Młodzi rycerze Jedi 1 Spadkobiercy Mocy Anderson Kevin J

background image
background image

KEVIN J. ANDERSON, REBECCA MOESTA

SPADKOBIERCY MOCY

C

YKL

: S

TAR

W

ARS

TOM

144

T

OM

I

SERII

MŁODZI RYCERZE JEDI

P

RZEKŁAD

ANDRZEJ SYRZYCKI

T

YTUŁ

ORYGINAŁU

HEIRS OF THE FORCE

background image

Naszym rodzicom

Dorothy i Andrew Anderson

oraz Louisie i Louisowi Moesta

którzy nauczyli nas kochać książki

background image

ROZDZIAŁ 1



Jacen Solo dopiero po mniej więcej miesiącu przebywania u akademii Jedi, prowadzonej przez

jego wuja, Luke’a Skywalkera, zdołał urządzić swoją komnatę tak, jak pragnął.

Pomieszczenia uczniów, znajdujące się w starożytnej świątyni na Yavinie Cztery, były mroczne i

wilgotne, a w dodatku zimne, zwłaszcza w nocy. Jacen i jego siostra, Jaina, poświecili sporo czasu,
by doprowadzić sąsiadujące ze sobą komnaty do obecnego stanu. Bliźnięta zdrapały mech
porastający kamienne mury, a potem wstawiły panele jarzeniowe i przenośne piecyki, żeby
ogrzewały chłodne kąty.

Syn Hana Solo i księżniczki Leii stał teraz w swojej komnacie, skąpany pomarańczowym

światłem poranka, przedostającym się przez wąskie szczeliny w grubych ścianach świątyni. Od
strony dżungli dobiegało skrzeczenie jakichś dużych ptaków, zapewne walczących o poranne porcje
owadów.

Jacen, jak zwykle każdego ranka, zanim udał się na zajęcia, prowadzone przez wujka Luke’a,

nakarmił wszystkie dziwaczne i egzotyczne stworzenia, znalezione w niezbadanych gąszczach
dżungli, porastającej niemal całą powierzchnię czwartego księżyca Yavina. Pobieżnie sprawdził
także, czy żadnego nie brakuje. Bardzo lubił zbierać nowe okazy.

Cała przeciwległa ściana jego małej komnaty była zastawiona skrzynkami i klatkami,

przezroczystymi terrariami i akwariami, wypełnionymi wodą z bąbelkami powietrza. Wiele
pojemników zostało zaprojektowanych i wykonanych przez siostrę Jacena, Jainę, wykazującą
prawdziwy talent w dziedzinie konstruowania różnych urządzeń i mechanizmów. Jacen doceniał
wynalazki siostry, ale nie potrafił pojąć, dlaczego bardziej interesowały ją same klatki niż
stworzenia, które w nich przebywały.

Ze środka jednej ze skrzynek dobiegały wrzaski dwóch stintarilów; mieszkających na drzewach

gryzoni o długich, ostrych zębach i wyłupiastych oczach. Gromady tych zwierząt biegały bardzo
szybko po drzewnych szlakach i żywiły się wszystkim, co na tyle długo siedziało na gałęziach, by
można to było pochwycić. Jacen pamiętał, że bawił się doskonale, kiedy łapał swoje dwa okazy.

W innym wilgotnym, przezroczystym akwarium niewielkie pływające kraby lepiły z mułu

skomplikowane gniazda, pełne miniaturowych wież i zaokrąglonych blanków. W cylindrycznym
wiwarium z mętną wodą pływały różowe śluzowate salamandry, ustawicznie zmieniające kształty.
Dopiero kiedy wypełzały na częściowo zanurzony kamień, twardniały i przemieniały się w miękką,
gąbczastą galaretę, pełną wypustek i nibynóżek. Otwór gębowy umożliwiał im chwytanie owadów
kryjących się w gąszczach trzcin i chwastów.

W klatce, zaopatrzonej w solidne grube kraty, spacerowały opalizujące niebieskie piraniożuki.

background image

Klekocząc ostrymi zębami, nie przestawały ponawiać prób wydostania się na zewnątrz. Jacen
wiedział, że w dżungli roje dzikich piraniożuków opadały ofiary z przeciągłym, mrożącym krew w
żyłach, świstem. Kiedy żuki były bardzo wygłodzone, potrafiły w ciągu kilku minut pozostawić z
dużego stworzenia same kości. Jacena rozpierała duma na myśl o tym, że są to jedyne stworzenia,
które musi trzymać w zamknięciu.

Bardzo często najtrudniejsze zadanie chłopca nie polegało na utrzymaniu wszystkich egzotycznych

stworzeń w ich klatkach lub pojemnikach, ale na zorientowaniu się, czym się żywią. Zwykle ich
pożywieniem były owoce albo kwiaty.

Czasami podopieczni Jacena połykali kawałki świeżego mięsa. Zdarzało się też i tak, że większe

stworzenia wychodziły z pudełek i pojemników i żywiły się innymi, mniejszymi stworzeniami - co
niezmiennie doprowadzało Jacena do rozpaczy.

Bliźnięta spędziły większość życia na Coruscant, planecie, której niemal całą powierzchnię

zajmowało miasto. W przeciwieństwie do ich poprzednich nauczycieli, Luke Skywalker nie
prowadził zajęć według sztywnego, rygorystycznego planu. Zawsze mówił, że jeżeli ktoś pragnie
zostać rycerzem Jedi, musi rozumieć wiele elementów tworzących galaktyczną łamigłówkę, a nie
tylko podążać przetartymi przez innych ludzi szlakami.

Tak więc Jacen otrzymał zgodę na spędzanie większości wolnego czasu w dżungli, gdzie mógł

przedzierać się przez gąszcze, rozsuwając na boki łodygi chwastów i kwiatów. Zbierał okazy
pięknych owadów i niespotykanych, niezwykłych roślin. Od najmłodszych lat czuł dziwny pociąg do
wszystkiego co żywe, podobnie jak jego siostra zawsze wykazywała talent do rozumienia zasad
działania różnorakich urządzeń i mechanizmów. Jacen, posługując się Mocą, przywabiał stworzenia
do siebie, żeby oglądać je i badać.

Niektórym spośród innych uczniów Jedi, a szczególnie rozpieszczonemu i wiecznie kapryszącemu

Raynarowi, nie podobało się, że Jacen urządził w swojej komnacie małe, lecz prawdziwe zoo. Brat
Jainy jednak troszczył się o zwierzęta, karmił je i obserwował, dzięki czemu ciągle dowiadywał się
o nich czegoś nowego.

Z niewielkiego zbiornika, który Jaina urządziła we wnęce kamiennej ściany, zaczerpnął chłodnej

wody i napełnił nią umieszczone w klatkach poidła. Ruch jego ręki spłoszył rodzinę skaczących
purpurowych pająków. Rozbiegły się we wszystkie strony, a potem zaczęły podskakiwać i obijać się
o siatkę, którą była przykryta ich klatka.

Jacen przesunął palcami po cienkich drutach pojemnika, po czym szepnął:
- Uspokójcie się. Nie dzieje się nic złego.
Pająki natychmiast przestały podskakiwać. Zgromadziły się wokół poidła i zaczęły zasysać wodę

przez długie, wydrążone w środku kły.

W innej klatce siedziały szepczące ptaki, nieruchome i ciche, zapewne głodne. Jacen wiedział, że

musi wyprawić się na drugi brzeg rzeki, żeby zebrać trochę świeżego nektaru z lejkowatych kwiatów
dzikiej winorośli, porastającej kamienne ściany rozsypującej się świątyni.

Tymczasem zbliżał się czas porannych lekcji. Jacen przesunął palcami po bocznych ściankach

kilku klatek, żegnając się z ulubieńcami. Zanim jednak wyszedł na korytarz, przystanął na krótką
chwilę. Zajrzał w głąb niemal bezdennego pojemnika, w którym zwykle zwinięty na posłaniu z
suchych liści mieszkał prawie przezroczysty kryształowy wąż.

Był niemal całkowicie niewidoczny, a Jacen potrafił go dostrzec tylko wówczas, kiedy patrzył

pod odpowiednim kątem. Teraz jednak, bez względu na to, w którą stronę przekrzywiał głowę, nie

background image

widział ani błysku szklistych łusek, ani tęczowej poświaty, promieniującej od ciała przezroczystego
gada. Zaniepokojony pochylił się i zauważył, że jeden z dolnych rogów klatki jest odgięty...
Niewiele, ale wystarczająco, by cienki wąż mógł wyślizgnąć się ze środka.

- Nie podoba mi się to wszystko - powiedział do siebie Jacen, nieświadomie powtarzając słowa,

które bardzo często słyszał z ust ojca.

Kryształowy wąż nie był bardzo niebezpieczny... a przynajmniej tak uważał Jacen. Chłopiec z

własnego doświadczenia wiedział, że ukąszenie gada bywa co prawda dosyć bolesne, ale ból trwa
zazwyczaj bardzo krótko, po czym osoba ukąszona zapada w głęboki sen i budzi się po godzinie czy
dwóch, bez żadnych dolegliwości. Jacen obawiał się jednak, że incydent mógłby zostać wykorzystany
przez kogoś pokroju Raynara w celu wywołania awantury i zmuszenia hodowcy do przeniesienia
klatek z ulubieńcami w inne miejsce, na przykład do magazynu nie opodal świątyni.

A teraz jego kryształowy wąż wydostał się z klatki.
Jacen poczuł, że z przerażenia jego serce zaczęło bić przyspieszonym rytmem. W porę

przypomniał sobie jednak o jednej z technik relaksacyjnych, stosowanych przez rycerzy Jedi, której
nauczył go wujek Luke, i posłużył się nią, żeby odzyskać spokój i jasność myśli. Natychmiast się
zorientował, co ma robić. Powinien poprosić swoją siostrę, Jainę, by razem poszukali węża, zanim
ktokolwiek zorientuje się, że uciekł.

Chłopiec wyślizgnął się na kiepsko oświetlony korytarz i ukradkiem skierował spojrzenie

okrągłych ciemnych oczu w prawo i w lewo, żeby upewnić się, że nikt go nie obserwuje. Później
przebiegł korytarzem i zanurkował w zaokrąglony otwór w kamiennej ścianie, w którym znajdowały
się drzwi do komnaty siostry. Otworzył je i zamrugał, chcąc przyzwyczaić oczy do ciemności.

Całą przeciwległą ścianę sali Jainy zajmowały porządnie ustawione pojemniki, wypełnione

częściami zapasowymi, cyberbezpiecznikami, podzespołami elektronicznymi i miniaturowymi
przekładniami, wymontowanymi zapewne z korpusów przestarzałych albo uszkodzonych androidów.
Siostra Jacena zabrała także niepotrzebne ogniwa energetyczne i systemy kontrolno-sterujące ze
starego centrum dowodzenia Rebeliantów, ukrytego głęboko we wnętrzu przypominającej piramidę
budowli.

Prastara świątynia, wzniesiona w dżungli porastającej powierzchnię niewielkiego księżyca, była

najważniejszym ośrodkiem tajnej bazy powstańców na długo przed narodzinami bliźniąt. Ich matka,
księżniczka Leia, pomogła Rebeliantom obronić centrum przed atakiem straszliwej imperialnej
Gwiazdy Śmierci. Ojciec dzieci. Han Solo, był wówczas tylko przemytnikiem, ale mimo to ocalił
życie Luke’owi Skywalkerowi.

Teraz jednak większość starych urządzeń dawnej bazy Rebeliantów leżała zapomniana i nie

używana przez uczniów Jedi. Jedynie Jaina spędzała wolny czas, rozbierając aparaturę i składając
różne podzespoły w inny sposób. Jej komnata była zawalona tyloma dużymi częściami, że Jacen z
trudem mógł się miedzy nimi przecisnąć. Rozejrzał się po sali, ale nigdzie nie dostrzegł ani śladu
kryształowego węża.

- Jaino? - odezwał się półgłosem. - Jaino, chcę prosić cię o pomoc! Rozejrzał się jeszcze raz po

mrocznym pomieszczeniu, tym razem usiłując odnaleźć siostrę. Czuł ostry, gryzący odór przepalonych
bezpieczników i słyszał odgłosy uderzeń jakiegoś ciężkiego narzędzia o metal.

- Za chwilę! Stłumiony głos Jainy dobiegał ze środka baryłkowatego kadłuba przerdzewiałego

mechanizmu, zajmującego niemal połowę komnaty. Jacen pamiętał, jak oboje z silnie umięśnioną
przyjaciółką, Tenel Ka, nieporadnie posługiwali się Mocą, żeby w samym środku pewnej nocy

background image

wciągnąć ciężkie urządzenie wijącymi się korytarzami do komnaty siostry.

- Pospiesz się! - przynaglił siostrę Jacen. Miał niejasne wrażenie, że liczy się każda chwila. Jaina

wycofała się tyłem na czworakach z otworu wlotowego jakiejś dyszy. Jej proste ciemnobrązowe
włosy były przewiązane wstążką, żeby nie spadały na oczy i nie przeszkadzały w pracy. Na lewym
policzku widniały świeże smugi ciemnego smaru.

Włosy dziewczyny dosięgały ramion. Chociaż były grube i gęste jak włosy jej matki, Jaina nigdy

nie chciała poświęcić czasu, by zakręcić je w długie, fantazyjne pukle, z których tak słynęła
księżniczka Leia.

Jacen wyciągnął rękę i pomógł siostrze wstać z kamiennej posadzki.
- Mój kryształowy wąż znów wydostał się z klatki - oznajmił. - Musimy go odnaleźć. Czy go nie

widziałaś?

Jaina sprawiają wrażenie, że nie zwraca uwagi na jego słowa.
- Nie, przez cały czas pracowałam tutaj - odparła. - Prawdę mówiąc, już prawie skończyłam. -

Wskazała na oblepioną brudem obudowę dużej pompy. - Kiedy wreszcie wszystko zmontuję, będzie
można zainstalować ją w nurcie rzeki w pobliżu świątyni. Prąd wody będzie obracał łopatki, a my
otrzymamy energię, niezbędną do ładowania naszych baterii.

Dziewczyna z każdą chwilą coraz bardziej się zapalała. Jacen wiedział, że jego siostra uwielbia

wyjaśniać zasady działania różnych mechanizmów. Usiłował wpaść jej w słowo, ale na próżno
czekał, aż Jaina zrobi choćby krótką przerwę.

- Ale mój wąż. - zdołał tylko powiedzieć.
- Zainstalujemy fazowe gniazda odbiorcze i będziemy mogli przekazywać energię do wielkiej

świątyni. Zapewni to nam możliwość podłączenia wszystkich paneli jarzeniowych i grzejników, jakie
będą nam potrzebne. Gdyby tak jeszcze umieścić w nurcie specjalne cedzidła protein, moglibyśmy
wychwytywać z rzeki algi i przerabiać je na pożywienie. Można byłoby również zasilić wszystkie
systemy telekomunikacyjne akademii, a nawet...

Jacen w końcu przerwał potok jej słów.
- Jamo, dlaczego spędzasz cały czas, zajmując się takimi rzeczami? Czy nie mamy dziesiątków

trwałych ogniw, pozostawionych w dawnej bazie Rebeliantów?

Jama westchnęła, a chłopiec, słysząc to, zorientował się, że chyba przeoczył jakiś niezmiernie

ważny szczegół jej argumentacji.

- Nie buduję moich urządzeń dlatego, że są użyteczne - powiedziała. - Robię to, aby przekonać

się. Czy potrafię. Kiedy stwierdzę, że tak, nie będę musiała tracić więcej czasu na zastanawianie się,
czy cokolwiek, czego się nauczę, jest użyteczne, czy nie.

Jacen w dalszym ciągu nie był pewien, czy dobrze ją rozumie. Z drugiej strony siostra też nigdy

nie potrafiła zrozumieć jego fascynacji roślinami i zwierzętami.

- Czy mogłabyś zrobić sobie przerwę i pomóc mi w poszukiwaniach węża? - zapytał. - Uciekł z

klatki, a ja nie wiem, gdzie go szukać.

- No, dobrze - odparła Jama, wycierając brudne ręce o poplamiony roboczy kombinezon - Jeżeli

wąż uciekł z twojego pokoju, zapewne popełznął w dół, a nie w górę.

Oboje wyszli z komnaty, i zaczęli schodzie drugim korytarzem. Idąc obok siebie, rozglądali się

po mrocznych kątach i nasłuchiwali.

Komnata Jacena była ostatnim pomieszczeniem w korytarzu świątyni, który zaraz potem kończył

się zimną, kamienną popękaną ścianą. Żadna ze szczelin nie była jednak dość szeroka, żeby

background image

kryształowy wąż mógł się w niej ukryć.

- Będziemy musieli sprawdzić komnatę po komnacie - stwierdziła Jaina. Jacen kiwnął głową.
- Jeżeli coś będzie nie w porządku, powinniśmy to wykryć. Może mógłbym posłużyć się Mocą,

by wytropić węża, bez względu na to, gdzie się zaszył.

Słyszeli, jak inni uczniowie Jedi, przebywający w swoich komnatach, ubierają się, myją albo po

prostu poświęcają kilka ostatnich chwil na dodatkową drzemkę. Jacen nadstawiał uszu, nieśmiało
licząc na to, że usłyszy jakiś krzyk albo pisk, gdyż wówczas wiedziałby, gdzie znajduje się jego
ulubieniec.

Przechodzili od komnaty do komnaty, zatrzymując się pod zamkniętymi drzwiami. Jacen dotykał

palcami drewnianych płyt, ale ani razu nie poczuł świerzbienia, które mogłoby mu zdradzić kryjówkę
uciekiniera.

Kiedy jednak znaleźli się przed uchylonymi drzwiami komnaty Raynara, natychmiast wyczuli, że

wydarzyło się w niej coś niezwykłego. Zajrzeli do środka i stwierdzili, że chłopiec leży na
wygładzonych kamiennych płytach posadzki.

Raynar miał na sobie kosztowną purpurowo-złoto-szkarłatną szatę. Były to barwy jego

szlacheckiego rodu. Mimo delikatnych uwag wujka Luke’a, Raynar rzadko rozstawał się z
fantazyjnym ubiorem. Niemal nie widywało się go w ponurym, ale wygodnym stroju treningowym,
jaki nosili prawie wszyscy uczniowie Jedi na Yavinie Cztery.

Krótko ostrzyżone, podobne do szczeciny blond włosy Raynara, oświetlone promieniami

porannego słońca, wpadającymi przez szczeliny okien, jaśniały jak drobiny złocistego pyłu. Policzki
chłopca to zapadały się, to wydymały, a z otwartych ust wydobywało się ciche pochrapywanie.
Chłopiec leżał w dziwnej pozycji na zimnych kamieniach.

- Och, blasterowe błyskawice! - odezwał się Jacen. - Myślę, że nie musimy dłużej szukać mojego

węża.

Jaina zamknęła drzwi i stanęła na straży obok szczeliny pod drewnianą płytą, żeby kryształowy

wąż nie mógł wyślizgnąć się na korytarz.

Tymczasem Jacen uklęknął obok nieruchomego ciała Raynara i zamknął powieki. Wyciągnął ręce

i wyprostował palce, aż strzeliły kostki, po czym pozwolił płynąć myślom. Usiłował wyobrazić
sobie, o czym może teraz myśleć jego wąż. Jak zwykle dzięki Mocy, odczuwał kilka rzeczy naraz, ale
skoncentrował się i zaczął szukać swojego ulubieńca.

Wyczuł wątłą, ospałą myślową wić stworzenia, które można było bardzo łatwo zadowolić, a

które w tej chwili czuło się bezpieczne i zaspokojone. W myślach gada przewijały się tylko pojęcia:
ciepło, ciepło... sen, sen... oraz spokój. Zwinięty wąż drzemał pod Raynarem, ukryty w fałdach jego
purpurowej bielizny.

- Tutaj, Jaino - szepnął Jacen. Jaina oderwała się od drzwi i podeszła do brata. Kiedy klękała,

tkanina jej poplamionego roboczego kombinezonu syknęła, jakby była jeszcze jednym wężem.

- Przypuszczam, że ukrył się gdzieś pod ciałem śpiącego Raynara? Jacen kiwnął głową.
- Tak, bo tam jest najcieplej.
- No, to mamy poważny problem - odezwała się Jaina. - Może ja obrócę chłopca na bok, a ty

złapiesz węża?

- Nie, to by go spłoszyło - odparł Jacen. - Mógłby wówczas ukąsić Raynara po raz drugi.
Jaina zmarszczyła brwi.
- Przespałby wtedy cały tydzień zajęć w akademii.

background image

- Ta-a - przyznał Jacen. - Wujek Luke mógłby skończyć zajęcia, nie martwiąc się, że Raynar

będzie co chwilę przerywał mu pytaniami.

- Masz rację - zachichotała Jaina. Chłopiec wyczuł śpiącego gada swoimi myślami. Zorientował

się, że kryształowy wąż leży nieruchomo, ale w tej samej sekundzie Raynar chyba usłyszał, że
bliźnięta o nim mówią, gdyż zachrapał głośniej i poruszył się we śnie.

Zaniepokojony wąż natychmiast się obudził. Jacen szybko wysłał ku niemu uspokajające myśli,

posługując się techniką relaksacyjną, której nauczył go wujek Luke. Z myśli tych promieniowała taka
cisza i spokój, że ukoiły nie tylko węża, ale i Raynara.

- Jeżeli połączymy siły i posłużymy się umiejętnościami Jedi, uniesiemy śpiącego Raynara w

powietrze - zaproponował Jacen. - Dopiero wówczas będę mógł wyciągnąć węża.

- No, to na co czekamy? - odezwała się Jaina, spoglądając zdziwiona na brata. Bliźnięta

zamknęły oczy i zaczęły się skupiać. Dotknęły opuszkami palców skraju wielobarwnej szaty Raynara
i wyobraziły sobie, jaki lekki może być uśpiony chłopiec. Zdawało się im, że jest tylko piórkiem,
unoszącym się w komnacie... że zaczyna być absolutnie nieważki... że potrafią unieść go w powietrze.

Jacen wstrzymał oddech widząc, jak ciało uśpionego ucznia Jedi odrywa się od posadzki. Fałdy

szaty Raynara zwisały po obu stronach jego ciała jak zasłony, stopniowo odsłaniając zwiniętego
węża.

Śpiący gad, pozbawiony dotychczasowej przytulnej kryjówki, obudził się i instynktownie zaczął

szukać żywego celu, na którym mógłby wyładować gniew. Jacen spostrzegł, że kryształowy wąż
rozwija się, gotów do ataku.

- Trzymaj Raynara! - zawołał do siostry, a sam skoczył i pochwycił śliskiego gada. Owinął palce

wokół jego ciała i zacisnął je tuż za trójkątnym łbem, a potem wysłał skupioną wiązkę myśli, kierując
ją do niewielkiego mózgu stworzenia. Starał się uspokoić go, uciszyć jego gniew.

Niespodziewany skok Jacena i uwolnienie cząstki Mocy zaskoczyły Jainę, która zdołała utrzymać

Raynara w powietrzu tylko przez sekundę czy dwie. Kiedy chłopiec uspokajał węża, władza jego
siostry nad uśpionym ciałem kolegi stopniowo słabła, aż zanikła całkowicie.

Uczeń Jedi runął na kamienną posadzkę i potoczył się, usiłując wyplątać ręce i nogi z fałd

wielobarwnej szaty. Łoskot uderzenia ciała wystarczył, by wyrwać chłopca ze snu, wywołanego
działaniem jadu węża. Raynar coś mruknął, po czym usiadł, potrząsnął głową i zamrugał powiekami
błękitnych oczu.

Tymczasem Jacen nie przestawał uspokajać ukrytego w jego dłoni ulubieńca. Bezustannie

wysyłał kojące myśli do maleńkiego mózgu stworzenia, aż kryształowy wąż cicho zasyczał, zapewne
z rozkoszy. Zadowolony owinął się wokół nadgarstka chłopca i oparł przezroczysty łeb na
zaciśniętych palcach. Nawet przy dobrym oświetleniu był niemal całkowicie niewidoczny. Jego łuski
wyglądały jak cieniutkie diamentowe płytki, czarne oczy przypominały dwa węgielki.

Rozespany Raynar popatrzył na dwoje stojących obok niego ciemnookich dzieci.
- Jacen? Jaina? - zapytał. - No, no, no, co właściwie robicie... Hej! Usiadł prosto i zaczął

potrząsać lewą ręką, jakby nagle poczuł, że zdrętwiała.

Później zwrócił pytające spojrzenie na Jacena.
- Wydawało mi się, że przed minutą widziałem tu jedno z twoich... twoich stworzeń - powiedział.

I to jest ostatnia rzecz, którą pamiętam. Czy któryś z twoich ulubieńców przebywa na wolności?

Zakłopotany Jacen ukrył za plecami rękę z owiniętym wokół nadgarstka wężem.
- Ależ skąd - odparł. - Mogę całkiem szczerze zapewnić cię, że wiem, gdzie przebywają wszyscy

background image

moi ulubieńcy.

Jaina pochyliła się nad Raynarem i pomogła mu podnieść się z posadzki.
- Musiałeś po prostu tutaj zasnąć - zasugerowała. - Jeżeli byłeś aż tak zmęczony, naprawdę

powinieneś był położyć się na pryczy. - Zaczęła otrzepywać strój Raynara. Popatrz tylko, cała twoja
śliczna szata jest teraz zakurzona.

Przerażony chłopiec popatrzył na ślady brudu i pyłu, widoczne na krzykliwym, kosztownym

ubraniu.

- Będę musiał się przebrać w coś innego powiedział. - Nie mogę się pokazać nikomu w takim

stroju!

Nie kryjąc obrzydzenia, wytarł utytłane ręce w fałdzisty materiał.
- No cóż, nie będziemy ci w tym przeszkadzali - oświadczył Jacen, wycofując się w stronę drzwi

komnaty. - Do zobaczenia na zajęciach!

Jacen i Jaina opuścili salę Raynara. Czując się nagle na tyle pewnie, by pozwolić sobie na żart,

chłopiec pomachał na pożegnanie ręką z owiniętym wokół niej niemal niewidocznym kryształowym
wężem.

Bliźnięta pobiegły koniarzem do swoich komnat, żeby przebrać się i zdążyć na zajęcia. Luke

Skywalker miał mieć z nimi kolejną lekcję, w trakcie której będzie ich uczył, jak zostać rycerzami
Jedi.

background image

ROZDZIAŁ 2



Jacen pobiegł do twojej komnaty, by umieścić kryształowego węża w klatce, a Jaina zanurkowała

do swojej, żeby przebrać się w czystą szatę Opryskała twarz chłodną wodą z nowego zbiornika,
który zainstalowała w ścianie niedaleko pryczy.

Nie wycierając wilgotnej, świerzbiącej skóry, wyszła z sali.
- Pospiesz się, bo się spóźnimy - powiedziała widząc, że jej brat idzie ku niej korytarzem.
Oboje podbiegli do kabiny turbowindy, która zawiozła ich na wyższy poziom świątyni w

kształcie piramidy. Po chwili znaleźli się w ogromnej komnacie audiencyjnej, od ścian której mogło
odbijać się echo. W pomieszczeniu rozbrzmiewał gwar rozmów innych kandydatów na rycerzy Jedi,
gromadzących się każdego dnia, by wysłuchać lekcji Luke`a Skywalkera. Na wygładzonych
kamiennych powierzchniach powstawały refleksy promieni słońca, podobne do długich włóczni.
Światło miało rdzawy odcień, gdyż promieniowało od tarczy pomarańczowego giganta, wiszącego na
nieboskłonie - planety Yavin, wokół której krążył niewielki księżyc, porośnięty gęstą dżunglą.

Dziesiątki innych uczniów Jedi, z różnych planet i w różnym wieku, zajmowało miejsca na

kamiennych ławach, ustawionych rzędami na lekko pochyłej podłodze. Jaina miała wrażenie, że w
miejscu, w którym znajdowało się podwyższenie, ktoś wrzucał do wody ciężki kamień, gdyż rzędy
stojących równolegle ław, ciągnące się po kraniec sali, przypominały jej kręgi, jakie tworzyły się
wówczas na powierzchni wody.

Do jej uszu dobiegały słowa w różnych językach i dźwięki, za pomocą których porozumiewali się

uczniowie. Czuła bogatą mieszaninę aromatów i woni, niesionych z wiatrem od strony dżungli.
Wciągnęła powietrze, ale nie potrafiła rozróżnić zapachów kwitnących kwiatów. Pomyślała, że jej
brat nie miałby z tym kłopotu, jako że znał na pamięć każdą woń. Jaina czuła także zatęchły odór ciał
różnych obcych istot, zgromadzonych w wielkiej sali: zmierzwionej sierści, rozgrzanych słońcem
łusek i kwaśnosłodkich feromonów.

Jacen podążał za siostrą, kierując się ku wolnym miejscom nieco bliżej podwyższenia. Po drodze

bliźnięta minęły dwa tęgie stworzenia, porośnięte różową sierścią i porozumiewające się ze sobą za
pomocą warknięć. Siadając na gładkim chłodnym kamieniu, Jaina uniosła głowę i spojrzała na
kwadratowe sklepienie sali, na którym rozmaite plamy światła i cienie układały się w zawiłą
mozaikę.

- Za każdym razem, kiedy tu przychodzimy - powiedziała - myślę o tych starych wideogramach,

wykonanych podczas uroczystości, kiedy mama dekorowała medalami wujka Luke’a i tatę.
Wyglądała wówczas tak pięknie.

Przyłożyła dłoń do prostych, nie ułożonych włosów.

background image

- Tak, a tata wyglądał... jak prawdziwy pirat - odezwał się Jacen.
- No cóż, mimo wszystko był wtedy przemytnikiem - przypomniała Jaina. Pomyślała o

rebelianckich żołnierzach, którzy przeżyli atak na pierwszą Gwiazdę Śmierci. Walczyli przeciwko
Imperium w wielkiej bitwie w przestworzach, pragnąc zniszczyć straszliwą bojową stację. Teraz, po
ponad dwudziestu latach, Luke Skywalker przekształcił opuszczoną bazę w akademię kształcącą
uczniów, którzy chociaż trochę umieli władać Mocą. Chciał w ten sposób odrodzić zakon rycerzy
Jedi.

Luke zaczął osobiście szkolić pierwszych kandydatów, kiedy bliźnięta miały po dwa lata. Teraz

jednak bardzo często opuszczał akademię i wyprawiał się załatwiać swoje sprawy. Przebywał na
księżycu tylko przez część czasu, ale w akademii nauczali inni Jedi, wyszkoleni przez niego.

Niektórzy uczniowie nie umieli ani trochę władać Mocą. Zadowalali się badaniem historii nauk

Jedi. Inni wykazywali wielki talent, ale ich właściwe szkolenie jeszcze się nie rozpoczęło. Filozofia
mistrza Skywalkera polegała bowiem na tym, że wszyscy kandydaci na rycerzy Jedi powinni uczyć
się jedni od drugich. Silniejsi mogli uczyć się od słabszych, starsi mogli obserwować młodszych... i
na odwrót.

Jacen i Jaina przybyli na Yavina Cztery, przys łani przez matkę, która chciała, by uczyli się tu

przez część roku. Ich młodszy brat, Anakin, pozostał w stolicy na Coruscant, ale wkrótce miał
przylecieć i dołączyć do bliźniąt.

Bardzo często, kiedy byli młodsi, Luke Skywalker pomagał dzieciom Hana Solo i księżniczki Leii

odkrywać ich wielki talent. Teraz, na czwartym księżycu Yavina, nie mieli do roboty nic innego poza
uczeniem się i studiowaniem, wykonywaniem ćwiczeń i przyglądaniem się, jak robią to inni. Na razie
było to o wiele ciekawsze niż program nauczania, opracowany dla nich przez androidy na Coruscant.

- A gdzie Tenel Ka? - spyta ła nagle Jaina. Nie przestawała rozglądać się po wielkiej sali, ale

nigdzie nie widziała przyjaciółki z Dathomiry.

- Powinna już tu być - odparł Jacen. - Spotkałem ją rano, gdy wyprawiała się do dżungli na

ćwiczenia.

Tenel Ka była utalentowaną kandydatką, która bardzo ciężko pracowała, chcąc urzeczywistnić

swoje marzenia. Nie interesowała się książkową wiedzą, historiami ani medytacjami, ale była
doskonała atletką, przedkładającą fizyczną siłę nad rozmyślania. Luke powiedział kiedyś, że jej
umiejętności są cenną zaletą pod warunkiem, że Tenel Ka będzie wiedziała, jak i kiedy z nich
korzystać.

Przyjaciółka Jacena i Jainy była niecierpliwa, pracowita i praktycznie pozbawiona poczucia

humoru. Bliźnięta zakładały się nawet o to, które pierwsze ją rozśmieszy.

- Powinna się pospieszyć - zauważył Jacen słysząc, że gwar rozmów w wielkiej sali zaczyna z

wolna cichnąć. - Wujek Luke już niedługo zacznie lekcję.

Jego siostra dostrzegła kątem oka jakiś ruch. Uniosła głowę i spojrzała na jeden ze świetlików,

umieszczonych tuż pod sufitem wielkiej sali. W wąskim prostokątnym otworze było widać sylwetkę
szczupłej, gibkiej młodej dziewczyny.

- O, już jest - powiedziała na jej widok.
- Musiała wspiąć się po murze tylnej ściany - stwierdził Jacen. - Zawsze mówiła, że chce to

zrobić, ale nigdy nie przypuszczałem, że spróbuje.

- Rośnie tam dużo krzewów dzikiej winorośli - zauważyła logicznie Jaina, jak gdyby wspinanie

się po murach gigantycznej starożytnej świątyni było czymś, co uczniowie Jedi robili codziennie.

background image

Spoglądając w górę, bliźnięta zauważyły, że Tenel Ka wyciągnęła cienki rzemień i przewiązała

nim długie złocistorude włosy, żeby jej nie przeszkadzały, a później napięła i rozluźniła mięśnie rąk.
Zaczepiła ramiona srebrzystej rozkładanej kotwicy o krawędź otworu i przywiązała do niej cienką
linkę, wyciągniętą z kieszeni pasa.

Zaczęła się opuszczać jak pająk na nici, od czasu do czasu odpychając nogami od gładkiej

kamiennej ściany komnaty.

Pozostali uczniowie Jedi obserwowali, jak schodzi coraz niżej. Niektórzy klaskali, a inni tylko

podziwiali jej zręczność. Dziewczyna mogła przyspieszyć tempo schodzenia, gdyby posłużyła się
umiejętnościami Jedi. Tenel Ka jednak, ilekroć to było możliwe, wolała polegać na własnej
sprawności fizycznej i sile i uciekała się do użycia Mocy tylko wówczas, kiedy było to absolutnie
konieczne. Zbyt częste korzystanie ze swoich niezwykłych talentów uważała za oznakę słabości.

Bez trudu wylądowała na posadzce, a jej błyszczące, pokryte łuskami buty stuknęły o wygładzoną

kamienną płytę. Ponownie napięła i rozluźniła mięśnie, po czym chwyciła zwisającą linkę. Szarpnęła,
by odczepić kotwicę od krawędzi świetlika, a potem zręcznie ją pochwyciła, kiedy spadając,
znalazła się na wysokości jej głowy.

Zwinęła sznur i umieściła z powrotem w kieszeni pasa. Obróciła się i nie zmieniając poważnego

wyrazu twarzy, rozwiązała rzemyk przytrzymujący włosy. Potrząsnęła głową, dzięki czemu jej
czerwonawe pukle ułożyły się na ramionach.

Tenel Ka ubierała się, podobnie jak inne kobiety z Dathomiry, w dość skąpy sportowy strój,

uszyty ze szkarłatnych i szmaragdowych skór jakichś tamtejszych jaszczurek. Takie elastyczne, ale
wytrzymałe ubranie, składające się z tuniki i krótkich spodni, pozostawiało obnażone ręce i nogi.
Tenel K.a nigdy nie przejmowała się ukąszeniami owadów czy zadrapaniami, chociaż bardzo często
wyprawiała się do dżungli.

Jacen wyszczerzył zęby w uśmiechu i zaczął energicznie machać do dziewczyny. Tenel Ka tylko

kiwnęła głową, dając znak, że go widzi, a potem przecisnęła się do miejsca, gdzie siedziały bliźnięta.
W końcu usiadła na chłodnej kamiennej ławie obok Jacena.

- Pozdrawiam was - mruknęła.
- Dzień dobry - odezwała się Jaina. Ona także uśmiechnęła się do przypominającej Amazonkę

dziewczyny, która kierowała na nią spojrzenie ogromnych szarych oczu, ale nie odwzajemniała
uśmiechu - nie dlatego, że była nieuprzejma, ale po prostu taką miała naturę. Tenel Ka bardzo rzadko
się uśmiechała.

Jacen trącił ją lekko łokciem i powiedział półgłosem:
- Mam dla ciebie coś nowego, Tenel Ka. Myślę, że ten ci się spodoba. Jak nazywa się ktoś, kto

przynosi obiad rankorowi?

Tenel Ka wyglądała na zakłopotaną.
- Nie rozumiem - odparła oschle.
- To kawał! - oświadczył Jacen. No, dalej, zgaduj!
- A, kawał - odezwała się Tenel Ka, kiwnąwszy głową - A ty chcesz, żebym się roześmiała?
- Kiedy usłyszysz odpowiedź na to pytanie, nie zdołasz się powstrzymać - zapewnił ją chłopiec -

A zatem jak nazywa się ktoś, kto przynosi obiad rankorowi?

- Nie wiem - odrzekła Tenel Ka. Jaina założyłaby się o sto kredytów, że dziewczyna z Datbomiry

nie odważy się nawet zgadnąć.

- Smakołyk! - zachichotał Jacen. Jaina także się zakrztusiła, ale twarz Tenel Ka przypominała

background image

wyrzeźbioną maskę.

- Będziesz musiał mi wyjaśnić, co jest w tym takiego śmiesznego... ale widzę, że zaraz rozpoczną

się zajęcia. Powiesz mi to kiedy indziej.

Jacen przewrócił oczami.
W tej samej chwili, kiedy Luke Skywalker zaczął wchodzić na mównicę, z kabiny turbowindy

wyłonił się zdenerwowany Raynar. Zadyszany i zarumieniony puścił się długą promenadą, wiodącą
środkiem sali, rozglądając się za wolnym miejscem jak najbliżej podwyższenia. Jaina zauważyła, że
chłopiec ma na sobie zupełnie inny strój niż poprzednio, chociaż tak samo jaskrawy, wielobarwny i
krzykliwy. Raynar usiadł i zaczął się wpatrywać w mistrza Jedi. Było widać, że usiłuje wywrzeć na
nim wrażenie.

Luke Skywalker wstąpił na podwyższenie i popatrzył na przybyłych z najprzeróżniejszych

światów uczniów. Jego przenikliwe oczy zdawały się przewiercać każdego na wylot. W wielkiej
audiencyjnej komnacie zapadła głucha cisza, jakby wszystkich słuchaczy przytłoczył nagle ciężki
całun.

Luke wciąż jeszcze wyglądał bardzo młodo; jak mężczyzna, którego Jaina pamiętała z

historycznych wideogramów. Teraz jednak w jego szczupłym ciele kryła się pewność i siła, jakby
ktoś uwięził energię burzy pod powłoką łagodności, twardą jak najczystszy diament. Ze wszystkich
prób, jakim bywał poddawany, wychodził zwycięski i jeszcze silniejszy niż poprzednio. Przeżył, by
stać się kamieniem węgielnym odrodzonego zakonu rycerzy Jedi, który miał chronić Nową Republikę
przed knowaniami resztek zła, jakie nadal panoszyło się w galaktyce.

- Niech Moc będzie z wami - odezwał się cicho mistrz Skywalker, jednak jego głos docierał do

najdalszych zakątków audiencyjnej komnaty. Na dźwięk tych słów, bardzo często słyszanych, Jaina
poczuła dziwne mrowienie skóry. Jej brat, siedzący obok, ukazał zęby w uśmiechu, ale Tenel Ka
wyprostowała się, jakby miała złożyć uroczystą przysięgę.

- Mówiłem wam już nieraz, że nie wierzę, by szkolenie prawdziwych rycerzy Jedi polegało

wyłącznie na wysłuchiwaniu przemówień - ciągnął Luke. - Chce nauczyć was działania. Pragnę
powiedzieć wam, w jaki sposób macie robić różne rzeczy, a nie tylko, jak o nich myśleć. Nie
próbować, ponieważ prób nie ma, jak mówił mi jeden z moich nauczycieli, mistrz Yoda.

Krzykliwie odziany Raynar, siedzący w pierwszym rzędzie, uniósł nagle rękę i zaczął przebierać

w powietrzu palcami, pragnąc zwrócić na siebie uwagę Luke’a. W wielkiej komnacie rozległ się
chóralny jęk. Jacen ciężko westchnął, a Jaina wstrzymała oddech, zastanawiając się, jakie pytanie
tym razem zechce zadać chłopiec.

- Mistrzu Skywalkerze - odezwał się Raynar. - Nie rozumiem, co chcesz powiedzieć, kiedy

mówisz, że prób nie ma. Ty sam musiałeś próbować i zapewne kiedyś ci się nie powiodło. Nikt nie
może odnosić samych sukcesów w tym, co pragnie zrobić.

Luke popatrzył na chłopca, a z jego spojrzenia promieniowała cierpliwość i wyrozumiałość.

Jaina nigdy nie mogła pojąć, jakim cudem wuj potrafi zachowywać taki spokój pomimo częstych
przerw w lekcji, spowodowanych pytaniami Raynara. Domyślała się, że musi to być cecha charakteru
prawdziwego mistrza Jedi.

- Nie powiedziałem tego, że zawsze odnosiłem sukcesy - odparł Luke. - Żaden Jedi nigdy nie

będzie doskonały. Czasami jednak to, w czym odniesiemy sukces, nie bywa dokładnie tym samym, co
chcieliśmy zrobić. Należy wówczas skupić się na tym, co się osiągnęło, a nie zwracać uwagi na to,
czego tylko zamierzało się dokonać. Albo czego się nie dokonało. To prawda, trzeba zdawać sobie

background image

sprawę ze wszystkiego, co się utraciło, ale należy ujrzeć w innym świetle to, co się uzyskało.

Luke zaplótł palce dłoni i ruszył posuwistymi krokami w przeciwległy kraniec podwyższenia.

Spojrzenie jego przenikliwych oczu ani razu nie oderwało się od twarzy Raynara, ale można było
odnieść wrażenie, że mistrz Jedi w jakiś sposób spogląda na wszystkich uczniów i kieruje słowa do
każdego.

- Pozwólcie, że dam wam pewien przykład - mówił. - Przed kilkoma laty miałem w akademii

błyskotliwego ucznia o nazwisku Brakiss. Był niezwykle utalentowany i zachłannie chłonął każde
moje słowo. Wykazywał niezwykle silny potencjał, jeżeli chodzi o władanie Mocą. Wydawał się
uprzejmy i miły, zafascynowany wszystkim, czego chciałem go nauczyć. Był także doskonałym
aktorem.

Luke przerwał i głęboko odetchnął, starając się stawić czoło nieprzyjemnym wspomnieniom z

niedalekiej przeszłości.

- Widzicie, po galaktyce rozeszła się wieść, że utworzyłem akademię, w której kształcę

przyszłych rycerzy Jedi. Nic dziwnego zatem, że ze światów, dochowujących wierności Imperium,
zaczęli przybywać szpiedzy, pragnący przeniknąć do mojej uczelni. Udało mi się zdemaskować
pierwszych kilku, ponieważ byli nieporadni, pozbawieni talentu.

Brakiss był jednak całkiem inny. Od pierwszej chwili, kiedy zszedł po rampie wahadłowca i

zaczął się rozglądać po dżungli Yavina Cztery, zorientowałem się, że mam do czynienia z
imperialnym szpiegiem. Wyczuwałem w nim jakiś cień, głęboko ukryty pod maską życzliwości i
uprzejmości. Dostrzegłem także to, że miał prawdziwy talent do władania Mocą. Jakąś częścią
umysłu jednak zaprzedał się już dosyć dawno ciemnej stronie. Jego piękny wygląd ukrywał paskudną
wadę charakteru.

Nie wyrzuciłem go natychmiast z akademii. Zamiast tego postanowiłem go uczyć, żeby pokazać

mu, że można żyć inaczej. Zamierzałem go uleczyć. Przypuszczałem, że jeżeli mogło istnieć dobro
nawet w głębi serca mojego ojca, Dartha Vadera, musi istnieć coś podobnego w kimś tak młodym i
pięknym jak Brakiss.

Luke przerwał i uniósł głowę, by spojrzeć na sklepienie, ale po chwili znów popatrzył na

słuchaczy.

- Przebywał w akademii przez wiele miesięcy, a ja dokładałem wszelkich starań, by go uczyć.

Ukazywałem mu inną drogę życia i kierowałem ku jasnej stronie Mocy w każdy sposób, który
uznawałem za właściwy. Wydawało mi się, że jego charakter zaczyna ulegać zmianie, że młodzieniec
wyrzeka się ciemnej strony... ale Brakiss okazał się bardziej bezwzględny i przebiegły, niż nawet ja
mogłem się spodziewać W trakcie jednego z ćwiczeń wysłałem go z misją, która zdawała mu się
całkowicie prawdziwa. Poddałem go pewnej próbie, w ramach której musiał stawić czoło samemu
sobie. Musiał zajrzeć w głąb własnej duszy, by zobaczyć każdy zakątek w sposób, w jaki nie mógł
ujrzeć nikt inny oprócz niego.

Liczyłem na to, że ta próba go uleczy, ale Brakiss nie zdał tego egzaminu. Może po prostu nie był

przygotowany na to wszystko, co ujrzał w głębinach duszy. W pewnym sensie to go załamało.
Odleciał z tego księżyca, porośniętego dżunglą, i myślę, że udał się prosto na jedną z planet
należących do Imperium... Zabrał ze sobą to wszystko, czego nauczyłem go na temat życia na modłę
rycerzy Jedi.

Wielu uczniów siedzących w ogromnej komnacie wstrzymało oddech. Jaina wyprostowała się na

swoim miejscu. Zaniepokojona popatrzyła na brata bliźniaka. Nigdy przedtem nie słyszała tej

background image

opowieści.

Raynar ponownie uniósł rękę, ale Luke zwęził oczy do szparek i skierował na niego spojrzenie

przesycone taką siłą, że arogancki chłopiec zamrugał i powoli opuścił rękę.

- Wiem, co teraz myślicie - ciągnął mistrz Jedi. - Że starałem się przeciągnąć Brakissa na jasną

stronę i przegrałem. Ale, jak mówiłem wam przed kilkoma chwilami, zostałem zmuszony do
przyjrzenia się temu, w czym odniosłem sukces.

Okazałem mu współczucie. Nauczyłem go tajemnic jasnej strony, nie skażonej przez to, czego

nauczył się wcześniej, zanim przybył do akademii. Zmusiłem go, żeby przyjrzał się własnej duszy i
uświadomił sobie, jaka jest okaleczona. Kiedy tego dokonałem, reszta nie należała do mnie.
Ostateczny wybór był tylko sprawą Brakissa. I jest nadal.

Uniósł głowę i popatrzył przed siebie, jakby pragnął objąć tym spojrzeniem całą wielką salę.

Jaina poczuła, że przeszywa ją dziwny dreszcz, podobny do elektrycznego wstrząsu, jakby została
dotknięta przez jakąś niewidzialną rękę.

- Jeżeli chcecie zostać prawdziwymi Jedi, musicie dokonywać wielu wyborów - powiedział

Luke. - Niektóre mogą wydać się wam łatwe, chociaż kłopotliwe, inne zaś będą związane ze
straszliwymi przeżyciami. Tu, w swojej akademii Jedi, zapoznam was z narzędziami, którymi się
posłużycie, kiedy przyjdzie wam dokonywać tych wyborów. Nie mogę jednak podejmować decyzji
za was. Musicie odnosić sukcesy sami.

Zanim zdołał powiedzieć coś więcej, w wielkiej sali rozbrzmiał sygnał alarmowy, zwiastujący

jakieś zagrożenie.

Artoo-Detoo, mały robot, z którym Luke Skywalker rzadko się rozstawał, wjechał do komnaty,

wydając całe serie niezrozumiałych pisków i gwizdów. Mistrz Jedi chyba je rozumiał, gdyż
natychmiast zeskoczył z podwyższenia.

- Coś się dzieje na lądowisku - oznajmił, puszczając się biegiem w stronę szybu turbowindy.

Biegnąc, nie przestawał mówić do twoich uczniów. Nie przejmował się, że poły płaszcza Jedi
furkoczą za jego plecami. - Pomyślcie o wszystkim, co wam powiedziałem, a potem idźcie
doskonalić swoje umiejętności.

Jacen, Jaina i Tenei Ka spojrzeli po sobie czując, że w ich głowach świta jedna i ta sama myśl.
- Chodźmy zobaczyć, co się dzieje na lądowisku!

background image

ROZDZIAŁ 3



Jacen zorientował się, że i inni uczniowie, którzy pospieszyli do wewnętrznej klatki z kręconymi

schodami albo tłoczyli się przed drzwiami szybów turbowind, zapewne wpadli na ten sam pomysł.

Tenel Ka jednak zerwała się na równe nogi, schwyciła rękę chłopca i szarpnęła, chcąc pomoc mu

wstać z kamiennej ławy.

- Będzie szybciej, jeżeli zrobimy to moim sposobem - powiedziała. - Jaino, chodź z nami.
Biegnąc w stronę kamiennej ściany ze świetlikami pod sufitem, przecisnęła się między dwoma

niskimi stworzeniami podobnymi do chodzących jaszczurek. Niezwykłe istoty, zaniepokojone
panującym zamieszaniem, porozumiewały się ze sobą, wydając całe serie bardzo głośnych pisków.
Tenel Ka wyciągnęła z kieszeni pasa super lekką wytrzymałą linkę i zaczęła ją rozwijać, chwyciwszy
za kotwiczkę.

- Wespniemy si ę po murze, przeciśniemy przez świetlik i będziemy po drugiej stronie -

oznajmiła, zaczynając kręcić młynka kawałkiem linki z przywiązanymi zębatymi hakami. Mięśnie jej
ręki się napięły W odpowiedniej chwili puściła linkę, która wystrzeliła w górę.

Jacen i Jaina pomogli jej, posługując się Mocą. Naprowadzili ramiona kotwiczki w taki sposób,

żeby zaczepiły się o omszałą krawędź świetlika. Ostre durastalowe haki zaklinowały się w szparach
między kamieniami i nie puszczały.

Tenel Ka ujęła linkę oburącz i mocno pociągnęła ku sobie po czym zaczęła się wspinać. Stawiała

czubki butów w szczelinach kamiennej ściany i podciągała się na lince, w jakiś sposób zawsze
znajdując miejsce do oparcia stopy.

Jacen uchwycił koniec linki i przytrzymał, chcąc ułatwić Tenel Ka wchodzenie. Tymczasem

dziewczyna z Dathomiry wspinała się zręcznie jak jaszczurka po spieczonym przez słońce skalnym
urwisku. Później zaczął się wspinać Jacen, mimo iż czuł, że bolą go mięśnie rąk. Posługiwał się
Mocą, kiedy potrzebował, i piął się coraz wyżej. Ilekroć jego stopa ześlizgiwała się z kamiennej
ściany, nieruchomiał i zawisał na lince. Bardzo zależało mu na tym, by wykazać się sprawnością
fizyczną i siłą, tym bardziej, że z góry jego wyczynom przyglądała się Tenel Ka.

W końcu i on przecisnął szczupłe ciało przez wąski świetlik i znalazł się na wierzchołku wielkiej

świątyni, na przestronnym kwadratowym tarasie, wyciosanym z kamieni przez starożytnych
budowniczych.

Odwróciwszy się, wyciągnął rękę i uchwycił dłoń Jainy, żeby pomóc siostrze wejść na taras.

Przesycone parą wodną powietrze, napływające znad dżungli, wisiało nad piramidą niczym wilgotny,
duszący całun. Kontrastowało z miłym chłodem panującym we wnętrzach świątyni.

Zanim bliźnięta zdążyły złapać oddech, Tenel Ka wciągnęła linkę, odczepiła kotwiczkę i zaczęła

background image

biec wąskim przejściem wzdłuż jednego boku tarasu. Spod jej stóp osuwały się kamyki, ale
dziewczyna nie przejmowała się tym, że może runąć.

- Kiedy dotrzemy do rogu, zbiegniemy po schodach - oświadczyła, ani trochę nie zadyszana. - To

będzie najszybszy sposób.

Dobiegła do narożnika tarasu i zatrzymała się tam jak wryta. Spoglądała w dół, na oczyszczoną z

roślinności polanę, na której lądowały i z której startowały wszystkie statki. Stała nieruchomo jak
wojowniczka, której przyszło się zmierzyć z groźnym przeciwnikiem.

Jacen i Jaina przystanęli tuż za jej plecami. Z przerażeniem i zdumieniem spoglądali na to, co

działo się w dole, pod świątynią.

Pokiereszowany towarowy transportowiec „Piorunochron”, właśnie wylądował na polanie

lądowiska. Jego pilot, długowłosy stary Peckhum, który zawsze dostarczał towary do akademii i
zapoznawał uczniów z galaktycznymi nowinkami, stał jak zahipnotyzowany obok otwartego włazu
luku towarowego. Jego szeroko otwarte oczy były niemal całkiem białe. Sprawiał wrażenie, jakby
ochrypł od ciągłego krzyku i teraz nie potrafił wykrztusić ani słowa.

Spoglądał na olbrzymiego, karykaturalnego potwora, który wyłonił się z dżungli i groźnie

warczał, zapewne szykując się do ataku... ale czekał na ruch Peckhuma.

- Co to jest? - szepnęła Jaina. Obejrzała się na brata, jak gdyby nie wątpiła, że kto jak kto, ale on

będzie z pewnością wiedział.

Jacen zmrużył oczy i przyjrzał się koszmarnej bestii. Wielkością przypominała wahadłowiec i

miała kanciaste ciało porośnięte gęstą zmierzwioną sierścią, poprzetykaną pędami wiekowego mchu.
Wspierała się na sześciu cylindrycznych łapach, których wygląd przywodził na myśl pnie prastarych
drzew w dżungli. Ogromny trójkątny łeb spoczywał na mocarnych barkach jak kadłub imperialnego
gwiezdnego niszczyciela. W miejscu oczu wyrastało dwanaście długich wijących się macek. Każda
była zakończona okiem, błyszczącym, okrągłym i pozbawionym powieki. Z pyska wystawały
zakrzywione, długie i spiczaste kły. Przyglądając się im, odnosiło się wrażenie, że mogą
przedziurawić nawet pancerną burtę piaskoczołgu.

- Nigdy w życiu nie widziałem niczego, co byłoby podobne do tego potwora - przyznał chłopiec.
Tenel Ka spoglądała w dół na zwierza, nie zmieniając ponurego wyrazu twarzy.
- Jeżeli połączymy siły, z pewnością go pokonamy - powiedziała. - Chodźcie za mną!
Zaczęła zbiegać po wąskich, wysokich kamiennych schodach, wykutych w zewnętrznych murach

świątyni.

Tymczasem potwór wydał wyzywający ryk, tak głośny i okropny, że chyba zadrżały prastare

kamienne mury budowli. Troje młodych kandydatów na rycerzy Jedi zbiegło na dół uważając, żeby
się nie poślizgnąć i nie sturlać po schodach czy runąć na ziemię.

- Pomóżcie mi! - zawołał Peckhum. W jego piskliwym głosie dawało się wyczuć niemal

śmiertelne przerażenie.

Szkaradny potwór, stojący na samym skraju lądowiska, odwrócił się, jakby coś nagle go

zaniepokoiło. Jacen poczuł, jak jego serce zamarło na krótką chwilę. Z początku pomyślał, że dzika
bestia zauważyła, iż wszyscy troje schodzą po schodach w murze budowli. Zorientował się jednak,
że uwaga potwora jest zwrócona na kogoś innego, kto wyłonił się z otworu drzwi na najniższym
poziomie świątynnej piramidy. Samotna postać, niemal unosząc się nad kobiercem przyciętych traw i
chwastów, zaczęła śmiało iść w stronę straszliwej bestii.

Luke Skywalker był jak zwykle odziany w swój płaszcz Jedi. Jacen spodziewał się, że w jego

background image

dłoni zobaczy zapalony świetlny miecz, ale obie ręce mistrza Jedi były puste.

Luke wpatrywał się w potwora, a zwierzę odwzajemniało jego spojrzenie, spoglądając na

mężczyznę tuzinem oczu kołyszących się na końcach giętkich macek, wyrastających z pyska.

Mistrz Jedi nie przestawał iść prosto w stronę potwora, jakby był w transie. Zrobił jeden krok,

potem następny. Stworzenie zjeżyło sierść, ale nie ruszało się z miejsca, tylko znów zaryczało, tak
głośno, że zaszeleściły liście na pobliskich drzewach. Usłyszawszy ten potworny ryk, ptaki w dżungli
poderwały się z gałęzi i spłoszone, odleciały.

Widząc, że uwaga bestii jest chwilowo zwrócona na kogoś innego, stary Peckhum opadł na

kolana i zaczął wycofywać się na czworakach. Przez otwarty właz luku towarowego wpełznął do
środka transportowca. Jacen ucieszył się, kiedy ujrzał, że dostawca towarów schronił się w
bezpiecznych metalowych ścianach kadłuba gwiezdnego statku.

Ujrzawszy, że łup mu się wymknął, potwór przeraźliwie zaryczał. Luke jednak przemówił do

zwierzęcia, a w jego głosie, spokojnym i donośnym, chociaż trochę stłumionym wskutek dużej
odległości, nie dało się usłyszeć ani odrobiny strachu.

- Nie, spójrz tutaj! - powiedział. - Popatrz na mnie. Tenel Ka, przeskoczywszy ostatnie cztery

kamienne stopnie, znalazła się na ziemi.

Wylądowała niemal na czworakach. Jacen i Jaina, zadyszani i zaczerwieniem, dołączyli do niej.

Wszyscy troje stali jak wryci. Przyglądali się, jak Luke Skywalker stawia czoło bestii, która wyłoniła
się z gąszczów dżungli. Oni także nie mieli żadnej broni.

Nagle, jak grom z jasnego nieba, w otworze włazu luku towarowego „Piorunochronu” pojawił się

znów Peckhum. Trzymał staromodny blasterowy karabin.

- Ja go załatwię, mistrzu Skywalkerze! - zawołał. - Tylko nie ruszaj się z miejsca! Zeskoczył,

przyklęknął na jedno kolano i wymierzył w potwora.

Mistrz Jedi na chwilę znieruchomiał i wyciągnął ku niemu rękę, chcąc go powstrzymać.
- Nie - powiedział. Blasterowy karabin wyfrunął z zaciśniętych dłoni Peckhuma. Stary pilot w

zdumieniu patrzył, jak Luke rusza w stronę bestii. Wyglądało na to, że mistrz Jedi nie widzi poza
zwierzęciem niczego innego.

- To stworzenie nie zamierza wyrządzić nikomu żadnej krzywdy - ciągnął. Jego głos był cichy,

ale stanowczy. Luke przez cały czas wpatrywał się w potwora. Głęboko odetchnął. - Nie ma potrzeby
go zabijać.

Kiedy wujek Jacena zbliżał się do bestii, chłopiec poczuł się jakby połknął bryłę ołowiu. Giętkie

długie szypułki potwora, zakończone oczami, kierowały się na samotnego mężczyznę, a ogromne
kolumny, z trudem utrzymujące cielsko zwierzęcia, przemieszczały się i wysiłkiem jak łapy
imperialnego robota kroczącego.

Potwór pochylił trójkątny łeb i jakby z namysłem pokręcił nim z boku na bok. Wydawało się, że

spiczaste kły ryją w powietrzu długie bruzdy. Stworzenie wydało dziwne ciche beczenie, świadczące
o tym, że zaczyna być zaintrygowane.

Jacen z sykiem wypuścił powietrze. Z trudem panował nad przerażeniem Czuł, że wszystkie

mięśnie ciała stojącej przód mm siostry są napięte do ostatecznych granic. W przeszłości często
posługiwał się Mocą, gdy spotykał różne zwierzęta w dżungli. Nigdy przedtem jednak nie zetknął się
ze stworzeniem tak silnym i ogromnym. Nie zdarzało się, by stanął oko w oko z czymś równie
rozwścieczonym albo przerażonym.

Luke podszedł do owłosionego potwora i przystanął tak blisko, że mógłby wyciągnąć rękę i go

background image

dotknąć. W porównaniu z wielką bestią mistrz Jedi wyglądał jak karzełek, ale było widać, że się nie
boi.

Stary Peckhum, nie ruszając się od kadłuba transportowca, przyklęknął na drugie kolano. Obok

niego leżał karabin, ale mężczyzna nie odważył się po niego sięgnąć. Kierował spojrzenie to na
potwora, to na Luke’a, od czasu do czasu zerkając w stronę trojga uczniów Jedi. Spoglądał także na
dżunglę, jak gdyby obawiał się, że w każdej chwili z jej gąszczów może wychynąć następny taki
zwierz.

Tymczasem Luke, stojący przed koszmarną bestią, głęboko odetchnął. Stał spokojnie,

nieruchomo. Stwór także się nie poruszał, jeżeli nie liczyć kołyszących się wici, zakończonych
okrągłymi oczami, które nie przestawały wpatrywać się w człowieka.

Luke wyciągnął poziomo rękę i szeroko rozłożył palce dłoni. Potwór obwąchał dłoń mistrza Jedi

i nadal stał bez ruchu. Szpikulce jego groźnych kłów znajdowały się o niespełna metr od dłoni Luke’a
Skywalkera.

Wydawało się, że w całej dżungli zapadła nagle głucha cisza. Nawet wiatr ustał. Jacen wstrzymał

oddech. Jaina chwyciła brata za rękę i mocno zacisnęła palce. Tenel Ka tylko patrzyła, zmrużywszy
szare oczy.

Cisza wydawała się tak przytłaczająca, że kiedy w końcu Luke ją przerwał, jego szept zabrzmiał

głośno niczym krzyk.

- Odejdź - odezwał się mistrz Jedi do zwierzęcia. - Nie ma tu niczego, co mogłoby cię

interesować.

Potwór uniósł się na tylnych łapach, podobnych do potężnych kolumn, i zaczął gorączkowo

machać mackami, zakończonymi oczami. Po raz kolejny głośno ryknął, po czym odwrócił się i
zanurkował w gąszcz zarośli. Kiedy ogromne stworzenie przedzierało się przez dżunglę, z której
wyszło, rozległ się głośny trzask łamanych gałęzi, a pnie pobliskich drzew rozchyliły się na boki.

Luke Skywalker, jakby nagle coś się w nim załamało, przygarbił się i opuścił ramiona. Sprawiał

wrażenie, jakby z najwyższym trudem powstrzymywał drżenie rąk i całego ciała. Jacen, Jaina i Tenel
Ka podbiegli do niego.

- Wujku Luke’u! - zawołały bliźnięta. Stary Peckhum sięgnął po blasterowy karabin i wstał, przy

czym się potknął. W jego oczach zakręciły się łzy, które nie spłynęły po policzkach.

- Mistrzu Skywalkerze, nie mogę uwierzyć własnym oczom, że ci się udało! - powiedział. - Kiedy

ujrzałem tę bestię, myślałem, że już po mnie, ale ty stawiłeś jej czoło, nie mając w rękach żadnej
broni!

- Miałem wystarczająco silną broń - odparł z niezłomnym przekonaniem Skywalker. -

Dysponowałem Mocą.

- Chciałbym i ja dokonać kiedyś takiej samej sztuki, wujku Luke`u - odezwał się Jacen. - To było

naprawdę coś fantastycznego.

- Będziesz mógł osiągnąć wszystko, co tylko zechcesz, Jacenie - odrzekł Luke. - Masz potencjał...

musisz tylko nauczyć się go wykorzystywać.

Mistrz Jedi skierował spojrzenie na dżunglę, skąd nie przestawały dobiegać odgłosy łamanych

gałęzi i krzaków. Było słychać, że potwór, oddalając się od lądowiska, przedziera się przez ostępy.

- W tych lasach żyje wiele tajemniczych stworzeń - odezwał się Luke, uśmiechając się do Tenel

Ka i bliźniąt.

Kiwnął głową w stronę transportowca Peckhuma, który z otwartym lukiem nadal stał na

background image

lądowisku. Przez otwór można było dostrzec ustawione w ładowni skrzynie, wypełnione zapasami
żywności i różnymi urządzeniami.

- Myślę, że nasz przyjaciel pilot miał dzisiaj ciężki dzień - ciągnął Skywalker. - Musi wyładować

wiele dużych pak, a zapewne chce jak najszybciej znaleźć się znów na orbicie, gdzie będzie się czuł
bezpieczny.

Błysnął zębami w uśmiechu, zwracając się w stronę Peckhuma, który w odpowiedzi zaczął

energicznie kiwać głową.

- Dlaczego wszyscy troje nie mielibyście potraktować tego jako ćwiczenia Jedi i nie pomóc?

Prawdę mówiąc, trzeba to zrobić jeszcze dzisiaj, gdyż jutro... - Przerwał i popatrzył na bliźnięta, a w
jego oczach ukazały się figlarne błyski. - Jutro przylatuje wasz ojciec z Chewbaccą i jeszcze kimś,
kto będzie nowym uczniem w naszej akademii.

- Tata przylatuje? - zapytała zdumiona, ale zachwycona Jaina.
- Hej, dlaczego nie powiedziałeś nam wcześniej, wujku? - zawtórował jej Jacen. Jego serce

zaczęło bić przyspieszonym rytmem na myśl o tym, ze po miesiącu rozłąki będzie mógł znów
zobaczyć się z ojcem.

- Chciałem zrobić wam niespodziankę. Przylatuje „Sokołem Tysiąclecia”, ale po drodze on i

Chewbacca muszą zatrzymać się na planecie Wookich. Myślę, że już wystartowali z Kashyyyku i są
teraz w drodze na Yavina Cztery.

Nie umiejąc powstrzymać oznak podniecenia, młodzi Jedi z ochotą zaczęli pomagać Peckhumowi

wyładowywać towary. Była to mozolna praca, wymagająca większego skupienia, uwagi i panowania
nad umiejętnościami unoszenia przedmiotów niż przy poprzednich ćwiczeniach, ale wszyscy troje
ukończyli ją, zanim upłynęła godzina. Przez cały czas Jacen opowiadał Tenel Ka o wszystkich
przygodach, które przeżywał jego ojciec, Han Solo. Tylko Jaina trochę narzekała, wyobrażając sobie,
ile czasu pochłonie uporządkowanie ich komnat, tak aby można było pokazać je ojcu.

W końcu pokiereszowany wysłużony transportowiec wystartował w zamglone niebo, na którym

wisiała ogromna pomarańczowa kula gazowego giganta, Yanina.

Jacen uśmiechnął się i tęsknie patrzył na lądowisko. Pomyślał, że następnym statkiem, który na

nim wyląduje, będzie „Sokół Tysiąclecia” jego ojca.

background image

ROZDZIAŁ 4



- Już - odezwała się Jaina, przestając się skupiać i uwalniając wielki splątany kłąb przewodów i

kabli. Właśnie umieściła go na szczycie jednego z regałów, stojących w jej komnacie i wypełnionych
porządnie ułożonymi elektronicznymi częściami i podzespołami. - To powinno wystarczyć - dodała i
zadowolona z rezultatu, kiwnęła głową.

- Czy to znaczy, że teraz możemy iść na śniadanie? - zapytał Jacen. - Porządkowaliśmy twój

pokój bez mała przez pół nocy.

- Chcę tylko, żeby tata mnie pochwalił - odparła, wzruszając ramionami.
- On przecież nigdy nie zostawia narzędzi w takim porządku! - roześmiał się Jacen.
- No, może trochę przesadziłam - przyznała Jaina, także się uśmiechając. - Myślę, że minie kilka

godzin, zanim przyleci tu z Chewbaccą.

Jacen parsknął i wstał z podłogi, gdzie siedział obok siostry, kiedy oboje układali elementy we

właściwych pojemnikach. Otrzepał kurz z roboczego kombinezonu, po czym przesunął palcami po
ciemnobrązowych kędziorach.

- A jak ja wyglądam? - zapytał. Jaina obdarzyła go krytycznym spojrzeniem.
- Jak ktoś, kto przez całą noc nie zmrużył oka. Zaniepokojony Jacen pospieszył, by się przejrzeć

w niewielkim lustrze, zawieszonym przez Jainę nad zbiornikiem z wodą. Jego siostra uświadomiła
sobie, że chłopiec jest równie jak ona zdenerwowany i podniecony faktem, że już wkrótce oboje
zobaczą się z ojcem.

- Prawdę mówiąc, uważam, że wyglądasz nie najgorzej - zapewniła z całą powagą. - Myślę, że

bardzo pomogło wyczesanie suchych gałązek i liści z włosów. Musisz tylko jeszcze się w to
przebrać. - Z szafki stojącej obok łóżka wyciągnęła czysty kombinezon. - Będziesz wyglądał
schludniej.

Kiedy Jacen poszedł do swojej komnaty, by się przebrać, Jaina zajęła jego miejsce przed lustrem.

Nie była próżna, ale z tych samych powodów, z których sprzątała pokój, ona też chciała wyglądać
porządnie i czysto.

Przesunęła grzebieniem po prostych brązowych włosach, a potem przyjrzała się odbiciu w

zwierciadle. Po chwili ukradkiem obejrzała się przez ramię, czy jej brat nie patrzy, i ująwszy pasmo
włosów, zakręciła je w pukiel. Jaina nigdy nie zadałaby sobie tyle trudu dla jakiegoś ambasadora czy
śmiesznego dygnitarza, ale na swoim ojcu chciała wywrzeć jak najlepsze wrażenie. Miała nadzieję,
że jej brat nie zauważy tego, a przynajmniej nie będzie robił żadnych uwag.

Kiedy skończyła, wyszła na korytarz i zajrzała do komnaty Jacena.
- Nakarmiłeś już zwierzęta? - zapytała.

background image

- Zatroszczyłem się o nie jeszcze w nocy - odparł, ukazując się w czystym, odprasowanym

kombinezonie. Ciężko westchnął, usiłując okazać, jak bardzo cierpi. - Przynajmniej ktoś będzie
dzisiaj jadł śniadanie.

Jaina przygryzła wargę, niecierpliwie przepatrując nieboskłon, czy nie dojrzy na nim błysku

zwiastującego przylot „Sokoła Tysiąclecia”. Bliźnięta stały na skraju dużej polany przed wejściem
do wielkiej świątyni, niemal w tym samym miejscu, w którym poprzedniego dnia wyłonił się
straszliwy potwór. Krótka trawa porastająca polanę była zdeptana i wygnieciona wskutek częstych
lądowań i startów różnych statków.

W powietrzu czuło się wilgotną woń wczesnego poranka, przesyconą zapachami, jakie niósł

wiatr znad dżungli otaczającej polanę. Liście drzew i krzewów szeleściły i szemrały w podmuchach
wiatru, z którymi dolatywały także ćwierkania, szczebioty i trele różnych ptaków. Odgłosy te
przypominały Jainie o bogactwie zwierzęcego życia, tętniącego na tym porośniętym dżunglą księżycu.

Jacen, stojący obok siostry na skraju polany, niecierpliwie przestępował z nogi na nogę.

Zmarszczki na jego czole dowodziły, że usiłuje się skupić. Jaina westchnęła. Dlaczego zawsze tak się
działo, że bardzo długo trzeba było czekać na rzeczy, których się niecierpliwie wyglądało, podczas
gdy inne, nie chciane, zjawiały się niemal błyskawicznie?

Jakby wyczuwając zdenerwowanie Jainy, Jacen niespodziewanie odwrócił się ku siostrze i

spojrzał na nią z figlarnymi błyskami w oczach.

- Hej, Jaino, czy wiesz, dlaczego myśliwce typu TIE jęczą, kiedy lecą w przestworzach?
Kiwnęła głową.
- Jasne. Ich bliźniacze silniki jonowe wzbudzają akustyczną falę udarową, kiedy lecą...
- Nieprawda! - Jacen machnął ręką na znak, że nie uznaje tej odpowiedzi za prawidłową. -

Ponieważ tak bardzo tęsknią za macierzystym statkiem!

Nie chcąc rozczarować brata, Jaina jęknęła, ale była mu wdzięczna za to, że pozwolił jej

zapomnieć o czekaniu, choćby tylko na krótką chwilę.

W końcu jednak bliźnięta usłyszały od dawna oczekiwany pomruk. Mogło się wydawać, że ich

narastające podniecenie stało się nagle słyszalne.

- Spójrz! - odezwała się Jaina, pokazując srebrzystobiałą plamkę, która właśnie pojawiła się nad

koronami drzew dżungli.

Po kilku chwilach błyszczący punkcik przybrał kształt gwiezdnego statku. Jaina wypuściła

powietrze, które nieświadomie zatrzymywała w płucach. Ujrzała sylwetkę „Sokoła Tysiąclecia”,
która rosła w oczach, kiedy statek kierował się ku lądowisku.

Dobrze znany, nieco spłaszczony owal statku ich ojca przez kilka drugich jak wieczność sekund

unosił się nad głowami bliźniąt. Później włączyły się silniki repulsorowe i statek łagodnie osiadł na
ziemi przed Jacenem i Jainą. Kiedy pomruk repulsorów ucichł, dało się słyszeć charakterystyczne
trzeszczenie i skrzypienie kadłuba, który zaczynał się ochładzać. Nozdrza bliźniąt połaskotała woń
ozonu.

Jaina wiedziała, że procedury lądowania koreliańskiego lekkiego frachtowca zawsze muszą zająć

trochę czasu, ale tym razem bardzo żałowała, że nie zna żadnego sposobu, aby je przyspieszyć. Kiedy
wydawało się jej, że nie potrafi czekać ani chwili dłużej, z jękiem i głuchym hukiem otworzyła się
rampa statku.

A potem zbiegł po niej ojciec i porwał bliźnięta w ramiona. Rozwichrzył ich włosy i starał się

objąć Jacena i Jainę równocześnie, zupełnie tak samo, jak miał zwyczaj robić, kiedy jeszcze byli

background image

dziećmi.

Później Han Solo cofnął się o krok, żeby lepiej się przyjrzeć córce i synowi.
- No cóż - odezwał się w końcu, szczerząc zęby w jednym z przekornych uśmiechów, z których

słynął chyba w całej galaktyce. - Jeżeli nie liczyć waszej matki, to najmilszy komitet powitalny, jaki
mógł wyjść na spotkanie ze mną.

- Tato - odparł Jacen, przewracając oczami. - Nie jesteśmy żadnym komitetem powitalnym.
Jego ojciec się roześmiał, a Jaina poświęciła kilka chwil, by mu się przyjrzeć. Z prawdziwą ulgą

stwierdziła, że w ciągu miesiąca, jaki upłynął od chwili ich odlotu, nie zmienił się ani trochę. Nadal
nosił te same wygodne spodnie z miękkiej tkaniny, które leżały na mm jak ulał, a także ciemną
kamizelkę i białą koszulę, rozpiętą pod szyją. Było to jego zwykłe, codzienne ubranie, które czasami
żartobliwie nazywał „roboczym mundurem”. Również stary, znajomy, poobijany „Sokół Tysiąclecia”
wyglądał tak jak zawsze.

- No i co, tato? - zapytała Jaina. - Czy się zmieniliśmy?
- Cóż, skoro o to zapytałaś... - powiedział, przyglądając się im po kolei. - Jacenie, znów urosłeś!

Założę się, że dogoniłeś siostrę. A ty, Jaino - dodał z szelmowskim uśmiechem - gdybym wiedział, że
nie rzucisz we mnie hydraulicznym kluczem za to, co powiem, rzekłbym, że jesteś jeszcze piękniejsza
niż przed miesiącem, kiedy cię widziałem.

Jaina zarumieniła się i parsknęła, zupełnie nie jak dama, chcąc podkreślić, co sądzi o takich

komplementach, ale w głębi duszy była bardzo zadowolona.

Z wnętrza frachtowca dobiegł nagle głośny ryk, odbity echem od metalowych ścian kadłuba.

Zaoszczędził Jainie zakłopotania związanego z koniecznością udzielenia odpowiedzi. Po rampie
statku, głośno tupiąc, zbiegła jakaś ogromna postać. Wyciągnęła drugie, porośnięte gęstą sierścią
ręce, pochwyciła Jainę i podrzuciła ją w powietrze.

- Chewie! - pisnęła dziewczyna czując, że wielki Wookie chwyta ją, gdy leciała ku ziemi. - Nie

jestem już małym dzieckiem!

Chewbacca powtórzył ceremonię powitalną z Jacenem, a Jaina mogła w końcu zapytać ojca o to,

co niepokoiło i ją, i jej brata.

- Tato, cieszymy się, że tu jesteś, ale właściwie, co sprowadza cię do akademii Jedi?
- Tak - zawtórował jej Jacen. - Chyba mama nie przysłała cię tylko po to, żebyś sprawdził, czy

mamy jeszcze czystą bieliznę, prawda?

- Nie-e, nic podobnego - uśmiechnąwszy się, odparł ich ojciec. - Prawdę mówiąc, Chewie i ja

zawitaliśmy w te strony, żeby pomóc mojemu staremu druhowi, Calrissianowi, zrealizować nowe
przedsięwzięcie.

Jaina zawsze bardzo lubiła Landa Calrissiana, ciemnoskórego i przystojnego przyjaciela ojca,

chociaż znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że jej przyszywany wujek zawsze bywał zamieszany w
jakieś tajemnicze, ale bardzo intratne interesy. Uniosła rękę, chcąc powstrzymać ojca.

- Pozwól, niech sama zgadnę. Ma zamiar... otworzyć nowe kasyno na pokładzie kosmicznej stacji

i prosił cię, żebyś przyleciał z transportem nowych talii do gry w sabaka.

- Nie, nie, ja zgadnę - wtrącił się Jacen. - Zamierza zająć się hodowlą nerfów i chce, żebyś

pomógł mu zbudować ogrodzenie.

Usłyszawszy to, Chewbacca zadarł głowę i ryknął serdecznym śmiechem, charakterystycznym dla

Wookiech.

- Żadne z was nie zgadło - odrzekł Han, kręcąc głową. - Tym razem jest to poszukiwanie

background image

klejnotów corusca w głębinach atmosfery gazowego giganta. - Pokazał w górę na ogromną
pomarańczową kulę Yavina, wiszącą na niebie nad ich głowami. - Poprosił, żebyśmy przylecieli i
pomogli mu rozkręcić całe przedsięwzięcie.

- Och, blasterowe błyskawice! - wykrzyknął Jacen, pstrykając głośno palcami. - Właśnie to

chciałem wymienić jako drugą możliwość.

Z wnętrza „Sokoła Tysiąclecia” doleciał następny ryk Wookiego, tym razem jednak trochę

cichszy. Chewbacca odwrócił się, wszedł po rampie i zniknął w czeluści frachtowca.

- Co to było? - zaniepokoiła się Jaina.
- Och, zapomniałem wam powiedzieć - odparł Han. - Kiedy Luke się dowiedział, że i tak

zamierzamy tu przylecieć, poprosił nas, byśmy po drodze zatrzymali się na Kashyyyku, rodzimej
planecie Chewiego, i zabrali stamtąd nowego kandydata na ucznia Jedi. Będzie teraz waszym kolegą.

Zanim Han skończył mówić, Chewbacca ukazał się ponownie na szczycie rampy w towarzystwie

młodego i mniejszego Wookiego, który mimo to był znacznie wyższy niż Jacen czy Jaina. Ciało
młodego Wookiego było porośnięte gęstymi, rudobrązowymi kędziorami z wyraźnie widocznym
wijącym się ciemniejszym pasmem szerokości dłoni Jainy. Zaczynało się nad lewym okiem,
przebiegało przez czubek głowy i kończyło pośrodku pleców. Młody Wookie miał na sobie jedynie
pas, upleciony z jakiejś błyszczącej tkaniny, której Jaina nie potrafiła zidentyfikować.

- Dzieciaki, chciałbym przedstawić wam siostrzeńca Chewiego, Lowbaccę - powiedział Han. -

Lowbacco, to są moje dzieci, Jacen i Jaina.

Lowbacca kiwnął głową i warknął coś w języku Wookiech, co miało być powitaniem. Był

kościsty i wyjątkowo chudy, nawet jak na przedstawiciela swej rasy, a jego długie ręce i nogi
porastała gęsta kręcona sierść. Młody Wookie sprawiał jednak wrażenie zakłopotanego czy
zaniepokojonego. Chewbacca warknął, pytając o coś Hana, i wyciągnąwszy mocarną rękę, pokazał
nią wielką świątynię.

- Jasne - odrzekł Han. - Możesz teraz zabrać go do Luke’a. Dzieciaki będą miały dość czasu, żeby

porozmawiać z nim trochę później.

Kiedy obaj Wookie oddalili się, by odszukać mistrza Skywalkera, Han powiedział:
- Zaczekajcie chwilę, mam dla was upominki. Odwrócił się i zanurkował do wnętrza „Sokoła

Tysiąclecia”. Po kilku chwilach powrócił, trzymając w objęciach różne pakunki i jakąś zieleninę.

- Przede wszystkim - oznajmił, rzucając każdemu z bliźniąt niewielki dysk z nagraną informacją -

wasza matka zarejestrowała dla was obojga holograficzne listy. Jest też trzeci, nagrany przez
waszego młodszego brata, Anakina. Nie może się doczekać, kiedy tu przyleci.

Jaina popatrzyła na błyszczące krążki z nagranymi wiadomościami. Niecierpliwiła się, chcąc jak

najszybciej je odtworzyć. Powstrzymała się jednak i wsunęła swój dysk do jednej z kieszeni
kombinezonu.

- A teraz - odezwał się znów Han, wyciągając w stronę Jacena duży bukiet zielonych liści,

poprzetykanych purpurowymi i białym kwiatkami w kształcie małych gwiazdek. Szczerząc zęby w
uśmiechu, pomachał bukietem.

- Och, tato, pamiętałeś! - wykrzyknął chłopiec i nie posiadając się z radości, podbiegł do ojca. -

Ulubione pożywienie moich pieńkowych jaszczurek!

Z wdzięcznością przyjął bukiet i oświadczył:
- Zaraz biegnę je nakarmić. Zobaczymy się później, tato. Odwrócił się i pobiegł w stronę

wielkiej świątyni. Jaina została sam na sam z ojcem. Z nadzieją spoglądała na ostatni pokaźny

background image

pakunek, który trzymał. W tej samej chwili Han postawił go na porośniętej chwastami ziemi i cofnął
się o krok, tak by Jaina mogła odpakować go ze szmat, którymi został owinięty.

- Hej, nie chcesz zobaczyć, co jest w środku? - odezwał się, rozkładając ręce. Kiedy Jaina

odwinęła materiał, z wrażenia aż wstrzymała oddech. Popatrzyła na ojca, który szeroko się
uśmiechnął i nonszalancko wzruszył ramionami.

- Jednostka napędu nad świetlnego! - wykrzyknęła.
- Prawdę mówiąc, jej stan pozostawia wiele do życzenia - przyznał Han. - A poza tym jest dosyć

stara. Wymontowałem ją z kadłuba przestarzałego imperialnego promu klasy Delta, rozbieranego
przez ekipy remontowe na Coruscant.

Jaina z rozrzewnieniem przypominała sobie chwile, kiedy pomagała ojcu naprawiać urządzenia i

systemy „Sokoła Tysiąclecia”, tak by zawsze były w jak najlepszym stanie - a przynajmniej
funkcjonowały prawidłowo.

- Och, Lato, nie mogłeś sprawić mi lepszego upominku! - powiedziała.
Podbiegła i uściskała go, obejmując ramionami. Widziała, że ojciec jest zadowolony, choć może

trochę zakłopotany tak jawnie okazywanym entuzjazmem.

Han popatrzył na córkę i uniósł jedną brew.
- Wiesz, na pokładzie statku mam kilka innych części. Gdybyś zechciała pomóc mi przy

wyładunku, twój tata mógłby ci pokazać, w jaki sposób należy je poskładać.

Wbiegła za nim po rampie do wnętrza „Sokoła”.

background image

ROZDZIAŁ 5



Dopiero około południa Jacen i Jaina mogli w końcu znów się spotkać z ojcem, Chewbaccą i

jego siostrzeńcem Lowbaccą. Bliźnięta, które do tej chwili wykonywały obowiązki i wyznaczone
ćwiczenia Jedi, wracały właśnie do komnat, kiedy zobaczyły Hana i obu Wookiech wychodzących z
pokoju, który przedtem stał pusty.

- Cześć! - odezwał się Jacen i pospieszył do Lowbaccy, tylko o krok wyprzedzając siostrę. - Czy

jesteś bardzo zmęczony po podróży? Jeżeli nie, mógłbym pokazać ci swoją komnatę. Mam w niej
kilka naprawdę niezwykłych stworzeń. Większość znalazłem w tutejszej dżungli. Jaina zrobiła dla
nich klatki... Mówię ci, są naprawdę doskonałe! Moja siostra także mogłaby pokazać ci swoją
komnatę. Trzyma u niej różnorakie urządzenia, z których stara się składać zupełnie inne.

Jacen, ogarnięty entuzjazmem, wyrzucił z siebie to wszystko, tylko raz przerywając dla nabrania

powietrza.

O wiele wyższy Lowbacca stał w milczeniu i spoglądał z góry na trajkoczącego chłopca.
- Czy lubisz zwierzęta? - ciągnął tymczasem Jacen. - Czy lubisz automaty? Czy zabrałeś z

Kashyyyku jakieś stworzenie albo urządzenie? Czy lubisz...

Han Solo zachichotał, słysząc ten nieprzerwany strumień pytań.
- Będzie na to czas później, chłopcze - powiedział - Przez większą cześć dnia rozmawialiśmy z

Luke’em a potem trzeba było pomóc Lowbacce urządzić się w komnacie. Czy nie chcieli byście
oboje oprowadzić go po akademii i pokazać gdzie się co znajduje? W ciągu tego miesiąca
poznaliście wszystko o wiele lepiej niż ja albo Chewie.

- Z przyjemnością - odezwała się Jaina, jeszcze zanim jej ojciec skończył mówić.
- Jesteśmy znakomitymi przewodnikami - dodał Jacen, wzruszając ramionami z ogromną

pewnością siebie. - Jaina i ja po raz pierwszy przylecieliśmy do akademii, kiedy mieliśmy zaledwie
po dwa lata.

Wyszczerzył zęby w zawadiackim, trochę krzywym uśmiechu, o którym jego matka zawsze

mówiła, że wygląda zupełnie jak uśmiech ojca. Lowbacca warknął. Zabrzmiało to jak pytanie.

- Chce wiedzieć, ile razy oprowadzałeś kogokolwiek po akademii - przetłumaczył Han.
- No... cóż - zająknął się Jacen i nieznacznie się zarumienił. - Jeżeli chcesz wiedzieć, ile razy

byłem oficjalnym przewodnikiem w przeciwieństwie do... eee... hmm...

Zakłopotany urwał i umilkł.
- Prawdę mówiąc, to znaczy - wyręczyła go Jaina - że będzie pełnił tę funkcję po raz pierwszy.
Lowbacca popatrzył na swojego wuja. Chewbacca wyciągnął owłosioną rękę i zamaszystym

gestem pokazując długi korytarz, krótko warknął.

background image

- Ma rację - oświadczył Han. - Chodźmy.
Bliźnięta powiodły całą grupę po omszałych, kruszących się za starości kamiennych schodach na

najniższy poziom piramidy, a stamtąd na trawiastą polanę przed wejściem do wielkiej świątyni.
Jacen starał się jak mógł, by udowodnić, że naprawdę jest dobrym przewodnikiem. Wskazywał każdy
zakątek gigantycznej piramidy i udzielał wyczerpujących wyjaśnień.

- Na najwyższym poziomie znajduje się taras obserwacyjny. Właśnie stamtąd najlepiej widać tę

ogromną planetę zwaną Yavinem, która wisi teraz nad naszymi głowami. Prawdę mówiąc, lepszy
widok można tylko mieć z wierzchołka jednego z tych ogromnych drzew Massassów, rosnących w
dżungli - dodał i beztrosko się roześmiał. - Bezpośrednio pod tarasem znajduje się tylko jedno
ogromne pomieszczenie, wielka komnata audiencyjna, w której mogą przebywać tysiące ludzi naraz.

- To właśnie w niej gromadzą się uczniowie Jedi, by wysłuchać wykładów, wygłaszanych przez

wujka Luke’a... to jest mistrza Skywalkera - poprawiła się szybko Jaina.

Jacen zaczął opowiadać, że niższe poziomy zostały w ciągu ostatnich kilku lat przebudowane. Na

kolejnym poziomie, mającym jeszcze większe rozmiary i znajdującym się bezpośrednio pod wielką
salą audiencyjna, urządzono komnaty tych wszystkich, którzy mieszkali w akademii: uczniów,
personelu uczelni i samego mistrza Skywalkera. Niektóre pomieszczenia zamieniono na magazyny,
inne zaś służyły uczniom pragnącym odbywać medytacje. Jeszcze inne komnaty przeznaczono dla
gości i dostojników przylatujących, żeby zwiedzić akademię.

Najniższe,

najprzestronniejsze

piętro

świątyni

mieściło

ośrodek

telekomunikacyjny,

pomieszczenia głównych komputerów, sale zebrań i biura, a także kuchnie i jadalnie, w których
przygotowywano i spożywano posiłki. Na najniższym poziomie znajdowało się także centrum
strategiczne. Była to duża komnata, znana jako ośrodek dowodzenia w czasach, w których wielka
świątynia mieściła tajną bazę Sojuszu Rebeliantów. Pod ziemią, całkowicie niewidoczny z miejsca,
w którym stali, urządzono gigantyczny hangar z lądowiskiem. Stały teraz na nim wahadłowce, promy,
śmigacze, myśliwce i inne statki.

Po dwóch stronach wielkiej świątyni i wzdłuż skraju trawiastej polany toczyły wody szerokie

rzeki. Jeszcze dalej rozciągała się bujna dziewicza, niemal niezbadana dżungla, porastająca prawie
całą powierzchnię Yavina Cztery.

- W środku dżungli można trafić na wiele budowli - opowiadał Jacen. - Zostały wzniesione przez

Massassów, tajemniczą starożytną rasę inteligentnych istot. Prawdę mówiąc, niektóre budowle są
właściwie ruinami, jak na przykład Pałac Wełnolamandrów, znajdujący się na przeciwległym brzegu
rzeki.

Później chłopiec zaczął opisywać podstacje energetyczne, zbudowane w pobliżu wielkiej

świątyni, z widocznymi kilkoma płaskimi kołami o średnicach dwukrotnie większych niż wzrost
Jacena, ustawionymi pionowo i umieszczonymi na wspólnej drugiej osi.

- Tak wiec widzisz - wtrąciła się Jaina, podejmując opowiadanie w tym samym miejscu, w

którym przerwał Jacen - że dysponując podstacjami zasilania, wodą z rzeki i dżunglą, akademia jest
właściwie samowystarczalna. No dobrze, a teraz wejdźmy do środka.

Wycieczkę zakończyło zwiedzanie komnat bliźniąt, w których Jacen i Jaina pokazywali ojcu i obu

Wookiem pieczołowicie gromadzone zwierzęta i części zdemontowanych urządzeń. Han Solo
promieniał ojcowską dumą. Lowbacca wykazywał umiarkowane zainteresowanie stworzeniami z
menażerii Jacena.

Kiedy cała grupa przechodziła do komnaty Jainy, jej brat umieścił kryształowego węża, którego

background image

pokazywał, z powrotem w klatce, i pospieszył za innymi. Kiedy jednak przekroczył próg drzwi
komnaty siostry, Lowbacca siedział już na posadzce, pochłonięty podziwianiem okablowanych
podzespołów, wysypywanych przez Jainę z różnych pojemników. Okazało się, że elektroniczne
urządzenia interesują go o wiele bardziej niż zwierzęta z dżungli.

- Czy lubisz majsterkować przy urządzeniach, Chewie... uhm, chciałam powiedzieć, Lowbacco? -

zapytała Jaina, pochylając się w stronę Wookiego, przerastającego ją przynajmniej o głowę.

Owłosiona istota wyraziła entuzjazm tak długą serią warknięć, parsknięć i pomruków, że Jacen

nie potrafił zrozumieć, jakim cudem proste pytanie, które można było skwitować krótkim
potwierdzeniem albo zaprzeczeniem, mogło sprowokować kogokolwiek do tak wyczerpującej
odpowiedzi.

Jak zwykle, jego ojciec nie zwlekał z przetłumaczeniem słów młodego Wookiego.
- Przede wszystkim musze powiedzieć, że Lowbacca uważałby za dowód przyjaźni, gdybyście

zechcieli nazywać go Lowie.

Jacen ochoczo kiwnął głową.
- Lowie, tak? Nawet mi się podoba.
- A jeżeli chodzi o ciąg dalszy - ciągnął Han - no cóż, nie jestem pewien, czy wszystko dobrze

zrozumiałem. W skrócie mogę jednak powiedzieć, że najbardziej interesują go komputery.

Jama poklepała młodego Wookiego po ramieniu.
- A zatem będziemy mogli robić wiele rzeczy razem, Lowie - powiedziała.
Chewbacca zaczął sapać, zgadzając się z tym zdaniem. Jaina zmarszczyła jednak czoło, jakby

nagle przyszła jej do głowy jakaś myśl, nie dająca spokoju.

- Hmm... tato? - zapytała. - Przypuszczam, że Lowie uczył się naszego języka i tak jak Chewie

rozumie wszystko, co mówimy. My jednak nie rozumiemy jego. Mimo wszystko tobie zajęło wiele lat
nauczenie się języka Wookiech. Jak Lowie da sobie radę tutaj, w akademii Jedi, skoro nikt nie będzie
go rozumiał?

Jacen kiwnął głową na dowód, że się zgadza z siostrą, a potem przeniósł spojrzenie na młodego

Wookiego.

- Kto będzie nam tłumaczył jego słowa, kiedy obaj odlecicie? - zapytał.
- Nie skończył mówić, kiedy rozległo się triumfalne warknięcie Chewbaccy.
- Na szczęście potrafimy odpowiedzieć na wasze pytania - oznajmił Han. Klasnął w ręce i zaczął

je pocierać. - Dysponujemy pewnym drobiazgiem, będącym wspólnym dziełem See-Threepio i
Chewiego.

Chewbacca odwrócił się i wyciągnął błyszczące metalowe urządzenie w ten sposób by wszyscy

mogli mu się przyjrzeć. Owalny, spłaszczony przyrząd miał srebrzystą obudowę i był nieco dłuższy
niż dłoń Lowiego. Gruby na cztery palce, miał płaską część tylną i wypukłą, zaokrągloną stronę
przednią. Jego wygląd przypominał twarz, tym bardziej że w górnej części widniały dwa żółte
czujniki optyczne, a ze środka wystawało coś w kształcie nieregularnego ostrosłupa. Dolna cześć
zawierała dziurkowaną owalną przestrzeń, wewnątrz której, jak domyślał się Jacen, musiał być
ukryty mały głośnik.

Chewbacca włączył jakiś przycisk na tylnej, płaskiej powierzchni urządzenia, po czym żółte oczy

obudziły się do życia. Z niewielkiego głośnika rozległ się piskliwy metaliczny głos:

- Jestem miniaturowym tłumaczem doskonałym, w skrócie MTD, i właśnie tak się nazywam. Em

Teedee, do usług. Specjalizuję się w stosunkach miedzy ludźmi a Wookiemi. Potrafię posługiwać się

background image

płynnie ponad sześcioma formami komunikacji. Moją główną zaprogramowaną funkcją jest
tłumaczenie mowy Wookiech na inne języki, jakimi mogą się posługiwać ludzie. - Zawahał się, jakby
czekał na rozkazy, a potem dodał: - Czy mógłbym w czymś pomóc?

- Coś niesamowitego! - roześmiał się Jacen. Jainę zamurowało. Brzmi zupełnie jak Threepio!
- Prawie - przyznał Han Solo. Na jego twarzy malowało się rozbawienie. Niespiesznie podrapał

się po szyi pod rozpiętym kołnierzem koszuli. - Na mój gust trochę za bardzo przypomina Threepia.
Skoro jednak złocisty android zajmował się programowaniem Em Teedee, nie mogłem mu tego
wyperswadować.

Wzruszył ramionami, jakby chciał wszystkich za to przeprosić.
- Dlaczego nie mielibyście wypróbować go podczas obiadu? - zapytał, zwracając się do bliźniąt.

- Chewbacca i ja mamy jeszcze kilka spraw do omówienia z Lukiem, a późnym popołudniem
odlatujemy. Musimy zobaczyć się z Landem na pokładzie jego wydobywczej stacji.

Wielka sala służąca uczniom Jedi za jadalnię była zastawiona drewnianymi stołami o różnych

kształtach i wysokościach. Również siedzenia, jakie ustawiono wokół stołów: krzesła ławy, gniazda,
skalne półki, poduszki i stołki, miały rozmaite rozmiary, aby zapewnić jak największą wygodę
ludziom i obcym istotom o różnych budowach ciała.

Uczniowie akademii Jedi, którzy byli inteligentnymi roślinami, przebywali teraz na dworze na

stopniach wielkiej świątyni, skąpanych w słonecznym blasku. Mogli tam chłonąć promienie białego
słońca Yavina i dokonywać fotosyntezy składników, koniecznych do rozwoju ich organizmów,
umieściwszy uprzednio w otworach trawiennych niewielkie pakiety z niezbędnymi zestawami
minerałów. Większość uczniów studiujących w akademii przebywała jednak w jadalni. Dziesiątki
najróżniejszych istot siedziało razem i pochłaniało egzotyczne potrawy, specyficzne dla każdej rasy
czy gatunku.

Jacen szedł o krok z tyłu, nie przestając udzielać informacji na temat wiekowych świątyń

Massassów, podczas gdy Jaina kierowała się w stronę kąta wielkiej sali, gdzie wypatrzyła wolny
stół ze stojącym obok niego dużym krzesłem, na którym mógłby usiąść Lowbacca. Na razie Jacen nie
potrafił wyciągnąć z Wookiego niczego więcej poza kilkoma kiwnięciami kudłatej głowy czy
gestami. Lowie sprawiał wrażenie głęboko pogrążonego we własnych myślach. Chłonął obce,
nieznane wonie i dźwięki, a także ciekawie rozglądał się po ogromnej sali.

Tymczasem Jacen, zdecydowany rozpocząć prawdziwą rozmowę z nowym uczniem, zastanawiał

się, o co go zapytać. Powiedz nam, Lowie, ile czasu potrzebujesz, by się rozpakować? Nie-e, to
byłoby idiotyczne pytanie.

A może: Ile masz lat? Także nie, gdyż to zapewniłoby otrzymanie tylko bardzo krótkiej

odpowiedzi. A poza tym i tak jego ojciec powiedział mu to wcześniej tego ranka. Lowie liczył
dziewiętnaście lat, co czyniło go zaledwie młodzieńcem według standardów Wookiech. Może więc
coś w rodzaju: Skąd wiedziałeś, że chcesz zostać rycerzem Jedi? Tak, to byłoby najlepsze pytanie.

Zanim jednak miał czas je zadać, na krzesło stojące obok niego opadła muskularna Tenel Ka.

Zajęła miejsce naprzeciwko Lowbaccy.

- Nowy uczeń - powiedziała, witając go w nieco szorstki, bezpośredni sposób, będący jedną z

cech jej charakteru.

- Lowie - odezwał się Jacen. - Poznaj naszą przyjaciółkę, Tenel Ka z Dathomiry.
- A to - rzekła siedząca po drugiej stronie stołu Jaina, chcąc dokończyć prezentacji - jest

Lowbacca, siostrzeniec Chewbaccy. Przyleciał z Kashyyyku, planety Wookiech.

background image

Tenel Ka wstała i pochyliła głowę. Potrząsnęła złocistorudymi włosami.
- Witam cię, Lowbacco z Kashyyyku - oznajmiła, po czym ponownie usiadła na swoim krześle.

Lowbacca także kiwnął głową i trzy razy krótko warknął.

Jacen czekał przez chwilę, spoglądając na zawieszonego u pasa Lowiego małego androida, który

miał tłumaczyć słowa Wookiech, ale automat nie odezwał się ani słowem.

- No i co? - zapytała Jaina. - Em Teedee, nie przetłumaczysz nam tego, co powiedział?
- Wielkie nieba, panienko Jaino, strasznie przepraszam! - odezwał się mały android. W jego

metalicznym głosie brzmiało prawdziwe przerażenie. - Och, co za wstyd! Pierwsza okazja
wywiązania się z podstawowego obowiązku względem pana Lowbaccy, a ja zawiodłem! Zapewniam
wszystkich, że od tej chwili dołożę wszelkich starań, żeby tłumaczyć tak szybko i starannie, jak tylko
możliwe...

Lowbacca przerwał litanię wymówek androida, kierowanych pod własnym adresem, wydając

jedno krótkie, ale bardzo groźne warkniecie.

- Przetłumaczyć? - zapytał w odpowiedzi mały android. - Co mam przetłumaczyć? Ach!

Rozumiem. Tak. Natychmiast tłumaczę. - Z głośnika Em Teedee rozległ się dźwięk, który w uszach
każdego słuchacza zabrzmiałby jak chrząknięcie, a potem android zaczął: - Pan Lowbacca
powiedział: „Niechaj słońce nie zaświeci żadnego dnia ani księżyc nie ukaże oblicza żadnej nocy,
której nie będę się czuł równie zaszczycony twoim widokiem i możliwością przebywania w twoim
towarzystwie, o pani”.

Jaina przewróciła oczami. Jacen potrząsnął głową, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Jedynie

twarz Tenel Ka nie zmieniła wyrazu.

Jacen zarejestrował kątem oka pojawienie się Raynara, który tyle kłopotów przysparzał

pytaniami podczas każdej lekcji. Młody chłopiec, jak zwykle krzykliwie odziany, usiadł przy
sąsiednim stoliku i przyglądał się ich nowemu koledze. Automaty obsługujące uczniów przynosiły z
kuchni talerze wypełnione po brzegi smakowitymi potrawami i stawiały przed wszystkimi
kandydatami na rycerzy Jedi.

Uwagę Jacena przyciągnęło jednak bardzo szybko to, co działo się przy jego stole. Lowie

pochylił się nad żółtymi czujnikami optycznymi androida-tłumacza i groźnie warknął.

- No i co z tego, jeżeli nawet trochę upiększyłem? - zapytał Em Teedee, jakby chciał się

usprawiedliwić W tej samej chwili przed Wookiem pojawił się talerz pełen parującego krwistego
mięsiwa. - Starałem się tylko sprawić, żeby pana wypowiedź wydała się bardziej cywilizowana.

Groźne warknięcie Lowbaccy nie pozostawiało cienia wątpliwości co do tego, czy młody

Wookie jest wdzięczny małemu androidowi.

- Jak pan sobie życzy - odezwał się urażony Em Teedee. - Może powinienem był przetłumaczyć

wypowiedź pana Lowbaccy w następujący sposób: „Słońce jeszcze nigdy nie świeciło nad głową
tego pokornego Wookiego tak jasno jak w tym dniu, kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy”.

Jacen przyjął talerz z gorącą zupą z rąk siostry, która podała mu go nad blatem stołu. Rzucił

pytające spojrzenie na Lowiego, ale Wookie ponownie warknął coś do Em Teedee.

- No cóż, jeżeli pan naprawdę nalega - odrzekł wyniośle android, ale w jego głosie brzmiała

wyraźna rezygnacja. - Zapewniam pana jednak, że moje poprzednie tłumaczenia brzmiały o całe
niebo bardziej dystyngowanie. Ehm. To, co pan Lowbacca naprawdę powiedział, brzmiało: „Miło mi
ciebie poznać”.

Kiedy Wookie wyda ł w końcu pomruk oznaczający zadowolenie, Tenel Ka odparła poważnie,

background image

jakby nie słyszała żadnego wcześniejszego tłumaczenia:

- Przyjemność odwzajemniona, Lowbacco.
Kiedy automatyczny kelner mijał ich, tocząc się w stronę stolika Raynara, Tenel Ka wyciągnęła

rękę i zabrała z tacy ostatni dzbanek ze świeżym sokiem. Napełniła gęstym rubinowym płynem
wszystkie czarki, po czym z głuchym stukiem postawiła naczynie na środku stołu. Zamrugała
powiekami szarych oczu i z powagą uniosła rękę z czarką.

- Jacen i Jaina już są moimi przyjaciółmi - oznajmiła. - Proponuję teraz swoją przyjaźń tobie,

Lowbacco z Kashyyyku.

Młody Wookie zawahał się, nie będąc pewnym, co powinien zrobić. Jaina wręczyła mu czarkę z

sokiem. Jacen uniósł swoją i powiedział:

- Za przyjaźń.
- Za przyjaźń! - zawtórowała Jaina. Kiwnąwszy głową, Lowie uniósł czarkę jak potrafił najwyżej

i odchyliwszy głowę, wydał głośny ryk, który rozbrzmiał echem w wielkiej sali.

W ciszy, która zapadła później, rozległ się piskliwy głosik androida-tłumacza.
- Pan Lowbacca z całą stanowczością przyjmuje twoją propozycję i w zamian ofiaruje ci swoją

przyjaźń.

Młody Wookie, ku wielkiemu zdumieniu wszystkich, tym razem nie poprawił androida.
- Przyjmuję - odrzekła Tenel Ka i upiła łyk soku. Kiedy pozostali uczynili to samo, powiedziała:

- A zatem teraz wszyscy jesteśmy przyjaciółmi.

- To oznacza, że od tej chwili możesz mówić do niego Lowie - rzekła Jaina. Tenel Ka przez

chwilę zastanawiała się nad tą propozycją.

- Myślę, że uszanuję go bardziej, jeżeli będę wymawiała jego pełne imię - oświadczyła.
Trzy nieduże stworzenia rasy Cha’a, podobne do gadów i siedzące przy sąsiednim stole nad

talerzami, pełnymi ciepłych, drgających jajek, wpatrywały się w nie bez przerwy jak drapieżniki,
którymi naprawdę były. Kiedy skorupka jakiegoś jajka pękała, Cha’a rzucały się na porośnięte
jaskraworóżowym puchem pisklę, które wyskakiwało ze środka.

Dwa poświstujące stworzenia przypominające ptaki siedziały nad wielką tacą pełną cienkich,

wijących się wici, porośniętych błękitnymi włosami - smakowitych poczwarek. Pochłaniały je jedną
po drugiej, chwytając wąskimi, zrogowaciałymi dziobami.

Jacen siedział przy stole i jadł zupę. Kiedy zastanawiał się, czy nie mógłby powiedzieć czegoś

wesołego, by rozbawić Tenel Ka albo przynajmniej nawiązać rozmowę z Lowiem, kątem oka
uchwycił błysk czegoś, co zbliżało się po podłodze do sąsiedniego stołu. Czegoś, co wyglądało jak
szkło i wiło się po kamiennej posadzce.

Jacen poczuł, że jego serce skoczyło do gardła. Zaczął się zastanawiać, czy nie zapomniał

zamknąć klatki z kryształowym wężem, kiedy ojciec i obaj Wookie skończyli oglądać zwierzyniec w
jego komnacie.

- Hej - odezwał się Raynar, pochylając się na krześle w stronę ich stołu. Kolory jego

kosztownych szat były tak krzykliwe, że Jacen poczuł, iż zaczynają go boleć oczy. - Czy nie
moglibyście oddać nam naszego dzbanka z sokiem? - Raynar posłużył się własnymi umiejętnościami
Jedi, by pochwycić dzbanek z sokiem ze stołu Jacena, unieść go w powietrze i skierować ku sobie. -
Proszę was, żebyście następnym razem nie zabierali go bez pytania.

Z wyrazem samozadowolenia na pyzatej twarzy wyprostował się i skrzyżował ręce na piersi.
W pewnej chwili na kryształowego węża padł odbity od dzbanka promień słońca i wtedy Jacen

background image

ujrzał gada w całej krasie. Wąż spoczywał na podołku Raynara. Kołysząc trójkątnym łbem, syczał i
spoglądał prosto w oczy chłopca.

Raynar także zobaczył go i krzyknął, przestając skupiać siły Jedi. Dzbanek z resztkami soku,

szybujący nad jego głową, zakołysał się, a potem spadł i oblał gęstym ciemnoczerwonym płynem
jaskrawe szaty chłopca.

Jacen zerwał się na równe nogi i skoczył, by pochwycić ulubieńca. Pragnął złapać go, zanim gad

narobi jeszcze więcej zamieszania. Starając się usunąć go z podołka Raynara, potrącił chłopca.
Raynar, myśląc, że został zaatakowany głośno wrzasnął, a po chwili rozdarł się na całe gardło.

Kiedy walczył, chcąc odeprzeć rzekomy atak Jacena, przewrócił stół, przy którym przedtem

siedział. Na posadzkę pospadały czarki z ciemnobrązowym puddingiem i szklane pojemniki z
napojami. Opryskały szaty innych uczniów, siedzących obok.

Tenel Ka, która wprawdzie nie wiedziała, o co chodzi, ale zawsze była skłonna przyjść z pomocą

przyjacielowi, włączyła się do walki. Chwyciła czarkę z resztką gorącej zupy Jacena i rzuciła ją w
sąsiada Raynara, który widząc, że został zaatakowany przez kogoś innego, postanowił odpłacić
pięknym za nadobne.

W stronę Jainy poszybował talerz makaronu, polanego płynnym miodem, ale dziewczyna w

ostatniej chwili odchyliła głowę. Zamiast w nią talerz trafił w cielsko Talza - istoty, podobnej do
niedźwiedzia. Długie nitki przykleiły się do jego białej szczeciniastej sierści. Talz wstał i wydał
pełen przerażenia melodyjny ryk. Kiedy Jaina zobaczyła nitki makaronu, przyklejone do białej sierści
istoty, nie mogła powstrzymać się od śmiechu.

Tymczasem kryształowy wąż wyślizgnął się z palców Jacena, który starał się go pochwycić z

podołka wstającego Raynara. Jaskrawo odziany chłopiec wrzeszczał, jakby ktoś obdzierał go ze
skóry, ale Jacen już nurkował pod innymi stołami w pogoni za uciekinierem. Kiedy usiłował go
pochwycić, potrącił jeden ze stołów. W pewnej chwili między palcami poczuł gładkie, śliskie łuski,
ale wąż wyślizgnął się, zapewne nie mniej przerażony niż chłopiec.

Kiedy Lowie wstał i rzucił się na pomoc, jeszcze jeden stół przewrócił się na posadzkę.

Stworzenia przypominające ptaki rozpaczliwie machały skrzydłami i skrzeczały, walcząc o włochate,
błękitne poczwarki, które rozpełzały się we wszystkie strony.

W powietrzu zaczęły szybować kolejne porcje pożywienia, unoszone za pomocą sił Jedi i ciskane

od jednego stołu do drugiego. Uczniowie raz po raz wybuchali beztroskim śmiechem. Doskonale się
bawili, mogąc wreszcie rozładować napięcie, wywołane wielogodzinnymi ćwiczeniami i
medytacjami, nakazanymi przez mistrza Skywalkera.

W stronę gadzich pysków Cha’a poleciały porcje parujących liści, zakłócając koncentrację

stworzeń. Wszystkie trzy istoty wstały i obróciły się, chcąc stawić czoło napastnikom. Zetknęły się
plecami i utworzyły coś na kształt obronnego trójkąta, nie przestając parskać i syczeć. Mlecznobiałe
skorupki jajek spoczywających na ich tacy, nadal pękały, a wykluwające się z nich, różowe puszyste
pisklęta, wykorzystały nieuwagę gadów i rzuciły się do ucieczki.

Lowie wydał potężny ryk, od którego musiały zadrżeć kamienne mury wielkiej sali, a Em Teedee

pisnął, nie na żarty przerażony.

- Przeocz niczego me widzę, panie Lowbacco! Artykuły spożywcze przesłaniają moje czujniki

optyczne! Bardzo proszę je oczyścić!

W tej chwili do jadalni wtoczył się Artoo-Detoo. Zaczął wydawać całe serie elektronicznych

gwizdów i pisków, które jednak zostały zagłuszone przez wybuchy śmiechu i okrzyki istot

background image

ciskających tace z pożywieniem Zanim Artoo miał czas odwrócić się i wszcząć alarm, w jego
kopulastą głowę trafiła duża taca, wypełniona ciasteczkami z kremem. Astromechaniczny robot,
pomrukując serwomotorami, pospiesznie dał za wygraną.

Tymczasem kryształowy wąż wił się po kamiennej posadzce, poszukując szczeliny czy dziury, w

której mógłby się ukryć. Jacen rozpaczliwie starał się go dogonić. W pewnej chwili wyciągnął rękę i
pochwycił koniec wijącego się ogona. Wąż niespodziewanie się odwinął i jednym płynnym ruchem
uniósł łeb. Błysnął zębami, zamierzając ukąsić Jacena i zmusić go do rozwarcia palców trzymających
ogon. Chłopiec wyciągnął jednak drugą rękę, kierując ją w stronę łba gada, i pomógł sobie Mocą.
Dotknął myślowym palcem zwojów mikroskopijnego mózgu węża.

- Hej! Ani mi się waż! - powiedział głośno. Kryształowy wąż znieruchomiał, jakby się zawahał, a

wówczas Jacen pochwycił jego ciało za trójkątnym łbem i uniósł w powietrze. Dolna cześć gada
rozpaczliwie zwijała się i rozwijała. Jacen owinął węża wokół nadgarstka i zaczął wysyłać
uspokajające myśli do mózgu stworzenia. Wstał i wyszczerzył zęby w uśmiechu, wyraźnie odprężony.

- Mam go! - wykrzyknął triumfalnie. W tej samej sekundzie w jego głowę i piersi trafiły trzy

dorodne, dojrzałe owoce rozbijając się i opryskując go soczystym purpurowym miąższem. Jacen
zająknął się, ale po chwili serdecznie się roześmiał, nie wypuszczając jednak kryształowego węża z
uścisku swoich palców.

- Przestańcie! - zagrzmiał nagle w wielkiej sali głos, wspomagany potężną dawką Mocy. Odbił

się donośnym echem od kamiennych murów jadalni.

Uczniowie zamarli, jakby ktoś zatrzymał upływ czasu. Wszystkie szybujące w powietrzu owoce i

tace z pożywieniem także znieruchomiały. Każda kropla płynu, która właśnie miała się rozprysnąć,
zawisła nieruchomo nad blatem tego czy tamtego stołu. W sali zapanowała głucha, niemal całkowita
cisza, jeżeli nie liczyć oddechów zaskoczonych uczniów.

W drzwiach stołówki stał mistrz Skywalker i z poważną twarzą spoglądał na pole bitwy, toczonej

na tace z pożywieniem. Jacen starał się przyjrzeć wyrazowi twarzy wuja. Wydało mu się, że
dostrzega na niej oznaki gniewu, ale także skrywane rozbawienie.

- Czy naprawdę sądzicie, że to najlepszy, najskuteczniejszy sposób praktykowania tego

wszystkiego, czego was nauczyłem? - odezwał się Luke. Gestem wskazał jedzenie, zawieszone
nieruchomo w powietrzu. Przez chwilę jego twarz sprawiała wrażenie bardzo zasmuconej. Później
mistrz Skywalker odwrócił się, żeby wyjść, ale Jacen zdążył zobaczyć uśmiech, pojawiający się na
jego twarzy.

Luke przez chwilę stał nieruchomo w drzwiach, ale na odchodnym zawołał:
- Zamiast tego może spróbowalibyście wykorzystać swoje umiejętności Jedi... do posprzątania

tego bałaganu!

Uniósł prawą rękę i wykonał nieznaczny gest w stronę jadalni, a wówczas wiszące nieruchomo

tace z żywnością, czarki z zupą, talerze z deserami, owocami i rozmaitymi słodyczami opadły,
koziołkując jak lawina. Stroje praktycznie wszystkich uczniów zostały poplamione kroplami, które
rozprysnęły się w powietrzu.

Jacen popatrzył na pobojowisko, pozostałe po walce. Nie puszczając kryształowego węża,

wierzchem drugiej dłoni otarł miąższ, który przylgnął do jego twarzy.

Pozostali uczniowie Jedi, chociaż jeszcze przerażeni, zaczęli z ulgą chichotać, nie mogąc się

powstrzymać, ale potem zabrali się do sprzątania.

background image

ROZDZIAŁ 6



Kiedy Lowbacca towarzyszył wujowi i Hanowi Solo w drodze powrotnej do „Sokoła

Tysiąclecia”, ciepłe promienie popołudniowego słońca przenikały przez ciężką, przesyconą wilgocią
atmosferę. Idące za nimi bliźnięta gawędziły beztrosko, jakby nie zwracały uwagi na duszne
powietrze, napływające znad dżungli. Lowbacca wyczuwał jednak w ich głosach ukryty smutek.
Domyślał się, że Jacen i Jaina będą tęsknili za ojcem, podobnie jak on będzie tęsknił za wujkiem
Chewbaccą, swoją matką i resztą rodziny, która pozostała na Kashyyyku.

Złociste oczy Lowbaccy z niepokojem kierowały się w stronę polany, znajdującej się przed

wejściem wielkiej świątyni. Młody Wookie wciąż nie czuł się pewnie na otwartych przestrzeniach,
nie porośniętych żadnymi drzewami. Wszystkie miasta na jego rodzimej planecie były wznoszone w
koronach wysokich drzew, na przeplatających się ze sobą gałęziach. Wspierały się na grubych
konarach. Nawet najodważniejsi spośród Wookiech bardzo rzadko zapuszczali się na niegościnne
niskie piętra, nie mówiąc o najniższym poziomie, gdzie nie brakowało najróżniejszych
niebezpieczeństw.

Dla Lowbaccy wysokość kojarzyła się z cywilizacją, wygodą, bezpieczeństwem, domem. I

chociaż gigantyczne drzewa Massassów dwudziestokrotnie przewyższały wszystkie inne rośliny w
dżungli na Yavmie Cztery, w porównaniu z drzewami na Kashyyyku wydawały się karzełkami.
Lowbacca był ciekaw, czy gdziekolwiek na tym małym księżycu znajdzie miejsce, w którym będzie
się czuł bezpiecznie.

Lowie był tak pogrążony w myślach, że z prawdziwym zdumieniem stwierdził, iż znaleźli się przy

burcie „Sokoła Tysiąclecia”.

- Nigdy nie miałem okazji przeprowadzenia kontrolnych testów, dopóki nie byliśmy ostrzeliwani

- odezwał się Han Solo. - Teraz jednak mamy trochę czasu, a więc myślę, że to nie najgorszy pomysł.
- Stanął u stóp wejściowej rampy i rozbrajająco się uśmiechnął. - Jeżeli nie jesteście bardzo zajęci,
Chewiemu i mnie przydałaby się wasza pomoc - dodał, zwracając się do dzieci.

- Wspaniale - podchwyciła Jaina, zanim zdążył uprzedzić ją ktoś inny. - Ja zajmę się

sprawdzeniem napędu nadświetlnego. - Szybko wbiegła po rampie, zatrzymując się tylko na
milisekundę, żeby musnąć ustami policzek ojca - Dziękuję, tato. Jesteś niezrównany.

Przez dłuższą chwile Han Solo sprawiał wrażenie niezwykle zadowolonego i oprzytomniał

dopiero wówczas, kiedy lekko potrząsnął głową.

- A ty i Lowie, czy wiecie, czym chcielibyście się zająć? - zapytał Jacena. W następnej sekundzie

popatrzył na Lowiego, który przez chwilę się zastanawiał, po czym warknął coś w odpowiedzi.

Chociaż Han Solo bez wątpienia zrozumiał jego odpowiedź, usłyszał natrętny, piskliwy głosik

background image

androida-tłumacza.

- Pan Lowbacca życzy sobie dokonać inspekcji systemów komputerowych pańskiego statku, żeby

mógł wydać im polecenie, dokąd lecieć.

Han Solo popatrzył ukosa na Chewbaccę.
- A myślałem, że naprawiłeś to urządzenie - powiedział, pokazując Em Teedee. - Jego precyzja

tłumaczenia nadal pozostawia wiele do życzenia.

Chewbacca wymownie wzruszył ramionami i groźnie warknął, po czym zastosował starą

procedurę naprawczą numer jeden. Ujął srebrzysty owal jedną wielką dłonią, a drugą zaczął
poklepywać obudowę małego androida, aż zagrzechotały wszystkie podzespoły.

- Och, wielkie nieba! - zapiszczał pospiesznie Em Teedee. - Może rzeczywiście powinienem był

przetłumaczyć to staranniej. Ehm... Pan Lowbacca wyraził pragnienie przeprowadzenia wstępnych
testów za pomocą pokładowego nawigacyjnego komputera.

- Dobry pomysł, dzieciaki - zgodził się Han Solo, z ożywieniem zacierając ręce. - Jacenie, zajmij

się zewnętrzną stroną kadłuba. Upewnij się, czy w ciągu kilku ostatnich godzin żadne stworzenie nie
uwiło sobie gniazda w zewnętrznych otworach dysz. Ja sprawdzę systemy uzdatniania powietrza i
wody. Chewie, idź do ładowni i upewnij się, że ładunek jest prawidłowo zamocowany.

Ostatniemu poleceniu Hana towarzyszyło uniesienie głowy i porozumiewawcze mrugnięcie.

Lowbacca był pewien, że i jedno, i drugie coś oznacza dla starszego Wookiego, ale nie miał pojęcia,
co takiego. Z przygnębieniem pomyślał, że zapewne nigdy nie będzie rozumiał ludzi tak dobrze jak
jego wujek.

Komputer nawigacyjny był dla Lowbaccy przyjemnym wyzwaniem. Miody Wookie

przeprowadził z jego pomocą wszystkie testy aż dwukrotnie. Nie dlatego, że przypuszczał, iż za
pierwszym razem mógłby coś przeoczyć, ale wiedział, że jedynymi miejscami, które chociaż trochę
przypominały mu dom, były wierzchołki wysokich drzew i fotel, ustawiony przed monitorem
komputera.

Do chwili, kiedy Lowie skończył przeprowadzać drugą serię testów. Han Solo zdążył uporać się

ze sprawdzeniem systemów uzdatniania i zajął się badaniem zapasowego generatora energetycznego
statku. Gdy ujrzał Lowbaccę, wytarł dłonie o pierwszą lepszą przetłuszczoną szmatę, po czym
odrzucił ją na bok i uniósł wskazujący palec, jakby dopiero teraz przyszła mu jakaś myśl do głowy.

- Dlaczego nie miałbyś pomóc wujowi w sprawdzaniu stanu ładowni? - zapytał. - Ja w tym

czasie dokończę tego, co powinienem zrobić tutaj.

Szelmowski uśmiech na jego twarzy był jeszcze bardziej wykrzywiony niż zazwyczaj.
Lowbacca zastanawiał się, co może oznaczać ten grymas i dlaczego jego wuj potrzebuje pomocy

w ładowni. Pomyślał, że czasami zupełnie nie rozumie ludzi. Wzruszył jednak ramionami i skierował
się w głąb statku.

- Przepraszam, panie Lowbacco - zapiszczał nagle Em Teedee. - Czy w najbliższej przyszłości

będzie pan potrzebował moich usług jako tłumacza?

Lowbacca burknął coś, co miało oznaczać zaprzeczenie.
- Bardzo dobrze, proszę pana - odrzekł Em Teedee. - W takim razie, czy nie miałby pan nic

przeciwko temu, że przełączę się na czuwanie? Gdyby z jakiegokolwiek względu chciał pan znów
skorzystać z moich usług, proszę bez wahania przerwać mój odpoczynek.

Lowie zapewnił Em Teedee, że miniaturowy android będzie pierwszym, kogo powiadomi, gdyby

czegokolwiek od niego potrzebował.

background image

Odszukał swojego wuja, który wspinał się na stosy skrzyń i pak z towarami, sprawdzającego

siatki i zamocowania. Wyglądało na to, że Lando Calrissian potrzebował bardzo dużo zapasów
żywności i sprzętu, by rozpocząć nowe przedsięwzięcie.

Pomieszczenie było zatłoczone, ale młody Wookie oddychał z prawdziwą przyjemnością.

Chłonął mieszaninę znajomych woni: paliwa do silników śmigaczy, naoliwionego metalu, smarów,
racji żywnościowych i potu Wookiech. Wszystko to sprawiało, że tym bardziej zatęsknił za koronami
drzew na rodzimym Kashyyyku. Wiedział, że w czasie zajęć w akademii Jedi nie zetknie się ze
śmigaczami czy komputerami, rzecz jasna, jeżeli nie liczyć Em Teedee. Może od czasu do czasu
będzie mógł się pocieszać, wdrapując się na korony drzew w dżungli i rozmyślając o domu.

Może to robić jednak po odlocie „Sokoła Tysiąclecia”, a teraz musi pomóc wujowi.
Zapytał go więc, co jeszcze powinno być zrobione, po czym zajął się sprawdzaniem mocowania

stosu pak, wskazanego przez Chewbaccę. Okazało się, że zapięcia siatki nie trzymały, a i płótno,
którym okryto pakunki, w każdej chwili mogło się ześlizgnąć... I prawdę mówiąc, kiedy tylko
przystąpił do pracy, zsunęło się całkowicie. Lowie poczuł, że ze zdumienia opada mu szczęka.
Musiał cofnąć się o krok, by móc lepiej podziwiać to, co przypadkiem odkrył.

Powietrzny śmigacz, mimo iż rozłożony na kilka dużych części, nie był trudny do rozpoznania.

Okazało się, że jest to jeden ze starszych modeli, typ T-23, zwany gwiezdnym skoczkiem. Miał
urządzenia sterownicze podobne do tych, w jakie wyposażano myśliwce typu X, trójścienne skrzydła,
dodatkowy fotel dla pasażera i niewielką przestrzeń na ładunek, znajdującą się w tylnej części
kabiny. Błękitny metalowy kadłub był co prawda poobijany i nieco zaśniedziały, ale silnik,
umieszczony pomiędzy skrzydłami, sprawiał wrażenie, że jest w doskonałym stanie.

Młody Wookie uniósł głowę i zobaczył, że jego wuj spogląda na niego, jakby czegoś oczekiwał.

Później Chewbacca nieoczekiwanie zapytał, co Lowie sądzi o maszynie.

Gwiezdny skoczek miał zwartą budowę i był jedną z najbardziej udanych konstrukcji tego typu.

Złożenie wszystkich części w całość nie powinno być bardzo trudne. Lowie podziwiał zgrabne
kształty starej maszyny i nawet usiłował zgadnąć, jaką może mieć prędkość i zdolność manewrową.
Rzecz jasna, komputer pokładowy z pewnością będzie wymagał dokładnego sprawdzenia i
testowania programów, a zewnętrznej stronie kadłuba trzeba będzie poświęcić wiele godzin
fizycznej pracy, ale to były drobne mankamenty. Wgniecenia i szramy na kadłubie tylko przydawały
statkowi charakteru.

Chewbacca wydał pełne satysfakcji chrząkniecie i szeroko rozłożywszy ręce, zaskoczył Lowiego.

Oznajmił młodemu siostrzeńcowi, że śmigacz typu T-23 jest prezentem pożegnalnym od wuja.
Gwiezdny skoczek należał zatem do Lowbaccy, pod warunkiem, że młody Wookie będzie umiał go
poskładać.

Lowie stał przy swojej maszynie typu T-23 na polanie lądowiska obok Jacena i Jainy. Wszyscy

troje machali na pożegnanie. Powoli opadało podniecenie, wywołane wymianą uścisków,
podziękowań i ostatnich informacji. Młodzi uczniowie Jedi spoglądali, jak Han Solo i Chewbacca
wchodzą po rampie na pokład statku.

Nie przestawali machać, dopóki „Sokół Tysiąclecia” nie uniósł się ponad wierzchołki drzew w

dżungli, a potem zmienił kurs i poszybował w bezchmurne ciemnobłękitne niebo. Wszyscy troje stali
jeszcze przez dłuższą chwilę i pogrążeni we własnych myślach patrzyli w ślad za niknącym
frachtowcem.

W końcu Jaina głęboko westchnęła.

background image

- No cóż, Lowie - odezwała się, pocierając dłonie i spoglądając w radosnym oczekiwaniu na

pokiereszowany kadłub T-23. - Może chcesz, by ci pomóc, żeby to stare pudło oderwało się od
ziemi?

Lowbacca zdał sobie sprawę z tego, że chociaż Jaina jest trochę młodsza, przewyższa go

doświadczeniem przy uruchamianiu silników statków. Z wdzięcznością kiwnął głową.

Kilka następnych godzin spędzili, przygotowując gwiezdnego skoczka do pierwszego lotu na

księżycu Yavina. Jacen bez przerwy opowiadał dowcipy, których młody Wookie nie rozumiał, a od
czasu do czasu podawał narzędzia dwójce rozentuzjazmowanych mechaników. Jaina uśmiechała się
podczas pracy zadowolona, że nadarza się jej rzadka okazja podzielenia się tym, co wie o
śmigaczach, silnikach i maszynach typu T-23.

Kiedy wreszcie skończyli prace i Lowbacca pochylił się do kabiny, żeby włączyć odpowiednie

przełączniki, silniki zamruczały, zakrztusiły się, ale po chwili z rykiem obudziły się do życia. Gdy
włączyły się silniki repulsorowe, a w wylotach dysz dopalaczy jonowych pojawiło się jaskrawe
światło, maszyna uniosła się kilka centymetrów nad ziemię. Bliźnięta zaczęły głośno wiwatować, a
młody Wookie triumfalnie zaryczał.

- Nie chcesz, żeby ktoś zabrał go na próbny spacer? - zapytała z nadzieją Jaina. Lowie zająknął

się, a potem burknął coś, co miało być wymijającą odpowiedzią.

- Pan Lowbacca usiłuje powiedzieć - zaczął pospiesznie tłumaczyć Em Teedee, - że uważa

propozycję panienki za bardzo uprzejmą, ale o wiele bardziej woli samemu pilotować maszynę
podczas pierwszego lotu. Lowbacca ponownie krótko warknął.

- I co dalej? - odezwał się mały android. - Co to znaczy: Co dalej? Ach, rozumiem... Ta druga

sprawa, o której zamierzał pan powiedzieć. Ale chyba nie chodziło panu o to, żeby...

Lowbacca stanowczo warknął, dając niedwuznacznie do zrozumienia, że właśnie o to mu

chodziło.

- No cóż, jeżeli pan aż tak nalega... - rzekł Em Teedee. - Ehm. Pan Lowbacca powiedział

również, że będzie zaszczycony pani towarzystwem jako pasażerki, panienko Jaino. Jednakże - dodał
pospiesznie - proszę mieć to na względzie, że to ostatnie stwierdzenie zostało wypowiedziane z
wyraźnymi oporami.

Lowbacca jęknął i uderzył się w czoło nasadą włochatej dłoni, co u Wookiech było gestem

oznaczającym najwyższe zakłopotanie.

- No cóż, właśnie tak wygląda cała prawda - upierał się Em Teedee. - Jestem absolutnie pewien,

że właściwie zrozumiałem intonację wypowiedzi.

Jaina, która w pierwszej chwili sprawiała wrażenie rozczarowanej odpowiedzią Lowbaccy,

widząc jego udrękę, wyraźnie się rozchmurzyła.

- Rozumiem cię, Lowie - powiedziała. - Ja też chciałabym sama polecieć, gdyby to miał być

pierwszy lot mojego statku. Co sądzisz o zabraniu nas jutro na przejażdżkę?

Uspokojony, że bliźnięta nie mają do niego żalu, Lowbacca głośnym rykiem wyraził zgodę, po

czym wskoczył do kabiny i zapiął pasy bezpieczeństwa. Jęk silników pracujących na najwyższych
obrotach zagłuszył tłumaczenie jego odpowiedzi, którego usiłował się podjąć Em Teedee. Lowie
uniósł rękę, zasalutował i zaczekał, aż Jacen i Jaina znajdą się w bezpiecznej odległości, a potem
przesłał do silnik pełną moc, wystartował i skierował śmigacz nad bezkresną dżunglę.

Maszyna typu T-23 dawa ła się pilotować bardzo łatwo i Lowbacca delektował się uczuciem

swobody, kiedy leciał wysoko nad drzewami. Stwierdził jednak, że nadal brakuje mu jeszcze jednej

background image

rzeczy, o której rozmyślał od samego rana.

Drzew. Wysokich, piętrzących się niemal pod chmury, bezpiecznych drzew z Kashyyyku.
Po upływie zaledwie trzydziestu minut znalazł się dosyć daleko od wielkiej świątyni i akademii

Jedi. Obniżył lot swojej maszyny, tak że szybowała tuż nad dżunglą, a potem wylądował w gąszczu
splątanych gałęzi na wierzchołkach gigantycznych drzew Massassów. Przekonał się, że gęstwina nie
znajduje się na takiej wysokości, do jakiej przywykł. Powietrze było trochę rozrzedzone, a zapachy,
napływające z podmuchami wiatru znad dżungli, nie były nieprzyjemne, chociaż różniły się od tych,
które znał z rodzimego Kashyyyku. Mimo to Lowbacca czuł się w tej chwili bardziej odprężony niż
kiedykolwiek od chwili lądowania na Yavinie Cztery.

Jacen powiedział kiedyś, że najlepszy widok na pomarańczową tarczę gazowego giganta

zapewniają wierzchołki drzew Massassów. Lowbacca stwierdził, że jego młody przyjaciel
zdecydowanie się nie mylił. Rozejrzał się we wszystkie strony. Skierował spojrzenie na niebo,
korony drzew i rozsypujące się ruiny mniejszych świątyń, widoczne przez szczeliny w baldachimie
liści. Przyjrzał się łożyskom rzek, leniwie toczących swoje wody, a także dziwnej roślinności i
zwierzętom na ich brzegach. Westchnął z ulgą. Może będzie mógł znaleźć na tym księżycu zaciszne
miejsce, w którym, nie przerywając nauki w akademii Jedi, mógłby w samotności rozmyślać o
rodzinie i domu.

Zbliżało się późne popołudnie i słońce chyliło się ku zachodowi. W pewnej chwili Lowbacca

zauważył jakiś błysk, kiedy promienie przedarły się przez szczelinę w gąszczu liści. Młody Wookie
był ciekaw, co spowodowało tak dziwne odbicie światła. Jeżeli sądzić po barwie, nie mogła to być
roślina ani kamień zrujnowanej świątyni. Promienie słońca odbijały się od zaplątanego w gałęziach
drzewa kanciastego przedmiotu o regularnych kształtach. Lowie pochylił się na fotelu, jakby to
pomogło mu lepiej widzieć dziwny przedmiot. Żałował, że nie zabrał makrolornetki.

Ciekawość i zdumienie nakazywały mu wystartować i polecieć dalej, żeby zbadać znalezisko.

Przeważyła jednak przezorność. Zaczynało się ściemniać. A poza tym, gdyby obiekt był naprawdę
godny uwagi, czy ktoś inny nie zauważyłby go wcześniej? Może nie. Młody Wookie nie sądził, żeby
można go było dostrzec z ziemi, a zapewne nikt spośród uczniów nie zapuszczał się na wierzchołki
drzew tak daleko od wielkiej świątyni. Mógł być zatem całkowicie pewien, że poza nim nikt nic nie
wie o znalezisku.

Czując, że jego serce bije przyspieszonym rytmem, Lowbacca postarał się zapamiętać miejsce, w

którym widział ów błyszczący przedmiot. Przy najbliższej okazji zamierzał powrócić. Musiał
przecież przekonać się, co znalazł.

background image

ROZDZIAŁ 7



- Jestem bardzo ciekaw, dlaczego Lowie nie zdążył na podwieczorek - odezwał się Jacen.
Jaina i Tenel Ka siedziały po obu stronach chłopca w wielkiej komnacie audiencyjnej, do której

Luke Skywalker zaprosił uczniów, by wygłosić specjalne oświadczenie. Ukośne promienie
zachodzącego słońca świeciły jak roztopiony metal, przenikając przez wąskie szczeliny świetlików
nad głowami uczniów, ale jasne, białe światło jarzeniowych paneli rozpraszało mroki kryjące się po
kątach ogromnej sali.

- Może tak dobrze się bawi, pilotując swojego T-23 - szepnęła Jaina. - Gdybym była na jego

miejscu, też chyba nie wróciłabym na podwieczorek.

- Możliwe, że nie był głodny - odezwała się półgłosem Tenel Ka, jakby całkiem poważnie brała

taką możliwość pod uwagę.

Jacen popatrzył na nią, ale w jego oczach było widać niedowierzanie.
- Hej, widziałaś kiedyś Wookiego, który nie byłby głodny? - zapytał. - Ha! A mówisz, że to ja

opowiadam ciężkie dowcipy.

- To była tylko jedna z możliwości - odparła dziewczyna z Dathomiry, wzruszając ramionami.
- No, dobrze - zgodził się Jacen. - Teraz nie żartuję. A jeżeli z jego gwiezdnym skoczkiem stało

się coś złego i Lowie roztrzaskał się gdzieś w dżungli?

- Wykluczone - oświadczyła Jaina. Chociaż powiedziała to szeptem, w jej głosie brzmiała

pewność. - Sama sprawdzałam wszystkie urządzenia maszyny.

Brwi na czole Tenel Ka nieznacznie się uniosły.
- A. Aha - powiedziała. - Więc uważasz, że ponieważ to ty je sprawdzałaś, żaden system nie

mógł ulec awarii?

Kiwnęła głową, a Jacen mógłby przysiąc, że w kącikach jej ust dostrzegł coś, co było bardzo

podobne do uśmiechu.

- W tej chwili to i tak nieważne - oznajmił z ulgą Jacen. - Oto Lowie. Zaczął wymachiwać

rękami, chcąc zwrócić na siebie uwagę młodego Wookiego.

- Widzicie? - zapytała z triumfującą miną Jaina. - Mówiłam, że nie mogło przydarzyć mu się nic

złego.

Jacen udał, że nie usłyszał jej uwagi.
- Zjawiłeś się w samą porę - powiedział, kiedy Wookie usiadł obok nich na kamiennej ławie. -

Lada chwila powinien pojawić się mistrz Skywalker.

Nikt właściwie nie wiedział, dlaczego mistrz Jedi zwołał to wieczorne zebranie, ale większość

miała przeczucie, że chodzi o coś ważnego. Zjawili się dosłownie wszyscy, którzy pracowali, uczyli

background image

się i ćwiczyli w akademii Luke’a, tak że wielka komnata wypełniła się gwarem rozmów,
prowadzonych szeptem lub półgłosem.

- Gdzie byłeś, Lowie? - zapytał cicho Jacen. Lowbacca odpowiedział równie stłumionym

warczeniem, o wiele cichszym, niż Jacen kiedykolwiek słyszał z ust Wookiego. Kiedy warczenie
ucichło, bez żadnego ostrzeżenia rozległ się donośny, choć piskliwy głosik Em Teedee:

- Pan Lowbacca chciałby oznajmić wszem i wobec, że jego wyprawa zakończyła się całkowitym

powodzeniem, a także...

Android-tłumacz przerwał jednak w pół zdania, kiedy Lowbacca zasłonił owłosioną,

rudobrązową dłonią dolną część obudowy, gdzie znajdował się głośnik urządzenia.

- Ćśś! - syknęła Jaina.
- Czy nie można go wyłączyć? - szepnął Jacen. Ze wszystkich stron ogromnej audiencyjnej

komnaty skierowały się w ich stronę ciekawskie oczy. Lowbacca skulił się na ławie, a zmartwiony
wyraz jego twarzy nie wymagał tłumaczenia. Pochylił głowę i zgiął się, żeby znacząco spojrzeć na
przypiętego do plecionego pasa androida. Wydał całą serię cichych, ale groźnych pomruków.

- Och! Och, wielkie nieba! - odezwał się entuzjastycznie, chociaż o wiele ciszej Em Teedee. -

Naprawdę błagam o wybaczenie. Nie całkiem zrozumiałem, że nie zamierzał pan podzielić się
wieścią o swoim odkryciu ze wszystkimi obecnymi w tej dużej sali.

- Odkryciu? - zapytał zaciekawiony Jacen. - Co takiego... W tej samej chwili pojawił się mistrz

Skywalker. W wielkiej sali zapadła głucha cisza, ostatecznie grzebiąc nadzieję Jacena, że zdoła
zaspokoić ciekawość, zanim jego wuj rozpocznie przemówienie. Tymczasem Luke wstąpił na
przestronne podwyższenie. Towarzyszyła mu szczupła kobieta o długich srebrzystosiwych włosach i
ogromnych opalizujących oczach.

- Dziękuję wam, że przyszliście, mimo iż od chwili, kiedy was wezwałem, upłynęło tak mało

czasu - zaczął Luke. - Dzisiaj rano otrzymałem wiadomość dotyczącą pewnej sprawy, nie cierpiącej
zwłoki, i muszę was opuścić.

Podobnie jak w przypadku kamyka, wrzuconego w toń stawu, w wielkiej sali zaczęły się

rozchodzić szmery zdumionych głosów. Jacen był bardzo ciekaw, czy niespodziewany odlot wuja
może mieć coś wspólnego z wiadomościami przekazanymi wcześniej przez jego ojca.

Błękitne oczy, spoglądające na uczniów zebranych w ogromnej sali - łagodne oczy, które

wydawały się mądrzejsze niż wskazywałby wiek Luke’a - nie ujawniały, co może być powodem
nieoczekiwanej decyzji mistrza Jedi.

- Nie potrafię powiedzieć, jak długo mnie nie będzie, a zatem poprosiłem jedną z moich dawnych

uczennic, Tionnę, żeby prowadziła lekcje podczas mojej nieobecności. - Gestem wskazał stojącą
obok niego szczupłą perłowooką kobietę. - Tionna ma wiedzę równą mojej, dysponuje też bogatymi
wiadomościami w zakresie nauk i historii rycerzy Jedi. Wkrótce sami się przekonacie, że warto jej
posłuchać.

Oświadczenie Luke’a zaintrygowało Jacena. Przypomniał sobie, że ktoś kiedyś powiedział mu, iż

kobieta nie dysponuje szczególnie dużymi umiejętnościami Jedi. Zwrócił jednak uwagę na ciepłe
uśmiechy, jakie wymienili Tionna i Luke. Pomyślał, że zapewne oboje doskonale się rozumieją i że
mistrz Skywalker darzy byłą uczennicę nieograniczonym zaufaniem.

Luke zszedł z podwyższenia i opuścił komnatę, pozostawiając uczniów sam na sam z Tionna.

Srebrzystowłosa kobieta wyciągnęła zza pleców dziwaczny instrument strunowy. Składał się z
dwóch rezonansowych pudeł, połączonych cienkim, smukłym gryfem. Końce kilku strun, ciągnących

background image

się w poprzek instrumentu, sterczały po obu stronach niczym dwa wachlarze.

Tionna usiadła na niskim stołku i zaczęła delikatnie trącać struny.
- Opowiem wam historię o mistrzu Jedi, który żył bardzo dawno temu, przed wiekami - zaczęła. -

Posłuchajcie ballady o mistrzu Vodo-Siosku Baasie.

Kiedy zaczęła śpiewać, Jacen pomyślał, że jego wuj miał całkowitą rację. Tionny naprawdę

warto było posłuchać. Jej melodyjny głos brzmiał dźwięcznie i czysto. Soczyste akordy bez trudu
docierały do najdalszych zakątków wielkiej sali, przenosząc słuchaczy w epokę, której nie znali.
Muzyka omywała ich, a słowa ballady opowiadały o odwadze, poświeceniu, triumfie i udręce.

Tionna śpiewała o okropnych wydarzeniach, jakie miały miejsce przed czterema tysiącleciami.

Opowiadała o tym, jak dawna obca istota, będąca mistrzem Jedi, została zabita przez jednego ze
swoich uczniów, Exara Kuna, który przeszedł na służbę ciemnej strony Mocy. Mistrz Vodo błagał
innych mistrzów Jedi, żeby nie walczyli z Exarem Kunem. Próbował sam zawrócić go ze złej drogi,
ale jego starania doprowadziły do tragedii.

W ciszy, jaka zapadła po ostatnich akordach ballady, Jacen uzmysłowił sobie, że kobiety warto

było posłuchać dla czegoś więcej niż tylko głosu.

Tionna wstała, a z piersi zebranych uczniów wydarło się zbiorowe westchnienie. Jacen nawet nie

uzmysławiał sobie, że wstrzymywał oddech.

- Przypuszczam, że moja pierwsza lekcja nie sprawiła wam zawodu - odezwała się Tionna,

porozumiewawczo mrużąc jedno oko. - Jutro po śniadaniu zapraszam wszystkich na następną.

Tymi słowy wieczorne spotkanie zostało zakończone. Niektórzy uczniowie jednak nie wstawali.

Siedzieli jak sparaliżowani, jakby wciąż jeszcze chłonęli ostatnie dźwięki muzyki, błąkające się w
wielkiej komnacie. Inni opuszczali pomieszczenie samotnie lub w kilkuosobowych grupach, podczas
gdy jeszcze inni zostali, żeby zapytać Tionnę o to czy owo.

Jacen, Jaina, Tenel Ka i Lowbacca mogli nareszcie swobodnie porozmawiać. Przystanęli w

jakimś kącie i dyskutowali na temat odkrycia Lowbaccy. Em Teedee, zniżywszy głos niemal do
szeptu, tłumaczył każde słowo Lowiego.

Młodzi Jedi po kolei wysnuwali najprzeróżniejsze przypuszczenia, czym może być tajemniczy

przedmiot, który widział Lowbacca na gałęziach drzew w dżungli. Potrafili jednak zgodzić się tylko
co do jednego: że przy najbliższej okazji wszyscy polecą, by zobaczyć go na własne oczy.

Poranna ballada Tionny otoczyła słuchaczy delikatną muzyczną mgiełką, pełną tajemniczych

historii o naukach starożytnych Jedi. Jacen siedział w drugim rzędzie, zamknąwszy bursztynowe oczy.
Skupiał się na słowach ballady, usiłując chłonąć wszystko, czego mogła go nauczyć muzyka. Może
dobrze, że nie otwierał oczu, gdyż mogłyby zostać porażone widokiem krzykliwego wielobarwnego
stroju, w jaki odziany był siedzący w pierwszym rzędzie Raynar.

Kiedy umilkło echo ostatnich dźwięków, Jacen otworzył oczy i popatrzył na siostrę, spoglądającą

na niego w niemym rozbawieniu. Ani Lowbacca, ani siedząca obok niego Tenel Ka żadnym gestem
ani stawem nie zdradzili, że zauważyli zafascynowanie chłopca muzyką. Po chwili ciszy odezwała
się Tionna, zmuszając Jacena, by ponownie zwrócił uwagę na srebrzystowłosą Jedi, stojącą przed
uczniami na podwyższeniu.

- Największa władza rycerzy Jedi wynika nie z siły fizycznej czy dużego wzrostu - powiedziała. -

Wynika ze zrozumienia istoty Mocy; z zaufania, jakie się w niej pokłada. W ramach szkolenia Jedi
nauczycie się, jak ćwiczyć, żeby wzbudzać i powiększać to zaufanie. Bez tych ćwiczeń możecie nie
odnieść sukcesu w chwili, w której będzie wam na tym zależało. To, co mówię, dotyczy także wielu

background image

innych życiowych umiejętności. Pozwólcie, że opowiem wam pewną historię.

Pewnego razu w chacie nad brzegiem jeziora mieszkała mała dziewczynka. Obserwowała innych,

jak pływają, i myślała, że w ten sposób i ona nauczyła się tej sztuki. Któregoś dnia, kiedy jej rodzice
byli zajęci, dziewczynka wskoczyła do głębokiej wody. Chociaż jednak poruszała rękami i nogami
dokładnie w taki sam sposób, jak widziała, że robią to inni, nie potrafiła utrzymać głowy nad
powierzchnią.

Na szczęście do jeziora wskoczyła pewna rybaczka i uratowała tonącą dziewczynkę od

niechybnej śmierci. Kobieta doskonale pływała i nie musiała myśleć o tym, jak poruszać rękami i
nogami. Mała dziewczynka, która sądziła, że nauczy się pływać, jedynie obserwując innych, nie
miała dostatecznej wprawy, by utrzymać się na wodzie. Kiedy obie znalazły się bezpiecznie na
brzegu, rybaczka ujęła dziewczynkę za rękę i powiedziała:

- Chodź teraz na płyciznę, moje dziecko, a ja nauczę cię pływać. Tionna zamilkła, jakby

pogrążona we własnych myślach, i tylko wodziła po sali spojrzeniem błyszczących perłowych oczu.

- Podobnie jest z Mocą - ciągnęła po chwili. - Jeżeli nie będziecie ćwiczyli wszystkiego, czego

się nauczycie, i jeżeli od czasu do czasu nie sprawdzicie swoich umiejętności, nigdy się nie
dowiecie, czy w potrzebie możecie bez reszty zaufać Mocy.

Właśnie z tego powodu akademia Jedi jest również wzywana prakseum. Jest miejscem, w którym

nie tylko się uczymy, ale wykorzystujemy tę naukę w praktyce. Z Mocą jest podobnie jak z
pływaniem. Im więcej będziemy ćwiczyli, tym większe zaufanie możemy w niej pokładać. Po
pewnym czasie nasze umiejętności stają się czymś w rodzaju drugiej natury.

Chciałabym, żeby początkujący i średnio zaawansowani uczniowie przez kilka kolejnych dni

ćwiczyli jedną z najbardziej podstawowych umiejętności: posługiwanie się Mocą w celu unoszenia
różnych przedmiotów. Zacznijcie dzisiejsze ćwiczenia od unoszenia czegoś małego, na przykład nie
większego niż listek.

Raynar przerwał jej, zadając obcesowe pytanie:
- Jak możesz oczekiwać, że rozwiniemy swoje umiejętności, jeżeli zalecasz nam wykonywanie

ćwiczeń, godnych co najwyżej małego dziecka?

Tionna uśmiechnęła się do Raynara, ale w jej uśmiechu nie kryło się rozbawienie.
- To dobre pytanie - oświadczyła. - Pozwól, że wyjaśnię ci to na przykładne. Gdybyś pragnął

rozwinąć mięśnie rąk, mógłbyś dźwigać albo wiele kamieni naraz, albo podnosić jeden kamień wiele
razy. Tak samo ma się sprawa z umiejętnościami Jedi. Dzisiaj zatem wykonujcie to ćwiczenie, które
wam zaleciłam. Przyznaję, że nie jest to jedyny sposób rozwijania waszych umiejętności, ale jest to
jakiś sposób, może równie dobry jak pozostałe. Zawsze jednak istnieją inne do wyboru. Obiecuję
wam, że już niedługo nauczycie się czegoś więcej niż tylko unoszenia liści.

Tionna oznajmiła uczniom, że mogą zająć się ćwiczeniami. Kiedy wszyscy wyszli z wielkiej

komnaty audiencyjnej i zaczęli schodzić po kamiennych wyślizganych schodach, Jaina nakazała
przyjaciołom, by stanęli, i zapytała z figlarnymi błyskami w oczach:

- Czy myślicie o tym samym co ja? Jacen, choć nie miał pojęcia, o czym może myśleć jego

siostra, wyczuwał jej podniecenie i chęć zobaczenia tajemniczego skarbu Lowiego. Jaina wzruszyła
ramionami.

- Gdzie możemy znaleźć lepsze miejsce do ćwiczenia umiejętności unoszenia liści, jeżeli nie w

dżungli? - zapytała.

background image

ROZDZIAŁ 8



Jesteś pewna, że będę tam bezpieczny? - zapytał Jacen, wciskając się do luku towarowego za

fotelem pasażera w kabinie gwiezdnego skoczka typu T-23.

- Oczywiście - odparła jego siostra, sadowiąc się na fotelu. - A poza tym ty i tak uwielbiasz

wciskać się we wszystkie kąt.

- Tylko po to, żeby łapać robaki - zaprotestował Jacen. - Spójrz, tutaj nie ma nawet żadnej

wykładziny.

Luk towarowy był o wiele za mały, żeby mogła zmieścić się w nim Tenel Ka, znacznie wyższa i

bardziej atletycznie zbudowana niż którekolwiek z bliźniąt. Jacen musiał więc pogodzić się z myślą,
że poleci z tyłu, gdyż w przeciwnym razie groziło mu, że zostanie Na szczęście jego siostra obiecała,
że w drodze powrotnej zamienią się miejscami. Słysząc, że silniki śmigacza typu T-23 z głośnym
rykiem obudziły się do życia, chłopiec pokręcił się i usiadł.

Usiłując przekrzyczeć szum rozgrzewających się repulsorów, Lowbacca warknął coś, co

zabrzmiało jak rozkaz. Em Teedee pospieszył z tłumaczeniem.

Pan Lowbacca życzy sobie, żęby wszyscy się upewnili, czy ich pasy bezpieczeństwa są dobrze

zapięte. Ponad wszystko zależy mu na tym, by nikomu nie stało się nic złego Za chwilę startujemy.
Lowbacca warknął coś po raz drugi, a android uznał za słuszne dokonać poprawki w tłumaczeniu.

- Prawdę mówiąc, pan Lowbacca powiedział coś, co można było przetłumaczyć jako: Trzymajcie

się! Startujemy!

- Och, blasterowe błyskawice! Nie ma tutaj nawet pasów bezpieczeństwa! - westchnął Jacen

widząc, jak Jaina i Tenel Ka, siedzące z przodu, przypinają się do foteli.

Zmodernizowana maszyna typu T-23 z lekkim szarpnięciem oderwała się od ziemi. Kiedy nabrała

wysokości i przyspieszyła, rozległ się świst powietrza, przeciskającego się przez szczeliny między
szybami iluminatorów i kadłubem. Jacen czuł uniesienie na myśl o tym, że leci, tym bardziej że za
plecami słyszał trzeszczenie jonowych dopalaczy. Mimo iż było mu niewygodnie, cieszył się, że jest
razem z przyjaciółmi.

Spojrzał przez podrapaną szybę iluminatora i przekonał się, że Lowbacca leci tuż nad

wierzchołkami najwyższych drzew. Oddalali się od akademii Jedi w kierunku tych rejonów dżungli,
w których nikt nigdy jeszcze nie przebywał. Już wkrótce za porysowaną szybą było widać jedynie
ciągnące się jak okiem sięgnąć drzewa, barwy równie soczystej zieleni jak intensywny błękit nieba
nad głowami.

Chociaż Jacena bardzo cieszył widok bujnej roślinności w dole, chłopiec poczuł, że zaczynają

drętwieć mu nogi. Wkrótce jednak T-23 zanurkował i łagodnie osiadł na niewielkiej polanie. Mimo

background image

to Jacen miał wrażenie, że na skutek spowodowanego pracą silnika drżenia kadłuba, omal nie
powypadały mu zęby.

Jaina i Tenel Ka, siedzące w przedniej części kabiny, odpięły sprzączki pasów bezpieczeństwa i

zgrabnie wyskoczyły ze śmigacza. Jacen z trudem wygrzebał się z luku, rozprostował zdrętwiałe nogi
i niepewnie stanął na splątanych pędach poszycia dżungli. Obiema rękami zaczął masować mięśnie
nóg, by pobudzić krew do krążenia.

- Myślę, że w tej chwili nie potrafiłbym unieść nic większego niż listek - powiedział.
Lowie szybko dotarł do skraju polany i niecierpliwym gestem zachęcił innych, by szli za nim.
- Pan Lowbacca mówi, że drzewo z zawieszonym dziwnym przedmiotem znajduje się w tamtej

stronie - odezwał się Em Teedee. - Kilka jego gałęzi jest złamanych, więc rozpoznał je z powietrza
bez trudu. Jaina popatrzyła w kierunku, w którym pokazywał Lowbacca.

- No, to na co czekamy? - zapytała. Tenel Ka stanęła u boku młodego Wookiego, jakby

przygotowywała się do wyrąbania szlaku w zaroślach. Jacen posłał długie, tęskne spojrzenie w
kierunku wszystkich dziwnych roślin, które widział w pobliskim gąszczu, ale podążył za innymi i
wkrótce zagłębił się w mroczną zieleń dżungli.

Lowbacca wyciągnął rękę w stronę gałęzi gigantycznego drzewa Massassów, widocznego w

oddali. Jego pień sprawiał wrażenie niewiele mniejszego niż zajmujące niemal całą powierzchnię
planety wysokościowce na Coruscant. Jacen nie mógłby dosięgnąć nawet najniższych gałęzi
ogromnego drzewa. Tymczasem Lowbacca chciał, żeby wszyscy się na nie wspięli!

- Och - odezwała się Jaina, nieco zbita z pantałyku. - Nie zaszłabym daleko, gdybym miała się na

nie wspinać.

Korzystając z pomocy androida - tłumacza, Lowbacca zapewnił ich, że taka wspinaczka nie

stanowi żadnego problemu dla Wookiego. Zaproponował, że wejdzie sam i obejrzy dziwny
przedmiot, po czym zejdzie do pozostałych i złoży sprawozdanie, tak by wszyscy mogli
zadecydować, co dalej.

- My tymczasem poszukamy na ziemi - uzupełnił jego propozycję Jacen. - Może uda się nam

znaleźć inne części tego... cokolwiek to jest.

Miał nadzieję, że może znajdzie jakieś ciekawe zwierzęta, rośliny albo owady. Jaina i Tenel Ka

zgodziły się bez wahania. Lowbacca przesunął włochatą dłonią po ciemnym paśmie, zaczynającym
się nad jego lewym okiem. Zaczął wspinać się po pniu drzewa. Po chwili dotarł do najniższych
gałęzi, podciągnął się i wkrótce zniknął w gąszczu lisa.

Jacen poczuł, że w jego żołądku burczy z głodu. Liczył na to, że Lowbacca się pospieszy. Troje

młodych Jedi zaczęło spacerować wokół unieruchomionego śmigacza, przeszukując gąszcz zarośli.
Bliźnięta i Tenel Ka zataczali coraz większe kręg wypatrując, czy nie znajdą czegoś ciekawego. Po
kolei wykonywali zadane ćwiczenie, polegające na unoszeniu liści. Posługując się Mocą, wyciągali
je spod krzaków i unosili. To samo robili z suchymi kawałkami kory z drzew i patykami
spoczywającymi na wilgotnej, porośniętej mchem ziemi.

Lowbacca wrócił bardzo szybko, przeciskając ciało z trzaskiem łamanych gałązek i szelestem

liści. Zeskoczył na ziemię obok nich i wydał gardłowy głośny ryk, charakterystyczny dla Wookiech.

Jaina podbiegła do niego, z trudem ukrywając ciekawość i podniecenie.
- Znalazłeś to, Lowie? Lowbacca zaczął energicznie kiwać głową.
- Co to jest? - niecierpliwiła się Jaina. - Możesz nam to opisać?
- Pan Lowbacca uważa, że jest to coś w rodzaju panelu z ogniwami słonecznymi - przetłumaczył

background image

Em Teedee, kiedy Wookie skończył mówić. Później mały android zaczął szczegółowo opisywać
dziwny przedmiot.

Jaina poczuła, że na jej całym ciele tworzy się świerzbiąca gęsia skórka.
- Hmmm - powiedziała. - Jeżeli się nie mylę, w okolicy powinny znajdować się inne części tego,

co zobaczył Lowie. Szukajmy dalej.

Tenel Ka sięgnęła do małej torby z żywnością, którą zabrała ze sobą, i wyjęła paczkę

proteinowo-węglowodanowych herbatników.

- Proszę - powiedziała. - Posiłek podczas poszukiwań. Wygłodniały Jacen rzucił się na

herbatniki.

- Czego właściwie szukamy, Jaino? - zapytał, nie przestając rozgryzać chrupiącego ciasteczka.
Zardzewiałych kawałków metalu, urządzeń, może jeszcze jednego panelu z ogniwami

słonecznymi... - Jaina przysłoniła oczy i skierowała spojrzenie w głąb dżungli, otaczającej polanę ze
spoczywającym na niej gwiezdnym skoczkiem. - Dopóki czegoś nie znajdziemy, będziemy zataczali
coraz większe kręgi. To, czego szukamy, nie powinno być bardzo daleko.

Jacen wyciągnął z kabiny śmigacza typu T-23 płaską manierkę z wodą, upił łyk, po czym wręczył

ją siostrze. Jaina przełknęła kilka małych łyków, a potem przekazała manierkę Lowbacce. Później
puściła się truchtem w stronę pnia ogromnego drzewa. Nie obejrzała się, żeby sprawdzić, czy inni
podążają za nią, i ogarnięta wyrzutami sumienia, przygryzła wargę.

W chwilach takich jak ta Jaina zawsze przejmowała dowodzenie, jak jej matka. Cóż jednak

mogła na to poradzić? Jej rodzice uczyli wszystkie troje dzieci, żeby najpierw oceniały sytuację,
rozważały wszystkie argumenty za i przeciw, a potem podejmowały decyzje.

- Rozdzielimy się - powiedziała.
- Doskonale! - podchwycił Jacen, który obchodził potężny pień drzewa, kierując się ku gąszczom

zarośli.

Jaina się uśmiechnęła, dobrze wiedząc, że podniecenie jej brata nie wynika z chęci znalezienia

innych części tajemniczego przedmiotu, a z okazji buszowania w dżungli i przyglądania się żyjącym
tam stworzeniom.

Już miała zagłębić się w gąszcz krzaków, kiedy powstrzymało ją pytające warknięcie Lowbaccy.

Em Teedee przetłumaczył:

- Pan Lowbacca jest zdania, a ja chyba muszę oświadczyć, że się z nim zgadzam, iż gęstwiny

krzaków w dżungli nie są bezpiecznym miejscem, żeby się rozdzielać. Nawet wówczas, jeżeli chodzi
o przyspieszenie tempa poszukiwań.

Chociaż Jaina niecierpliwiła się, chcąc zacząć poszukiwania jak najszybciej, przystanęła, by się

zastanowić. Tenel Ka, która pochwyciła jej spojrzenie, oparła dłonie na biodrach i kiwnęła głową.

- To jest fakt - powiedziała. Jaina ponownie przygryzła dolną wargę. Przez chwilę myślała, po

czym postanowiła zmienić decyzję.

- No, dobrze - oznajmiła. - Rozdzielimy się, ale tylko trochę; na tyle, żeby nie tracić się z oczu.

Czy to wam odpowiada?

Pomruki, jakie wydali inni na znak zgody, zostały zagłuszone przez głośne skrzeczenie, kiedy

stado ptaków przypominających gady poderwało się do lotu z krzaków niedaleko miejsca, gdzie
szperał Jacen. Po chwili chłopiec wyczołgał się na czworakach z gąszczu zarośli. Sprawiał wrażenie
zdumionego, ale nie rozczarowanego.

- Nie odkryłem niczego istotnego - oświadczył - ale jednak coś znalazłem. Wyciągnął rękę.

background image

Trzymał na dłoni upierzone tłuściutkie stworzenie, które siedziało pośrodku niewielkiego gniazda,
sporządzonego z błyszczących włókien, i trzęsło się ze strachu.

Jeszcze jedno zwierzątko. Jaina westchnęła z rezygnacją. Mogła się tego spodziewać.
- A. Aha! - odezwała się Tenel Ka. Lowbacca pochylił się i przesunął owłosionym palcem po

grzbiecie przerażonego stworzenia.

- Popatrz, Jaino - ciągnął tymczasem Jacen, obróciwszy puchate gniazdo na dłoni. Wskazał na

zaśniedziałe metalowe kółko, całkiem mocno trzymające się włókien gniazda.

- Co to jest? Jakaś... sprzączka? - zapytała Jaina, która w końcu zrozumiała, o co chodzi jej bratu.
Jacen kiwnął głową.
- Podobna do tej, za pomocą której mocuje się siatkę bezpieczeństwa, używaną podczas

awaryjnego lądowania.

- Dobra robota - oznajmiła Tenel Ka, z całą powagą chwaląc chłopca.
- No, to na co jeszcze czekamy? - zapytała Jaina. - Szukajmy dalej.
Przez kilka następnych godzin nie znaleźli jednak niczego. Zbliżało się popołudnie i Jainę

zaczynało ogarniać zniechęcenie. Jedynie Jacen był podniecony widokiem każdego nowego
pełzającego stworzenia czy robaka, jakie znajdywali.

- Bardzo proszę, żeby starał się pan chociaż trochę bardziej uważać - usłyszała Jaina nagle głosik

Em Teedee. - To już dzisiaj trzecie wgniecenie mojej obudowy, a nie liczę zadrapań od gałęzi,
między którymi się pan przeciskał. A więc gdyby zechciał pan zwracać większą uwagę...

Nagle Lowbacca, stojący za dużą kępą krzaków, porośniętych pnączami dzikiej winorośli, wydał

głośne zdumione szczeknięcie, zagłuszając dalsze narzekania androida - tłumacza.

- Och! Och, wielkie nieba! Panienko Jaino, paniczu Jacenie, panienko Tenel Ka! - Głosik Em

Teedee brzmiał tak donośnie, że wystraszył nie tylko Jainę, ale i kilka latających stworzeń. - Bardzo
proszę przyjść tutaj jak najszybciej! Pan Lowbacca dokonał ważnego odkrycia!

Nie potrzebując dalszej zachęty, wszyscy pospieszyli, by przekonać się, co znalazł młody

Wookie. Jaina czuła, że jej serce wali jak młotem. Domyślała się, co zobaczy, i to napawało ją
przerażeniem.

Pracowali w dużym pośpiechu, kalecząc i raniąc dłonie podczas ściągania pędów roślin,

osłaniających stertę metalowych szczątków. Jaina aż wstrzymała oddech na widok tego, co w końcu
ukazało się ich oczom. Zobaczyła owalną, matową osłonę kabiny pilota, przeznaczonej tylko dla
jednej osoby, oraz jeden kanciasty panel z ogniwami słonecznymi, przecięty krzyżującymi się
wspornikami. Drugiego nie było, ale Jaina wiedziała, że znajdzie ów panel na wierzchołku drzewa,
gdzie wypatrzył go Lowbacca. Mimo to kształty gwiezdnego statku nie pozostawiały żadnych
wątpliwości.

Był to roztrzaskany imperialny myśliwiec typu TIE.

background image

ROZDZIAŁ 9



- Ale skąd się wzięła taka maszyna tutaj, w dżungli na Yavinie Cztery? - napytała zaniepokojona

Tenel Ka, zwężając oczy do szparek, ale nie przestając pomagać przyjaciołom w usuwaniu
szczątków roślin z kadłuba uszkodzonego myśliwca. - Czy to imperialny statek szpiegowski Jaina
pokręciła głową.

Wykluczone - oświadczyła z całą stanowczością. - Myśliwce typu TIE były maszynami krótkiego

zasięgu, używanymi dosyć dawno przez Imperium. Nie miały napędu umożliwiającego latanie w
nadprzestrzeni, a zatem istnieje tylko kilka możliwość, żeby mogły się tu pojawić.

Jacen chrząknął.
- No cóż, wydaje mi się, że znam jedną z nich - oświadcz - To by jednak oznaczało, że ten statek

musi mieć... policzmy...

- Ponad dwadzieścia lat - westchnęła Jaina, kończąc zdanie, zaczęte przez brata. Lowbacca

wydał krótkie pytające warknięci. Tenel Ka w dalszym ciągu wyglądała na zakłopotaną.

Jaina pospieszyła z wyjaśnieniem.
- Kiedy Imperium zbudowało pierwszą Gwiazdę Śmierci, były to na owe czasy najbardziej

śmiercionośna broń, jaką kiedykolwiek wynaleziono. Wyprodukowano ją, niszcząc Alderaan
rodzinną planetę mojej matki. Później Gwiazda Śmierci przyleciała tu, w okolice czwartego księżyca
Yavina, żeby zniszczyć bazę Rebeliantów.

Nie przestając mówić, Jaina usunęła ostatni pęd roślinności z kadłuba myśliwca typu TIE, po

czym zajrzała w głąb kabiny. Nie zauważyła tam niczyich kości. Wślizgnęła się do brudnego,
cuchnącego pleśnią pomieszczenia.

- Bardzo wielu rebelianckich pilotów zginęło w pojedynkach z myśliwcami TIE, chroniącymi

Gwiazdę Śmierci - odezwał się Jacen, podejmując opowiadanie w miejscu, w którym przerwała jego
siostra. - Z pewnością wiele takich maszyn musiało zostać zestrzelonych.

Jaina zmarszczyła nos, chłonąc woń pleśni i spoglądając na zapieczone dzwignie sterownicze.

Przeciągnęła palcami po panelach nawigacyjnych w kabinie, po czym zamknęła oczy. Zaczęła się
zastanawiać nad tym, jak musiały wyglądać wszystkie urządzenia, kiedy było się pilotem myśliwca,
biorącego udział w bitwie o Yavin Cztery.

Wyobraziła sobie widok nieprzyjacielskiej maszyny, nurkującej ku jej myśliwcowi. Wrogi pilot

zaczął posyłać ku jej maszynie smugi laserowych błyskawic. Trafił w silnik, wskutek czego jej
niewielki myśliwiec wymknął się spod kontroli, zaczął koziołkować...

Tok jej myśli został przerwany przez Jacena.
- W końcu jednak, podczas ostatniego ataku, nasz ojciec zapewnił osłonę X - skrzydłowcowi,

background image

pilotowanemu przez Luke’a Skywalkera. To właśnie nasz wujek odpalił torpedy, które spowodowały
eksplozję Gwiazdy Śmierci.

Tenel Ka poważnie kiwnęła głową, a przewiązane złocisto - rude włosy zadrżały na jej głowie

niczym wieniec.

- A dlaczego nosi nazwę myśliwca typu TIE? - zapytała. Jaina uniosła głowę i nie wychodząc z

kabiny pilota, powiedziała:

- Ponieważ jest napędzany dwoma identycznymi silnikami jonowymi. T-I-E, widzisz?
Pochyliwszy głowę, przeczołgała się do pulpitu kontrolnego silników, umieszczonego w tylnej

części kabiny, zwolniła zaczepy i odchyliła zaśniedziałą metalową płytę. Z kryjówki we wnętrzu
panelu wyskoczył jakiś mały gryzoń i przeraźliwie piszcząc, rzucił się do ucieczki, po czym
wyskoczył z kabiny przez niewielki otwór w kadłubie.

Jaina zaczęła grzebać w silnikach, pragnąc sprawdzić ich stan i przekonać się, czy zbutwiałe

przewody i węże doprowadzające paliwo będą nadawały się do użytku. Stwierdziła, że główne
rozruszniki są w niezłym stanie, choć zapewne będzie musiała przeprowadzić kilka testów, by
upewnić się, czy działają. W swojej komnacie w świątyni miała mnóstwo części zapasowych.

Wycofała się z przedziału silnikowego, niespiesznie wstała, po czym wychyliła głowę z kabiny.

Przesunęła po powierzchni kadłuba uszkodzonej maszyny palcami, na których miała kilka odcisków.

- Wiecie co, myślę, że moglibyśmy to zrobić - oświadczyła. Oczy wszystkich zwróciły się w jej

stronę, a na twarzach malowało się to samo nieme pytanie.

- Uważam, że moglibyśmy naprawić ten myśliwiec typu TIE - powiedziała. Jej brat, nie kryjąc

zdumienia, przez chwilę spoglądał w milczeniu na siostrę.

Później uderzył się otwartą dłonią w czoło.
- Nie podoba mi się to wszystko - oznajmił.
Kiedy jęk silnika gwiezdnego skoczka ucichł w oddali, przerażone stworzenia żyjące w dżungli

zaczęły z wolna się uspokajać. Przemykały po ziemi w gąszczu krzaków, a drapieżniki rozglądały się
za nowymi ofiarami. Latające stworzenia przelatywały i drzewa na drzewo, głośno skrzecząc.
Całkowicie zapomniały o intruzach, którzy zakłócili ich spokój.

Najniższe gałęzie krzewów, rosnące niemal przy samej ziemi, nagle się rozchyliły. Ukazała się

zniszczona, rozdarta czarna rękawica, która odsunęła na bok ciernisty konar.

Po chwili z kryjówki na zdeptaną murawę niewielkiej polany wyszedł pilot uszkodzonego

myśliwca typu TIE.

- Poddanie się oznacza zdradę - mruknął do siebie, jak czynił to wiele razy przedtem. W ciągu

wielu długich lat, spędzonych samotnie w ostępach dżungli, porastającej powierzchnię Yavina
Cztery, słowa te stały się dla niego czymś w rodzaju litanii.

Wychudzone ciało mężczyzny było okryte strzępami ochronnego kombinezonu, podobnego teraz

bardziej do łachmanów. W czasie wielu lat, spędzonych w dżungli, imperialny pilot cerował go i
łatał kawałkami skór różnych zwierząt. Lewa ręka pilota, złamana podczas katastrofy, zrosła się pod
dziwnym kątem i teraz sterczała wykrzywiona ku górze jak spróchniała gałąź. Mężczyzna wyszedł na
polanę i nie zwracając uwagi na trzask gałązki pod starymi butami, skierował się ku miejscu, gdzie
rozbiła się jego maszyna. Zamaskował ją przed wielu laty, chcąc ukryć przed wścibskimi oczami
Rebeliantów. Teraz jednak, mimo tylu starań i upływu wielu lat, została odkryta.

- Poddanie się oznacza zdradę - powtórzył do siebie. Popatrzył na kadłub maszyny, chcąc ocenić,

ile szkód wyrządzili rebelianccy szpiedzy.

background image

background image

ROZDZIAŁ 10



Z każdym kolejnym dniem Tionna zwiększała stopień trudności ćwiczeń, które nakazywała

wykonywać młodym uczniom Jedi. Czworo przyjaciół spędzało coraz więcej czasu, doskonaląc
umiejętność posługiwania się Mocą.

Jaina, Jacen, Lowie i Tenel Ka korzystali z każdej okazji, żeby powracać na miejsce katastrofy

imperialnego myśliwca typu TIE. Za namową Jainy traktowali problem naprawy uszkodzonej
maszyny jak ćwiczenie grupowe... chociaż podczas wypraw w odległe rejony dżungli zawsze
pamiętali o wykonywaniu zadanych ćwiczeń.

Jaina, chociaż nie miała się czym chlubić, musiała przyznać, że jednym z motywów jej

postępowania był fakt, iż zazdrościła Lowbacce. Ona też chciała mieć własną maszynę, którą
mogłaby latać nad drzewami. Pociągało ją także wyzwanie, jakie przedstawiał uszkodzony
myśliwiec. Jego wiek i skomplikowana budowa stanowiły jedyną w swoim rodzaju możliwość
nauczenia się czegoś więcej z zakresu mechaniki. Jaina nie mogła przepuścić tej okazji.

A jednak najważniejszym powodem podjęcia się tego zadania i prawdopodobnie jedynym, dla

którego pracowali razem, nie marudząc, było zacieśnianie się więzów przyjaźni między całą
czwórką. Przyjaciele nauczyli się działać jako zespół, wykorzystując swoje zalety i kompensując
wzajemne słabości. Nici ich przyjaźni splatały się i wiązały, tworząc wzór równie prosty co
wytrzymały. Więź ta obejmowała także Em Teedee, który nauczył się wypowiadać odpowiednie
uwagi we właściwym czasie. Mały android stopniowo zaczął nawet być traktowany jak pełnoprawny
członek grupy.

Przez większość czasu Jaina zajmowała się problemami natury mechanicznej, podczas gdy

Lowbacca skupił się na systemach komputerowych. Jacen miał mnóstwo okazji obserwowania i
badania okazów miejscowej fauny, chociaż oficjalnie „przetrząsał” pobliskie gąszcze i zarośla w
poszukiwaniu brakujących albo uszkodzonych części. Od czasu do czasu powracał śmigaczem
młodego Wookiego do wielkiej świątyni, by zabierać stamtąd zapasowe części, potrzebne jego
siostrze lub Lowbacce. Tenel Ka pracowała przeważnie w milczeniu, robiąc wszystko, co musiało
być zrobione. Okazywała się niezastąpiona zwłaszcza wówczas, kiedy trzeba było przyciągnąć nową
plastalową płytę w celu załatania jakiegoś większego otworu w kadłubie imperialnej maszyny.

- Hej, Tenel Ka! - zawołał nagle Jacen. Czy wiesz, co wydaje dźwięk: Ha, ha, ha... łup?
Dziewczyna z Dathomiry zwróciła na niego poważne szare oczy, lśniące jak wypolerowane

kamienie.

- Nie wiem.
- Android, który usłyszał dobry dowcip i stracił głowę! - wyjaśnił Jacen, a potem zaczął zanosić

background image

się od śmiechu.

- A. Aha. - odparła Tenel Ka. Przez chwilę rozmyślała, po czym dodała bez śladu rozbawienia w

głosie. - Tak, to było bardzo śmieszne.

Pochyliła się, wracając do poprzedniej pracy.
Od czasu do czasu Lowbacca wspinał się na wierzchołek jakiegoś drzewa i oddawał medytacjom

czy tylko cieszył się samotnością. Młody Wookie lubił być sam, gdyż wówczas nie musiał odzywać
się do nikogo. Także Tenel Ka robiła sobie krótkie przerwy, w czasie których gimnastykowała się i
ćwiczyła mięśnie. Przedzierała się wówczas przez gąszcze dżungli albo wspinała na drzewa.

Jaina jednak nie oddalała się od uszkodzonej maszyny. Starała się jak najlepiej poznać jej

wszystkie zakamarki, żeby móc wyobrazić sobie, do czego będzie mogła jej używać. Kiedy
zajmowała się naprawami, nie zwracała uwagi, czy pozycja ciała uchybia jej godności czy też jest
niewygodna.

W pewnej chwili, nie wstając z fotela pilota, wsunęła głowę pod pulpit konsolety kontrolnej.

Pracowała skulona, leżąc na brzuchu i machając nogami, kiedy poczuła, jak ktoś żartobliwie
szturchnął ją w łydkę.

Wyczołgała się spod pulpitu, a wówczas Lowbacca wręczył jej komputerowy notatnik z

zarejestrowanymi w pamięci schematami i wykazami podzespołów myśliwca typu TIE, przepisanymi
z głównego archiwum ośrodka komputerowego w wielkiej świątyni. Jaina rzuciła okiem na
urządzenie i przyjrzała się liście komputerowych części, których potrzebował Lowbacca.

- Jacen powinien znaleźć je bez trudu - powiedziała. - Większość zresztą i tak mam w swojej

komnacie.

- Pan Lowbacca chciałby wiedzieć - odezwał się metaliczny głosik Em Teedee - jakim systemem

chciałabyś się zająć w następnej kolejności.

Jaina zmarszczyła czoło, usiłując zebrać myśli.
- Postanowiliśmy, że nie będziemy potrzebowali uzbrojenia - odparła. - Przypuszczam, że

laserowe działka funkcjonują prawidłowo, ale nie zamierzam podłączać ich do pokładowej sieci
komputerowej. Wydaje mi się, że następnym krokiem mogłoby być zajęcie się systemami
energetycznymi. Prawie wcale do ruch nie zaglądałam.

Jacen i Tenel Ka postanowili przyłączyć się do rozmowy.
- Będziesz potrzebowała drugiego panelu z ogniwami słonecznymi - oznajmiła dziewczyna z

Dathomiry. - Tego, który spoczywa na gałęziach drzewa.

Jacen puścił do niej perskie oko i używając jej własnych słów, zapytał:
- Czy to fakt?
Tenel Ka się nie uśmiechnęła, ale kiwnęła głową, przyznając mu rację. Jacen skrzyżował ręce na

piersi. Sprawiał wrażenie zadowolonego z siebie.

- Czy ktoś jeszcze pamięta, jakie ćwiczenie zadała nam dzisiaj Tionna?
- Unoszenie przedmiotów przez dwóch lub większą liczbę uczniów, pomagających sobie przy tej

pracy - odparła bez wahania Tenel Ka.

Jaina klasnęła w dłonie i zatarła je, po czym wyskoczyła z ciasnej kabiny pilota.
- No, to na co jeszcze czekamy? - zapytała.
Zadanie okazało się trudniejsze, niż początkowo przypuszczali, ale w końcu udało im się je

wykonać. Najpierw Lowie i Tenel Ka wspięli się na wierzchołek drzewa, by usunąć mchy i gałęzie
utrzymujące oderwany panel. Tenel Ka zabezpieczyła go cienką linką, wyciągniętą z kieszeni pasa, a

background image

Lowbacca dodatkowo przewiązał go mocnymi pędami dzikiej winorośli, pragnąc uchronić ciężką
płytę przed spadnięciem. Jaina i Jacen przyglądali się ich pracy z niższych gałęzi drzewa, wyciągając
szyje, żeby lepiej widzieć.

- Wszyscy gotowi? - zapytał Jacen. - W takim razie próbujemy się skupić. Odczekał chwilę, żeby

dać przyjaciołom szansę przyjrzenia się panelowi z ogniwami słonecznymi, połyskującemu w
padającym z góry rozproszonym świetle. Wszyscy skupili się na oderwanej płycie, starając się
otoczyć ją myślami.

- Teraz - odezwała się Jaina. W tej samej chwili wszyscy zaczęli myśleć o tym, że popychają

ciężki przedmiot, starając się go poruszyć. Łagodnym, ostrożnym ruchem unieśli panel znad gałęzi, na
której spoczywał przez dziesięciolecia. Wielka płaska sześciokątna płyta przez chwilę kołysała się w
powietrzu, po czym zaczęła z wolna się obniżać. Tenel Ka starała się, aby jej linka była przez cały
czas naprężona. Równocześnie pomagała sobie Mocą, żeby zmniejszyć ciężar opuszczanego
przedmiotu.

Współdziałając, wszyscy czworo opuścili panel o kilka gałęzi rosnących poniżej tej, na której

spoczywał. Tenel Ka i Lowbacca odczepili końce pędów winorośli i linkę od wyższej gałęzi i
ponownie przewiesili przez niższą, na której wspierał się teraz panel.

Nie obyło się bez kilku drobnych błędów. Umysłowa współpraca czworga przyjaciół nie

przebiegała tak harmonijnie jak początkowo sądzili, i zdarzało się nieraz, że ich myślowy uchwyt
słabł albo całkiem zanikał. Pędy winorośli i linka Tenel Ka spełniły jednak swoją rolę i zapobiegły
katastrofie.

Kiedy w końcu uczniowie Jedi, wyczerpani umysłową pracą opuścili panel na ziemię i przenieśli

w pobliże kadłuba myśliwca, wszyscy byli spoceni i ciężko oddychali.

Wydawszy ni to jęk, ni to umęczone westchnienie, Jaina ciężko opadła na ziemię obok

imperialnej maszyny. Wkrótce jednak położyła się na plecach, przez chwilę nie zwracając uwagi na
to, że jej włosy będą równie rozczochrane i pełne gałązek i liści jak zazwyczaj czupryna brata.

Lowie rzucił każdemu pakiet z jedzeniem, wyjęty z koszyka z zapasami, który każdego dnia

zabierali ze sobą. Porcja, przeznaczona dla Jainy, wylądowała na jej brzuchu. Dziewczyna
przetoczyła się na bok, burknąwszy z udawaną rezygnacją. Kiedy jednak jej spojrzenie padło na
ogromną dziurę w kadłubie uszkodzonego myśliwca typu TIE, nagle przyszedł jej do głowy pewien
pomysł.

- Wiecie, co? - zapytała, opierając brodę na dłoni. - Założyłabym się, że w tym pudle jest dość

miejsca na zainstalowanie jednostki napędu nadświetlnego.

- Powiedziałaś, że myśliwce TIE były maszynami krótkiego zasięgu - przypomniała jej Tenel Ka.
Lowie, kiedy zastanowił się nad propozycją, zareagował przeciągłym warknięciem. Jacen tylko

jęknął, kiedy pomyślał, że będzie to oznaczało dodatkową pracę.

- Zostały zaprojektowane jako maszyny krótkiego zasięgu - rzekła Jaina. - Nigdy nie instalowano

na nich jednostek napędu nadświetlnego, ponieważ Imperator nie chciał ograniczać ich zdolności
manewrowej.

Jacen parsknął.
- A może tylko nie chciał, by piloci mogli ratować się szybką ucieczką z poła walki.
Jaina odwróciła się w jego stronę i wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.
- Muszę przyznać, że nigdy nie pomyślałam o takiej możliwości - powiedziała. Na jej twarzy

malował się entuzjazm, kiedy popatrzyła po kolei na wszystkich przyjaciół. - Nic jednak nie stoi na

background image

przeszkodzie, żeby wyposażyć tę maszynę w jednostkę napędu nadświetlnego, prawda? Tata dał mi
nawet jedną w prezencie, żebym mogła przy niej majstrować.

- Istnieje taka możliwość - przyznała Tenel Ka, ale bez przesadnego entuzjazmu. Jaina wiedziała,

że wszyscy są zmęczeni. Kiedy rozważała różne możliwości, jej myśli rwały jednak jak górski potok.
Błyskawicznie się zdecydowała.

- No, dobrze, w takim razie wracajmy do akademii - oznajmiła. - Chciałabym dokonać tam kilku

pomiarów. Dzisiaj i tak się napracowaliśmy.

Jacen westchnął z ulgą.
- Myślę, że to najlepszy pomysł, jaki miałaś w ciągu ostatnich kilku godzin.
Następnego popołudnia, kiedy znów pracowali przy imperialnym statku, Jacen leżał na brzuchu.

Wsparł policzek na dłoni i obserwował wilgotną ziemię pod plątaniną nisko rosnących gałązek
gęstych krzaków. Pamiętał, żeby jego nogi wystawały spod gałęzi, na wypadek, gdyby inni oderwali
się od pracy i chcieli szybko go odnaleźć. Nie spodziewał się jednak, żeby odczuwali taką potrzebę.
Od strony kadłuba dolatywały odgłosy świadczące o tym, że Jaina i pozostali pracują przy
instalowaniu jednostki napędu nadświetlnego.

Stłumione mlaśnięcie ujawniło chłopcu, ze Tenel Ka i Lowbacca posłużyli się pojemnikiem z

uszczelniaczem, by wypełnić szczeliny i zamocować na nowo oderwany panel z ogniwami
słonecznymi. Wszyscy byli tak zajęci, że Jacen mógł znów bez przeszkód oddawać się poszukiwaniu
„zagubionych części”, co go najbardziej pociągało.

Zafascynowany, przyglądał się, jak stworzenie o kształcie liścia i dokładnie takiej samej

niebieskawozielonej barwy, przyczepiło się do najniższej gałązki krzewu. Następnie wyciągnęło
długi brunatny język i rozpłaszczyło go na łodydze w ten sposób, że był niemal całkowicie
niewidoczny. Jacen wyczuwał podniecenie dziwnego stworzenia. Wkrótce kilka małych owadów,
zapewne zwabionych nęcącym zapachem, którego Jacen nie wyczuwał, wylądowało na „gałęzi” i
przykleiło się na dobre. Jacen zachichotał i pokręcił głową widząc, że zwierzątko wciągnęło język z
cichym, ale słyszalnym siorbnięciem.

Kiedy stworzenie przypominające liść w końcu odpełzło, Jacen, nie widząc na ziemi niczego

ciekawego, od niechcenia lekko potrząsnął gałęzią krzaku. W nagrodę usłyszał cichy szelest i obok
jego ręki upadł niewielki przedmiot. Jacen podniósł go i obejrzał.

Była to metalowa odznaka imperialna.
Chłopiec obrócił prostokątny kawałek metalu w palcach, ale kiedy kątem oka ujrzał znajomy

błysk, odruchowo zamknął odznakę w dłoni. Na czworakach, pełznąc tyłem, wycofał się spod
krzaków, po czym wstał i pospieszył do myśliwca.

- Zobaczcie, co znalazłem! - krzyknął. Biodra i nogi jego siostry wystawały pod dziwacznym

kątem z kabiny, w której zapewne usiłowała przymocować jakiś element napędu nadświetlnego do
pokładu za fotelem pilota.

Jacen usłyszał jej stłumiony głos.
- Za chwileczkę. Potrzebuję teraz punktowej zgrzewarki. Tenel Ka, stojąca z drugiej strony

kabiny, wręczyła jej potrzebne urządzenie.

Dziewczyna z Dathomiry i Lowbacca, ocierając resztki szczeliwa z dłoni, obeszli kadłub

myśliwca, by przekonać się, co znalazł Jacen.

- Jakaś broszka? - zapytała Tenel Ka, z uwagą obracając przedmiot we wszystkie strony.
Jacen pokręcił głową.

background image

- Odznaka imperialna. Musiała odpaść od munduru.
- Już jestem - odezwała się Jama Wygrzebała się z ciasnej kabiny pilota i zgrabnie zeskoczyła na

ziemię. To powinno wystarczyć.

Jacen podał jej odznakę, ale jego siostra obojętnie kiwnęła głową.
- Popatrz, co jeszcze znalazłem - ciągnął Jacen, pokazując, wokół której było owinięte coś

przezroczystego i błyszczącego.

Jaina wydała dźwięk będący czymś pośrednim między parsknięciem a śmiechem, po czym

cofnęła się o krok, tak na wszelki wypadek.

- Wspaniale - powiedziała. - Właśnie tego mi brakowało. Jeszcze jednego kryształowego węża,

który mógłby uciec.

Jacen postanowił zastosować taktykę, na którą jego siostra z pewnością nie będzie mogła

pozostać obojętna.

- Och - westchnął z demonstracyjną rezygnacją. Pokazuję ci go dlatego, ponieważ zawsze jesteś

taka dobra w konstruowaniu różnych rzeczy. Myślałem, że mogłabyś zaprojektować taką klatkę, z
której nie potrafiłby uciec. Ale, rzecz jasna, jeżeli naprawdę wydaje ci się, że nie możesz...

Zobaczył, że twarz jego siostry rozjaśnia się w odpowiedzi na to wyzwanie. Po chwili jednak

bursztynowopiwne oczy Jainy się zwęziły. Jacen zrozumiał, że siostra przejrzała jego podstęp.

- To był cios poniżej pasa - oświadczyła. - Dobrze wiesz, że mogłabym... - Pokręciła głową,

westchnęła z udawanym rozdrażnieniem, po czym równie demonstracyjnie zaczęła udawać
pogodzoną z losem. - No, dobrze, niech ci będzie! Zbuduję nową klatkę dla twoich kryształowych
węży...

- Dziękuję - powiedział szybko Jacen, obawiając się, że Jaina zmieni zdanie. - Jesteś

najwspanialszą siostrą w całej galaktyce!

Jaina się obruszyła.
- Tylko żebyś nie przynosił nowego węża do komnaty, dopóki nie zbuduję ci tej klatki!
- Zgoda - oświadczył Jacen. - Będę trzymał go w innym bezpiecznym miejscu, na przykład w luku

towarowym. Czy mogłabyś teraz oddać mi tę imperialną odznakę?

Jaina rzuciła mu blaszkę. Jacen schwycił ją w locie, po czym zaczął polerować, pocierając o

rękaw bluzy.

- Zastanawiam się, czy przypadkiem nie należała do pilota - powiedział. Lowbacca popatrzył na

kadłub maszyny typu TIE, a potem przeniósł spojrzenie z powrotem na Jacena i burknął coś, co
zabrzmiało jak pytanie.

- Pan Lowbacca uważa za niemożliwe, żeby pilot przeżył katastrofę, nawet jeżeli wstrząs,

wywołany katastrofą maszyny został trochę złagodzony przez gałęzie drzew Massassów - odezwał
się Em Teedee. Tenel Ka, nie mrugając powiekami, rozejrzała się po miejscu katastrofy.

- Żadnych kości - stwierdziła. Jacen wzruszył ramionami.
- Po dwudziestu latach to nic dziwnego. W tej dżungli nie brakuje padlinożerców. Na twoim

miejscu nie dziwiłbym się, że nie zostało z niego ani śladu.

Chłodne szare oczy Tenel Ka świadczyły o tym, że dziewczyna nie została przekonana. Mimo to

kiwnęła głową.

- To możliwe. Wszyscy czworo pracowali w zgodnym milczeniu, mocując ostatnią plastalową

płytę wokół otworu w uszkodzonym kadłubie. Potem, kiedy pozostałych troje uszczelniało obrzeża
wolno schnącym szczeliwem, Jacen zaczął znów buszować w gąszczach krzaków. Wiedział, że nie

background image

powinien znikać z oczu trojga przyjaciół na czas dłuższy niż kilka sekund, ale przecież przeszukał już
wszystkie chaszcze widoczne z miejsca katastrofy.

Obiecując sobie, że nie będzie go tylko przez parę minut, Jacen przedarł się przez szczególnie

gęstą kępę krzewów o ciemnozielonych liściach. Zdumiony stwierdził, że znalazł się na polanie tak
małej, iż mógłby dotknąć przeciwległych krańców wyciągniętymi rękami. Na ziemi nie było widać
żadnych roślin, jakby miejsce to deptano tak często, że stratowano wszystkie, które kiedyś wyrosły. Z
przeciwległego krańca odchodziła w głąb dżungli... ścieżyna! Była wąska, ale także sprawiała
wrażenie bardzo często uczęszczanej.

Natychmiast zapominając o obietnicy, że nie będzie się oddalał, Jacen puścił się ścieżką,

wiodącą miedzy gąszczami zarośli. Drzewa Massassów, rosnące po bokach i tworzące coś w rodzaju
zagajnika, były młodsze niż gdzie indziej, a ich gałęzie sięgały do samej ziemi. Możliwe, że właśnie
dlatego żadne z przyjaciół chłopca nie zauważyło ścieżki z góry, z wierzchołka drzewa.

Kiedy Jacen zagłębił się w las, przekonał się, że dżungla staje się coraz gęstsza, coraz

mroczniejsza. Skrzeczenia, warczenia i wycia dobiegające z lasu z każdą chwilą wydawały się coraz
okropniejsze.

W pewnej chwili Jacen uzmysłowił sobie, że znalazł się o wiele za daleko od przyjaciół. Chciał

zawrócić, ale właśnie dotarł na skraj innej polany. Jej środkiem płynął niewielki strumień.

Jakieś stworzenie zbudowało tamę w poprzek łożyska, żeby skierować część nurtu do kolistego

płytkiego stawu. Na brzegu strumienia rosło wielkie pochyłe drzewo Massassów. O jego pień
opierało się z obu stron kilka grubych, długich gałęzi porośniętych mchem i paprociami, tworząc coś
na kształt prymitywnego szałasu. Zapewne była to kryjówka zwierzęcia, ścieżką którego podążał
Jacen.

Chłopiec zapuścił myślową wić do wnętrza szałasu, ale nie wyczuł niczego większego niż owady

i robaki żyjące w pobliżu. Słysząc głośne uderzenia serca w piersi, obszedł mały staw i zbliżył się
do skleconej byle jak konstrukcji. Wiedział, że powinien zachowywać się ostrożniej. Czymże jednak
mogło być to dziwne miejsce?

A jeżeli żyjące tu stworzenie jest drapieżnikiem? Co zrobiłoby, gdyby wróciło i zastało Jacena

przyglądającego się szałasowi?

Chłopiec podskoczył, usłyszawszy nagle głośny trzask... ale był to jedynie odgłos gałązki

łamiącej się pod jego stopą. Pochylił się, chcąc zajrzeć przez otwór między gałęziami... i aż
wstrzymał oddech na widok tego, co zobaczył.

Jedna trzecia część ogromnego pnia drzewa Massassów została wydrążona, by utworzyć solidną

suchą jamę, na tyle wysoką, że mógłby wyprostować się w mej mężczyzna. Jacen ujrzał
podwyższenie, zarzucone suchymi liśćmi i częściowo okryte wystrzępioną płachtą. Domyślił się, że
pełniło funkcję łoża. W pobliżu podwyższenia zobaczył krzesło, sporządzone domowym sposobem.
Nieco dalej, pod przeciwległą ścianą jaskini ułożono stertę części zapasowych obok stosu suszonych
owoców, winogron i jagód. Na samym wierzchołku stosu umieszczono koszmarny czarny czerep.
Miał trójkątne oczodoły i maskę umożliwiającą oddychanie, zakończoną parą gumowych węży. Jacen
domyślał się, że kiedyś musiały być dołączone do zbiornika z powietrzem.

Był to z całą pewnością hełm pilota imperialnego myśliwca typu TIE.
Jacen potknął się, gdy się wycofywał, żeby znaleźć się jak najdalej od jaskini. Nie mógł złapać

tchu, niemal się dusił. Potknął się po raz drugi, po czym przewrócił się o niewielki kamienny krąg
otaczający palenisko. Nabrał trochę popiołu i piasku, którym go przysypano, i przez chwilę

background image

przytrzymał w drżących dłoniach. Popioły były jeszcze ciepłe!

Jacen zerwał się na równe nogi i puścił z powrotem wąską ścieżyną. Biegł jak mógł najszybciej,

ani trochę nie zważając na gałęzie, które smagały go po twarzy, ani na ciernię czepiające się tkaniny
jego kombinezonu. Nie przejmował się zwierzętami, które płoszył z leśnych kryjówek. Nie zwolnił,
dopóki nie dobiegł do kępy gęstych zarośli w pobliżu miejsca katastrofy imperialnego myśliwca.

Przedarł się na niewielką polanę i nie przestając biec w stronę wraku, wołał:
- Jaino! Tenel Ka! Lowie! On jest tutaj. On żyje. Pilot myśliwca nie zginął podczas katastrofy!
Wszyscy troje unieśli głowy i spojrzeli na niego z bezgranicznym zdumieniem. Jednak w tej samej

chwili Jacen usłyszał za plecami szmer liści i trzask łamanych gałęzi, przez które ktoś się przedzierał.
Odwrócił się i zobaczył wynędzniałego, obdartego i zarośniętego mężczyznę, wyłaniającego się z
gąszczu zarośli. Twarz przybysza, odzianego w poszarpany lotniczy kombinezon, była poorana
głębokimi bruzdami. Jedna ręka, wykrzywiona pod dziwnym kątem, była okryta opancerzoną
rękawicą, sporządzoną z czarnej skóry. Jednak palce trzymały pewnie niezgrabny staromodny blaster.
A lufa broni była wymierzona w stronę młodych uczniów Jedi.

- Tak - odezwał się chrapliwie pilot imperialnej maszyny. - Jak widzicie, nie zginąłem podczas

katastrofy. Jesteście moimi więźniami.

background image

ROZDZIAŁ 11



Kiedy imperialny pilot spoglądał przez ułamek sekundy w inną stronę, Tenel Ka zareagowała

błyskawicznie, zachowując się tak, jak nauczyły ją kiedyś inne kobiety, wojowniczki z Dathomiry.

- Uciekajcie! - krzyknęła do przyjaciół, doskonale wiedząc, co robić. Obróciła się na piecie i

skoczyła w sam środek najbliższego gąszczu splątanych gałęzi, chcąc uniknąć spodziewanego strzału
z blastera.

Tenel Ka zareagowała tak szybko, że byłyby z niej dumne nawet dathomirskie nauczycielki,

zahartowane w niejednym boju. To właśnie one wpoiły dziewczynie cztery główne reguły taktyki, z
których teraz skorzystała:

Wywieść nieprzyjaciela w pole. Zrobić to, czego nie oczekuje. Zaskoczyć go nieprzewidzianą

reakcją. Nie tracić czasu na rozmyślania.

Tenel Ka zaczęła się przedzierać przez gęstwinę splecionych kolczastych gałęzi i błękitnolistnych

krzewów. Palcami, rozczapierzonymi jak szpony, rozsuwała gałęzie na boki, tworząc przejście, które
zamykało się tuż za jej ciałem. Oddychała z wysiłkiem, prąc wciąż naprzód. Nie zwracała uwagi na
ból i rany, zadawane przez kolce kaleczące jej obnażone ręce i nogi. Łuskowy pancerz wprawdzie
nieco osłaniał najważniejsze części jej ciała, ale złocistoruda grzywa falowała za jej głową,
zaczepiając o łodygi. Kolczaste gałęzie wyrywały całe pasma włosów. Dziewczyna raz po raz
syczała z bólu, ale zaciskała zęby i pędziła dalej.

Dlaczego jednak nie słyszała odgłosów świadczących o tym że inni także rzucili się do ucieczki?
Nagle uszu Tenel Ka dobiegł głośny huk i w krzakach, nieco na lewo od niej, pojawił się

jaskrawy płomień. To pilot myśliwca typu TIE wystrzelił do niej z blastera! Tenel Ka poczuła swąd
płonących liści i gotujących się soków, krążących w gałęziach krzaków. Upadła na ziemię,
przeturlała się kilka razy, po czym zerwała i zmieniwszy kierunek, pobiegła, ile sił w nogach.
Wiedziała, że gdyby teraz się poddała, imperialny pilot by ją zabił. Nie wątpiła w to ani trochę. Już
nie.

Myślała jedynie o tym, żeby znaleźć się jak najdalej od mężczyzny. Biegła przez las, raz po raz

zmieniając kierunek, pragnąc zmylić przeciwnika. Pod jej stopami trzaskały łamane gałązki, ale Tenel
Ka się tym nie przejmowała. Nie zwracała uwagi na to, dokąd biegnie... a kierowała się w tę stronę,
gdzie dżungla Yavina Cztery była jeszcze bardziej niedostępna.

Lowbacca wahał się tylko ułamek sekundy dłużej.
Wydawało mu się, że w jednej chwili Tenel Ka krzyknęła, żeby uciekali, i dosłownie zniknęła,

pogrążając się w najbliższych krzakach.

Pilot myśliwca typu TIE obrócił się i skierował lufę blastera w miejsce, w którym ostatnio

background image

widział Tenel Ka, a Lowbacca wykorzystał tę chwilę jego nieuwagi. Młody Wookie wydał zdumiony
ryk, pełen gniewu i przerażenia, a potem instynktownie zaczął wspinać się po potężnym pniu
najbliższego prastarego drzewa Massassów. Postanowił uciekać w górę, gdyż wiedział, że tylko tam
będzie czuł się bezpieczny.

Chwytając się gałęzi i pędów dzikiej winorośli, wspinał się coraz wyżej, zdążając ku

nieprzeniknionemu baldachimowi liści, pachnących jak egzotyczne przyprawy. Imperialny pilot, który
pozostał w dole, na polanie, zaczął strzelać na oślep w górę. Odgłosy wybuchów świadczyły o tym,
że jest rozwścieczony. W pewnej chwili z gałęzi rosnącej tuż pod stopami Wookiego jaskrawe
płomienie wystrzeliły jak balon, niespodziewanie uwolniony z uwięzi. Nozdrza Lowiego podrażniła
woń ozonu i swąd płonącej roślinności.

Dysponując potężną siłą, charakterystyczną dla Wookiech, Lowbacca wspinał się coraz wyżej.

Dotarł w końcu do rozłożystych konarów, z których mógł bardzo łatwo przedostać się jak po moście
do miejsca, w którym pozostawił swoją maszynę typu T-23.

Musiał sprowadzić pomoc. Musiał ocalić dwoje młodych przyjaciół. Miał nadzieję, że Tenel Ka

udało się uciec, ale Jacen i Jaina nie potrafili szybko zareagować ani poruszać się w dżungli
wprawnie i zręcznie.

- O rety! - usłyszał nagle biadolenie androida-tłumacza, przyczepionego do splatanego pasa. -

Dokąd się tak spieszymy? Ten mężczyzna usiłował nas zabić! Czy może pan sobie to wyobrazić?

Lowie nadal przedzierał się między grubymi konarami. Wielkimi susami przeskakiwał z gałęzi na

gałąź, coraz bardziej oddalając się od polany, na której imperialny pilot nie przestawał strzelać.

- Panie Lowbacco, proszę odpowiedzieć! - nalegał Em Teedee. Jego podniecony metaliczny głos

wydobywał się spomiędzy otworów w dolnej części obudowy. - Nie zamierza pan chyba pozwolić,
żebym wisiał tu i nic nie robił.

Lowbacca burknął coś w odpowiedzi, ale nie przystanął, nawet nie zwolnił biegu.
- Ależ to nie ma nic do rzeczy, ponieważ i tak robię wszystko, co mogę - odparł wymijająco Em

Teedee. - Co prawda nie mam rąk ani nóg, ale to nie oznacza, że nie chcę panu pomoc.

Nagle odgłosy blasterowych strzałów na polanie w dole ucichły. Lowbacca obawiał się jednak,

że to znaczy, iż Jacen i Jaina zostali pochwyceni... a może wydarzyło się coś jeszcze gorszego.
Wpadł w panikę, nie mógł trzeźwo myśleć. Wiedział, że powinien uwolnić bliźnięta. Ale w jaki
sposób? Nigdy przedtem nie znalazł się w takiej sytuacji. Nie sądził, żeby Tenel K.a mogła zrobić to
sama, a więc musi uczynić wszystko, co może, by jej pomóc.

Gałęzie nad jego głową zaczęły się przerzedzać i wkrótce zobaczył drzewo, rosnące na skraju

polany, na której wylądował swoim gwiezdnym skoczkiem typu T-23. Mały statek spoczywał
dokładnie w tym samym miejscu, w którym go pozostawił. Lowbacca zaczął schodzić po gałęziach,
od czasu do czasu chwytając się pnączy dzikich winorośli, aż znalazł się znów na ziemi. Mały
śmigacz był jego ostatnią szansą.

Młody Wookie był bardzo dumny, kiedy dostawał statek w prezencie od wuja Chewiego, ale

teraz gwiezdny skoczek wydawał mu się taki mały i zaniedbany, że niemal bezużyteczny przeciwko
uzbrojonemu imperialnemu pilotowi. Młody Wookie, powłócząc nogami, przeszedł po polanie
porośniętej chwastami i stanął obok kadłuba maszyny. Będzie musiał się nią posłużyć, żeby pomóc
przyjaciołom w ucieczce. Nie istniało lepsze rozwiązanie.

Wokół siebie słyszał tylko ciche, drżące brzęczenie owadów i odgłosy zwierząt żyjących w

dżungli. Nie dochodził doń huk blasterowych strzałów ani żadne okrzyki czy jęki bólu. Było cicho.

background image

Zbyt cicho. Musiał się pospieszyć.

- Och, to doskonały pomysł! - ucieszył się Em Teedee, kiedy przekonał się, że Lowbacca

podchodzi do śmigacza. - Wracamy do akademii Jedi, żeby wezwać pomoc, nieprawdaż? Jestem
pewien, że to najrozsądniejsza rzecz, jaką możemy zrobić w takiej sytuacji.

Lowbacca wiedział jednak, że wówczas byłoby za późno, by ocalić bliźnięta. Musiał zacząć

działać teraz, nie tracąc ani chwili. Powiedział małemu androidowi, co chce zrobić, ale Em Teedee
wydał piskliwy skrzek, bez wątpienia oznaczający przerażenie.

- Ależ panie Lowbacco! Pański T-23 nie jest przecież uzbrojony! Jak może pan chcieć nim lecieć

na spotkanie z imperialnym pilotem? Ten mężczyzna jest zawodowym żołnierzem, a ponadto
zachowuje się jak szaleniec!

Lowbacca, który właśnie wskakiwał do kabiny śmigacza, żeby włączyć repulsory, musiał

przyznać, że i jego dręczą takie same wątpliwości. Zbył jednak obawy androida-tłumacza
optymistycznym mruknięciem.

- Asy? - zapytał zdumiony Em Teedee. - Jakie asy może pan kryć w rękawie? A jeżeli już o tym

mowa, przecież nie ma pan żadnych rękawów!

Silniki pracowały głośno i miarowo, napełniając całą okolice wyciem i rykiem. Lowie kichnął,

wciągnąwszy w nozdrza cierpką gryzącą woń spalin. Czarny fotel pilota drżał, gdy maszyna
przygotowywała się do startu.

Będzie musiał okazać się mistrzem pilotażu, żeby wznieść się śmigaczem ponad korony drzew i

przelecieć do miejsca katastrofy imperialnej maszyny typu TIE... ale musi uratować przyjaciół. Musi
zrobić wszystko, by im pomóc. Miał nadzieję, że pilot myśliwca, przerażony hałasem silników
gwiezdnego skoczka, po prostu rzuci się do ucieczki. Bliźnięta będą mogły wówczas wskoczyć do
kabiny i uciec.

Lowbacca trącił dźwignię i oderwał śmigacz T-23 od polany, porośniętej zdeptanym zielskiem. Z

rykiem jonowych dopalaczy mały statek zaczął przemykać między drzewami, unikając zwisających
łodyg mchu i gałęzi. Jego pilot leciał na ratunek przyjaciołom... nie wiedząc, na jakie
niebezpieczeństwa się naraża.

Tymczasem Jacen i Jaina stali na polanie tylko przez krótką chwilę, a potem także odwrócili się i

rzucili do ucieczki... ale drogę zagrodził im kadłub niemal naprawionego myśliwca typu TIE. Jaina
schwyciła Jacena za rękę i trzymając ją, biegła obok brata. Bliźnięta, chociaż przerażone, wiedziały,
że muszą uciekać, uciekać.

Imperialny pilot wystrzelił dwukrotnie z blastera w gąszcz krzaków, w których zniknęła

dziewczyna z Dathomiry. Krzaki zaczęły się palić, a w powietrze poszybowały kawałki łodyg i
gałęzi. Przez ułamek sekundy Jaina sądziła, że Tenel Ka została zabita, ale później znów usłyszała
szelest liści i trzask łamanych gałęzi, świadczące o tym, że jej przyjaciółka nie zrezygnowała z
desperackiej ucieczki. Pilot myśliwca typu TIE zaczął następnie strzelać w górę, mierząc w gałęzie
najbliższego drzewa. Trafił kilka najniższych, Lowbacca zdążył jednak zniknąć. Bliźnięta, nie ustając
w biegu i ominęły kadłub uszkodzonego myśliwca, ale Jacen nagle się potknął o prostopadłościenną
skrzynkę, wypełnioną hydraulicznymi kluczami, cyberbezpiecznikami i innymi narzędziami, których
używali podczas naprawiania statku... i runął jak długi na murawę.

Jaina ponownie schwyciła rękę brata. Starała się poderwać go z ziemi, by kontynuować ucieczkę,

kiedy nagle tuż obok nich trafiła w ziemię blasterowa błyskawica. Od kadłuba uszkodzonego
myśliwca, pokrytego grubą warstwą rdzy, odbiły się trzy potężne ładunki, niosące olbrzymią energię.

background image

Jaina wahała się przez chwilę, ale potem uniosła ręce na znak, że się poddaje. Zrozumiała, że w

żaden sposób nie udałoby się im uciec. Jacen podniósł się z ziemi, stanął obok siostry i zaczął
otrzepywać kombinezon z kurzu. Pilot imperialnego myśliwca zbliżył się o dwa kroki. Był ubrany w
zniszczony opancerzony kombinezon lotniczy, a na jego twarzy malowała się wściekłość.

- Nie ruszajcie się, gdyż w przeciwnym razie zginiecie - oświadczył. - Rebelianckie szumowiny.
Jego czarny mundur był zniszczony i podobny do łachmanów. W wielu miejscach rozdarty i

łatany, nosił ślady przedzierania się przez ostępy dżungli. Okaleczona lewa ręka sterczała do góry,
bezwładna i sztywna jak kończyna androida, ale okrywała ją opancerzona czarna skórzana rękawica.
Można było przypuszczać, że pilot został ranny podczas katastrofy, gdyż ręka sprawiała wrażenie
złamanej dosyć dawno i zrośniętej, chociaż nieprawidłowo. Mężczyzna był niewątpliwie
zawodowym żołnierzem, dobrze wyszkolonym i zahartowanym w wielu bojach. Spoglądał na
bliźnięta, jakby chciał prześwidrować je spojrzeniem.

- Jesteście moimi więźniami - ciągnął, wykonując wymowny gest lufą staromodnego blastera,

trzymanego w źle zrośniętej, okrytej rękawicą dłoni.

- Proszę odłożyć ten blaster - odezwała się Jaina cicho i łagodnie. Postanowiła wykorzystać

wszystko, co wie na temat technik przekonywania, stosowanych przez rycerzy Jedi. - Nie będzie pan
go potrzebował.

Wujek Luke powiedział bliźniętom, w jaki sposób Obi-Wan Kenobi posłużył się kiedyś techniką

oddziaływania na umysły, by zakłócić tok myślenia imperialnych szturmowców; ludzi, obdarzonych
słabym charakterem.

- Proszę odłożyć blaster - powtórzyła Jaina, tym razem usiłując nadać głosowi bogate głębokie

brzmienie.

Bliźnięta powtórzyły to zdanie jeszcze kilka razy, starając się za każdym razem wzmacniać siłę

głosów. Próbowali wysyłać do umysłu pilota imperialnego myśliwca typu TIE kojące, uspokajające
myśli... podobnie jak kiedyś Jacen usiłował uspokoić kryształowego węża.

Imperialny pilot potrząsnął głową, porośniętą długimi siwymi włosami, po czym zmrużył

rozbiegane oczy. Blaster w jego dłoni zadrżał, ale lufa obniżyła się zaledwie o kilka milimetrów.

Dlaczego to nie skutkuje? - pomyślała zrozpaczona Jaina.
- Niech pan odłoży blaster - powtórzyła jeszcze raz, tym razem nieco bardziej stanowczo. W

mózgu imperialnego pilota natrafiła jednak na istny mur myśli tak jednoznacznych, tak ściśle
zdefiniowanych i nieprzejednanych, że wydały się jej niezmienne niczym oprogramowanie androida.

Nagle pilot wyprostował się i spiorunował bliźnięta spojrzeniem rozbieganych oczu.
- Poddanie się oznacza zdradę - powiedział machinalnie, jakby recytował dobrze wyuczoną

lekcję.

Jacen, orientując się, że jedyna szansa ratunku zaczyna wymykać się z ich rąk, wysłał myślową

wić i używając brutalnej siły, próbował wyszarpnąć broń z ręki mężczyzny.

- Łap blaster! - szepnął, zwracając się do siostry. Jaina także posłużyła się Mocą, chcąc pomóc

bratu wyrwać staromodną broń z uchwytu palców pilota. Okazało się jednak, że czarna opancerzona
rękawica jest tak mocno zaciśnięta na rękojeści blastera, że sprawia wrażenie przyklejonej. Uchwyt
blastera zaczepił się o fragment pancerza, a pilot myśliwca typu TIE, ujrzawszy, co się dzieje,
schwycił broń drugą dłonią i ponownie wymierzył lufę prosto w bliźnięta.

- Zaprzestańcie tych rebelianckich sztuczek - rozkazał lodowatym tonem. - Jeżeli nie

przestaniecie się opierać, będę musiał was zabić.

background image

Jacen i Jaina wiedzieli, że pilot musi tylko nacisnąć guzik spustowy i że może to zrobić o wiele

szybciej niż oboje, posługując się myślami, zdołają wyszarpnąć blaster z jego dłoni. Opuścili więc
ręce, odprężyli się i zrezygnowali z dalszej walki.

W tej samej sekundzie gdzieś w górze usłyszeli brzęczenie, które wkrótce przerodziło się w

wycie silników. Dobiegało znad baldachimu liści ogromnych drzew, stawało się coraz głośniejsze i
głośniejsze...

- To Lowie! - wykrzyknął Jacen.
Kiedy mały śmigacz przedzierał się przez listowie, w powietrzu rozległ się głośny trzask

łamanych gałęzi. Nie zmniejszając prędkości, gwiezdny skoczek typu T-23, jak szarżujący banth,
obniżał się ku polanie z uszkodzonym myśliwcem.

- Co on chce zrobić? - zapytał cicho Jacen. - Nie ma przecież żadnej broni na pokładzie.
- Zapewne zamierza tylko odwrócić uwagę pilota - szepnęła Jaina. - Chce nam dać szansę

ucieczki.

Imperialny żołnierz, odziany w opancerzony kombinezon, stał jednak nieruchomo na środku

polany. Rozstawił nogi, żeby móc lepiej utrzymać równowagę, i przyjął wyćwiczoną postawę
strzelecką. Bez mrugnięcia powieką skierował lufę ku nadlatującemu smigaczowi.

Jaina wiedziała, że gdyby blasterowa błyskawica przeniknęła przez osłonę niewielkiego reaktora

napędu repulsorowego, maszyna eksplodowałaby, zabijając młodego Wookiego, a prawdopodobnie i
wszystkich stojących na polanie.

Tymczasem Lowbacca obniżał lot śmigacza, jakby miał zamiar staranować pilota myśliwca typu

TIE. Imperialny żołnierz, zdecydowany walczyć o życie, wymierzył blaster w osłonę silnika
gwiezdnego skoczka i przycisnął guzik spustowy.

- Nie! - krzyknęła Jaina i w ostatniej chwili wysłała myślową wić, żeby trącić nią cokolwiek.

Posłużyła się Mocą, by popchnąć uniesione ramię pilota imperialnej maszyny i zmienić kąt
nachylenia lufy broni chociażby o ułamek stopnia. Jaskrawa blasterowa błyskawica ze
skwierczeniem przeszyła powietrze i zatańczyła na metalowej osłonie wspornika napędu
repulsorowego. W boku osłony silnika powstał otwór, przez który zaczęło wyciekać chłodziwo
zmieszane z paliwem. Pojawił się kłąb gryzącego szarosinego dymu. Silnik maszyny typu T-23
zakrztusił się, a jego dźwięk zmienił ton, stał się niższy i cichszy.

Lowie uniósł się w fotelu pilota i szarpnął dźwignię, chcąc zapobiec roztrzaskaniu maszyny o

drzewa Massassów. Jego skoczek był tak poważnie uszkodzony, że z trudem utrzymywał się w
powietrzu.

- Uciekaj, Lowie! - szepnął Jacen. - Ratuj się, dopóki możesz.
- Katapultuj się! - krzyknęła Jaina. - Nie czekaj, aż maszyna eksploduje! Jakimś cudem Lowbacca

zdołał jednak wyrównać lot, a potem zaczął się nawet wznosić. Ominął kilka ogromnych drzew i
skierował się ku baldachimowi lisa. Z silnika jego maszyny wydobywały się kłęby dymu. Ciągnęły
się cuchnącą smugą, w zetknięciu z którą liście drzew zwijały się, kurczyły i błyskawicznie
brązowiały.

- Niedaleko poleci - odezwał się imperialny pilot, a w jego chrapliwym, monotonnym głosie nie

dało się usłyszeć żadnych emocji. - Właściwie już jest martwy.

Kiedy Lowbacca wzniósł się nad wierzchołki drzew, maszyna typu T-23 zniknęła bliźniętom z

oczu. Jaina nadal jednak słyszała odgłosy nierównej, przerywanej pracy silnika, dowodzące, że
uszkodzony śmigacz wciąż utrzymuje się w powietrzu. W ciszy dżungli wszystkie dźwięki niosły się

background image

bardzo daleko. Po jakimś czasie buczenie napędu repulsorowego ucichło w oddali. Było słychać
jedynie krztuszenie się jonowych dopalaczy... aż w końcu i ten dźwięk ucichł całkowicie. Pilot
imperialnego myśliwca typu TIE, nie zmieniwszy obojętnego wyrazu twarzy, wykonał gest lufą
staromodnego blasterowego pistoletu.

- Pójdziecie teraz ze mną, rebelianccy więźniowie - oznajmił. - Jeżeli będziecie próbowali

jakichkolwiek sztuczek, zginiecie.

background image

ROZDZIAŁ 12



Lowbacca zmagał się ze sterami swojego gwiezdnego skoczka typu T-23. Próbując utrzymać go

nad wierzchołkami drzew rosnących w dżungli, korygował szarpnięcia, spowodowane przerywaną
pracą silnika.

Za maszyną ciągnął się warkocz gęstego, smolistego dymu, wydobywającego się ze

sterburtowego silnika repulsorowego. Lowie zaryzykował i w pewnej chwili odważył się zerknąć w
prawo, by ocenić stopień uszkodzenia. Nie zauważył płomieni, ale mimo to jego sytuacja wyglądała
niewesoło. Zbliżał się wieczór, a silne prądy powietrzne tworzyły zawirowania i niebezpiecznie
kołysały statkiem.

Mały śmigacz leciał jednak dalej, chociaż dosyć często tracił wysokość. Raz nawet musnął

gałęzie jakiegoś szczególnie wysokiego drzewa, które otarły się o poszycie spodu kadłuba, niczym
zachłanne szpony, ale Lowbacca szarpnął za dźwignię i jakimś cudem wyrównał lot gwiezdnego
skoczka. Był dobrym pilotem i wiedział, że zdoła powrócić do akademii Jedi, by wezwać pomoc,
bez względu na to, ile trudu miało go to kosztować. Nie wiedział tylko, co się stało z Tenel Ka. Był
ciekaw, czy dziewczynie udało się uciec, czy może pilot myśliwca typu TIE i ją wziął do niewoli.
Musiał zatem zakładać, że on jest jedyną nadzieją przyjaciół na ratunek.

Czuł, że jego serce mocno bije, a oczy łzawią od gryzącego, zapewne trującego dymu,

przenikającego do kabiny. Cierpka, cuchnąca i coraz intensywniejsza woń sprawiała, że zaczynało
kręcić mu się w głowie.

- Panie Lowbacco - odezwał się nagle Em Teedee. - Moje czujniki wskazują, że do kabiny

przedostały się znaczące ilości szkodliwych spalin.

Lowbacca burknął, wyraźnie rozdrażniony. Czyżby mały android wyobrażał sobie, że zmysł

powonienia zawiódł młodego Wookiego?

- No, nie - pospieszył z odpowiedzią Em Teedee. - Na razie jeszcze nic nam nie grozi, ale jeżeli

śmigacz zacznie tracić prędkość, mniej dymu będzie uciekało. Istnieje prawdopodobieństwo, że
wówczas poziom trucizn osiągnie wartość groźną... nawet dla organizmu Wookiego - dokończył
nieco głośniej mały android, pragnąc nadać swoim słowom większą wagę.

Kiedy mały skoczek znów otarł się o gałęzie, jeszcze raz szarpnął się i zatrząsł. Z ponurą

determinacją Lowie trącił dźwignię i uniósł maszynę. Pilotowanie było teraz o wiele trudniejsze.
Młody Wookie nie był pewien, czy za chwilę silnik nie odmówi posłuszeństwa.

Musiał jednak lecieć dalej. Nie mógł przecież opuścić przyjaciół w potrzebie. Ich życie znalazło

się w niebezpieczeństwie.

Mały śmigacz znów zadrżał i zanurkował. Lowbacca sapnął, z wysiłkiem nabierając powietrza

background image

przez zaciśnięte zęby. Jak gdyby w odpowiedzi na to sterburtowy silnik zakrztusił się, zająkną!...

I zamilkł.
Przywołując na pomoc całe doświadczenie, Lowbacca walczył, aby maszyna nie runęła

natychmiast między drzewa, a tylko opadała lotem ślizgowym. Gęste listowie, sprawiające wrażenie
zdradliwie przytulnego i miękkiego, pospieszyło na jego spotkanie. Z trzaskiem łamanych gałązek
gwiezdny skoczek typu T-23 wbił się w gąszcz liści i znieruchomiał. Spoczywał jak ranny ptak na
wierzchołkach drzew, zanurzywszy cześć prawego skrzydła w listowie. Lewy silnik nadal pracował,
ale gesty gryzący dym, wydobywający się z prawego, kłębami wdzierał się do kabiny.

Lowbacca czuł, że kreci mu się w głowie z powodu wstrząsu, jakiego doznał w wyniku

katastrofy. Wiedział jednak, że musi jak najszybciej wyjść z kabiny. Zaczął nieporadnie gmerać przy
sprzączkach pasów bezpieczeństwa, starając sieje odpiąć. Jego oczy łzawiły jednak od gryzącego
dymu. Z trudem łapał powietrze, niemal się dusił. Nie mógł sobie poradzić z opornymi zapięciami.

W końcu, doprowadzony do rozpaczy, szarpnął z całej siły, pragnąc wyrwać pasy z gniazd w

pokładzie. Nadwerężone szarpnięciem, jakiego doznały podczas katastrofy, ustąpiły dosyć łatwo.
Dwa zostały w dłoniach Wookiego, a z pozostałych, które nie puściły, bardzo szybko wyplątał się.

Z trudem wygramolił się z kabiny. Nieco później, gdy oddalał się od miejsca katastrofy, skąd

unosiły się kłęby smolistego dymu, z ulgą stwierdził, że silnik się nie zapalił. Lowie raz po raz
łapczywie zaciągał się ożywczym wilgotnym powietrzem, które napływało znad dżungli porastającej
powierzchnię Yavina Cztery. Kiedy w zapadającym zmierzchu zaczął przedzierać się między grubymi
pniami i konarami drzew, poczuł dotkliwy ból w kolanie, którym podczas katastrofy uderzył w
dźwignię sterowniczą.

Nie miał jednak czasu o tym myśleć. Możliwe, że jego pierwsza próba przyjścia przyjaciołom z

pomocą zawiodła, ale on ich nie zawiedzie. Zawsze były do wyboru inne możliwości. Musiał jednak
jak najszybciej powrócić do akademii.

Przyspieszył. Przeskakując z gałęzi na gałąź i przedzierając się przez listowie nie spostrzegł, że

złamała się zapinka mocująca Em Teedee do jego pasa.

Mały android z cichym płaczliwym jękiem pogrążył się w gęstwinie liści.
Zmierzch przerodził się szybko w nieprzeniknione ciemności nocy w dżungli na Yavinie Cztery.

Roje nocnych owadów i stada zwierząt obudziły się i wyruszyły na polowanie, ale Lowbacca, nie
zważając na nic, szedł wciąż dalej.

Zdrowy rozsądek nakazywał mu, aby dalszą drogę odbywał poniżej baldachimu liści; młody

Wookie zszedł zatem na niższy poziom. Wszystkie gałęzie były tu na tyle grube i długie, że mogły
utrzymać ciężar jego masywnego ciała, kiedy przeskakiwał z jednego drzewa na drugie. Czasami,
kiedy się zmęczył albo wydawało mu się, że zranione kolano za bardzo mu dokucza, czepiał się
konarów mocarnymi rękami. Wciąż szedł dalej, dzięki temu, że jego bystre oczy, charakterystyczne
dla Wookiech, nawet w mrokach nocy wskazywały mu najlepszą drogę.

Ani razu nie przystanął, żeby uspokoić oddech. Odpocząć będzie mógł kiedy indziej.
Jego wszystkie zmysły były wyostrzone, skupione jak laserowy promień androida medycznego.

Brzuśce palców stóp oraz czuły węch pomagały mu unikać gnijących liści, na których mógłby się
poślizgnąć, czy spróchniałych gałęzi, które mogłyby się załamać pod jego ciężarem. Dzięki
znakomitemu słuchowi mógł odróżnić szelest liści, poruszanych podmuchami nocnego wiatru, od
takiego samego odgłosu nocnych drapieżników, kryjących się albo polujących na gałęziach. Na razie
udawało mu się trzymać od nich z daleka.

background image

Lowbacca nie obawiał się mroków dżungli. Lasy na jego rodzimym Kashyyyku były o wiele

bardziej niebezpieczne, ale Lowie rzucił im wyzwanie i przeżył. Pamiętał, że nieraz do późnych
godzin nocnych bawił się w dżungli z kuzynami i przyjaciółmi, biegał po najwyższych konarach
drzew, skakał i huśtał się na gałęziach. Wszyscy zapuszczali się także na niższe, niebezpieczne
poziomy, by dowieść swej odwagi, a także dokonywać rytualnych obrzędów, po przejściu których
młodzieńcy Wookiech mogli być uważani za dorosłych osobników.

Przeciskając się przez wyjątkowy gąszcz, poczuł nagle, że jedna gałązka zaczepiła o jego

pleciony pas. Wyciągnął ją spomiędzy włókien, ale dotyk delikatnych skomplikowanych splotów
przypomniał mu o nocy, kiedy on poddał się rytuałowi dojrzałości i uzyskał prawo noszenia pasa.

Doskonale to pamiętał...
Tamtej niezapomnianej nocy, kiedy schodzi ł po drzewach na najniższy poziom dżungli, czuł, że z

podniecenia jego serce bije przyspieszonym rytmem. Wcześniej Lowie znalazł się na ziemi tylko dwa
razy, kiedy uczestniczył w obrzędach, obchodzonych przez przyjaciół. Taki był zwyczaj, a zresztą
duża liczba młodocianych Wookiech stanowiła o ich sile, kiedy starali się odciąć długie jedwabiste
włókna, wyrastające z samego środka niebezpiecznego kwiatu syreniowca.

Lowbacca postanowił jednak, że wyprawi się sam. Chciał stawić czoło wyzwaniu, jakie

przedstawiała żarłoczna roślina, posługując się zręcznością i sprytem, a nie siłą mięśni przyjaciół.

Tamta noc na Kashyyyku była dżdżysta i bardzo chłodna. Lowiego otaczało bogactwo różnych

świergotów, skrzeków, warknięć i gwizdów, wskutek czego czuł się przytłoczony. Kiedy dotarł do
najniższych gałęzi, zaciągnął mocniej rzemień, utrzymujący mały plecak na jego grzbiecie, i wyruszył
na polowanie.

Wytężając wszystkie zmysły, ukradkiem przemykał się z gałęzi na gałąź, aż w końcu poczuł

nęcącą woń kwiatu dzikiego syreniowca. Kierując się niezawodnym instynktem, podążał w kierunku
źródła charakterystycznej woni, czując na przemian to podniecenie, to znów przerażenie. W końcu
przykucnął na konarze rosnącym bezpośrednio nad rośliną. Pochylił się, żeby popatrzyć na
nieruchomą, ale niesamowicie złośliwą ofiarę.

Ogromny kwiat syreniowca tworzyły dwa połyskujące owalne jaskrawożółte płatki, zrośnięte u

nasady. Wyrastały z cętkowanej, krwistoczerwonej łodygi o średnicy dwukrotnie większej niż
grubość konaru, na którym przykucnął Lowbacca. Z samego środka ogromnego kwiatu wyrastał
wiecheć długich białych błyszczących włókien, wydzielających specyficzną woń, która była
mieszaniną wielu feromonów; zapachów, mających przywabiać nieostrożne zwierzęta.

Piękno gigantycznego kwiatu było jednak zdradliwe, ponieważ każde stworzenie, które znalazło

się za blisko i dotknęło delikatnego wewnętrznego miąższu płatka, wyzwalało w roślinie
śmiercionośny odruch. Oba ogromne płatki jak szczeki zatrzaskiwały się wokół nieszczęsnej ofiary,
po czym roślina zaczynała wydzielać trawienne soki.

Wyruszając samotnie, Lowbacca zamierzał zagłębić się miedzy płatki rośliny i ściąć kępkę

błyszczących włókien u nasady... ale w ten sposób, żeby nie wpaść w zastawione sidła.

Na ogół kilku krzepkich przyjaciół młodzieńca, który poddawał się rytuałowi dojrzałości,

przytrzymywało płatki zdradzieckiego kwiatu, a wówczas młody Wookie wskakiwał do środka i
ścinał połyskujące włókna, wydzielające niebiańską woń, po czym jak najszybciej uciekał. Czasami
jednak nie wystarczała nawet pomoc przyjaciół. Od czasu do czasu młodzi Wookie tracili kończyny,
kiedy drapieżna roślina chwytała zbyt wolno cofającą się rękę albo nogę.

Fakt, że młody Lowie postanowił wyprawić się sam, oznaczał, że musi zachować szczególną

background image

ostrożność. Lowbacca zdjął plecak z owłosionego grzbietu i ułożył na gałęzi jego zawartość:
ochronną maskę, wytrzymały długi sznur i nieco krótszą cienką linkę, a także składane wibroostrze.
Założył maskę w ten sposób, żeby zakrywała nos i usta; nie chciał czuć zapachu uwodzicielskich
feromonów syreniowca. Wiedział, że mieszanina tych woni wywołuje nieodpartą chęć dotknięcia
powierzchni płatka kwiatu albo cieszenia się jego aromatem jak najdłużej... a on nie mógł popełnić
tego błędu.

Pracując szybko i nie zwracając uwagi na odgłosy dobiegające z dżungli, sporządził na końcu

cienkiej linki niewielką pętlę, w ten sposób, żeby mogła się zaciskać. Następnie ujął nieco grubszy i
dłuższy sznur i zawiązał na nim kilka węzłów. Owinął jeden koniec liny wokół konara, na którym
siedział, bezpośrednio nad syreniowcem, zawiązał, po czym chwycił drugi koniec jedną dłonią,
ześlizgnął się z gałęzi i wykorzystując całą siłę mięśni, zaczął się opuszczać.

Znieruchomiał tak blisko łagodnie falujących płatków wygłodzonego kwiatu syreniowca, na ile

się odważył. Mógł teraz wyciągnąć rękę i dotknąć końca wiechcia drogocennych wici. Uchwycił
potężnymi zębami koniec sznura, żeby mieć wolne ręce, a zarazem nie spaść. Następnie, posługując
się cienką linką niczym lassem, zarzucił pętlę na kępkę błyszczących włókien i opuścił się jeszcze
niżej, żeby odciąć ją wibroostrzem u nasady. Kiedy skończył, triumfująco warknął. Równocześnie
szarpnął odcięte trofeum ku sobie i przycisnąwszy je jednym włochatym ramieniem do piersi, zaczął
wpychać do plecaka.

W podnieceniu, jakie go ogarnęło, nie zwrócił uwagi na to, że koniec długiego sznura wyślizgnął

się z jego ust. Rozwinął się, niepewnie się zakołysał, po czym musnął wnętrze jednego płatka
żarłocznego kwiatu. Czując, że nagłe przerażenie skręca jego wnętrzności, Lowbacca chwycił
przywiązany sznur i zaczął się rozpaczliwie wspinać. W tej samej sekundzie szczęki syreniowca się
zatrzasnęły. Płatki otarły się o jedną stopę młodego Wookiego, a potem zamknęły się ze
złowieszczym siorbnięciem tak nagle, że Lowbacca poczuł podmuch powietrza.

Pomyślał, że zasłużył na tę kępkę, na każde błyszczące włókienko. Było ich tyle, że wystarczyło

do uplecenia specjalnego pasa, z którym Lowie nie rozstawał się od tamtego czasu.

Zmęczenie szarpało każdym mięśniem, ale Lowbacca nadal przeskakiwał z jednego ogromnego

drzewa Massassów na drugie, biegnąc przez wiele godzin w ciemnościach nocy.

Odległość przestała mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. W jego głowie kołatała się tylko

jedna myśl: Musi dotrzeć do akademii Jedi. Przestał słyszeć cokolwiek poza własnym chrapliwym
oddechem. Jego zraniona noga niepewnie drżała przy każdym kroku. Zmęczenie przytępiało ostrość
wzroku, a gałęzie i ciernie plątały włosy gęstej sierści. Mimo to Lowie parł wciąż naprzód; noga-
ręka, noga-ręka, stopa-dłoń, stopa-dłoń...

W pewnej chwili wyciągnął rękę, by pochwycić następny konar, ale żadnego nie było.

Zdezorientowany, stanął, by rozejrzeć się po okolicy. Uniósł głowę i spojrzał na przeciwległy
kraniec polany... polany, która była lądowiskiem! Ujrzał mroczną sylwetkę wielkiej świątyni z
charakterystycznymi tarasami, oświetlonymi drżącym blaskiem kilku pochodni i odcinającymi się na
tle jaśniejącego nieba.

Lowbacca nie pamiętał później, jak zszedł z drzewa i zaczął biec przez polanę. Przed oczami

miał tylko zapraszający, zdumiewający widok pradawnej kamiennej piramidy. Głośno ryknął, chcąc
zaalarmować innych uczniów. Ryczał tak długo, aż ujrzał strumyk ciemnych sylwetek, okrytych
płaszczami Jedi i trzymających zapalone pochodnie. Uczniowie Jedi wybiegli po kamiennych
stopniach i puścili się w jego stronę.

background image

Zmęczenie desperacką wędrówką i bezsenność zaczynały brać górę nad wytrzymałością

Wookiego. Odrętwienie, narzucone przez determinację, z wolna ustępowało, a zranione kolano
ostatecznie odmówiło posłuszeństwa. Silne nogi Lowbaccy się ugięły. Młody Wookie runął na
murawę, z jękiem wypowiadając to, co pragnął powiedzieć.

Kiedy obrócił się na plecy, na tle nieba ujrzał krąg zaniepokojonych twarzy. Tionna, która

pochyliła się nad nim, wyciągnęła rękę i odgarnęła kosmyk zmierzwionych włosów sprzed jego oczu.

- Lowbacco, martwiliśmy się o ciebie! - powiedziała poważnie i surowo. - Czy jesteś ranny?
Lowie jęknął coś w odpowiedzi, ale wyglądało na to, że Tionna go nie zrozumiała. Pochyliła się

jeszcze niżej, a jej srebrzystosiwe włosy zalśniły w blasku pochodni.

- Czy Jacen i Jaina byli z tobą? - pytała. A Tenel Ka? Przerwała, a Lowbacca znów jęknął,

udzielając odpowiedzi.

- Czy stało się coś złego? - ciągnęła zaniepokojona Tiona. - Czy możesz powiedzieć mi, gdzie są

teraz?

Lowbacca zdołał w końcu powiedzieć, że jego przyjaciele są w dżungli i potrzebują pomocy.

Brwi Tionny jednak ściągnęły się, nadając jej twarzy wyraz jeszcze większego zmartwienia.
Nauczycielka kilka razy zamrugała, zamykając i otwierając perłowe oczy.

- Przykro mi, Lowbacco powiedziała. - Nie rozumiem ani słowa. Lowie sięgnął do pasa, chcąc

włączyć Em Teedee, ale jego palce nie natrafiły na obudowę. Miniaturowy android-tłumacz zniknął.

background image

ROZDZIAŁ 13



Tenel Ka biegła w zapadających ciemnościach przez dżunglę. Czując chłód nadciągającej nocy,

starała się obmyślić jakiś plan. Biegła, mając ręce wyciągnięte przed sobą, żeby chronić oczy i
rozsuwać gałęzie na boki. Mimo to kolczaste łodygi raz po raz smagały jej twarz, wyrywały pasma
włosów i pozostawiały długie, krwawiące smugi na obnażonych rękach i nogach.

Dziewczyna z trudem oddychała, ale nie z wysiłku, spowodowanego długim biegiem. Do tego

była przyzwyczajona od dzieciństwa. Wciąż jednak nie mogła się otrząsnąć z przerażenia na myśl o
tym, co się wydarzyło. Miała nadzieję, że podjęła słuszną decyzję. Słyszała przyspieszone bicie
serca i pulsowanie krwi w uszach. Dźwięk ten walczył o lepsze z prawdziwą symfonią nieznanych
odgłosów, wydawanych przez zwierzęta budzące się do nocnego życia w głębi dżungli. Chociaż
starała przypomnieć sobie jakiś sposób, stosowany przez rycerzy Jedi w celu uspokojenia nerwów,
dziwnym trafem żaden nie chciał jej wpaść do głowy.

Kiedy jakiś głośniejszy skrzek latającego stworzenia rozległ się bezpośrednio za jej plecami,

zaniepokojona Tenel Ka obejrzała się. Zanim jednak zdążyła przebiec kilka kroków, uderzyła się z
całej siły o potężny pień drzewa Massassów, rosnącego na jej drodze. Niemal ogłuszona, przebiegła
chwiejnie jeszcze kilka kroków, po czym upadła na ziemię, ale nie straciła przytomności. Przyłożyła
dłoń do skroni, chcąc sprawdzić, czy rana bardzo krwawi.

Na szczęście krew nie płynęła. To dobrze - pomyślała Tenel Ka, chociaż miała wrażenie, że ta

myśl napłynęła z bardzo dużej odległości. Pod opuszkami palców czuła otarty naskórek i obrzmienie,
ciągnące się od policzka do skroni. Wiedziała, że będzie miała wielkiego sińca, a niedługo zapewne
także straszny ból głowy. Oddałaby królestwo... Skrzywiła się, kiedy ta myśl przyszła jej do głowy.
Królestwo. Chociaż nikt tego nie mógł widzieć, poczuła, że na jej policzkach pojawia się rumieniec
wstydu.

Niepewnie wstała i zaczęła oceniać sytuację. Stwierdziła, że znów może trzeźwo myśleć, i

uzmysłowiła sobie, że zabłądziła. Jacen i Jaina, a zapewne w tej chwili takie Lowbacca, liczyli na
to, że wróci, aby im pomóc. Zawsze szczyciła się swoją siłą, lojalnością wobec przyjaciół,
niezawodnością, niepoddawaniem się nastrojom. Zaskoczona niespodziewanym niebezpieczeństwem,
potrafiła błyskawicznie rzucić się do ucieczki, ale później wpadła w panikę. Potrząsnęła głową,
chcąc usunąć z niej wszystkie myśli i wspomnienia niemądrego, bezcelowego biegu przez dżunglę.

No cóż, przynajmniej znów panuję nad nerwami - pomyślała, zaciskając blade wargi w cienką

linię. Postanowiła iść dalej i poszukać bezpiecznego miejsca, w którym mogłaby przenocować.
Później, wraz z nastaniem poranka, postara się ocenić sytuację i powróci do akademii Jedi.

Przedzierając się przez zarośla, rozglądała się na boki. W gasnącym świetle wieczoru

background image

stwierdziła, że grunt zaczyna się wznosić i staje się bardziej skalisty. Drzewa także nie rosły już tak
gęsto jak gdzie indziej. Kiedy zobaczyła szczerbaty cień, wyłaniający się przed nią z mroków,
zwolniła. Stwierdziła, ze znalazła się u stóp dużego skalnego wypiętrzenia porośniętego mchami.
Szorstkie czarne powierzchnie wskazywały, że powstało przed tysiącleciami na skutek zakrzepnięcia
jęzora lawy.

Tenel Ka odchyliła głowę i spojrzała w górę, ale w zapadających ciemnościach nie mogła

dostrzec wierzchołka wypiętrzenia. Zachowując ostrożność, ruszyła wzdłuż podnóża góry i po chwili
dotarła do szczeliny w skalnej ścianie. Mroczny, czarny jak sadza otwór dowodził, że stanęła przed
wejściem niewielkiej jaskini. Może mogłaby spędzić noc w tym bezpiecznym, nietrudnym do obrony
miejscu. Szczelina nie była szersza ani wyższa niż półtora metra, tak że Tenel Ka musiała się
pochylić, jeżeli chciała wejść i zbadać wnętrze groty. W tej chwili myślała tylko o tym, żeby znaleźć
wygodne i bezpieczne miejsce, w którym mogłaby odpocząć.

Zadrżała, kiedy kucnęła na zimnym, piaszczystym dnie jaskini. Każdy mięsień wysyłał impulsy

bólu, ale w tej chwili nie mogła nic na to poradzić. Potrafiła to znosić jak prawdziwa wojowniczka.
Jednak od popołudnia niczego nie miała w ustach. Sięgnęła do małej torby, przewieszonej przez
plecy, i znalazła ostatni herbatnik proteinowo-węglowodanowy. A jeżeli chodzi o zimno, mogła
przecież rozpalić ognisko, posługując się miniaturową punktową zgrzewarką, którą zwykle nosiła w
kieszeni pasa.

Uklękła i zaczęła przesuwać palcami po ziemi w pobliżu wejścia jaskini. Szukała suchych liści,

gałązek, patyków... wszystkiego, co mogłoby posłużyć do rozniecenia ognia. W dawnych czasach,
kiedy przebywała na Dathomirze, bardzo często spędzała noce poza domem i dobrze umiała radzić
sobie w lesie.

Kiedy pomyślała o miłym cieple ogniska i miękkim posłaniu z suchych liści, poczuła się nieco

raźniej. Koszmarne wydarzenia sprzed kilku godzin zaczynały zacierać się w pamięci. Powiedziała
sobie, że to tylko jeszcze jedna przygoda. Jeszcze jedna próba jej silnej woli, zdecydowania i
wytrzymałości.

Kiedy zebrała garść suchych liści i patyków, zaczęła się rozglądać za grubszymi gałęziami. W

aksamitnych ciemnościach zapadającej nocy układała je, tworząc stos, który miała za chwilę
podpalić. Sięgnęła do jednej kieszeni pasa, potem do drugiej i przez chwilę przebierała palcami,
szukając zgrzewarki. Po sekundzie jęknęła, przypomniawszy sobie, że przecież tego popołudnia
pożyczyła ją Jainie. Zaczęła pocierać zziębnięte ramiona i chuchać na palce rąk, by je rozgrzać.

Ogarnięta tęsknotą, pomyślała o radosnym cieple trzaskających ognisk i ciepłym korzennym,

mocno przyprawionym hapańskim napoju, który nieraz piła z rodzicami.

Kiedy o nich pomyślała, o Teneniel Djo i księciu Isolderze, poczuła że jej wargi układają się w

lekki uśmiech. Tenel Ka rzadko się uśmiechała. Gdyby była teraz w domu, wystarczyłoby, żeby
uniosła rękę, a przybiegłby jakiś służący czy lokaj hapańskiego królewskiego dworu, gotów spełnić
każde życzenie...

Tenel Ka się skrzywiła. Nigdy nie zaznała biedy ani trudów życia, chyba że sama tego chciała.

No cóż, przecież i tym razem sama tego chciałaś, księżniczko - pomyślała z przewrotną satysfakcją. -
Chciałaś sama poznawać życie i nauczyć się pokonywać trudności.

Jej ojciec, książę Isolder z Hapes, zawsze mówił, że te dwa lata, które przeżył w towarzystwie

korsarzy i piratów, nie ujawniając swojego pochodzenia, dało mu więcej jako przyszłemu królowi,
niż mogłoby zapewnić wiele lat studiów pod opieką hapańskich królewskich nauczycieli. Jej matka,

background image

Teneniel Djo, wychowana na surowej Dathomirze, była dumna, że jej jedyna córka przez wiele
miesięcy każdego roku uczy się żyć, jakby była jedną z kobiet klanu ze Śpiewającej Góry, i ubiera się
jak prawdziwa wojowniczka. Tenel Ka robiła to tym chętniej, iż wiedziała, że irytuje to jej hapańską
babkę, nieustannie knującą podstępne plany.

Teneniel Djo była zatem jeszcze bardziej zachwycona, kiedy jej córka oświadczyła, że poleci do

akademii Luke’a Skywalkera, aby zostać kiedyś prawdziwą Jedi. Zapisała się po prostu jako Tenel
Ka z Dathomiry, gdyż nie chciała, by inni uczniowie traktowali ją inaczej z powodu królewskiego
pochodzenia.

Prawdę o pochodzeniu Tenel Ka znał jedynie mistrz Skywalker, stary przyjaciel jej matki i

mężczyzna, którego Teneniel Djo najbardziej szanowała. Dziewczyna nie zdradziła swojej tajemnicy
nawet Jacenowi i Jainie, najlepszym przyjaciołom w akademii Jedi na Yavinie Cztery.

Jacen i Jaina... Bliźnięta jej zaufały. Znalazły się w niebezpieczeństwie i liczyły na jej pomoc.

Tenel Ka wzdrygnęła się, kiedy o nich pomyślała. Musiała spędzić tę noc w bezpiecznej jaskini, ale
następnego ranka powinna jak najszybciej dotrzeć do akademii i sprowadzić pomoc.

Usłyszała nagle jakiś szmer w głębi groty, a po nim cichy syk i stłumione klaśnięcie. Odwróciła

głowę i wytężając wzrok, starała się coś zobaczyć. Kilka razy zamrugała, usiłując przeniknąć
ciemności. Czyżby naprawdę dostrzegła jakiś cień poruszający się w mroku? Może postąpiła
nierozważnie, decydując się na spędzenie nocy w jaskini, której dobrze nie zbadała, ale zmęczenie i
chłód wzięły górę nad zwykłą ostrożnością. Spojrzała nieco wyżej i pomyślała, że chyba widzi
ciemne, błyszczące kształty, zawieszone u sklepienia i poruszające się niczym fale czarnego,
nieważkiego morza...

Nie bądź dzieckiem - skarciła się w myślach. Zawsze starała się pokazać przyjaciołom, jaka jest

samodzielna i dojrzała. Teraz jednak czuła dotkliwy chłód, a poza tym bolały ją wszystkie mięśnie.
Co powiedziałby Jacen, gdyby zobaczył ją w takim stanie? Zapewne opowiedziałby jakiś nudny
dowcip.

Tenel Ka zacisnęła zęby. Musi rozpalić ognisko, nie posługując się punktową zgrzewarką.

Wykorzysta sposób, którego nauczyła się na Dathomirze.

Mimo to pocieranie jednego gładkiego kawałka drewna o drugi zajęło jej silnie umięśnionym

rękom wiele czasu. W końcu udało się jej wyczarować niewielki jarzący się punkcik, wydzielający
strużkę dymu. Leciutko dmuchnęła i natychmiast przyłożyła do niego skraj suchego liścia. Pojawił się
mikroskopijny złocisty płomyk, który zaczął posuwać się w głąb liścia. Z trudem panując nad
podnieceniem, położyła następny liść i następny, po czym sięgnęła po kilka suchych gałązek.

Podmuch wiatru, który wpadł przez otwór jaskini, omal nie zgasił drżącego płomienia, a więc

Tenel Ka otoczyła ognisko piaskowym wałem, by ochronić je przed następnymi podmuchami.
Wrzuciła kilka kawałków suchej kory i wkrótce ogień płonął tak jasno, że zaczął ją ogrzewać, a w
jaskini pojawił się krąg krzepiącego blasku.

Tenel Ka uświadomiła sobie jednak, że dobiegające z głębi jaskini dziwne odgłosy, które

słyszała przed chwilą, nie tylko nie ucichły, ale stają się coraz głośniejsze... o wiele głośniejsze.

Nagle od sklepienia oderwało się skrzeczące stworzenie, podobne do uskrzydlonego gada.

Rozpostarło błyszczące skrzydła, wyglądające jakby sporządzono je ze skóry, i poszybowało ku
dziewczynie. Wyszczerzyło kły obu łbów, osadzonych na długich wężowych szyjach, i zaczęło
wymachiwać ogonem, zakończonym jadowitym kolcem. Widząc, że potworne stworzenie leci prosto
ku niej, Tenel Ka uniosła rękę, chcąc ochronić twarz przed atakiem. Ostre jak brzytwy pazury

background image

rozorały jej ramię, a siła uderzenia odepchnęła ją pod kamienną ścianę. Spiczaste kły wpiły się w
łydkę dziewczyny, ale szarpnęła się i kopnąwszy latającego gada, trafiła go w jeden łeb butem,
sporządzonym z wytrzymałej jaszczurczej skóry. W drżącym świetle ogniska zauważyła z
przerażeniem, że z mrocznych czeluści jaskini nadlatuje całe stado upiornych stworzeń. Wszystkie
kierowały się ku niej, łopocząc szeroko rozpostartymi skrzydłami, których rozpiętość dochodziła
prawie do dwóch metrów.

Starając się utrzymać równowagę na piaszczystym dnie jaskini, Tenel Ka opadła na kolana obok

kamiennej ściany. Później, wycofując się na czworakach, zaczęła kierować się ku wyjściu z groty.

Mijając ognisko, kopnęła żarzące się węgle w stronę koszmarnych gadów, krążących nad jej

głową. Niemal nie zauważyła, że rozżarzone gałązki i płonące liście osmaliły jej obnażone nogi.
Jeden z uskrzydlonych potworów zaskrzeczał z bólu.

Tenel Ka uśmiechnęła się z ponurą satysfakcją i dała nurka przez otwór jaskini. Znalazła się

znów w nieprzeniknionych ciemnościach dżungli.

Skrzydlate gady wyleciały za nią.

background image

ROZDZIAŁ 14



Imperialny pilot, nie przestając trzymać bliźniąt na muszce, kazał im iść na polanę z prymitywnym

szałasem i dziuplą, w której żył samotnie przez wszystkie lata.

- A wiec dlatego byłeś taki podniecony - stwierdziła Jaina, zwracając się do brata. - Znalazłeś

jego kryjówkę.

Jacen w odpowiedzi kiwnął głową.
- Milczeć! - warknął ochryple imperialny żołnierz. Jaina, czując, że zasycha jej w gardle, z

wysiłkiem przełknęła ślinę i rozejrzała się po niewielkiej polanie, na której zaczynały pojawiać się
wieczorne cienie. Słyszała plusk wody w płytkim strumieniu, płynącym środkiem polany. Nie
potrafiła wyobrazić sobie, jakim cudem pilot myśliwca typu TIE przeżył tyle lat w dżungli,
pozbawiony towarzystwa innych ludzi.

Klimat Yavina Cztery by ł co prawda dosyć ciepły, a więc mężczyzna nie musiał się obawiać

chłodu. Mieszkał w obszernej dziupli, wykonanej w wypalonym, poskręcanym wielkim pniu
pochyłego drzewa Massassów. Przed wejściem sklecił szałas z gałęzi, ułamanych i wbitych w
ziemię. Pilot dysponował zatem prymitywnym, ale względnie wygodnym pomieszczeniem. Jaina
usiłowała uzmysłowić sobie, ile czasu mogło zająć mężczyźnie wypalenie i wydrążenie wnętrza pnia,
skoro dysponował zapewne tylko ostrym kawałkiem kadłuba statku.

Pilot myśliwca typu TIE, łącząc kawałki wydrążonych trzcin, wykonał także wodociąg.

Doprowadzał w ten sposób bieżącą wodę do drewnianych pojemników, ustawionych pod gałęziami.
Wystrugał również prymitywne sztućce z drewna leśnych dyń i skamieniałych kawałków jakichś
grzybów. Było widać, że przywykł do samotności, a ponieważ zwierzęta w dżungli się go bały, żył z
dnia na dzień, nie martwiąc się o jutro. Oczekiwał na rozkazy i liczył na to, że któregoś dnia ktoś
przyleci, by go zabrać... Nikt jednak nie przyleciał.

Imperialny pilot przystanął przed wejściem szałasu.
- Na ziemię - rozkazał zwięźle. - Oboje. I wyciągnąć ręce nad głowami. Kiedy bliźnięta położyły

się na brzuchach na polanie, Jaina zerknęła ukradkiem na brata. Nie widziała najmniejszej szansy
ucieczki. Tymczasem pilot myśliwca typu TIE udał się na skraj polany i zdrową ręką zaczął gmerać
miedzy gałęziami. Owinął wokół palców cienki pęd purpurowej winorośli, zwisający spomiędzy
rosnących nad jego głową jaskrawych kwiatów, podobnych do orchidei. Szarpnął z całej siły i
oderwał sprężystą łodygę.

Pęd winorośli zaczął się zwijać w jego dłoni jak żywe stworzenie, usiłujące uwolnić się z

uścisku jego palców. Mężczyzna wrócił szybko do bliźniąt i zerwaną wicią związał nadgarstki
najpierw Jainy, a po chwili i Jacena. W miarę, jak z odciętych końców pędu wyciekały

background image

ciemnofioletowe soki, ruchy łodygi powoli zamierały, a giętka, jakby gumowa wić kurczyła się i
zaciskała, tworząc niemożliwe do rozerwania pęta.

Jacen i Jaina spojrzeli po sobie, a w swoich bursztynowych oczach dojrzeli odbicie myśli,

których woleli nie wypowiadać. Obawiali się, że imperialny pilot byłby rozgniewany.

Bliźnięta zgrzały się i spociły wskutek szybkiego marszu przez dżunglę wąską ścieżyną. Twarz

Jainy była wciąż jeszcze ubrudzona smarem, pochodzącym z jakiejś części naprawianego silnika.
Teraz jednak chłód nadciągającej nocy sprawił, że zadrżała. Jej ręce zaczęły drętwieć z zimna i bólu,
a cienkie pędy winorośli, wpijające się w nadgarstki, sprawiły, że ogarniało ją coraz większe
przygnębienie.

W ciągu mniej więcej godziny, jaka upłynęła od ich pochwycenia, żadne z bliźniąt nie widziało

ani śladu Tenel Ka czy Lowbaccy. Jaina obawiała się, że mogło przydarzyć się im coś złego; że
dwoje przyjaciół mogło wpaść w tarapaty albo zabłądzić w dżungli. Uzmysłowiła sobie jednak, że
jej położenie jest prawdopodobnie o wiele gorsze.

Nie odzywając się ani słowem, imperialny pilot trącił czubkiem buta bliźnięta, rozkazując im,

żeby wstały, po czym gestem nakazał, by usiadły na ogromnych kawałkach wulkanicznych skał,
ułożonych obok wypalonego kręgu na polanie. Jacen i Jaina przycupnęli na jednym, chcąc być jak
najbliżej siebie. Siedzenia skalnych ław były gładkie, wypolerowane od częstego używania, można
też było poznać, że ostre krawędzie i szorstkie powierzchnie zostały w ciągu wielu lat wygładzone
ręką samotnego pilota.

Kiedy olbrzymia pomarańczowa tarcza planety Yavin skryła się za horyzontem, z nieba zniknęły

ostatnie miedziane błyski światła. Na powierzchni szybko wirującego księżyca zapadła noc. Przez
gęste listowe nad głowami przedostawało się coraz mniej światła, a najniższe poziomy dżungli
pogrążały się w mroku czarniejszym niż ciemności najgłębszej nocy na Coruscant, rodzimej planecie
bliźniąt.

Imperialny pilot podszedł do stosu rozłupanych i suchych, chociaż omszałych kawałków drewna i

gałęzi, które pieczołowicie zbierał, i posługując się zdrową ręką, układał w kącie szałasu. Przynosił
po jednym kawałku do miejsca, w którym zazwyczaj rozpalał ognisko, i ustawiał, tworząc niewielki
stożek.

Później ze schowka w głębi jaskini wyciągnął pokiereszowaną zapalniczkę i skierował jej wylot

w stronę stosu drewna. Bateria była niemal wyczerpana i u srebrzystego wylotu pojawiło się tylko
kilka iskier. Pilot sprawiał jednak wrażenie nawykłego do takich niespodzianek. Powtarzał czynność
z nieskończoną cierpliwością. Nie złorzeczył ani nie narzekał, tylko skupił całą uwagę na tym, co
robił. Kiedy w końcu udało mu się rozpalić ogień, najmniejszym gestem nie okazał radości ani
satysfakcji.

Widząc, że płomień ogarnął drewienka, pilot myśliwca typu TIE ponownie zanurkował do dziupli

i zaczął grzebać w koszyku, uplecionym z pędów dzikich winorośli. Po chwili powrócił, niosąc duży
kulisty owoc, ukryty we wnętrzu nieapetycznej, porośniętej brzydkimi brodawkami brązowej
skorupy. Jaina nigdy przedtem go nie widziała. Niczego takiego nie jadali w akademii Jedi.

Przytrzymując owoc wykręconą ręką, okrytą rękawicą, pilot posłużył się kawałkiem zaostrzonego

kamienia, by rozłupać skorupę, a potem usunąć resztki. Ukazał się żółtawo-zielonkawy miąższ,
upstrzony purpurowymi cętkami. Pilot podzielił owoc na trzy części, poczłapał do więźniów i
wyciągnąwszy rękę, podsunął jeden kawałek pod nos Jainy.

- Jedz! - rozkazał. Jaina na chwilę zacisnęła wargi, obawiając się, że imperialny żołnierz może

background image

chcieć ją otruć. Natychmiast uświadomiła sobie jednak, że gdyby pilot myśliwca typu TIE chciał ich
zabić, mógłby zrobić to w każdej chwili - a ona jest bardzo głodna i spragniona.

Mając ręce skrępowane wysychającą winoroślą, pochyliła się, otworzyła usta i zagłębiła zęby w

pastelowym miąższu. Poczuła strumień cierpkokwaśnego, podobnego w smaku do soku z pomarańczy
płynu, który okazał się zdumiewająco smaczny i orzeźwiający. Delektując się, zaczęła powoli gryźć.
Przełknęła.

Jacen także jadł swoją porcję. Oboje kiwnęli głowami, chcąc w ten sposób podziękować

pilotowi imperialnego myśliwca. Mężczyzna nadal ich obserwował, nie zmieniając kamiennego
wyrazu twarzy.

Jacen, licząc na to, że najgorsze mają za sobą, odważył się zapytać:
- Co zamierza pan z nami zrobić, proszę pana? Przekrzywił głowę i próbował otrzeć policzek o

ramię, by usunąć reszki soku, jakie pozostały mu na wargach.

Pilot myśliwca typu TIE spoglądał na niego obojętnie przez kilka sekund, po czym odwrócił

głowę i wpatrzył się w zarośla.

- Jeszcze nie wiem. Jaina poczuła, że mięśnie jej torsu zaczynają się kurczyć. Wszystko to było

fatalną pomyłką; wydarzyło się przez zwykły przypadek. Imperialny pilot, zapewne ukryty w gąszczu
krzaków, musiał obserwować przez wiele dni, jak pracują przy wraku jego statku. Dopiero
przypadkowe odkrycie jego dziupli, dokonane przez Jacena, zmusiło go do działania.

Co mógł z nimi zrobić pilot imperialnego statku? Nie miał chyba dużego wyboru.
- Jak pan się nazywa? - zapytała Jaina. Pilot myśliwca typu TIE usiadł prosto i popatrzył na

opancerzoną rękawice, okrywającą jego wykręconą rękę. Obrócił się powoli ku dziewczynie, jak
android mający uszkodzone serwomotory.

- CE3K-1977.
Jego słowa zabrzmiały, jakby recytował dobrze wyuczoną lekcję. Podał tylko kod stopnia

wojskowego i numer służbowy.

- Nie chodzi mi o pański numer - nalegała Jaina. - Chcielibyśmy poznać pańskie nazwisko. Ja

mam na imię Jaina, a to jest mój brat, Jacen.

- CE3K-1977 - powtórzył imperialny żołnierz, a w jego głosie nie dało się usłyszeć żadnej

emocji.

- Jak brzmi pańskie nazwisko? - zapytała po raz trzeci Jaina. Wyglądało na to, że pytanie

dziewczyny wprawiło mężczyznę w zakłopotanie.

Wbił spojrzenie w ziemię, a potem przeniósł je na obszarpany mundur. Jego usta kilka razy

otwierały się i zamykały, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Dopiero po dłuższej chwili
imperialny pilot przemówił, ale jego głos zabrzmiał jak krakanie:

- Qorl... Qorl. Nazywałem się Qorl.
- My uczymy się w akademii, która znajduje się w starych świątyniach - odezwał się Jacen i

nieśmiało się uśmiechnął. Pamiętał, że ten uśmiech zawsze rozbrajał jego matkę, ilekroć się na niego
gniewała. Na pilocie myśliwca typu TIE nie wywarł jednak żadnego wrażenia.

- Baza Rebeliantów - powiedział Qorl.
- Nie, tam jest teraz uczelnia - oświadczyła Jaina. - Wszyscy, którzy tam przebywają, przylecieli,

by się uczyć. Od dawna nie ma tam żadnej bazy, prawdę mówiąc, od mniej więcej... dwudziestu lat -
dodała.

- To baza Rebeliantów - powtórzył Qorl tak stanowczo, że Jaina postanowiła nie upierać się przy

background image

swoim zdaniu.

- Jak pan się tutaj znalazł? - zapytała, pochylając się na siedzeniu z wygładzonej czarnej skały. W

ognisku wesoło trzaskały płonące głownie. - Od jak dawna żyje pan w dżungli?

Pędy winorośli, zaciskające się wokół jej nadgarstków, utrudniały krążenie krwi i sprawiały, że

jej dłonie zaczynały drętwieć. Jaina poruszyła palcami, a potem pochyliła się w stronę ogniska.
Charakterystyczna woń dymu z płonących gałęzi wydała się jej niemal słodka.

Pilot imperialnego myśliwca zamrugał powiekami bladoniebieskich oczu, po czym wpatrzył się

w płomienie. Sprawiał takie wrażenie, jakby przeniósł się w czasie i przeżywał wszystko po raz
drugi.

- Gwiazda Śmierci - powiedział. - Byłem na pokładzie Gwiazdy Śmierci. Przylecieliśmy tu, żeby

zniszczyć bazę Rebeliantów, zaraz po tym, jak wielki moff Tarkin unicestwił Alderaan. Yavin Cztery
miał być naszym następnym celem.

Jaina poczuła w sercu ostry ból, kiedy przypomniała sobie opowieści matki o przepięknej

planecie Alderaan, porośniętej trawą, w której źdźbłach wiatr wygrywał pieśni, a na równinach
wznosiły się smukłe wieże. Rodzima planeta księżniczki Leii była ośrodkiem galaktycznej kultury i
cywilizacji, ale wskutek nieprawdopodobnego okrucieństwa funkcjonariuszy Imperium została
zniszczona pojedynczym strzałem z superlasera Gwiazdy Śmierci.

- Musimy zniszczyć Rebeliantów za wszelką cenę - ciągnął monotonnie Qorl. - Rebelianci

stanowią zagrożenie dla Imperium.

Imperialny pilot recytował tę litanię jeszcze przez jakiś czas. Wyciągał z głębin pamięci

wyuczone zdania i myśli, wyryte zapewne podczas szkolenia, jakie przeszedł w wojskowej
imperialnej akademii.

- Nowy porządek, jaki wkrótce zaprowadzi Imperator, ocali całą galaktykę. Rebelianci chcą

zniszczyć jego marzenie, a zatem my musimy zniszczyć Rebeliantów. Stanowią śmiertelne zagrożenie
dla pokoju i stabilności.

- Był pan na pokładzie Gwiazdy Śmierci - przypomniał Jacen. - To było przed ponad dwudziestu

laty. Co się stało?

Qorl nie przestawał się wpatrywać w płomienie ogniska. Jego cichy, chrapliwy głos był tylko

nieco głośniejszy od szeptu.

- Rebelianci wiedzieli, że przylatujemy. Stawili opór. Walczyli. Rzucili swoje siły do walki z

bojową stacją. Otrzymaliśmy rozkaz, żeby wystartowały wszystkie eskadry myśliwców typu TIE.

Leciałem razem ze swoją eskadrą. Wszyscy moi koledzy zginęli, zestrzeleni przez pilotów

rebelianckich maszyn typu X. Mój myśliwiec został uszkodzony... przestał funkcjonować jeden panel
z ogniwami słonecznymi. Maszyna zaczęła koziołkować, oddalać się od Gwiazdy Śmierci.

Musiałem powrócić, jeżeli chciałem, żeby mechanicy naprawili uszkodzenie. Na wszystkich

kanałach łączności panował jednak straszny chaos; w eterze krzyżowały się krzyki i wołania o
pomoc. Tymczasem mój myśliwiec, ciągle koziołkując, coraz bardziej zbliżał się do powierzchni
czwartego księżyca Yavina. Usiłowałem nawiązać z kimkolwiek łączność przez komunikator. W
końcu mi się to udało. Powiedziano mi, żebym wylądował i czekał, aż ktoś po mnie przyleci.
Rozkazano mi, żebym skupił całą uwagę na lądowaniu... i był cierpliwy.

- A wiec doszło do katastrofy - stwierdził Jacen.
- Gałęzie drzew nieco złagodziły mój upadek. Kiedy jedno z ogniw słonecznych zahaczyło o jakiś

konar i oderwało się od kadłuba, zostałem wyrzucony z kabiny i wylądowałem w gąszczu krzaków.

background image

Kiedy się z nich wygrzebałem, pokuśtykałem do wraku mojego myśliwca. Pozostałem tak blisko
maszyny, na ile się odważyłem. Obawiałem się, że może eksplodować. Moja ręka... - Odchylił lewą
dłoń, ukrytą w czarnej, skórzanej rękawicy - doznała ciężkich obrażeń. Kość złamana w wielu
miejscach, ścięgna zerwane.

Spojrzałem w niebo w samą porę, żeby zobaczyć, jak Gwiazda Śmierci eksploduje. Wyglądało

to, jakby na niebie rozbłysło jeszcze jedno słońce. W przestworza wystrzeliły płonące odłamki, które
poszybowały ku księżycowi. Musiały wzniecić w lasach setki pożarów. W ciągu kilku następnych
tygodni, kiedy szczątki opadały na powierzchnię, na niebie było widać istny deszcz meteorów.
Przypominały sztuczne ognie.

W ten sposób znalazłem się tutaj.
Płomienie ogniska oświetlały twarz mężczyzny żółtawym, migotliwym blaskiem. Odgłosy

dobiegające z dżungli otaczały ich niczym monotonna, hipnotyzująca muzyka. Pilot myśliwca typu TIE
nie dawał żadnego znaku, że jest świadom, iż bliźnięta go słuchają. Kiedy ciągnął opowieść,
poruszały się tylko jego usta.

- Czekałem tu i czekałem, jak mi rozkazano, ale nikt po mnie nie przylatywał.
- Ależ to trwało ponad dwadzieścia lat! - wykrzyknęła Jaina. - Ten księżyc został wkrótce potem

opuszczony, a pierwsi ludzie w akademii Jedi pojawili się dopiero przed jedenastu laty. Dlaczego
nie powiadomił pan nikogo o tym, że przebywa na księżycu? Czy rzeczywiście pan nie wie, co
wydarzyło się w galaktyce od czasu, kiedy pańska maszyna uległa katastrofie?

- Poddanie się oznacza zdradę! - wybuchnął Qorl, piorunując dziewczynę spojrzeniem. Jego

wymizerowaną twarz wykrzywił grymas złości.

- Ależ mówimy panu prawdę! - odezwał się Jacen. - Wojna się skończyła. Imperium nie istnieje.

- Głęboko odetchnął, zrobił krótką przerwę, po czym ciągnął: - Darth Vader nie żyje. Imperator także
zginął. Rządzi teraz Nowa Republika. Istnieje tylko kilka systemów gwiezdnych, które nadal
pozostaw wierne Imperium, ale kryją się gdzieś daleko, w samym środku jądra galaktyki.

- Nie wierzę wam - odezwał się stanowczo Qorl.
- Jeżeli zaprowadzi nas pan z powrotem do akademii Jedi, udowodnimy, że mówimy prawdę.

Pokażemy panu także inne rzeczy - obiecała Jaina. - Czy nie chciałby pan powrócić do domu? Chyba
ma pan już dosyć takiego życia. Moglibyśmy też przywrócić panu władzę w ręce.

Qorl uniósł dłoń w czarnej rękawicy i przez chwilę się jej przyglądał.
- Posłużyłem się pokładowym zestawem medycznym - powiedział. - Nastawiłem złamane kości

najlepiej jak umiałem. Zrosły się całkiem nieźle, chociaż czułem straszliwy ból... przez długi czas,
całe lata.

- W akademii są uzdrowiciele Jedi! - oświadczyła Jaina. - Mamy także medyczne androidy. Może

pan być znów wesół i szczęśliwy. Dlaczego miałby pan dłużej mieszkać w dżungli? Niczego pan nie
zdradza, bo Imperium nie istnieje!

- Bądź cicho! - rozkazał szorstko Qorl. - Imperium będzie istniało zawsze. Imperator jest

niezwyciężony.

- Imperator nie żyje - powtórzył Jacen.
- Ale samo Imperium nigdy nie zginie - upierał się pilot.
- Jeżeli zatem nie zgadza się pan, byśmy razem powrócili, czego właściwie pan chce? - zapytała

Jaina.

Jacen kiwnął głową na znak, że i on jest tego ciekaw, po czym zapytał:

background image

- O co właściwie panu chodzi? Co moglibyśmy dla pana zrobić? Pilot myśliwca typu TIE

przestał wpatrywać się w płomienie i popatrzył na bliźnięta. Na jego zarośniętej, pooranej głębokimi
bruzdami twarzy, pojawił się przebiegły wyraz, jakby jakaś myśl natchnęła go nową nadzieją.

- Skończycie naprawiać mój myśliwiec - oświadczył. - Wówczas będę mógł odlecieć z tego

przeklętego księżyca. Powrócę do Imperium w aureoli sławy, jak bohater. Poddanie się oznacza
zdradę... a ja nigdy się nie poddałem.

- A co będzie, jeżeli panu nie pomożemy? - zapytał Jacen, zebrawszy całą odwagę, na jaką

potrafił się zdobyć. Jaina natychmiast poczuła przemożną chęć, żeby kopnąć go za to, że prowokuje
imperialnego pilota.

Qorl popatrzył w oczy chłopca, przybierając na nowo dobrze znany, obojętny wyraz twarzy.
- Wówczas się was pozbędę - oświadczył.

background image

ROZDZIAŁ 15



Minęło kilka chwil, zanim Em Teedee dokonał ponownej kalibracji czujników, zaraz po tym, jak

odczepił się od pasa Lowbaccy. Stwierdził, że spada, obija się o konary, koziołkuje i znów spada. W
końcu wylądował w gęstwinie pędów winorośli, oplątujących najniższe gałęzie drzewa.

- Panie Lowbacco, proszę wrócić! - zawołał, nastawiwszy na największą wartość wzmocnienie

obwodów głośnika. - Niech pan mnie tu nie zostawia! O rety. Wiedziałem, że to nie jest dobry
pomysł.

Zwiększył wrażliwość czujników optycznych, żeby móc lepiej widzieć w panującym na

najniższych poziomach dżungli półmroku Przekonał się, że otacza go plątanina gałęzi i pędów.
Wydała mu się zbyt gęsta nawet dla kogoś tak dużego i silnego jak młody Wookie.

- Ratunku! Pomocy! - zawołał po raz drugi. Zdecydował, że najlepiej wykorzysta swój głos

wówczas, jeżeli będzie krzyczał co czterdzieści pięć sekund. Obliczył, że jest to najkrótszy czas, po
upływie którego pojawiłby się ktokolwiek, kto znalazłby się w zasięgu jego głosu.

Nie mogąc się poruszyć ani zorientować w swoim położeniu, Em Teedee doszedł do wniosku, że

znajduje się jakieś dwadzieścia metrów nad ziemią. Liczył na to, że żaden przypadkowy podmuch
wiatru nie poruszy gałęzi i nie sprawi, że zacznie koziołkować jeszcze niżej. Gdyby upadł na ziemię,
mógłby uderzyć o jeden z zakrzepłych jęzorów lawy, a wówczas jego obudowa uległaby
uszkodzeniu. Drogocenne elektroniczne podzespoły rozsypałyby się we wszystkie strony i nie
znalazłby się nikt, kto mógłby je odszukać, a tym bardziej połączyć w prawidłowy sposób. Na samą
myśl o tym poczuł dziwne mrowienie w obwodach logicznych.

Upłynęło czterdzieści pięć sekund. Em Teedee zawołał ponownie, po czym umilkł i czekał, co się

stanie. Wołał tak przez następną godzinę i jedenaście minut. Nie tracił nadziei, że jego wołanie
zwróci czyjąś uwagę i pojawi się ktoś, kto go uratuje.

Kiedy jednak jego nadzieje się ziściły, mały android pożałował, że w ogóle używał obwodów

głosowych.

W pobliżu przemykało wielkie stado trajkoczących wełnolamandrów, przeskakując z jednego

konaru na drugi i czepiając się gałęzi. Te żyjące na drzewach stworzenia, hałaśliwe i
nieprawdopodobnie zręczne, potrafiły równie zwinnie wdrapywać się na grube konary i cienkie
gałęzie, nie tracąc równowagi. W tej chwili sprawiały wrażenie zajętych rozstrzyganiem sporu, które
z nich głośnym wyciem bardziej zmąci ciszę nadchodzącej nocy.

Mimo hałasu i jazgotu, stworzenia usłyszały wołanie Em Teedee o ratunek.
Chociaż baza danych małego androida zawierała niezbyt dużo informacji, Em Teedee wiedział,

że wełnolamandry są stworzeniami towarzyskimi i ciekawskimi. Kiedy usłyszały jego głos,

background image

natychmiast podjęły poszukiwania. Dysponując bystrym wzrokiem, już po kilku sekundach dostrzegły
obudowę androida, błyszczącą w mrokach dżungli. Całe stado jaskrawo ubarwionych, włochatych
stworzeń rzuciło się w jego stronę.

- Och, nie! - zawołał Em Teedee. - Tylko nie wy. Proszę ... Liczyłem na to, że znajdzie mnie kto

inny.

Z szelestem lisa i trzaskiem łamanych gałązek wełnolamandry otoczyły małego androida.

Zwierzęta szwargotały między sobą i jeżyły jaskrawopurpurową sierść, częściowo ze strachu, a
częściowo z podniecenia.

- Idźcie sobie! Sio! - odezwał się Em Teedee. Wełnolamandry zareagowały przeciągłym

wrzaskiem, oznajmiając odkrycie czegoś nieznanego. Jakiś wielki samice wyciągnął łapę i wyłuskał
androida z gąszczu łodyg dzikiej winorośli.

- Odłóż mnie - rozkazał Em Teedee. - Nalegam, żebyś natychmiast zostawił mnie w spokoju.
Wielki samiec rzucił androida swojej towarzyszce, która zręcznie pochwyciła srebrzysty

przedmiot i zaczęła obracać w palcach, podziwiając błyszczące kręgi. Po chwili dźgnęła brudnym
palcem jeden ze złocistych okrągłych czujników optycznych.

- Au! To jest moje oko! Wyjmij z niego ten brudny paluch! A teraz trzymasz mnie do góry

nogami... Odwróć mnie! Odłóż na poprzednie miejsce!

Samica potrząsnęła androidem, a potem zaczęła uderzać nim o drugą dłoń, chcąc przekonać się,

czy nie wydobędzie ze środka innych dźwięków. Kiedy jednak skoczyła na grubą gałąź i zamachnęła
się, chcąc rozbić przedmiot o konar, jak zapewne postąpiłaby z dojrzałym owocem czy orzechem, Em
Teedee włączył zasilanie automatycznych alarmowych syren. Rozległo się wycie, piskliwe i głośne
skrzeczenie, tak bolesne dla organów słuchu, że przerażona samica wypuściła androida. Em Teedee
obił się o jakiś konar, porośnięty dużymi liśćmi, ale potem znów zaczepił się o gałęzie i niepewny
dalszego losu, znieruchomiał.

- Pomocy! - pisnął cicho. Jeden z mniejszych wełnolamandrów pospieszył ku niemu, pochwycił i

uwolnił z rozwidlenia gałęzi i wydając radosne piski, miody osobnik pognał dalej, skacząc po
najniższych konarach. Trzymał swoje trofeum, jak mógł najwyżej, chociaż Em Teedee nie przestawał
wołać o ratunek. Inne młode wełnolamadry, które rzuciły się nw pościg, starały się wyrwać skarb z
łapy współplemieńca.

Android-tłumacz czuł, że ogarnia go taka panika, iż nie potrafi trzeźwo myśleć. W obawie, by nie

przegrzać obwodów logicznych, postanowił się wyłączyć. Nie chciał wiedzieć, co stanie się później.

Włączył się ponownie dopiero w środku nocy i przekonał, że niczego nie widzi. Jego czujniki

optyczne były przysłonięte gęstą sierścią.

Wyczuwał jednak delikatny ruch... słyszał także odgłosy posapywania i chrapania. W pewnej

chwili miody wełnolamander poruszył się niespokojnie we śnie. Zmienił położenie ciała, a wówczas
Em Teedee mógł się zorientować, że stworzenie śpi, skulone w rozwidleniu gałęzi drzewa, i
zazdrośnie tuli nową zabawkę do włochatego torsu.

Z pobliskich konarów dobiegały miarowe westchnienia i pochrapywania innych członków

wielkiej rodziny, także śpiących na drzewie. Em Teedee chciał w pierwszej chwili znów zawołać
pomocy. Liczył na to, że ktoś jednak usłyszy go i przybiegnie na ratunek.

Stwierdził jednak, że hałaśliwe wełnolamandry smacznie śpią, i postanowił nie zakłócać

panującej ciszy. Spodziewał się, że następnego dnia jego los może się odmienić. Miał nadzieje, że na
lepsze.

background image

background image

ROZDZIAŁ 16



Noc ciągnęła się całą wieczność, ale w końcu nastał poranek. Od razu się ociepliło, gdyż zza kuli

Yavina, spowitej porannymi mgłami, ukazało się oślepiająco jasne słońce. Stworzenia żyjące w
dżungli obudziły się i napełniły gęstwinę nowymi dźwiękami. Powietrze ogrzewało się bardzo
szybko, ciężkie od wilgotnych mgieł, zalegających przez całą noc w zagłębieniach gruntu.

Jacen i Jaina niemal nie zmrużyli oczu, przez cały czas mając przeguby związane purpurowymi

elastycznymi łodygami. Jacen bardzo żałował, że częściej nie ćwiczył posługiwania się Mocą. Nie
opanował precyzyjnej delikatnej techniki, która pozwoliłaby mu za pomocą myśli rozluźnić, a potem
rozwiązać pęta.

Kiedy rozjaśniło się na tyle, że można było zacząć pracę, z jamy we wnętrzu pnia wielkiego

drzewa wyłonił się Qorl i trącił bliźnięta, by się obudziły. Pozwolił, żeby każde wypiło kilka łyków
czystej wody z czerpaka, który zanurzył w strumieniu, po czym wyjął długi kamienny nóż i przeciął
pędy winorośli, krepujące ich nadgarstki.

Jacen zaczął przebierać palcami, chcąc pobudzić krew do krążenia, a później potrząsnął rękami.

Podlił w dłoniach mrowienie, coraz słabsze w miarę, jak nerwy budziły się do życia.

Imperialny żołnierz wyciągnął blaster i wymownym gestem rozkazał bliźniętom, aby ruszyły.
- Z powrotem do mojego myśliwca - oświadczył. - Wracacie do pracy. Jacen i Jaina poczłapali

wąską ścieżką przez dżunglę, potykając się czasem o korzenie i pędy winorośli. Pilot szedł o kilka
kroków za nimi, nie przestając mierzyć z blastera w ich plecy. Dotarli w ten sposób do miejsca
katastrofy i ujrzeli na polanie kadłub myśliwca, połyskujący w świetle wczesnego poranka. Czując w
żołądku dziwny ciężar, Jacen zauważył ciemne, wypalone plamy w gąszczu krzaków, w miejscach,
gdzie trafiły blasterowe błyskawice, kiedy Qorl strzelał do Tenel Ka i Lowiego.

- Wiem, że prawie skończyliście - oświadczył imperialny pilot. - Przez wiele dni obserwowałem

was, ukryty w gąszczu zarośli. Pozostałe naprawy wykonacie jeszcze dzisiaj.

Jaina zamrugała powiekami bursztynowopiwnych oczu i zerknęła spode łba na Qorla.
- Nie jesteśmy w stanie pracować tak szybko, zwłaszcza teraz, kiedy nie mamy nikogo do pomocy

- odparła. - Ten wrak spoczywa tu od ponad dwudziestu lat. Nie skończyliśmy usuwać śmieci z dysz
silników napędu podświetlnego. Musimy także zmienić okablowanie przetworników mocy...

Jacen przyglądał się twarzy siostry i po jej minie zorientował się, że nie mówi prawdy.
- Trzeba zainstalować nowe cyberbezpieczniki - ciągnęła tymczasem Jaina. - Przewody

wymienników powietrza są zatkane i wymagają...

Qorl uniósł nieco wyżej lufę blastera, ale nie zmienił intonacji głosu.
- Dzisiaj - powtórzył z naciskiem. - Skończycie naprawiać wszystko dzisiaj.

background image

- Och, blasterowe błyskawice. Myślę, Jaino, że on nie żartuje odezwał się Jacen. - Pokaż mi, co

mógłbym zrobić, by ci pomóc.

Jaina westchnęła.
- No, dobrze. Przynieś skrzynkę z narzędziami; tę samą, o którą się przewróciłeś. Wyjmij z niej

klucz hydrauliczny. Ja skorzystam z uniwersalnego zestawu, by dokonać kilku kalibracji w
mechanizmach napędowych.

Qorl usiadł na dużym porośniętym mchami kamieniu i posługując się zdrową ręką, strącił kilka

pełznących po jego nogach liszek. Później się wyprostował, skamieniał jak android-strażnik i tylko
się przyglądał, jak bliźnięta pracują. Jacen usiłował ignorować i samego mężczyznę, i jego blaster.
Wokół twarzy chłopca roiły się chmary komarów i dokuczliwych muszek, zwabionych wonią potu,
dolatującą z jego rozczochranych włosów. Jaina dostała się do wnętrza kadłuba i zaczęła coś
naprawiać w przedziale silników. Jacen podawał jej narzędzia, starając się jak najszybciej
wyszukiwać te, których potrzebowała.

Czuł, że jego siostra staje się coraz bardziej rozdrażniona i zdenerwowana faktem, iż nie może

wymyślić żadnego planu. Jacen wiedział, co prawda, że oboje mogliby dokonać sabotażu podczas
naprawy jakiegoś mechanizmu. Qorl zorientowałby się jednak niemal natychmiast, co zrobili, i
pewnie chciałby się później zemścić. Nie mogli pozwolić sobie na takie ryzyko.

Chłopiec teraz żałował, że jego siostra, ogarnięta podnieceniem, zainstalowała jednostkę napędu

nadświetlnego, którą otrzymała w prezencie od ojca. Ubolewał nad tym, że pracowali tak ciężko i
tyle zrobili w ciągu krótkiego czasu. Teraz było już za późno.

Jacen otarł wierzchem dłoni spocone czoło, nie chcąc, żeby kłujące krople potu spływały do jego

oczu. Usłyszał w żołądku burczenie. Odwrócił się w stronę pilota myśliwca typu TIE, nadal
siedzącego nieruchomo na kawałku skały i bez przerwy mierzącego z blastera. Pomyślał, że to
wszystko zaczyna go już męczyć.

- Proszę posłuchać, panie Qorl - powiedział, świadomie używając rzeczywistego nazwiska

pilota. - Czy nie moglibyśmy dostać trochę wody do picia i owoców, żebyśmy się posilili? Jesteśmy
głodni. Jeżeli coś zjemy, będziemy pracowali szybciej i wydajniej.

Qorl kiwnął lekko głową i zaczął wstawać z kamienia. Nagle jednak znieruchomiał, zawahał się,

po czym znów usiadł, tak samo wyprostowany jak poprzednio.

- Dostaniecie jedzenie i wodę, kiedy skończycie z naprawami.
- Co takiego? - zapytał Jacen, nie wierząc własnym uszom. - To zajmie cały dzień!
- A zatem będziecie pracowali głodni i spragnieni - oświadczył Qorl. Pilot myśliwca typu TIE

sprawiał wrażenie zdenerwowanego, jakby zaczynał się niecierpliwić. - Gracie na zwłokę. Pracujcie
dalej.

Jacen uświadomił sobie, że Qorl może się martwić faktem, iż Tenel Ka czy Lowie powrócili do

akademii Jedi i wezwali pomoc. Co prawda bliźnięta przebywały daleko od wielkiej świątyni,
oddzielone wieloma kilometrami zdradliwej dżungli... ale zawsze istniała taka szansa.

Jaina skończyła ustawiać położenie pokrętła zaworu regulatora systemu doprowadzającego

chłodziwo. Przekręciła gałkę i słuchała, jak przewody wypełniają się superchłodnym ciekłym gazem.
Obserwowała pojawiające się na odsłoniętych metalowych powierzchniach pierwsze kryształki
szronu. Cofnęła się o krok i potarła policzek ubrudzoną smarami dłonią, zostawiając ciemną smugę
pod bursztynowopiwnym okiem.

- Panie Qorl? - zapytała. - Z kim będzie pan chciał się zobaczyć po powrocie?

background image

- Zamelduję się odpowiednim przełożonym - odparł pilot.
- Powróci pan do domu? - nalegała dziewczyna. - Ma pan jakąś rodzinę?
- Moją rodziną jest Imperium - padła szybka, dobrze wyuczona odpowiedź.
- Ale czy ma pan kogoś, kto pana kocha? - zapytała Jaina. Qorl wahał się tylko przez ułamek

sekundy, a potem znów wykonał znaczący gest lufą staromodnego blastera.

- Wracać do pracy - warknął. Dziewczyna westchnęła i gestem poprosiła brata, by jej pomógł.
- Chodź, Jacenie - powiedziała. - Weź te trzy pakiety i pojemnik ze szczeliwem do powłok

metalowych. Musimy jeszcze załatać te otwory w poszyciu kadłuba. - Wskazała trzy okrągłe,
osmalone otwory w metalowych płytach poszycia; uszkodzenia, sprawcą których był sam Qorl, kiedy
strzelał poprzedniego dnia do bliźniąt.

Ująwszy gumowy młotek, Jaina zaczęła uderzać od wewnątrz we wgięte płyty, starając się nadać

im poprzedni kształt. Tymczasem jej brat szperał w skrzynce z narzędziami, szukając pojemnika ze
szczeliwem. Pojemnik zawierał specjalną pastę, która po naniesieniu na powierzchnię pokrywała ją
równomierną warstwą, po czym zastygała. Gładka powierzchnia miała często większą wytrzymałość
niż oryginalny stop, z którego wykonano poszycie. Jacen przyłożył pierwszy pakiet i pokrył go
warstwą szczeliwa, po czym przyglądał się, jak pasta, sycząc i parując, pokrywa osmalone miejsce.
Jaina uszczelniła w taki sam sposób drugi otwór.

Trzeci znajdował się w górnej części pokrywy luku towarowego, w pobliżu przezroczystej

transpastalowej kopuły, chroniącej kabinę pilota. Chłopiec ujął ostatni pakiet i wspiął się na
wierzchołek małego statku. Rozdarł opakowanie, przyłożył łatę i czekał, aż uszczelniająca pasta
dokona reszty dzieła.

Obserwując, jak półpłynna substancja zastyga na powierzchni, Jacen słyszał odgłosy

poruszających się w pobliżu małych zwierząt. W pewnej chwili zwrócił uwagę na jedno,
szeleszczące jakby trochę bliżej niż inne. Pochylił się, zajrzał do kabiny i zauważył, że we wnętrzu
luku towarowego coś się porusza. Coś przezroczystego, ledwo widocznego... Chłopiec poczuł, że
jego serce skoczyło do gardła. Wsunął się do kabiny, sięgnął w głąb luku i próbował pochwycić
stworzenie. Poczuł przypływ nadziei.

- Chłopcze, wyłaź stamtąd! - wrzasnął nagle Qorl. - Wracaj tam, gdzie będę mógł mieć ciebie na

oku!

Z trudem oddychając i słysząc głośne uderzenia serca, Jacen podciągnął się i wyszedł z kabiny.

Zeskoczył na ziemię, a potem wyciągnął ręce na boki w ten sposób, żeby pilot myśliwca typu TIE
mógł je widzieć.

Podniecona i zaniepokojona Jaina pochyliła się w stronę brata i szepnęła:
- Co robiłeś w kabinie? Po co tam wskakiwałeś? Chłopiec wyszczerzył zęby, ale natychmiast

przybrał poprzedni, poważny wyraz twarzy, zanim Qorl zdążył zauważyć jego uśmiech.

- Po coś, co może nas ocalić.
- Koniec rozmów! - warknął Qorl - Wracać do pracy!
- Pracujemy tak szybko, jak możemy - zauważyła Jaina.
- Nie dość szybko! - odezwał się pilot. - A może potrzebujesz czegoś na zachętę? Jeżeli nie

potrafisz się pospieszyć, może powinienem zastrzelić twojego brata? Będziesz musiała wówczas
dokończyć napraw sama.

Bliźnięta popatrzyły na żołnierza imperium z nieskrywanym przerażeniem.
- Panie Qorl, chyba nie zrobiłby pan tego - rzekła dziewczyna.

background image

- Przeszedłem odpowiednie przeszkolenie w imperialnej akademii - odparł Qorl. - Zrobię

wszystko, co okaże się konieczne.

Jacen przełknął ślinę. Wiedział, że imperialny pilot mówi prawdę.
- Tak, założę się, że zrobisz - mruknął. Jaina westchnęła, po czym rzuciła hydrauliczny klucz obok

stosu innych narzędzi, rozsypanych na murawie. Na jej twarzy malowało się obrzydzenie. Chcąc
usunąć z zabrudzonych dłoni resztki smaru i kurzu, otarła je o nogawki kombinezonu.

- To w tej chwili i tak nie ma znaczenia powiedziała. - Skończyliśmy. Zrobiliśmy wszystko, co

było w naszej mocy. Pański myśliwiec jest gotów do startu.

background image

ROZDZIAŁ 17



We wnętrzu wielkiej świątyni, oświetlonym blaskiem pochodni, Lowbacca raz po raz głośno

ryczał, dając upust przerażeniu i rozpaczy. Chcąc podkreślić grozę sytuacji, wymachiwał drugimi,
owłosionymi rękami. Nie wiedział, co ma zrobić, żeby inni go zrozumieli. Myślał jedynie o tym, że
powinien ostrzec pozostałych uczniów przed pilotem myśliwca TIE. Musi pomóc Jacenowi i Jainie i
odnaleźć Tenel Ka.

Tionna i pozostali uczniowie Jedi, zgromadzeni wokół nauczycielki, z każdą chwilą byli coraz

bardziej poruszeni. Nikt nie potrafił mówić jeżykiem Wookiech.

- Lowbacco, nie rozumiemy cię - mówiła Tionna. - Gdzie jest twój androidtłumacz?
Lowie znów poklepał się po udzie i warknął, jakby pragnął podkreślić, że i on się tym niepokoi.

Nigdy nie przypuściłby, że będzie taki rozdrażniony stratą trajkoczącego urządzenia.

- Gdzie są Jacen, Jaina i Tenel Ka? - nalegała Tionna. - Czy nic im się nie stało? Lowbacca znów

zaryczał i wskazał gęstwinę dżungli, wyobrażając sobie, że ten gest wystarczy za wszystkie słowa.

- Czy wydarzył się wypadek? Czy są ranni? - pytała Tionna. Jej perłowe, szeroko otwarte oczy

wpatrywały się w twarz Wookiego, a delikatne, srebrzystosiwe włosy poruszały się wokół jej głowy
jak żywe. Objęła szczupłymi, delikatnymi palcami owłosioną rękę Lowiego.

Kiedy śpiewała ballady uczniom, zgromadzonym w wielkiej audiencyjnej komnacie, jej głos był

delikatny, aksamitny. Teraz jednak jej słowa przecinały powietrze jak szlachetny kryształ, z siłą
charakterystyczną dla prawdziwej Jedi.

Lowbacca usiłował się skupić, by pomyśleć, jak wszystko wytłumaczyć, ale narastająca

frustracja sprawiła, że nie potrafił zebrać myśli. Nie znał słów, które byłyby zrozumiałe dla
pozostałych. To prawda, mógł pokazywać gąszcz zarośli w dżungli... ale jak miał opisać myśliwiec
typu TIE, który uległ katastrofie? Jak miał wytłumaczyć, że imperialny pilot przeżył, a bliźnięta są
teraz jego więźniami?

Jego młodzi przyjaciele postanowili utrzymywać w absolutnej tajemnicy nie tylko fakt znalezienia

wraku statku, ale także decyzję o jego naprawie. Jaina chciała, żeby naprawiony statek stał się
niespodzianką, którą mogłaby pokazać innym uczniom.

Teraz jednak fakt, że nikomu nie powiedzieli ani słowa, działał na niekorzyść bliźniąt. Nikt nawet

się nie domyślał, co mówi Lowbacca; nikt nie wiedział niczego na temat katastrofy.

Młody Wookie nie miał także pojęcia, co się stało z Tenel Ka. Czy została zabita, czy może udało

się jej uciec? A może w tej chwili błąkała się po dżungli, narażona na ataki drapieżników?
Lowbacca jęknął, nie potrafiąc opanować przerażenia na myśl o tym, że dziewczynie mogło stać się
coś złego.

background image

Czując, że za chwilę wybuchnie, Lowie opowiedział jeszcze raz całą historię, nie skąpiąc

gardłowych warknięć i pomruków, charakterystycznych dla mowy Wookiech. Wszyscy uczniowie,
nie mogąc zrozumieć ani słowa, patrzyli na niego z coraz większym niepokojem. W końcu, poddając
się frustracji, Lowie wstał, uderzył pięścią w kamienną ścianę, po czym przecisnął się obok Tionny,
rozepchnął uczniów Jedi i jak pocisk wypadł za drzwi, w chłodny cień korytarzy świątyni.

- Dokąd biegniesz, Lowbacco? - zapytała za nim Tionna, ale młody Wookie nie odpowiedział.
Chociaż zmęczenie jeszcze nie ustąpiło, pozostali uczniowie nie mogli go dogonić. Nieznacznie

utykając, Lowbacca coraz szybciej przebierał długimi, silnie umięśnionymi nogami. Biegł krętymi
korytarzami starożytnej kamiennej budowli. Niemal bez tchu dotarł do komnaty, która pełniła funkcję
ośrodka dowodzenia w czasach, kiedy świątynia była bazą Rebeliantów. Luke Skywalker zamienił
pomieszczenie w ośrodek łączności żeby utrzymywać kontakty z resztą Nowej Republiki.

Lowie wiedział, że jego wuj Chewbacca przebywa nadal w systemie Yavina. Zapewne znajduje

się teraz gdzieś w pobliżu gazowego giganta, w orbitalnej stacji wydobywczej, zajęty polowaniem na
klejnoty corusca. Gdyby Lowbacca mógł nawiązać łączność z „Sokołem Tysiąclecia”,
porozmawiałby z wujem, a ten wyjaśniłby, co się stało. Chewbacca i ojciec bliźniąt. Han Solo, z
pewnością będą wiedzieli, co robić.

Wydał głębokie, pełne ulgi, westchnienie, po czym opadł na fotel stojący przed konsoletą. Na

stanowisku łączności zobaczył jedyne urządzenia, które wydawały mu się w tej chwili znajome:
komputery i aparaty elektroniczne. Dobrze wiedział, jak się z nimi porozumieć.

Zaczął przebierać palcami po klawiaturach, szybko i zdecydowanie, przyciskając właściwe w

odpowiedniej kolejności. Do chwili, kiedy do komnaty wpadła Tionna w towarzystwie uczniów
Jedi, zdążył nawiązać łączność z „Sokołem Tysiąclecia”.

Nauczycielka Jedi natychmiast zrozumiała, co zamierza zrobić, i kiwnęła głową.
- Doskonały pomysł, Lowbacco - rzekła. Czekała obok fotela, aż w odbiorniku komunikatora

odezwał się zaspany głos Hana Solo.

- Ta-a, tu Solo. Kto mówi? Luke? Czy to akademia Jedi? Lowbacca zabeczał do mikrofonu jak

owca, licząc na to, że pilot-człowiek go zrozumie.

Zanim zdążył powiedzie coś więcej, do mikrofonu pochyliła się Tionna.
- Generale Solo, wydarzyło się coś dziwnego - powiedziała. - Bliźnięta i Tenel Ka zniknęli, a

Lowbacca usiłuje powiedzieć nam, co się stało. Niestety, zgubił gdzieś androida-tłumacza, a my nie
rozumiemy tego, co mówi.

Z głośnym rykiem świadczącym o zdumieniu, do rozmowy przyłączył się Chewbacca.

Zachwycony Lowie jeszcze raz opowiedział całą historię, tak szybko i zwięźle, jak potrafił. Kiedy
skończył, rozwścieczony Chewbacca ryknął, ale Han wtrącił się, chcąc go uspokoić.

- Teraz bądź cicho, chłopie - powiedział. - Usłyszałem prawie wszystko, ale nadal paru

szczegółów nie rozumiem. Twój siostrzeniec mówił coś o myśliwcu typu TIE, który uległ katastrofie,
i imperialnym żołnierzu, który trzyma moje dzieci jako zakładników?

Obaj Wookie głośno zaryczeli na znak potwierdzenia.
- W porządku, bez nas niczego nie róbcie. Już lecimy! - polecił Han. - Za kilka sekund odłączamy

się od stacji Calrissiana. I tak zresztą mieliśmy zaraz wystartować. „Sokół Tysiąclecia” przyleci do
was za mniej więcej dwie godziny... to będzie przedpołudnie waszego czasu, jak sądzę. Trzymajcie
się i bądźcie gotowi pomóc mi, kiedy stanę do walki o życie dzieci.

Lowbacca i Chewbacca ponownie zaryczeli, wyrażając zgodę. Tionna spojrzała na młodego

background image

Wookiego, nie kryjąc zdumienia.

- Myśliwiec typu TIE? - zapytała. - Imperialny pilot na Yavinie Cztery? Szybko, musimy

przygotować się do obrony, na wypadek, gdyby chciał nas zaatakować!

„Sokół Tysiąclecia” przeciął ciemnobłękitne niebo i z oślepiająco białym błyskiem

wydobywającym się z dysz silników napędu podświetlnego skierował się ku starożytnym kamiennym
budowlom Massassów. Lowie stał przed wielką świątynią na środku polany, pełniącej funkcję
lądowiska, i niecierpliwie czekał na przylot wuja. Ujrzawszy nadlatujący statek, zaczął energicznie
machać długimi, owłosionymi rękami.

Z każdą minutą coraz bardziej się ocieplało. Dwie godziny, jakie zajęło frachtowcowi

opuszczenie stacji na orbicie gazowego giganta i dotarcie na porośnięty dżunglą księżyc, wydały się
Lowiemu najdłuższym okresem w jego życiu.

Kiedy frachtowiec osiadał na polanie z cichym sykiem zamierających repulsorów, Lowbacca

wycofał się nieco dalej, w cień, rzucany przez świątynię. Łapy ładownika wysunęły się i
znieruchomiały, a po chwili jak ogromny jęzor opadła rampa statku.

U jej szczytu ukazał się Chewbacca. Pochylił owłosiona głowę, by nie uderzyć mą o kadłub.

Zbiegł po rampie, głośno tupiąc nogami, i skierował się ku świątyni. Lowie wybiegł mu na spotkanie,
nadal lekko utykając. Po chwili do obu Wookiech dołączył Han Solo. Jeszcze w biegu wyciągnął i
odbezpieczył blaster.

- Gotowi spieszyć dzieciakom na ratunek? Idziemy! - powiedział. Ze świątyni wybiegła Tionna w

towarzystwie kilkorga uczniów Jedi. Han spojrzał na nich, ale nie znalazł tego, którego szukał. - A
gdzie Luke? - zapytał. - Jeszcze nie powrócił?

- Mistrza Skywalkera nie ma - odparła Tionna. - Musimy bronić się sami.
- Pomyślimy i o tym - uspokoił ją Han. - Lando zaopatrzył nas w dodatkową broń, a moje

pokładowe laserowe działka aż tryskają energią. Lowie, czy możesz pokazać nam, gdzie to wszystko
się wydarzyło?

Lowbacca kiwnął włochatą głową.
- Jeżeli w okolicy są jeszcze jakieś inne myśliwce TIE, najważniejsza jest obrona akademii Jedi,

Tionno - rzekł Han. - Właśnie ona będzie najbardziej oczywistym celem. Imperium nie jest
zachwycone, że Nowa Republika szkoli zastępy młodych rycerzy Jedi.

- Pozostaniemy tu, żeby bronić akademii, generale Solo - obiecała Tionna. - Niech pan leci i

odnajdzie dzieci.

- No, dobrze. Lowie - powiedział Han. - Ruszamy! Nie mamy ani chwili do stracenia!

background image

ROZDZIAŁ 18



Kiedy myśliwiec typu TIE obudził się do życia, ryk jego bliźniaczych silników jonowych rozdarł

głęboką ciszę wczesnego przedpołudnia. Przerażone ptaki zaskrzeczały, poderwały się z niższych
gałęzi drzew w dżungli i przeleciały na wyższe. Kadłub imperialnej maszyny otoczył się chmurą pyłu
i pokruszonych zeschłych liści.

Zamknięty w kabinie pilota Qorl delikatnie, niemal pieszczotliwie manewrował dźwignią

przepustnicy, jakby trzymał w palcach żywe stworzenie. Z częściowo zatkanych rur wydechowych,
usytuowanych w tylnej części kadłuba jednomiejscowego myśliwca, wystrzeliły kłęby cuchnącego
ciemnobrunatnego dymu. Imperialna maszyna zadrżała, gotowa do startu po bardzo długim okresie
bezczynności.

Pilot wyskoczył z kabiny, trzymając poobijany czarny hełm w sprawnej dłoni. Rury maski

tlenowej, odłączone od pustych butli, kołysały się przy każdym kroku mężczyzny. Chociaż ochronne
gogle były teraz porysowane i matowe, pilot niósł hełm z prawdziwą dumą, jakby trzymał
drogocenny klejnot.

Qorl był gotów powrócić do służby.
- Systemy napędowe sprawdzone - oznajmił. - Dysponuję jednostką napędu nad świetlnego, którą

zainstalowaliście, a zatem będę mógł przemierzać galaktykę wydłuż i wszerz, żeby dotrzeć do
światów, wciąż lojalnych wobec Imperium. Poprzednio mój myśliwiec miał zbyt mały zasięg i nie
mógłbym polecieć nim tak daleko.

- Doskonale się spisałaś, Jaino - mruknął Jacen, ale natychmiast zamilkł, kiedy siostra

wymierzyła mu kuksańca pod żebro.

- Co pan teraz z nami zrobi, panie Qorl? - zapytała Jaina. - Czy musi pan stąd odlatywać? Nie

stałoby się przecież nic złego, gdyby po prostu powrócił pan razem z nami do akademii Jedi. Wojna
się już skończyła.

- Poddanie się oznacza zdradę! - krzyknął Qorl, wkładając w ten okrzyk więcej uczucia niż

kiedykolwiek przedtem. Ręka pilota zadrżała, kiedy uniósł nieco lufę blastera, którego przez cały
czas nie wypuszczał z dłoni. Nie jesteście mi dłużej potrzebni oświadczył, a w jego głosie
zabrzmiała wyraźna groźba.

Jacena ogarnęło przerażenie. Chłopiec czuł, że jego żołądek skoczył do gardła. Jaina miała

nadzieję, że myśliwiec typu TIE będzie jej osobistym statkiem. Chciała latać nim po okolicy,
podobnie jak Lowbacca wyprawiał się na wycieczki swoim wyremontowanym gwiezdnym
skoczkiem. Mała maszyna mogła jednak pomieścić tylko jedną osobę: pilota. Qorl, nawet gdyby
chciał, nie mógłby zabrać ich jako zakładników. Czy pozbędzie się jedynych świadków swojej

background image

obecności na Yaninie Cztery? Czy zechce usunąć przeszkodę na drodze powrotnej do Imperium? Czy
zachowa się jak bezduszny, doskonale wyćwiczony imperialny żołnierz? Czy zastrzeli bliźnięta z
zimną krwią, a potem odleci, żeby wrócić do domu?

Jacen rozpaczliwie wysyłał kojące myśli. Chciał uśmierzyć gniew Qorla, podobnie jak często

uspokajał kryształowego węża. Stwierdził jednak, że jego myśli nie mogą się przedrzeć przez barierę
w umyśle pilota, wzniesiona zapewne podczas szkolenia w imperialnej akademii. Myśli Qorla biegły
wciąż tymi samymi głębokimi koleinami.

Pilot myśliwca typu TIE spojrzał w bok, a wyraz jego twarzy jakby trochę złagodniał. Jacen nie

potrafiłby powiedzieć, czy jest to wynik oddziaływania Mocy na jego umysł, czy też może imperialny
żołnierz zaczął myśleć po prostu o czymś innym.

- A więc, co pan teraz z nami zrobi? - zapytał niespokojnie chłopiec. Qorl odwrócił wychudzoną

twarz i ponownie popatrzył na bliźnięta. Wyglądał staro, jakby opuściły go siły.

- Oboje bardzo mi pomogliście. Byliście jedynymi... istotami ludzkimi, jakie spotkałem w ciągu

wielu lat życia na wygnaniu. Zostawię was w dżungli.

- Chce pan nas tu... zostawić? - zapytała Jaina, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Tym razem

Jacen szturchnął ją pod żebro. Jemu także nie podobał się pomysł spędzenia jakiegoś czasu z daleka
od innych ludzi, ale przychodziły mu do głowy inne, mniej pociągające rozwiązania.

- Przeżyjecie, jeżeli się wykażecie pomysłowością i przedsiębiorczością - ciągnął Qorl. - Wiem,

bo sam się wykazałem. Może w końcu ktoś was znajdzie. Waszą najpotężniejszą bronią będzie
nadzieja. Możliwe, że dotarcie do domu nie zajmie wam aż dwudziestu lat.

Przez chwilę o czymś rozmyślał, nie wypuszczając ciemnego hełmu z dłoni. Za jego plecami

myśliwiec typu TIE cicho mruczał, jakby nie mógł się doczekać, kiedy znów poleci w przestworza.

- Macie szczęście, że jesteście tu względnie bezpieczni - powiedział w końcu. - Ja powracam do

Imperium. Ostatnią czynnością, jaką zakończę pobyt na tym przeklętym księżycu, będzie zniszczenie
bazy Rebeliantów.

- Nie! - krzyknęli równocześnie Jacen i Jaina.
- Teraz znajduje się tam zwykła szkoła - dodał chłopiec. - Już od dawna nie ma tam wojskowej

bazy.

- Proszę, niech pan tego nie robi - błagała Jaina. - Niech pan nie niszczy akademii Jedi.
Qorl sprawiał wrażenie, jakby ich nie usłyszał. Starannie włożył na głowę stary zniszczony hełm

i nasunął osłonę przeciwodblaskową.

- Niech pan zaczeka! - krzyknęła Jaina, błagalnie spoglądając na pilota. - Świątynia jest zupełnie

bezbronna!

Uwolniła myśli i starała się dosięgnąć umysłu pilota, ale mężczyzna wymierzył w nią lufę

blastera i cofnął się ku myśliwcowi.

Później wspiął się do kabiny i opadł na siedzenie starego zniszczonego fotela, umieszczonego

przed pulpitem z przyrządami kontrolnymi i dźwigniami. Zamknął osłonę kabiny i uszczelnił wnętrze.
Bliźnięta podbiegły do kadłuba i zaczęły uderzać pięściami w metalowe płyty.

Ryk silników przybrał na sile. Z dysz wylotowych repulsorów wydostał się strumień powietrza,

posyłając we wszystkie strony zeschłe liście, gałązki, a nawet małe kamyki.

Myśliwiec typu TIE zamruczał, oderwał się od zagłębienia w gruncie, w którym spoczywał, i

zaczął się unosić.

Jaina po raz ostatni usiłowała chwycić płytę kadłuba, ale jej palce ześlizgnęły się po gładkiej

background image

powierzchni. Słysząc, że ryk silników staje się coraz głośniejszy, Jacen odciągnął siostrę na skraj
polany. Rozległo się skrzeczenie gazów wydechowych myśliwca, przeciskających się przez dysze
systemu chłodzenia.

Bliźnięta wycofały się pod osłonę jednego z gigantycznych drzew Massassów. Zostały bezbronne

i same, zagubione w sercu dżungli.

Myśliwiec typu TIE, który przez ponad dwadzieścia lat uszkodzony i starannie ukryty spoczywał

w gęstej dżungli Yavina Cztery, w końcu wzniósł się znów w powietrze. Z dysz wylotowych
bliźniaczych silników jonowych wydobył się charakterystyczny jęk, który wzbudzał kiedyś taką
trwogę w sercach wielu pilotów rebelianckich maszyn.

Tymczasem myśliwiec, pilotowany przez Qorla, wzbił się nad korony drzew, przez chwilę wisiał

nieruchomo, po czym nabrał prędkości i poszybował nad dżunglą, kierując się ku akademii Jedi.

background image

ROZDZIAŁ 19



Tenel Ka, ogarnięta mrokami nocy, przedzierała się przez gęstwinę splątanych pędów dzikich

winorośli i gałęzi kolczastych krzewów, licząc na to, że latające gady stracą orientację w takim
gąszczu. Oddychała z wysiłkiem, powietrze rozsadzało jej płuca, ale dzielna dziewczyna ani razu nie
krzyknęła.

Wciąż jednak słyszała łopot potężnych, podobnych do skórzanych skrzydeł, gdy stworzenia

krążące nad jej głową nurkowały, chcąc rozerwać ją ostrymi szponami. Ochrypłe skrzeczenie,
wydobywające się z obu paskudnych pysków, sprawiało, że krew dziewczyny zdawała się krzepnąć.
Tenel Ka słyszała kiedyś, że przed wielu laty jedna z takich straszliwych bestii omal nie zraniła
mistrza Skywalkera. Zastanawiała się, jakim cudem potwory radzą sobie z lataniem pośród takich
gąszczów. Dlaczego nie mogła im uciec?

W krzakach obok niej coś nagle zaszeleściło i zasyczało, po czym prężny ogon, zakończony

jadowitym kolcem, chybił o centymetry jej ramię. A zatem jeden z potworów znalazł się
bezpośrednio nad jej głową. Co mogła zrobić?

Przecisnęła się przez szczelinę miedzy dwoma rosnącymi blisko siebie drzewami. Po chwili

usłyszała za plecami stłumiony huk, kiedy jakieś stworzenie zaklinowało się pomiędzy grubymi
pniami. To dobrze - pomyślała Tenel Ka. Wiedziała, że pozostałe będą musiały ominąć przeszkodę.
To powinno dać jej trochę czasu.

Przebiegła przez polanę, kierując się ku ciemniejszemu miejscu po przeciwległej stronie. Liczyła

na to, że zdąży dobiec do następnego gąszczu zarośli, ale nie doceniła szybkości, z jaką upiorne
stworzenia potrafiły omijać przeszkody w mrokach dżungli. Kiedy jeden z potworów zanurkował,
żeby odciąć jej drogę ucieczki, dziewczynę owiał złowieszczy pęd powietrza, wywołany ruchem
jego wielkich skrzydeł.

Raczej wyczuła, niż zobaczyła, wyciągnięte szpony i starała się uskoczyć w bok, ale poślizgnęła

się na gnijących liściach i upadła. Boleśnie uderzyła się o porośnięty grzybami pień zwalonego
drzewa. Zorientowała się, że druga para szponów przecięła powietrze w miejcu, w którym jeszcze
przed chwilą znajdował się jej brzuch. Zadrżała słysząc, jak z obu paszczy nad jej głową wydobył
się przeraźliwy, pełen wściekłości i frustracji skrzek. W następnej sekundzie z pobliskich krzaków
dobiegł ją odgłos darcia pazurami grubych, splątanych pnączy dzikich winorośli.

Dlaczego nie mogła przypomnieć sobie żadnego sposobu, stosowanego przez rycerzy Jedi w celu

uspokojenia myśli? Przecież teraz najbardziej go potrzebowała. Powinna była bardziej przykładać
się do ćwiczeń. Zamknęła oczy, po czym zaczęła się skupiać, wysyłać myśli... i w tej samej chwili
się przeturlała, kiedy jeden latający potwór zanurkował, chcąc rozszarpać jej ciało.

background image

Łopot skrzydeł dziesiątków upiornych gadów nad jej głową sprawił, że ocknęła się z przerażenia

i postanowiła działać. Przeturlała się jeszcze raz, po czym na czworakach przeczołgała w stronę
gąszczu niskich kolczastych krzaków, gdzie wstała i ponownie rzuciła się do ucieczki.

Wytęż zmysły - powiedziała do siebie. - Posłuż się Mocą.
Nagle, jakby coś podpowiedziało jej, co ma robić, zmieniła kierunek biegu. Nie wiedziała,

dlaczego to zrobiła, gdyż w nieprzeniknionych ciemnościach nie miała nawet pojęcia, dokąd biegnie,
ale była przekonana, że podjęła słuszną decyzję. Raz po raz uskakiwała, unikając wyciągniętych
szponów, gotowych pochwycić ją albo zranić. Uchylała się przed ogonami, zakończonymi kolcami ze
śmiercionośnym jadem które ze świstem przecinały powietrze wokół jej głowy. W końcu dotarła do
miejsca, gdzie potężne drzewa Massassów rosły szczególnie gęsto. Kiedy skrzeczenie
rozwścieczonych skrzydlatych gadów rozdarło panującą ciszę, spomiędzy gałęzi odpowiedział mu
chór gderliwych pisków i wrzasków.

Wełnolamandry... Sądząc po odgłosach, wielkie stado. Tenel Ka prawdopodobnie zakłóciła ich

nocną drzemkę. Może zbiorowy protest tych stworzeń odwróci uwagę uskrzydlonych gadzin?

Dziewczyna pochyliła się i zanurkowała pod osłonę pni kilku rosnących obok siebie drzew. Ze

zdumieniem stwierdziła, że żaden z potworów nie poleciał za nią. Słyszała jednak ich wrzaski, gdy
krążyły w górze, i straciwszy poprzedni łup z oczu, zaczęły polować na wełnolamandry. W
skrzeczeniu bestii wyczuwało się żądzę mordu, a wrzaski i piski przerażonych zwierząt, z każdą
chwilą coraz bardziej wyzywające i przeraźliwe, świadczyły o tym, że wysoko, na gałęziach drzew,
toczy się prawdziwa bitwa.

W złocistorudych włosach Tenel Ka było pełno ziaren piasku, gałązek i zeschłych liści.

Dziewczyna potrząsnęła głową i przeczesała włosy palcami, chcąc się pozbyć śmieci. Była jednak
niemal pewna, że gdzieś z góry, oprócz skrzeczeń i wrzasków walczących zwierząt, dobiegają
znajomy, piskliwy, chociaż cichy głosik.

- Och, proszę was, starajcie się uważać chociaż trochę! Moje obwody i elementy są

niesamowicie skomplikowane i pod żadnym pozorem nie powinny...

Zdanie się urwało, po czym uszu dziewczyny dobiegł piskliwy jęk. Po następnych kilku

sekundach Tenel Ka usłyszała odgłos stłumionego uderzenia, z jakim u jej stóp wylądowało coś
twardego.

- Em Teedee, czy to ty? - zapytała. Pochyliła się i po omacku zaczęła wodzić palcami po ziemi,

aż w końcu natrafiła na znajomą, metalową owalną obudowę.

- Och, panienko Tenel Ka, to naprawdę pani! - zalkał uradowany android. - Jestem pani

dozgonnie wdzięczny za to że mnie pani ocaliła. Nawet nie ma pani pojęcia, przez jakie przeszedłem
piekło - jęknął. - Poszturchiwanie, poklepywanie, potrząsanie, rzucanie. A najgorsze ze wszystkiego
to okropne...

- Moja noc wcale nie wyglądała lepiej od twojej - przerwała mu nieco oschle Tenel Ka.
- Niech pani posłucha! - odezwał się nagle Em Teedee. - Och, dzięki niech będą niebiosom! Te

okropne stworzenia się oddalają.

Dziewczyna nie wiedziała, czy małemu androidowi chodzi o wełnolamandry, czy wielkie

latające gady, ale uświadomiła sobie, że naprawdę odgłosy zażartej bitwy z każdą chwilą dobiegają
z coraz większej odległości.

- Powinniśmy natychmiast uciekać, proszę pani - oznajmił Em Teedee.
- Nie możemy - odparła Tenel Ka. - Będziemy musieli poczekać, aż się rozwidni. Czy nie

background image

mógłbyś nas teraz popilnować, a ja w tym czasie trochę się zdrzemnę?

- Jestem zachwycony, mogąc być pani strażnikiem, ale czy naprawdę musimy spędzać noc w

takim miejscu?

- Tak - odparła szorstko dziewczyna, zadowolona, że najgorsze niebezpieczeństwo minęło. -

Muszę poczekać do nadejścia świtu, gdyż wówczas będę mogła wejść na drzewo i zorientować się,
gdzie jesteśmy.

- Aha - odparł Em Teedee. - Ale z jakiegoż to powodu chciałaby pani zrobić coś takiego?
- Ponieważ zabłądziliśmy w dżungli - burknęła oschle Tenel Ka. I to jest fakt.
- O rety - odezwał się mały android. - Czy to już wszystko, czym się pani martwi? Dlaczego nie

powiedziała mi pani tego wcześniej? Mimo wszystko potrafię przecież mówić płynnie ponad
sześcioma językami, a poza tym zostałem wyposażony we wszystkie niezbędne czujniki:
fotooptyczne, węchowe, kierunkowe, słuchowe...

- Kierunkowe? - przerwała Tenel Ka. - Czy to może oznacza, że wiesz, gdzie jesteśmy?
- Och, z całą pewnością, proszę pani - odparł Em Teedee. - Czy przed chwilą właśnie tego nie

powiedziałem?

Tenel Ka jęknęła i pokręciła głową.
- No, dobrze, Em Teedee - oświadczyła. - W takim razie prowadź.
Nastrój Tenel Ka wyraźnie się poprawił, zwłaszcza że dwa strumienie światła, strzelające z oczu

Em Teedee, oświetlały okolicę. Chociaż mały android potrafił być czasami denerwująco gadatliwy,
dziewczyna cieszyła się z jego towarzystwa. Em Teedee sprawiał wrażenie, że naprawdę chce
dowiedzieć się o wszystkim, co się stało od tamtego popołudnia, kiedy pilot myśliwca typu TIE
usiłował ich pochwycić. Z drugiej strony Tenel Ka z ciekawością wysłuchała jego opowieści o
rozbiciu się śmigacza typu T-23 w dżungli i późniejszych przeżyciach małego androida w stadzie
wełnolamandrów. Niepokoiło ją, co mogło się stać z Lowbaccą i bliźniętami.

Przystawali tylko kilka razy, kiedy dziewczyna chciała wypić łyk wody albo sprawdzić stan

opatrunków na kilku niegroźnych ranach. Zanim wyruszyła w drogę, posłużyła się podręcznym
zestawem opatrunkowym, ukrytym w jednej z kieszeni pasa, i opatrzyła rany od szponów na
przedramieniu oraz nieco większe rozcięcie na nodze.

Czuła w nich pieczenie i pulsowanie krwi, ale nie ustawała. Większą cześć drogi przebiegła, a

kiedy się męczyła i chciała odpocząć, zwalniała do szybkiego marszu.

W końcu przedarła się przez ostatni gąszcz krzaków, minęła kępę drzew i znalazła się przed

wielką świątynią, na polanie zamienionej w lądowisko. Odległe białe słońce jasno świeciło na
błękitnym niebie. Kamienie wielkiej budowli, oświetlone i ogrzewane jego promieniami, błyszczały
z daleka jak upragniony sygnał namiarowy.

- Och, udało się nam, proszę pani! - wykrzyknął zachwycony Em Teedee. Tenel Ka rozejrzała się

i pośrodku polany dostrzegła nieruchomy ciemny kształt, który dobrze znała: sylwetkę „Sokoła
Tysiąclecia”.

Ujrzała też dwóch Wookiech, młodszego i starszego, pędzących ile sił w nogach ku

zmodyfikowanemu lekkiemu frachtowcowi. Obok nich biegi Han Solo, ojciec Jainy i Jacena. Tenel
Ka odgadła natychmiast, po co przyleciał. Zraniła kierunek biegu i puściła się w stronę „Sokoła
Tysiąclecia” głośno krzycząc i wymachując rękami.

Nad głową usłyszała nagle mrożące krew w żyłach przeraźliwe wycie silników myśliwca typu

TIE. Zorientowała się, że nadlatująca maszyna zbliża się bardzo szybko. Zebrawszy wszystkie siły,

background image

jakimi dysponowała, jeszcze szybciej puściła się w kierunku spoczywającego na polanie statku.

Obaj Wookie i Han Solo nie zauwa żyli jednak biegnącej dziewczyny. Spieszyli się, chcąc jak

najszybciej wystartować i polecieć na ratunek Jacenowi i Jainie. Wbiegli po opuszczonej rampie
„Sokoła Tysiąclecia”, która zaraz zaczęła się unosić... Tenel Ka domyśliła się, że silniki statku muszą
być rozgrzane od pracy na jałowym biegu. Słyszała ich cichy skowyt.

Dziewczyna chciała wziąć udział w wyprawie ratunkowej. Nie mogła po raz drugi zawieść

bliźniąt.

- Zawołaj do nich, Em Teedee - powiedziała, ostatkiem sił przyspieszając, chociaż jej zmęczone

nogi niemal odmawiały posłuszeństwa.

- Czy mam przez to rozumieć, że pragnie pani porozumieć się z nimi? - chciał się upewnić mały

android.

- Tak, to jest fakt.
- Oczywiście, proszę pani. Jestem zaszczycony, mogąc być do pani dyspozycji, ale co właściwie

chciałaby pani...

- Nieważne, po prostu krzyknij! Tenel Ka zgrzytnęła zębami i dobywając resztek sił, jeszcze

bardziej przyspieszyła.

Nagle po całej polanie poniósł się donośny głos Em Teedee, używającego największej mocy

wyjściowej:

- Uwaga „Sokół Tysiąclecia”. Proszę na krótką chwilę wstrzymać procedurę startową w celu

wzięcia na pokład dwojga dodatkowych pasażerów.

Tenel Ka, nie przejęła się dzwonieniem w uszach, gdy ujrzała, że rampa koreliańskiego

frachtowca zaczyna się opuszczać. Nie zwalniając, wbiegła po niej i po chwili znalazła się we
wnętrzu.

- W porządku - szepnęła, z trudem łapiąc oddech. Opadła na metalowe płyty pokładu w sterowni.

- A teraz, w drogę!

Han Solo i obaj Wookie przez chwile, kr ótką jak mgnienie oka, spoglądali na nią zdumieni, ale

nie potrzebowali żadnej zachęty. Słuchając tego, co mówiła, uszczelnili właz. „Sokół Tysiąclecia” z
wyzywającym jękiem silników zaczął wznosić się coraz wyżej.

background image

ROZDZIAŁ 20



Qorl leciał niewielkim jednomiejscowym myśliwcem typu TIE nad nieprzeniknionym

baldachimem liści z największą prędkością, na jaką było stać silniki. Słyszał świst powietrza
opływającego zaokrągloną bańkę osłony kabiny pilota i kanciaste panele z ogniwami baterii
słonecznych. Przypominał sobie czasy, kiedy uczył się latać na myśliwcach. Został później
doskonałym pilotem, jednym z najlepszych w swojej eskadrze. Niezliczone razy startował w
przestworza i brał udział w pozorowanych bitwach, żeby potem móc wykonywać rozkazy ukochanego
Imperatora.

Prądy powietrzne kołysały małą maszyną, ale Qorla przepełniała radość i duma. Nie zapomniał

sztuki pilotażu, mimo upływu tylu lat, w czasie których nie trzymał dźwigni sterowych w dłoniach.

Ryk silników, wprawiających cały kadłub w lekkie drżenie, i poczucie swobody, odzyskanej po

tylu latach przebywania jakby na wygnaniu, podnosiły go na duchu.

Qorl obserwował, jak splątane gałęzie gigantycznych drzew Massassów kołyszą się w dole,

smagane podmuchami powietrza, rozcinanego przez kadłub jego maszyny. Źle zrośnięte kości ręki
sprawiały, że pilotowanie myśliwca typu TIE było trudniejsze, ale Qorl radził sobie całkiem dobrze.
Był pilotem myśliwca. Był znakomitym pilotem. Unikając nieprzyjacielskiego ognia, potrafił
bezpiecznie wylądować, mimo iż silnik jego maszyny był poważnie uszkodzony. Przez dwadzieścia
kilka lat żył, nie zauważony przez wroga.

Teraz Qorl, lecąc nisko nad koronami drzew, by nie zostać zauważonym przez obrońców

rebelianckiej bazy, czuł, jak napływają wspomnienia dawnych czasów, powracają wszystkie
umiejętności.

Imperium jest moją rodziną - myślał. - Rebelianci usiłują zniszczyć nowy porządek. Wobec tego

Rebeliantów trzeba wyeliminować... WYELIMINOWAĆ!

Największym atutem Qorla było zaskoczenie. Powinien spaść na nich jak grom z jasnego nieba.

Rebelianci zapewne czują się bezpieczni, a on zaatakuje ich jak jastrząb, strzelając ze wszystkich luf
działek pokładowych. Zrówna z ziemią budowle buntowników, zamieni je w stos dymiących
szczątków. Zabije wszystkich, którzy knuli kiedyś podstępne plany, żeby zniszczyć potężną Gwiazdę
Śmierci. To oni doprowadzili do eksplozji, podczas której zginął wielki moff Tarkin i Darth Vader.
Tymczasem on, samotny żołnierz, wywrze zemstę w imieniu całego Imperium.

Tam! Qorl zmrużył oczy, ukryte za porysowanymi szybami gogli ochronnego hełmu. Zobaczył

kamienną wieżę, wznoszącą się na polanie ponad korony najwyższych drzew w dżungli... ziggurat,
ogromną prostopadłościenną piramidę, będącą niewątpliwie główną budowlą rebelianckiej bazy.

Z rykiem silników przeleciał tuż nad wierzchołkami kamiennych konstrukcji dawnej twierdzy

background image

Rebeliantów. W pobliżu świątyni dostrzegł przecinającą zieleń dżungli szeroką rzekę, leniwie
toczącą zielonobrązowawe wody. Na przeciwległym brzegu rzeki ujrzał inne niszczejące budowle,
które były chyba opuszczone. W pobliżu wysmukłego zigguratu zauważył jednak potężną siłownię
dostarczającą energię do bazy. A zatem przeczucie go nie myliło: baza była nadal wykorzystywani do
celów wojskowych.

Kiedy zataczał łuk, chcąc przygotować się do ataku, spostrzegł, że część dżungli w pobliżu

największej świątyni wykarczowano, by utworzyć całkiem spore lądowisko. Na polanie zobaczył
tytko jeden statek... mający kształt dysku, rozciętego w okolicy dzibu.

W pierwszej chwili nie rozpoznał typu samotnej jednostki ani nie zorientował się, gdzie ją

zbudowano. Wiedział tylko, że jest to lekki frachtowiec, a nie rebeliancki myśliwiec typu X. Nie była
to także żadna inna znana wojenna jednostka, których wiele poznał w czasie rygorystycznego
szkolenia, jakie przeszedł w imperialnej akademii.

Na polanie zauważył kilka sylwetek, które wyłoniły się z kamiennej piramidy i biegły w stronę

statku. Czyżby spieszyły się, żeby zająć stanowiska bojowe? Wykrzywił usta w pogardliwym
grymasie. Zajmie się nimi później.

Przycisnął guzik na pulpicie sterowniczym, by przekazać energię do pokładowych systemów

uzbrojenia statku. Zanim zdążył jednak wziąć sylwetki na cel, wszystkie zniknęły we wnętrzu
frachtowca. Po chwili rampa statku zaczęła się unosić. Qorl zrozumiał, że nieprzyjacielska jednostka
przygotowuje się do startu.

Zrezygnował z zaatakowania wrogiego statku... przynajmniej na razie. Uświadomił sobie, że

zapewne Rebelianci mają wiele groźniejszych maszyn, ukrytych w podziemnym hangarze we wnętrzu
świątyni. Jeżeli tak, jego pierwszym zadaniem powinno być sprawienie, by te statki nie
wystartowały... nawet jeżeli miałby tylko zniszczyć albo uszkodzić wrota hangaru i w ten sposób
uniemożliwić ucieczkę maszyn.

Zdecydował, że najlepszą strategią będzie nadal lot poprzednim kursem. Kiedy znajdzie się w

odpowiedniej odległości, użyje wszystkich pokładowych działek, żeby zniszczyć wielką piramidę.
Zamieni ją w ruiny. Może uda mu się sprawić, że zapadnie się do wewnątrz. W ten sposób pozbawi
życia Rebeliantów i zniszczy wszystkie urządzenia, jakie mogą mieć w środku.

Dopiero wówczas zatoczy krąg i będzie mógł się zająć lekkim frachtowcem, nawet gdyby

samotnemu statkowi udało się oderwać od ziemi. Trzecim celem powinna się stać siłownia.

Później, kiedy Rebelianci będą całkowicie sparaliżowani jego błyskawicznym atakiem, zatoczy

krąg po raz ostatni. Ponownie prześle energię do działek laserowych i zacznie strzelać do
wszystkiego, czego nie zniszczył za pierwszym razem.

Realizacja całego planu, od pierwszego podejścia do ostatniego, powinna zająć co najwyżej

kilka minut. Rzuci Rebeliantów na kolana.

Ustawił lufy działek w ten sposób, żeby w krzyżu celowniczym ukazała się sylwetka wielkiej

świątyni, po czym wziął na cel sam wierzchołek kamiennej piramidy z rzędami wąziutkich
świetlików i rzeźbami, porośniętymi dziką winoroślą. Jego myśliwiec typu TIE był coraz bliżej.
Palcami zdrowej dłoni Qorl uchwycił dźwignię spustową. W idealnie wybranej chwili przycisnął
czerwony guzik. Jego zwykle opanowana twarz, pozbawiona wyrazu, rozjaśniła się w radosnym
oczekiwaniu.

Nic.
Przycisnął spustowy guzik po raz drugi, a później po raz trzeci i czwarty... Nic jednak się nie

background image

stało! Systemy uzbrojenia nie funkcjonowały.

Qorl sięgnął do pulpitu i zataczając myśliwcem obszerne koło, jednym płynnym ruchem

przełączył wszystkie systemy na zasilanie rezerwowe. Po chwili znów wziął świątynię na cel. Raz po
raz przyciskał guzik, ale działka laserowe milczały. Rzucił okiem na ekran komputera
diagnostycznego. Z wyświetlanych informacji wynikało, że wszystko jest w porządku.

Dłonią ukrytą w skórzanej rękawicy poruszył na tyle, na ile pozwalały źle zrośnięte kości, po

czym uderzył pięścią w pulpit, jakby mogło to cokolwiek zmienić. Prawdę mówiąc, taka czynność
czasami pomagała przy naprawach imperialnych mechanizmów... Tym razem jednak nie
poskutkowała.

Przelatując nad wielką świątynią, Qorl rozpaczliwie szarpnął dźwignią, po czym pochylił się i

zajrzał pod pulpit. Przebierając palcami zdrowej dłoni, usiłował znaleźć uszkodzenie. Później,
zatoczywszy kolejny krąg, odchylił się w fotelu i zaczął szukać czegokolwiek, czym mógłby zmusić
do działania nieposłuszne działka.

Kątem oka uchwycił jakiś błysk, który zauważył mimo ciemnych szyb gogli hełmu. Popatrzył na

płyty pokładu i zauważył, że coś się tam porusza... pełznie, wije się... coś ledwo widocznego,
błyszczącego i przezroczystego.

Kryształowy wąż znieruchomiał tuż za fotelem pilota. Uniesiony trójkątny łeb gada, kołyszący się

z boku na bok przypominał w blasku lampek kabiny tęczową poświatę. Qorl w czasie wieloletniego
pobytu w lasach dżungli na Yavinie Cztery widział wiele gadów, zauważył stworzenie bez trudu i
błyskawicznie zareagował.

Obrócił się na fotelu, cicho jęknął i wyciągnął dłoń, ukrytą w rękawicy, by osłonić się przed

ukąszeniem. Kryształowy wąż zaatakował. Wbił kły, podobne do włóczni, w rękawicę. Nie przebił
jednak grubej skóry i nie zranił dłoni.

Wymachując źle zrośniętą ręką, na ile to było możliwe, Qorl czuł ciężar kryształowego węża,

wijącego się i kąsającego, ale niemal wcale go nie widział.

Pozwolił, by jego myśliwiec leciał bez kontroli. Sięgnął sprawną ręką i uchwycił ciało gada tuż

poniżej łba. Oderwał jego kły od skórzanej rękawicy i wepchnął wijące się stworzenie w głąb luku
umożliwiającego usuwanie śmieci. Mruknął z nieukrywanym obrzydzeniem, po czym wyrzucił
kryształowego węża na zewnątrz.

Gad, opadając ku wierzchołkom drzew rosnących na dole, tylko raz błysnął w oślepiających

promieniach słońca i natychmiast zniknął.

Qorl przez chwilę zmagał się z dźwigniami sterowymi myśliwca, usiłując wyrównać lot maszyny.

Pomyślał, że bliźnięta dokonały sabotażu podczas napraw statku.

W końcu udało mu się zapanować nad sterami. Zanim jednak zdążył położyć maszynę na nowy

kurs, powietrze z obu stron osłony kabiny przecięły skwierczące błyskawice laserowych strzałów,
które zjonizowały cząsteczki gazów w pobliżu jego statku.

Qorl szarpnął zdrową dłonią dźwignię i myśliwiec raptownie skręcił, kładąc się na sterburtę.

Rebeliancki lekki frachtowiec, który zdążył jednak wystartować, wykonał ten sam manewr i rzucił
się w pościg za Qorlem jak rozwścieczony drapieżnik. A jego systemy uzbrojenia funkcjonowały bez
zarzutu.

Imperialny pilot wdusił przycisk, aby przesłać całą moc do bliźniaczych silników jonowych

myśliwca. Zdecydował, że jedyną szansą ocalenia jest w tej chwili ucieczka.

Jacen i Jaina siedzieli obok siebie w samym sercu dżungli, niedaleko prymitywnego szałasu

background image

Qorla, skupiając się do granic możliwości. Posługując się Mocą, wybiegali myślami ku akademii
Jedi. Chcieli dowiedzieć się, co się tam dzieje. Skromne umiejętności i siły pozwoliły im dostrzegać
tylko niewyraźne zarysy, odległe echa myśli różnych osób... ale to bliźniętom wystarczyło.

- Nie wiedział, że nie naprawiłam systemów uzbrojenia... ale przecież wcale o nie nie zapytał -

odezwała się w końcu Jaina. - Na szczęście udało mi się trochę zmienić program komputera
diagnostycznego, dzięki czemu informacje na ekranie dowodziły, że wszystko jest w porządku. Qorl
może latać, ale jego statek jest bezbronny.

- Tak, a poza tym przypuszczam, że znalezienie kryształowego węża wyprowadziło go z

równowag? - stwierdził Jacen. - Ciekaw jestem, co z nim zrobił.

Bliźnięta uśmiechnęły się do siebie.
- Myślę, że naszym kolejnym posunięciem powinno być znalezienie sposobu powrócenia do

akademii - odezwał się Jacen, mrużąc oczy przed blaskiem przeświecającego przez gęste listowie
słońca.

Jaina odgarnęła z czoła pukiel brązowych włosów, zazwyczaj prostych jak druty, i głęboko

westchnęła.

- Masz rację - powiedziała, po czym klasnęła i zatarła dłonie. - No, to na co jeszcze czekamy?

background image

ROZDZIAŁ 21


- Trzymajcie się! - wrzasnął Han Solo. Tenel Ka poczuła, że „Sokół Tysiąclecia” odrywa się od

zdeptanej trawy lądowiska przed wielką świątynią. Opadła na fotel obok Lowbaccy i zaczęła zapinać
pasy bezpieczeństwa.

- Ten myśliwiec typu TIE się zbliża, a wygląda naprawdę paskudnie - stwierdził Han Solo,

spoglądając na drugiego pilota, Chewbacca. Obaj gorączkowo przyciskali klawisze i dokonywali
wzorcowania systemów celowniczych działek pokładowych. Liczę na to, że Sionna zaprowadziła w
bezpieczne miejsce wszystkich uczniów Jedi.

Kiedy „Sokół Tysiąclecia” z rykiem silników napędu podświetlnego poszybował w górę, oparcia

wszystkich foteli odchyliły się do tyłu. Imperialny myśliwiec typu TIE z wyciem silników przemknął
nad ich głowami niczym szarżujący banth.

Han Solo z ponurą miną chwycił dźwignie sterownicze. Zacisnął zęby, a każdy napięty mięsień

jego ciała świadczył o gotowości do walki. Mężczyzna nie mógł wiedzieć, czy w tej chwili jego
dzieci są całe i zdrowe, czy może zabił je imperialny pilot w taki sam sposób, jak usiłował zastrzelić
Tenel Ka i Lowbaccę.

Dziewczyna z Dathomiry bardzo pragnęłaby jakoś uspokoić ojca Jacena i Jainy, ale przecież i

ona nie wiedziała, co dzieje się z bliźniętami. Wciąż zdyszana po długim wyczerpującym biegu przez
dżunglę, zapinała na piersi sprzączki pasów ochronnej siatki, opinającej tunikę z jaszczurczej skóry.
Nagle usłyszała piskliwy głosik Em Teedee, dobiegający gdzieś z okolic jej pasa.

- Strasznie przepraszam, panienko Tenel Ka, ale niczego nie widzę! Pani ochronna sieć zasłoniła

moje czujniki optyczne.

Kiedy Tenel Ka wyplątała płaskie srebrzyste urządzenie spomiędzy oczek sieci, Em Teedee

wydał dźwięk do złudzenia przypominający westchnienie ulgi.

- Och tak, teraz jest o wiele lepiej. Widzę wszystko doskonale. O rety! - W głosie małego

androida zabrzmiał niepokój. - Nie myślałem, że uratuje mnie pani z tej dżungli tylko po to, żebyśmy
oboje zginęli, ścigając myśliwiec typu TIE.

Zdumiony Lowbacca burknął i popatrzył na małego androida-tłumacza z niekłamaną ulgą.
- To jest twoja własność, Lowbacco - odezwała się Tenel Ka. - Znalazłam go w dżungli.
Wręczyła Em Teedee młodemu Wookiemu, który przyjął androida z wdzięcznością, beczeniem

dziękując dziewczynie.

Han Solo przyciągnął dźwignię i położył „Sokoła Tysiąclecia” w ciasny skręt. Koreliański

frachtowiec z rykiem silników napędu podświetlnego puścił się w pościg za imperialną maszyną.

- Przygotowuje się do ataku - stwierdził Han, obserwując myśliwiec typu TIE. - Nie wiem tylko,

dlaczego nie strzela.

background image

Tenel Ka, spoglądając przez segmentowany iluminator sterowni, obserwowała, jak

nieprzyjacielska maszyna, którą pomagała naprawiać, przelatuje bardzo nisko nad wielką świątynią.
Wyglądało na to, że imperialny pilot zamierza zamienić budowlę w gruzy... ale z luf jego laserowych
działek nie wystrzeliły smugi śmiercionośnych błyskawic.

- Chcę zwrócić jego uwagę na nas, Chewie - odezwał się Han. - Włącz komunikator. Ten gość

zrobił coś złego moim dzieciom, a ja chcę dowiedzieć się, gdzie teraz są.

Chewbacca warknął na znak zgody, po czym wyciągnął owłosioną rękę i przycisnął kilka

przełączników na pulpicie kontrolnym „Sokoła Tysiąclecia”.

Han wystrzelił dwie ostrzegawcze smugi. Błyskawice oślepiającego światła przemknęły tuż obok

kanciastych płaskich skrzydeł imperialnej maszyny... Zakołysały nią, ale nie wyrządziły żadnej
krzywdy.

- Uwaga, pilocie myśliwca typu TIE - rzekł Han. - Nie pozwolę ci nigdzie odlecieć, dopóki nie

dowiem się, gdzie... - Zawahał się przez chwilę. - Gdzie znajduje się tych dwoje młodych Jedi.
Trzymam cię dokładnie pośrodku krzyża celowniczego mojej aparatury, a wiec nie masz dużego
wyboru. Poddaj się albo zestrzelę twoją maszynę.

W odbiorniku komunikatora dało się słyszeć ochrypłe chrząknięcie.
- Poddanie się oznacza zdradę! - odezwał się imperialny pilot, po czym przerwał połączenie.
Myśliwiec typu TIE wystrzelił świecą w górę i niemal natychmiast zaczął się szybko wznosić

ponad korony drzew rosnących w dżungli. Po kilku sekundach imperialny żołnierz, chcąc uniknąć
trafienia, raptownie zmienił kurs maszyny i wyrównał.

- No, dobrze - odezwał się Han Solo, wyraźnie wyprowadzony z równowagi. - W czasach

największej świetności moje stare pudło zestrzeliło niejedną maszynę typu TIE. Możemy zapolować
na następną. Chewie, daj pełną moc do silników.

Kiedy Chewbacca wcisnął na pulpicie kilka kolejnych przełączników, „Sokół Tysiąclecia”

poderwał się i przyspieszywszy, rzucił się w pościg.

- Och, nie! - jęknął przerażony Em Teedee. - Nie mogę na to patrzeć. Niech ktoś zakryje moje

czujniki optyczne!

Han poświęcił sekundę, rzucił okiem na androida, i przekonał się, że Lowbacca trzyma go na

kolanach.

- Zupełnie, jakby znów był z nami Threepio - powiedział. - Możliwe, że będziemy musieli

dokonać kilku zmian w oprogramowaniu.

- O rety - odezwał się Em Teedee. Lowbacca, siedzący nieco z tyłu, mruknął coś, co miało być

propozycją, którą z całego serca poparł jego wuj.

- Świetny pomysł - przyznał Han. - Spróbujemy najpierw pochwycić go promieniem ściągającym.

Może uda się nam nakłonić go do lądowania, dzięki czemu nie będziemy musieli go niszczyć. W ten
sposób dowiemy się czegoś o losie dzieci. Jeżeli grzecznie poprosimy, może imperialny pilot wykaże
nieco więcej chęci współpracy.

Chewbacca włączył zasilanie generatora promienia ściągającego „Sokoła Tysiąclecia”. W

przestworzach pojawiła się niewidzialna smuga siłowego pola, jak zarzucona sieć, usiłująca
pochwycić imperialny statek.

Kiedy promień ściągający otarł się o bok kadłuba myśliwca typu TIE, mały statek zakołysał się i

zwolnił. Natychmiast jednak imperialny pilot zwiększył siłę ciągu silników, przesyłając energię na
przemian to do jednego, to znów do drugiego. Wyrwał się z uchwytu promienia, po czym wystrzelił

background image

w górę po spirali tak ciasnej, że Han na widok tego manewru cicho gwizdnął, niechętnie wyrażając
uznanie.

- Ten gość jest naprawdę dobry - powiedział. - Leć za nim, Chewie! Z największą prędkością.
Pilot myśliwca typu TIE chyba się zorientował, że tylko w ten sposób zdoła uciec, gdyż

zanurkował ku ciemnozielonym wierzchołkom drzew Massassów. Kiedy znalazł się tuż nad nimi,
wyrównał lot, unikając zaczepiania o kikuty gałęzi. Osmalone pożarem, jaki szalał kiedyś w dżungli,
sterczały jak szpony czarownic, gotowe pochwycić nierozważnych śmiałków. Kiedy imperialny
żołnierz przeleciał nad korytem rzeki, leniwie wijącej się przez dżunglę, obniżył lot maszyny jeszcze
bardziej i zaczął szybować niemal nad samą taflą wody... ale nie potrafił zgubić „Sokoła
Tysiąclecia”, zawzięcie powtarzającego każdy manewr.

Gdyby decydowała tylko prędkość, o wiele potężniejsze silniki frachtowca pozwoliłyby mu

doścignąć i zmusić myśliwiec typu TIE do lądowania. Większa zdolność manewrowa imperialnego
statku, przemykającego tuż nad koronami drzew, zapewniała jednak jego pilotowi przewagę.

Zdecydowany na wszystko Han Solo nie dawał za wygraną.
- Co zrobiłeś z moimi dziećmi? - zawołał w pewnej chwili, pochyliwszy się nad mikrofonem

komunikatora.

Było jasne, że nie oczekuje odpowiedzi. Ku zdumieniu wszystkich w odbiorniku odezwał się

jednak głos imperialnego żołnierza.

- To były twoje dzieci, pilocie? Jeszcze żyły, kiedy odlatywałem... ale dżungla jest pełna

niebezpieczeństw. Nie założyłbym się, że przeżyją do czasu, kiedy zdecydujesz się polecieć im na
ratunek.

Tenel Ka nie potrafiła wyjść z podziwu, zachwycając się strategią pilota myśliwca typu TIE.
- To podstęp - powiedziała, zwracając się do Hana. - Chce, żeby pan zrezygnował z pościgu.
- Wiem - odparł Han, obdarzając dziewczynę przelotnym spojrzeniem. Jego twarz była jednak

trupioblada. - A jeżeli mówi prawdę?

Imperialny żołnierz wykorzystał chwilę niepewności Hana, uznając ją za najlepszą okazję

ucieczki. Poderwał myśliwiec i poszybował niemal pionową świecą w błękitne niebo. W powietrzu
rozległ się głośniejszy ryk bliźniaczych silników jonowych jego maszyny.

Chewbacca wydał zdumiony skowyt. Nie czekając na rozkazy Hana, Wookie przekazał do

silników całą moc, jaką jeszcze dysponował. „Sokół Tysiąclecia”, zionąc oślepiającym białym
blaskiem z wylotów dysz rufowych silników napędu podświetlnego, rzucił się w pościg za
myśliwcem typu TIE.

Nagły skok przyspieszenia docisnął plecy Tenel Ka do oparcia fotela. Czując, że na jej twarzy

pojawia się grymas, w jakim przyspieszenie rozciąga skórę i mięśnie, dziewczyna zacisnęła powieki.
Lowbacca, siedzący obok niej, gniewnie burknął, zmagając się z dużą siłą ciążenia. Han i Chewie
sprawiali jednak wrażenie nawykłych do znoszenia takich tortur.

Nie przestawali wznosić się coraz wyżej i po jakimś czasie stwierdzili, że otaczające ich

mlecznobłękime niebo zaczyna przybierać ciemniejszą, granatowopurpurową barwę. Oddalając się
od powierzchni księżyca ku mrokom bezkresnych przestworzy, zauważyli, że widać blask pierwszych
gwiazd. Większość okien segmentowanego iluminatora wypełniała jednak zamglona pomarańczowa
kula gazowego giganta, Yavina.

- Może uda się nam uszkodzić jego statek na tyle, żeby można było go przyciągnąć - odezwał się

Han. W jego głosie dało się słyszeć napięcie.

background image

Chewbacca zajął się pilotowaniem frachtowca, a Han skupił całą uwagę na systemach

uzbrojenia.

- Nie mogę unieruchomić go na ekranie celowniczym - mruknął w pewnej chwili. Pilot myśliwca

typu TIE raptownie skręcił, nie przestając oddalać się od szmaragdowej kuli księżyca porośniętego
gęstą dżunglą.

„Sokół Tysiąclecia” wykonał taki sam manewr. Coraz bardziej zbliżał się do małej maszyny. Han

raz po raz strzelał z laserowych działek, ale szkarłatne błyskawice przelatywały obok kadłuba
imperialnego statku.

Widząc to, Han uderzył pięścią w pulpit konsolety.
- Znieruchomiej choć na chwilę! - krzyknął. Nagle sylwetka myśliwca typu TIE, jakby słuchając

jego rozkazu, zamarła na ekranie komputera pokładowych działek pośrodku krzyża celowniczego,
otoczonego koncentrycznymi kręgami. Zaczęła pulsować jasnym światłem, a podniecony Han wydał
radosny okrzyk.

- Mam cię! - zawołał, naciskając oba komplety czerwonych guzików spustowych. W tej samej

chwili, o włos unikając jaskrawych błyskawic, samotny imperialny myśliwiec wystrzelił jak
wyrzucony z katapulty. Rozwinął nieprawdopodobnie dużą prędkość i przemienił się w oślepiający
błysk, jasny jak kropla roztopionego metalu.

Osiągnął prędkość światła, po czym zniknął w oddali, pogrążając się w bezkresnej

nadprzestrzeni. Do uszu pasażerów „Sokoła Tysiąclecia” doleciał stłumiony łoskot.

- To nie moja wina - odezwał się Han Solo, w osłupieniu wpatrując się w cel, którego już nie

było. Powoli cofnąwszy drżące dłonie, oderwał je od dźwigni spustowych. - Myśliwce typu TIE nie
mają przecież silników umożliwiających latanie w nadprzestrzeni! To maszyny krótkiego zasięgu!

W odpowiedzi Lowbacca coś mruknął, a Tenel Ka kiwnęła głową.
- Jaina zamontowała... Co takiego? - powtórzył Han, nie wierząc własnym uszom. Ależ dałem jej

tę jednostkę napędu nadświetlnego do zabawy, a nie po to, aby gdziekolwiek ją montowała. Będzie
musiała wyjaśnić mi to i owo, kiedy się spotkamy...

Urwał, kiedy przypomniał sobie, gdzie w tej chwili znajdują się jego dzieci.
- Dajmy sobie spokój z myśliwcem typu TIE - powiedział. - Lećmy po bliźnięta! Zmienił kurs

„Sokoła Tysiąclecia” i skierował go z powrotem ku widocznej w dole szmaragdowozielonej kuli
czwartego księżyca Yavina.

background image

ROZDZIAŁ 22



Jacen i Jama pozostali na niewielkiej polanie w sercu dżungli, gdzie przez dwa dziesięciolecia

spoczywał myśliwiec typu TIE. Bliźnięta doszły do wniosku, że największą szansę ocalenia będą
miały wówczas, kiedy wdrapią się na wierzchołek dużego drzewa bez względu na to, jak miałoby
okazać się to trudne. Dopiero z tej wysokości będą mogły zauważyć, czy nie nadlatuje jakiś statek
Przedtem jednak wyślą sygnał.

Zanim zaczęty się wspinać, skrupulatnie przeszukały miejsce katastrofy i polanę, na której

znajdowało się obozowisko Qorla. Zabrały wszystko, co ich zdaniem mogło się jeszcze przydać, i
wepchnęły to do plecaków. Ćwiczenia Jedi nauczyły ich zaradności.

Jacen i Jaina pamiętali, jak posługiwali się Mocą, kiedy w towarzystwie Tenel Ka wspinali się

po ścianie wielkiej świątyni. Rozejrzeli się i niemal natychmiast zauważyli gigantyczne drzewo
Massassów, mające wiele gałęzi, przeplatających się i porośniętych pędami dzikiej winorośli.
Popatrzyli sobie w oczy, po czym unieśli głowy i spojrzeli w górę. Po chwili rozpoczęli mozolną
wspinaczkę. Kiedy dotarli na wierzchołek, byli spoceni, podrapani i niesamowicie ubrudzeni. Bolały
ich mięśnie, a we włosach mieli mnóstwo kawałków suchych gałązek i kory... Ze zdumieniem
stwierdzili jednak, że osiągnięcie celu bardzo podniosło ich na duchu.

Usiedli wygodnie w rozwidleniu dużych gałęzi, gęsto porośniętych ciemnozielonymi liśćmi, i

zajęli się rozpalaniem ogniska. Pragnęli, by dawało jak najwięcej dymu, chcąc w ten sposób przesłać
sygnał widoczny z jak największej odległości. Jacen zaczął zbierać gałęzie i łodygi i układać
pośrodku wklęsłego kawałka plastali. Bliźnięta znalazły go na ziemi obok zagłębienia, w którym
spoczywał kadłub naprawianego imperialnego statku.

Jaina wyciągnęła z kieszeni punktową zgrzewarkę, pożyczoną od Tenel Ka, ale przekonała się, że

bateria jest niemal wyczerpana. Kiedy urządzenie, nie większe od jej palca, zakrztusiło się i
błysnęło, wyrzucając kilka ostatnich iskier, dziewczyna zdjęła obudowę i posługując się
wieloczynnościowym narzędziem, zaczęła coś regulować w obwodach. Okazało się, że zdołała
wykrzesać resztki energii. Pojawił się silny, chociaż krótkotrwały płomień, od którego zajął się stos
ułożony na metalowej płycie.

Połamane gałęzie, porośnięte liśćmi, paliły się dosyć wolno. Nie wydzielały takich ilości ciepła,

żeby mógł buchnąć jaskrawy płomień. Na szczęście, jak oczekiwały bliźnięta, w powietrze uniósł się
całkiem spory słup szarobłękitnawego dymu, trudny do przeoczenia dla każdego, kto poszukiwałby
śladów życia.

Jacen i Jaina nie mogli być jednak pewni, że ktokolwiek będzie wiedział, gdzie ich szukać. Jeżeli

Lowbacca albo Tenel Ka nie dotarli do akademii, nikt nie będzie miał nawet pojęcia, w którym

background image

miejscu zacząć poszukiwania.

- Myślę, że to niezły pomysł, byśmy następnym razem powiedzieli komuś, dokąd idziemy i co

zamierzamy robić, nie uważasz? - zapytała Jaina, nie przestając wpatrywać się w błękitne niebo,
zniechęcająco bezkresne i puste.

- Chyba masz rację - zgodził się Jacen, siadając obok siostry na grubym konarze. Kiedy oparł

brodę na ubrudzonej dłoni, stwierdził, że po jego twarzy spływają strużki potu. - Chcesz, żebym
opowiedział ci jakiś dowcip?

- Nie - odparła stanowczo Jaina. Nie przestając wpatrywać się w niebo, otarła spocone czoło

rękawem podartego i poplamionego kombinezonu. Usadowiła się na gałęzi i wsłuchała się w szmer
milionów liści, poruszanych podmuchami łagodnego wiatru.

Jacen wrzucił do ognia kilka gałązek.
Nagle Jaina się wyprostowała.
- Popatrz! - powiedziała, unosząc rękę. Na niebie pojawił się świetlisty punkcik, nie większy od

jasnej gwiazdy. Srebrzył się i migotał. Bliźnięta usłyszały przeciągły stłumiony grzmot fali udarowej,
powstałej wskutek przekraczania bariery dźwięku. - To statek!

Jacen zamknął bursztynowe oczy, skupił się i lekko się uśmiechnął. Po sekundzie bliźnięta

zamrugały i popatrzyły sobie w oczy.

- To „Sokół Tysiąclecia” - odezwały się w tej samej chwili.
- Czy tata może wyczuć, gdzie jesteśmy? - zapytał Jacen.
- Chyba nie - odparła Jaina. - A przynajmniej nie przy użyciu Mocy. Ale poczekaj... - Zamknęła

oczy i posłużyła się kilkoma umiejętnościami rycerzy Jedi, których nauczyła się do tej pory. - Jest z
nim Lowie!

- I Tenel Ka! - dodał Jacen, który czynił to samo. - Oboje są cali i zdrowi! Jaina się roześmiała,

czując niewypowiedzianą ulgę.

- Czy sądziłeś, że przyszłych rycerzy Jedi nie byłoby stać na coś takiego? - zapytała.
Z pokładu „Sokoła Tysiąclecia” musiano zauważyć kłęby dymu, gdyż lekki frachtowiec zmienił

kurs i zaczął kierować się w ich stronę. Bliźnięta wspięły się na najwyższą gałąź i zaczęły
energicznie wymachiwać rękami. Patrząc, jak sylwetka „Sokoła Tysiąclecia” szybko rośnie w
oczach, pomyślały, że widok poobijanego kadłuba statku, poznaczonego szramami blasterowych
strzałów, jest najmilszy, jaki w życiu widziały.

Kiedy „Sokół Tysiąclecia” zawisnął nieruchomo nad ich głowami, podmuch powietrza z dysz

silników repulsorowych omal nie przewrócił bliźniąt. Gałęzie pod ich stopami zaczęły się kołysać,
ale Jacen i Jaina nie stracili równowagi. Widząc, że płyta luku towarowego w spodniej części
kadłuba się otwiera, wyciągnęli ręce.

W otworze pojawiła się włochata dłoń Chewbaccy. Obniżyła się, pochwyciła rękę Jacena i

wciągnęła do wnętrza frachtowa, jakby chłopiec był nieważkim piórkiem. Po chwili ukazały się dwie
dłonie Lowbaccy, porośnięte długą rudopomarańczową sierścią, i w ten sam sposób pomogły wejść
Jainie.

Han Solo, który wybiegł ze sterowni na spotkanie dzieci, objął je i przytulił do szerokiej piersi.
- Żyjecie! Nic wam się nie stało! - zawołał, spoglądając na nie z radością i dumą. - Przepraszam,

że przyleciałem tak późno.

- Nic nie szkodzi - odezwał się Jacen. - Wiedzieliśmy, że przylecisz. Tenel Ka i Lowie także

przywitali się z bliźniętami, obejmując je i entuzjastycznie klepiąc po plecach.

background image

- Och, hurra! - odezwał się metaliczny, dźwięczny głosik Em Teedee. - To naprawdę wielkie

święto.

- Przede wszystkim wracajmy do akademii Jedi - powiedział Han. - Jestem pewien, że wszyscy

tam się o nas zamartwiają. Domyślam się, że musimy opowiedzieć im to i owo.

Po upływie kilku następnych dni przetransportowano „Sokołem Tysiąclecia” uszkodzony śmigacz

typu T-23 z wierzchołka drzewa, na którym wylądował. Lowbacca i Jaina, stojąc na ocienionym
lądowisku przed wielką świątynią, naprawiali uszkodzenia gwiezdnego skoczka. W pewnej chwili
dziewczyna wytknęła z przedziału silnikowego głowę i ukazując umazaną twarz, rozejrzała się po
polanie.

Stwierdziła, że jej brat biegnie po lądowisku nisko pochylony, usiłując pochwycić ośmionogiego

jaszczurkowego kraba, żeby włączyć do swojej menażerii. Jak zwykle, jego gęste rozwichrzone
włosy były poprzetykane zeschłymi liśćmi i źdźbłami trawy. Stworzenie umykało to w tę, to w tamtą
stronę, starając się ukryć pośród niskiej, niedawno skoszonej murawy.

Jaszczurkowy krab dostrzegł nagle duże zacienione miejsce pod kadłubem śmigacza typu T-23 i

zanurkował, wymykając się w ostatniej chwili palcom chłopca. Jaina zachichotała widząc, że jej brat
znieruchomiał w samą porę, by uniknąć uderzenia głową o kadłub skoczka.

Chłopiec wyprostował się i wzruszył ramionami, po czym oparł o kadłub śmigacza i zaczął

otrzepywać kombinezon z kurzu.

- No cóż - powiedział, szczerząc zęby w uśmiechu. - Może złapię go następnym razem.
- Jeżeli już tu jesteś, czy nie zechciałbyś podać mi klucz hydrauliczny? - poprosiła Jaina.
Jacen pochylił się i zaczął szperać w pojemniku leżącym w trawie, po czym wyprostował się i

wręczył siostrze potrzebne narzędzie.

- Zajmij się systemami pokładowych komputerów, Lowie - odezwała się Jaina, chcąc

przedyskutować z przyjacielem strategię naprawy. - Na tym przecież znasz się najlepiej. - Słysząc
oznaczające zgodę mruknięcie młodego Wookiego, dodała: - I nie martw się o silniki. Za chwilę
zrobię z nimi porządek.

- Nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że i ja pomogę? - odezwał się zza jej pleców czyjś

melodyjny, spokojny głos.

- Wujek Luke! - krzyknęła Jaina. Wyskoczyła z przedziału silnikowego i rzuciła się mu na szyję. -

Kiedy wróciłeś?

- Tego ranka - odparł Luke Skywalker, spoglądając z zachwytem na maszynę. - Przyda ci się moja

pomoc? Pewnie wiesz, że radzę sobie z takimi małymi skoczkami całkiem dobrze. - Uśmiechnął się,
jakby szukał w pamięci miłych wspomnień. - Kiedy dorastałem, też latałem takim niewielkim
statkiem... także skoczkiem, ale typu T-26.

Z wielkich wrót na najniższym poziomie świątyni wyłoniła się Tenel Ka. W podziemnych

pomieszczeniach mieściły się hangary, kryjące kiedyś eskadry rebelianckich X-skrzydłowców.

- Przepraszam was na chwilę - odezwał się Luke, po czym odwrócił się i uniósł rękę w geście

serdecznego pozdrowienia. Podszedł do Tenel Ka i przez dłuższą chwilę o czymś z nią dyskutował,
jakby dziewczyna była jego dobrą znajomą. Rozmowa w cztery oczy z samym mistrzem Jedi
sprawiła, że na twarzy dziewczyny z Dathomiry malował się wyraz niecodziennego lęku.

- No, to na co jeszcze czekamy? - odezwała się Jaina, zwracając się do pomocników. Posługując

się uniwersalnym kluczem, otworzyła metalową płytę umożliwiającą dostęp, poczym zaczęła
realizować procedury diagnostyczne silników śmigacza. Jacen popatrzył ukradkiem na źdźbła

background image

przystrzyżonej trawy, pomiędzy którymi zaczynały pojawiać się pierwsze chwasty. Miał nadzieję, że
dostrzeże jakieś stworzenie, które będzie mógł dołączyć do swojego zbioru.

Lowbacca wyciągnął spod kontrolnego pulpitu kłąb splątanych przewodów i zaczął porządkować

je, zwracając uwagę na barwy izolacji i łączone obwody. Podczas pracy mruczał coś do siebie. W
pewnej chwali Jaina usłyszała, jak Em Teedee zaczyna coś mówić, ale w następnej sekundzie rozległ
się metaliczny brzęk, kiedy jakiś przedmiot uderzył o płytę pokładu. Jacen zajrzał w głąb kabiny
śmigacza typu T-23. Lowbacca znów niechcący odczepił Em Teedee od pasa.

Miniaturowy android-tłumacz zwiększył siłę głosu i zaczął besztać młodego Wookiego.
- Naprawdę, panie Lowbacco, powinien pan bardziej uważać. Ponownie mnie pan upuścił i to po

prostu przez niedbalstwo. Ciekawe, jak pan by się czuł, gdyby pańską głowę ktoś oderwał i rzucił na
ziemię? Proszę nie zapominać, że jestem wyjątkowo cennym urządzeniem i powinien pan bardziej o
mnie dbać. Jeżeli moje obwody ulegną uszkodzeniu, nie będę mógł tłumaczyć, a wówczas co pan
zrobi? Nie mogę uwierzyć...

Lowbacca burknął i wyłączył Em Teedee, po czym westchnął z prawdziwą ulgą.
Jacen się zorientował, że jego siostra uniosła głowę i wpatrzyła się w ciemnobłękitne niebo.

Podążył za jej spojrzeniem i pomyślał, że wie, o czym może myśleć Jaina.

- Zastanawiasz się, czy Qorl kiedykolwiek wróci do domu?
- Ciekawa jestem, co tam znajdzie, jeżeli wróci - odpowiedziała. - Czułby się o wiele lepiej,

gdyby został z nami. Kiedy wszyscy troje ujrzeli, że Luke Skywalker i Tenel Ka podchodzą do
gwiezdnego skoczka typu T-23, Lowie i Jaina wyskoczyli z kabiny i stanęli obok Jacena.

Luke popatrzył na wysłużony śmigacz i przesunął czubkami palców po metalowej płycie kadłuba.
- W dawnych czasach, kiedy mieszkałem na Tatooine, miałem zwyczaj latać Kanionem Żebraków

swoim skoczkiem typu T-26 i polować na pustynne szczury - powiedział.

Zdumione bliźnięta popatrzyły na wuja. Nie umiały wyobrazić sobie, że poważny mistrz Jedi

mógł być kiedyś postrzelonym, ryzykanckim pilotem. Usta Luke’a rozciągnęły się w melancholijnym
uśmiechu.

- To były zupełnie inne czasy, niepodobne do dzisiejszych. - Odwrócił się w stronę młodych Jedi.

- Kiedy wszystko naprawicie, zabiorę was na wycieczkę. Oczywiście, jeżeli nie będziecie mieli nic
przeciwko temu.

Uczniowie spojrzeli na niego, nie kryjąc zaskoczenia. Lowbacca mruknął coś, czego nikt nie

zrozumiał, po czym kilka razy nerwowo chrząknął.

- Mam nadzieję, że podoba ci się tutaj, Lowbacco - odezwał się mistrz Jedi, spoglądając na

młodego Wookiego. - Wiem, jak tęsknisz za domem, przebywając w nowym miejscu, ale widzę, że
masz już przyjaciół.

Popatrzył po kolei na pozostałych.
- Jestem z was naprawdę dumny - oświadczył. - Spisaliście się doskonale. Znaleźliście się w

bardzo trudnej sytuacji, a mnie wówczas nie było, żeby podpowiedzieć rozwiązanie. Dysponujecie
ogromnym potencjałem... ale czeka was jeszcze dużo ciężkiej pracy i wiele ćwiczeń, jeżeli chcecie
zostać rycerzami Jedi.

Uczniowie kiwnęli głowami.
- I to jest fakt - odezwała się Tenel Ka.
- Jesteście młodzi i możecie dokonać w życiu wielu rzeczy - ciągnął Luke. - Czy nie macie

wątpliwości i nadal pragniecie zostać rycerzami Jedi?

background image

Entuzjastyczne okrzyki całej czwórki były jednoznaczną odpowiedzią. Głośny ryk Lowbaccy był

tak wymowny, że nawet gdyby Em Teedee nie był wyłączony, nikt nie potrzebowałby żadnego
tłumacza.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ABY 0023 Młodzi Rycerze Jedi 1 Spadkobiercy Mocy
Młodzi rycerze Jedi 4 Miecze świetlne Anderson Kevin J
134 ABY 0023 Młodzi Rycerze Jedi 01 Spadkobiercy Mocy
Anderson Kevin J Młodzi Rycerze Jedi 06 Oblężenie Akademii Jedi
105 Kevin J Anderson, Rebecca Moesta Młodzi Rycerze Jedi 4 Zagubieni
SW 089 Młodzi rycerze Jedi 06 Oblężenie Akademii Jedi Anderson Kevin J Moesta Rebecca
Gwiezdne Wojny 086 MLODZI RYCERZE JEDI Miecze swietlne Kevin J Anderson & Rebecca Moesta Rebecca
Anderson Kevin J Młodzi Rycerze Jedi 03 Zagubieni
Młodzi rycerze Jedi 6 Oblężenie Akademii Jedi Anderson Kevin J
Anderson Kevin J Młodzi Rycerze Jedi 05 Najciemniejszy rycerz
Gwiezdne Wojny 088 MLODZI RYCERZE JEDI Oblezenie Akademii Jedi Kevin J Anderson & Rebecca Moesta
Młodzi rycerze Jedi 2 Akademia ciemnej strony Anderson Kevin J
Młodzi rycerze Jedi 5 Najciemniejszy rycerz Anderson Kevin J
Młodzi rycerze Jedi 3 Zagubieni Anderson Kevin J
Gwiezdne Wojny 085 MLODZI RYCERZE JEDI Zagubieni Kevin J Anderson & Rebecca Moesta
ABY 0023 Młodzi Rycerze Jedi 3 Zagubieni

więcej podobnych podstron