale dużo czasu upłynęło, odkąd wydłubywałam ołów z twojego cielska. Jak ci się wiedzie?
- Jak zwykle w podróży, moja droga - odparł i bez wysiłku zestawił drobną kobietą na podłogę.
Even i Tulva nie kryli zaskoczenia. Zażyłość tych dwojga była dla nich zupełną nowością! Bez trudu dało się zauważyć, że Martę i Olego łączy niejedno. Zasiedli do rozmowy, z zapałem wymieniając nowiny o znajomych i nieznajomych. Gospodarze zostawili ich samych, i tak przecież zbliżał się wieczór, może i oni wcześniej się położą...
Na poddaszu pod ciepłą skórą Even i Tulva przytulili się do siebie, zajęci prowadzoną szeptem rozmową. Przedtem upewnili się, czy z nogą Karla wszystko w porządku, Tulva zmieniła opatrunek i napoiła dziecko resztką słodkiego piwa. Chłopiec zasnął szybko i spokojnie.
Even czuł przy sobie ciepłe ciało żony, objął ją ramieniem. Przytuliła się do niego jeszcze mocniej, westchnęła zadowolona. Rozwiązanie problemu wydawało się jasne. Liv na pewno będzie przykro, że musi opuścić wioskę, lecz kto wie? Może szansa czeka na nią właśnie w innej wsi, tam gdzie nikt jej nie zna i gdzie dziecko mogłoby nawet uchodzić za jej młodszą siostrzyczkę...?
Even pogładził żonę po włosach, i on nareszcie zdołał się odprężyć po dramatycznych wydarzeniach ostatnich dni. Wspaniale, że mają siebie nawzajem!
Nie pierwszy raz Tulva dziękowała Bogu za Evena, żadna kobieta chyba nie miała równie dobrego i pracowitego małżonka. Nigdy nie usłyszała odeń złego słowa, w trudnych chwilach zawsze ją wspierał. Starała się odwzajemnić mu troskliwość, Even nigdy nie musiał szukać ciepła u prostych dziewek w komórkach obory. Położyła teraz szorstką, spracowaną dłoń na jego piersi. Powoli przesunęła ją w dół, podciągnęła koszulę, wodziła ręką po znajomym, jakże kochanym obszarze...
Even jęknął cicho. Pieszczoty żony sprawiały mu przyjemność, tak rzadko się zdarzało, by ona pierwsza zdradzała ochotę na miłosne uciechy. Ciepła dłoń kobiety zmierzała teraz ku zwierzęciu rosnącemu w swoim gnieździe ciemnych, sztywnych włosów. Pogłaskała je delikatnie, Even zachęcająco kiwnął głową.
Oddychał ciężej, ramiona odruchowo zacisnęły się mocniej na okrągłym ciele, które potrafiło dać mu tyle przyjemności. Wkrótce nie mógł już dłużej czekać, zaciśnięta dłoń żony pieściła go z wprawą, tak jak lubił. Poczuł drżenie w lędźwiach, mięśnie się napięły i myślał już tylko o tym, by spocząć w jej miękkim, wilgotnym uścisku.
Tulva wyczuła niepokój Evena, wiedziała, że jest gotów do następnego kroku. Ona czasami pragnęła czegoś jeszcze, może dłuższych pieszczot. Często wydawało jej się, że wszystko dzieje się zbyt szybko, po latach małżeństwa poczynania Evena bez trudu dawały się przewidzieć.
Pogłaskał ją po policzku, przyłożył usta do szyi, poczuła gorący oddech na cienkiej, wrażliwej skórze. Kochany Even, jakże chętnie go przyjmowała! Pocałował ją i legł na niej. Rozzuchwalony giermek napierał, by w nią wejść, lecz ona nie była jeszcze całkiem gotowa. Prędko pośliniła palec i zwilżyła się między nogami.
Wtargnął w nią, pospiesznie, z mocą, lecz nie bez czułości. Tak bardzo lubiła czuć go w sobie, zdyszanego, spoconego, z zamkniętymi oczyma. Był teraz w jej władzy! Z radością obserwowała wpływ, jaki jej własne ciało wywiera na ukochanego mężczyznę, jego słabość dla jej wilgotnej tajemnicy. Nawet po dwóch porodach ciepło Tulvy zamykało się wokół niego, pozwalając mu poczuć grę jej mięśni i dając intensywną, lecz przez to nigdy długotrwałą rozkosz.
Wkrótce przyspieszył rytm, wchodził w nią coraz głębiej, szepcząc jej imię i rozsiewając przypadkowe pocałunki na twarzy i szyi. Wreszcie pożądanie osiągnęło szczyt. Zesztywniał. Tulva zamknęła jego nogi w uścisku ud, przesunęła wargi po barku męża. Jęknął cicho, powstrzymując krzyk, i na kilka sekund znalazł się w niebie między białymi udami żony.
Potem, zaspokojony, zapadł w sen jak niemowlę przy pustej piersi.
Gdzieś w jakimś innym miejscu domu Marta usnęła w ramionach kochanka, znacznie bardziej nasycona niż Tulva.
A w małej komorze na dole Liv otuliła kocem to, co było jej najdroższe.
Nastał ranek i Solgarden znów ożyło. Było wcześnie, jeszcze nie całkiem się rozwidniło. Grudzień przyniósł chłodniejszą pogodę, mgła, która przez cały listopad okrywała zbocza gór i kładła się na wodach fiordu, zniknęła. Pola lśniły teraz szronem, szczególnie na południowej stronie fiordu, gdzie wilgoć i mróz wspólnymi siłami tworzyły arcydzieła na drzewach i łąkach. Morze było tego dnia spokojne, zimowo mroczne i chłodniejsze niż lód, woda bardziej słona niż latem, kiedy wieczne rzeki płynące z topniejących lodowców rozcieńczały morską wodę połyskującą zielenią wodą słodką.
Wieś leżała po mniej słonecznej stronie, wysokie góry zasłaniały słońce przez dwa miesiące w roku. Dlatego też tysiące lodowych diamentów, które rano pojawiły się nad rzeką, nie lśniły tak mocno.
Ale wysokie szczyty wkrótce miały zajaśnieć bielą. Nocą spadł śnieg.
Liv obudziła się, drżąc z zimna. Jeszcze zanim sen całkiem odszedł, poruszyła się niespokojnie na łóżku i sięgnęła ręką do stojącej obok kołyski. Drobna rączka wsunęła się pod grubą warstwę wełnianych derek, kożuch i jeszcze kilka cieńszych kocyków. Tam leżała córeczka, owinięta starannie niczym paczuszka. Palce Liv odnalazły małe ciałko, wyczuła lekki, ptasi oddech. Przy każdym nabraniu powietrza w płuca pierś dziewuszki unosiła się ledwie wyczuwalnie. Dzięki Bogu, żyła!
Strach Liv jeszcze w pełni nie ustąpił, dramatyczna walka o dziecko tuż po jego narodzinach przeraziła ją niemal do obłędu. Zadrżała na samo wspomnienie, wciąż nie rozumiała, skąd wziął się pomysł, by wdmuchnąć w maleństwo życie. Nigdy nie widziała, by ktokolwiek tak robił, nawet nie słyszała o czymś podobnym. To przyszło samo z siebie, uśpiony instynkt podpowiedział młodej matce, co może ocalić noworodka.
Odkąd pamiętała, nosiła w sobie tęsknotę, trudne do opisania drżenie całego ciała, którym objawiała się chęć do nauki. Pragnęła uczyć się, jak uśmierzać ból, jak pomagać chorym. Podczas lat przeżytych na Bergaheim jej pacjentami były pisklęta, jagnięta i mniejsze zwierzaki z lasu. Nie wszystkie przeżyły, lecz i tak zdumiewająco wiele przetrwało pod dotykiem jej czułych dłoni, jak gdyby drobiny wody, opatrunki i proste leki z ziół, o których wiedzę przekazywała jej matka, w rękach dziewczynki uzyskiwały cudownie uzdrawiającą moc. Kilkakrotnie zdarzyło się, że Liv dosłownie czuła, jak ból złamanego skrzydła przenika w jej ciało, a ptak w tym czasie świergotał radosny.
Jeszcze raz podziękowała Świętej Panience. Nie wątpiła, że to jej wstawiennictwo uratowało maleńką Marię.
Marta także nie spała. Już przed godziną wymknęła się z maleńkiego pomieszczenia pod schodami na stryszek, gdzie Olemu przygotowano gościnne posłanie. Jej dojrzałe ciało wciąż płonęło pod wpływem przeżytych pieszczot. Czuła się taka zwinna, sprężysta, pełna energii. Doprawdy, towarzystwo prawdziwego mężczyzny od czasu do czasu znakomicie działa na człowieka! Marta nigdy nie była zamężna, lecz samotność pozostawała jej równie obca jak małżeństwo. Lubiła swoje życie w izolacji od ludzi, liczne podróże, wizyty. Wiedziała przecież, że Ole zajrzy do niej już niedługo, zawsze trzymała dla niego gorącą strawę na ogniu...
Marta rozważała propozycję Olego, lecz jej radość z bezpiecznej teraz przyszłości Liv nie była wcale niezmącona. Niejednokrotnie już widziała, jak niemowlęta umierają w surowe zimy, a morska podróż żadną miarą nie była wskazana dla położnicy i jej maleństwa. Istniały jednak duże szanse, że obie przeżyją wyprawę. Marta ufała Ole - mu, była pewna, że dopilnuje, aby dziewczynki zbytnio nie marzły. Przy dobrej pogodzie, nie za silnym wietrze i odrobinie szczęścia podróż mogłaby potrwać niewiele dłużej niż jeden dzień. Tak, Liv musiała podjąć to ryzyko, jeśli chciała walczyć z pastorem i zatrzymać córeczkę. Marta w pewnym momencie miała ochotę zaprosić Liv do siebie na jakiś czas, doszła jednak do wniosku, że nie byłoby to roztropne posunięcie. Władza pastora mogła dosięgnąć uciekinierkę także i tam, prawdopodobnie wykorzystałby to również do ukrócenia poczynań samej Marty. Wiedziała, że przez całe życie balansuje na linie, narażając się na oskarżenie o czary, nie chciała więc drażnić przedstawiciela Kościoła bardziej niż to konieczne. Wielu ludzi by ucierpiało, gdyby Marta nie mogła im służyć swoimi umiejętnościami. Wiedziała, że może sobie pozwolić na taką nieskromną opinię.
Wkrótce gospodyni także już była na nogach, obie kobiety spotkały się u Liv. W krótkich słowach przedstawiły dziewczynce sytuację: gdy tylko zbierze dość sił, musi w tajemnicy wyruszyć z Olem. To jej jedyna szansa.
Liv słuchała ze zrozumieniem, ale lęk, jaki odmalował się na jej twarzy, sprawił, że Tulva w duchu zapłakała. Dlaczego Kościół, reprezentowany przez mężczyznę, za wszelką cenę chciał zniszczyć słabe korzonki, które nieszczęsna dziewczyna z takim trudem zdołała u nich zapuścić? Tulva zacisnęła zęby. Kiedyś chyba ta potęga zostanie zdławiona? Od niepamiętnych czasów kobiety musiały składać swój los w ręce mężczyzn, nawet dzieci oddawać ojcom, pozwalać, by synowie decydowali o losie sióstr.
Niesprawiedliwe, lecz także nieuchronne.
Marta i Tulva szeptem starały się pocieszyć Liv, dodać jej otuchy. Wróżyły jej dobrą przyszłość u bogatej rodziny z Kaupanger, znanej z życzliwego stosunku do służby. Marta gościła tam raz, kiedy to stary ojciec zapadł nagle na śmiertelnie groźną chorobę, która zalęgła się w piersiach. Barwnie opowiadała o bogactwie gospodarzy, o ich wspaniałym domu, wielkich lasach, pięknych izbach i wystawnych ucztach. Liv otarła łzy i próbowała być dzielna.
Byle tylko Maria zniosła podróż!
- Zaczekamy kilka dni. Pastor na pewno przyśle tu Kari z Sina, żeby cię pilnowała, ale wydaje mi się, że nietrudno będzie wyprowadzić ją w pole. Kobieta niedowidzi, a słyszy jeszcze gorzej. Na pewno uda mi się przygotować dla niej wieczorny kieliszeczek, taki sam, jaki lubi sobie nalać z drogocennych zapasów pastora - uśmiechnęła się Marta.
Nikogo nie zdziwiło, że tak wiele wie o innych, nawet o starej gospodyni księdza.
Kari z Sina przybyła, jak się spodziewano, nazajutrz. Tulva przyjęła ją uprzejmie, lecz bez cienia serdeczności. Staruszkę ulokowano w komorze, wyjaśniwszy jej uprzednio, że tego właśnie życzył sobie pastor. Even i Per przynieśli ze stodoły starą ławę i w małym pomieszczeniu przygotowano posłanie dla jeszcze jednej osoby. Liv nie podobała się obecność starej kobiety, wzięła dziecko do łóżka i umieściła je przy ścianie, by własnym ciałem chronić córeczkę przed obcą.
Mijały dni, Kari nie zawiodła swego pana i śledziła każdy krok Liv. Prędko poróżniła się z domową służbą, wydawała wszystkim polecenia, narzekała na jedzenie i na obsługę. Czyż nie mogli zrozumieć, że jest zaufaną samego pastora? Nie odstępowała od dziecka i podejrzliwie zerkała na Liv, gdy tylko dziewczynka wyraziła chęć wyjścia choćby za potrzebą. Bez asysty starej kobiety nie wolno jej było zabierać dziecka nigdzie, nawet do izby.
- Wiem, o czym myślisz, ale zapomnij o ucieczce, dopóki ja tu jestem strażnikiem - mówiła Kari, patrząc na Liv spod oka. Pragnęła wzbudzić większe poszanowanie dla siebie.
Liv zadrżała, nigdy nie dopuści do tego, by ta paskudna baba miała zastąpić matkę jej córeczce. Niedługo, już niedługo pozbędą się tej cuchnącej góry szmat, która nawet nocą nie dawała Liv spokojnie, w ciszy odetchnąć. W domu zapanowało napięcie, w obecności Kari z Sina nawet przygotowania do wytęsknionych świąt nie zdołały wprowadzić domowników w dobry nastrój.
Marta wróciła do siebie, gdy tylko stwierdziła, że Liv i jej dziecko nabierają sił. Odwiózł ją Ole, który tymczasem załatwił kilka spraw w głębi fiordu. Marta z westchnieniem ulgi wsiadła do jego łodzi, nie zazdrościła tym, którzy byli zmuszeni znosić towarzystwo gospodyni pastora jeszcze przez kilka dni, dopóki wszystko nie zostanie przygotowane do podróży do Kaupanger.
Wkrótce nastał ten dzień. Przyniósł ze sobą łagodniejszą pogodę. W dole nad samym fiordem śnieg jeszcze nie spadł, co o tej porze wcale nie było dziwne. Do bez - śnieżnych zim ludzie przywykli, lecz i tak panował surowy chłód.
- Odwilż na wypieki - mawiały kobiety, mając na myśli nagłe ocieplenie, w ich przekonaniu zesłane przez niebiosa, by ulżyć zapracowanym niewiastom w okresie przedświątecznym. Gdy topniały sople u kalenicy, roboty w „domu ognia” przy palenisku nabierały tempa. Ubój także stawał się łatwiejszy, kiedy mróz nie szczypał palców. Nawet Kari z Sina podczas tej odwilży jakby trochę stopniała, łatwiej było wytrzymać z nią pod jednym dachem. Rozluźniła się i pozwoliła Liv posiedzieć trochę z dzieckiem na progu, zaczerpnąć cieplejszego, świeżego powietrza, nie czepiając się jej jak rzep owczej sierści. Oczywiście uznała zachciankę Liv za szaleństwo, ale czego innego można się spodziewać po takim dzieciaku?
- Dzisiaj wieczorem musisz wyruszyć - szepnęła Tulva do Liv, kiedy razem stały w drzwiach i przyglądały się brykającym na podwórku chłopcom. Malcy baraszkowali, gonili za sobą nawzajem i za szaro - białym podwórzowym kotem. Noga starszego chłopczyka prawie całkiem już się zagoiła i zrosła. Od czasu do czasu sprawiała jeszcze co prawda ból, ale biegał teraz razem z braciszkiem i jedynym śladem po niedawnym wypadku były jego prośby, kiedy się zmęczył i zdyszał, by Liv dotknęła chorej nogi „spokojnymi rękami”, jak to nazywał.
- Wiem, że boisz się o przyszłość, ale w Kaupanger na pewno będziesz bezpieczna. Pastor przynajmniej przez jakiś czas cię tam nie znajdzie, a gdy znikniesz mu z oczu, na pewno zapomni o swoich rojeniach. Za parę lat będziesz mogła tu wrócić i zamieszkać z nami!
Tulva objęła Liv, pocałowała dziecko i zaprowadziła je obie do ciepłej izby.
- Dziś wieczorem - powtórzyła szeptem i uśmiechnęła się, żeby dodać dziewczynce otuchy.
Wiele trzeba jeszcze było załatwić, zachowując przy tym pełną tajemnicę. Posłano już po Olego, sprowadzić go miał osobiście Even. Z tego, co wiedzieli, Ole przebywał w Moen, lubił tam spędzić kilka dni ze starymi przyjaciółmi parobkami.
Ole tego wieczoru przybył późno. Tulva już wcześniej wyniosła chyłkiem niewielki bagaż Liv do szopy na łodzie. Ubranka dla malutkiej, powijaki, dużą nasączoną olejem płachtę na wypadek deszczu, dwa garnce słodowego piwa, sporo chleba, suszonej ryby i suszonego solonego mięsa. W worku znalazło się też miejsce na garnuszek zimnej herbatki z kminku, która miała zapewnić Marii równy strumień mleka z matczynej piersi. Kilka pieluch, kawałki cukru owinięte w nieduży skrawek delikatnego płótna, faska z masłem i osiem łokci materiału własnej roboty Tulvy leżało na wierzchu worka. Materiał miał stanowić zabezpieczenie dla Liv; gdyby nie udało jej się uszyć z niego odświętnej sukni, mogła go sprzedać i kupić trochę dodatkowego jedzenia dla siebie i dla małej. Tulva nie była wcale przekonana, czy służbie na dworze tak dobrze się wiedzie, chociaż w gospodarstwie nie brakło śmietany, mleka, delikatnych wypieków i dobrego piwa.
Kari z Sina wcześnie udała się na spoczynek. Wypiła swój wieczorny kieliszeczek i twardy sen prędko nią zawładnął. Chrapała teraz głośno, ufna, że Liv nie zdoła opuścić komory, nie budząc jej przy tym.
To jednak, jak się okazało, nie stanowiło żadnego problemu. Stara spała mocniej niż kiedykolwiek, nieświadoma, że dzieje się tak za sprawą proszku zostawionego przez Martę w woreczku. Liv zabrała Marię, wetknęła dodatkową kołdrę pod przykrycie i ułożyła pościel w taki sposób, by w półmroku następnego ranka wyglądało to, jakby wciąż leżała w łóżku.
Tulva otuliła ją w ciepłe rzeczy, chociaż mróz wcale nie był dotkliwy, przeciwnie, wyglądało na to, że odwilż utrzyma się jeszcze przez kilka dni. Liv ułożyła uśpione dziecko blisko ciała i pod obszerną bluzką przywiązała je wielką chustą. Na to wciągnęła przez głowę krótki wełniany kaftan i wyglądała, jakby była w bardziej zaawansowanej ciąży niż tuż przed narodzeniem Marii. Szeroki męski kubrak na wierzch wcale nie polepszył sprawy. Liv już zaczęła się pocić.
Od Tulvy dostała jeszcze starą pelerynę, pachnącą trochę płukanką, którą gospodyni stosowała przeciw robactwu. Peleryna uszyta była z gęsto tkanej ciężkiej wełny, na brzegach zdobiona żółto - niebieskimi haftami. Pod szyją miała dwie srebrne zapinki, a na bokach otwory na ręce. Podszewka z cieńszej ścisłej wełny dobrze chroniła przed wiatrem. W kieszeń między materiałem a podszewką Tulva wsunęła dwie monety, jedyne jakie miała.
Mała grupka w ciszy przekradła się znajomą ścieżką na brzeg. Bezszelestnie wsiedli do łodzi Olego. Brodacz już wcześniej rozpiął kawał żaglowego płótna nad rufą fjerdinga, tworząc w ten sposób nieduże pomieszczenie, skrywające Liv i jej dziecko przed ewentualnymi spojrzeniami ciekawskich, osłaniające też przed wiatrem i deszczem. Na dnie Ole rozłożył przyniesioną przez Tulvę baranicę. Liv wsunęła się na nią i umościła jak najwygodniej. Ole ustawił jej bagaż przy wejściu do prowizorycznej kajuty i zasłonił go pięcioma skrzynkami na ryby i dwiema beczkami zboża. Liv i Tulva uścisnęły sobie ręce, nie były w stanie zbyt wiele powiedzieć, szeptem tylko jedna drugą zapewniała, że wkrótce znów się spotkają. Rok czy dwa miną tak prędko... Even pomógł odepchnąć łódź, przy odpływie płycizna ciągnęła się daleko. Kiedy czarna łódź odbiła od brzegu, zza lekkich chmur wychylił się cienki sierp księżyca. Ciężkie wiosła, poruszane silnymi rękami Olego, bez szmeru rozcięły wodę i łódź rufą do przodu wypłynęła na fiord. Nie było wiatru, który nadałby prędkość czy też opóźniał żeglugę, panował całkowity spokój.
Nikt nie potrafił wiosłować tak cicho jak Ole, co prawda płynęli nieprędko, bo trudno kierować tak ciężką łodzią w pojedynkę, lecz Ole miał siłę i wprawę, zdobytą w ciągu wielu lat.
Liv jednak słyszała ciche pluśnięcia za każdym razem, gdy Ole poruszał wiosłami. Ukołysana jednostajnym dźwiękiem, wkrótce zasnęła z dzieckiem przy piersi, bezpiecznym w swojej jamce pod ubraniem.
Zanim zapadła w sen, pomyślała jeszcze: Przyszłość może przynieść co zechce, byle tylko Maria była przy mnie.
Liv obudziła się, gdy nastał już poranek. Ostre światło wdarło się pod żaglowe płótno. Maleńka Maria popiskiwała, ale sama znalazła swoje śniadanie. Liv nie pamiętała, kiedy ostatnio spała tak twardo i tak długo! To pewnie przez to równomierne kołysanie łodzi i rytmiczne ruchy wioseł. Przyjemnie się oddychało świeżym powietrzem na morzu, nieco ostrym o poranku, lecz nie zapierającym tchu w piersiach.
Liv wyjrzała z Marią wciąż przy piersi.
- Dzień dobry, mała panienko! Dobrze spałaś?
Ole nie stracił nic ze swej świeżości i wesołości, chociaż tej nocy zapewne niewiele dane mu było snu. Liv ogarnęło poczucie wdzięczności. Wiosłował pewnie nieprzerwanie przez całą noc, a ona po prostu przespała ucieczkę, chociaż wcześniej się spodziewała, że będzie bardziej dramatyczna.
- Dziękuję, Ole. Spałam bardzo mocno. Nigdy nie będę ci się mogła odpłacić za to, co robisz dla mnie i dla mojej córki - powiedziała.
Ole zaśmiał się cicho.
- Nie ma za co dziękować. Nie podoba mi się zachowanie pastora w tej sprawie. Dopóki będę w stanie coś zdziałać, to ta niewinna, słodka istotka nie wpadnie w jego szpony - mruknął wielkolud, nie przerywając wiosłowania.
Liv spostrzegła, że zawiniątko z jedzeniem na drogę pozostało nie naruszone.
- Musisz być głodny! Zaraz coś znajdę, należy ci się coś dobrego po tej pracowitej nocy.
A Ole nie odmówił, ani prowiantowi przygotowanemu przez Tulvę, ani też smakołykom wyjętym z tobołka Liv.
Przez noc minęli Urnes, gdzie stała chałupa Marty, a także odnogę fiordu ciągnącą się w kierunku Gaupne. Okrążali teraz górę oddzielającą ich od targowej wioski Kaupanger. W ciągu niecałej godziny powinni być na miejscu.
- Opowiedz mi o gospodarzach i o dworze, na którym mam zamieszkać - poprosiła Liv, Ole więc starał się zaspokoić jej ciekawość.
Ubarwił swój opis historiami o ważnych i nieważnych sprawach, jakie działy się w wiosce, zasłyszanych i widzianych na własne oczy podczas częstych w niej wizyt. Wieś liczyła niewielu stałych mieszkańców, niemal cała ziemia należała do dwóch wielkich gospodarstw. Starego wójta Gjodego Pedersena trochę się bano, krążyły o nim różne opinie, lecz Ole, śmiejąc się pod nosem, mruknął coś o jego szatańsko dobrych układach z władzami i szczęściu do pieniędzy.
Nie tylko jemu dobrze się tu żyło. Położony w środku wioski dwór w Kaupanger, według słów Olego, wprost jaśniał zbytkiem.
Mało które gospodarstwo w regionie Indre Sogn mogło się z nimi mierzyć pod względem wielkości i bogactwa. Gospodarze mieli pod sobą dziesiątki chałupników i sprawowali kontrolę w zasadzie nad wszystkim, co żyje we wsi.
- Dwa razy do roku odbywają się wielkie uroczystości, wiosenny jarmark i jesienny. Z bliska i z daleka spędza się wtedy bydło, a ze wszystkich wiosek nad fiordem ściągają łodzie pełne wesołych mężczyzn i towarów na sprzedaż. - Ole puścił oko do dziewczynki. - Zobaczysz wiele różności, o których w maleńkim Lyster nawet ci się nie śniło.
Liv uśmiechnęła się, ale tylko kątem ust. Ole pochylił się w przód, wsparty na wiosłach, wciąż starał się utrzymać wesoły ton. Nie bardzo wiedział, czy ma mówić do niej jak do dziecka, czy jak do kobiety.
- Zdarzyło się kiedyś, że statek, w dodatku z wielkiego świata, z zagranicy, zarzucił kotwicę na dzień przed tym, jak jarmark naprawdę się zaczął. Ludzie ciągle wspominają wspaniałości, które można było na nim oglądać: delikatne materie, szyby okienne, pięknie zdobione żelazne piece, księgi i szlachetne kamienie...
Tak, oczy tego dziecka - kobiety rozbłysły. Ole podjął więc z większym zapałem:
- Skrzynie i beczki zniesiono ze statku do obu wielkich gospodarstw, i jeszcze przez długie miesiące krążyły plotki i domysły o skarbach, jakie zamówili dwaj potężni panowie. Kto wygrał zawody, okazało się dopiero, gdy właściciel dworu z dumą zamontował w ogrodzie niezwykłe urządzenie: zegar słoneczny.
Dziewczynka tylko wpatrywała się w Olego szeroko otwartymi oczyma.
- To, widzisz, taki kamień z cyframi i literami, na które słońce, krążąc po niebie, rzuca cień... I można wiedzieć, która godzina.
Ole opowiadał z zapałem, Liv słuchała. Polubiła jego grzmiący śmiech, który zdawał się tkwić w szerokiej piersi i lśnić w oczach. Uśmiechnęła się leciutko, odezwała się w niej ciekawość tego, co ją czeka. Może nie będzie tak źle? Może rzeczywiście tam dalej nad fiordem w stronę morza czeka ją baśniowe życie? Prawie chciała już być na miejscu. Pośladki ścierpły jej od siedzenia w łodzi przez długie godziny, bolało ciało rozerwane przy porodzie.
Nagle Ole urwał, odwrócił się i wyciągnął rękę. Liv wstała, spojrzała we wskazanym kierunku. Tam leżało Kaupanger.
Pomiędzy wielkimi górami, stromo opadającymi w wodę, przyroda urządziła gniazdo z żyznej ziemi. Ludzie oczyścili pola i pobudowali osady. Na lewo od kościelnej wioski leżało jedno z wielkich gospodarstw, o których Ole tak pięknie opowiadał, a w samej wsi królował dwór ze swymi liczącymi blisko tuzin budynkami, usytuowanymi wokół okazałego podwórza. Kościół stał zaledwie o rzut kamieniem.
Kiedy podpłynęli bliżej, Liv spostrzegła, że wioska wprost tętni życiem. Od przystani ludzie biegli na wyścigi, jakby za wszelką cenę chcieli zdążyć do kościoła. Za płotem, na dziedzińcu, zebrała się już spora gromada.
A przecież nie był to dzień targu?
Liv zdumiona odwróciła głowę. Co to za zbiegowisko?
Ole także zauważył tłum.
Dostrzegł też powód, dla którego ludzie zeszli się tak gromadnie. Przeklął w duchu, niedobrą porę wybrali sobie na przybycie. Liv powinno się oszczędzić takiego przeżycia, w dodatku kiedy pierwszy raz wybrała się poza bezpieczne granice rodzinnej wioski.
Wśród brunatno i czarno odzianych postaci Ole dostrzegł czarny kaptur. Biedaczysko, pomyślał rozgoryczony.
Tego dnia jakąś sprawę miał w Kaupanger kat.
Jorand Jorandssonn Meisterplass liczył sobie niespełna trzydzieści lat, lecz już od lat dwunastu sprawował funkcję oprawcy.
Nie znał innego miejsca niż chałupa kata.
Meisterplassen, Zagroda Mistrza, prosta chata położona po niewłaściwej stronie fiordu, na odludziu, między Sogndal a Leikanger, była jego domem. Na obu brzegach wąskiej zatoki zbocza gór stromo ciskały się w wodę, usypiska głazów, grożące w każdej chwili osunięciem, prawie uniemożliwiały dotarcie tam piechotą. Sąsiadów żadnych kat nie miał, wiódł samotne życie, tak samo jak poprzednie pokolenia.
Jorand bez uprzedzeń przejął dziedzictwo po ojcu. Rzadko rozmyślał nad swoim losem i niewiele czasu poświęcał na zmycie z rąk krwi zmarłych.
Gdy jakiś sąd skazywał złodzieja na utratę głowy, Jorand nie widział w tym nic złego. Kobieta, która zdradziła męża, zajmowała się czarami lub bluźniła przeciwko Kościołowi, nie zasługiwała na życie. Za mniejsze przewinienia ludzie musieli kłaść na brunatnoczerwony pieniek Joranda lewą rękę. Czasami wzywano go, by odcinał palce u rąk czy u nóg lub też szlachetniejsze części ciała nieszczęsnych przestępców. Zdarzało się także, że ludzie posyłali po niego, gdy komuś wdała się w ranę gangrena albo zakażenie. Kat wówczas okazywał się najbliżej mieszkającą z osób zdolnych do przeprowadzenia niezbędnej operacji. W taki sposób owa ponura, budząca powszechny wstręt persona uratowała też niejedno życie. W dodatku ludzkie szczątki przynosiły również pewien dochód, wielu potrafiło docenić moc tkwiącą we krwi powieszonego lub w proszku z czaszki zgładzonego mordercy.
Jorand syn Joranda nie tęsknił za innym życiem, bo też i innego życia nie znał. Samotność nie była dlań niczym nowym. Jako dziecko kata i mordercy, Joranda Elleplassa, nigdy nie był równy mieszkańcom wsi. Nie wiedział, czym są przyjaciele. W wieku dwóch lat utracił matkę, nałożnicę Britę córkę Johana. Od tamtej pory ojciec i łaskawy los troszczyli się, aby chłopiec nie umarł z głodu czy zimna.
W miarę upływu lat ojciec trochę złagodniał, być może myśl o synu poruszyła nieco zatwardziałe katowskie serce. Skazany na śmierć za trzykrotne morderstwo Jorand Elleplass cieszył się, że będzie mógł ocalić życie w zamian za działanie w imieniu króla i wykonywanie pracy, powszechnie uważanej za najpodlejszą. Zabrał swą nałożnicę do samotnego Meisterplassen i tu przyszedł na świat jego syn, Jorand. Kobieta zmarła przy narodzinach ich drugiego syna, ojciec nie miał żadnych możliwości, by utrzymać noworodka przy życiu. Został więc sam z małym Jorandem Jorandssonnem.
Do dwunastego roku życia syn wzrastał nieświadom fachu ojca. Chłopiec żył w swoim własnym świecie, mając za jedynego towarzysza zabaw szarego kota w czarne łaty. Jego noga nigdy nie postała w kościele, nigdy też nie widział kobiety. Posługiwał się dość ograniczonym zasobem słów, ale inteligencji mu nie brakowało. Sam nauczył się rozpoznawać znaki dawane przez przyrodę, wiedział, którędy wiodą ścieżki dzikich zwierząt, chociaż ojciec wcale się tym nie interesował. Kiedy chłopiec miał dwanaście lat, ojciec po raz pierwszy zabrał go łodzią przez fiord do małej osady Fimreite. Do tej pory Jorand nie wiedział, że po tej samej stronie fiordu, co Meisterplassen, również mieszkają ludzie.
Ubranego w nienoszone już przez ojca spodnie i wielką szarą koszulę poprowadzono Joranda od przystani do niewielkiego placu, gdzie niegdyś Thor i Freyja przyjmowali składane im ofiary.
Zdawał sobie sprawę, co ma nastąpić.
Podczas podróży dowiedział się, że ojciec jest wykonawcą prawa. Tego dnia pożegnać miał się z życiem morderca kobiet. Kat niewiele różnił się od niego, lecz topór i czarny kaptur sprawiały, że dzielił ich cały świat.
Jorand widział, jak głowa pada odrąbana od ciała.
Jorand widział podniecony tłum i kobiety piszczące z pomieszaną ze strachem radością, gdy głowa mordercy potoczyła się do stojącego przy pieńku kosza.
Jorand widział ostatnie skurcze ciała skazańca, nogi drgające jeszcze w kilka sekund po ścięciu.
Jorand widział, jak ojciec otrzymuje zapłatę.
Jorand widział, jak ojciec rozbiera zwłoki i utyka nędzne łachmany do swego worka.
Zrozumiał teraz, skąd bierze się w domu taka niezwykła ilość spodni i koszul. Rozpoczął się czas jego terminowania. Jorand musiał iść w ślady ojca, innej możliwości nie miał.
Kto zresztą zechciałby się bratać z bękartem oprawcy, a tym bardziej dać mu pracę?
Ojciec, wybierając życie w roli kata zamiast śmierci jako wielokrotny morderca, wybrał także przyszłość dla swego syna.
Dzisiaj Jorand spotkał nadzwyczaj podnieconą gromadę. Przybył do Kaupanger wczesnym rankiem, na piechotę. Wybrał drogę gościńcem przez wzgórze z Eide, gdzie zostawił przycumowaną łódź. Szedł przez całą noc z workiem na plecach i toporem w dłoni, niczym zwiastun śmierci, niechętnie spotykany po drodze. Kroczył za nim niewyraźny cień dramatycznej śmierci, czarciego okrucieństwa i bezbożnych postępków, których zapach ludzie, jak twierdzili, wyczuwali, gdy podeszli za blisko. Niejedno dziecko straszono opowieściami o nie mogących zaznać spokoju dawnych katach wędrujących w poszukiwaniu nowych ofiar...
Mało kto traktował kata jak człowieka, nikt nie chciał się do niego zbliżać, z wyjątkiem może najzagorzalszych szarlatanów, którzy starali się zdobyć od niego potężne magiczne składniki do swoich cudownych zbiorów. Ludzką krew czy skórę, zęby mordercy, kości powieszonego, bo kat odpowiedzialny był także za usunięcie zwłok.
Posłaniec lensmana wołaniem z łodzi przekazywał mu wieści, nigdy nie przybijał do brzegu, by stanąć z oprawcą twarzą w twarz. Kilka dni temu mała łódź z dwoma wioślarzami wzięła kurs na Meisterplassen. Kat dowiedział się, że tym razem chodzi o wyjątkową sprawę.
Pewnego człowieka skazano za zamordowanie dwojga dzieci.
Nie pochodził stąd, był wędrownym kramarzem, który osiadł w okolicy wyłącznie na zimę.
Przyprowadzono go o wschodzie słońca, pomocnicy lensmana i dragoni siłą musieli torować sobie drogę przez zbitą ciżbę. Ludzie przybyli z bliska i z daleka, by zobaczyć, jak zwyrodnialec kładzie głowę na pieńku.
Dopuścił się ohydnej zbrodni! Dwie zamordowane dziewczynki znaleziono w odstępie trzech dni, każdą w innym miejscu. Ludzie drżeli na wspomnienie opisu ich okrutnie zmasakrowanych podbrzuszy, śladów na martwych ciałkach i małych twarzyczek, zastygłych w grymasie niewyobrażalnego strachu.
Plwocina i przekleństwa jak grad sypały się na otyłego mężczyznę, którego bezlitosne ręce popychały w stronę szafotu. Dwa miesiące spędzone w więzieniu nie zdołały zatrzeć śladów rozwiązłego życia. Mężczyzna wciąż miał obwisłe, tłuste ciało, nad okrągłymi, czerwonymi policzkami błyszczały rozszerzone strachem oczy. Drugi podbródek chybotał się żałośnie, morderca na próżno usiłował się osłaniać przed spluwającymi zgiętym owłosionym ramieniem. Wreszcie dosięgły go i ciosy, przedstawiciele prawa nie zdołali powstrzymać tłumu, a zresztą nie zamierzali też narażać życia w jego obronie.
Powietrze rozciął świst.
Błysnął nóż i wbił się w lewe udo mężczyzny, trysnęła krew. Ten, kto rzucał, celował zapewne wyżej i bardziej pośrodku.
- Gwałciciel dzieci!
- Morderca! Świnia!
- Przeklęty czarci pomiot, zgnijesz w piekle, przez wieki będziesz się smażył w smole!
Tłum gapiów ogarniało coraz większe podniecenie.
Jorand przywykł do podobnych zachowań, lecz ich nie lubił. Nie odczuwał żadnej przyjemności, gdy inny człowiek stawał się obiektem przekleństw rzucanych przez zgromadzonych, a obelgi i mroźna pogarda przez chwilę nie kierowały się ku niemu, katu. Zdawał sobie sprawę, że wprawdzie ludzie radowali się, kiedy topór zadawał cios, lecz uwielbienie dla mistrza trwało równie krótko, co męka straconego.
Zanim krew na miejscu kaźni obeschła, niechęć tłumu zwracała się ku niemu. Ludzie cofali się, jakby nagle uchodziło z nich powietrze, i odsuwali z obrzydzeniem, by zrobić mu miejsce, kiedy odchodził. Nigdy z nikim nie zamienił słowa, poza krótkimi rozmowami dotyczącymi zlecenia, wynagrodzenia i pogrzebania zwłok. Raz jeden spotkał człowieka, który próbował z nim rozmawiać. W pewien późny zimowy wieczór mężczyzna w czarnej łodzi szukał schronienia i pomocy na Meisterplassen. Nie powiedział, jak go zwą, lecz i tak tego wieczoru Jorand poczuł nową, nieznaną mu dotąd tęsknotę za... za czymś.
Po jakimś czasie człowiek ten znów się pojawił. Tym razem przyprowadził zabiedzonego chłopczyka.
- Zajmij się tym nieszczęśnikiem, jesteście obaj tego samego rodzaju. On też jest synem grzechu i zna przekleństwo twego życia. Jeśli go nie przyjmiesz, nic go już nie uratuje. Jest chory, nie przetrzyma dalszej podróży łodzią.
Jorand zaskoczony tylko skinął głową. Czegoś podobnego nigdy nie potrafił nawet sobie wyobrazić. Poczuł, że coś szarpie jego wnętrznościami, uczucie przypominające gniew, lecz budzące również dziwnie gorące pragnienia.
Wciąż miał w pamięci ów pierwszy wieczór. Mały człowieczek żałośnie zmoczył się w spodnie i jak zraniony zajączek schował w ciemnym kącie.
Po pewnym czasie poczuł się bezpieczniej, a kiedy Jorand postawił jedzenie na stole, przyszedł bez słowa i usiadł przy nim. Jadł jak zwierzę.
Jorand nie mógł się nadziwić ilościom pożywienia, znikającym w ustach wychudzonego chłopczyny.
Któregoś dnia dzieciak zapomniał zacisnąć pięści, chociaż zawsze to robił.
Któregoś dnia powiedział nagle:
- Ładnie tutaj na Meisterplassen. Jorand miał wrażenie, że w piersi zatrzepotał mu skrzydłami ptak, oczy zapiekły od czegoś dawno zapomnianego, wilgotnego i gorącego.
Do diaska, chłopiec był miłym towarzystwem! W zimową noc zaproponował dziecku miejsce w swym własnym łóżku, w chałupie nie było dość okryć na dwa posłania.
Ale mały Randar odrzucał każdą próbę pieszczoty, już choćby poklepany po ramieniu drżał, a w oczach malował mu się strach. Miał dopiero sześć lat, lecz przeżył już wiele.
W czasie gdy kat szykował się do czynienia swej powinności, kilkaset metrów dalej Liv, Maria i Ole zeszli na ląd.
Ole krótko powiedział dziewczynce o mającej nastąpić egzekucji, Liv zadrżała i mocniej przytuliła dziecko.
Ruszyli w stronę dworu.
- Zaczekasz tutaj, a ja pójdę się rozpytać. To nie powinno potrwać długo.
Pogoda była ładna, ciepło, Liv nie miała nic przeciwko temu, by zostać wśród dziwnych nagich drzew na skraju ogrodu. Ciekawe, czy rodzą jakieś owoce? Nie przypominały wcale dwóch wisienek, które kiedyś, już dawno temu, widziała na probostwie.
Ole poszedł dalej do dworu. Wiedział, że mimo wszystko jest mile widzianym gościem. Przez lata dobrze się przysłużył gospodarzowi, teraz ten będzie mu się mógł odwdzięczyć.
Ale służąca, która otworzyła drzwi, powiedziała, że gospodarz także wybrał się na egzekucję. Ole musiał więc sam tam wyruszyć.
Przez cały czas, kierując się ku otwartemu placowi, słyszał wrzawę. Przyspieszył kroku, w miarę jak się zbliżał, zaczął rozróżniać przekleństwa i okrzyki. Skręcił między dwie wielkie szopy - składy nad wodą, i dopiero gdy wyszedł za węgieł, zauważył trzech mężczyzn.
W tej samej sekundzie i oni go spostrzegli.
Zerknął przez ramię, prędko ocenił możliwości ucieczki. Nie miał ochoty akurat tego dnia spotykać się z braćmi Jensen! Wiedział, że chcą się z nim policzyć za to, że obezwładnił i zawiózł na ting ich poszukiwanego brata.
Zgładzono go za liczne kradzieże, a trzej pozostali przy życiu bracia poprzysięgli zemścić się po tysiąckroć za dziesięć srebrnych talarów, które Ole dostał jako zapłatę.
Przypadkowe spotkanie z Olem zaskoczyło ich tak jak jego, ale prędko odzyskali rezon. Mrucząc pod nosem popatrzyli na siebie, najstarszy wyciągnął nóż.
Ole nie zwlekał z podjęciem decyzji, przewaga była zbyt wielka nawet dla takiego silnego, doświadczonego i bitnego olbrzyma jak on. Rzucił się do ucieczki z powrotem ku dworowi, bracia deptali mu po piętach.
Nie bardzo wiedział, co się później stało, lecz najwidoczniej go dopadli. Późnym wieczorem odzyskał przytomność, leżał do połowy zanurzony w lodowatej wodzie. Gdy spróbował się ruszyć, w oczach znów mu pociemniało. Jak przez mgłę ujrzał plamy zakrzepłej krwi na ubraniu i poczuł potworny ból w całym, ciele.
Liv czekała.
Mijały godziny, a Olego nie było widać.
Wrzawa dobiegająca z miejsca kaźni dawno już ucichła. Liv nie mogła zrozumieć, dlaczego Ole nie wraca! Nie śmiała iść za nim do dworu, bała się, że ją wyrzucą.
Nie mogła jednak już dłużej tak siedzieć, bo chociaż dzień nie był bardzo zimny, to okropnie zmarzła w ręce i nogi. Marii za to, bezpiecznie owiniętej w matczyną pelerynę, chłód nie doskwierał.
Wreszcie powróciła na brzeg, gdzie przycumowali łódź. Wsunęła się pod osłonę z żaglowego płótna i nakarmiła Marię. Potem wypłukała w morskiej wodzie kilka szmatek, wprawdzie nie uprały się do czysta, lecz i tak były lepsze niż przedtem. Nadadzą się na pieluszki, jeśli tylko uda jej się je porządnie wysuszyć.
Chcąc uspokoić córeczkę i samą siebie, zanuciła starą miłą piosenkę. Drobne fale kołysały łódź, głos nie niósł się daleko. Śpiewka uspokoiła je obie, chociaż Liv ze strachu o Olego zlewał zimny pot i kręciło ją w żołądku. O słowach piosenki miała tylko niejasne wspomnienie, lecz melodii nigdy nie zapomni.
Dlaczego Ole nie wraca?
Powiodła wzrokiem po morzu.
Drgnęła przerażona.
Nadpływała jakaś łódź, i to bardzo prędko, poruszana trzema parami silnych rąk u wioseł! To pastor, to musi być on!
Jak, na miłość boską, Mogens Skanke zdołał ją tu wytropić?
Jedno było pewne: jego ludzie jej szukają. Zaszlochała, ciało jej zdrętwiało, przez chwilę siedziała jak martwa. Wreszcie się ożywiła. Ogarnęła ją panika, w ustach poczuła przykry smak, serce zaczęło walić jak młotem. Porwała swój tobołek, ciężki i trudny do niesienia, ale jakoś udało jej się zebrać wszystko, bo umocowała Marię na piersi i dzięki temu obie ręce miała swobodne. Prędko przeskoczyła przez burtę, pod stopami poczuła stały grunt.
Puściła się biegiem do lasu ponad wioską. Nie miała pojęcia, co się w nim kryje, po prostu ciężko dysząc uciekała przez zmrożone pola między drzewa. Nogi poruszały się jakby same z siebie, w głowie miała jedną tylko myśl: uciec. Czarna peleryna uderzała o chude łydki, kaptur się zsunął, stopy ślizgały na zwiędłych liściach pokrywających zlodowaciałą ziemię.
Czyżby Ole ją oszukał?
Nieprzyjemna myśl przedarła się do świadomości, Liv odrzuciła ją, pobiegła dalej. Lecz myśl napierała natrętnie, pojawił się też i płacz. Znów zawiódł ją ktoś, komu zaufała. Znów padła ofiarą oszustwa, musiała znosić rozczarowanie.
Ale teraz nie była sama.
Liv przywykła, by samodzielnie dawać sobie radę, wola życia tkwiła w niej mocno. Uciekała teraz dla siebie i swojej córki i zatrzymała się dopiero, kiedy nogi się pod nią ugięły, a Maria zaczęła gwałtownie protestować przeciw takiej gonitwie.
Pod wielką sosną Liv wycieńczona osunęła się na ziemię.
Peleryna nie dawała jej żadnego ciepła, w uszach szumiała tętniąca krew, a przed oczami wirowały krwawe plamy i pulsujące słońca. Usiłowała zwilżyć usta, lecz język tkwił niby przyklejony do podniebienia. Jak przez sen słyszała ciche popłakiwanie dziecka, które w końcu ucichło.
W drodze do domu kat dźwigał większy ciężar niż poprzednio, kiedy szedł przez wzgórze do wioski. W worku niósł ubranie skazańca, zakrwawione, oplute, obrzucone zgniłymi płodami ziemi i nieczystościami. A jednak była to porządna odzież, którą mógł zabrać bez niczyich sprzeciwów. Nikt inny by jej nie włożył, ludzie woleliby raczej zamarznąć na śmierć.
Jorand wyruszył w drogę, kiedy zapadł zmierzch. Poszedł ku wzgórzu ścieżką, wijącą się najpierw przez - brzozowy las, a później wśród wysokich sosen. Owce zostawiły na niej swoje ślady, tu i ówdzie odcisnęły się końskie kopyta. Na tym odcinku stało niewiele zagród, większość pól i łąk należała do Korony lub też była własnością Kościoła, nie wszędzie ziemię uprawiano.
Wędrował może godzinę, gdy raptem zamajaczył mu na ścieżce jakiś cień. W szarzejącym świetle trudno było rozróżnić, co też to może być, ranna owca czy może człowiek. Nagle dobiegł go jakby pisk jagnięcia.
Dźwięk rozdarł zapadający zmrok, trafił Joranda w serce, zmusił do przymrużenia oczu. Przyspieszył kroku, może po powrocie do domu ugotuje sobie świeżą zupę? Nikt mu nie pożałuje rannego jagnięcia, zwierzę i tak zdechnie, a jeśli go nie zarżnie i nie opróżni z krwi, mięso się zepsuje. Ciepła zwierzęca krew dodałaby mu sił.
Zbliżywszy się stwierdził jednak, że ma przed sobą człowieka. Głos nie był więc beczeniem owcy.
Podszedł jeszcze kilka kroków i zaskoczony ujrzał, że na ścieżce okryta czarną peleryną leży młoda dziewczyna.
Wzdrygnęła się zamroczona, może właśnie się obudziła? Dokładniej otuliła się peleryną, jakby skrywała pod nią najprawdziwsze klejnoty koronne i bała się, że ma do czynienia ze zwykłym rzezimieszkiem.
Czarny materiał na moment się zsunął, odsłaniając to, co tak starała się przed nim ukryć.
Zrozumiał, że musiał słyszeć płacz niemowlęcia.
Kat przystanął, chwiejąc się na nogach, usiłował zrozumieć, co widzi. Przecież ta dziewczynka sama jest jeszcze dzieckiem! Ale niemowlę w rozchylonych ustach trzymało różową brodawkę piersi.
Liv, przerażona, zaczęła krzyczeć. Przez ogarnięty strachem mózg w ciągu jednej sekundy przetoczyło się mnóstwo myśli. Czyżby pastor mimo wszystko ją odnalazł? Czy po wyczerpującej ucieczce miała zostać oddzielona od córki? A może obie je zabije, ukarze za nieposłuszeństwo?
Wpatrywała się w wysokiego mężczyznę w ciemnym odzieniu. Sprawiał wrażenie równie zdumionego jak ona. Liv umilkła, krótki krzyk się urwał.
Nie, to na pewno nie jest wysłannik pastora.
Nie wyglądał też na szczególnie życzliwie usposobionego. Twarde oblicze przypominało twarze zwidujące się jej w koszmarach. Rysy sprawiały wrażenie wyrzeźbionych w kamieniu. Miał ciemne, półdługie włosy, koloru oczu przy tym świetle nie dostrzegła, ale błyszczały mrocznie niczym głębokie studnie. Błysnęły zęby, jakby chciał coś do niej powiedzieć. Liv wydało się, że serce przestanie jej bić, jeśli ten człowiek podejdzie bodaj o jeszcze jeden krok.
Mocniej przycisnęła Marię do siebie, dziewuszka zapłakała. Od wielu godzin nie dostała suchej pieluszki i świeżych powijaków. Nawet znajdująca się w pobliżu pierś matki już nie kusiła. Liv w ciszy słyszała bicie własnego serca i wiedziała, że to właśnie ono wystraszyło dziecko.
Wsunęła koniuszek małego palca do ust, oblizała go do czysta i dała possać małej. Oczy mężczyzny śledziły jej niewprawne ruchy, ale wciąż stał w miejscu, nie odzywając się ani słowem.
Maria trochę się uspokoiła.
Liv podniosła się niezgrabnie, ciało miała obolałe, zdrętwiałe, lecz strach, który wcześniej ciął jak nożem, objawiał się teraz tylko ściskaniem w żołądku. I tak nie zdoła przed nim uciec. Ten człowiek ma długie nogi, mocne, dobre buty. Dlaczego obcy w czerni się nie odzywa?
- Dobry wieczór... - zdobyła się na przywitanie, ale za nic nie chciała zdradzić swego imienia.
- Dobry wieczór...
Jego głos zazgrzytał jak korba, używana tylko w wyjątkowych wypadkach.
Zauważyła, że mężczyzna oddycha szybko, nie wiedziała jednak, czy to dlatego, że zaraz zaatakuje, czy też po prostu jest zaskoczony spotkaniem ludzi w ciemnym lesie.
Zebrała się na odwagę, starała się dostrzec twarz wśród czerni.
- Nie znam ciebie ani twoich zamysłów, lecz proszę, abyś zostawił mnie w spokoju, w imię Boże nie wyrządzał krzywdy mojemu dziecku.
Z wahaniem postąpił o krok. W głosie Liv zadźwięczała rozpacz. Złapała swój worek.
- Patrz! Masz tu jedzenie! Materiał na suknię, masło i inne rzeczy, które możesz sprzedać... Weź to wszystko, tylko pozwól nam bezpiecznie odejść!
Jorand przyglądał się wystraszonej twarzyczce i poczuł, że napływają jakieś nieznane doznania. W piersi rozlało mu się gorąco, miał ochotę chronić tę nieszczęsną dziewczynkę przed wszystkim, co budziło w niej takie przerażenie.
Przypominała mu maleńkiego zajączka, na którego trafił kiedyś przypadkiem, zwierzątko jak sparaliżowane przycupnęło we wrzosie i wpatrywało się w niego wielkimi, błyszczącymi oczami, niemo błagając o darowanie życia.
- Nic ci nie zrobię, dziewczyno - zapewnił, chrząknąwszy. - Chciałbym ci raczej pomóc. Jeśli potrzebujesz towarzysza do przejścia przez wzgórze, to idę tą samą drogą...
Zachęcony tym, że dziewczynka przestała się tak strasznie trząść ze strachu, ciągnął:
- Dokąd zmierzasz, dlaczego wędrujesz sama o tak późnej porze?
Liv nie odpowiedziała od razu, niepewna, ile może zdradzić temu budzącemu grozę, a zarazem dziwnie bezradnemu obcemu. Rozśmieszyły ją własne niemądre myśli, ale coś w tym wielkim mężczyźnie przypominało jej małego Karla.
- Ja... ja uciekam - mówiąc tak nie minęła się z prawdą. Jorand przyjął takie wyjaśnienie. Dziewczynka była prawdopodobnie prostą służącą, która wydała na świat nieślubne dziecko, i wyrzucono ją z domu. Dzieciak musi być nieduży, pomyślał, choć nie miał pojęcia o niemowlętach.
Młoda kobieta uciekająca przed ludźmi! Odrzucona, niemal tak jak on sam! Jorand poczuł nagle, że z nieznajomą młodziutką matką łączą go mocne więzy. Nie wiedział, skąd biorą mu się słowa, wypowiedział je bez zastanowienia, zdumiony, miał wrażenie, że zawisły w powietrzu.
- Jeśli tak jest, że uciekasz i nie masz żadnego celu, przyjmij moją pomoc i pójdź ze mną. Mam łódź w Eide, stamtąd już niedaleko, wkrótce będziemy na miejscu...
Nigdy nie widział oczu tak wielkich jak oczy tej dziewczynki. Wyglądała na zmieszaną, jak gdyby odczuła jego zdumienie.
Poczuł w sercu ostry ból. Pragnął teraz odejść jak najprędzej, bo nigdy nie miał w taki sposób do czynienia z innym człowiekiem. Co ten dzieciak robi?
Liv ogarnęła niepewność, nie umiała nic wyczytać z twarzy wielkiego mężczyzny. Jego słowa brzmiały raczej życzliwie, ale coś w nim przyprawiało ją o drżenie, dreszcz przebiegał po kręgosłupie. Może to ostrzeżenie?
Bała się spędzić tę noc w nieznanym lesie tylko z Marią. Nie miała pojęcia, co robić ani dokąd iść, kiedy się rozwidni. A jeśli zaryzykuje i mu zaufa, czy czeka ją okrutny los? Ale przecież nie wiedziała, co ją może spotkać, jeśli nie przystanie na jego propozycję.
Ostrożnie zapytała:
- Kim jesteś, życzliwy człowieku? Jednym z ludzi lensmana?
Jorand obawiał się tego pytania, lecz nie widział wyjścia. Dziewczyna wkrótce i tak się dowie. Prawdopodobnie kiedy zdradzi jej swój fach, ucieknie przed nim szybciej niż wiatr. Coś jednak zmuszało go, by wyznać prawdę. Może sam zdąży uciec, zanim zobaczy, jak jej oczy zmieniają się w zimne kamienie?
- Jestem Jorand Jorandssonn Meisterplass. Kat. Liv drgnęła, jak gdyby ją uderzył. Poczuła, że ciało pokrywa jej się gęsią skórką niczym pod wpływem ostrego zimna. Sam mistrz, człowiek mroku! Odruchowo zaprotestowała.
- Nie... nie... ty nie możesz być...
- Owszem - potwierdził dobitnie, mile połechtany jej niedowierzaniem.
Może zanim poznała prawdę, patrzyła na niego łagodniej? Nigdy nie zetknął się z żadnym człowiekiem, który by nie wiedział, kim on jest, nigdy więc nie musiał tego wyjaśniać.
Liv czuła się okropnie zmęczona.
Wycieńczenie i dramatyczne przeżycia ostatnich godzin sparaliżowały jej myśli, ciało było ciężkie, jak gdyby nie całkiem należało do niej. I kiedy Jorand z wahaniem wyciągnął rękę, żeby pomóc jej nieść ciężki worek, wszelki sprzeciw ustąpił, a pobrzękujące dzwonki rozsądku umilkły.
Nie miała sił na dalszą ucieczkę, nie miała sił na walkę. Jeśli ten wysoki człowiek o tajemniczych oczach chce ją skrzywdzić, ona i tak nic na to nie poradzi. Nawet przez wzgląd na małą Marię nie zdołała zaprotestować, kiedy wyjął jej z ręki tobołek i wsunął ramię pod łokieć, żeby ją podeprzeć. Delikatnie popchnął ją na ścieżkę. Liv szła powoli, nogi jej drżały, potykała się niemal na każdym kroku. Zrozumiał, że jest wycieńczona i nie zdoła tej nocy przejść przez wzgórze.
- Musisz wypocząć. Chodź, kawałek dalej jest szałas, teraz zimą stoi pusty. Tam przenocujemy.
Liv bezwolnie poszła za nim.
Wkrótce dotarli do maleńkiej chałupki pod wielką kamienną płytą. Zbito ją z kilku niemal przypadkowych desek, tworzyły jednak nieszczelne wprawdzie, ale zawsze pomieszczenie. Dach był dziurawy, drzwi przegniłe, wyrwane z zawiasów. Ale wewnątrz niskiej, nędznej chałupiny zimowa noc wydawała się łagodniejsza.
Po śladach w palenisku na środku widać było, że nocowano tu wielokrotnie. Jorand zebrał kilka suchych gałązek, z kieszeni wyjął prawie całkiem zużyte krzesiwo. Prędko skrzesał iskry i pochwycił je w garść znalezionej w kącie zeschłej trawy, wkrótce na palenisku płonął ożywczy, rozgrzewający ogień. Ale w blasku roztańczonych płomieni oblicze kata zdało się jeszcze bardziej przerażające niż kiedykolwiek przedtem.
Spostrzegł jej lęk i na nowo ogarnął go gniew.
- Dlaczego mi nie ufasz, przez wzgląd na moje zajęcie? Nie zdobyłem katowskiego płaszcza zabójstwami i przestępstwem. Mój ojciec był katem i dlatego przede mną także nie było innej drogi, niech ją czarci porwą!
Przeklinał gorzko, nagle owładnięty rozpaczą. Dlaczego tak ważne mu się wydawało, by ta młoda kobieta myślała o nim dobrze?
Dlaczego tak się przejmował, pozwalał, by opóźniała jego powrót do domu?
Mały Randar potrafił przecież sam dawać sobie radę przez kilka dni, był już większy i od dawna przyzwyczajony do trudnego życia.
Liv napotkała urażony wzrok kata, wyczuła, co w tej chwili porusza jego duszę.
Instynktownie pojęła jego tęsknoty, jego przekleństwo. Uśmiechnęła się, jej twarz otworzyła się jak kwiat mlecza o poranku.
- Jorandzie Jorandssonnie, nie jest prawdą, że ci nie ufam. Dzisiejszej nocy składam życie w twoje ręce, a dziecka też bronić mogę jedynie modlitwą. Ale ty chyba nie chcesz nas skrzywdzić? Myślę, że nie chcesz...
Jorand utonął w tych błękitnych oczach. Uśmiechnęła się do niego! Nigdy żadna kobieta nie okazała mu takiej życzliwości. Wprawdzie wydawała się jeszcze dziewczynką, lecz Jorand prędko zrozumiał, że pomimo swego wyraźnie bardzo młodego wieku jest już kobietą.
Pomyślał:
Tak więc nie tylko ja zostałem zesłany w najgłębszy mrok. Jest więcej takich, którzy nie wiedzą, co dziś w nocy mają ze sobą począć.
Przy blasku roztańczonych płomieni Liv opowiedziała swoją historię. Nie wspomniała o dziadku, niepewnie nadmieniła tylko o ojcu córeczki, nie podając jego imienia. Ton jej głosu wystarczył jednak Jorandowi, by zrozumieć, w jaki sposób dziecko zostało spłodzone. Przymknął oczy, żałując, że nie pozwolił dzisiaj skazańcowi cierpieć dłużej.
Liv opowiadała mu także o matce, o mglistych wspomnieniach, o wzajemnym przywiązaniu. Po jej płaczu poznał, że wiele czasu upłynęło, odkąd matka gładziła ją po złocistych włosach. Mówiła o Tulvie, także i ją nazywając matką, a wtedy oczy w jej drobnej buzi rozbłysły. Słysząc o groźbach pastora i ucieczce do Kaupanger, Jorand w gniewie zgrzytał zębami. A kiedy Liv opowiedziała o Olem, który tak ją zawiódł, Jorand ją powstrzymał:
- Zanim odszedłem dzisiaj ze wsi, słyszałem o jakiejś bijatyce. Sponiewierano kogoś do nieprzytomności, nie wiadomo, kto to zrobił. Czy to mógł być twój Ole?
Liv popatrzyła na niego zdumiona, szczęki przestały żuć suszone mięso. Bijatyka? Znów zdrętwiała aż do bólu mięśni.
Czy naprawdę tak mogło być?
Czyżby Ole mimo wszystko jej nie oszukał?
Przypomniała sobie potężnego, życzliwego mężczyznę, którego Marta darzyła taką sympatią, a Tulva tak mu ufała.
Nie. On by jej nie oszukał. Spotkało go nieszczęście!
- Co się z nim stało? - spytała bez tchu.
- Był bardzo poturbowany, miał połamane nogi i paskudne rany od noża. Nieprzytomny, nie wiadomo, czy się ocknie... Ale z tego, co zrozumiałem, jeszcze żył. Ci, co go znaleźli, przynieśli go do dworu na osobiste polecenie pana. Jeśli ma tam przyjaciół, zapewnią mu najlepszą opiekę - mówił z przekonaniem kat.
Liv zapłakała nad krótką, lecz jakże serdeczną przyjaźnią, która, jak przypuszczała, zaczynała kiełkować między nią a Olem - Miedziakiem. A on być może już nie żyje! Na nic by się nie zdało, gdyby teraz przyszła na dwór z bękartem i błagała o przyjęcie.
Nie mogła ryzykować powrotu do Kaupanger, gdzie z pewnością szukają jej ludzie pastora.
Jorand nie potrzebował słów, aby ją zrozumieć.
Dziewczyna została na świecie całkiem sama.
Poczuł, że stają się sobie coraz bliżsi, ona była taka jak on! Nie miała dokąd iść i dokąd wracać. Ale co by powiedziała, znając myśli kłębiące się teraz w głowie kata?
Czy zechce spalić za sobą wszystkie mosty i dzielić z nim samotność?
Może miała jeszcze jakąś szansę w społeczeństwie, może zdołałaby w końcu znaleźć swoje miejsce wśród ludzi? Jeśli pójdzie z nim, jej przyszłość zostanie jasno wytyczona: życie w samotności, wśród nienawiści i odrazy, w izolacji od innych.
Tylko dla jednego człowieka bowiem ludzie żywili jeszcze mniej szacunku niż dla kata:
Dla jego nałożnicy.
Ogień na prymitywnym palenisku z kamienia tańczył teraz spokojniej. Żar płonął czerwonym gorącem, sprawiając, że temperatura w maleńkiej chatce przyjemnie wzrosła. Bożonarodzeniowy śnieg nie pokrył jeszcze nagich okolic nad fiordem. Na zewnątrz było chłodno, lecz wcale nie zimno.
„Odwilż na wypieki” utrzymywała się; przedświąteczny okres zimy właściwie przypominał chłodny wrzesień dalej na południu kraju.
Liv siedziała oparta plecami o swój wypakowany worek. Najedli się do syta. Jorand nie miał słów uznania dla podpłomyków z prawdziwym masłem i łagwi dobrego piwa. Liv zrozumiała, że jego gospodarstwo musi być raczej skromne. Opowiedział jej co nieco o swoim życiu, z początku nieskładnie, urywanymi zdaniami. Domyśliła się, że nie przywykł do mówienia o sobie, pewnie też mało kto chciał go słuchać.
Kiedy dowiedziała się o małym Randarze, ogarnęło ją współczucie i troska.
Biedny chłopczyk!
Ileż musiał przejść!
Dzięki Bogu, że ów podróżny umieścił go u Joranda, pomyślała, zdając sobie sprawę, że niewielu podzieliłoby jej opinię. Liv jednak posiadała zdolność patrzenia na ludzi głębiej, nie przywiązywała wagi do tytułów i utartych schematów. Instynktownie wyczuła, że Jorand nie jest groźnym człowiekiem mroku, którego widziała w nim większość. Jorand był dobry!
Siedzieli sobie po prostu, razem milczeli.
Jorand nerwowo grzebał gałęzią w dogasającym żarze. Nie patrzył wprost na nią, wyraźnie nad czymś się zastanawiał.
Wreszcie zebrał się na odwagę.
- Liv... ty chyba też jesteś sama. Ja... ja mam wprawdzie Randara, a ty Marię...
I po chwili:
- Mimo to może chciałabyś ze mną pójść do Meisterplassen...
Zawahał się, zająknął, umilkł spłoszony, zerkając na nią.
Zrozumiała.
Nie mógł poprosić o jej rękę, chociaż powinien, skoro powiedział już tak dużo.
Większość księży starannie unikała kontaktów z katem. Oprawca nie był mile widziany w kościele, a już na pewno nikt nie zechciałby marnować dla niego błogosławieństwa sakramentów. Kat nie miał żony. W najlepszym razie mógł mieć nałożnicę. Jego imię często nie było nawet wymieniane w księgach parafialnych, które prowadzili niektórzy proboszczowie.
Liv, o dziwo, nie bardzo zaskoczyła jego propozycja.
Jakby przez cały czas wiedziała, że gdzieś w jakimś miejscu na świecie jest człowiek, czekający, by się nią zaopiekować. Marzyła jej się kiedyś ciepła, przyjazna dłoń, która wyrwałaby ją z koszmaru. W miarę jednak jak upływały lata, a twarz matki skrywała się w coraz gęściejszej mgle, wrzuciła swe marzenia do wodospadu.
Te oczy...
Nie błyszczały już tajemniczym chłodem, lecz nabrały jakby ciepła od ognia i płonęły przyjemnym, brunatnym blaskiem.
Czuła się przy nim bezpieczna.
W dodatku nic chyba nie mógł jej zrobić, nic, czego już nie zaznała.
Tak bardzo pragnęła, by ktoś się o nią zatroszczył.
Ale co mogła zaofiarować mu w zamian?
Nie dokończyła myśli, zadrżała tylko zdjęta dreszczem i zmusiła wspomnienie o dziadku, by cofnęło się głęboko w zakamarki mózgu, gdzie przebywało niczym nigdy nie uśpiony potwór.
Nie zdawała sobie sprawy, że twarz jej się ściągnęła, mocniej objęła się rękami, oczy odruchowo powędrowały ku miejscu, w którym zapewne i on ukrywał nabrzmiewającą bestię.
Jorand musiał zauważyć, gdzie padło jej spojrzenie.
Położył worek na kolana, schował się za nim.
Bezradnie machnął ręką, nie potrafił znaleźć właściwych słów. Mruknął tylko, że nie może zaproponować jej małżeństwa.
Zrozumiała.
- Nie bój się. Tak długo żyłem sam... Żadna kobieta ani razu nie spała w moim domu. Ja nigdy...
Głos uwiązł mu w suchym gardle.
Nie miał pojęcia, jak powinien to nazwać. Określenia dotyczące parzenia się ludzi, które słyszał w towarzystwie samych mężczyzn i od pijanych komorników późną porą w targowe dni, raczej się nie nadawały, by użyć ich wobec tej dziewczyny.
Twarz młodziutkiej matki na powrót nieco złagodniała. Opuściła ramiona, odeszła jakby gdzieś daleko.
Znów między nimi zapadła cisza.
Liv usypiała Marię, zaczęła nucić starą kołysankę. Joranda ucieszyła piosenka, lecz wcale się nie rozluźnił. Czekał na jej odpowiedź.
Liv urwała śpiewkę, pochwyciła jego spojrzenie.
A potem z jej ust padły słowa, ciche i, jak jej się zdawało, dziwne, lecz w pełni jasne i szczere:
- Jorandzie Meisterplass, pójdę z tobą, jeśli zechcesz przyjąć mnie pod swój dach. Zadbam o ciebie i twego przybranego synka najlepiej jak umiem i postaram się stworzyć taki dom, jaki sama kiedyś miałam. Będę gotować ci strawę, prać twoje ubrania, zajmować się twoimi zwierzętami i pielęgnować cię, gdy nadejdą złe dni.
Urwała, patrząc, jak z radości lekko drgają mu policzki. I dodała:
- Więcej obiecać ci nie mogę, życzliwy człowieku.
Jorand nie potrafił ukryć mącącej umysł radości.
Niepojęte koleje losu!
Nigdy dotąd tak jasno nie odczuł smutnej samotności swego życia. Teraz zaś, kiedy długo tłumione marzenia miały się spełnić, nie mógł pojąć, w jaki sposób zdołał znieść trwającą przez całe życie izolację od ludzi.
Zerwał się na nogi, śmiejąc się do Liv, pociągnął ją w górę i objął w pasie. Potem podniósł obie dziewczynki i wykonał w maleńkiej chatynce kilka niezbyt eleganckich kroków. Głową uderzył w dach, roześmiał się jeszcze głośniej i zestawił wreszcie Liv na ziemię. Chyba oszalał!
Liv także nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, choć uścisk jego rąk w talii wzbudził jej niepokój i sprawił, że ciało zdrętwiało. On jednak tego nie zauważył, uśmiechnął się tylko szeroko.
A później, kiedy powietrze jakby nieco zgęstniało, a jego ręce nie bardzo wiedziały, gdzie mają spocząć, Liv usłyszała, jak Jorand szeptem wypowiada zdumiewająco wiele słów:
- Oprawca... przeklęty... ty pierwsza się do mnie uśmiechnęłaś, już samo to było czymś niezwykłym. A teraz jeszcze chcesz dzielić życie z takim przeklętym jak ja! Twój Bóg wynagrodzi cię za to, On, jak sądzę, patrzy uważniej niż księża i inni dobrzy ludzie.
- Nie potrzeba mi żadnej nagrody - powiedziała Liv zdumiona intensywnością jego radości. Nie przypuszczała, że ten ostrożny, wręcz niepewny siebie mężczyzna może być zdolny do takiego wybuchu uczuć. Teraz zaczęła się domyślać, że za nieprzeniknionym wyrazem twarzy kryje się żar i żywiołowość.
- Musimy się trochę przespać, jutro czeka nas długi marsz - stwierdził w końcu.
Dołożył do ognia, żeby nie marzli w nocy. Liv urządziła ze swego worka posłanie i starannie okryła się peleryną.
Maria nie spała, zerkała na twarz matki. Małe paluszki przebierały w potarganych jasnych włosach, które wysunęły się z korony warkoczy. Jorand po prostu otulił się kubrakiem i skulił na ziemi z tłumoczkiem ubrań pod głową.
Spod wpółprzymkniętych powiek obserwował matkę i dziecko, nigdy jeszcze nie widział nic tak pięknego.
Przez moment dostrzegł drobną białą pierś, kiedy przykładała do niej dziecko, chociaż tak starała się zakrywać. Większość kobiet, a szczególnie te z najwyższych warstw społeczeństwa, zwykle się tym nie przejmowała. Karmienie dzieci piersią było rzeczą naturalną, zdarzało się, że nawet trzy - i czterolatki odszukiwały matkę i zadzierały jej suknię, by pociągnąć mleka... Niewiele osób na to reagowało, chociaż ludzie Kościoła zdążyli uznać nawet ten prosty i praktyczny obyczaj za grzeszny.
Jorand przyglądał się odprężonej twarzy Liv. Nie spała, ale jej rysy bardziej niż kiedykolwiek stały się rysami dziecka. Długie jasne rzęsy rzucały cienie na drobną twarzyczkę. Usta miała kształtne, dość pełne, lecz mimo to wcale nie duże. Kości policzkowe uwydatniały się jeszcze bardziej za sprawą jej chudości. Już cieszył się na myśl, że będzie mógł patrzeć, jak nabiera ciała, odżywa, odpoczywa.
Postanowił, że okaże jej tyle dobroci, na ile stać kogoś takiego jak on. Obawiał się, że wiele będzie musiał jej wynagrodzić, Liv bowiem utraci kontakt ze zwykłymi ludźmi, gdy tylko się dowiedzą, że mieszka z nim, katem.
- Dobranoc, pisklaczku - szepnął. Otworzyła oczy, uśmiechnęła się lekko, odwzajemniła życzenie dobrej nocy i wkrótce zapadła w sen.
On długo jeszcze nie mógł zasnąć, osobliwie podniecony, rozgorączkowany trudną do opisania musującą radością w ciele. Jednocześnie miał wrażenie, jakby stał nad grzmiącym groźnie wodospadem, aż wreszcie opętany rzucił się w wodną toń.
W pięknej sypialni na piętrze dworu Ole Seiderstad odzyskał przytomność.
Z ogromnym wysiłkiem otworzył oczy. W głowie huczało mu i pulsowało, a z resztą ciała wcale nie było lepiej.
Co się stało?
Gdzie on jest?
Czerwona wełnista mgła przesłaniała mu wzrok, dostrzegał zaledwie zarys kilku postaci przy łóżku.
Tak, bo rzeczywiście leżał w łóżku, prawdziwie miękkim, pod lekką jak puch kołdrą, nie naciskającą prawie obitego ciała.
- On się budzi - rozległ się szept tuż obok. Kobiecy głos.
- Sprowadźcie gospodarza, życzył sobie, żeby go powiadomić, skoro tylko chory da jakiś znak życia - od - szepnął inny, głębszy głos.
Ole wziął się w garść, zmusił do ponownego otwarcia oczu i ujrzał dwie zatroskane twarze. Jedna z kobiet chwyciła kubek z wodą i przyłożyła mu do ust. Wypił, rozlewając połowę na kołdrę.
- Spokojnie, spokojnie, gospodarz zaraz przyjdzie. Chyba się z tego wyliżesz, chociaż wcale' nie byliśmy tego pewni, kiedy cię przynieśli, awanturniku!
Ole nie miał siły odpowiedzieć, ale przypominał sobie teraz, co się stało.
Bracia Jensenowie!
Dopadli go, pamiętał, że otrzymał mocny cios w głowę.
Nóż!
Najstarszy wymachiwał wielkim fińskim nożem, zalśnił metal wybłyszczony w miejscu, gdzie osełka wy - szlifowała ostrze.
Ole nie posiadał się ze zdumienia, że jeszcze żyje. Dlaczego go nie zabili? Odpowiedział mu na to osobiście gospodarz.
- Okropnie jesteś poturbowany, przyjacielu! Wszyscy myśleli, że już umarłeś. Tak, tak, muszę przyznać, że ciągle się zastanawiam, jak zdołałeś przeżyć. Kto, na miłość boską, chciał ci wyrządzić taką krzywdę? Naprawdę postanowili się z tobą rozprawić, stary draniu! Tak, oni, bo przypuszczam, że było ich więcej...?
Ole tylko kiwnął głową, nie bardzo wiedział, czy powinien zdradzać jakieś nazwiska.
- Wygląda na to, że się z tego wykaraskasz, ale raczej nieprędko staniesz na nogi. Masz zmiażdżone kolano, stłuczony tył głowy, kilka połamanych żeber i sporo paskudnych ran od noża. Straciłeś wiele krwi i byłeś tak zimny jak woda w fiordzie, kiedy trzy dni temu ludzie znaleźli cię na brzegu. Pewni byli, że nie żyjesz, i przynieśli cię tutaj bez należytej ostrożności. Dopiero moja żona odkryła, że w twoim cielsku kołacze się jeszcze dusza.
Gospodarz życzliwie poklepał Olego po ramieniu, ale zaraz tego pożałował, bo ten już przy pierwszym dotknięciu zaczął wić się z bólu.
- Uf, widzę, że z tobą ciągle nie najlepiej, człowieku. Możesz u nas zostać tak długo, jak będziesz tego potrzebował. Nie zapomniałem, co zrobiłeś dla moich świadków na zeszłorocznym tingu, ani o przysłudze, którą mi wyświadczyłeś, kiedy bawił tutaj ten przeklęty parobek pastora...
Grubas roześmiał się, ale niepokój wciąż się czaił w kącikach jego oczu.
- Odpręż się teraz, wypocznij i spróbuj zjeść cokolwiek ze wszystkich tych smakołyków, które dziewczyny przyszykowały. A kiedy bardziej niż taca z jedzeniem zainteresują cię dziewki kuchenne, będzie to znaczyło, że czas już wyrzucić cię spod moich puchowych kołder - zachichotał i pomachał mu ręką na pożegnanie.
Ole znów przymknął oczy, iście piekielny ból dręczył całe ciało. Czuł się słabo, w głowie mu wirowało. Nagle jednak myśli mu się rozjaśniły.
Liv!
Biedna dziewczyna!
Co się stało z tym niewinnym dzieckiem? Na pewno czekała i czekała...
I jej maleństwo! Gdzie się z nim podziała w tej obcej wiosce? Dlaczego gospodarz ani słowem o niej nie wspomniał, ludzie musieli wszak trafić na samotną młodą matkę?
Zebrał siły i zawołał gospodarza. Jakaś dziewczyna wsunęła głowę przez drzwi i obiecała sprowadzić pana.
Ten jednak nie umiał mu nic powiedzieć:
- Dziewczyna z maleńkim dzieckiem? Nie, nie słyszałem, żeby ktokolwiek o niej gadał. Nie przypłynąłeś sam?
Kołysał się w swoich solidnych skórzanych butach, zastanawiał nad czymś, gładząc się po brodzie.
- Rozpytam się jeszcze, ale coś na pewno obiłoby mi się o uszy...
Ole poruszył się w łóżku, tym razem targnął nim niepokój o Liv. Byle tylko trafiła na porządnych ludzi... Na pewno próbowała uciekać, posądzała go być może nawet o zdradę. Tu w wiosce raczej jej nie było, usłyszałaby pewnie o wypadku i przyszła do dworu. Musiała wyjechać, może zabrała się którąś z łodzi przybyłych z pobliskich wsi? Na dzień egzekucji ściągnęło tu wielu ludzi, ktoś zapewne ją podwiózł. Może właśnie w tej chwili siedzi bezpieczna w izbie u krewnych Tulvy w Ardal? Mówili o nich przy Liv, przypomniał sobie o tym, kiedy błyskawica bólu rozdarła mu czaszkę.
Trochę go to uspokoiło, nie potrafił sobie wyobrazić, co innego Liv mogłaby począć. Na pewno słyszała rozmowę Evena i Tulvy o ich krewniakach i zaryzykowała zjawienie się u nich nieproszona. Nie miał sił, by dłużej przejmować się jej losem, jego własny ból zamroczył wszystkie myśli. Wkrótce zapadł w niespokojny, przesycony męką sen, który na kilka godzin oderwał go od świata. Ostatnią myśl poświęcił Tulvie i Evenowi, czekającym zapewne na wieści. Musi odnaleźć Liv, wypełnić zadanie, którego się podjął, porozmawiać z gospodarzem o miejscu dla dziewczyny, która, miejmy nadzieję, jest bezpieczna w Ardal wśród życzliwych jej ludzi...
Tak jednak się nie stało.
Liv już po dwóch dniach zadomowiła się w Meisterplassen. Maleńka zagroda położona była czterdzieści kroków w górę od brzegu, otoczona lasem, a za nią wznosiło się strome zbocze góry. Pięknie tu było. Nawet teraz, kiedy dni krótkie, a okolica naga, Liv dostrzegała urok szerokiego fiordu i wspaniałych szczytów. Widziała gospodarstwa po drugiej stronie rozrzucone wzdłuż brzegów. W miejscach, gdzie przyroda utworzyła zaciszne zatoczki i pokryła skałę warstwą urodzajnej gleby, ludzie wznieśli swe szarobrunatne chaty. Nieco dalej w głąb fiordu leżało Sogndalsfjaeren, większa wieś, o której dotychczas tylko słyszała. Fiord dzielił się, jedna odnoga ciągnęła się przez Sogndal do Kvam, druga w stronę Eide. Stamtąd właśnie powiosłowali, kiedy po kilku godzinach wędrówki dotarli wreszcie do miejsca, w którym Jorand zostawił łódź.
Jorand miał dobrą łódź, przygotowaną na ciężką pogodę i potrafiącą się oprzeć fali. Wprawdzie niewielką, lecz dobrze dźwigającą ładunek i wymagającą silnego mężczyzny przy wiosłach.
Jorand był silny.
Liv nigdy nie widziała, by ktokolwiek poza Olem wkładał tyle siły w poruszanie wiosłami. Muskularne ramiona przyciągały wiosła do ciała, solidne pięści mocno pchały. Jorand od wysiłku oddychał nieco ciężej, lecz wcale nie wyglądał na zmęczonego, chociaż płynęli szybko pod wiatr. Szaroczarna woda szarpała i kołysała łodzią, nawet gdy znajdowali się w pobliżu stromych zboczy gór.
Kiedy mieli już zejść na ląd, Jorand popatrzył na Liv onieśmielony i poprosił, by pozwoliła mu iść przodem.
Dziewczyna uśmiechnęła się chytrze, czyżby wstydził się pokazać jej nieporządek w domu?
Jorand jednak wcale o tym nie myślał. Bał się raczej powitania, jakie Randar może zgotować obcej kobiecie. Nie zawsze rozumiał reakcje dziecka, Randar czasami zachowywał się tak nieobliczalnie, tak dziwnie...
Z drobnych, urywanych zdań dotyczących przeszłości chłopca Jorand zorientował się, że mały nigdy nie znał matki.
Przypuszczał, że Liv przygarnie chłopczyka, obdarzy go kobiecą troską i ciepłem. Nie ulegało wątpliwości, że bardzo mu tego potrzeba. Chłopiec był nadzwyczaj nieśmiały i zamknięty w sobie. Jorand dotychczas nie przedsięwziął niczego, by malec się otworzył, dał mu po prostu strawę i dach nad głową, nigdy też nie podniósł nań ręki. Poza tym chłopiec zajmował się sobą sam, umiał obrządzić zwierzęta, ugotować owsiankę, uprać ubranie w potoku i wykonywać proste roboty polowe. Wyglądało na to, że lubi pracować i pomimo swego młodego wieku potrafi przyrządzić posiłek.
Teraz może jego świat pojaśnieje, pozna beztroskę, nauczy śmiać się po dziecinnemu i bawić jak wiejskie dzieciaki, które Jorand widywał. Liv zapewne przejmie na siebie większość obowiązków w domu i zagrodzie, kobietom zazwyczaj sprawiają one radość.
Randar już z daleka rozpoznał łódź. Jorand nareszcie wraca! Randar nie bał się samotności, właściwie czuł się wtedy bardziej swobodny niż w czyimś towarzystwie. Z samotnością był za pan brat, oznaczała dla niego wolność od napaści, drwin, prześladowania i ciosów. Randar postanowił zapomnieć. Potrafił siedzieć całkiem nieruchomo i czuć, jak głowa staje się pusta, pozbawiona bólu.
Dobrych wspomnień nie miał. Lata, które spędził jako syn innego kata w małej wiosce nad wielkim fiordem, nie pozostawiły po sobie innych śladów niż blizny.
Chłopiec wbiegł do izby, pospiesznie rozdmuchał ogień na palenisku i dołożył suchych brzozowych szczap. Przesunął nad płomienie zawieszony na drągu kociołek z resztkami owsianki, wczorajszej, a może jeszcze z poprzedniego dnia...
Dolał trochę wody, dosypał garść płatków z beczki pod ścianą, posolił. Rozmieszał kleistą, gęstą masę, aż grudki prawie całkiem się rozeszły, a owsianka zaczęła bulgotać.
Kiedy znów wyszedł na schody, spostrzegł, że Jorand nie przypłynął sam.
Była z nim jakaś dziewczyna!
Randar zamarł. Co to może znaczyć? Dotychczas żadni goście nie odwiedzali Meisterplassen!
I w dodatku dziewczyna!
A może... może to nowa Mari - Rozpustnica. Przypomniała mu się obdarta, brudna kobieta o wielkich, obwisłych piersiach i tłustych, cuchnących włosach.
Mari - Rozpustnica!
Ojciec od czasu do czasu przywoził ją do domu.
Randara za każdym razem zamykał wtedy w szopie razem z trzema chudymi owcami. Zdarzało się, że chłopiec musiał tam spędzić kilka nocy z rzędu, ojciec często też zapominał rzucić mu coś do jedzenia. Malec dzielił wtedy los z wygłodzonymi zwierzętami, ledwie trzymającymi się na nogach. Wodę mieli; obrzydliwe koryto pełne owadów uratowało kiedyś chłopcu i owcom życie, gdy ojciec zapomniał o synu przez cztery doby... Randar zadrżał na samo wspomnienie.
A jeśli Jorand zachowa się tak samo!
Randar miał mgliste pojęcie o tym, co ojciec i ta okropna baba sobie poczynali, chociaż nie rozumiał wszystkich dźwięków, krzyków i jęków, które za każdym razem, gdy ojciec miał gościa, wypędzały go do obórki. Wciąż pamiętał mdłości, jakie go ogarnęły, kiedy pojął znaczenie tych odgłosów.
Jorand szedł już ścieżką.
Dziewczyna została. W objęciach trzymała niemowlę!
Jorand dostrzegł chłopca, zamachał do niego ręką i zawołał.
Randar odprężył się trochę, widząc uśmiech na wargach przybranego ojca i serdeczne powitanie.
Nigdy chyba nie widział go takiego uradowanego? Ostatnie metry dzielące go od domu Jorand przebył niemal tanecznym krokiem. Wyciągnął rękę do chłopca.
- Witaj, łobuziaku! Rozpaliłeś ogień? Przywożę gościa!
- Tak, Jorandzie, owsianka już się gotuje. Jeśli chcecie już teraz jeść, mogę iść do lasu...
- Do lasu? Musisz poznać Liv! Zamieszka teraz z nami razem z maleńką Marią. Przyjemnie będzie w towarzystwie kobiet, nie uważasz?
Jorand nie doczekał się odpowiedzi, lecz wyraz twarzy chłopca dobitnie mówił o jego wątpliwościach.
- Odpowiadaj, dzieciaku, nie cieszysz się? Musiało ci się tu nudzić, a teraz będziesz miał towarzystwo, kiedy ja wyjadę. Nigdy nie będziesz musiał być sam. Liv jest bardzo miła i na pewno okaże się dla ciebie dobrą matką.
Matką?
Randar, zdumiony, zaniemówił. Napłynęły niewyraźne wspomnienia innej kobiety, szczupłej, o brązowych włosach, która głaskała go po policzku, kiedy wieczorem szedł spać. Działo się to niesłychanie dawno temu, w jakimś innym życiu, przed przybyciem na Meisterplassen, przed nocami spędzonymi w oborze, przed wizytami Mari - Rozpustnicy, przed wszystkim...
Randar miał w pamięci zaledwie kilka scen z matką. Pamiętał ściszony kobiecy głos, dotyk szorstkiej, lecz jakże pieszczotliwej ręki, słodki, ciepły zapach bezpieczeństwa.
Nie miał jeszcze trzech lat, kiedy odeszła.
Jednocześnie zniknęli brat i siostra. Ojciec mówił, że wyjechali do Bergen, szukać nowej przyszłości w obcym kraju. Dość mieli już napaści i opluwania.
Randar nabrał powietrza w płuca, z lękiem popatrzył na zdziwioną twarz Joranda. Jego słowa wymagały odpowiedzi.
- Matka... Przywiozłeś matkę?
- Tak, matkę dla ciebie. I... kobietę dla mnie. Zobaczysz, czekają nas teraz lepsze dni! Przyjmij ją dobrze, pomagaj we wszystkim i nie uraź nieprzyjemnym słowem.
Jorand wydał się chłopcu odmieniony, mały wyczuwał jakiś nowy element nawet w oddechu opiekuna. Przeraziło go to. Kiedy w jego życiu coś się zmieniało, rzadko obracało się na lepsze. Ale Jorand przypatrywał mu się zmrużonymi oczyma.
- Będę grzeczny - obiecał Randar. - A pozwolicie mi spać w chacie?
- Oczywiście. - Jorand , nie zastanawiając się dłużej nad tym dziwnym pytaniem, pociągnął chłopca przez pole.
Liv czekała przy kamiennym pomoście. Maria w jej ramionach popłakiwała. Długa podróż nie wyszła małej na zdrowie, chociaż miała dość ciepła i nie była głodna. Słysząc świszczące odgłosy, dobywające się co jakiś czas z piersi dziewczynki, Liv drętwiała, zdjęta lękiem.
Randar i Jorand zabrali jej bagaż, wkrótce i ona sama znalazła się w maleńkiej zagrodzie. Pokazali jej prędko oborę, inne budynki gospodarcze, pełną rupieci szopę i wreszcie zaprowadzili do chaty.
Nie dało się zaprzeczyć, że pierwsze wrażenie było wręcz przerażające. Rzeczywiście przyda się tu kobieca ręka, nie wspominając już o młotku, drewnianych kołkach, zawiasach i mchu do uszczelnienia ścian.
Budynki były w bardzo złym stanie, zniszczone i pokrzywione, wyraźnie nadgryzione zębem czasu.
Zaledwie jednak w dwa dni później Liv uznała, że zrobiło się tutaj bardzo miło. Przyjemność sprawiało jej sprzątanie, szorowanie i mycie. Randar ze stryszku nad oborą przyniósł słomy i uszczelnił nią ściany, a Jorand grubymi, mocnymi kołkami przybił nowe deski. Dach został pokryty świeżymi kawałkami darni, które Jorand wyciął ze zmrożonej ziemi. Teraz na pewno spełnią swoje zadanie, nie wpuszczą śniegu do środka.
Palenisko w polepie wyczyszczono i wymurowano równymi kamieniami. Ciężki stół wyszorowano piaskiem i morską wodą, co najmniej od dziesięciu lat tak nie jaśniał. Liv musiała przedrzeć się przez warstwy resztek jedzenia i trudnego do określenia brudu, zanim dotarła do drewna. Jorand uśmiechał się, widząc ją z zakasanymi rękawami, z palcami czerwonymi od ługu z popiołu, którym czyściła sprzęty. Trochę się jednak wstydził, nieporządku, łagodnie mówiąc, jaki tu zastała.
Dom wkrótce był już przygotowany na zimę. Na nowych kołkach wbitych w dłuższą ścianę zawisły drewniane naczynia, mieszadła, tłuczki, chochle i moździerz.
Z sufitu nad paleniskiem zwisały dwa porządne żelazne kotły, gotowe do użycia, a w kącie stała co najmniej miara drewna ułożonego w stos aż po dach. Ściana w tym miejscu wciąż pozostawała nieszczelna, Jorand pomyślał więc, że drewno stanowić będzie odpowiednią osłonę, a jednocześnie dobrze przeschnie w cieple izby.
W chatach jak ta zimą nigdy jednak nie było dostatecznie ciepło, ale też i ludzie o tej porze opatulali się zazwyczaj w najcieplejszą odzież, jaką mieli, ubierali się stosownie do pogody i cieszyli, jeśli ciepło w izbie utrzymywało się na tyle, by woda w cebrzyku pod ścianą nie zamarzła do samego dna.
Zapadł wieczór. Maria uspokoiła się, przeziębienie, jakie zdawało się jej zagrażać, nie rozwinęło się, spodobało jej się także spanie w wielkiej niecce, używanej niegdyś do zagniatania ciasta. Niecka była odpowiednio długa, by niemowlę w powijakach mogło się w niej swobodnie wyciągnąć. Liv przesunęła palcami po rzeźbionym brzegu, zastanawiając się, skąd mogło się tu wziąć to naczynie. Nagle błysnęło jej w głowie: Boże Narodzenie za pasem!
Musi piec!
Robić kiełbasy!
Gotować kapustę!
Wędzić ryby!
Robić wszystko to, czym na Solgarden zajmowano się już od tak wielu tygodni! Poderwała się, zawołała Joranda, wybiegła mu naprzeciw, kiedy wszedł do chaty.
- Za kilka dni przecież Wigilia! Musimy wszystko przygotować, tyle jest roboty... Pokaż mi, gdzie masz zapasy ziarna, solone śledzie, solone i suszone mięso, warzywa...
Jorand jej przerwał.
- Boże Narodzenie? Ja... my... nigdy nie obchodziliśmy świąt... Mamy dość jedzenia, ale nie tak wystawnego. Trochę śledzi w beczce, kilka główek kapusty... Czasami za pracę dostanę trochę masła zamiast szylingów, ale ostatnio było z tym nie najlepiej.
Jorand z żalem pokręcił głową, nie był zbyt wymagający, gdy chodziło o jedzenie, i nauczył się zadowalać prostą, mało urozmaiconą strawą. Zaraz jednak z dumą podniósł ręce.
- Mam za to gorzałkę, całe osiem baryłek! Stoją w szopie, bo wódka tak bardzo nie zamarza.
Liv nie potrafiła ukryć rozczarowania. Wciąż żywe pozostawały w niej wspomnienia o dniach Bożego Narodzenia przeżytych w dzieciństwie, kiedy rodzina z Bergaheim liczyła pięć osób, a wszystko jeszcze układało się pomyślnie... Nawet w tych strasznych latach spędzonych z dziadkiem, na święta piekła i przyrządzała smakowite mięsa na obiad. Zawsze bili jakieś zwierzę, a dziadek warzył mocne słodowe piwo.
Jorand zasępił się, ale trwało to tylko moment.
Oczywiście! Liv będzie mogła przygotować święta! Od lat odkładał wszystkie szylingi, które dostawał za swą niegodną pracę, zarabiał też trochę, sprzedając najlepsze ubrania rozmaitym bezimiennym wędrownym kramarzom. Z narożnej szafki wyjął brązową skórzaną sakiewkę. Zabrzęczało w niej, kiedy przechodził przez izbę. Wręczył ją Liv.
- Weź to! Płyń jutro do wsi i kup wszystko, co uznasz za potrzebne. Masło, słodkie mleko, świeże mięso, może kawałek szynki... Będą święta w tym roku! - Zaśmiał się. - Kiedy rozdzwonią się dzwony w kościołach blisko i daleko nad fiordem, oprawca z Meisterplassen i jego rodzina zasiądą do obiadu, którego pozazdrościć im może sam starosta!
Liv śmiała się głośno, ucieszona jego radością. Buzia Randara także się rozjaśniła. Nie bardzo wiedział, na czym polega prawdziwe świętowanie, ale domyślał się, że może to być coś bardzo przyjemnego.
Chłopczyk uśmiechnął się do Liv, uśmiech nieczęsto gościł na pociągłej twarzyczce pod czarną grzywką.
Liv poczuła, że w jej piersi wzbiera duma.
Ciężkie wiosła uderzały o wodę, mąciły szare zwierciadło, zlewając łódź deszczem słonych kropel. Liv pracowała z całych sił, usiłując jednocześnie przypomnieć sobie cokolwiek z drogi do Kaupanger. Jorandowi, biedakowi, nie przyszło do głowy, że Liv nie ma zbyt wielu doświadczeń z morzem.
Wiosłowanie szło jej naprawdę ciężko. Maria popłakiwała w swojej niecce na dziobie. Pogoda wciąż była łaskawa, powietrze łagodne i spokojne. Od czasu do czasu zaświeciło słońce, gdy w swojej zimowej wędrówce nisko nad horyzontem zdołało się przedrzeć zza przesłaniających je szczytów gór.
Po dwóch męczących godzinach Liv przybiła wreszcie do niedużej przystani w Sogndal. W niewielkiej wiosce gromadki chat skupiły się nad brzegiem, kilka zagród wybudowano na zboczach otwartej doliny, która ciągnęła się w głąb lądu. Tam także mieszkali ludzie, a gdy przebyło się ową dolinę i sforsowało góry, trafiało się do Fjasrland, tyle wiedziała z opowieści Joranda.
Liv przycumowała łódź, umocowała dziecko do piersi i skierowała się ku najbliższym domostwom. Jej uwagę zwróciła najbardziej okazała zagroda nieco powyżej brzegu, ani chybi mieszkali tam zamożni ludzie. Może zajmują się handlem, a już na pewno mogą odstąpić trochę jedzenia za odpowiednią zapłatą. Przy domu stała także olbrzymia obora, a łatwo rozpoznawalny zapach krowiego nawozu obudził w Liv nadzieję, że uda jej się kupić choćby skopek mleka, bo w wielkich gospodarstwach mogli sobie pozwolić na trzymanie krów cielących się zimą. Liv zabrała ze sobą puste naczynia, duży dzban z pokrywą, trzy szerokie faski, kawałek cienkiego lnianego płótna, dwa płócienne woreczki i pustą maselniczkę.
Na podwórzu spotkała służącą i wyłożyła jej sprawę, z którą przyszła. Przedstawiła się jako Liv córka Andreasa, przybyła z wizytą do znajomych, mieszkających nieco dalej w głębi fiordu. Okazało się, że gości jest więcej niż się spodziewano, gdyby więc mogła dokupić trochę jedzenia... Po części zgadzało się to z prawdą, pocieszała się zawstydzona, że zmuszona jest kłamać.
Służąca przekazała sprawę gospodyni, której wątpliwości rozwiały się na widok szylingów w dłoni Liv. Pieniądze widywało się raczej rzadko, większość transakcji handlowych polegała na wymianie towarów bądź usług.
Liv napełniła swój worek. Masło, kwaśne mleko, kiełbasy, wielkie kawały cielęciny, piwo, kwaśny chleb i ciastka z żytniej mąki zmieniły właściciela. Zapłaciła sowicie i na drogę dostała jeszcze dobre słowo od samej gospodyni. Nagle, ledwie kobieta zdążyła wsunąć pieniądze do przepastnej kieszeni fartucha, czerwony na twarzy mężczyzna gwałtownie otworzył drzwi do chaty. Gospodyni posłała mu gniewne spojrzenie. Czego szuka w izbie parobek do pracy w obejściu?
Zdyszany i zasapany - widać biegł z daleka - wyjąkał wreszcie, z czym przychodzi. Pani musi natychmiast z nim iść, wydarzył się straszny wypadek, gospodarz wykrwawia się na śmierć!
Gospodyni i dwie pracujące w domu dziewki rzuciły natychmiast wszystko, co trzymały w rękach, i pognały za parobkiem.
Na dziedzińcu stał parskający koń, a na saniach leżał mężczyzna. Pod saniami zdążyła się już zebrać spora kałuża krwi, a szary żwir na drodze poznaczyły niemożliwe do pomylenia z czymkolwiek innym czerwonobrunatne plamy.
Liv nie bardzo wiedziała, czy ma opuścić zagrodę, czy też zostać, coś jednak ją ciągnęło w stronę sań, zmuszając nogi, by tam właśnie się skierowały. Gospodyni z płaczem upadła na krwawiącego nieprzytomnego mężczyznę. Parobek krążył wkoło, mamrocząc pod nosem niezrozumiałe słowa, dziewki służebne miotały się z krzykiem i zawodzeniem.
Liv przypomniała sobie chłopczyka z Solgarden, wówczas wszystko skończyło się szczęśliwie. Teraz jednak sytuacja przedstawiała się znacznie gorzej. Ale przecież nie może nie spróbować! Musi coś zrobić!
Wcisnęła Marię w ramiona przerażonej służącej, odsunęła na bok gospodynię i uklękła przy saniach. Skierowała niemą prośbę do swej opiekunki, Świętej Dziewicy.
Pomóż mi uratować tego człowieka!
Rozerwała na nim ubranie, odpięła pas i rozluźniła sznurowanie. Mężczyzna był ranny w bok, przez materiał wciąż sączyła się krew.
Odsłoniła bok i pierś.
Wyglądało to naprawdę źle. Krew rytmicznie tryskająca z ciała miała jasną, świeżą barwę.
Trzeba zatrzymać krwotok! Poczuła, że ogarnia ją panika, ten człowiek umrze! Nagle, jakby za dotknięciem anielskiego skrzydła, spłynął na nią spokój. Delikatnie przyłożyła dłonie do rany, nie naciskała mocno, ostrożnie gładziła poszarpane ciało. Oczy same jej się zamknęły, w głowie pozostała tylko jedna myśl: Strumień krwi musi ustać.
Nie zdawała sobie sprawy, jak długo tak siedzi. Kiedy otworzyła oczy, wokół niej panowała cisza. Gospodyni cicho łkała, dziewki przestały histerycznie kręcić się w kółko, stały w miejscu, przyglądając się zdumione. Parobek ściągnął czapkę, przeżegnał się, a oczy niemal mu wyszły z orbit.
Liv spuściła wzrok na swoje drżące dłonie.
Krew między nimi przestała płynąć.
Frantz Aaberget żył!
W niewyjaśniony sposób ta obca dziewczyna zatamowała strumień krwi. Nikt nie miał pojęcia, jak tego dokonała, ale parobek chętnie wszystkim relacjonował wydarzenia. Historię podawano sobie z ust do ust, a w miarę jak zataczała szersze kręgi, Liv wyposażano w magiczne spojrzenie i czarnego kota. Powiadano, że zaklęciami zmusiła krew do zastygnięcia, niektórzy powtarzali nawet fragmenty czarnoksięskich formuł, którymi się posłużyła. Nic dziwnego, że gospodyni tak szczodrze ją wynagrodziła! Dziewczyna, która zna się na takich sprawach, może mieć potężną moc. Nie wiadomo, co jeszcze potrafi...
Lepiej z nią nie zadzierać.
Następnym razem może właśnie ich przygniecie do sań ładunek drewna, a okuta żelazem płoza wbije im się w brzuch...
Jasne jednak było, że z takimi jak ona nie wolno się zadawać ani nawet pozdrowić, bo jeszcze jacyś porządni ludzie by to zobaczyli i pomyśleli, że człowiek zboczył ze ścieżki cnoty.
Gromada z czasem dowiedziała się, że dziewczyna mieszka w zagrodzie kata. Dało to pożywkę do dalszego gadania. Wkrótce plotki dotarły do okolicznych wiosek. A w piękny dzień wiosną 1652 roku potwierdziły się obawy Evena i Tulvy: budzącą strach młodą czarownicą z niemowlęciem na ręku musi być mała zagubiona Liv. Ole niewiele potrafił im powiedzieć, kiedy w kilka miesięcy po pamiętnej ucieczce do Kaupanger przybył do ich zagrody. Rozpytywał się o Liv, lecz ona jakby zapadła się pod ziemię. Tego dnia jednak wędrowiec mijający wioskę obwieścił: jasnowłosa znająca się na czarach dziewczyna ma córeczkę o imieniu Maria. Tulvie opadły ręce, a w oczach Evena pojawił się wyraz zatroskania. Ole natomiast mruknął: Może w zagrodzie kata nie jest jej wcale gorzej, niż byłoby u pastora albo we dworze? Tulva tylko pokręciła głową, Even westchnął ciężko i zadrżał na myśl o wyroku, jaki wyda pastor Skanke.
Troje najstarszych mieszkańców Meisterplassen przeżyło święta, które na długo pozostały im w pamięci. Dzień przed Wigilią spadł też z utęsknieniem oczekiwany śnieg. Miękkie płatki pokryły domy i ziemię, otulając całą okolicę czystą białą szatą.
Liv najpiękniej jak umiała przystroiła chatę gałązkami jałowca i świerku. Na stole leżał cudowny materiał, który Tulva dała jej z przeznaczeniem na suknię. Ze swym delikatnym wzorem doskonale nadawał się na obrus.
Zjedli pszenną polewkę, osłodzoną do smaku miodem, żytnie ciastka z masłem, cielęcinę duszoną w tłuszczu z gotowaną kapustą. Ze zmrożonych borówek, które udało jej się znaleźć, Liv przyrządziła kwaskowa - ty napój, zapamiętany jeszcze z czasów dzieciństwa.
Potem siedzieli w ciszy przytulnej izby, wsłuchując się w bicie kościelnych dzwonów, zwołujących ludzi na uroczystości ku czci Zbawiciela.
Wtedy właśnie Liv sobie przypomniała:
Dzisiaj są jej urodziny.
Kiedy dźwięk dzwonów niósł się po fiordzie, matka zawsze wręczała jej drobny podarek. Ściskała córkę, szepcząc kilka słów w innym języku, słów, których ani mąż i teść, ani dzieci nie rozumieli, lecz Liv wciąż pamiętała je jako lekki dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Raz tylko, o ile dobrze pamiętała, byli w Wigilię w kościele, tego roku, gdy przyjechali w gościnę do gospodarza z Fuhrsete i jego rodziny.
Teraz na to wspomnienie Liv zakręciły się łzy w oczach.
Jorand spostrzegł to i ośmielił się ją objąć. O dziwo, nie zaprotestowała. Otarła policzki, uśmiechnęła się do niego. Gestem przywołała Randara: obu delikatnie pocałowała.
- Wesołych świąt, najmilsi przyjaciele. Dziękuję, że mogłyśmy z wami zostać.
Jorand także walczył ze łzami, po raz pierwszy od co najmniej dwudziestu lat w kąciku oka pojawiło się coś mokrego.
Ona mu dziękowała!
Całym sercem czuł, że powinno być odwrotnie. Liv... była jego życiem, jego Liv!*2
Schrypniętym, jakby zardzewiałym głosem odwzajemnił jej życzenia, poważył się nawet na dotknięcie miękkiego dziewczęcego policzka wargami. Potem się odsunął, ale Liv ujęła go za rękę i przywiodła ją do dziecka u piersi.
- Życz wesołych świąt i tej małej - rzekła z uśmiechem, przesuwając jego palec po policzku Marii. Jorand nigdy jeszcze nie dotykał takiej miękkości, delikatnej jak puch! Jak najostrożniej, niemal w uniesieniu pogłaskał ssące maleństwo, a kiedy dziewczynka nagle wypuściła pierś i zakrztusiła się, jego palce niespodziewanie dotknęły białej skóry kobiety i musnęły twardą, wilgotną od mleka brodawkę.
Drgnął, przerażony, że ów intymny dotyk ją wystraszy.
Gdy jednak napotkał jej wzrok, spostrzegł, że spod gęstych rzęs bije nowe światło.
Upływały sekundy, a oni patrzyli na siebie, jak gdyby widzieli się po raz pierwszy. Pojawiło się między nimi coś nowego, jakaś tęsknota, rozśpiewana, szemrząca niby wezbrany wiosną górski strumień.
Gdy w ten święty wigilijny wieczór udali się na spoczynek, samotne posłanie Joranda wydało mu się jeszcze mniej pociągające niż kiedykolwiek. Odkąd w jego domu pojawiła się Liv, marzył i tęsknił wieczorami, ale dotychczas nie odbierało mu to snu.
Tego dnia jednak krew w żyłach zaczęła mu krążyć szybciej, jakby rozgrzana piekielnym ogniem. Rzucał się na wąskim łóżku, aż okrycie spadło w końcu na podłogę. Całe ciało miał rozpalone, ogień między nogami pulsował. Teraz, kiedy otrzymał od niej sygnał, pożądał tej młodej kobiety jak nigdy wcześniej.
Pragnął ją pieścić, napawać się nią. Nie znając wcale kobiet ani ich sposobu pojmowania życia, ufał, że i ona będzie się tym cieszyć. Ogień w jej oczach świadczył o tym, że ten, który zbrukał jej dziecinne ciało, nie zdołał zdławić kiełkującej w niej namiętności, stanowiącej nieodłączną część jej natury.
Jorand wcisnął się w twardy siennik i zagryzł zęby. Ale bez względu na to, jak mocno zamykał oczy, nie mógł pozbyć się wspomnienia ożywionych, rozbłyszczonych spojrzeń, które Liv posyłała mu tego wieczoru.
Liv na swoim szerszym łóżku w komorze także nie mogła zasnąć. Chata składała się z dwóch pomieszczeń, stanowiących właściwie całość, gdyż brakowało dzielących je drzwi. Liv słyszała więc, jak Jorand w sąsiedniej izbie rzuca się i ciężko sapie.
Sprawiał wrażenie chorego!
Wkrótce jednak zrozumiała, że to inna, o wiele słodsza udręka nie daje spokoju jej towarzyszowi życia.
Rozpoznała te dźwięki, słyszała już podobne stłumione jęki dobiegające z komory Evena i Tulvy, a także podczas schadzek Marty...
Jorand rzeczywiście cierpiał, w dodatku z jej winy...
Leżała prawie nieruchomo z dzieckiem u boku. Zaczerwieniła się i prawie wstrzymała oddech, gdy mężczyzna za ścianą przeciągle wypuścił powietrze z płuc i westchnąwszy, uspokoił się.
Wreszcie zapadła cisza, pewnie zasnął w zbawiennej ciemności. Ona natomiast leżała całkiem przytomna, czując, jak całe ciało ogarnia niezwykle drżenie. Pulsowało w niej jakby, lecz nie sprawiało bólu, przedziwne doznania wcale nie rodziły lęku. Czuła, że twarz jej płonie, a w głowie pojawia się zdumiewająca myśl:
Pragnęła, by on znalazł się blisko niej. Chciała sprawdzić, czy i jego policzki tak samo pałają, poczuć, jak jego ręce gładzą rozpalone członki.
Po tym, jak zmuszona została do ohydnego obcowania z cuchnącym starym człowiekiem, który był jej dziadkiem, nigdy by nie przypuszczała, że zapragnie, by ktoś się do niej tak zbliżył. Nie wyobrażała sobie nawet podobnych uczuć, wtedy wszystko było takie bolesne, okrutne, obrzydliwe, nieznośne!
Natomiast Jorand...
Taki dobry, troskliwy, życzliwy...
Na pewno dotykałby jej delikatnie i czule, do niczego nie zmuszał. Myśl o tym, że jej ciało mogłoby się znaleźć blisko jego, wcale nie budziła obrzydzenia, przeciwnie, pociągała, kusiła poczuciem bezpieczeństwa. Ona wszak należała do niego! Jedyną rzeczą, jaką mogła mu się odpłacić za dach nad głową, pożywienie i życzliwość, była jej miłość.
Leżąc usiłowała sobie wyobrazić dłonie Joranda na nagiej skórze. Niespodziewanie przypomniała sobie poranki, kiedy budziły ją niespokojne ruchy matki i ojca, ich zaczerwienione, uśmiechnięte twarze, niemal takie jak wówczas, gdy się z nią bawili. Ze zdumieniem stwierdziła, że w jej świadomość przekradają się ostrożnie drobne fragmenty przeszłości, obrazy, jak jej się wydawało, pojawiające się z nieprawdopodobną wprost wyrazistością.
Przed oczyma stanęła jej teraz postać dziadka, lecz od rodziców i Joranda odgradzała go gruba ściana.
Przecież on jej dotykał, robił z nią rzeczy, o których nigdy nie zdoła pomyśleć bez mdłości. A jednak z większą łatwością przychodziło jej teraz wspominanie rodziców. W tych niezwykłych chwilach w ich oczach lśniło coś, czego zapach potrafiła wyczuć, gdy wciskała się między nich i bezpiecznie tuliła do rozgrzanych ciał.
Zapragnęła, by owo poczucie bezpieczeństwa wróciło. Chciała, by dał je Jorand. Żeby zabrał wszystko, co ohydne. Kiedyś.
Nie dzisiaj, jutro, bo przecież nadejdą jeszcze tysiące dni i nocy.
W dzień świąt Bożego Narodzenia Liv obudziła się po niespokojnej nocy. Dobrze wiedziała, że w tę noc grasują po świecie wszelkie demony i inne strachy, lecz nie obwiniała ich za swe pełne udręki sny, z których pamiętała zaledwie urywki. Przez chwilę usiłowała sobie przypomnieć dziwaczne obrazy, jakiś przerażający cień, który się nad nią pochylał, wciskał coś między jej uda... Nóż? Nie, to był koń, ogier z wywiniętą wargą i wielkimi żółtymi zębami.
Przeszedł ją dreszcz, zarówno' na wspomnienie snu, jak i zimna panującego w pomieszczeniu. Maria leżała tuż obok niej, i ona miała wychłodzone policzki, ale oddychała równo, spała tak spokojnie, jak potrafi spać tylko noworodek.
Wreszcie prawdziwe przeżycia nocy stanęły Liv przed oczami jak żywe.
Wczorajszy wieczór...
Bez trudu przywołała drżenie, żar i pożądanie pomieszane z zawstydzeniem, że tak zareagowała. Ale rany po porodzie już się zagoiły, przestała krwawić, czuć się nieczysta. Oczyszczenie, tak Tulva nazywała krew, pokazując jej, jak ma się myć między nogami wywarem z jałowca i spłukiwać chłodną wodą. Należało także obolałe miejsca okładać listkami brzozy, jeśli dało się je zdobyć, zimą zaś położnice mogły uciekać się do kociej sierści lub też kawałeczków brzozowej kory, chroniących przed gorączką połogową.
Liv roztrzęsiona nabrała powietrza w płuca, starając się stwierdzić, w którym miejscu ciała tkwi owo nowe uczucie. Nie udało jej się to jednak, a przecież coś nowego istniało, jak gdyby płynąca krew spłukała cały ów brudny strach. Ciało wydawało się jak nowe.
Żyło!
Może to dlatego, że była wigilijna noc, a może naprawdę nieznane moce pochwyciły ją w swe sidła. Zrobiło jej się słabo. Pamiętała odgłosy dobiegające z posłania Joranda, nie brzmiały jej już wprawdzie w uszach, lecz łaskotały w brzuchu. I gdy tylko ośmieliła się o tym pomyśleć, znów zapałały jej policzki... Nie wiedziała, czy nie lepiej, by nigdy nie była ich świadkiem.
On traktował ją jak kobietę! A ona?
Liv miała wrażenie, że od wszystkich tych myśli głowa zaraz jej pęknie - Zrozumiała, że miłość między mężczyzną a kobietą jest czymś zupełnie innym niż zachowanie na podobieństwo zwierząt, jakiego dotychczas zaznała, tak różne od bliskości panującej między rodzicami.
Musiały więc istnieć dwa sposoby. Doszła do wniosku, że dziadek znał tylko ten jeden, Jorand zaś chciał jej pokazać ten drugi, właściwy.
Zaraz jednak zadrżała w cieple łóżka, znów poczuła dotyk rąk dziadka. Czy to możliwe, że oszalała? Czy to dziwaczne drżenie nachodziło ją, ponieważ była zbrukana, nie taka jak wszyscy inni? A może tym, co piekło tak słodko, jest po prostu nieczysta, przeklęta uciecha?
Leżała tak jeszcze przez chwilę, zastanawiając się nad swymi niezwykłymi doznaniami, w końcu postanowiła wstać. Na dworze wciąż było ciemno, ale wewnętrzny zegar podpowiadał ludziom, że nowy dzień jest już bliski.
Po cichutku wysunęła się z łóżka, złapała grubą chustę przewieszoną przez poręcz łóżka i trzęsąc się z zimna starannie się nią otuliła. Naciągnęła brunatną spódnicę na tę, w której spała, i na chustę gruby wełniany sweter z niskim rozcięciem przy szyi.
Potem, wsunąwszy kosmyki włosów w koronę z warkoczy, włożyła najlepszy czepiec, ozdobiony kolorowymi krajkami, utkanymi w piękny skomplikowany wzór przez starą Christine na krosnach w Solgarden. Czepiec był pożegnalnym podarunkiem od dwóch służących. Tulva też na pewno pomagała im utkać prześliczną gładką materię, z której go uszyto.
Liv po omacku odnalazła łojową świecę, zdmuchniętą wczorajszego wieczoru, i trzymając ją w ręku ostrożnie podeszła w ciemności do paleniska. Żelaznym pogrzebaczem odgarnęła popiół na bok. Żar ledwie, ledwie czerwieniał. Przytknęła do niego suchą gałązkę i nareszcie mogła zapalić świecę. Izba z wolna wyłaniała się z mroku. Liv z trudem próbowała zapanować nad rumieńcem, który wypełzł jej na policzki na widok Joranda. Spal, ale niekontrolowane grymasy twarzy i lekkie machnięcia ręką zdradzały, że już się budzi. Randar spał spokojnie, z posłania chłopca w ciemnym kącie przy drzwiach, oddzielonym od izby niewielką zasłoną z grubego płótna, nie dobiegał żaden odgłos.
Liv mocniej rozgarnęła żar, dmuchnęła napiętymi, zaokrąglonymi wargami. Nagle przypomniała sobie uśmiechniętą w inny świąteczny poranek twarz matki:
„Rankiem, w dzień Bożego Narodzenia, przyjrzyj się uważnie żarowi, córeczko. Można z niego wywróżyć, jaki będzie nadchodzący rok! Duże, niespalone kawałki drewna zapowiadają dobre żniwa, bogate zbiory. Gdy zobaczysz zwęglone resztki z poprzedniego dnia, zwróć uwagę na ich kształt. Jeśli będą to podłużne, cienkie kawałki, nie licz na to, że w tym roku w domu pojawi się dziecko. Natomiast obły, równiutki węgielek oznacza, że ktoś z domowników doczeka się potomstwa...”
Matka mówiła także o barwie popiołu, biały zapowiadał szczęście, szary lub wpadający w czerń nie wróżył nic dobrego.
Tego ranka Liv nie znalazła żadnych węgielków.
W ciągu nocy całe drewno przemieniło się w popiół, po bokach paleniska biały, lekki i porowaty. Ku środkowi szarzał, by przejść w końcu w okrągłe czarne gniazdo.
Dołożyła świeżych szczap, trochę wiórków z kory i ogień zapłonął z nową siłą. Gdy tylko płomienie odnalazły swą właściwą moc, przesunęła nad nie kociołek pełen wody, która wkrótce się zagotowała. W blasku ognia na palenisku, dwóch zapalonych łojowych świec i kopcącej tranowej lampy na ścianie izba była oświetlona tak, jak to możliwe w zimowej porze ciemności.
Zjedzą teraz dobre śniadanie, mięso na zimno, jajka, tłustą owsiankę i kwaśne mleko!
Nie miała wprawdzie patelni, ale rozbiła jajka do garnuszka. Skwierczały na maśle, a ich zapach zbudził wreszcie obu panów.
- Dzień dobry, gospodarzu, wesołych świąt! Jorand uśmiechnął się do niej ciepło i usiadł na łóżku.
- Dzień dobry, kochana Liv! Ślicznie wyglądasz! Czepiec... Nie, nie tylko to... Policzki masz świeże jak... jak...
Dalej nie doszedł, zakończył zdanie niepewnym śmiechem.
- Zbudź Randara, przyniosę wam miskę wody - powiedziała Liv.
Teraz i z jej własnego łóżka dobiegł cichy głos. Maria się obudziła, najpewniej tak samo głodna jak obaj chłopcy. Podczas więc gdy oni jedli smakowite śniadanie, Maria ssała swój słodki, ciepły napój wprost z nabrzmiałej piersi matki. Przez długi czas rozlegało się tylko mlaskanie. Randar popijał z drewnianego kubka kwaśne mleko, Jorand z rozkoszą wypił do dna piwo z szerokiej misy. Maria także sapała zadowolona, Liv podniosła ją i przełożyła przez ramię. Poczekali chwilę i małej zaraz się odbiło. Zmęczona obfitym posiłkiem ciężko zamknęła oczy.
Liv napawała się milczącą, lecz jakże wspaniałą atmosferą bliskości. Stanowili rodzinę!
No, może nie całkiem, lecz Liv nie miała żadnych kłopotów z wyobrażeniem sobie Joranda w roli małżonka, Randara jako swego własnego syna, a siebie jako pani domu. Gwałtowne, wręcz ostre uczucie szczęścia wycisnęło jej z oczu łzy, ale ukryła twarz na puszystej główce Marii i tylko westchnęła.
Gdy światło poranka wpadło przez dymnik w dachu, z oddali znów dobiegło bicie kościelnych dzwonów. Liv na ten dźwięk, znajomy i bliski sercu, ogarnęło uniesienie.
Odczuwała potrzebę udania się do świątyni, pragnienie, by znaleźć się wśród ludzi i przyjąć błogosławieństwo Pana. Tak dawno już tego nie przeżyła. Po raz pierwszy użaliła się nad swoim losem, chciała, by wszystko mogło wyglądać inaczej. Zapragnęła stanąć pod wysokim sklepieniem jako położnica i usłyszeć słowa pastora oczyszczające po ciąży i porodzie. Pragnęła zanieść Marię do Pańskiego ołtarza, by córka została ochrzczona święconą wodą. Pamiętała prędkie słowa, wypowiedziane przez Martę zaraz po narodzinach dziecka, i wiedziała, że wystarczą, by ocalić jego duszę, lecz mimo wszystko.... Matka wiele mówiła jej o Jezusie, nazywała go zawsze Chrystusem. I Tulva, jeszcze zanim dziecko przyszło na świat, szeptała jej o tej niezwykle ważnej części oczyszczenia...
Czy Jorand by ją zrozumiał?
Nigdy nie wspominał o swej wierze, o swych myślach.
Może nic dziwnego, dla człowieka jego fachu...
- Jorandzie... - zwróciła się do niego ściszonym głosem. - Jorandzie, czy mogę cię o coś spytać? Czy ty wierzysz w Boga?
Jorand milczał, za to Randar podniósł głowę, nagle zaciekawiony odpowiedzią przybranego ojca.
- Nie wiem... Nigdy właściwie niczego się nie uczyłem™ Nie znam za dobrze ani katechizmu, ani nauk Lutra...
Zastanowił się przez chwilę, zmarszczył brwi, wyraz twarzy zdradzał niesłychane przejęcie. Liv zorientowała się jednak, że pragnie odpowiedzieć.
- Czasem, kiedy w podróży trafiłem w jakieś wyjątkowo piękne miejsce... Odczuwałem wdzięczność, wdzięczność za to, że tak piękne rzeczy istnieją. Ktoś musiał to stworzyć, dać życie zwierzętom, ptakom, ludziom... Nie wiem, kto ani co. Słałem jednak dzięki owej wielkiej, potężnej mocy, która, jak przypuszczam, czuwa nad tym wszystkim gdzieś w...
Zaskoczyły go własne słowa. Nawet wobec samego siebie nie formułował dotychczas tych myśli. Może Liv uzna go za głupiego i bezbożnego?
- Pięknie powiedziałeś, Jorandzie. Bardzo mnie to ucieszyło, bo ja także wierzę w potężnego, dobrego Boga. W ojca, lecz nie tak surowego i groźnego jak ten, o którym grzmi pastor na kazaniu.
Jorand podziękował jej uśmiechem, dodała mu odwagi do kontynuowania nowych dla niego przemyśleń. Liv zauważyła, że zmarszczki w kącikach jego oczu pogłębiły się, jakby z bólu, lub też może świadczyły o zaczątku uśmiechu.
- Wierzę w Boga, lecz nie w srogiego sędziego, boga wojny. Wykonuję w tym życiu wyroki wydane przez ludzi, uśmiercam tych, którzy tu na ziemi dopuścili się zła i skrzywdzili innych. Tak chyba powinno być, skoro świat stał się okrutny. Nie możemy pozwolić, by panowali złoczyńcy i nikczemność, zawsze tak uważałem.
Dlatego nie dręczy mnie to, że jestem ręką, która dokonuje oczyszczenia. Myślę, że... że w ostateczności jest jakaś łaska dla wszystkich.
Liv kiwnęła głową, nie bardzo wiedząc, czy w pełni go zrozumiała. Jorand wypowiadał słowa z takim wahaniem, jak gdyby zostały dopiero co wymyślone i leżały w jego głowie bezbronne jak noworodki. Czuła się oszołomiona, ale coś cisnęło się z głębi serca, z głębi duszy, której nikt nigdy nie zdoła zniszczyć.
- Ale, Jorandzie, skąd możesz wiedzieć, że wszyscy zostali skazani sprawiedliwie?
Popatrzył na nią, tym razem nie bez gniewu.
- Muszę ufać. Do sądzenia ludzi wybrano wszak najlepszych. Gdyby nie ustalono takiego porządku, ludzie wzięliby sprawy w swoje ręce i sami pozbyli się łotrów. A wtedy szansa na to, że ucierpi niewinny, byłaby znacznie większa - rzekł stanowczo.
Liv zrozumiała. Dobry, sprawiedliwy człowiek jak on musiał w to wierzyć, inaczej nie podołałby swemu zadaniu. Mimo wszystko jednak nie przestała się dziwić. Czuła łączącą ich bliskość, przyjaźń otaczającą niczym miękkie poduszki, na których mogą spocząć. Zapytała ostrożnie:
- Nie chciałeś nigdy uciec od tego wszystkiego? Mógłbyś wyjechać gdzieś daleko, poszukać służby w jakimś innym miejscu...
Jorandowi posmutniały oczy, pokręcił głową.
- Nie. Mam tylko to miejsce, tę zagrodę, to zajęcie. Nie jestem zdolnym rolnikiem, nie znam się na stolarce, kowalstwie ani na żadnym innym rzemiośle. I nawet gdybym zniknął, co by to pomogło nieszczęsnym przestępcom? Moje miejsce zająłby inny, może mniej sprawny kat. Mogłoby to oznaczać dla nich dłuższe cierpienia...
Liv wiedziała, o czym Jorand mówi. Niektórzy kaci doskonale się znali na swoim rzemiośle, wiedzieli, jak powinien uderzyć topór i jak zawiązać pętlę, aby skrócić męki skazańca. Inni słynęli z wymierzania swoim ofiarom dodatkowej kary ku uciesze gawiedzi. A niektórzy po prostu zachowywali obojętność. Nie przykładali się zbytnio i skazańca czekała powolna śmierć od uduszenia zamiast nagłej, wywołanej złamaniem karku lub też topór spadał niewłaściwie, nie zabijając na miejscu, tylko rozcinając szyję albo rozszczepiając czaszkę....
Zrozumiała, że, o ironio, Jorand ma swoją zawodową dumę.
Wstał teraz, wyczerpany poważną rozmową. Jednocześnie odczuwał niewypowiedzianą ulgę. Jak wspaniale mieć kogoś, przed kim można odkryć podobne myśli! Liv, ta niezwykła, mała kobietka, z każdym dniem stawała mu się coraz droższa. A zwłaszcza z każdą nocą...
Również 25 grudnia Roku Pańskiego 1651 zapadła noc.
Dzień upłynął im na pogawędkach. Jorand opowiadał o parafii i okolicznych wioskach, wspominał epizody ze swego dziwnego życia, Liv siedziała z robótką na podołku, druty sporządzone z najtwardszego gatunku drewna postukiwały, lubiła mieć czymś zajęte ręce, chociaż w takie święto nikt nie powinien pracować. Ale przecież życie na odludziu musi mieć jakieś sobie właściwe zalety, pomyślała z goryczą i uparcie dziergała bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Bóg nie może się sprzeciwiać temu, że pracuje nad nowym ciepłym swetrem dla Joranda, tak bardzo mu potrzebnym.
Zmrok zapadł wcześnie, lecz i tego wieczoru zapalili cenną łojową świecę. Liv, opuszczając Solgarden, dostała cztery sztuki, a w skrzyni pod stołem znalazła sporo małych ogarków. W pojemniku znajdowało się poza tym dość baraniego łoju na wytopienie tuzina nowych świec. Zwykle palili tylko w miseczce tłuszcz, w którym pływał knot. Białe, proste świece podkreślały jednak odświętny nastrój, tak samo jak bicie dzwonów i słodkie piwo stanowiły nieodłączną część Bożego Narodzenia. Nie wydzielały też równie ostrego zapachu jak tran w kaganku.
Jorand otrzepał śnieg z butów i wszedł do chaty. Powrócił z obórki, nakarmiwszy i oporządziwszy te kilka owiec, jakie miał. Zwierzętom na Meisterplassen żyło się lepiej niż w innych gospodarstwach. Jorand pozwalał, by swobodnie kręciły się po oborze, nie bacząc na to, że brudzą, i zawsze pilnował, by zostawić im tyle jedzenia, by niewymagające stworzenia mogły przetrwać nawet jego najdłuższe wyprawy.
Dostawały dość paszy i chociaż także tutaj dawało się odczuć przednówek, nie zdarzało się, by zwierzęta nie zdołały wyjść z obory o własnych siłach, kiedy wypuszczano je wiosną. W większości zagród chłopi podejmowali ryzyko, że część inwentarza padnie z głodu na przedwiośniu. Paszą, jaką zdołano zgromadzić, starali się wykarmić jak największą liczbę zwierząt. Wprawdzie jakaś ich część zdychała, ale przecież owce kociły się wiosną. Mało kto współczuł cierpieniom, jakich musiały doznawać, gdy głód szarpał im trzewia.
Zresztą, dlaczego zwierzętom miałoby być lepiej niż ludziom?
Liv bardzo się cieszyła, że na Meisterplassen nie trzeba się martwić o strawę dla ludzi i dla trzody. Jorand zgromadził pokaźne zapasy solonego mięsa, suszonych śledzi i ziarna. Gorzej było z podpłomykami, po świętach będzie musiała zabrać się do pieczenia.
Napłynęło teraz zmęczenie, lecz w ciele utrzymywał się niepokój równie natrętny jak poprzedniego wieczoru.
Czuła się niepewnie, jakby błądziła po omacku, niczym ktoś, kto po nocy wędruje przez moczary...
Ogień na palenisku dogasał, Randar już spał. Jorand płonął. Zbliżał się czas udania się na spoczynek i pewnie dlatego wyczuwał trudne do opisania napięcie, jakie pojawiło się między nimi. Maleńka już dawno zasnęła, zostali w izbie tylko we dwoje. Liv zajmowała się czymś przy skrzyni, on sam siedział i kiwał nogą, ręce nie chciały zaznać spokoju, poprawił krzywo wiszącą na ścianie gałązkę jałowca. Na świeżo zamiecioną podłogę posypały się igły.
Spleciona z niewidzialnych nici, coraz gęściejsza sieć uczuć rozpinała się między nimi przez całą szerokość izby. Coraz trudniej było oddychać, napięcie gęstniało, ciążyło na piersiach. Bał się odezwać, nie chciał zakłócać owej niezwykłej, pozbawionej słów ciszy, która pulsowała, przemawiając do nich obojga.
Tak, bo chyba i Liv to wyczuwała? Czy i jej wrażenia były podobne? Czy też może po prostu strach przed jego żądzą wywoływał drżenie rąk i niepewne spojrzenia, rzucane ukradkiem w przekonaniu, że on patrzy w inną stronę?
Jorand westchnął mimo woli. Sytuacja stawała się nie do zniesienia.
To Liv rozsupłała wreszcie zaciśnięty węzeł.
Podeszła do niego, popatrzyła mu w oczy, nie uciekając ze wzrokiem. Widział, jak osuwa się przed nim na podłogę, siada i po prostu kładzie mu głowę na kolanach. Drobne dłonie odszukały jego wielkie, silne ręce. Zaczęła szeptać w gruby materiał kubraka, lecz każde słowo przenikało go niczym delikatne, słodkie pchnięcie przez samodział.
- Jorandzie... Mój drogi przyjacielu... Tyle się przydarzyło przez te dni spędzone z tobą. Ledwie potrafię wyobrazić sobie życie takim, jakim było, zanim spotkałam cię w lesie. Ja... ciągle się boję, wciąż dręczą mnie złe sny.
Lecz jeśli chcesz, jestem gotowa zostać twoją... żoną. Urwała, odetchnęła głębiej. Zacisnęła ręce.
- Sądzę, że nie potrzeba nam księdza...
Jorand nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Czy ona naprawdę...?
Patrzył, jak Liv podnosi złotą głowę, spoglądał jej teraz w oczy. Uśmiechnęła się, widząc jego drżące wargi i pytające spojrzenie.
- Tak - szepnęła. - Dzisiejszej nocy chcę spać z tobą. Przepełniają mnie jak najlepsze uczucia dla ciebie, ocaliłeś moją przyszłość i Marii... Ona nie zniosłaby dłużej twardego życia uciekinierki. Jestem twoja, teraz i do końca życia.
- Ale... ale... czy ty chcesz... to znaczy, nie wolno ci...
Pogłaskała go po policzku, jakby chciała zetrzeć z niego rumieniec. Potem z powagą skinęła głową, a jednocześnie w oczach pojawił się lekki uśmiech.
Jorand objął ją czule, podniósł z ziemi, przytulił. Niewprawne dłonie bez słowa zaczęły mocować się z kościanym grzebieniem, podtrzymującym długi warkocz, który oplatał głowę dziewczyny. Rozpuścił jej włosy, nie pragnął niczego innego, jak przesunąć palce przez jasne sploty.
Miękkie, pachnące włosy kobiety!
Pierwszy raz poczuł w dłoni ich jedwabiście miękki ciężar. Czyż nie za tym tęsknił od zawsze? W chwilach samotności zastanawiał się, jakie to może być uczucie dotknąć tego, tak trudnego do opisania, o czym rozprawiali mężczyźni, kiedy wlali już w siebie dostatecznie dużo gorzałki. Niejednokrotnie usiłował to sobie przedstawić, wyobrazić żywe ciało otaczające część jego samego, lecz nie potrafił uczynić swych fantazji dostatecznie barwnymi. Nierzeczywiste, stworzone przez myśli obrazy nigdy nie zdołały wzbudzić w nim takiego pożądania jak widok długich, rozpuszczonych kobiecych włosów.
Liv włosy sięgały już do krzyża. Nigdy ich nie obcinała, tylko splatała.
Oniemiały podziwiał ich blask w świetle pojedynczej, niemal całkiem już wypalonej łojowej świecy. Jej twarz, piękna w tej chwili trudną do opisania urodą, taka otwarta!
W wielkich oczach dostrzegł swe własne oblicze, pociągnęło go, napotkał gorące usta.
Delikatnie przycisnął do nich wargi, wrażenie miękkiej kobiecości prawie go obezwładniło, zachwiał się na nogach, mocniej przygarnął Liv do siebie, a wszystkie myśli zebrały się w jedno uczucie: A więc tak wygląda miłość!
Liv leżała na plecach w jego łóżku, okryta jedynie cienką, krótką nocną koszulą. Ręce wyciągnęła wzdłuż boków, choć najbardziej miała ochotę skrzyżować je na piersiach. Przez moment znów przypomniała mu wystraszonego zajączka.
Ale drobne, pełne piersi ściągnęły się, zauważył, że białe mleko pozostawiło na koszuli ciemne plamy. Czyżby marzła?
Chciał ją okryć, ale ucieszył się, kiedy odsunęła koc. Płomień świecy przygasał z braku pożywienia. Dopóki płonął, Jorand napawał się widokiem dziewczyny. Wolno zrzucił ubranie na podłogę, zdjął także wełniane kalesony i odświętną koszulę z cienkiego płótna. W nocy na pewno będzie zimno, na razie jednak rozgrzane kamienie paleniska oddawały ciepło izbie. Jorand czuł się tak samo rozpalony. Zlewały go fale wyczekiwania, niepewności, wdzięczności, strachu i czułości, sprawiając, że przez ciało przebiegały na przemian to zimne, to gorące prądy.
Liv patrzyła, jak podchodzi do łóżka, jak szeptem wymawia jej imię. Wreszcie był tuż przy niej, blisko. Zabroniła kiełkującemu strachowi dotrzeć do serca, skupiła się na pozytywnych uczuciach, jakie budził w niej ten mężczyzna.
Przez chwilę leżeli nieruchomo, tylko Liv leciutko drżała. Jorand nie wiedział, czy to ze strachu, czy z zimna?
Aby zapobiec jednemu i drugiemu, nakrył ich ciepłą baranicą. Otulił starannie dziewczynę i przycisnął do siebie. Ręką pozostawioną pod okryciem wyczuł jej przyspieszony oddech...
Liv zwróciła się do niego twarzą, podniosła nieco głowę i położyła ją na podstawionym męskim ramieniu. Czuła teraz zapach mężczyzny, wcale nie nieprzyjemny, tylko bliski i znajomy. Jorand ujął ją pod brodę i na powrót odszukał kuszące wargi. Tym razem Liv rozchyliła usta, poczuł na twarzy gorący, słodki oddech i całował ją z coraz większym zapałem.
Ona nie próbowała uciekać, przyjmowała go spokojnie. Poczuła dłoń wędrującą po ciele, pod dotykiem szorstkiej, spracowanej ręki skóra napięła się w wyczekiwaniu, gładził ją powoli, bez ustanku. Dotarł do brzegu koszuli przy kolanach, niepewnie podsunął go do góry. Liv odwróciła się na bok, leżeli teraz zwróceni twarzami do siebie. Coś nagle ożyło, jakby jakaś istota wcisnęła się między nich i przylgnęła do jej brzucha. Miękka skóra, nieco zwiotczała po ciąży, utworzyła ciasne gniazdo dla pulsującego członka. Jakie to dziwne, pomyślała Liv, niczym sen, a jednak tak niezwykle rzeczywiste!
Jorand westchnął głośniej, sięgnął ręką za jej plecy, przytulili się do siebie w poczuciu tego, co ich łączy.
Liv zakręciło się w głowie, miała wrażenie, że jej ciało śpiewa, między nogami tak dziwnie łaskotało.
Jorand pragnął zbadać owo nowe, obce, nieprawdopodobnie rozkoszne, to miękkie, drobne ciało ukochanej kobiety, chciał w nią wniknąć, stać się częścią Liv, ofiarować jej pełną rozkosz. Mocno przytrzymał wargi ustami i w jednej chwili miał ją już pod sobą. Liv na moment się spięła, zesztywniała. Wycofał się, nagle świadom jej lęku.
Lecz Liv wcale go nie odrzuciła, przeciwnie, przylgnęła do niego jeszcze mocniej. Wyczuwał raczej niż słyszał oszalałe bicie dziewczęcego serca, na chwilę przeraził go jej nieoczekiwany lęk. Ona się bała, bardziej niż to sobie wyobrażał, bo przecież nie miał do czynienia z dziewicą. Była wtedy taka młoda, stanowczo za młoda... Nagle pojął, że przecież teraz nie jest wcale szczególnie starsza. To, co robił, mogło mężczyznę kosztować cześć i grzywnę. Czy sam nie wznosił topora nad karkiem gwałciciela dzieci?
Akurat w momencie, kiedy zgromadził siły i chciał się od niej odsunąć, ona przetoczyła się na niego. Przyciskała osłonięte materiałem piersi do nagiego muskularnego torsu.
Między dwoma ciałami zrobiło się wilgotno od potu, mleka, pachnących wydzielin. Zanim którekolwiek z nich zdołało się zorientować, jak do tego doszło, wsunął się między jej uda. Liv rozpostarła je jeszcze szerzej, uklękła nad jego ciałem wygiętym w łuk w chęci dotarcia do oczekującego go gorąca. Wzniosła się nad nim na wyprostowanych rękach, poczuł miękką skórę wnętrza jej ud na zewnętrznej powierzchni swoich. Wstrzymał oddech, ogarnięty gwałtowną żądzą, pragnął widzieć jej twarz, lecz jej nie odnalazł, zdawał sobie jednak sprawę, że porwał ją wir strachu połączonego z chęcią doprowadzenia tego do końca. Nie był zdolny dłużej myśleć ani nawet wyciągnąć ręki, by sprawdzić, czy ona płacze. Gdy poczuł jej wilgotny, gorący dotyk, puściła ostatnia tama, zmienił się w kawałek topniejącej rudy. Drżący, nie miał nawet sił, by się do niej przycisnąć.
To ona zsunęła się na niego.
Liv odetchnęła głęboko w przypływie pożądania i z jękiem pozwoliła, by jej ciało ciężko na niego opadło. W tej niezwykłej pozycji była swobodniejsza, bezpieczniejsza... Jorand wnikał w nią głębiej, wciąż sprawiało jej to przyjemność, lecz jego ruch przypomniał jej o bólach porodu. Potem odrzuciła głowę w tył i znów podparła się na wyprostowanych rękach. Poddała się. Pozwoliła, by dotarł do samego dna, w głowie zawirowało, coraz szybciej i szybciej...
Jorand w samotnych chwilach nigdy nie doświadczył rozkoszy podobnej tej.
Wykrzyczał swą radość, przestał panować nad sobą, pozwolił Liv, by go porwała.
Ich zespolenie osiągnęło szczyt, otworzył oczy, nie dowierzając własnemu szczęściu, żałował, że świeca zgasła i że nie może jej w tym momencie zobaczyć.
Zaraz jednak znów został wyrwany z tego świata, uległo temu całe ciało, czuł jej oddanie głęboko pod skórą.
Liv zaszlochała nad nim, ukryła twarz w zagłębieniu jego szyi. Wysunął się z niej przy tym ruchu, była wszak dużo niższa. Teraz, kiedy z wolna wracała mu świadomość, poczuł na brzuchu gorącą wilgoć, swoją własną i jej, objął mocno drobne, drżące ciało, jakby chciał ją przytrzymać na wieczność.
Kiedy Liv wreszcie podniosła głowę i przytuliła się do jego policzka, i tu także poczuła wilgoć.
Na pewno się spocił, podniosła więc słabą rękę, żeby otrzeć mu pot. Ale Jorand czoło miał suche, powiodła palcami po zmiękłych teraz rysach, po prostym nosie, delikatnej skórze nad okiem, pokrytych zarostem policzkach. Uszczęśliwiona z czułością pogładziła niedawno przyciętą gęstą brodę, do szyi.
Dłoń zwilżyły jej łzy.
Przez lata, które nadeszły potem, Liv nosiła w sobie wspomnienie tamtej nocy, nieodmiennie żywe, jakby zdarzyła się zaledwie wczoraj. Pokochała swojego kata, a kiedy śluzy już się otwarły, namiętność napłynęła wzburzoną rzeką. Nadeszły dobre dni.
Mała Maria rosła, włosy jeszcze jej zjaśniały, a ciałko nabrało sprężystości. Członki miała długie, smukłe. Drobna twarzyczka często wyrażała siłę woli i upór wobec matki, ale dziecko było kochane i szczodre; wszystkim, co tylko miała, dzieliła się ze starszym bratem Randarem. Randar przez te dwa lata także trochę złagodniał, choć chciał, by uważano go za mężczyznę.
Liv udało się w części zrekompensować mu utracone lata dzieciństwa. Nie przydzielała chłopcu zbyt wielu obowiązków, zachęcała do zabawy. Nierzadko Jorand przyglądał się, jak we dwoje baraszkują w trawie albo gonią się ze śmiechem. W takich chwilach odczuwał wyrzuty sumienia, Liv wszak sama była jeszcze dzieckiem...
Wyraźne stawało się to dla niego zwłaszcza wówczas, gdy buszowała z Randarem po zaspach śniegu lub bawiła się w myśliwego tropiącego zająca.
Czy nie powinien był zachować się wobec niej tak, jak ona teraz postępuje z Randarem?
Czy nie powinien był pozwolić jej jeszcze przez kilka lat cieszyć się dzieciństwem, które jej skradziono?
Nie, Liv już w momencie ich pierwszego spotkania była kobietą. Owszem, na wspomnienie jej młodego wieku wciąż przenikał go dreszcz wstydu, lecz losu Liv nikt nie mógł odwrócić.
To nie on wygnał z niej dziecko, została matką i zostawiła za sobą beztroskie lata dzieciństwa na długo, zanim osiągnęła obecny wiek Randara.
Jacyż oni do siebie podobni, dwa zranione ptaki!
W obojgu jednak tkwił jakiś upór, wola życia i poznawania świata.
Tak dużo myślę, odkąd ona się u mnie pojawiła, zastanawiał się. Jak ja właściwie żyłem, nie mając okazji do uporządkowania myśli i ubrania ich w słowa? Czy myśli muszą zmienić się w słowa, aby przeżyć? Czy i ja także zawdzięczam jej życie? A może je skradłem jej?
Nigdy jednak nie dręczył się podobnymi refleksjami zbyt długo, bo ona zaraz przy nim była, uśmiechnięta. Przelotny dotyk szorstkich od pracy rąk, zawstydzony ukradkowy pocałunek, taki jak wtedy, za pierwszym razem... Sprawiała wrażenie zadowolonej, wręcz szczęśliwej, powtarzał sobie. Ale Liv na zawsze miała pozostać dobrowolnym więźniem tego miejsca, podobnie jak on sam. A i dla Randara Jorand nie widział innej przyszłości. Już niedługo przyjdzie mu towarzyszyć przybranemu ojcu, kiedy ten wyruszy wypełniać swe obowiązki.
Dzisiaj jednak nikogo z czworga mieszkańców Meisterplassen nie trapiły niepokoje o przyszłość. Nastało lato, zbocza jaśniały świeżą zielenią, łagodna bryza marszczyła powierzchnię wody fiordu, wabiąc dużych i małych do kąpieli.
Jorand siedział na trawiastym zboczu i przyglądał się, jak dzieci pluskają się na brzegu, zbierają muszelki i badają dziwne kawałki drewna wyrzucone na ląd. Randar przebiegł przez linię przypływu i wyciągnął swój nóż, będący przedmiotem jego wielkiej dumy i jedyną należącą do niego cenną rzeczą.
Jorand obserwował chłopca dłubiącego w kawałku miękkiego, przyniesionego przez wodę drewna. Maria stała trochę z boku, z przejęciem przypatrując się spadającym na ziemię wiórom. Wiedziała, że Randar zrobi dla niej kolejną figurkę, jakieś zabawne zwierzę albo śmiesznego człowieczka. Na półce nad stołem znajdowało się już kilkanaście malutkich rzeźb - dzieł małego chłopca i jego ostrego noża.
Randar był jedynym towarzyszem zabaw dwulatki, ale Maria nie tęskniła za nikim innym.
Ze wzruszającą troskliwością czuwał nad każdym jej krokiem, stawianym coraz pewniej nawet na nierównościach. Zabierał ją na wyprawy do lasu, nosił na plecach, gdy zawędrowali zbyt daleko.
Wieczorami to Randar nucił jej kołysanki, których nauczył się od Liv, a które w jakiś dziwny sposób nasuwały przyjemne skojarzenia... Może kiedy był w wieku Marii, jego rodzona matka śpiewała mu te same zwrotki?
Obraz starszego rodzeństwa gdzieś mu się zatracił, przestali już należeć do jego obecnego życia. Maria natomiast, Maria była najukochańszą siostrzyczką, jaką może mieć jakikolwiek chłopiec.
Dzieci zasiadły nad brzegiem, Randar podtrzymywał dziewczynkę ramieniem i tłumaczył jej, co wyrzeźbił. Jorand widział, jak mała się rozjaśnia i pokazuje na krążące w górze leniwe mewy. Chwyciła w końcu drewnianą figurkę i drobnym kroczkiem przybiegła do niego. Z maleńkiej twarzyczki w kształcie serca biła radość. Krzycząc z uciechy wyciągnęła do niego zabawkę.
- Pats! Ptasek!
- Śliczny. Randar ci go zrobił?
- Tak! Mój! Slicny... Psytul ptaska Majii!
- Na pewno mama będzie chciała go zobaczyć. Chodź, pójdziemy do niej!
Zawołał Randara, pochwalił go za jego dzieło i razem poszli ku zagrodzie.
- Nie idź od Majii! - rozległ się za nimi krzyk.
Liv siedziała pod węgłem, sortując kwiaty i inne części roślin. Koszyk u jej stóp wypełniały jakieś korzonki. Nieco dalej leżał pęczek kminku, z niektórych białych baldachów sypały się już dojrzałe ziarna. W innym koszu znajdował się bukiet dziwnych roślin o długich pędach kwiatowych i grubych, okrągłych listkach przy korzeniu, pokrytych czerwonymi włoskami. Rośliny te można było spotkać w wielu miejscach w okolicy. Liv nie wiedziała, jak się nazywają, ale pamiętała, że z suszonego ziela przyrządza się napar, łagodzący kaszel, kłopoty z oddychaniem i przeziębienie. Były jednak trujące i należało nie zaniedbywać suszenia, a także brać nie więcej niż dwie szczypty.
Narwała też kosz delikatnych, maleńkich fiołków, pachniały cudownie, lubiła umieszczać je w małych woreczkach między ubraniami. Zagotowane, dawały smaczny napój, który rozgrzewał i wzmacniał w chłodne zimowe wieczory. W rzadszym lesie nieco powyżej Meisterplassen natknęła się też na wielką polanę arcydzięgla.
Tajemniczy dar natury! Liv nie mogła pojąć, skąd w tym miejscu wzięły się te rośliny, jak znalazły ziemię, w której mogły zapuścić korzenie i się rozmnażać. Być może wysiał je tu któryś z poprzednich właścicieli zagrody, wprawdzie nie każdemu wolno było uprawiać arcydzięgiel, lecz nikt wszak nie kontrolował i nie spisywał w księgach wszystkiego, czym ludzie się zajmowali.
Matka także uprawiała te duże mocne rośliny o grubej i pustej w środku łodydze, doskonale nadającej się do robienia piszczałek.
Matka jednak wykorzystywała je całkiem do czego innego, Liv starała się przypomnieć sobie wszystko jak najdokładniej, udało jej się odtworzyć w pamięci przynajmniej fragmenty nauk z dzieciństwa: Arcydzięgiel stosowano na dolegliwości żołądkowe lub gdy ustawały czynności ciała, pobudzał, kiedy człowiek słabł i opadał z sił. Z nasion dawało się wytłoczyć olej; kilka jego kropel rozpuszczonych w ciepłej wodzie łagodziło zgagę i kwaśne odbicia. Liv pamiętała, że matka stanowczo zabraniała suszenia roślin nad ogniem. Korzenie arcydzięgla, rozkrojone wzdłuż i wysuszone powoli na kamieniu w słońcu, także nadawały się do użytku. A tatuś mówił, że marynarze, wyprawiający się na koniec świata, zabierali ze sobą wielkie beczki tego ziela.
Liv nazbierała także składników na maść. Łopian, liście brzozy, jagody jałowca i mącznicy lekarskiej, skrzyp polny i jasnota biała rosły wszędzie. Niektóre z tych roślin należało bez miażdżenia wymieszać z baranim tłuszczem, odrobiną oleju lnianego i szczyptą soli. Po pewnym czasie rośliny więdły i szarzały, wówczas maść była gotowa. Posmarowana nią rana piekła, Liv pamiętała to jeszcze z dzieciństwa, ale mniejsze otarcia i zadrapania na dziecięcym kolanie nigdy tak prędko się nie goiły, jak po jej zastosowaniu.
Maść na pewno się przyda, Maria była bardzo żywym dzieckiem i już zdążyła doświadczyć, że prędkie ruchy w połączeniu z ciekawością mogą stanowić niebezpieczną kombinację. Upadała na nos na podwórzu, zlatywała ze stojących przy drzwiach obory beczek, na które uwielbiała się wspinać, albo obcierała się o grube deski, kiedy pochłonięta zabawą ze zbytnią śmiałością okrążała róg domu.
Liv zobaczyła, że Jorand idzie do niej, niosąc na ręku roześmianą Marię. Randar wciąż jaśniał od pochwał, a spodziewał się usłyszeć jeszcze więcej miłych słów, kiedy Liv zobaczy jego dzieło. Tak też się stało, Liv wpadła w zachwyt nad rzeźbą.
- Ale teraz, młody człowieku, wykorzystaj swój nóż do bardziej praktycznych celów. Potrzebna mi pomoc w dzieleniu tych korzeni i siekaniu łodyg.
Randar z dumą zabrał się do roboty, lubił przesiadywać razem z Liv i przysłuchiwać się jej opowieściom o kwiatach i roślinach, które ciągle zbierała.
Nie bardzo do niego docierało, do czego można je wykorzystać, ale kiedy tak siedział przy nasłonecznionej ścianie domu, łączące ich poczucie więzi wprawiało go w osobliwy nastrój zadowolenia. Wokół unosił się rozkoszny aromat, słodkie zapachy mieszały się z bardziej gorzkimi, bijącymi od świeżo posiekanych roślin.
Nie zadawał pytań o powody, dla których Liv zajmowała się tą pracą, domyślał się jedynie, że może to mieć związek z ludźmi, którzy ostatnio, wprawdzie z rzadka, ale odwiedzali Meisterplassen. Pojął, że Liv leczy chorych, a oni płacą jej za to mlekiem, masłem, solą i świeżym mięsem.
Pierwsza wizyta zaskoczyła Liv. Późnym wieczorem na podwórzu rozległy się kroki. Położyła się już do łóżka, jak zwykle ostatnia. Dzieci zasnęły. Jorand poprzedniego wieczoru wyruszył do Balestrand, spodziewali się go z powrotem w domu dopiero za jakieś cztery albo pięć dni.
Najpierw się wystraszyła, czyżby to złodzieje, rabusie? Zapewne od pewnego czasu krążyły plotki, że nałożnica kata to dziwna, bezbożna osoba, zajmująca się daleko mniej niewinnymi sprawami, niż wskazywałyby na to jej jasna cera i włosy. Ktoś tam ośmielił się bąknąć, że czyni ona wiele dobra, ludzie zdrowieją od jej wywarów i maści czy wyciągów. Te same opowieści robiły z niej jednak zdolną czarownicę, za którą wcale nie chciała uchodzić. Zapewne to historia z mężczyzną z Aaberget zataczała coraz szersze kręgi i wzbogacała się o coraz to nowe szczegóły. Fakt, że Liv była w okolicy obcym ptakiem, stanowił dodatkową pożywkę dla ludzkiej fantazji.
Sama próbowała się pocieszać, że nikt nie miałby chyba odwagi obrabować osoby, która, jak uważano, zna się na czarach. Jeśli ludzie naprawdę wierzą, że zajmuje się magią, nie ośmieliliby się chyba wyrządzić jej krzywdy?
Mimo to jednak Liv wyskoczyła z łóżka i sięgnęła po długi nóż wiszący u sufitu. Używano go latem do obcinania z drzew ulistnionych gałęzi, przeznaczonych na paszę.
Trzymała nóż przed sobą, bo teraz słyszała już wyraźnie, że kroki zbliżają się do domu.
Rozległo się pukanie, mocne i zdecydowane. Otworzyć?
Jeśli ktoś przybył tu w złych zamiarach, to i tak włamie się do środka.
Prędko pobiegła do swojej izdebki, zabrała stamtąd Marię i położyła uśpione dziecko za zasłoną Randara. Chłopiec zamrugał oczami, zdziwiony, że Liv o tej porze zapaliła lampę. Pokiwał głową, kiedy poprosiła, by przypilnował Marię i zadbał, by była cicho. Obcy przyszli!
Najpierw tylko uchyliła drzwi. Ujrzała dwóch mężczyzn, jeden niósł w ręku latarnię. Nigdy wcześniej ich nie widziała. Na ziemi stały nosze sporządzone z tyczek i wyjętych z łóżka desek. Zauważyła przywiązaną do nich postać, cicho pojękującą.
- Dobra Liv córko Andreasa, pomóż nam! Słyszeliśmy o twoich umiejętnościach, prosimy, uratuj życie tego człowieka! Jest coraz słabszy, śmierć zagląda mu w oczy, a pastor potrafił jedynie udzielić mu błogosławieństwa na pociechę. Krople, które dostał od bab z sąsiednich zagród, też nie pomogły.
Mężczyźnie drżał głos, w potoku słów musiał zaczerpnąć tchu.
- Umrze, nikt nie umie zaradzić jego słabości... A on ma w domu ośmioro dzieci, słabowitą żonę i starą matkę na utrzymaniu! Jeśli zdrowie mu nie powróci, wszyscy poumierają z głodu!
Tak źle nie będzie, pomyślała Liv. W Lyster zawsze znalazł się ktoś, kto zadbał o dach nad głową i miskę strawy dla krewniaków, których spotkało nieszczęście. Tulva posyłała pełne faski jedzenia zarówno krewnym, jak i jałmużnikom.
Mężczyzna stojący przy głowie chorego trząsł się, jakby było mu zimno. Z oczu bił mu strach, nie chciał napotkać spojrzenia Liv. Lęk nie wynikał tylko i wyłącznie z obawy o chorego, on bał się Liv. Mogłaby się z tego śmiać, ale poczucie triumfu zmieniło się w zaciśnięty w piersi węzeł. Mężczyzna na noszach wydał z siebie głuchy, stłumiony jęk.
- Nie wiem, czy będę umiała wam pomóc. Skoro pastor i mądre babki zrezygnowały...
- Nie mów, że mam się modlić za jego duszę, nie ty! Wiemy, kim jesteś...
Zaskoczyła ją dźwięcząca w głosie mężczyzny gorycz. Popatrzyła na niego zmrużonymi oczyma. Poczuła ściskanie w żołądku, sama się zorientowała, że jej słowa zabrzmiały ostro i niecierpliwie:
- Wnieście go więc do środka, chociaż nie mam chyba dla niego rady. Dlaczego tu przyszliście? Jesteście pierwszymi, którzy, odkąd sięga ludzka pamięć, dobrowolnie przybyli na Meisterplassen.
- Nie mogliśmy siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak umiera. Kiedy śmierć zagląda człowiekowi w oczy, dobry obyczaj przestaje się liczyć - cierpko zauważył niższy z mężczyzn.
Nie przedstawili się, wyjaśnili tylko, że są sąsiadami chorego.
Liv rozluźniła sznury, którymi przywiązano go do noszy.
Osłabione, wychudzone ciało.
Nie otworzył oczu, skórę w dotyku miał suchą i zimną, policzki wklęsłe, podsinione oczy zapadły się głęboko w czaszkę.
Z wyglądu już przypominał trupa.
Liv nie miała pojęcia, co robić, jaki lek zaaplikować temu człowiekowi.
Kłopoty z żołądkiem, wysuszenie, za rzadka krew...
Nie, naprawdę nie wiedziała. Nie chciała jednak okazać bezradności. Ten człowiek i tak miał umrzeć. Prędko podjęła decyzję. Jedyne, co mogła dla niego zrobić, to podać mu swe stare wzmacniające napoje, właściwie po to, by nie odsyłać przybyszów z wrażeniem, że podjęli wyprawę na próżno.
Przyniosła z szopy zioła, w letnią jasną noc bez kłopotu odnalazła te właściwe w koszach, kobiałkach i bukietach zwisających ze stropu.
Trochę krwawnika, rzepiku i suszonych czarnych jagód, nieco kory wierzby, by ułatwić krążenie krwi i złagodzić bóle, maleńką szczyptę lulka czarnego, by ciało mogło lepiej wypocząć. Na koniec hojnie dodała wierzchołkowych pędów arcydzięgla, bardzo skutecznie przeciwdziałających osłabieniu, które dotyka wielu ludzi po długiej zimie i zbyt jednostajnym odżywianiu. Możliwe, że mogły pomóc również temu wycieńczonemu organizmowi. Zioło to posiadało niezwykłą właściwość zapobiegania szkorbutowi i dodawania ludziom sił podczas długiej zimy.
Roznieciła ogień na palenisku, część ziół zanurzyła we wrzątku, a kiedy woda prawie całkiem się wygotowała, zebrała zielonoszarą masę do miseczki. Następną porcję ziół roztarła między dwoma wielkimi, okrągłymi kamieniami, aż wydzieliła się z nich kleista ciecz. Zebrała ją palcami i wgniotła w ziołową masę. Na koniec dodała gotowane płatki zbożowe, aż utworzyło się dość gęste ciasto. Zawinęła je w wielkie liście, obwiązała mocnymi źdźbłami i wręczyła pakunek mężczyznom.
- Powiedzcie jego żonie, żeby rozrobiła to wodą albo wywarem z mięsa i próbowała wmusić w niego parę łyżek po kilka razy w ciągu dnia. Niech mu daje dużo do picia, wodę albo rozcieńczone piwo.
Suszone zioła zgniotła w prostym kamiennym moździerzu i dała im również aromatyczny proszek.
- To na napar, niech pije go tyle, ile będzie mógł - pouczyła.
Mężczyźni podziękowali, pokłonili się na pożegnanie i wystawili prymitywne nosze za drzwi.
Wyższy odwrócił się, niepewnie popatrzył na Liv.
- Powinnaś dostać coś więcej jako zapłatę, ale... jedyne, co mogę ci ofiarować, to ta skrzynka. Zrobiłem ją sam, a żona Nikolaia napełniła ją owsianymi sucharami. Mam nadzieję, że nie odmówisz...
Ale Liv nie chciała żadnej zapłaty za pomoc. Miała wyrzuty sumienia, że udawała mądrzejszą niż była w rzeczywistości, pocieszała się jedynie tym, że ten człowiek bez żadnej pomocy na pewno by umarł. Wzmacniająca mieszanka ziół, którą przyrządziła, nie mogła w każdym razie zaszkodzić...
Stanęło jednak na tym, że przyjęła podarunek, i mężczyźni odeszli nie bez ulgi. Uparcie przypominała im, by nie zapomnieli o modlitwie, i wiedziała, że wezmą sobie jej słowa do serca.
Słońce wkrótce miało wyjrzeć zza łańcucha wzgórz, nowy dzień już rozwijał płatki kwiatów. Liv ziewnęła, spróbowała się uspokoić, w końcu położyła się, żeby się trochę przespać. Żałowała teraz, że nie wymogła na przybyszach obietnicy, by dali jej znać, co się stało z chorym. Ciekawe byłoby się dowiedzieć, czy kuracja poskutkowała...
W głębi wielkiego fiordu, w którym woda tego lata była bardziej zielona niż ktokolwiek pamiętał, przez usypisko kamieni wędrował samotny myśliwy.
Był to Even Solgarden.
Na plecach niósł worek pełen przepiórczych tuszek i mięsa, a przez worek przewieszoną miał ciężką, wilgotną skórę renifera. Grupka myśliwych wzniosła pożegnalny puchar przed południem, po tym, jak zwierzę, które ubili, zostało rozebrane i sprawiedliwie podzielone. Wyprawili się wysoko w góry, w głąb rozpościerających się tam płaskowyży, kończących się dopiero w dolinie po drugiej stronie gór. Tam leżało Lom, miejscowość, do której Even wybrał się kiedyś ze swym ojcem po bydło. Dalej w świecie nigdy nie był.
Wcale też za tym nie tęsknił, przeciwnie, z każdym kilometrem bliżej domu wydłużał krok.
Tulva czekała, ociężała i uśmiechnięta.
Serce w piersi wyrywało mu się jak ptak pod niebem. Życie jest mimo wszystko wspaniałe!
W środku lasu zanucił piosenkę, pokaźny ładunek wcale mu nie ciążył, wkrótce dotrze do Skjolden, gdzie czeka na niego łódź. Stamtąd już bez wysiłku pokona ostatni odcinek do domu.
Tulva, Tulva, jego wspaniała żona!
Jesienią da mu córkę.
Tyle lat upłynęło od narodzin młodszego syna, przez jakiś czas podejrzewał nawet, że coś jest nie w porządku. Tej wiosny jednak pewnego wieczoru popatrzyła na niego chytrze i zdradziła tajemnicę: kolejny dziedzic Solgarden szykował się na świat.
Even wiedział, że Tulva pragnie córki, i to nie tylko dlatego, że liczy na pomoc w domu za kilka lat.
Tulva czuła się zapewne nieco osamotniona jako kobieta wśród swoich trzech dzielnych mężczyzn... On także miał nadzieję, że tym razem urodzi się dziewczynka, śliczna pieszczoszka z dołeczkami w policzkach, takimi jakie ma Tulva.
Słońce dotarło już do Południowej Przełęczy, kiedy zepchnął łódź na zieloną wodę i prędko wziął kurs na Lyster i Solgarden. Na brzegu tu i ówdzie widać było pożółkłe drzewa, we wrześniu jesień nieubłaganie oznajmiała już swoje przybycie. Rok 1654 miał się ku końcowi, wkrótce czekały ich ciemne zimowe dni i jaśniejące bielą księżycowe noce.
Even śpiewał także wiosłując. Przyglądał się mijanym zagrodom; w większości gospodarstw zakończono już żniwa, pola leżały nagie, pożebrowane orką. Zagrody sprawiały wrażenie, jakby już kuliły się z zimna, świadome nadchodzących mroźnych nocy.
Jedynie przy kościele strzeliście wznosiła się w górę plebania. Wśród ciężkich koron liści dostrzegł okazały biały dom, również w tym roku go wywapnowano.
Even wiedział, że i w tym domostwie zagościła radość, małżeństwo pastora już po dziesięciu miesiącach wydało owoc: córkę. Urodziła się na dzień przed tym, jak Even wybrał się na łowy, przeszła mu więc koło nosa uczta wyprawiona dla mieszkańców wioski w kilka wieczorów później. Cieszył się na opowieści Tulvy, która podjęła decyzję, że przyjmie zaproszenie i po raz pierwszy od czasów sporu o Liv spojrzy pastorowi w oczy.
Otworzył drzwi do własnej chaty, Tulva odwróciła się gwałtownie, wypuściła z rąk wrzeciono.
Z wielkim wysiłkiem stanęła na nogi. Even miał wrażenie, że w ciągu zaledwie ośmiu dni, kiedy go nie było, brzuch jej urósł wprost nieprawdopodobnie. Z niepokojem zauważył wśród oznak radości zmarszczki bólu na czole.
- Even! Witaj w domu, kochany! Udało się polowanie?
Skinął tylko głową i objął ją z uśmiechem. Poczuł nacisk miękkiego, a zarazem twardego brzucha. Wydało mu się, że czuje od żony jakiś nowy zapach, zwiastujący wiadomość albo ostrzeżenie. Pachniała jak... jak ziemia tuż przed żniwami Objął ją, ćwierkała niczym rozradowany ptaszek. Zaraz też zaczęła opowiadać. Kochana Tulva! Even z chęcią słuchał drobiazgowej relacji z uczty na plebanii.
Mogens Skanke i jego niedawno poślubiona małżonka Cecilia Magdalena ogromnie się radowali hołdem składanym im w ten błogosławiony dzień przez najzacniejszych mieszkańców wioski. Mogens rzeczywiście nie wyglądał na niezadowolonego z tego, że potomek nie będzie mógł pójść w jego ślady. Dziewczynkę ubrano w najcieńszy len, hafty i koronki zdobiły dumną kołyskę z pozłacanymi kulkami we wszystkich czterech rogach. W łóżeczku leżała nie tylko srebrna moneta i psałterz, lecz także specjalnie na tę okazję wykonany puchar z czystego srebra i brosza ze szlachetnymi kamieniami. Wokół dziecka stały trzy świeczniki, a w każdy zatknięto po trzy bielusieńkie świece. Ludzie wzdychali, jęczeli i składali ręce na widok takiego przepychu na cześć noworodka, który nagi przyszedł na świat.
Ale też i nie co dzień wielebny Skanke czcił swe pierworodne dziecię. Wziął nawet córkę na ręce, wprawdzie dość niezgrabnie, lecz z nieskrywaną dumą. Wszystkim zebranym obwieścił spiżowym głosem, że dziewczynkę zesłał mu Bóg. Z początku zamierzał nadać jej imię Ruth, po jednej z najwierniejszych i najlepszych kobiet opisanych w Biblii, później jednak zmienił zdanie. Dlaczego nie nazwać jej po tej najwspanialszej, najpiękniejszej, najcnotliwszej ze wszystkich?
Będzie nosić imię Maria!
Jego żona tylko stała, nie uśmiechała się, nic nie mówiła.
Poród miała ciężki, dopiero w dniu uczty po raz pierwszy stanęła na nogi. Mogens jednak na pewno jasno dał żonie do zrozumienia, że musi wyglądać dostojnie. Ludzie będą świętować przyjście jego córki na świat w sześć dni po jej narodzinach i obyczaj wymaga, by matka dziecka godnie się prezentowała! Nie życzył sobie żadnych fumów, nie znajdowała się już wszak wśród upudrowanych strojnisiów. Miałaby okazać się gorsza od tych wieśniaczek? Wygonił ją z łóżka, poirytowany, że skargi i narzekania z okresu ciąży wcale się nie zakończyły. Nie było rady na to, że również z tą kobietą nie ziszczą się jego marzenia o bliskości, troskliwości i rodzinnym cieple. Wypełniła co prawda swój małżeński obowiązek i nie odmówiła należnych mu, jasno określonych w Piśmie, praw. Radość pastora trwała jednak krótko, dziecko zostało spłodzone zaledwie miesiąc po ślubie. Cecilia Magdalena nie widziała więc żadnego powodu, by kontynuować wstydliwe ćwiczenia w łóżku, kiedy cel został już osiągnięty. Urządziła sobie na górze oddzielną sypialnię i nazwała ją miejscem modlitwy. Ale w każdym razie miał córkę!
- Mogens nie miał sił na walkę z nią - ciągnęła Tulva, podśmiewając się. - Biedaczysko, uważa pewnie, że lepiej żyć w czystości jak przedtem, niż narzucać się oziębłej, odpychającej żonie. Tak, możesz mi wierzyć, Greta słyszała, jak się kłócą...
Even śmiał się z opowieści, wywołujących rumieniec na policzkach Tulvy, trzepnęła go lekko, odpłacając za nie wypowiedziane na głos pouczenie.
- Zasłużył sobie na ciężki los, ten człowiek o sercu z kamienia... Sopel lodu w łożu jest dla niego w sam raz odpowiedni.
Tulva musiała jednak przyznać, że w dniu uczty plebania pławiła się w radości, i z ożywieniem opisywała wspaniałe podarki dla maleńkiej pastorówny. Wszyscy wyżej postawieni mieszkańcy wioski przysłali pozdrowienia, a i z dalekich okolic przynoszono pełne faski i woreczki.
Zdaniem Tulvy, w miarę rozprzestrzeniania się wieści o narodzinach dziecka miało napłynąć jeszcze więcej darów.
- No, to małe tutaj nie może się spodziewać nawet w połowie tak wspaniałego przyjęcia - uśmiechnęła się do Evena.
- Zbytek i wystawność nie mają żadnego znaczenia - odparł, ujmując w ręce dłonie żony. - Dziecko będzie w każdym razie miało kochającą matkę i ojca, który zatroszczy się o nich oboje.
Tulva westchnęła, wtuliła twarz w jego przepoconą koszulę. Szczęśliwa podziękowała Bogu za to, że nie musi zamieniać się z pastorową. Srebro i władza nie są wszak aż tak ważne.
- Sądzisz, że pastor zapomniał o Liv? Even nieśmiało zadał pytanie, nad którym oboje od czasu do czasu się zastanawiali. Z wielką chęcią przyjęliby Liv do siebie, ocalili od strasznego losu, który, jak słyszeli, przypadł jej w udziale.
Nałożnica kata!
Mała udręczona dziewczynka trafiła do oprawcy z Meisterplassen!
Tulva odparła nieśmiało:
- Chyba... Nie powinien wszak walczyć o cudze dziecko, kiedy żona powiła mu rodzoną córkę?
- No tak, należałoby przypuszczać, że, tamta sprawa poszła w zapomnienie. Gdyby... Gdyby tak Liv...
Żona pokiwała głową, zrozumiała.
Gdyby tak posłać po Liv i Marię!
Najpierw jednak będą musieli się upewnić, czy pastor nie zechce ingerować, czy nie będzie obstawał przy swoim planie rozdzielenia matki i dziecka. Trzeba też się po nią wybrać, biedna dziewczyna pewnie nie wierzy, że ktokolwiek zechce jeszcze mieć z nią do czynienia. Została nałożnicą kata i żadna kobieta, którą spotkał podobny los, nie mogła już liczyć na szacunek bliźnich.
Mogens Skanke w tym czasie wcale nie zaprzątał sobie myśli Liv Bergaheim. Żył własnym życiem, wywiązywał się z wyznaczonych mu obowiązków i zajmował jeszcze czymś innym. Lata studiów w Wittenberdze obudziły w nim ciekawość, potrzebę badania i dociekania, pozostającą w sprzeczności ze słowami Biblii, by nie pochwalać zanadto wiedzy, gdyż w słabych rękach może się okazać niebezpieczna!
W Towarzystwie Wittenberskim nawiązał także kontakt z ludźmi studiującymi zagadnienia, przed którymi Biblia surowo przestrzegała. Tajemne umiejętności nie wywietrzały mu z głowy, nawet kiedy już został pastorem, a gdy pewną starą kobietę z jego parafii postawiono pod sąd i skazano za uprawianie czarnej magii, zatrzymał dla siebie jej księgę. Księga liczyła sobie setki lat, napisana w niezrozumiałym obecnie dialekcie, zawierała niezwykle interesującą treść. Dotykając prastarych okładek, przerzucając grube, wytarte stronice Mogens czuł, jak przenika go niezwykły dreszcz.
Przez kilka lat nie wspominał nikomu o swej czarnej tajemnicy, księga bowiem była niebezpieczna, zwłaszcza zaraz po tym, jak wyszła na jaw sprawa jego ojca. Ponieważ jednak księga przydawała mu mocy, ba, władzy, nie bał się już jej używać, szczególnie tutaj, gdzie znał wszystkich ludzi i w dużym stopniu kierował nimi, obdarzając swą łaską i srebrem. Oczywiście posługiwał się księgą i zawartymi w niej formułami wyłącznie w służbie dobra. Była wprawdzie dziełem Szatana, lecz Bóg chyba nie miał nic przeciw temu, by Mogens odwrócił pierwotne intencje i wykorzystywał diable umiejętności w zwalczaniu zła?
Pastor utrzymywał się w przekonaniu, że to, co robił, tylko przysporzy mu chwały u Wszechmocnego, wszak różni się od czarnej magii, którą posługiwali się poprzedni właściciele księgi. Były nimi zresztą tylko ciemne kobiety.
Wszyscy goście odeszli, na plebanii zapanował spokój, ciszę mącił jedynie niegłośny płacz dziecka, lecz i on wnet ucichł. Mała widać też się zmęczyła i prędko usnęła. Wkrótce jednak z ganku dobiegły go męskie glosy. Ktoś najwidoczniej został. Mogens usłyszał jasny, zdradzający podenerwowanie głos żony, odpowiedział jej niższy, równie roztrzęsiony.
Trzasnęły drzwi, obcego wyrzucono pewnie z nie załatwioną sprawą. Mogens zazgrzytał zębami i skierował się ku wejściu. Ona nie może przecież odprawiać ludzi, którzy do niego przychodzą! To grozi przykrymi konsekwencjami, pastor musi być dostępny dla ludu, inaczej maluczkim może przyjść do głowy, że poradzą sobie bez niego... Ostatnio doszły go słuchy o buncie w innych wioskach, w których rozsierdzona gromada wygnała, a nawet zabiła jego braci. Osaczyły go gorzkie wspomnienia, czyż jego ojciec nie padł ofiarą fałszywych pomówień i ludzkiej skłonności do plotek? Nikt w wiosce jeszcze o tym nie wspomniał, nie wiedział więc, czy zła sława dotarła i tutaj. Okrutną prawdą jednak było, że jego własny, wyświęcony na kapłana ojciec przed blisko dziesięcioma laty zginął z ręki kata. Oskarżono go o poważne nadużycia, fałszerstwa, okradanie ludzi i Kościoła, a także nie - wywiązywanie się ze swych obowiązków duchownego.
Stary Jon Skanke objął swój urząd w Innvik i tam też zmarł jako człowiek okryty hańbą. Niezwykłe, jak Szatan hulał wśród ludzi od czasów reformacji, obudził się w nich bunt, uważali się za niesprawiedliwie traktowanych i wyzyskiwanych, kiedy słudzy Kościoła i króla żądali należnych podatków i dziesięcin.
Mogens nie spotkał gościa, ale surowo skarcił żonę za przykre niedopatrzenie. Wyglądało na to, że kobieta ma ochotę zaprotestować przeciwko ostremu traktowaniu, ale ugryzła się w język i twarz jej przybrała zwyczajny wyraz zmęczenia życiem.
- To tylko jakiś człowiek mówił o dziewczynie opętanej przez diabła. Uwierz mi, sam sprawiał wrażenie nieobliczalnego. Bredził coś i groził, może upił się do nieprzytomności. Życzył sobie modlitwy pastora w kościele, by ocalić nieszczęsną. Jedyną radę ludzie widzą w wypaleniu z niej diabła. Chcieli twojego wstawiennictwa dzisiejszej nocy, modlitwy, na wypadek, gdyby dziewka nie zniosła wypalania...
Mogensa ogarnął jeszcze większy gniew.
Właśnie w takiej sprawie on poradziłby sobie najlepiej! Miał pewne doświadczenie w wypędzaniu demonów i diabłów, posiadał też wszelkie materiały na ten temat, zgromadzone przez duchownych hiszpańskich. Księga „Młot na czarownice” była jedną z wielu z tej dziedziny, zdobiących półki w jego gabinecie.
- Kobieto, posunęłaś się za daleko. Bez mojego wyraźnego rozkazu nikogo nie odsyłaj, zrozumiałaś?
Odeszła z obojętną miną, w przelocie rzuciła jeszcze tylko imię posłańca i miejsce, w którym miała znajdować się opętana.
Mogens Skanke prędko się zdecydował. Wkrótce miała zapaść czarna noc, lecz chciał się tam wyprawić, bo ogromnie zainteresowała go ta sprawa.
Stajenny protestował, niedługo zrobi się już stanowczo za ciemno. Jeśli pastor nie chce narażać życia własnego i konia, powinien poczekać do rana.
Mogens przez chwilę się zastanawiał, bardzo chciał jechać, ale słowa służącego w końcu przemówiły mu do rozsądku. Położył się spać, lecz uprzednio wydał polecenie, by powóz był gotowy, gdy tylko się rozwidni.
Britga z Lunden chorowała już od miesiąca, gdy Szatan zamieszkał w wycieńczonym ciele. Dziewczyna odstraszała od siebie wszystkich, wrzeszczała i wykrzykiwała najohydniejsze słowa.
Narzeczonego odegnała plugawymi przekleństwami, kazała mu odciąć sobie paskudnego byczego kutasa i spalić go powoli na czarnym żarze. Bluźniła i lżyła, twarz miała przy tym białą jak śnieg, a z ust toczyła pianę i śluz. Trzem silnym mężczyznom udało się wreszcie związać jej ręce i nogi, lecz wiła się przy tym i wyklinała, aż osłabli. Mieli wielkie kłopoty z unieruchomieniem dziewczyny.
Pokonali ją jakoś, przykuli do ściany paradnej izby w Lunden. Gospodarze z płaczem modlili się przez całą noc za najstarszą córkę, która tak nagle się odmieniła. Będąc jedną z najzamożniej szych rodzin w wiosce, snuli dla dziewczyny wspaniałe plany. Zaręczono ją już przecież z najstarszym synem, dziedzicem w sąsiedniej zagrodzie... Tymczasem grubiańskie wyzwiska nie przestawały płynąć strumieniem z tych pięknych dawniej ust, rozczochrane włosy sterczały na wszystkie strony, dziewczyna była brudna i odpychająca. Rozłożyła nogi, pokazując wszystko, co miała, wciąż wypluwając słowa, na których dźwięk najtwardsi mężczyźni odwracali się ze wstydem.
Co się stało ze spokojną, życzliwą Britgą? Ludzie nie potrafili znaleźć innego wyjaśnienia jak to, że zamieszkał w niej sam Czarny we własnej osobie. A kiedy zaczęła ciskać obelgi odmienionym, grubym głosem, wystraszyli się i natychmiast posłali po pastora. Mówiło się, że on wie, jak postępować w podobnych wypadkach, ani język, ani umiejętności Szatana nie były mu obce...
Mogens Skanke przybył do Lunden. Z podziwem oglądał dwór, niemal równie piękny jak probostwo. Duże, obszerne obory, liczne budynki gospodarcze, oddzielny skład na zboże i przepiękny dom mieszkalny zgrupowały się wokół dziedzińca. W domu było na dodatek okno, światło wpadające przez oprawne w ołów szybki rzucało kolorowe blaski na stół.
Pastor już na dziedzińcu usłyszał wycie opętanej. W domu powitała go pobladła, wystraszona matka. Błagała o pomoc z nadzieją, że święty sługa Pana nie da się wystraszyć. I Biblia, którą niósł pod pachą...
Mogens nie tracił czasu na wyjaśnienia, że to wcale nie Biblia, dziewczyna bowiem nagle przestała zawodzić i popatrzyła na niego jaśniejącymi gniewem oczyma.
Otworzyła usta, dobył się z nich zdumiewająco niski głos:
- Jesteś złodziej!
- Co ukradłem? - spytał pastor.
- Ukradłeś księgę!
- Tak, i z jej pomocą cię stąd wypędzę! Dziewczyna gwałtownie poruszyła głową, uniosła brwi i wykrzywiła się do kapłana. Potem znów odezwała się chrapliwym męskim głosem:
- Czego ode mnie chcesz, Czarny Monsie?
- Wypędzić cię stąd - odpowiedział Mogens.
Ze stojącej pod ścianą skrzyni wyjął szydło i zrobił nim malusieńką dziurkę w ołowiu otaczającym szybki.
Wyprostował się, otworzył księgę i zaczął z niej czytać. Przerażeni słuchacze drgnęli ze zgrozą.
Widzieli, jak pastor czyta, nie zważając na to, że dziewczyna wije się w jeszcze dzikszych konwulsjach. Przekleństwa nie ustawały, ale ciemny chłodny głos zaczynał ustępować. Obelgi przeplatały kobiece szlochy, w hożym ciele dziewczyny trwała walka. Z oczu widać jej było tylko białka, kiedy pastor wyciągnął rękę i nakazał diabłu opuścić jej wnętrze. Trzymając księgę przed sobą jak tarczę, ruszył ku nieszczęsnej. Nagle rozległ się potężny szum, ludzie cofnęli się ku drzwiom, zasłaniając dłońmi uszy, odwrócili się, nie chcąc patrzeć na niepojęte sceny, rozgrywające się w ich własnej chacie. Tylko najodważniejsi albo zdrętwiali ze strachu stali w miejscu i widzieli, jak dziewczyna osuwa się na podłogę niby lalka z gałganków. Szum i huk wypełnił izbę, słychać go było pewnie na dziedzińcu i po drugiej stronie fiordu...
W końcu zapadła cisza.
Mącił ją tylko rozpaczliwy szloch Britgi.
Matka podbiegła do niej, ujęła w dłonie bladą, udręczoną twarz. Nareszcie rozpoznała zrozpaczone oczy własnej córki. Dziewczyna popatrzyła na matkę, zapłakała, wtuliła głowę w jej łono.
- Mamo... co się ze mną stało? Czuję się taka słaba... Dlaczego pastor jest tutaj, czy już umieram?
Matka uśmiechnęła się, podniosła wzrok na pana Mogensa.
- Dzięki ci! Po tysiąckroć dzięki! Wybawiłeś nasze dziecko, wierny sługo Pana i pomocniku ludzi! Nigdy ci tego nie zapomnimy, wynagrodzenie otrzymasz także nie tylko w niebie!
Mogens zadowolony skinął jej głową, rzeczywiście poszło mu nadspodziewanie gładko. Księga okazała się potężniejsza, niż przypuszczał.
Nie podobało mu się tylko, że dziewczyna nazwała go Czarnym Monsem. Przezwisko przylgnęło do niego, lecz nie przydało szczególnego szacunku u ludzi.
Meisterplassen, 1659
Liv, Jorandowi, Randarowi i Marii upłynęło osiem dobrych lat. Mały Randar przestał już być mały, tej wiosny wyrósł na przystojnego młodego człowieka. Latem jego dzieciństwo miało dobiec końca, musiał rozpocząć naukę u przybranego ojca i towarzyszyć mu w trudnej drodze jego profesji. Maria, śliczna ośmioletnia panienka, nie przestawała deptać po piętach ukochanemu bratu, drażniła się z nim i dokuczała mu, ale on nigdy nie tracił cierpliwości do udającej dorosłą dziewczynki. Maria była rozpieszczanym dzieckiem, w całym swoim życiu nie usłyszała bodaj jednego złego słowa.
Kochana przez matkę i przez Joranda dorastała w pełnym poczuciu bezpieczeństwa, co przydawało jej jeszcze pewności siebie. Podobnie jak Liv lubiła poznawać rośliny i drzewa, odziedziczyła też po matce zainteresowanie leczeniem.
Zabawy jej najczęściej polegały na wyobrażaniu sobie, że przychodzą do niej chore, słabe zwierzęta i ptaki, a ona daje im cudowny roślinny lek, który natychmiast je uzdrawia. Dziewczynka potrafiła całymi wieczorami mieszać papki i napoje z listków i kwiatków, które znalazła. W miarę jak dorastała i coraz więcej rozumiała, Liv dzieliła się z nią swoimi doświadczeniami. Starała się przede wszystkim wpoić jej ostrożność i szacunek dla sił tkwiących w jakże wielu roślinach.
Zioła ratowały życie, lecz potrafiły także szkodzić! Liv przez te osiem lat dobrze poznała tajemnice leczniczych roślin, niektóre odkryła sama, większość jednak dzięki niezwykle bogatej wiedzy Marty.
Marta mieszkała z nimi przez cały pierwszy rok po urodzeniu Jorila.
Syn Liv i Joranda wybrał sobie na przyjście na świat piękny kwietniowy dzień przed czterema laty. Poród był zaskakująco ciężki i długi. Za każdym razem, gdy powracały wspomnienia tamtych dramatycznych dni, Liv dziękowała Dziewicy i Wszechmogącemu za to, że przysłali na Meisterplassen samą Martę.
Na drugi dzień, kiedy ciałem Liv targały skurcze, ale nic poza tym się nie działo, na podwórzu rozległo się wołanie.
Marta!
I Ole!
Liv usłyszała dobrze znany głos, nie śmiała jednak uwierzyć, że to prawda. Pomoc Marty przy pierwszym porodzie uratowała jej życie i teraz tak bardzo pragnęła mieć ją przy sobie, że pragnienie to zesłało na uszy ułudę.
Kiedy jednak dobiegły ją znajome kroki na progu, a w głosie Joranda zabrzmiała ulga, Liv zrozumiała, że Marta przybyła naprawdę!
Skąd mogła wiedzieć?
Tulva powiedziała kiedyś, z uśmiechem poklepując brodacza po ramieniu:
- Jesteś niczym kruk, Ole, zawsze wiesz, kiedy i gdzie się zjawić.
Liv nie raz i nie dwa spoglądając na fiord miała wrażenie, że widzi jego czarną łódź, lecz fjerding Olego nigdy nie zaskrzypiał o przybrzeżne kamienie Meisterplassen i Liv nawet przez moment nie widziała wielkoluda od tamtej strasznej nocy, kiedy to uciekała przed ścigającymi ją, jak jej się wydawało, ludźmi.
Dlatego też jego utykanie było dla niej rzeczą całkiem nową, a kiedy zbliżył się z uśmiechem, wcale też nie wydał jej się tak potężny.
Marta przywitała się wesoło, ale nie kryła zatroskania.
Co prawda Liv wyglądała teraz na znacznie silniejszą, lecz Marta z długiego doświadczenia od razu poznała, że ten poród zbyt wiele sił już odebrał młodej matce. Liv miała spocone czoło, oczy ledwie jej się zaświeciły na przywitanie. Najbardziej przerażały pozbawione rumieńców policzki i białosine wargi.
Liv westchnęła, nie mogła uwierzyć, że to prawda.
Marta przyjechała! Nic więcej już jej teraz nie obchodziło. Opadła z powrotem na poduszki, pozwoliła się pocieszyć spokojnym słowom Marty. Teraz wszystko będzie dobrze!
Tak też się stało. Następnej nocy urodził się rumiany, rozkrzyczany chłopiec.
Matka jednak leżała biała jak kreda, bez sił. Marta przez osiem dni walczyła o jej życie. Równie blady Jorand śledził jej wysiłki z rozpaczą w oczach. Liv nie mogła go opuścić, nie teraz, kiedy w jej ramionach leżał ich nowo narodzony syn!
Marta bezlitośnie odprawiła Joranda, nie mógł zdziałać nic dobrego, stale tylko wchodząc i wychodząc, niespokojny, napięty jak struna. Posłała go więc do wsi po słodkie mleko dla dziecka. Liv walczyła o życie, piersi jej się nie wypełniały, potrzebowała wszystkich sił, by podtrzymać płomyk istnienia.
Gdy siódmego wieczoru policzki jej się zaróżowiły i wszyscy zrozumieli, że kryzys minął, Jorand rzucił się Marcie na szyję i płakał jak dziecko.
Liv nie widziała, by kiedykolwiek uronił łzę, z wyjątkiem tamtej pamiętnej bożonarodzeniowej nocy, kiedy to odnaleźli się po raz pierwszy.
Liv wkrótce nabrała życia, rozkwitała na wyścigi z latem. Chłopczyk dobrze się rozwijał na krowim mleku. Jego ojciec zresztą przywiózł nie tylko jeden skopek mleka. Jorand kupił całą krowę! Zdawał sobie sprawę, że zapłacił za nią nieprzyzwoicie wysoką cenę, lecz ci, którzy ubijali interes z katem, żądali zwykle dodatkowego wynagrodzenia za wstyd.
Lilja stała więc w oborze i co dzień dawała dziewięć skopków mleka.
Mały Joril z zapałem wysysał swoje posiłki z woreczka ze świńskiego pęcherza, w którym Marta wycięła maleńką dziurkę. Joril ciągnął mleko, nie wiedząc nawet, że nie płynie ono z ciepłej matczynej piersi.
I tak bardzo był zadowolony i szybko rósł. Jedyną oznaką, że coś z nim jest nie tak, były owe sine plamki, które pojawiały się na jego ciałku, ledwie ktoś go dotknął. Chyba mu za bardzo nie dokuczają, myślała Liv, odsuwając od siebie niepokój. W głębi ducha miała swoje podejrzenia. Czyżby Maria była zazdrosna? Może, gdy nikt nie patrzy, zbyt szorstko obchodzi się z braciszkiem? Liv odetchnęła głęboko. Bardzo już tęskniła za powrotem do codziennych obowiązków. Połóg okazywał się bardzo męczący, kiedy musiała patrzeć na piętrzącą się w domu robotę.
Minęły trzy tygodnie i Liv zaczęła się zastanawiać, czy Marta wkrótce nie będzie musiała odjechać. Nie chciała jednak poruszać tego tematu, cieszyła się każdym dniem, w którym mogła się napawać z dawna wytęsknioną bliskością drugiej kobiety.
Pewnego wieczoru dowiedziała się, jak się mają sprawy.
Marta przybyła na Meisterplassen wiedziona nagłym impulsem. Przez całą zimę zmagała się z upartą chorobą, zalegającą w piersiach, i nawet teraz nie czuła się wcale zdrowa. Potrzebowała wytchnienia i czasu, by dojść do siebie. Do małej chatki wciąż jednak stukali posłańcy, stale ktoś potrzebował jej pomocy. Nigdy nie było spokoju i Marta zaczęła się już obawiać, że ludzie niedługo utracą swą znachorkę, jeśli nie zadba ona choć trochę o swoje własne zdrowie.
Marta nie zdradziła tego, co naprawdę wiedziała. Zdawała sobie sprawę, że jej dni są policzone. Guzki w piersi zaczęły się rozprzestrzeniać, przybywało ich i stale rosły. Nie mogła już prawie opuścić lewej ręki, przyciśnięty guz pod pachą sprawiał ból...
Doświadczona kobieta zetknęła się z tą chorobą już wcześniej, wiedziała, że można z nią przeżyć rok, dwa, może trzy, lecz nie więcej. Nigdy nie słyszała, by jakiekolwiek lekarstwo mogło zaradzić na śmiercionośne narośle wewnątrz ciała. Wiedziała, co ją czeka, prosiła tylko o jeszcze kilka lat...
Ustaliły, że Marta zostanie na Meisterplassen do czasu, aż odzyska nieco siły i będzie gotowa wrócić do domu, by podjąć swe życiowe obowiązki.
Tygodnie przeszły w miesiące, miesiące złożyły się w rok. Marta stała się częścią życia Liv, równie oczywistą jak jej codzienne czynności. Należała do tego miejsca, wypełniała chatę. Mimo to Liv zdawała sobie sprawę, że karmi się marzeniami, że nadejdą także inne dni. I w pewien wieczór przy palenisku Marta zapowiedziała im, że już niedługo Ole przyjedzie ją stąd zabrać. Musi wracać do domu.
Liv wcale nie uważała, aby jej starsza przyjaciółka wyglądała cokolwiek lepiej niż pierwszego dnia, kiedy do nich przybyła. Choroba najwidoczniej nie chciała ustąpić, bez względu na to, jak spokojne i dobre życie Marta wiodła. Stara znachorka znacznie też schudła, a Liv coraz częściej słyszała nocami jej jęki, jakby dręczył ją silny ból.
Odkryła także, że Marta od czasu do czasu przyrządza sobie tajemny napój z najsilniej działających i najniebezpieczniejszych ziół. Liv zaniepokoiła się, tych roślin nie należało używać tak często. Owszem, mogły pomóc w sytuacjach krytycznych, maleńkie dawki stosowało się przy zagrażających życiu chorobach, lecz zbyt duża porcja mogła spowodować śmierć pacjenta. Były po prostu trujące, a mimo to Liv widziała, jak Marta przez kolejne wieczory popija gorący napój, w którym znalazł się i pokrzyk wilcza jagoda, i sok z maku, i jakiś szarobiały proszek, którego Liv nie znała. Oczy Marty robiły się od tego duże i ciemne, ciało odprężało się i zasypiało.
Zdarzało się, że zanim zapadła w głęboki sen, mamrotała jakieś dziwaczne słowa. Liv przeraziła się nie na żarty.
W ciągu miesięcy spędzonych z Martą, na Liv spadła wprost lawina wiadomości, rad i podpowiedzi, dotyczących wszystkiego, co może wypędzić z człowieka zło. Marta nie szczędziła niczego ze swych tajemnych zapasów, a rad i przepisów miała tyle, że młodsza kobieta obawiała się, iż w dniu, kiedy będzie ich potrzebowała, wylecą jej z głowy. Swojej chorobie Marta nie potrafiła zaradzić, lecz nauczyła Liv, co może pomóc innej kobiecie.
- Igły cisu zagotuj w wywarze z jałowca razem z pierwszymi pączkami kasztanowca, a potem przełóż do miseczki pełnej fermentującego zakwasu. Weź później nowych, świeżych igieł i trochę kory, a jeśli masz wódkę, możesz wszystko do niej włożyć. Papką smaruj chore ciało, a nalewkę daj do picia. Tylko pozwól, żeby to dziwne drzewo poleżało najpierw co najmniej dwa miesiące w alkoholu! I nie zapomnij ścinać go w czwartek, najlepiej przy pełni księżyca...
- Gdzie znajdę takie drzewo? Marta uśmiechnęła się, oczy jej zwilgotniały.
- No tak, zapomniałam... rośnie w innym miejscu, w pięknym miejscu, które kiedyś znałam...
Liv zdumiała nagła słabość w głosie starszej kobiety, zaraz jednak śmiech Marii wyrwał Martę z rozmarzenia. Mała chętnie towarzyszyła obu kobietom, gdy wybierały się gdzieś z koszami po zioła.
Coraz częściej się zdarzało, że ludzie zjawiali się w Meisterplassen, gdy coś im dolegało, coraz częściej otrzymywali tu pomoc. Od czasu, jak młody Nikolai tak cudownie ozdrowiał, wieśniacy jeszcze mocniej uwierzyli, że Liv jest potężną czarownicą... Zwracali się do niej w potrzebie, lecz kiedy spotykali nałożnicę kata w wiosce, wciąż obchodzili ją szerokim łukiem. Liv rzadko zresztą się tam wybierała, każde pełne obrzydzenia spojrzenie i obraźliwe słowo piekło głęboką raną w duszy. Myślała rozgoryczona, że to wszak ci sami ludzie, którzy, gdy przycisnęła ich bieda, czołgali się przed nią, błagając o pomoc dla chorych dzieci czy wyleczenie krwawiących ran.
Nigdy jednak nikomu nie odmawiała, chociaż wiedziała, że w podzięce otrzyma trochę zjełczałego masła lub zostanie opluta, gdy następnym razem będzie ich mijać na targu.
Liv westchnęła na te wspomnienia, zapragnęła nagle, by Marta wciąż z nią była. Od wyjazdu niewiele miała od niej wieści, czasem tylko Ole tędy przepływał i przekazywał pozdrowienia. Liv zawdzięczała Marcie swoje własne życie, życie dwojga dzieci i trudną do ogarnięcia wiedzę. Stara znachorka zostawiła jej też połowę z własnych zapasów leczniczych ziół, maści i niezwykłych aptecznych medykamentów. Zapowiedziała, że to podarunek, Liv miała ich rozumnie używać i pamiętać o wszystkim, czego się nauczyła.
Podarowane przez Martę środki bardzo się przydały. Niejeden człowiek zachował życie dzięki wprawnie przyrządzonym specyfikom. Sława Liv jako znachorki, umiejącej leczyć, coraz bardziej rosła. Gdyby była jakąkolwiek inną kobietą, cieszyłaby się ogromnym szacunkiem. Mogłaby zostać poważaną i bogatą gospodynią, jedną z najzacniejszych w całej wsi. Ona jednak była kobietą kata.
Ten prosty fakt zmieniał wszystko.
Wciąż była młoda, lecz nie musiała układać żadnych planów na przyszłość.
Zdarzało się, że czuła wciskające się do serca zniechęcenie, na szczęście miała wtedy rozgrzane ciało Joranda, przy którym mogła czuć się bezpieczna. On gładził ją delikatnie, pieścił, gorącą namiętnością odganiał niedobre myśli.
Dopóki go miała, warto było żyć, nawet bez innych dorosłych, z którymi mogłaby porozmawiać.
Akurat teraz musiał opuścić dom. Jakaś kobieta miała zapłacić życiem za to, że zabiła własne dziecko tuż po jego urodzeniu. Liv zadrżała, wokół tej sprawy było wiele hałasu. Dziewczyna znalazła się w nieszczęściu, twierdziła nawet, że to sam syn pastora wciągnął ją do łóżka. Nie dano temu wiary, nie uwierzono też w to, że dziecko przyszło na świat martwe.
Dlaczego ukrywała ciążę nawet przed własną matką? Dlaczego urodziła dziecko w samotności, bez żadnej pomocy? Czy nie dlatego właśnie, że planowała zabójstwo?
Nie było litości dla tej, która skazała własne nie ochrzczone dziecko na męki piekielnego ognia, w którym młodziutka duszyczka będzie musiała się smażyć po kres wieczności. Ten niecny postępek mógł zostać ukarany jedynie haniebną śmiercią.
Liv nie podobała się ta historia, czuła się rozdarta między zrozumieniem dla oczywistego obowiązku Joranda a swym własnym współczuciem dla nieznajomej kobiety. Stracenie zapewne już się odbyło, już dzisiaj spodziewała się Joranda z powrotem w domu, siedziała teraz wypatrując na fiordzie znajomej łodzi. Maria u jej stóp pracowała szybko, zrywała liście z dużych pokrzyw i układała je na wielkim głazie do suszenia.
Czterolatek wygrzewał się w słońcu, siedział z zamkniętymi oczami, oparty plecami o kamień. Liv zerknęła na niego, zmarszczka niepokoju między brwiami stała się jeszcze wyraźniejsza. Synek nie zaliczał się do najsilniejszych dzieci. Jego ciałko przez cały czas pokryte było siniakami, a raz śmiertelnie ją przeraził, kiedy ni z tego, ni z owego zaczął broczyć krwią z nosa i ust. Ledwie zdołała zatrzymać krwotok, chociaż nigdy wcześniej nie miewała z tym kłopotów. Niezwykła zdolność tamowania krwi jeszcze się w niej umocniła, mogła teraz posługiwać się nią świadomie, zawsze z powodzeniem.
Ale Jorila, ukochanego synka, nie była w stanie uleczyć. Rozchorował się już w kilka miesięcy po urodzeniu, coraz częściej odkrywała na jego ciałku sińce. Raz, gdy wypadał z kołyski, przytrzymała go mocniej za ramię, a następnego dnia na chudej rączce zobaczyła odcisk swoich pięciu palców, nasuwający na myśl odcisk diabelskiej łapy. Wystraszyła się okropnie, Marta tylko kręciła głową, żadna z nich nigdy dotąd nie widziała czegoś podobnego. Marta nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego chłopcu robią się takie znaki, dlaczego stawy sprawiają wrażenie sztywnych, a krew z małego otarcia skóry z trudem jedynie daje się zatamować.
Liv majaczył w pamięci jakiś obraz z dzieciństwa. Czy również jej młodszy braciszek nie miał takich dziwnych siniaków? Czy i on nie był słabym i niezwykle spokojnym dzieckiem?
Jakież przekleństwo ciążyło na jej rodzie?
Otrząsnęła się z ponurych myśli, podniosła wzrok znad roboty i po raz setny wyjrzała, czy nie wraca Jorand. Tak, nadpływała łódź!
Czy to może być...? Gdy łódź się zbliżyła, Liv ku swemu rozczarowaniu dostrzegła, że jest ona zarówno szersza, jak i dłuższa niż łódka Joranda. A więc to nie on!
Ale kiedy następnym razem podniosła wzrok, mimo wszystko zerwała się na równe nogi.
To przecież Ole!
Rzadki gość, jedyny, który odwiedzał parę z Meisterplassen powodowany jedynie przyjaźnią. Nie przejmował się ludzkim gadaniem, i tak miał opinią dziwaka.
Liv ruszyła na brzeg, machała rękami i wołała. Dzieci zaraz przybiegły za nią, Maria pierwsza, długim, sprężystym krokiem, czterolatek posuwał się wolniej, szedł ostrożnie, żeby przypadkiem się nie potknąć. Drobny upadek mógł oznaczać dla niego cale dnie spędzone w łóżku i długotrwałe krwawienia.
- Ole! Przyjacielu! Witaj, tak się cieszę! Ole zszedł na ląd, tak samo silny i uśmiechnięty jak zawsze. Upływające lata zdawały się nie odciskać na nim śladów, tylko potyczka z braćmi Jensen trochę go nadwerężyła. Mimo to podniósł Liv do góry, okręcił w koło i zaniósł na rękach do chaty. Maria uczepiła się jego nogi, marudząc, czy czegoś dla niej nie przywiózł. Mały Joril także już do niego dotarł i to właśnie jego Ole powitał najpierw z tajemniczym uśmiechem. Wyjął z kieszeni zawiniątko, wręczył je chłopcu.
- Rozpakuj, mój kochany! Buzia malca rozjaśniła się w wyczekiwaniu, prędko rozsupłał płótno.
- Haczyki na ryby! Takie śliczne, błyszczące! Teraz złowię największą rybę, jaka jest w morzu! - radował się czterolatek z dumą i zaraz poszedł po giętką wędkę z wikliny, którą zrobił mu ojciec.
Maria dopominała się o podarek i wdzięczyła do Olego, wiedziała, że na pewno i dla niej coś ma. I rzeczywiście, z drugiej kieszeni wyciągnął miękki, kolorowy kawałek materiału.
Chustka!
Niesłychanie cienka, czegoś tak pięknego i delikatnego Maria nigdy jeszcze nie widziała. Chustka miała prześliczny kwiatowy wzór, jakby wymalowany na jasno - czerwonym leciuteńkim materiale. Jak można uprząść tak cienką nić? Jakie rośliny dają takie żywe barwy?
Nawet Liv na widok kosztownego podarku szeroko otworzyła oczy. To musi być jedwab! Nie widziała jeszcze tej materii, ale słyszała opowieści o drogocennym jedwabiu, który można kupić od cudzoziemskich kupców ze statków przypływających do Bergen.
Maria nie posiadała się z radości, z próżnością właściwą młodym dziewczętom zawiązała chusteczkę na szyi i pobiegła do sadzawki ponad chatę, żeby przejrzeć się w wodzie.
- Nie powinieneś...
- Oczywiście, że powinienem! Natrafiłem na te piękne chustki i natychmiast pomyślałem o moich dziewczynkach z Meisterplassen - uśmiechnął się Ole i wyciągnął jeszcze jedną chustkę. Ta była niebieska, połyskliwa, i tak samo cieniutka i delikatna jak Marii. Sam owinął nią szyję Liv, pozwolił, by leciutki, chłodny, przejrzysty materiał pieścił skórę. Kolory mieniły się, niebieski, zielony, odcień fioletu... Cudownie podkreślały barwę oczu kobiety. Ole zobaczył, jak piękna jest Liv.
Ujął ją za rękę, w jednej chwili spoważniał.
- Liv, moja kochana, nie mam dziś dla ciebie miłych wieści. Wiem, że to cię zasmuci...
Struchlała. Czyżby coś złego wydarzyło się na Solgarden? Ole pełnił rolę posłańca Tulvy i obie kobiety niemało pozdrowień przekazały sobie za jego pośrednictwem.
- Nie, nie, Tulva ma się dobrze, Even i trzej synkowie również...
Zebrał siły.
- Ale przynoszę ci żałobne wieści. Marta... Liv zakryła usta dłonią, do głębi wstrząśnięta.
- Och, nie! Nie Marta! To niemożliwe...
- Niestety - powiedział cicho i odwrócił się. Pobladła twarz Liv za bardzo przypominała mu dziecko, które znalazł na usypisku głazów pod Bergaheim.
- Och, nie, kochana Marto, ty nie możesz umrzeć! Czy to znaczy, że nigdy cię nie zobaczę? - Liv wypłakiwała swój żal i smutek, który ją sparaliżował.
Wreszcie jakoś wzięła się w garść, uświadomiła sobie nagle, że Ole był kochankiem Marty. Musiało mu jej ogromnie brakować, na pewno bardzo bolał nad jej stratą.
- Ach, mój drogi, zapominam się. To przecież ty cierpisz najbardziej po tym, co się wydarzyło. Jak to się stało? Zraniła się czy też...?
Ole opowiedział w krótkich słowach.
Po Martę przysłano pewnego wieczoru, w progu stał sam kościelny. Marta wcale się dobrze nie czuła, zamierzała odesłać do wszystkich diabłów tego, kto tak mocno stukał do drzwi, aż cała chata się trzęsła.
Może naprawdę powinna tak zrobić...
Kościelny zwięźle przekazał, że pastor prosi ją o przybycie. Marta z początku sądziła, że chodzi o pastorową, która w ciągu ostatniego roku trzykrotnie poroniła. Widać jest przeklęta, biedna kobieta, skoro nie może nawet utrzymać płodu.
Tym razem jednak chodziło o chorą córkę pastorostwa. Pięcioletnia dziewczynka o wielkich piwnych oczach przypominała swoją matkę, była tak samo delikatna jak ona, słaba i chorowita, lecz do tej pory radziła sobie w miarę normalnie. Teraz pomimo troskliwej pielęgnacji matki i wielu dobrych rad coraz bardziej słabła, aż zaczęli obawiać się o jej życie. Marta musiała jechać!
Pastor kazał przekazać, że jeśli uda jej się uczynić coś dla jego córki, może zażyczyć sobie, czego tylko zapragnie na ziemi, nie mówiąc już o nagrodzie, jaka czeka ją w niebie. W przeciwnym zaś razie... Cóż, miał swoją władzę, a w obecnych czasach każdy, kto zajmuje się czarami, musi bardzo uważać, by nie ściągnąć na siebie gniewu Kościoła...
Marta zrozumiała, że nie ma wyboru. Jak tyle razy przedtem zmusiła się do zapomnienia o własnym bólu i wyruszyła razem z kościelnym w długą podróż łodzią. Jeszcze tego samego wieczoru obejrzała pastorównę i nie mogła zaprzeczyć, że sprawy przybrały naprawdę zły obrót Pocieszała jednak przejętego ojca, obawiającego się, że utraci jedyne dziecko, jakie żona była w stanie donosić.
- Dziewczynka wyliże się z tego, ale to będzie wymagało mnóstwa leków i dużo czasu - zapowiedziała Marta.
Pastor zaraz kazał przygotować dla niej oddzielną izdebkę, prosił i błagał, by została i czuwała nad pielęgnacją córki. Marta nie miała siły protestować, jej stare ciało zanadto już osłabło. Pomyślała sobie, że tutaj będzie mogła jak dzień długi odpoczywać na miękkim posłaniu, nie będzie musiała gotować, uniknie kolejnych marudnych posłańców... Tak, tutaj mogła zostać.
Na czwarty dzień znaleźli Martę w łóżku. Nie miała siły się podnieść, leżała cicho z zamkniętymi oczami. Pastorowa podeszła do niej przestraszona, bo kobieta wyglądała na martwą, ale poruszała wargami. Żona pastora pochyliła się więc nad znachorką.
- Sprowadźcie Liv... Ona przejmie po mnie... pozdrówcie ją., i Olego... powiedzcie mu, że ja... - Głos jej ucichł, pierś podniosła się po raz ostatni.
Marta odeszła.
Córka pastora odzyskała trochę sił po lekarstwach zaaplikowanych jej przez Martę, ale teraz na jej zapadniętych policzkach wykwitły gorączkowe rumieńce. Na plebanii powstało zamieszanie, sam Mogens biegał w koło, zrozpaczony śmiercią Marty i przerażony, że jego córka wkrótce też pójdzie w jej ślady.
Kim był ten Ole? Czyżby miała na myśli Olego - Miedziaka?
Tak, to musi być on, skoro pozostawał w tak dobrych kontaktach z tą kobietą. Trzeba go natychmiast odnaleźć! Byle tylko zastać go w wiosce, ten łazęga włóczy się nie wiadomo gdzie i zaciera za sobą ślady.
Pastor rozesłał po wsi swoich komorników i służących, wypytywali w każdej zagrodzie, aż wreszcie na Solgarden otrzymali informację: Olego spodziewano się tam następnego wieczoru. Przekazano mu żałobne wieści o śmierci przyjaciółki, przyjął je z kamienną twarzą.
Dowiedział się, że wspomniała go w ostatnim tchnieniu i że mówiła również o jakiejś kobiecie, która mogłaby przyjść z pomocą córce pastora... Niestety pastorowa nie zrozumiała jej imienia, ale może on wie, o kogo chodzi?
Ole wiedział, kogo Marta miała na myśli, pewnie też domyślał się, że była bardziej chora, niż chciała się do tego przyznać. Prosiła go kiedyś, by dopilnował, kiedy ona już odejdzie z tego świata, żeby wszystkie jej rzeczy trafiły do Liv.
Ole poczuł żal, który legł mu na barkach niczym dwa paskudne czarne ptaszyska. Postanowił je odegnać, nie chciał boleć, nie chciał tęsknić, nie teraz.
Swe cierpienie przełożył na mocne pchnięcia wiosłami, aż woda pieniła się pod dziobem ciężkiej, czarnej łodzi, powierzał swój ból ciemnozielonemu morzu, krople tryskały mu na twarz, mocząc ją tak samo słono jak niewypłakane łzy.
Nigdy chyba żaden człowiek nie wiosłował tak szybko długą drogą z Lyster do Meisterplassen. Na pierwszym odcinku wiatr dmuchający w żagiel popędzał łódź. Zanim jednak dopłynęła na miejsce, i morze, i ból ułożyły się w wygładzoną, lśniącą taflę.
Powrotna podróż trwała całą dobę, z Olem zabrała się Liv razem z Marią. Pożegnanie z Jorandem i Jorilem było smutne, Liv nie spędziła żadnej nocy poza Meisterplassen, odkąd tam przybyła. Oczy Joranda wydawały jej się takie mroczne, jak gdyby spodziewał się, że nigdy więcej już jej nie zobaczy. Nie obawiał się chyba, że go porzuci? Ale przecież jego niepewność nie była niczym dziwnym, wiedział, jak bardzo Liv tęskni za Tulvą, Evenem i Solgarden, miejscem, gdzie przeżyła jedyne szczęśliwe chwile, zanim przybyła do niego.
Liv szepnęła mu do ucha czułe słowa, zapewniła, że go kocha, i w końcu wyrwała się z jego objęć. Jorand został na brzegu i patrzył, jak razem z córeczką wsiada do łodzi Olego - Miedziaka. Mały Joril mocno ściskał ojca za rękę, bliski płaczu, widząc matkę odpływającą razem ze starszą siostrą. Ale Randar także zostawał, miał zaopiekować się Jorilem, gdyby ojca wezwano do pracy. Nie wiadomo, kiedy mama wróci...
Maria drżała z napięcia, siedziała na ławeczce sztywna z emocji i jednym tchem wyrzucała z siebie pytania o miejsca, które mijali, i o wioskę, do której płynęli. Wiedziała, że tam dorastała jej matka, że mieszkają tam dobrzy ludzie, którzy nazywają się Tulva i Even. U nich właśnie miała się zatrzymać w czasie, gdy mama będzie starała się pomóc chorej dziewczynce na probostwie. Liv miała nadzieję, że nigdy nie będzie zmuszona zdradzić Marii prawdy o jej haniebnym pochodzeniu. Mała była przekonana, że jej ojcem jest Jorand, i Liv liczyła na to, że tajemnica nie wyjdzie na jaw podczas ich pobytu w Lyster...
Ole wiosłował powoli, ociężale, jak gdyby jakaś słabość legła na jego silnych ramionach. Liv zrozumiała, że jest w żałobie.
Rozmawiali o Marcie, śmiali się z jej zabawnych powiedzonek, z radosnych dni, jakie wspólnie przeżyli. Uśmiechnęli się na wspomnienie jej żywiołowości, dobrego humoru, troskliwości. Liv wiedziała, że Ole nosi w sobie także pamięć znacznie bardziej intymnych chwil.
Potem znów zapadła cisza, ale plusk wioseł i szczebiotanie Marii sprawiały, że między przyjaciółmi i tak panował dobry nastrój.
Myśli Liv poszybowały ku chorej dziewczynce. Ole niewiele potrafił jej opowiedzieć, wiedział jedynie, że słabuje już od dawna i że dzięki Marcie trochę jej się polepszyło. Niestety ta gorączka... Może mała już nie żyła, może płyną na próżno?
Liv zarazem cieszyła się i obawiała ponownego spotkania z rodzinną wioską. Najbardziej bała się widoku zagrody, w której przeżyła dzieciństwo.
Bergaheim...
Tak dawno temu...
Ale myśl o spotkaniu Tulvy po ośmiu latach poprawiła jej humor, cieszyła się, że zobaczy najmłodszego synka Evena i Tulvy... Nie był już wcale taki mały, urodził się mniej więcej w tym samym czasie, co mała panna pastorówna, złożona chorobą.
Liv odmówiła w duchu modlitwę, aby zastała dziewczynkę przy życiu.
I oby Najświętsza Panienka dodała jej sił i pozwoliła pomóc temu dziecku...
Będzie wtedy mogła zawrzeć pokój z upartym pastorem, który przed ośmiu laty chciał odebrać jej córkę.
Nagle do głowy wpadła jej nowa myśl:
Gdyby pastor nie wmieszał się w jej życie, nigdy nie spotkałaby Joranda! Nie miałaby Randara ani Jorila!
Prawdę powiedziawszy, zawdzięczała pastorowi całe swoje szczęście!
O, gdyby tylko zdołali się porozumieć, chętnie by mu wybaczyła, że zmusił ją do ucieczki. Może i on zechce spojrzeć na nią łagodniej, jeśli uratuje mu córkę, wynagradzając to, że nie dostał jej dziecka...
Mimo wszystko jednak najlepiej będzie nie dać się poznać, zanim nie rozstrzygną się losy dziewczynki.
Ole zgadzał się z Liv, obiecał, że niczego nie zdradzi. Pewien był, że ludzie z Solgarden także nie puszczą pary z ust.
Dla bezpieczeństwa Liv ukryła złotą grzywę włosów pod chustką. Naciągnęła ją starannie na czoło, licząc na to, że pastor nie przypomni sobie wychudzonej ciężarnej dwunastolatki o przerażonych oczach.
Stanie przed nim młoda, silna kobieta o wyniosłej postawie, pewna siebie tą pewnością, jaką daje wiedza.
Na probostwie panował nastrój ciężkiego przygnębienia. Wszystko kręciło się wokół chorej córki pastora, małej Marii Cecilii. Żyła jeszcze, ale gorączka trawiła ciało, a teraz w dodatku na brzuchu, rękach i nogach pojawiła się drobna, czerwona wysypka...
Wszyscy wiedzieli, że ta budząca grozę choroba zbiera wiele dziecięcych istnień, w równych odstępach czasu atakuje wioski, przenosząc się od zagrody do zagrody.
Niektórym dzieciom, silnym i dobrze odżywionym, udawało się przeżyć, inne nie wytrzymywały...
Jasne się stało, że małe udręczone ciałko nie przetrwa ataku zarazy. Trzeba było spojrzeć okrutnej prawdzie w oczy: Dla Marii Cecilii nadeszła jej ostatnia doba...
Zawiodły wszelkie metody. Nie pomogło nawet upuszczanie krwi. Kowalowa ledwie zdołała odnaleźć u dziewczynki cieniutkie żyłki, wypłynęło z nich kilka kropel, ale zabieg nie przyniósł poprawy. Kolejne próby również nie osłabiły ataku zarazy. W przekonaniu, że chorobie nie należy dostarczać wody, by nie rozprzestrzeniała się po organizmie, dziewczynce podawano bardzo mało napojów. Uważano, że jej serce wytwarza teraz nieczystą krew i nie ma innego sposobu, jak tylko usunięcie jej z ciała.
Liv przybyła na probostwo u schyłku dnia. Wcześniej pożegnała się z Marią i Olem, siedzieli pewnie w tej chwili przy pięknie nakrytym stole na Solgarden.
Po prawej stronie królował kościół Dale, równie wspaniały i ogromny jak kiedyś. Białe kamienie jaśniały w słońcu, a ciężkie korony drzew nie sięgały nawet w połowie do wznoszącej się ku niebu wieży.
Otworzyła jej dziewka służąca, Liv wyjaśniła, że jest kobietą wskazaną przez Martę. Dziewczyna pospiesznie wezwała pastorową i już wkrótce Liv siedziała przy łóżku chorej.
Dziewczynka nie wyglądała dobrze.
Wysypka rozniosła się już na twarz i na ręce, drobne wrzody deformowały delikatne rysy. Małe ciałko owinięto pierzynami i grubymi kocami, żeby jeszcze mocniej rozgrzać krew i w ten sposób pomóc ciału pozbyć się choroby.
Liv przypomniała sobie porady Marty i postanowiła postępować zgodnie z nimi, zupełnie odwrotnie do stanu, jaki zastała.
Poleciła służącym i pastorowej usunąć okrycia, a potem rozebrała dziecko z grubej wełnianej koszuli. Z ziela rzepiku, łopianu i wywaru z mrowiska prędko sporządziła mazidło. Jedną z dziewek wysłała z poleceniem przygotowania wywaru z sosnowych igieł i pigwy do obmycia nim dziewczynki. Pastorową poprosiła o przyniesienie jajek. Białka dodała do mazidła, którym nasmarowała rozpalone, zapłonione ciałko dziecka.
Mała westchnęła głęboko, poruszyła się po raz pierwszy od przybycia Liv i coś wymamrotała.
- Poczułaś ulgę, biedulko?
Liv wiedziała, że mazidło chłodzi skórę i łagodzi pieczenie wypełnionych ropą pęcherzy.
Nadszedł czas, by zastosować specjalne lekarstwo Marty przeciwko gorączce. Liv wiedziała, że zawiera ono dużo kory wierzbowej, a także sok z tego samego drzewa. Składniki te potrafiły często ugasić pożar we wnętrzu człowieka i zatrzymać strumienie potu płynące z czoła i pach. Poprawiały samopoczucie pacjenta, ból ustawał albo przynajmniej znacznie się zmniejszał. Wielu jednak chorych wzdragało się przed wypiciem gorzkiego napoju, wielu też odmawiało żucia ciągliwej, nieprzyjemnej w smaku wierzbowej kory. Ale przecież mnóstwo lekarstw gorzko pachnie i ma paskudny smak! Zło musi być wypędzone złem...
W mieszance przygotowanej przez Liv znalazły się także niewielkie ilości melisy lekarskiej przeciw kurczom i drętwieniu ciała oraz wzmacniająca krew rosiczka, roślinka, której okrągłe listki pokrywały dziwne czerwone włoski. Liv pamiętała, że sok z rośliny albo napar z suszonych liści poprawia pracę serca i wzmacnia krew. Rosiczkę podawano także starym, osłabionym ludziom, cierpiącym na kołatanie serca i trudności w oddychaniu. Ostre bóle w piersi często także ustępowały po kuracji tą rośliną. Liv jednak słyszała również o ludziach, którzy umarli w bólach, doznając kurczów żołądka po zażyciu zbyt dużej dawki.
Z uwagą odmierzyła porcję zioła, ta dziewczynka nie zniosłaby go zbyt wiele. Liv wyciągnęła też drewnianą zatyczkę z jednego ze starych szklanych flakoników Marty i powąchała zawartość. Było to lekarstwo kupione kiedyś w aptece, Marta nie miała dla niego zbyt wiele szacunku, ale mówiła, że Liv może je wypróbować w razie konieczności. Działało usypiająco, mogło więc przynieść pewną ulgę tym, którzy już długo walczą z cierpieniem i chorobą. Liv zapytała, jak dziecko ostatnio spało, i dowiedziała się, że zdrowym snem nie zasnęło już od dawna. Kobieta, upuszczająca małej krwi, twierdziła, że to bardzo istotne, by powtarzać zabieg w równych odstępach czasu. Dziewczynkę pięciokrotnie więc w ciągu doby budzono, podnoszono w łóżku i nakłuwano specjalnym narzędziem służącym do tego celu. Z chorej wyciskano po kilka kropli krwi, ale za każdym razem zabieg stawał się coraz trudniejszy.
Twarz Liv się ściągnęła, nie rozumiała tego upuszczania krwi. To prawda, że krew była chora, lecz jaki sens miało opróżnianie z niej ciała? Z doświadczenia wiedziała, że prowadzi to tylko do większego osłabienia organizmu. Serce musiało przecież pompować z całych sił, by wytworzyć nową krew, a przy długiej chorobie pacjent zwykle nie odżywiał się odpowiednio, skąd więc miało czerpać siły?
No właśnie, pożywienie.
- Co dziecko jadło ostatnio? - dopytywała się. O, wmusili w nią trochę kwaśnego mleka i kilka łyżek owsianki, ale mało co z tego przyjęła.
- Marta, jak przyjechała, kazała podawać dużo wody z miodem. To bardzo dziwne, bo gospodyni z Berg, która tu była przed nią, mówiła, żeby nie dawać nic do picia.
Służące i pastorowa czuły się całkiem zagubione, w napięciu oczekiwały, co postanowi trzecia znachorka.
Liv ufała Marcie, która uparcie twierdziła, że woda z miodem w każdej ilości dobrze robi osłabionemu organizmowi. Marta nauczyła ją także dodawać do napoju wywar z jałowca, brzozy brodawkowatej i czarnego bzu, by pomóc ciału pozbyć się wody.
- W taki sposób wypłukuje się chorobę - wyjaśniała Marta.
Liv miała nadzieję, że te zabiegi uratują pastorównę, co innego mogła zrobić - nie wiedziała. Usiadła przy łóżku dziewczynki i podtrzymując jej głowę wmusiła w dziecko gorzkie lekarstwo. Prędko podała małej łyżkę miodu, żeby zabić nieprzyjemny smak, po którym mogłaby zwymiotować.
Udało się, mała przełknęła lek i pożądliwie wypiła wodę z wyciągiem z ziół, osłodzoną kolejną porcją miodu. Zaraz położyła się z powrotem, z pierwszymi oznakami ulgi na buzi, i zasnęła.
Liv z lękiem przyłożyła dłoń do piersi Marii Cecilii. Oddycha jeszcze?
Tak, na razie chyba wszystko w porządku.
Oby tylko nie umarła!
Zapadła już noc i Liv domyślała się, że będzie ona mieć decydujące znaczenie. Jeśli dziewczynce nie polepszy się do rana, żaden lek już nie pomoże. Jej udręczone ciało nie przetrzyma kolejnego załamania.
Liv, zmęczona, pozostawiła czuwanie nad dzieckiem jego matce. Blada pastorowa miała wokół oczu ciemne obwódki, zapewne od wielu nocy nie spała. Skóra wokół ust i pod brodą układała się w obwisłe fałdy, kobieta wyglądała na co najmniej czterdzieści pięć lat.
- Dziękuję ci. nieznajoma, że usiłujesz pomóc naszej małej Marii - szepnęła, patrząc Liv prosto w oczy.
Marii?
Czyżby córka pastora nosiła to samo imię co jej własny promyczek słońca? Liv jednak nic na to nie powiedziała, pogładziła tylko wystraszoną matkę po ręku i poprosiła, by dziękowała raczej Bogu i Najświętszej Matce Bożej.
Tego ostatniego nie powinna była może mówić, bo odkąd w Norwegii wprowadzono naukę Lutra, wielu księży starało się umniejszyć znaczenie Świętej Panienki. Ale pastor Skanke miał widać powód, by nadać córce takie a nie inne imię.
Po raz pierwszy od wielu lat Liv samotnie udała się do łóżka. O ironio, jej pierwsza noc z dala od odizolowanego Meisterplassen okazała się najbardziej samotną, odkąd sięgała pamięcią.
Nie mogła zasnąć, tak zresztą jak się tego spodziewała. Tęsknota za Jorandem i pozostawionymi w domu dziećmi owładnęła nią ze wzmożoną siłą. Niepokój o małą pacjentkę także trzymał w napięciu, głowa ledwie dotykała miękkiej poduszki, którą ją uhonorowano.
Dziewka służąca przyniosła tacę, na której znalazły się pokruszone podpłomyki w mleku, napój z kwaśnego mleka wymieszanego z serwatką i wodą, trochę masła, kilka kawałków solonego mięsa i małe pszenne ciastko. Liv poczuła się bardzo zgłodniała, jedzenie smakowało jej, chociaż był środek nocy.
Potem dalej leżała z szeroko otwartymi oczyma, nasłuchując. Wreszcie wstała, naciągnęła chustę na ramiona i podreptała po schodach na górę do izdebki chorej.
Pastorowa zasnęła, najprawdopodobniej po prostu ze zmęczenia. Wciąż siedziała na krześle wyciosanym z drewnianego kloca, przy łóżku, w którym nieruchomo leżała jej córeczka. Liv ominęła ją na palcach, zatroskana przyłożyła dłoń do czoła chorej dziewczynki.
Okazało się zaskakująco zimne, chłód przeniknął aż do serca Liv.
Czyżby...?
Z ulgą zauważyła jednak leciutkie drganie powiek dziecka. Odsunęła rękę, lecz mała już się budziła. Przespała dobre cztery godziny.
- Mamo... Emilie...
Dziewczynka z trudem wymawiała słowa, wargi jej spierzchły, w gardle zaschło.
- Spokojnie, kochanie, mama jest tutaj, zobacz, śpi przy łóżku, zajmowała się tobą przez cały czas twojej choroby - powiedziała Liv z uśmiechem, gładząc Marię Cecilię po brązowych, pozbawionych blasku włosach.
Potrząsnęła pastorową za kościste ramię.
- Pani, wasze dziecko o was pyta!
Pastorowa przecknęła się, oszołomiona popatrzyła na Liv i wreszcie zrozumiała znaczenie słów. Rzuciła się ku łóżku.
- Dziecino moja, już ci lepiej? - Oczy chudej kobiety rozbłysły w słabym świetle. - Cud! Myśleliśmy już, że cię utracimy...
Pozwoliła łzom płynąć na osłabione ciałko córki, teraz kiedy zapłonął promyk nadziei, nie mogła dłużej znieść napięcia. Liv pomogła wstać roztrzęsionej kobiecie, pocieszała ją, obejmując delikatnie.
- Proszę się położyć, droga pani. Uczyniliście już wszystko dla swego dziecka, mała znów zasnęła, proszę spojrzeć, policzki już nie są tak chorobliwie rumiane. Sądzę, że najgorsze minęło. A teraz proszę trochę odpocząć, żebyście mieli siłę zająć się nią, gdy będzie zdrowiała.
Pastorowa usłuchała nieśmiałych poleceń Liv, na chwiejnych nogach udała się do męża, by opowiedzieć mu o cudzie, jakiego doświadczyła.
Liv nie spotkała jeszcze pastora i trochę ją to zastanawiało.
Ciekawe, czy ją pozna?
Akurat w tej chwili nie miała sił nad tym rozmyślać, wolała skupić się na dziecku. Dotknęła chudziutkiej szyi, w uwypuklonych żyłach wyczuła regularne bicie serca. Instynkt podpowiadał jej, że upuszczanie krwi i inne męczące zabiegi sąsiadki były dla dziewczynki równie wielkim obciążeniem jak sama choroba, której Marta przed śmiercią zapewne zaradziła.
Obmyła dziecko łagodnym wywarem i znów nasmarowała je maścią. Potem podała dziewczynce kolejną niedużą dawkę leku, który najwyraźniej poskutkował.
Mała Maria Cecilia spokojnym snem przespała resztę nocy.
Mogens Skanke modlił się o życie swej córki w kościele. Często chadzał tam nocą, miał wrażenie, że o tej porze w domu Bożym ogarnia go szczególny spokój.
Jeszcze zeszłego roku kazał wykopać tunel z piwnicy pod swoim gabinetem, kończący się w krypcie, gdzie chowano najzacniejszych mieszkańców wioski. Nad kryptą znajdował się chór z pięknym, bardzo starym ołtarzem.
Właśnie przy ołtarzu pastor najchętniej modlił się w samotności. Tam, w ciszy grubych kamiennych murów, odgradzających go od trywialności doczesnego świata, odnajdywał spokój i nawiązywał kontakt z Bogiem.
Tej nocy spędził na kolanach pięć godzin, nogi paskudnie go bolały, a głowa ciążyła niczym ołów.
Wykrzyczał swe troski Panu i błagał Go o zachowanie życia jego córki. Prosił Wszechmogącego, aby dał mu znak, aby wskazał, co złego zrobił, że zasłużył na karę utraty jedynego dziecka. Jego ród nie może wymrzeć wraz z nim!
Zdawał sobie sprawę, że bywa surowym, zachowującym może zbyt duży dystans ojcem, ale czy kiedykolwiek traktował swe obowiązki rodzicielskie niepoważnie? I przecież ją kochał! Wydawało mu się nawet, że i syna nie kochałby bardziej...
O, dobry Boże, nie odbieraj mi jej!
Obiecuję... Obiecuję... uczynić wszystko, czego żądasz od swego sługi. Dam Ci co zechcesz na ofiarę, złoto i dobra tego świata nie mają dla mnie znaczenia.
Pokorna modlitwa pastora rozeszła się jako szept między ławkami. Półokrągłe okienka pokazywały, że nastał już świt. Pastor zakończył potężną modlitwę po łacinie, odmówił błogosławieństwo dla córki i kobiety przybyłej jej na pomoc, a potem w obliczu Boga obiecał przekazać połowę swojego majątku na rzecz ubogich, jeśli tylko córka wyzdrowieje.
Raczej nie sama tylko troska Wszechmocnego o ubogich sprawiła, że mała pastorówna już rano była w stanie przyjąć swego ojca na siedząco.
Nie mógł uwierzyć własnym oczom, córka uśmiechała się do niego, a w dodatku oczy przestały jej już błyszczeć od gorączki.
Czerwona wysypka wprawdzie nie zniknęła, ale mazidła Liv zlikwidowały pieczenie i pęcherze ładnie przysychały.
Pastor podszedł do łóżka, delikatnie ujął chudziutką rączkę dziewczynki.
- Moja droga! Jakże się cieszę, że czujesz się już lepiej! Podziękujmy wspólnie Bogu za ten cud i obiecajmy mu naszą wierność na wieki!
Pastor poprowadził córeczkę w pełną radości dziękczynną modlitwę.
Liv chciała dyskretnie opuścić izdebkę, ale pastor powstrzymał ją gestem.
- Nie odchodź, obdarzona mądrością Boża sługo! Bożymi darami, potężnymi lekami natury dodałaś mojej córce sił do walki z chorobą i w niezwykły sposób ode - gnałaś śmierć. Otrzymasz za to nagrodę, a będzie ona podwojona, jeśli zdradzisz mi, z jakich ziół przyrządzasz swój lek!
Mogens Skanke był niezmiernie ciekaw, żądza wiedzy wdarła się do jego ojcowskiego serca, zmuszając do puszczenia ręki córeczki. Nie miało to zresztą większego znaczenia, mała westchnęła tylko uszczęśliwiona i znów zasnęła.
Pastor wyprowadził Liv z izdebki i nakazał służącym, by czuwały nad dzieckiem.
Zaprosił ją do pomieszczenia, które nazywał swoim gabinetem.
Z narożnej szafki wyjął zapieczętowaną butelkę i otworzył ją zakrzywionym nożem.
Uroczyście wlał czerwony płyn w dwa maleńkie srebrne pucharki.
Liv wzięła do ręki kieliszek, ostrożnie powąchała napój. To musi być prawdziwe wino!
- Pragnę wypić za twoje zdrowie i za prędką rekonwalescencję mojej córki...
Liv nie zrozumiała obco brzmiącego słowa, ale idąc w ślady pastora podniosła pucharek i upiła mały łyk.
Cóż za cudowny smak!
Czegoś podobnego nigdy jeszcze nie miała w ustach.
Napój smakował owocami, latem, słońcem, wilgotną ziemią, świeżo ściętą trawą, mlekiem i miodem...
Był słodki i pełny, spływał do gardła lekko jak powietrze. Dopiero gdy dotarł do żołądka, poczuła gorącą ostrość alkoholu. Z uśmiechem podziękowała pastorowi za uraczenie jej tym dobrym, rzadkim trunkiem.
- To wino z winogron, przyjaciel studiujący we Francji przysłał mi butelkę. Ciesz się nim, moja droga, podczas gdy będziesz mi opowiadać, jaką drogę przeszłaś, aby zdobyć taką wiedzę. Może wywodzisz się ze środowiska uczonych w Christianii, a może jesteś żoną aptekarza? I jak to się stało, że poznałaś Martę?
Liv musiała przygryźć wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Pastor miał o niej takie dobre zdanie! Ciekawe, co by mówił, gdyby wyjawiła prawdę o swoim życiu, życiu wyklętej nałożnicy kata...
Nie wspomniała o tym, krótko tylko opowiedziała o swej drogiej przyjaciółce, która przekazała jej ogromną wiedzę i wiele lekarstw, zaradzających wszelkim dolegliwościom. Mówiła o marzeniach z dzieciństwa, o gorącym pragnieniu pomagania słabym i chorym.
Pastor słuchał ze zdziwieniem, po jej prostej mowie poznał, że całkowicie mylił się w swoich przypuszczeniach. Ta kobieta nie była uczona, zapewne nie otarła się nawet o nowe środowiska medyków powstające ostatnio w Christianii i Bergen. Nie była też zwyczajną wiejską mądrą babką, jedną z tych, które często oskarżał o włóczęgostwo i czary. Nie zdziwiłoby go wcale, gdyby okazało się, że pobierała nauki u Marty. Marta była szczególną osobą. W ubogiej kobiecie tkwiła władczość, z jaką pastor do tej pory zetknął się tylko u dostojników. Musiał wręcz przyznać, że trochę się jej nawet bał. Cóż, dopóki z nikim o tym nie mówił, nie mogło zaszkodzić...
- Opowiedz mi, moja droga, o swoim życiu. Gdzie mieszkasz? Czy Ole przywiózł cię może z rodzinnej wioski Marty?
- Nie, panie, wiodę życie w zagrodzie na odludziu, niedaleko Fjora*3, nad fiordem, bardziej w stronę otwartego morza.
Przynajmniej nie skłamałam, uspokoiła się w duchu. A suchy brzeg przy odpływie jest w wielu miejscach.
- Ach, tak? - pastor nie ustępował, chciał dowiedzieć się czegoś więcej o tej kobiecie. Nie wspomniała o mężu, przypuszczał więc, że ma do czynienia z niezamężną córką ludzi z małej zagrody, dorosłą dziewczyną, mającą kłopoty ze zdobyciem zalotników. Po zniszczonym ubraniu ocenił, że musi wywodzić się z niezamożnej rodziny.
Przytłoczy ją, jeśli wynagrodzi ją zbyt hojnie. Desperacja, jaka ogarnęła go w kościele, odeszła w niepamięć, ledwie uświadamiał sobie szaleńczą modlitwę i obietnicę oddania połowy majątku. Nie, obdaruje ją czymś naprawdę wspaniałym, nie narażając się przy tym na zbytnie zubożenie. Patrzył na znoszoną spódnicę, na dłonie trzymające pucharek, czerwone, naznaczone ciężką pracą.
- Jeśli wolno mi spytać... Czy jesteś córką komorników? Czy też twój ojciec posiada ziemię?
Roztrzęsionymi dłońmi odstawiła pucharek, popatrzyła kapłanowi prosto w oczy.
- Nie mam ojca, panie pastorze. Mogens Skanke z powagą kiwnął głową, a potem uśmiechnął się życzliwie.
- Wiem już, jaka będzie twoja nagroda. Na zboczu ponad probostwem mam niewielką zagrodę. Dwaj bracia gospodarują na niej w moim imieniu, ale obaj są schorowani i w podeszłym wieku. Wkrótce wypełnią swe obowiązki dzierżawców.
Ogarnięty zapałem pochylił się bliżej Liv. Dopiero teraz zauważyła, że pastor wcale nie jest taki stary.
- Zagroda jest może nieco zaniedbana, ale dam ci ją w podzięce za życie mojej córki. Mając ją jako posag, wkrótce znajdziesz mężczyznę dostatecznie robotnego i silnego, by przywrócić należyty stan zabudowaniom i ziemi. Co ty na to?
Liv zaparło dech w piersiach, takiej propozycji w ogóle się nie spodziewała. Wdzięczność pastora naprawdę ją przytłoczyła. Wreszcie odzyskała zdolność mowy i spróbowała sformułować odpowiedź.
- Wielmożny panie Skanke, wasza propozycja jest zaiste niezwykle szczodra i wielkoduszna. Nie mogę jej jednak przyjąć. Gdyby nie wola Boża, moje skromne poczynania nie mogłyby uratować waszej córki. Dostateczną nagrodą dla mnie jest patrzeć, jak wracają jej siły. Proszę tylko, abyście, jeśli możecie, zdobyli trochę miodu. Zużyłam go dość dużo, zarówno do napoju, jak i do smarowania.
- Oczywiście, miód na pewno mogę zdobyć, chyba że się bardzo spieszy. Ale mówiłem to, co naprawdę myślę, zagroda na zboczu należy do ciebie. Nazywa się Flaaten, daje osiem beczek żyta, jest też spory kawał lasu. Dzisiaj może wyżywić krowę i piętnaście owiec, powinna zapewnić ci godziwe życie.
Nagle przypomniał sobie, że kobieta nie zdradziła mu jeszcze swego imienia...
- Jak się nazywasz? Spostrzegłszy jej wahanie, podniósł głos, ogarnięty nagłą niepewnością.
- Nie chcesz zdradzić swego pochodzenia, czyżbyś coś przede mną ukrywała?
Pastor nagle się wystraszył. Kobieta miała taką piękną twarz, jakiś wewnętrzny spokój w sobie i jeszcze coś trudnego do określenia, dla czego miał szacunek. Lecz może mimo wszystko była czarownicą z rodzaju tych najgorszych?
Może zaofiarował swoją zagrodę wiedźmie, uciekinierce, ściganej za czarną magię?
Przeraziły go konsekwencje. Co będzie, jeśli ludzie lensmana, wójt i pisarz już wpadli na jej trop? Pięknie to będzie wyglądać, kiedy biskup się dowie, że Mogens Skanke wysługiwał się wiedźmą i udzielił schronienia oskarżonej o czary...
Dlatego też odczuł ulgę, kiedy ściszonym głosem dała mu się wreszcie poznać.
- Jestem Liv Andreasdatter Bergaheim. Znaliście mnie, kiedy byłam jeszcze bardzo młoda i leżałam w połogu u Evena i Tulvy. Przyszliście do mnie, chcieliście odebrać mi córkę. Uciekłam przed waszą władzą, nie dostaliście mojego dziecka. Teraz macie rodzoną córkę, a ja nie boję się już o moją Marię.
Pastor nie mógł znaleźć słów.
Zmieszały się w nim ulga, gniew, wstrząs i radość. Sto myśli naraz przebiegło mu przez głowę,, opadł na krzesło i tylko na nią patrzył.
Rozpoznał te wielkie niebieskie oczy.
Błyszczały tak jak wtedy, lecz teraz biło z nich poczucie bezpieczeństwa, którego wówczas im brakowało.
Liv wykorzystała oszołomienie pastora i jeszcze je wzmogła, serwując kolejną dawkę paraliżującej prawdy.
- Żyję teraz jako nałożnica kata, daleko stąd nad fiordem. Pogardzana i poniżona. Gdy czasem wybiorę się do wsi kupić trochę soli, czy po inne sprawunki, ludzie uciekają ode mnie jak od zarazy. Opluwają mnie, kiedy ich mijam, wzywają Jezusa, by ich chronił, kiedy ja, zarażona, kupuję w ich straganie. Ale moje szylingi przyjmują bez zmrużenia powiek, podobnie jak moje rady, gdy spotka ich nieszczęście...
Mogens Skanke wolno pokiwał głową. A więc to taką osobę wpuścił do domu! I jeszcze ofiarował jej zagrodę! Czarownicą może nie była, ale też i nikim, komu ludzie życzyliby łaski pastora.
Związany był jednak danym słowem, i, o dziwo, wcale nie chciał wycofać się ze złożonej obietnicy. Strach o chorą córkę wciąż nie dawał o sobie zapomnieć, a ponadto w sercu poczuł ukłucie wyrzutów sumienia.
Rzekł spokojnie:
- Mam nadzieję, Liv, że przyjmiesz moją propozycję. Właściwie będę nalegał, żebyś to uczyniła. Wykorzystaj tę szansę, aby wyratować się od hańbiącego współżycia z tym nieczystym mężczyzną! Ratuj siebie i swoją córkę od zatracenia, opuść tamto niegodne miejsce. Wciąż mam władzę we wsi, ludzie dobrze cię przyjmą, kiedy opowiem im o twoich umiejętnościach i uczciwości. Zaakceptują cię, wielu wciąż z wielką sympatią wspomina twego ojca...
Pastor unikał mówienia o dziadku, dobrze wiedział o strasznych latach, jakie Liv z nim przeżyła.
Liv rozważała w myślach propozycję duchownego, rzeczywiście pokusa była niemała. Móc żyć tutaj, w drogiej sercu rodzinnej wiosce, wśród przyjaciół i życzliwych ludzi!
Żyć w gromadzie, a może nawet ujrzeć szacunek w ludzkich oczach! Mieć sąsiadów, z którymi można pogawędzić, dzielić się myślami z innymi kobietami...
Dzieci zyskałyby towarzyszy zabaw, może nawet stałyby się dwojgiem zwyczajnych dzieci zwyczajnej matki...
Liv jednak znała cenę, jaką musiałaby za to zapłacić.
Za całe to dobro, za bezpieczeństwo i akceptację musiałaby poświęcić swoją miłość do Joranda. Musiałaby rozdzielić troje dzieci, zostawić Randara u Joranda, tak jak za dawnych dni. Musiałaby odebrać Jorandowi rodzonego syna, by móc zapewnić chłopcu godną przyszłość. Kto wie, co z tego biedaka wyrośnie? Nie mógł podjąć się rzemiosła ojca, ledwie starczało mu sił, by rozszczepić na dwoje kawałek drewna. Zresztą w ślady ojca poszedł już Randar. Dla Jorila nie było innej drogi, jak tylko zostać w domu z matką i siostrą.
Liv walczyła z myślami, nie wiedziała, co ma odpowiedzieć pastorowi. W końcu poprosiła o czas do namysłu, chciała najpierw pomówić z przyjaciółmi z Solgarden.
Pastor zgodził się, prosił, by się nie martwiła, już on uczyni, co należy, aby miała we wsi dobre życie.
- Widzisz, dużo myślałem o tobie. Modliłem się o łaskę dla ciebie i dla twego prawdopodobnie nie ochrzczonego dziecięcia...
Liv niepewnie skinęła głową, ale nie spodobało jej się natarczywe spojrzenie pastora. Podziękowała raz jeszcze, odstawiła srebrny pucharek na obciągnięte skórą biurko i pożegnała się.
Stopy powędrowały ku Solgarden, lecz myśli wyruszyły znacznie dalej.
- Liv! Najdroższa Liv! Pomyśleć tylko, że jesteś tutaj, jak ty urosłaś!
Tulva, zarumieniona z podniecenia, zawstydziła się swoich słów, lecz dalej się radowała. Stało przed nią wcale nie dziecko, Liv była już młodą kobietą. Miała dwadzieścia lat, a mogłaby uchodzić za co najmniej pięć lat starszą.
Tulva nie wierzyła własnym oczom.
Dzięki Bogu, że tak dobrze jej się ułożyło!
- Pięknie wyglądasz! Ledwie poznaję tę zabiedzoną dziewczynkę, która tak dawno temu wyruszyła łodzią Olego - Miedziaka...
- Kochana Tulvo, i ty świetnie się trzymasz! Ale, ale... czyżbyś i ty miała nowinę?
Liv delikatnie poklepała starszą kobietę po rosnącym brzuchu.
Tulva uśmiechnęła się szeroko, tak, nie dało się zaprzeczyć, że kolejne z gromadki rodzeństwa wybierało się na świat. Dzieci na Solgarden nie rodziły się jedno za drugim, oprócz dwóch pierwszych chłopców. A niedługo pewnie Tulva będzie już za stara... To już chyba ostatni raz, tak przynajmniej uważała ona sama.
Even - Olai potrafił już dobrze pracować, a Karl doszedł do siebie po zranieniu w nogę i pomagał ojcu w lesie jak prawdziwy mężczyzna. Mały Jorgen jesienią kończył cztery lata, był żywym, pomysłowym dzieckiem. Tulva opowiadała jej o wszystkim, kiedy szły razem przez podwórze.
- Powiedz wreszcie, co z córką pastora?
- Wygląda na to, że przeżyje, dzięki Bogu - westchnęła Liv.
- Uratowałaś ją! Wiedziałam! Już wtedy, gdy opatrzyłaś ranę Karla, przeczuwałam, że masz w sobie tę zdolność. Zawsze byłaś niepospolita...
Liv nie bardzo wiedziała, czy te słowa mają być tylko i wyłącznie komplementem, postanowiła jednak wziąć je za dobrą monetę. Kochana Tulva, taka ciepła i otwarta jak zawsze. Jak cudownie ją spotkać, móc cieszyć się na długie wieczory spędzone na pogawędkach, w poczuciu bliskości. Oczywiście z Jorandem także mogła rozmawiać, był bardziej wrażliwy i zainteresowany jej myślami niż większość mężczyzn. Liv ogromnie to cieszyło i nigdy go nie uraziła, zdradzając swe marzenia o przyjaciółce.
Źle jej było pod tym względem zwłaszcza po wyjeździe Marty.
Marta...
Tulva spostrzegła nagły smutek Liv, zrozumiała, o czym myśli. Ole opowiedział już o śmierci Marty i o przyjaźni łączącej obie kobiety. Tulva wielokrotnie przy różnych okazjach przyjmowała Martę u siebie w domu, ale nie nawiązały bliższej przyjaźni. Na to Marta była zbyt szczególną osobą, zanadto niezrozumiałą. Tulva jednak pojmowała, że z Liv łatwo znalazły wspólny język.
Pogładziła Liv po policzku.
- Wyprawimy jej godne pożegnanie. Trumna już jest gotowa, jutro zostanie przeniesiona z kościoła na cmentarz. Poproszę Evena, by zamówił płaczki i śpiewanie psalmów, a później będzie stypa na Solgarden. Nie zapomnimy o Marcie, niejeden w wiosce winien jest jej oddać ostatni hołd - stwierdziła Tulva z mocą.
O dziwo, Liv poczuła, że ma dla niej wielkie znaczenie, by Martę pochowano z honorami.
Liv wiedziała, że stara znachorka miała niewielu przyjaciół, lecz w jakiś dziwny sposób jej życie splotło się z losami większości mieszkańców wioski. Nie było chyba rodziny, która by nie skorzystała z jej wiedzy i umiejętności. Po podwórzach biegały dzieci, którym pomogła przyjść na świat, część z nich już nawet dorosła. A wśród jałmużników, w chałupach komorników, w zamożniejszych domach i nawet w przytułkach dla wariatów żyli ludzie, wdzięczni Marcie i Bogu za zdrowie.
Dwie kobiety zabrały koszyk z jedzeniem i ruszyły ścieżką przy kuźni. Maria została razem z czterema dziewczynkami, podobało jej się, że znalazła się w centrum uwagi tak wielu rówieśniczek. Za kuźnią rósł należący do Solgarden nieduży zagajnik, tam mogły usiąść i swobodnie rozmawiać, szeptane zwierzenia przerywał radosny kobiecy śmiech.
Jadły podpłomyki z masłem, każda miała też po dwa słodkie jabłka z ogrodu lensmana. Popijały piwo, na Solgarden rzadko brakowało odświętnego napoju, którym tylko „„zamożniejsi wieśniacy mogli cieszyć się na co dzień. Liv wyjęła kolorową jedwabną chustkę, pochwaliła się podarunkiem.
- Ach, jaka śliczna! Sama bym chciała taką mieć! Ale tobie w niej ładniej, Liv, od tych barw oczy ci jeszcze bardziej błyszczą... Moje piwne ślepia gasną przy takiej kolorowej wspaniałości - westchnęła Tulva.
Tulva zdawała sobie sprawę, że nie jest chodzącą pięknością, lecz jej bujne ciało wystarczało mężowi, a nawet czasami udawało mu się sprawić, że czuła się piękna...
- Ole mi ją podarował. A tak w ogóle, to gdzie on się podział?
Na czole Tulvy pojawiła się zmarszczka zatroskania.
- Odpłynął... Zatrzymał się tylko na trochę, żeby się upewnić, czy Maria zostanie dobrze przyjęta. Źle wyglądał, żałoba go przybiła... Przypuszczam, że wyprawił się do Urnes, przejrzeć rzeczy Marty. Był chyba jej najbliższym - cicho dodała Tulva.
Przez chwilę siedziały w milczeniu, rozmyślając o namiętnym, lecz mimo to niezobowiązującym związku tych dwojga niezwykłych ludzi. Dlaczego nigdy nie zamieszkali razem?
Czyżby Marta nie pragnęła rodziny, czy Ole nie chciał mieć domu? Od jak dawna potajemnie cieszyli się swoją bliskością?
Nigdy nie otrzymają na to odpowiedzi, Ole niechętnie mówił o sobie.
- Nie, nie chcę już dłużej siedzieć i się zadręczać. Wiem, że to, co się stało z Martą, jest ogromnie smutne, ale mimo wszystko musimy spróbować się cieszyć, kiedy już tu jesteś. Zostaniesz chyba kilka dni? Ole mówił mi, że zajrzy pojutrze na niedzielną wieczerzę. Ale mogłabyś zostać dłużej, Even - Olai odwiezie cię, kiedy zechcesz.
Tulva naprawdę chciała, aby Liv u nich pobyła, to pewne.
Liv także pragnęła nieco dłużej napawać się poczuciem bliskości z ludźmi, może przejść się po wsi, kiwnąć głową napotkanym. Mijać ich, nie narażając się na opluwanie i drwiny... Być jedną z wielu, cudownie zwyczajną, jak brzoza w brzezinie.
- Oczywiście, Tulvo, chętnie przyjmę twoje zaproszenie. Przez kilka dni poradzą sobie w domu beze mnie. Zaczekamy na Olego, zobaczymy, kiedy znów będzie mu pasowało przeprawić się przez fiord. Miał, zdaje się, jakieś sprawy do załatwienia.
- Doskonale! Bardzo się cieszę. Jest tyle rzeczy, o których musimy pomówić, tyle chciałabym ci opowiedzieć. I taka jestem ciekawa, jaki jest twój mąż, jak wam się żyje!
Liv uśmiechnęła się do Tulvy z wdzięcznością, przyjaciółka mówiła o Jorandzie tak, jakby był najzwyczajniejszym wieśniakiem czy rzemieślnikiem, którego poślubiła.
- Widzisz, Liv, wiele o tobie myślałam... Byłaś taką nieszczęśliwą dziewczynką, biedną, zahukaną... Ale teraz w twoich oczach pojawiło się coś, wiem, co to jest, widać to u niektórych mężatek. On jest dla ciebie dobry, prawda?
Liv kiwnęła głową, niemal zakłopotana.
Tulva odchyliła się, uśmiechnęła porozumiewawczo.
- Podobno ostro sobie ten twój kat poczyna swoim narzędziem? Nie chodzi mi wcale o topór...
Liv pojęła śmiały żart, taki dowcip wywołał w niej niemal wzburzenie, ale piwne oczy Tulvy jaśniały życzliwym rozbawieniem. Jednocześnie błyszczała w nich ciekawość, bała się pytać wprost, by nie powiedzieć niczego, co mogłoby sprowadzić Liv na niebezpieczne smutne ścieżki. Ratunkiem był śmiech.
- Ty... ty...
Szczęśliwe ruszyły dróżką. Tulva szła ciężkim, trochę niezgrabnym krokiem, Liv, prawie tańcząc, za nią. Bez trudu dogoniła ociężałą Tulvę, objęła ją w pasie i obie wybuchnęły głośnym śmiechem.
- Wracamy, Maria na pewno wypatruje matki - uznała wreszcie Tulva.
Ale na dziedzińcu mama wcale nie zajmowała myśli Marii. Jak wspaniale tu być! Tu są dzieci, z którymi można się bawić, nie tylko mały Jorgen Solgarden. Trzej chłopcy z zagrody położonej wyżej na zboczu i dwie dziewczynki w wieku Marii zaprosili ją do wesołej zabawy.
Dziewczęta rozsiadły się wokół płaskiego kamienia, na którym leżało kilka ślicznych okrągłych kamyków z rzeki. Brały je po kolei do ręki, podrzucały do góry i próbowały złapać do ręki tyle, ile się dało. Te, które upadły, stawały się własnością następnej, w ten sposób kolejno wygrywały i przegrywały kamyki.
Marii przychodziło to z pewnym wysiłkiem, jej towarzyszki od dawna znały już tę grę i zdążyły świetnie opanować technikę. Dziewczynka jednak miała zręczne ręce i szybki refleks. Już wkrótce mogła się z nimi zmierzyć.
Potem koleżanki pokazały jej nową zabawę, zaproszono do niej chłopców. Kamienna półka zmieniła się teraz w święte miejsce, musiały się do niej dostać, unikając dotknięcia chłopca, który go pilnował. Strażnik gonił pozostałe dzieci, próbował je „uśmiercić” dotykiem, pilnując jednocześnie głazu przed intruzami.
Maria piszczała z radości, stopami ledwie dotykała ziemi, biegając tam i z powrotem i kryjąc się za brunatnymi, spalonymi słońcem ścianami.
Nigdy jeszcze nie było jej tak wesoło! Kiedy chłopcy w końcu oznajmili, że dość mają dziewczyńskich zabaw, zarumieniona od biegania Maria prawie nie mogła złapać tchu. Jej ciemnoniebieskie oczy błyszczały nowo odkrytą radością, z zapałem poprosiła dziewczynki, by chwilę zaczekały, to pokaże im coś ładnego.
Chłopcy zeszli nad fiord, chcieli jeszcze trochę połowić z pomostu, zanim wezwie ich ostatnia część dnia pracy. Większość dzieci, osiągnąwszy wiek pięciu, sześciu lat, towarzyszyła dorosłym w polu i pomagała przy wypełnianiu codziennych obowiązków. Zawsze jednak starczało czasu na przyjemności i zabawę, dobrze to robiło i dużym, i małym. Dzień pracy dzieliły liczne i długie przerwy na posiłki. Były one zresztą konieczne, prace zaczynały się wraz z nastaniem świtu, a kończyły po zmierzchu. Latem, w porze najpilniejszych robót, praca mogła trwać przez cały czas, gdy świeciło słońce, i jeszcze pól jasnej nocy.
Maria córka Liv wpadła do chaty, wyjęła ze swego tobołka podarek od Olego i ukrywszy skarb pod bluzką, znów wybiegła na podwórze.
Obie nowe koleżanki głośno podziwiały wspaniałą jedwabną chustkę, jedna w zamian za pożyczenie jej na chwilę zaproponowała Marii małą fujarkę.
Bawiły się potem w eleganckie damy, Else - Lill była panią pastorową, Eva - Brit lensmanową, a Maria sama wybrała sobie rolę muzykanta. Urządziły przyjęcie, tańczyły na trawie, częstując się nawzajem gulaszem z liści i piaskowymi ciasteczkami.
Tak właśnie Liv zobaczyła swoją córkę. Przystanęła i z pewnej odległości przyglądała się roześmianej gromadce. Jakieś obce dziecko miało na szyi chusteczkę Marii, a ona sama lekkim krokiem tańczyła w koło, wygrywając cienkie, świdrujące w uszach tony na maleńkiej fujarce. Wyglądała na szczęśliwą. Dziewczynka także tęskniła za towarzystwem koleżanek, chociaż dopiero teraz poczuła, czym ono jest.
Czy mogła odebrać córce tę nowo odkrytą radość? Maria wierzyła, że Jorand jest jej ojcem, nikt niczego jej nie mówił, po prostu przyjęła to za rzecz oczywistą. Kochała go, lecz matka była dla niej najważniejsza. Nie przeżywałaby chyba tak strasznie rozstania z Jorandem i Randarem, mając przy sobie matkę i młodszego braciszka.
A ileż by zyskała!
Gdyby Liv przyjęła ofertę pastora, o ileż bogatsze stałoby się życie Marii. I mały Joril... Jako dziedzica zagrody czekałaby go znacznie bezpieczniejsza przyszłość...
Czy naprawdę mogła odmówić i tym samym skazać swoje dzieci na życie bez tego wszystkiego?
Maria w końcu ją zauważyła, podbiegła.
- Mamo! Mamo! To Else - Lill, a to Eva - Brit! Mieszkają tu niedaleko i mówią, że mogę się z nimi bawić, kiedy tylko zechcę. Popatrz! Dostałam tę fujarkę od Evy - Brit, a potem pożyczę moją chustkę Else - Lill i od niej też coś ładnego dostanę! Mamo, czy możemy się jeszcze pobawić? Nie musimy chyba zaraz jechać?
- Nie, kochanie, baw się dalej! Chyba rzeczywiście masz miłe koleżanki.
Uśmiechnęła się do dziewczynek, które zawstydzone dłubały w ziemi bosymi palcami. Ubrane były w połatane sukienki sięgające do pół łydki, ale miały czyste buzie, a we włosach kolorowe wstążki. Mieszkały pewnie na wydzierżawionym skrawku ziemi, rodzice trudzili się w pocie czoła, by zapewnić rodzinie strawę i przysporzyć bogactwa właścicielowi. Jakże typowe dla Tulvy wpuścić do siebie także dzieci uboższych wieśniaków!
Liv uśmiechnęła się do nich życzliwie, pochwaliła piękne wstążki we włosach i spytała, czy nie chciałyby się nauczyć jeszcze innej zabawy.
Ucieszyły się, Liv sięgnęła więc do przepastnej kieszeni fartucha. Zbierała do niej wszelkie drobiazgi i wyjęła teraz trzy spore drewniane guziki z dwiema dziurkami w środku.
- Proszę! Uplećcie sobie sznurki z włosów, będziecie mogły kręcić guziki!
Dziewczynki dały się wciągnąć w zabawę, przy wtórze krzyków i pisków wyrwały sobie nawzajem po kilka włosów i zaczęły z nich splatać cienkie sznureczki. Wkrótce trzy guziki zawirowały, zatańczyły w dziewczęcych rączkach.
Liv zostawiła je, osowiała pomimo dźwięczącego w uszach śmiechu dzieci.
Dokonanie wyboru okazywało się niesłychanie trudne.
Wieczorem musi porozmawiać z Tulvą, poprosić ją o radę.
Tulva nie miała żadnych wątpliwości, kiedy Liv jeszcze tego samego wieczoru przedłożyła jej swój problem.
- Musisz zostać. Tu jest twoje miejsce. Pomyśl tylko, będziesz gospodynią, sama sobie panią. To coś zupełnie innego niż życie w odrzuceniu jako nałożnica kata, pełne wstydu. Nie możesz wypuścić tej szansy z rąk, pomyśl o dzieciach! A Bergaheim także jest twoje, masz dwoje dzieci i dwie zagrody, nie możesz z tego rezygnować!
Liv westchnęła, wszystko, co mówiła Tulva, było prawdą, ona sama myślała podobnie.
Ale Jorand, Jorand... Czy mogła zniszczyć całe jego życie?
Czy mogła znów skazać na samotność tego, który tak często jej dziękował, że nadała jego życiu sens?
Czy zniesie taki cios? Utrata i jej, i synka, to może okazać się za wiele na jego siły. Co się stanie z wrażliwym Randarem, którego także traktowała jak własnego syna?
Wiedziała, że jeśli zostanie teraz w Lyster, nigdy więcej nie będzie mogła wrócić do Meisterplassen. Jorand też nie przyjedzie za nią, zła sława jego profesji rozniosła się zbyt szeroko. W dodatku pastor dawał do zrozumienia, że to, co powie mieszkańcom wioski o jej dotychczasowym życiu, nie będzie dla Joranda przychylne. Aby ludzie zaakceptowali nową sąsiadkę, musi powiedzieć, że jej współżycie z katem nie było wcale dobrowolne.
Jorand miałby zostać napiętnowany jako porywacz kobiet, nikczemny gwałciciel? Nie mogła znieść tej myśli. Ten dobry, wrażliwy mężczyzna, skrywający się za czarną maską śmierci... Jej najdroższy przyjaciel!
Myśli wirowały Liv w głowie, każdy kolejny argument przeczył poprzedniemu. Wreszcie, westchnąwszy głęboko, wtuliła głowę w pierś Tulvy.
- Nie wiem, co robić, jestem rozdarta na dwoje, udręczona walką rozumu i serca. Chyba muszę się z tym przespać, spróbować zebrać myśli, poprosić Najświętszą Panienkę o radę.
- Zrób tak, moja kochana, porozmawiamy o tym jeszcze jutro. Pamiętaj tylko, zostając w wiosce uszczęśliwisz także i mnie. Nigdy nie spotkałam kobiety, przy której czułabym się równie swobodna. Wiem, że u ciebie moje myśli i zwierzenia są bezpieczne - odparła Tulva. - W dodatku będę cię potrzebowała, kiedy dziecko zechce przyjść na świat...
Słowa te wcale nie ułatwiły Liv wyboru.
Czekała ją niespokojna, bezsenna noc.
Następnego ranka, jeszcze zanim na Solgarden zakończył się pierwszy posiłek, przybył mały posłaniec z probostwa. Czy Liv mogłaby niezwłocznie się tam udać?
Przestraszyła się, czyżby malutkiej się pogorszyło? Chłopiec tylko wzruszył ramionami, nie wiedział. Pastor osobiście kazał mu ją sprowadzić, nic więcej...
Liv narzuciła niebieską niedzielną suknię, zawahała się chwilę przy jedwabnej chustce, ale w końcu zawiązała ją na głowie. Stopy wsunęła w stare drewniaki ze skórzanymi wierzchami i wyruszyła na plebanię. Torba z leczniczymi ziołami zawisła jej na ręku, stanowiła nieodłączną część jej samej.
Serce biło jej mocno; w miarę, jak zbliżała się do probostwa, wzmagał się strach.
A jeśli dziewczynka mimo wszystko umarła?
Liv zetknęła się już z podobnymi przypadkami, nagłe polepszenie mogło zwiastować rychłą śmierć.
Gdy jednak znalazła się na dziedzińcu wśród wysokich drzew, ujrzała pastorową na białej ławce w cieniu, czytającą z uśmiechem jakąś grubą książkę. Twarz, wciąż nosząca oznaki zmęczenia, wyrażała spokój. Na widok Liv pastorowa zamknęła zieloną księgę z okutym grzbietem.
Liv pierwszy raz w życiu poczuła pragnienie, by umieć czytać. Jakże chciała się dowiedzieć, co napisano w książkach!
- Dzień dobry, moja droga. Dziękujemy, że mogłaś przybyć tak wcześnie, i przepraszamy, że wezwaliśmy cię w niedzielny poranek. Pan Skanke jednak chciałby z tobą porozmawiać jeszcze przed dzisiejszym kazaniem.
- Dzień dobry pani. To żaden kłopot, już wstałam i zjadłam śniadanie - uśmiechnęła się Liv. - A jak się miewa wasza córeczka?
- Dziękuję, jeszcze śpi. Nie jest już taka rozpalona, a skóra ładnie się goi. Uratowały ją twoje leki i moje modlitwy - odparła pastorowa.
Liv zwróciła uwagę na kolejność, w jakiej pani Skanke wymieniła środki zaradcze.
- Zrobiłam, co mogłam, nie byłam wcale pewna, czy to poskutkuje... Wasze modlitwy zapewne miały wielkie znaczenie, a być może dobry Bóg wysłuchał i moich - oświadczyła mężnie.
Pastorowa wyglądała na zaskoczoną jej słowami, ale zmarszczki na czole wkrótce się wygładziły.
- Zasłużyłaś na nagrodę. Dowiedziałam się o propozycji, jaką złożył ci mój małżonek, i szanuję jego gest - powiedziała pastorowa, lecz nie zdołała ukryć zdziwienia. - Zdradź mi, czy zostaniesz we wsi jako gospodyni na Flaaten?
Liv nie chciała odpowiedzieć wprost. Spuściwszy wzrok, rzekła najuprzejmiej jak mogła:
- Nie wiem, łaskawa pani. Okazaliście mi tyle życzliwości, takie dobrodziejstwo. Ale muszę wszystko rozważyć, moja decyzja dotknie wiele osób. Chciałabym prosić pastora o więcej czasu do namysłu.
- Ach, tak. Dobrze. Wejdź do środka, czeka na ciebie w gabinecie.
Pastorowa zagłębiła się ponownie w uczonościach zielonej księgi. Liv zacisnęła zęby i w duchu skarciła się za brzydkie uczucie zazdrości. Pastorowa umiała czytać, być może nawet po łacinie, miała niczym nie ograniczony dostęp do pełnych tajemnic książek. Jako żona pastora mogła swobodnie, bez obaw przed władzami, zajmować się rozdzielaniem medykamentów i leczeniem chorych. Tak, Liv słyszała nawet o pastorowych, otwierających szpitaliki na probostwie, gdzie przyjmowały ludzi potrzebujących miłosierdzia i pielęgnacji.
Ach, gdyby mogła tak żyć!
W kilka minut później napotkała jednak zirytowane spojrzenie Mogensa Skanke i jej zazdrość nieco przybladła. Pastorowa nie miała lekkiego życia, o, nie!
Tego ranka sprawiał wrażenie usposobionego surowo i nieprzychylnie, skrytykował ją za zuchwałość, kiedy poprosiła o więcej czasu do namysłu. Liv nieśmiało starała się wytłumaczyć, przed jak trudnym wyborem ją postawiono, ale pastor nie chciał słuchać.
- Zamierzałem na kazaniu podjąć temat szczodrości i miłości bliźniego. Czekająca cię przyszłość mogłaby posłużyć za przykład, co chrześcijańskie miłosierdzie może oznaczać w praktyce. Dostaniesz ode mnie zagrodę, jedną z największych, jakie do mnie należą, która uchroni przyszłość twoich dzieci przed życiem w poniżeniu, w ciemności wśród potępieńców i bezbożników. Tak, twój los mógłby także nauczyć ludzi czegoś o pokorze i woli czynienia dobra, o tym, jak nawet najnędzniejsi mogą zostać wyniesieni ku światłu za swe dobre uczynki..
Liv w lot pojęła pastora: miał już gotowe słowa i nie chciał z nich zrezygnować.
- Wspaniałe kazanie, pastorze Skanke. Ale czy nie zechciałby go pastor odłożyć do następnej niedzieli? Odwiecznym prawdom nic się nie stanie, jeśli poczekają jeszcze tydzień, a przy zdolnościach pastora bez trudu przyjdzie mu wymyślić nowe kazanie na dzisiaj... Może na przykład o cnocie wdzięczności, on, który po raz drugi otrzymał w darze życie córki?
Wiedziała, że mówi bardzo śmiało, lecz poważyła się na wypowiedzenie tych słów. Przyprawiła je uśmiechem, to odniosło skutek. Pastor roześmiał się głośno.
- Doskonale sobie radzisz nie tylko z ziołami, kobieto, opanowałaś także sztukę prowadzenia dysput. Nigdy jeszcze nie słyszałem, by niewiasta umiała się tak wypowiadać!
Pewnie żadna kobieta nie ośmieliła się pastorowi sprzeciwić, pomyślała Liv, czując łaskotanie w brzuchu. Musiała wziąć się w garść, by powstrzymać wybuch śmiechu.
Pastor odprowadził ją do drzwi i wyznaczył termin w następną sobotę. Do tego czasu miała zdecydować, tak by mógł przygotować odpowiednie dokumenty. Gdyby odmówiła, zagroda miała przypaść najuboższym, którymi zarządzał on sam.
Liv pożegnała się uprzejmie, pokłoniła się także pastorowej, która nawet nie podniosła wzroku znad książki. O wczesnym niedzielnym poranku studiowała zapewne Biblię albo zebrane pisma Lutra.
Wróciwszy na Solgarden, Liv pomogła Tulvie przygotować rodzinę do pójścia do kościoła. Służący także się wybierali, wszyscy spotykali się pod tym samym wysokim sklepieniem, gdy kościelne dzwony zwoływały okoliczne wioski. Na fiordzie zaroiło się już od łodzi płynących z odległych zakątków parafii. Ale z przeciwległego brzegu, z Bergaheim, nikt nie płynął. Liv nie śmiała skierować wzroku ku samotnej zagrodzie, nie miała sił patrzeć na ukochany, a zarazem znienawidzony dom. Gdziekolwiek się ruszyła, słyszała szum wodospadu Feigum, na nowo wdzierał się w jej mózg, szumiał w uszach bezustanną pieśnią skargi.
Mama...
Tatuś...
Braciszek...
Nie mieli grobów, nie było nawet obelisku, przy którym mogłaby zapłakać nad tragicznie zmarłą rodziną. Była wszystkim, co pozostało po rodzie z Bergaheim, Maria nigdy nie będzie nosić tego nazwiska. Liv zerwała z przeszłością, zdawała sobie sprawę, że zagroda wysoko na szczycie jeszcze przez wiele lat nie zwabi nowych osadników. Jej historia była na to zbyt okrutna, a ziemia za uboga. Drżała na samą myśl, że miałaby znów tam zamieszkać. Ale być może Joril... albo Maria...
Maria uszczęśliwiona wędrowała u boku matki z kościoła do domu. Usta jej się nie zamykały, zapewne wywołała oburzenie wśród pozostałych dorosłych przyzwyczajonych do milczących, prawie niewidocznych dziewczynek, a tym bardziej w drodze ze świątyni.
Maria nigdy wcześniej nie była w kościele, zachwyciły ją psalmy, monotonne modlitwy pastora, gromkie słowa, uroczysty ton dzwonów.
- Mamo, widziałaś obrazy? Cały kościół pełen, a ci czterej mężczyźni na ścianie... Kto ich zrobił, mamo, dlaczego tam są?
Liv nie zdążyła odpowiedzieć, bo rozgorączkowane dziecko wystartowało z kolejną serią pytań:
- Co to jest ewangelia, mamo? Kim właściwie był Jan? Dlaczego pastor wypowiadał moje imię, kiedy przemawiał z tej wysokiej półki? Mamo, widziałaś te piękne anioły na ołtarzu? Ja też chcę zostać aniołem, mamo, myślisz, że będę mogła, jeśli będę grzeczna?
Liv ściągnęła usta, by nie zepsuć karcącego tonu uśmiechem.
- Aniołowie na pewno tyle nie gadają. Zamknij już buzię i zachowuj się ładnie, a o tym wszystkim porozmawiamy później - odparła.
Maria przycichła, ale dalej szła tanecznym krokiem w pożyczonych butach. Nuciła pod nosem urywek psalmu, który wpadł jej w ucho, a oczy błyszczały jej na wspomnienie wszystkich cudowności, jakie widziała w kościele.
Liv uświadomiła sobie jeszcze jedną trudną do zniesienia prawdę.
Samotność w Meisterplassen zagrażała nie tylko pomyślnej przyszłości Marii wśród ludzi.
Groźba wisiała także nad jej życiem wiecznym.
Nigdy wcześniej tak mocno nie bolała nad tym, że dzieci nie są ochrzczone, ani też że sama nie dostąpiła oczyszczenia. W codziennym wirze obowiązków brak przynależności do społeczności chrześcijańskiej rzadko wywoływał jej smutek. Teraz za to napłynął z pełną mocą, szalka wagi wolniutko się przechylała. Matka zawsze tak pilnowała, żeby Liv umiała „Ojcze nasz”, wyznanie wiary i liturgię, chociaż rzadko bywali w kościele. Teraz musiała ze wstydem przyznać, że wiele z tego zapomniała i przez to sama nie bardzo mogła uczyć dzieci.
Nie wolno jej im tego odbierać.
Wobec wiecznego zbawienia dzieci nawet jej wielka miłość do Joranda była małą ofiarą.
Ze smutną pustką w sercu podniosła głowę i popatrzyła na błękitne letnie niebo. Ptaki, zajęte zbieraniem pożywienia, przelatywały nad jej głową z dziobami pełnymi owadów i larw do nakarmienia małych.
Nawet te proste Boże stworzenia umiały zadbać o dobro własnych dzieci. Same prawie nie jadły, jak dzień długi starały się, poświęcając większą część swego życia wychowaniu następnego pokolenia.
Ona nie mogła się mniej starać, mniej poświęcić.
Z ciężkim sercem modliła się jedynie, by Jorand zrozumiał.
Nadszedł poniedziałek, wtorek, środa...
Na Solgarden jeden dzień pracy zastępował kolejny. Tulva stale napierała, by Liv przekazała swą decyzję pastorowi. Będą mogli uczcić rozpoczęcie przez nią nowego życia jako gospodyni we własnej zagrodzie.
Któregoś wieczoru zajrzał Ole, Liv zwierzyła mu się ze swego dylematu. Dała do zrozumienia, że być może już nie wróci, i delikatnie spytała, czy Ole mógłby przywieźć Jorila następnym razem, gdy będzie przemierzał fiord.
Ole popatrzył na nią dziwnie, wyraźnie zawiedziony.
Liv spodziewała się, że, podobnie jak Even i Tulva, będzie zaklinał ją, by myślała o przyszłości swoich dzieci i pozwoliła im wykorzystać jedyną szansę na godne życie.
- Liv, moja droga, nigdy nie przypuszczałem, że poślesz mnie do Joranda z takimi wieściami. Ale ja cię rozumiem, zdarzało się, że nawet taki włóczęga jak ja tęsknił za miejscem w cieple, wśród ludzi. A dla kobiety z dziećmi to musi być jeszcze ważniejsze. Myślałem jednak, że dobrze ci się żyje na Meisterplassen, wydawałaś się taka szczęśliwa.
- Tak - odszepnęła. - Dobrze mi było. Nikt nigdy nie był mi tak bliski i drogi jak Jorand. Sama wybrałam samotność z nim i nie żałuję tego. Ale nie mam prawa skazywać własnych dzieci na życie w pogardzie, skoro Bóg ofiaruje mi taką szansę - ciągnęła. - Wybacz mi, kochany Ole, zawsze będziesz moim przyjacielem. I poproś Joranda, żeby mi wybaczył...
- Poproszę, owszem, ale nic więcej nie mogę ci obiecać. On zniesie ten cios, samotność nie jest mu obca. Ani zdrada.
Liv skurczyła się w sobie, zaskoczyły ją niezmiernie ostre słowa Olego. Zwykle nie oceniał niczyjego sposobu życia ani postępowania. Sam także kroczył inną drogą niż wszyscy, kochał swobodę i każdemu dawał prawo dokonywania wyboru.
Liv ujęła jego wielką dłoń, ucałowała ją, wzrokiem jeszcze raz błagała o zrozumienie. Ole pogładził ją po włosach, niewypowiedzianie zasmucony, i zawrócił. Liv patrzyła, jak idzie w stronę łodzi, miała ochotę go zawołać, lecz cóż więcej mogła mu powiedzieć?
To on się odwrócił, pomachał jeszcze raz na pożegnanie i krzyknął:
- Zajrzę tu w piątek wieczorem, zanim wyprawię się w dół fiordu. Może będziesz chciała coś posłać. Jorandowi zapewne przydałoby się trochę soli i tłuszczu do lampy.
Liv kiwnęła głową, gestem odpowiedziała na pożegnanie. W głębi ducha wiedziała, że Jorand na pewno nie będzie już solił mięsa ani zapalał lampy.
Maria zrobiła wielkie oczy, kiedy Liv powiedziała jej, że nie wracają do domu.
- Zostajemy tutaj, kochanie. Pastor darował nam dużą, piękną zagrodę. Będziesz się mogła bawić z dziewczynkami niemal co dnia i poznasz też inne dzieci. Będziemy odwiedzać Tulvę tak często jak zechcemy i co niedziela ze wszystkimi chodzić do kościoła. Czy to nie przyjemne?
Maria otworzyła usta ze zdumienia, jej mała buzia zdradzała tysiące uczuć. Zostać tutaj? Na zawsze?
Bawić się z Else - Lill i Evą - Brit co dnia? Maria rozpromieniła się.
- To znaczy, że nie muszę oddawać fujarki, Elsę mówiła, że mogę ją zatrzymać, dopóki tu zostaniemy.
Liv westchnęła, ale uśmiechnęła się leciutko do podnieconego dziecka. Miała nadzieję, że Maria rozumie słowo „zawsze”.
Była bardzo dorosła i mądra jak na ośmiolatkę, ale czasami odzywało się w niej jeszcze bardzo dziecinne pojmowanie świata.
Leżała teraz w łóżku, które dzieliła z matką, kręcąc w smukłych palcach frędzle koca.
Na usta cisnęło się jej sto pytań jednocześnie, ale, o dziwo, nie mogły się wydobyć.
Nagle oczy dziewczynki, przed momentem jeszcze rozbłyszczone szczęściem, wypełniły się łzami.
- A Joril? I Randar? Jorand? Chyba niedługo przyjadą? Ole musi ich przywieźć swoją czarną łodzią, bardzo bym już chciała pokazać im to wszystko!
Liv zrozpaczona patrzyła w ciemnoniebieskie oczy córki, zdała sobie sprawę, że to nie będzie łatwe.
- Kochanie... Ole, kiedy następnym razem będzie tędy przepływał, na pewno przywiezie małego Jorila. Ale Jorand... Randar... Ich miejsce jest na Meisterplassen.
Maria wyglądała tak, jakby ktoś uderzył ją w twarz. Oczy wyszły jej z orbit jak przyduszonemu kurczęciu.
- Nie! Nie! - zaszlochała. - Oni muszą do nas przyjechać! Muszą być tu z nami. Randar będzie się smucił. On zostanie całkiem sam, mamo!
Obu z oczu popłynęły łzy, kiedy Liv opowiedziała córce o tym, jak musiały uciekać przed niedobrymi ludźmi z Lyster, jak spotkała Joranda i dlaczego on nie może tu przybyć. Maria nie wszystko rozumiała, nie pojmowała, jak ludzie mogą być źli na kochanego Joranda. Naprawdę nie chcieli z nim rozmawiać tylko dlatego, że słuchał starosty i karał niedobrych?
Tego było dla małej zbyt wiele. Rozszlochana, rozkrzyczana, a wreszcie okładająca matkę pięściami protestowała przeciw niesprawiedliwości losu.
- Nie... nie... nie chcę! Nie chcę tu mieszkać, skoro Randar i Jorand muszą zostać sami w domu... Chcę wracać! Słyszysz, mamo? Chcę do domu, do Randara i Jorila, do Joranda, Lilji i wszystkich moich owieczek...
Liv wzięła zapłakane dziecko na kolana, przygarnęła je do siebie i kołysała, siedząc na brzegu łóżka.
- Kochanie, pomyśl o Elsę i Evie, o pięknym kościele, o Tulvie, Evenie i ich koniku. Tak dobrze nam będzie tutaj, tylu ludzi, z którymi można rozmawiać, których można kochać i...
- Nie, mamo, ja nie chcę! Elsę i Eva są głupie, Tulva jest głupia, ty też! Chcę do domu! Randar...
Maria wyrwała się z objęć matki, rozpacz ściskała ją za gardło, z trudem łapała powietrze między kolejnymi spazmami. Buzię miała mokrą od łez, z oczu bił gniew wywołany rozpaczą, a usta drżały w gorzkim proteście.
Liv poczuła, jak ogarnia ją wielka radość, w jednej chwili zapomniała o rozterkach, zniknęła bezradność.
Maria ją ocaliła.
Maria miała rację.
Dziecko wiedziało więcej o wierności i prawdziwych wartościach niż ona, dorosła!
Oczywiście, że wrócą do domu!
Nie mogła teraz pojąć, jak w ogóle inne rozwiązanie mogło jej przyjść do głowy, sprawić taki zawód tym, którzy tam pozostali.
Do domu!
Jak cudownie o tym myśleć, przecież miała dom!
To prawda, że czasami doskwiera tam samotność, że dłużą się miesiące i lata. Być może nigdy już tu nie wróci, pastor na pewno nie będzie tolerować takiego nieposłuszeństwa. Ale ona przywykła do poświęceń i nawet gdyby przyszło jej zapłacić za swoją decyzję przyjaźnią Tulvy i Evena, miała przed sobą wyznaczoną drogę:
Musi wracać do domu.
Przecież tam na nią czekają.
1* Solgarden (norw.) - Słoneczna Zagroda (przyp. tłum.).
2* Liv - norweskie imię żeńskie; znaczy również „życie” (przyp. tłum.).
3* Fjore albo fjaere (norw.) - część brzegu wysychająca przy odpływie; Fjora albo Fjasra - często używane określenie miejscowości Sogn - dal (Sogndalsfjora) (przyp. tłum.).