Gruzy i piękne wspomnienia
Było już blisko, bardzo blisko końca wojny, ale to się okazało nieco później.
Na razie nikt z nas nie miał pojęcia, jak to długo jeszcze może potrwać. Sam
fakt, że wojna mimo straszliwych zniszczeń i strat wciąż się jeszcze toczyła,
przemawiał przeciwko temu, aby miała się prędko skończyć. Jeśli całe Niemcy
wyglądały choć w przybliżeniu tak, jak niektóre dzielnice Wielkiego Berlina - to,
do diabła, powinno już być dawno po wszystkim! Może ogień płonął już tylko na
peryferiach Niemiec, tam gdzie paliły się jeszcze fronty, a cała reszta kraju była
jednym wielkim pogorzeliskiem, dymiącym jeszcze, ale zamieniającym się już w
kupę szarego popiołu?
Jednym z takich miejsc przeoranych nalotami i okładanych jeszcze od
czasu do czasu bombami -jakby od niechcenia - był wielki podberliński dworzec
towarowy. Codziennie o piątej rano kolumna więźniów wychodziła z obozu i
maszerowała pustymi ulicami w stronę wielkiego, spiętrzonego wysoko
rumowiska. Wprowadzano nas w ten dziwny, niepodobny do niczego znanego na
ziemi krajobraz. Wprowadzano nas nieodmiennie, z niemieckim poczuciem
porządku, główną bramą. Wejście to oczywiście dawno już nie istniało,
zachowało się tylko w czyjejś pamięci i zapewne na planie miasta, który
esesmani często oglądali i znaczyli na nim jakieś miejsca i kierunki. Otóż
wprowadzano nas tą nieistniejącą bramą na teren byłego dworca, rozdawano
nam narzędzia, łopaty i kilofy i wskazywano miejsce pracy. Było to zresztą, jak
mi się wydaje, najzupełniej obojętne, gdzie stoimy i pracujemy, chodziło o to,
aby dać nam zajęcie. Nie tylko zresztą nam, ale i tym, którzy nas pilnowali. Być
może zależało też komuś, aby nieszczęśni, skołowani i ogłupieni wojną Niemcy
mogli zobaczyć, że coś się dzieje, że ktoś myśli o naprawieniu szkód, o porządku
i przyszłości ich ojczyzny. Bo nasza praca polegała tylko na przerzucaniu ziemi z
miejsca na miejsce, o nic więcej nie chodziło, zresztą nic więcej zdziałać nie
byliśmy w stanie. Aby doprowadzić szybko do porządku ten przewrócony do góry
nogami kawał ziemi - trzeba byłoby użyć siły równej tej, która dokonała tego
zniszczenia.
Przerzucaliśmy więc łopatami ziemię z miejsca na miejsce. Kiedy
natrafiliśmy na ceglany mur lub bryłę betonu - rozbijaliśmy je kilofami. Ziemia
przemieszana była z węglem, odłamkami żelaza i drewna, szkłem i szmatami, w
niektórych miejscach była czerwonoczama, tłusta i cuchnąca padliną. Była to
glina przesycona krwią i gnijącymi szczątkami ludzkimi. Czasem znajdowaliśmy w
ziemi większe kawały ciał ludzkich - ręce, nogi, głowy, a nawet całe tułowie.
Odkładaliśmy je na bok i przykrywaliśmy papierowymi workami, ale wielkie
czarne muchy znajdowały bezbłędnie to świństwo, zlatywały się natychmiast i
obsiadały je chmarami. W ziemi można było czasem znaleźć coś wartościowego,
pieniądze albo złoto, i potem zamienić to w kuchni albo u kolegów na chleb.
Ktoś nawet znalazł raz ciężką, złotą papierośnicę, ale długo z tym nie pożył.
Grzebaliśmy więc tak w tej paskudnej, śmierdzącej ziemi, patrzyliśmy w nią jak
sroka w kość i rzadko podnosiliśmy głowy. Dookoła, na przestrzeni wielu
kilometrów kwadratowych, rozpościerała się pustynia, z której wysterczały tu i
ówdzie szyny kolejowe, obrócone do góry kołami osmalone wagony, czasem
jakieś drzewo, które nie rosło, ale tkwiło pochyło wetknięte w ziemię, jakby
przyniesione przez powódź. Niebo nad nami było zawsze szare, zasnute dymami,
nawet jak była pogoda. Słońca nie było widać, czasem tylko przeświecało przez
dym jak światło latarki elektrycznej przez koc. Na tej szarej pustyni, pod
mrocznym niebem, pracowaliśmy więc i prowadziliśmy długie, ciche rozmowy.
Nie były to właściwie rozmowy, raczej monologi. Każdy z nas po kolei coś
opowiadał, jeśli oczywiście miał co do opowiedzenia. Jak nie miał, to słuchał i
czasem tylko o coś pytał. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, co się działo teraz, nie
zastanawialiśmy się też nigdy, co z nami dalej będzie. Na co by się to zdało!
Mówiliśmy o tym, co było, albo o tym, co jest zawsze.
Więzień I: - Ty, Stefan, mieszkasz gdzieś nad rzeką, opowiedz, jaka ona jest,
ta rzeka?
Więzień II: - Rzeka? Jak rzeka. Płynie.
Więzień III: - Daleko od ciebie płynie ta rzeka?
Więzień II: - Blisko. Na wiosnę to nawet czasem za blisko. Ode mnie przez
ogród będzie jakieś dwieście, może trzysta metrów.
Więzień II przerwał na chwilę, potem ciągnął dalej powoli, monotonnym
głosem: - Więc ta rzeka płynie z góry, tak jakby z prawej strony w lewo. Nie wiem
dokładnie, skąd wypływa, zdaje się gdzieś pod Kromołowem, ale to nieważne,
prawda?
Więzień I: - Nieważne.
Więzień II: - Koło mnie jak płynie, to już jest duża, szeroka, w niektórych
miejscach nawet trudno ją kamieniem przerzucić. Płynie szeroką, płaską doliną,
przeważnie łąkami, w jednym miejscu przechodzi skrajem sosnowego lasu. Nie
umiem opowiadać. Co jeszcze chcecie wiedzieć o tej rzece? Nie widzieliście nigdy
rzeki?
Więzień I: - Widzieliśmy, ale mów - jak płynie, jaką ma wodę, jakie ryby w
niej żyją i jakie drzewa rosną na brzegu?
Więzień II: - Płynie zakolami, kręci raz w jedną stronę, potem w drugą.
Więzień III: - Najładniejsze są takie dzikie rzeki, które się wiją, a nie te
uregulowane, które płyną równo, prosto jak kanał.
Więzień II: - Na tych zakolach rosną wysokie, stare drzewa, przeważnie
topole, mają długie, silne jak liny korzenie. Czasem woda podbiera te brzegi,
wypłukuje z korzeni ziemię, te korzenie potem zwisają nad wodą, czepiają się na
nich gałęzie i różne zielsko, które płynie wodą, i robią się takie, jak to u nas
mówią, zamyłki. Ale te korzenie to jednak siła, trzymają brzeg i jak rzeka trafi na
taką kępę drzew, to trochę podmyje i urwie, ale przeważnie nie daje rady, więc
odbija i ucieka pod drugi brzeg. I tak sobie płynie ta rzeka koło mnie.
Słuchaliśmy więc i uśmiechaliśmy się sami do siebie, gdyż każdy z nas
doskonale widział to, co opisywał ten kolega. Mieliśmy przecież w pamięci
mnóstwo rozmaitych takich rzek, lasów i łąk, i żeby je zobaczyć, wystarczyło
poruszyć pamięcią jak kalejdoskopem. Były to piękne obrazy, o wiele żywsze,
bardziej kolorowe od tych, które nam opisywano, było w nich więcej powietrza i
przestrzeni, kolorów i zapachów. Dlatego uśmiechaliśmy się do tych obrazów.
Więzień III: - Ładnie opowiadasz. Mów dalej.
Więzień II: - Płynie dalej koło sosnowego lasu, a pod tym lasem jest wysoki,
piaszczysty brzeg. Piaski u nas są żółte, w ogóle u nas ziemie liche. Jak zdarzy
się wiosna ciepła i wilgotna, to łąki są dosyć bujne i przyjemnie popatrzeć, kiedy
zaczną w maju kwitnąć. Ale gleby urodzajnej niewiele. Tam gdzie rzeka
przecina łąki, to widać jak na obrazku: od góry trochę tej zielonej darni, pod nią
szarej gleby na trzy palce, niżej czarny torf, a spodem ten żółty piach. Nie
umiem opowiadać. Ale jak byłem chłopakiem, to raz z synem organisty weszliśmy
po drabinie do dzwonu na wieży kościelnej. Świeciło słońce, oświetlało rzekę,
las, łąki, drzewa, widziałem to wszystko z góry. To był piękny widok, tak chyba
widać ziemię z samolotu. Byłem tam dosyć
długo, patrzyłem, bo chciałem wszystko dokładnie zobaczyć, ale słońce się
schowało za ciemne chmury, które wyszły zza lasu, i zerwał się nagle wielki
wiatr. Przelękliśmy się, że będzie burza, i uciekliśmy z tej wieży.
- Nie gadać, tylko robić!
Powiedział to pewien młody Niemiec, który pochodził z Pomorza czy ze
Śląska i rozumiał po polsku. Był niezbyt wysokiego wzrostu, nie miał żadnej
szarży, ubrany był w świeży, zaprasowany na zgięciach mundur, na nogach miał
nowe żółte saperki. Minę miał zawsze nadętą, jakby obrażoną, i zwyczaj głośnego
mówienia. Mówiąc, prostował się i pochylał nieco głowę do przodu, wciągając
brodę. Pozycja ta, jak wiadomo, ułatwia osiągnięcie niższej, grubszej tonacji
głosu. Zaczęliśmy szybciej poruszać łopatami. Niemiec odwrócił się i oddalił od
nas.
Więzień I: - Jakie ryby macie w rzece?
Więzień II: - Ryby? Bo ja wiem. Różne. Są takie, u nas nazywają się
barweny.
Więzień I: - Nie znam.
Więzień III: - Duże?
Więzień II: - Spore. Do łokcia i większe.
Więzień III: - Może brzany?
Więzień II: - Możliwe. Ale nie powiem wam, bo na rybach się nie znam.
Więzień III: - W moich stronach jest nieduża rzeczka, właściwie strumień.
Płynie między lasami po mokrych łąkach. Wody w tej rzeczce mało, ledwie
cieknie, ale na drugi brzeg trudno przejść, bo wszędzie bagno i muł po pas i co
kawałek są stawki, u nas to nazywają jeziorka. Woda w tych stawkach nieraz
bardzo głęboka, ale czysta, wszystko widać do dna jak w akwarium. Brzegi nad
tymi stawkami są czasem dość wysokie i suche. Kiedy byłem mały, a nawet
czasem teraz, jak przyjeżdżam do domu, to lubię sobie siąść nad takim
jeziorkiem i patrzeć w wodę. Niektóre rośliny wyrastają z dna, z korzeni, mają
długie łodygi, a dopiero na powierzchni wody rozkładają wielkie zielone liście i
duże, białe albo żółte, kwiaty. Są też rośliny podobne do drzew, jakby małe
sosny albo jodły, tylko że są takie miękkie i wiotkie. Jak coś się w wodzie koło
nich poruszy, to wyginają się i falują niby drzewa na wietrze. Przy brzegu, na
płytkiej wodzie, bywają inne rośliny, mają drobne listki podobne do gwiazdek
albo takie, które wyglądają zupełnie jak włosy, tylko zielone. Jak jest cisza, nie
ma wiatru, świeci słońce, a ja sobie siedzę na brzegu bez ruchu, to widzę różne
ryby. Pod wierzchem pływają uklejki i zbierają opadłe na wodę muszki. Głębiej,
między roślinami - płotki. Ciągle się ruszają, kręcą, szukają czegoś, jakby
zbierały w lesie jagody albo grzyby. Czasem widzę szczupaka. Szczupak nie
pływa, tylko stoi w wodzie nieruchomo jak kłoda, udaje nieżywego, puszcza oczy
w słup, czasem się przesunie, jakby go prąd znosił, ale tam nie ma żadnego
prądu, on się tak zgrywa, żeby otumanić małe, głupie rybki. Pod wieczór z
największej gęstwiny roślin wypływają ryby, które się w dzień rzadko widzi - na
przykład liny. Są zielone, mają czarne płetwy i czerwono-złote oczy. Są ostrożne i
czujne, kiedy tylko się gdzieś coś poruszy - znikają jak duchy. Przy brzegu, na
płytkiej wodzie, kręcą się maleńkie cierniki, pływają raz powoli, potem znów
skaczą jak strzała, zawracają w miejscu, stoją chwilę nieruchomo - i nagle
znikają, jakby ich w ogóle nie było. W bardzo płytkiej wodzie, koło samego
brzegu, pływają całe chmary narybku, są czasem takie małe, jak przecinki. Po
łodygach i liściach roślin suną ślimaki wodne i łażą owady i larwy. Te larwy to
mają czasem straszny wygląd i całe szczęście, że są takie małe. Gdyby miały nie
dwa centymetry, ale dwa metry - to musielibyśmy z nimi walczyć na śmierć i
życie, bo są bardzo silne, uzbrojone i opancerzone jak czołgi.
Więzień II: - Ktoś obliczył, że gdyby na przykład mrówka była wielkości
człowieka, to miałaby siłę parowozu.
Więzień III: - Wiecie, ja mam bardzo dobry wzrok i jak się położę na brzegu i
patrzę w wodę, to widzę wszystko, nawet najdrobniejsze żyjątka. Są na przykład
takie małe, wielkości główki od szpilki, czerwone jak krew, nie wiem, jak się
nazywają. Widzę nawet jeszcze mniejsze, u nas mówią na to pchełki wodne. Są
przeźroczyste, mają czarne oczka i rzeczywiście skaczą w wodzie jak pchły.
Więzień II: - Są jeszcze mniejsze żyjątka, których gołym okiem nie widać,
dopiero jak się patrzy przez mikroskop. Im silniejszy mikroskop, tym mniejsze
żyjątka można zobaczyć, i tak bez końca.
Więzień I: - Dziwny jest świat.