Margot Dalton
Trzy brzdące i tatuś
Rozdział 1
Promienie grudniowego słońca, blade i wątłe jak złota przędzą przenikały przez
gałęzie drzew, rozsnuwając mgielną pajęczynę pośród ciemnych, spowitych białym
puchem sosen. Powietrze było dojmująco rześkie, wibrujące świeżością i zimnem.
Wyżłobione nartami bruzdy znaczyły szlak, który wybiegał zakolem z małej
przesieki i niknął pomiędzy drzewami; mocno odciśnięte, równoległe koleiny
zachęcały do przejażdżki. Słońce bawiło się rzucaniem cieni, obrysowując
najłagodniejsze zakręty, wzniesienia, tworząc ciemne, sekretne zakamarki nad
gładzizną szlaku, obrębionego ściegiem dołków wybitych narciarskimi kijkami.
Dzień był powszedni, pora popołudniowa i mało kto wybrał się na nartostradę.
Milczący las za przesieką, niechętny intruzom, odgradzał się od świata
nieprzeniknioną ścianą. Cichy i pusty szlak biegł donikąd.
Raptem ten tajemniczy nastrój uległ zakłóceniu. W oddali zza zakrętu wyłonił
się narciarz, sunąc prędko i pewnie w stronę przesieki. Miał na sobie obcisłe
granatowe spodnie narciarskie, wyraziście podkreślające świetną muskulaturę
długich nóg, oraz gruby skandynawski golf o biało-niebieskim wzorze. Jego
ciemnoniebieskie oczy harmonizowały bezbłędnie z barwą tkaniny.
Był to wysoki, posągowo zbudowany blondyn, a zwinność z jaką swobodnie
mknął naprzód, nadawała mu niemal wygląd bożka.
Kiedy jednak mężczyzna przystanął, spojrzał do góry i uśmiechnął się na widok
małej czarnej wiewiórki parskającej na wysokiej gałęzi – wyglądał już całkiem po
człowieczemu. W oczach lśniły mu wesołe iskierki, na opaleniźnie lewego policzka
pojawił się sympatyczny dołeczek, a rozwarte usta zaokrągliły się w uśmiechu.
Odchylił głowę do tyłu, potrząsając strzechą złocistych włosów i uniósłszy jeden z
kijków w kierunku wiewiórki, zawołał:
– Hej, po co ten rwetes maleńka? I w ogóle co ty tam robisz? Czy nie powinnaś
już spać zimowym snem? Przecież to już prawie Boże Narodzenie.
Wiewiórka popatrzyła naft czujnymi ślepkami i umilkła.
Narciarz sięgnął ręką do tyłu, wymacując zapięcie niewielkiej torby,
przytroczonej do pasa. Wyjął z niej kartonowy pojemnik z sokiem jabłkowym,
otworzył go, wypił do dna, po czym starannie umieścił pusty karton w torbie.
Następnie sprawdził wiązania butów, wykonał kilka zamachów muskularnymi
ramionami, ujął kijki i pochyliwszy się popędził dalej.
Niebawem dotarł na szczyt najzdradliwszego odcinka tej części trasy, bacząc
czy nie blokuje jej gromadka dzieci, bądź jacyś zabłąkani narciarze.
Ale wśród zaśnieżonego pejzażu widniała tylko jedna postać. Była to kobieta.
Stała na czubku wzgórza, zapierając się nieporadnie kijkami, wpatrzona z
desperackim napięciem na prowadzące stromo w dół zakrętasy szlaku. Mijając ją
Jim zauważył pulchne kształty wbite w turkusowe spodnie do joggingu, obfity
brzuszek, obciśnięty białym swetrem i siwe loczki wokół wystraszonej twarzy,
wymykająca się spod włóczkowej czapeczki, również w kolorze turkusowym.
Jim skinął starszej pani głową i ominąwszy ją uskokiem w bok, ugiął nogi i
pognał w dół po stoku, płużąc ostro aż śnieg kurzył mu się spod desek. Na wirażu
wykręcił zgrabnie idealną krystianię, po czym przyjął kuczną pozycję i wziąwszy
kijki pod pachę pędził w dół, uśmiechając się radośnie, podczas gdy wiatr świstał
mu w uszach i rozwiewał włosy, a drzewa migotały zawrotnie przed oczami.
Wkrótce szlak przeszedł w gładką płaszczyznę, ale zaraz jął się znów wspinać
ku drzewom. Jim zatrzymał się roześmiany i wciąż jeszcze podniecony pędem
udanego zjazdu. Nagle spoważniał i z zachmurzoną lekko twarzą obejrzał się za
siebie. Przez moment wahał się, spoglądając do tyłu na pustą przestrzeń
nartostrady. W końcu, zmarszczywszy brwi, obrócił się i ruszył z powrotem w
długą, uciążliwą drogę pod górę.
Kiedy dotarł do zakrętu i znalazł się pod stromym zboczem, zobaczył, że tęga
dama wciąż tkwi na szczycie, samotna i nieruchoma na tle ogromnych czarnych
sosen.
Jim spoglądał na nią przez chwilę, po czym żwawo zaczął się wspinać po stoku.
Jodełkując sprawnie, osiągnął wierzchołek z zadziwiającą szybkością. Wsparł się
na kijkach i zatrzymał wzrok na turkusowej grubasce. Odpowiedziała mu smutnym
spojrzeniem brązowych oczu, z wyrazem niepokoju na miłej pomarszczonej
twarzy.
– To wcale nie takie straszne, proszę pani – odezwał się łagodnie Jim. – Z
początku trzeba tylko trochę płużyć, to cały sekret. Odcinek Za zakrętem nie jest
już taki spadzisty.
– Ale ja nie umiem płużyć – odparła żałośnie. – Drugi raz w życiu przypięłam
narty. Ledwie się mogę utrzymać na nogach, co dopiero mówić o płużeniu.
Jim stłumił uśmiech. Było coś bardzo ujmującego, coś wzruszająco dziecięcego
w sposobie, w jaki starsza pani chwiała się na błyszczących, nowiutkich nartach,
zerkając z przygnębieniem na stromy pagórek.
– Jeżeli jest pani nowicjuszką – powiedział z powagą – nie należało wychodzić
na tę trasę. Jest zaliczana do wybitnie trudnych, przede wszystkim z powodu tego
jednego zjazdu.
– Och – rzekła z zażenowaniem. – Naprawdę? A więc to nie jest Szlak
Wiewiórczy?
Tym razem Jim nie zdołał opanować uśmiechu. Jego ciemnoniebieskie oczy
zamigotały ognikami– Raczej nie – odpowiedział z rozbawieniu – To Szlak
Leśnych Wilków.
– Och – powtórzyła z przestrachem i nagle na widok jego uśmiechniętej twarzy
z charakterystycznym – dołeczkiem, pojawił się w jej oczach ów rozpoznawczy
błysk tak dobrze znany Jimowi.
– O, mój Boże! Pan jest, zaraz, wyleciało mi z głowy pańskie nazwisko...
Futbolista, prawda?
– Jim Fleming – przedstawił się zwięźle, a widząc, że się waha i czerwieni
zakłopotana, dodał pogodnie: – Czyżby kibicowała pani meczom futbolowym?
– Raczej nie – zaśmiała się ciepło. – W gruncie rzeczy uważam futbol za jedną
z najbardziej niemądrych gier. Znam pańską twarz – wyjaśniła, schylając się, żeby
podciągnąć grubą wełnianą skarpetę – bo moi dwaj wnukowie mają plakat z pana
fotografią... No, wie pan, ten na którym stoi pan z futbolowym kaskiem pod pachą,
uśmiechnięty właśnie tak, jak teraz.
– Znam ten plakat – przytaknął Jim bez entuzjazmu..
– Wisiał od wieków nad łóżeczkami moich wnuków. Przeczytałam im w
pańskiej obecności mnóstwo bajeczek na dobranoc. Nic dziwnego, że od razu pana
poznałam.
Jim roześmiał się. Rozmowa z tą zażywną babcią zaczynała mu sprawiać
przyjemność.
– Wie pani zatem, kim jestem – powiedział – ale ja nie wiem nic o pani.
– Maude Willett – uśmiechnęła się, wyciągając ku niemu dłoń w mokrej
rękawiczce.
– Witaj, Maude – rzekł Jim, ściskając jej rękę.
– Jak to się stało, że znalazła się pani sama na Szlaku Leśnych Wilków?
– To długa historia – odparła zasępiona, unosząc lekko grubiutką nogę w
turkusowym dresie. – Widzi pan te wspaniałe, nowiusieńkie narty?
Skinął głową starając się zachować powagę.
– To zeszłoroczny prezent gwiazdkowy od mojego syna i jego żony. Cała
rodzina ma bzika na punkcie nart i chcieli, żebym ja też nauczyła się jeździć.
– Ale nie udało się pani...
– Przypięłam je raz w ubiegłym roku i poszłam na oślą łączkę dla dzieciaków.
Ale kiedy, fikając kozły, sturlałam się na dół, przyjąwszy kształt superglobusa,
doszłam do wniosku, że to nie dla mnie. Moim ulubionym sportem jest zasadniczo
dwuosobowa kanasta.
– Pochwalam – powiedział poważnie. – Trzeba nie lada kondycji, żeby dotrwać
do końca gry w dwuosobówce. Niełatwo utrzymać w garści taką kupę kart, z
dżokerami na dodatek. Maude zachichotała.
– Postanowiłam mimo to – ciągnęła – że w tym roku zadziwię rodzinę i nauczę
się jeździć. Po Bożym Narodzeniu wyjeżdżamy wszyscy na wakacje do Kolumbii
Brytyjskiej i chciałam zobaczyć ich miny, kiedy jak ptak poszybuję w dół i będę
biegać przełaje z szybkością strzały.
Jim miał wrażenie, że z każdą chwilą coraz bardziej lubi panią Willett. Uczucie
to było najwyraźniej wzajemne, ponieważ Maude, popatrzywszy na niego, rzekła
po namyśle:
– Wie pan, jak na światowej sławy futbolistę, całkiem równy z pana gość.
– Nie jestem tylko jeszcze jedną ładną buzią – odparł z powagą. – Tak
naprawdę, bardzo wrażliwy ze mnie facet.
Parsknęła śmiechem i, poruszywszy się niepewnie na swych kosztownych
nartach, mówiła dalej:
– Wybrałam się tu dzisiaj z moimi wnuczkami, które obiecały nauczyć mnie raz
dwa wszystkiego, co musi umieć mistrz. W każdym razie tak twierdziły.
– A na miejscu... – Jim zaczynał się domyślać dalszego ciągu.
– A na miejscu dziewczynki spotkały dwóch kolegów ze szkoły i postanowiły,
że pojeżdżą z nimi. Zaprowadziły mnie więc na początek Wiewiórczego Szlaku i
kazały ćwiczyć samej, bo to podobno najlepsza metoda.
Egoizm wnuczek pani Willett poirytował Jima, ale nie dał tego po sobie poznać.
– Chyba zmyliła pani trasę – powiedział, uśmiechając się przyjaźnie. – Koło
chatki dla zziębniętych narciarzy zbiega się kilka szlaków i musiała pani skręcić na
ten dla zaawansowanych.
– O, to mi ulżyło! Myślałam już, że jestem całkiem do niczego. Te pagórki
napędzały mi takiego pietra, że miałam ochotę się położyć i zjeżdżać na brzuchu.
Prawdę mówiąc, zdarzyło mi się to kilka razy. Tyle że wbrew mojej woli.
Jim uśmiechnął się znowu.
– Trzeba tylko opanować podstawy płużenia, a zjedzie pani z każdego stoku.
Proszę popatrzeć, pokażę pani, jak się to robi.
Okrągłe oblicze Maude rozjaśniło się, ale tylko na moment.
– Nie powinien pan tracić ze mną tyle czasu. Czy... no, wie pan, czy ktoś na
pana nie czeka?
– Absolutnie nikt – rzekł Jim wesołym tonem. – Jestem tu zupełnie sam.
– Wycofał się pan? – spytała ciekawie. – Już pan nie gra w futbol?
– Już nie. Rozwalona łękotka – wyjaśnił lakonicznie, – Tak właśnie kończy
karierę większość zawodowych futbolistów.
– Rozumiem. Wie pan, mój zmarły mąż należał do gorących zwolenników
pańskiego ojca. Ja właściwie też.. Pan senator jest taki przystojny. Ogromnie pan
do niego podobny. Skończyłam właśnie czytać książkę napisaną przez pańskiego
ojca – dodała ze – szczerym uśmiechem. – Uważam, że jest wspaniała.
Jim spoważniał nagle, zaciskając usta. Ucinając dalszą konwersację, przystąpił
żywo do objaśniania pani Willett techniki bezpiecznego zjazdu.
– Musi pani skręcić deski, tak, żeby ich czubki prawie się stykały... O, w ten
sposób – demonstrował, przypatrującej się chmurnie jego ruchom Maude. – A
potem trzeba nachylić siedzenie i...
Jim, ilustrując swe wskazówki, zaczął wolniutko zjeżdżać, skrzywiając narty w
kształt odwróconej litery „V" i ani na chwilę nie tracąc nad nimi kontroli. Przed
ostatnim skrętem przystanął i popatrzył na zastygłą w górze korpulentną figurkę
pani Willett.
– Pani kolej! – zawołał zachęcająco. – Proszę spróbować.
Maude ujęła kijki, rozpostarła narty, kucnęła, po czym, zdjęta paniką, jęła
spadać po zboczu, nurkując w zaspach , aż wreszcie legła w miękkim puchu.
Powstając z werwą, zaklęła pod nosem, otrzepała się ze śniegu i z zawziętą
miną ponowiła próbę. Tym razem dotarła do połowy stoku, zanim narty się jej
splątały i – wedle własnych słów – przybrała kształt superglobusa.
Nie szczędząc słów otuchy, Jim dawał jej dalsze instrukcje, pomagał w
prawidłowym prowadzeniu nart, oczyszczał ze śniegu. Za czwartym razem, płużąc
pomalutku, pokonała jednak stok bez upadku. Jej różowa okrągła twarz
rozpromieniła się triumfalnie.
– Udało się! – krzyknęła radośnie. – Udało się!
Niech no tylko zobaczą to dzieciaki! Nie uwierzą własnym oczom, jak słowo
daję. Och, wielkie dzięki!
Była tak rozanielona, że Jim nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Proszę pana – wysapała, pełna satysfakcji. – Ja tu jeszcze zostanę i
pozjeżdżam sobie, żeby dojść do perfekcji. A pan niech wędruje w swoją stronę. I
tak mam wyrzuty sumienia, że zabrałam panu tyle czasu.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odrzekł szczerze Jim. – Na pewno da
sobie pani radę?
– Absolutnie tak. Ostatecznie – dodała dufnie – pług mam już opanowany.
– Tak – rzekł Jim. – Z całą pewnością.
Zaśmiała się, patrząc z sympatią jak szykuje się do odjazdu.
– Panie Fleming! Jim... ! – zawołała raptem.
– Tak? – Zatrzymał się i spojrzał na nią wyczekująco.
– Czy... czy nie miałby pan ochoty przyjść do mnie na kolację? Będę dziś
karmić wszystkie moje wnuczęta. Zrobię tylko klopsiki, ale przyrządzam je
fantastycznie. Dla dziewczynek byłby pan nie łada atrakcją, nie mówiąc o ich
braciach. To już spore chłopaki, są akurat w wieku, kiedy dostaje się futbolowej
gorączki.
– To bardzo miło z pani strony – powiedział Jim – ale, niestety, nie mogę
skorzystać z zaproszenia. Widzi pani, jestem niewolnikiem przyzwyczajeń. Zimą w
każdy poniedziałek oglądam z kolegami transmisję zawodów futbolowych. Gdyby
nie to, z pewnością bym przyszedł na tę kolację.
– No cóż – rzekła pogodnie Maude. – Wobec tego kiedy indziej, dobrze? Mój
telefon jest w książce telefonicznej. Jest w niej tylko jedna Maude Willett. Marzę o
wizycie futbolowego gwiazdora.
– Byłego gwiazdora – sprostował z uśmiechem Jim.
Maude odwzajemniła uśmiech i podjęła mozolną wspinaczkę na wzgórze.
Poruszała się na nartach znacznie pewniej, a cała jej baryłkowata sylwetka zdawała
się kipieć energią.
Jim obserwował ją przez chwilę, a potem odwrócił głowę, odbił się potężnie
kijkami i pomknął znów nartostradą, wpadając szybko w swój swobodny rytmiczny
krok.
Sunąc po śniegu, myślał jednak o klopsikach pani Willett, wyobrażając sobie
ten ciepły rodzinny wieczór, pełen gwaru i beztroskiej wrzawy. Uzmysłowił sobie
nie bez zdziwienia, że doznawał uczucia nie znanego mu od bardzo dawna. Było to
niepokojące poczucie dotkliwej samotności i głębokiej, smętnej tęsknoty.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy pani Willett świętowała swój pierwszy
narciarski sukces, w odległym o pięćdziesiąt kilometrów Calgary, gdzie mieszkała
zarówno Maude, jak i Jim Fleming, cieszono się innym małym zwycięstwem.
Odbywało się to jednak w nader odmiennych warunkach, mianowicie w
laboratorium botanicznym, gdzie temperatura sięgała trzydziestu stopni Celsjusza,
a duszne, wilgotne powietrze przesycone było wonią gleby i roślin.
Laboratorium należało do rozległego kompleksu cieplarni, klinicznie sterylnych
pomieszczeń badawczych i mnóstwa budynków biurowych, w których roiło się od
odzianych w białe kitle naukowców oraz ich asystentów.
W laboratorium znajdowały się ogromne ławy, na których pod zaparowaną
plastikową powłoką kiełkowały rośliny. Czuwano bacznie, aby miały one
odpowiednią ciepłotę gleby i temperaturę powietrza, należyte nawilgocenie i
niezbędne składniki mineralne.
Przy jednej z takich ław stali kobieta i mężczyzną wpatrując się w rzędy
malutkich sadzonek.
Kobieta uśmiechała się raz po raz, robiąc notatki w trzymanym w ręku notesie z
klamerką. Pod białym luźnym fartuchem laboranckim nosiła szare dopasowane
spodnie i różowy golfik z angory. Długie, ciemne włosy starannie związała w
koński ogon. O jej rysach trudno było coś powiedzieć, gdyż zasłaniały je wielkie
przyciemnione okulary w grubej oprawie, znacznie za duże jak na tak szczupłą
twarz.
Towarzyszący jej mężczyzna był już niemłody, niski i grubawy, miał różową,
promieniującą optymizmem twarz i lśniącą łysinę, otoczoną wianuszkiem ryżych
włosów.
– Popatrz na to, Saro! – wołał z egzaltacją. – Wzeszło aż dziewięćdziesiąt jeden
procent. To rekordowy wynik dla tej struktury genetycznej.
Kobieta uśmiechnęła się ciepło i nawet olbrzymie okulary nie zdołały w tym
momencie zamaskować jej urody, którą można by nazwać klasyczną.
– To wspaniale, Carl – odezwała się miękkim, melodyjnym głosem, jak gdyby
dopasowanym do tego otoczenia, pełnego kwiatów i świeżej zieleni. – Jeżeli
jeszcze – z nagła przybrała minorowy ton – sadzonki okażą się odporne na suszę i
zarazy, jeśli nie będą się za płytko ukorzeniać – wtedy będziemy mogli powiedzieć,
że uzyskaliśmy nową żywotną odmianę.
– Ależ z ciebie pesymistka, Saro – potrząsnął głową Carl. – Pracuję dla ciebie...
zaraz, ile to już lat?
– Siedem – odparła, obrzucając go zdziwionym – spojrzeniem. – Przydzielono
cię do mnie od razu, kiedy tu przyszłam i cały czas mi pomagasz. Czemu pytasz?
– No cóż, przez te wszystkie lata ani razu nie wykrzesałaś z siebie entuzjazmu
dla własnych osiągnięć. Wszyscy je podziwiają ty jedna doszukujesz się usterek.
Jesteś dla siebie za surowa.
Sara uśmiechnęła się, kładąc mu przyjaźnie dłoń na ciastowatym ramieniu. Jej
schowana za okularami twarz, zarumieniona pod wpływem gorąca w oranżerii,
jaśniała zadowoleniem z udanego eksperymentu. Wyglądała niezwykle powabnie i
Carl, mimo że widywał ją prawie co dzień, wpatrywał się w nią teraz z niemym
zachwytem.
– Sukcesy nie powstają wskutek wzajemnego poklepywania się po plecach –
powiedziała. – Wiesz przecież o tym. A błędy, które znajduję w tym co robię, to
dobra lekcja pokory i uczciwości.
Carl uśmiechnął się z nie tajoną serdecznością.
– Uczciwość i pokora – rzekł z nutką łagodnej ironii. – Moim zdaniem, Saro,
nie zaszkodziłoby, gdybyś od czasu do czasu zatrąbiła na wiwat.
– Jeśli będę miała powód, drogi przyjacielu, zatrąbię głośniej niż inni. Zaczekaj
trochę. Chcę tylko...
Nie dokończyła, bo od drzwi na drugim końcu cieplarni rozległo się głośne
wołanie.
– Pani doktor Burnard! Hej, jest tam doktor Burnard?
– Jestem tu! – odkrzyknęła Sara, spoglądając przez gąszcz wysokich siewek
owsa w stronę wejścia, przy którym pojawił się młody człowiek o zaczerwienionej
od mrozu twarzy.
– Dostawa – oznajmił zwięźle. – Gdzie mam złożyć towar?
– Dostawa? – powtórzyła jak echo Sara. – Dzisiaj? – zwróciła się do Carla. –
Przecież odbieramy ją zawsze w poniedziałki.
– Właśnie jest poniedziałek, Saro – poinformował ją cicho Carl.
Sara utkwiła w nim zdumiony wzrok. Na jej ślicznej twarzy malowało się
zmieszanie, a wielkie szare oczy zdradzały panikę.
– Jak to poniedziałek? – spytała. – Przecież nie było jeszcze weekendu.
– Ależ był, Saro – rzekł Carl, tłumiąc chichot. – Spędziłaś go tutaj, robiąc
wykresy wilgotności. Nie zauważyłaś, że przez dwa ostatnie dni byłaś tu prawie
sama?
Sara najwidoczniej zmagała się z jakimiś myślami.
– O Boże – wyjąkała w końcu. – Poniedziałek! Mówisz, że mamy dziś
poniedziałek, Carl?
– Od samego rana, panienko. O co chodzi z tym poniedziałkiem?
– Po prostu... Och, Boże – powtórzyła bezradnie z odcieniem przestrachu w
głosie. – Po prostu poniedziałek to dzień...
Przestępowała nerwowo z nogi na nogę z coraz silniejszym wyrazem paniki na
twarzy. Wreszcie odwróciła się i odprowadzana zdziwionymi spojrzeniami obu
mężczyzn, ruszyła zamaszyście szerokim, parującym wilgocią przejściem między
rzędami sadzonek w kierunku drzwi.
– Pokaż panu wolne półki w magazynie, gdzie może ulokować dostawę –
rzuciła Carlowi przez ramię. – Jeśli są próbki kultur, niech wystawi jedno pudło dla
mnie. Niedługo wracam.
Opuściwszy cieplarnię, przeszła do biurowej części instytutu, gdzie
chłodniejsze powietrze podziałało na nią orzeźwiająco. Nieomal biegnąc, wpadła
do swego gabineciku i z ulgą zatrzasnęła za sobą drzwi. Opierając się plecami o ich
dębową okładzinę, zdjęła okulary i zamknąwszy oczy pocierała palcami czoło.
Pozbawiona okularów delikatna twarz Sary wyglądała bezbronnie i ujmująco;
dodawały jej wdzięku wysoko osadzone kości policzkowe, a stalową szarość oczu
podkreślały smoliste rzęsy i ostre łuki brwi. Usta miała wydatne, o miękko
zaokrąglonych wargach, zadziwiająco zmysłowe u tak zrównoważonej
intelektualistki.
Po chwili założyła na powrót okulary, przybrała spokojny wyraz twarzy i w
mgnieniu oka przeobraziła się w chłodnego, rzeczowego naukowca o bezosobowej
powierzchowności. Westchnąwszy głośno, podeszła do szerokiego tekowego
biurka, wysunęła jedną z górnych szuflad i wyjęła z niej termometr oraz kartę z
wykresem temperatury. Włożyła sobie termometr do ust, odczekała kilka minut,
spojrzała na słupek rtęci i zanotowała wynik na karcie. Następnie, blada z emocji,
wpatrywała się w napięciu zmętniałym wzrokiem w liczby na wykresie.
– W porządku – mruknęła w końcu zdławionym głosem. – Zgadza się. To
dzisiaj.
Drżącymi dłońmi schowała termometr i kartę na poprzednie miejsce, po czym
ze skrytki wydobyła kartonową teczkę biurową.
Nie otworzyła jej od razu, lecz błądząc wokół niej palcami, przyglądała się
teczce niepewnie, jakby chciała odeprzeć pokusę zajrzenia do wnętrza. Na okładce
naklejona była mała etykietka z wypisanym przez Sarę dużymi literami
nazwiskiem: Jameson Kirkland Fleming IV.
Zwlekała jeszcze przez chwilę, po czym otworzyła teczkę. Na samym wierzchu
leżało w niej duże kolorowe zdjęcie roześmianego blondyna z futbolowym kaskiem
pod pachą. Była to pomniejszona replika tego samego plakatu, o którym Maude
Willett mówiła Jimowi podczas ich spotkania na nartostradzie.
Sara nie poświęciła fotografii szczególnej uwagi. Powierzchownie rzuciwszy
okiem na przystojną twarz na zdjęciu przystąpiła do przeglądu pozostałej
zawartości teczki.
Mieściła ona zaskakująco bogaty materiał: gazetowe wycinki o niezwykłych
wyczynach futbolowych Jima jednego z niewielu kanadyjskich sportowców, który
zrobił karierę na amerykańskich boiskach, a także relacje o doznanej kontuzji i
bolesnej operacji, które sprawiły, że postanowił porzucić sport i zajął się
interesami.
Również i nad tym Sara prześlizgiwała się obojętnie. Futbolowa kariera Jima,
acz barwna i efektowna, niewiele ją obchodziła. Zainteresowanie okazała dopiero
po dotarciu do końcowej części dokumentacji.
Składało się na nią wiele różnych danych. Była tam, między innymi, informacja
o ukończeniu przez Jima z najwyższym wyróżnieniem wydziału prawa
uniwersytetu Alberta, gdzie równolegle ze studiami zaczął grać w piłkę. Ponadto
trochę wycinków na temat ojca Jima – senatora Jamesona Kirklanda, wraz z garścią
fotografii dziarskiego seniora, którym Sara przyjrzała się nie bez aprobaty.
Jim był uderzająco podobny do ojca. Odziedziczył po nim ten sam inteligentny
wyraz twarzy, ten sam wysoki wzrost i szerokie ramiona, tę samą atletyczną
budowę. Taki genetyczny przekaz korzystnych cech był w oczach Sary
niesłychanie cenną wskazówką.
Odłożyła na bok zdjęcia senatora i wzięła do ręki drzewo genealogiczne jego
rodziny które sama zresztą opracowała w wyniku drobiazgowego śledztwa.
Uzyskane tą drogą informacje były także nader pomyślne, wskazywały na
znakomite pochodzenie i wrodzoną skłonność do dobrego zdrowia i
długowieczności.
Jeśli chodzi o przodków Jima, to udało się jej dokopać jedynie do czterech
pokoleń wstecz, poczynając od prapradziada, który wywodził się ze Szkocji i miał
tam rodową posiadłość. Jednakże Sara wiedziała skądinąd, że w Nowym Świecie
nie brakowało zamożnych, bystrych, krzepkich i przebojowych Flemingów na
długo przedtem, zanim zaprowadzono urzędowe księgi.
Uśmiechnęła się na myśl, że wcale by się nie zdziwiła, gdyby wyszło na jaw, że
gdy Rzymianie wznosili Mur Hadriana, podjechał ku nim z tętentem końskich
kopyt jakiś odziany w tartanową spódnicę Jameson Kirkland Fleming,
oświadczając butnie, że wtargnęli na prywatny teren.
Poważniejąc, odłożyła kartę z drzewem genealogicznym Flemingów i zaczęła
lustrować treść pozostałych papierów.
Mały już one charakter bardziej konkretny i aktualny, niż neutralne i
odrealnione dane wcześniejsze. Były to wypisane na maszynie chronologiczne
notatki, zawierające wszystko, czego zdołała się w mijającym roku wywiedzieć o
trybie życia i zwyczajach Jima Fleminga.
Nie było tego zresztą wiele.
Jak na tak sławnego, przystojnego i atrakcyjnego mężczyznę, Jim zdawał się
wieść żywot bardzo spokojny. Miał ulubioną restaurację, którą odwiedzał, gdy
jadał poza domem, co zdarzało się rzadko. Należał do klubu badmintonowego, ale
pokazywał się tam sporadycznie. Wiosną, we wtorkowe popołudnia, pobierał – ku
zaskoczeniu Sary – w Akademii Sztuk Pięknych lekcje malowania akwarelami.
Ostatnio bywał regularnie tylko w jednym miejscu.
Sara dowiedziała się o tym przypadkiem od przyjaciółki, która – nie mając
jeszcze studenckiego stypendium – zarabiała na życie w śródmiejskim barze.
– W każdy poniedziałek – mówiła Wendy – przychodzi do pubu Jim Fleming,
no wiesz, ten znany futbolista. Z zegarową dokładnością, bez względu na pogodę,
zjawia się wieczorem i ogląda z kumplami mecz w telewizorze. I powiadam ci,
Saro, to najcudowniejszy facet pod słońcem. Absolutnie fantastyczny. Jest taki
nieprawdopodobnie...
– Przychodzi sam? – przerwała jej Sara, udając obojętność. – Czy może
przyprowadza ze sobą dziewczynę?
– Sam – odrzekła Wendy. – Zawsze jest sam. Baby próbują go stale podrywać,
ale on elegancko je spławia. Opanował tę sztukę artystycznie. Wiem, że czasami z
kimś się umawia, ale jest potwornie wybredny. Musi bardzo uważać, bo miliony
dziewczyn chciałyby go złowić. Możesz mi wierzyć, bo i ja miałabym na to chęć.
Wspominając paplaninę przyjaciółki, Sara wpatrywała się melancholijnie w
kartkę papieru z zapiskami o Jimie. Twarz jej posmutniałą palce, którymi wodziła
machinalnie po krawędzi biurka, lekko drżały, w oczach odbijało się zafrasowanie.
Przez długi czas wszystko wydawało się odległe i bezpieczne, ot taka śledcza
zabawa, coś, co nigdy nie przybierze realnych kształtów. Jednak – podobnie jak
wiele naukowych projektów – także i ten zamysł Sary nabrał własnego rozpędu i
dotarł do końcowego stadium, co przyprawiało ją o zimne dreszcze.
Nie było wątpliwości, że nadeszła krytyczna chwila. Musiało się to stać w
poniedziałek, bo tylko tego dnia miała pewność, że Jim znajdzie się w jej zasięgu.
A właśnie ten poniedziałek był tym, na który czekała. Dlaczego? Gdyż po
zmierzeniu sobie temperatury stwierdziła, że jest dokładnie w środku swego cyklu i
ma płodny dzień.
Toteż dzisiejszej nocy Jameson Kirkland Fleming IV powinien spłodzić doktor
Sarze Burnard dziecko, o czym zresztą nie miał się nigdy dowiedzieć.
Rozdział 2
Wróciwszy do laboratorium, Sara spędziła resztę dnia pogrążona w
rozważaniach dalekich od rutynowych czynności, którymi była zajęta. Barwiąc i
szeregując szkiełka mikroskopowe z krzyżówkami nasion pszenicy, oddawała się
myślom, które – wirując zawrotnie – wpędzały ją w panikę.
Trapiła się między innymi tym, że minęło już prawie dwanaście lat od czasu,
gdy ostatni raz widziała mężczyznę, którego wybrała sobie na ojca upragnionego
dziecka.
Raz po raz przerywała pracę i nieruchomiała nad tacą pełną małych szklanych
płytek, z wyrazem roztargnienia na pobladłej twarzy i pustką w oczach.
Mała dwadzieścia lat, kiedy po raz pierwszy ujrzała Jima Fleminga. Była wtedy
na trzecim roku uniwersytetu. Jako studentka – błyszczała, ale w swych grubych
szkłach, ubrana zawsze niepozornie i jednostajnie, sprawiała wrażenie osoby
nieśmiałej i zamkniętej w sobie. Jim był o rok starszy i kończąc prawo uczęszczał
na te same, co Sara, uzupełniające wykłady z literatury angielskiej. Pamiętała
blask, jakim emanował, jego roześmianą urodziwą twarz, strzelistą zgrabną
sylwetkę, a także gromadę oblegających go wielbicieli obojga płci.
Wyraźnie, jak gdyby było to wczoraj, miała w oczach pewien ciepły dzień,
kiedy Jim, siedzący po drugiej stronie sali, słuchał uważnie słów wykładowcy z
wyrazem żywego zainteresowania na twarzy.
To właśnie wtedy, gdy zerkała na niego zza przyciemnionych okularów,
schludna i nobliwa w szarym sweterku i szarej spódnicy, wpadł jej nagle do głowy
ten pomysł.
Jeśli kiedykolwiek będę miała dziecko, chciałabym, żeby jego ojcem był ten
mężczyzna. .
Zrazu odepchnęła tę myśl jako beznadziejnie głupią. Była nawet zła na siebie,
że kieruje nią stadny odruch, że gotowa jest paść mu w ramiona i ośmieszać się jak
te wszystkie pomylone dziewczyny, łażące za nim krok w krok. Toteż później
starała się nawet nie patrzeć w jego stronę i przez cały semestr nie zamienili ze
sobą ani słowa.
W następnych latach Jim Fleming wywietrzał jej naturalnie z głowy,
przypominała sobie o nim tylko na widok jego fotografii w gazetach, lub gdy jego
sławny tatuś zwracał na siebie uwagę opinii publicznej. Ale kiedy umarł jej ojciec,
kiedy po zrobieniu doktoratu weszła na drogę kariery naukowej, coraz częściej
prześladowało ją dojmujące poczucie pustki, brak w jej życiu czegoś, za czym
rozpaczliwie tęskniła.
Po pewnym czasie uzmysłowiła sobie, co to takiego. Tym, czego pragnęła nade
wszystko w świecie – było dziecko. Przekroczyła już trzydziestkę, czas umykał
zastraszająco szybko i jeżeli chciała zajść w ciążę i zostać matką, nie mogła sobie
pozwolić na dalszą zwłokę. Z drugiej strony, wciągnęła się tak głęboko w badania
genetyczne i była tak mocno przeświadczona o wadze czynnika dziedziczenia, że
wybór właściwego ojca stał się dla niej sprawą o kapitalnym znaczeniu.
Otrząsnąwszy się ze wspomnień, wzięła się ponownie do roboty. Metodycznie
barwiła szkiełka, sprawdzała je pod światłem, opatrywała nalepką i odkładała na
przeznaczone im miejsce. W mocnym blasku lamp fluorescencyjnych twarz Sary
wyglądała spokojnie, ale jej umysł zmagał się wciąż ze wspomnieniami, dręczony
mnóstwem wątpliwości, jakie opadły ją od chwili, gdy uświadomiła sobie, jak
ważny jest ten poniedziałek.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat Sara nie miała czasu na żadne poważniejsze
znajomości i zdawała sobie sprawę, że mężczyźni nie kwapią się do rywalizacji z
jej ukochanymi ziarnami zbóż. Obsesyjna, uporczywa pogoń za odpornym na suszę
gatunkiem pszenicy wydawała się jej w gruncie rzeczy istotniejsza, aniżeli potrzeba
znalezienia sobie życiowego partnera. W rezultacie, mając prawie trzydzieści dwa
lata, nie znała nikogo, z kim miałaby ochotę mieć cokolwiek wspólnego, nie
mówiąc o czymś tak cudownie nadzwyczajnym jak dziecko.
Sztuczne zapłodnienie nie wchodziło w rachubę, choć początkowo idea ta
przemówiła do ścisłego umysłu Sary. Jednakże po zaczerpnięciu szczegółowszych
informacji, zrezygnowała z tego pomysłu. O potencjalnym dawcy można się było
dowiedzieć jedynie, jakiego koloru ma włosy i oczy, dodatkowo, przy odrobinie
szczęścia, jaki uprawia zawód. Dla kogoś, kto spędził pół życia na studiowaniu
genetyki i badaniu doniosłości dziedziczonych cech, było to za mało, aby budować
na tym tak kolosalnie ważne przedsięwzięcie jak macierzyństwo.
Tak więc, rada nierada, zaczęła ponownie myśleć o Jimie Flemingu, który
akurat wziął rozbrat z piłką i zadomowił się znów w rodzinnym mieście. Miał on
wszystkie fizyczne i umysłowe przymioty, zdaniem Sary, liczące się w sensie
genetycznym. Jego rodowód był nieposzlakowany, a garnitur genów idealnie
uzupełniał się z jej własnym.
Próbowała się skupić na pracy i nie myśleć o czekającym ją wieczorze.
Tymczasem niebo za oknami pociemniało i w instytucie zaczęły kolejno gasnąć
światła. Carl wsadził głowę przez drzwi, żeby powiedzieć Sarze dobranoc, ale
doczekał się tylko zdawkowego uśmiechu i obojętnego skinienia, więc wyszedł,
otulony w ciężkie zimowe palto, z chmurą troski na okrągłym, poczciwym obliczu.
Jak to już nieraz bywało, budynek pustoszał, ale pochłonięta pracą Sara nie
przyjmowała do wiadomości ani zapadającej ciszy, ani martwoty parkingu za
oknem, gdzie tkwił już tylko jej samochód.
Wreszcie Sara – prostując się na twardym metalowym krześle – potarła ze
znużeniem czoło decydując, że na dzisiaj dosyć.
Pada, pomyślała z nagłym przypływem ulgi. Jest chyba zbyt zimno, aby
wychodzić Z domu po nocy. Może innym razem...
Po chwili potrząsnęła jednak głową z rezygnacją. Wiedziała dobrze, że nie
wolno jej czekać na następną okazję. Kto wie, ile czasu upłynie, zanim nadarzy się
równie pomyślny zbieg okoliczności? Poza tym, Jim mógł wyjechać, albo
przedłużyć sobie świąteczny wypoczynek, wiele rzeczy mogło się zdarzyć. Jeśli ma
zajść w ciążę i zapewnić dziecku pożądany zbiór genów – musi to nastąpić tej
nocy.
Powinnam się pospieszyć, pomyślała ociężale. Aby go uwieść, potrzeba
przecież trochę czasu, zwłaszcza że mam w tych sprawach niewielkie
doświadczenie.
Wzdrygnęła się z niesmakiem, uprzątnęła po sobie stół i opuściwszy
laboratorium, ruszyła szybko półmrokiem korytarzy do swojego pokoju. Po chwili
– okrytą brązowym płaszczem z grubej wełny – brnęła przez śnieg do auta.
W drodze do domu myślała tylko o tym, co czeka ją późnym wieczorem i o
tym, co musiała zrobić, mimo oporów, jakie się w niej budziły.
Oczywiście, Jim Fleming nigdy się nie dowie, że został ojcem jej dziecka. Nie
zamierzała go w to mieszać pod żądnym pozorem. Miał być absolutnie przekonany,
że to, co zaszło między nimi, było niczym więcej, jak tylko przypadkową
jednorazową przygodą łóżkową dwojga zupełnie nie znanych sobie ludzi Dla Sary,
która nigdy dotąd nie występowała w roli dziewczyny na jedną noc, nie było to
zadanie łatwe.
Wciąż zatopiona w myślach, wprowadziła auto do garażu i wewnętrznymi
schodami przeszła do domu.
– Amos! – zawołała. – Gdzie jesteś?
Do holu przytruchtał wielki rudy kocur, o niebywale dostojnej postawie i zaczai
się uprzejmie ocierać o nogi Sary. Z cierpiętniczym westchnieniem pozwolił się
wziąć na ręce i podrapać w podbródek, po czym miauknął na znak, że jest głodny i
prosi o bezzwłoczne nakarmienie.
– Minutkę, dobrze? – powiedziała Sara, stawiając go ostrożnie na podłodze. –
Muszę się najpierw napić gorącej kawy. Na dworze jest zimno.
Amos zmarszczył się gniewnie i opuścił hol z wysoko uniesioną głową, falując
złowieszczo ogonem.
– No, dobrze, już dobrze – rzekła pojednawczo Sara, idąc w ślad za nim do
kuchni. – Najpierw dam ci jeść, a kawę wypiję później.
Amos obserwował z zadowoleniem, jak Sara napełnia mu miseczkę, po czym
łaskawie pozwolił, by wzięła go znów na ręce i wtuliła twarz w jego ciepłe futerko.
– Och, Amos – szepnęła. – Kocham cię, ty wielki tłusty tyranie.
Kot wykręcał się niecierpliwie, więc postawiła go szybko obok miski i zajęła
się sobą. Wstawiła dzbanek z wodą do kuchenki mikrofalowej, a kiedy woda
zawrzała, zalała nią neskę i przeniosła się do usytuowanego na niższym poziomie
saloniku. Usadowiona z podwiniętymi nogami w wyściełanym fotelu, rozejrzała się
w zadumie dookoła.
Jak tu przytulnie i miło, pomyślała smętnie. Tak by się chciało zostać w domu,
nigdzie nie wychodzić, machnąć na wszystko ręką.
Stłumiwszy te podszepty, popijała kawę, wodząc po ścianach roztargnionym
wzrokiem.
Odziedziczyła dom po ojcu. Carlton Burnard, również naukowiec, kochał
gorąco swą jedyną córkę. Po śmierci jej pięknej matki, z pochodzenia Hiszpanki,
zmarłej kilka lat po urodzeniu Sary, stała się ona jego jedyną pociechą i nadzieją.
Nie dożył jednak czasu, gdy Sara – po uzyskaniu doktoratu – wyrobiła sobie
wybitną pozycję w światku botaniki genetycznej, a jej osiągnięcia przynosiły
owoce w postaci stypendiów, subwencji badawczych i znacznych podwyżek pensji.
Z biegiem czasu jej dom rodzinny zmienił się bardzo w porównaniu z okresem,
kiedy mieszkała w nim wraz z ojcem. Mogła sobie teraz pozwolić na urządzenie
wnętrza według swego gustu, który zapewne zaskoczyłby część jej kolegów z
instytutu, uważających Sarę za osobę chłodną, wyzutą z emocji, mało wrażliwą.
Pokój, w którym siedziała, jaśniał ciepłą, stonowaną ochrą, złamaną żywymi
plamami złota, szkarłatu i turkusu. Sara uwielbiała amerykański południowy
zachód i wypuszczała się tam, ilekroć udało się jej oderwać od pracy. Wystrój
kwadratowego living-roomu dawał świadectwo tym wędrówkom. W otoczeniu
ciężkich, grubo ciosanych mebli widniały ręcznie tkane indiańskie kilimy, narzuty i
małe jaskrawe obrazki, błyszczące jak klejnociki na białym tynku ścian.
I wszędzie rzucały się w oczy konie, ulubione zwierzęta Sary. W szklanych
gablotkach pyszniły się eleganckie rumaki z porcelany, po szerokich, zastawionych
doniczkami, parapetach stąpały niezdarne koniki z gliny, tu i tam z mrocznych
kątów wyzierały fantazyjne kłusaki ze słomek.
Ale uwagę przyciągał przede wszystkim osadzony w stojaku przed kominkiem
drewniany gniadosz, wymontowany z karuzeli. Mai rozwianą grzywę, czarne
lśniące ślepia, błękitne siodło i misternie wycyzelowaną uzdę ze złoto-srebrnymi
obwódkami.
Sara sączyła kawę, spoglądając markotnie na tego pięknego kucyka. Tego dnia
nawet karuzelowy konik nie mógł jej pocieszyć. Dopiła pomału kawę, przez
moment wahała się, czy nie wrzucić zamrożonej kolacji do kuchenki mikrofalowej,
lecz doszła do wniosku, że nie da rady nic przełknąć. Powłócząc nogami, wspięła
się po schodkach do sypialni, razem z podążającym za nią Amosem i przystąpiła do
trudnego i niewdzięcznego dzieła przeobrażania się w kobietę, która potrafi skusić
Jima Fleminga, aby poszedł z nią do łóżka...
Sypialnia Sary – podobnie jak całe mieszkanie – zaskakiwała komfortem. Była
zaciszna i po staroświecku wygodną umeblowana masywnymi antykami z
klonowego drewna, pełna zblakłych rodzinnych dagerotypów w ozdobnych
ramkach. Przestronne łoże nakrywała pikowana kołdra ręcznej roboty.
Oczywiście i tu wszędzie hasały konie.
Tuż obok znajdowała się łazienka, mała nisza z komputerem oraz dodatkowy
pokoik sypialny, dość duży, by pomieścić dziecięce łóżeczko i komódkę z lustrem.
Piętro niżej była jeszcze nieduża sypialnia, przeznaczona dla piastunki
przyszłego dziecka.
Sara przystanęła, ogarnięta troską z powodu szczupłości domowych
pomieszczeń. Kochała ten dom, ale był on za mały i zbyt niepraktyczny, aby w nim
mieszkać po przyjściu na świat dziecka. Niewielkie pokoje, brak miejsca dla
gosposi na stałe i żadnego podwórka. Sara od lat skrzętnie oszczędzała i gdyby do
pieniędzy, które miała na koncie dodać sumę z ewentualnej sprzedaży domu,
mogłaby – po urodzeniu dziecka – kupić nowy, większy. Nie uśmiechało się jej to
ani trochę, ale latem będzie chyba musiała się za czymś rozejrzeć. Zachmurzyła się,
świadoma jak bardzo bolesna będzie ta decyzja, ale zaraz przyszło jej na myśl
dziecko, słoneczny pokój dziecinny, obszerny dziedziniec z huśtawkami.
Nagle poczuła pilną potrzebę działania, gorączkową, pulsującą niecierpliwość.
Pobiegła w głąb sypialni, zrzuciła z siebie ubranie i włożyła włochaty granatowy
szlafrok z białym lamowaniem oraz białe, puszyste pantofelki bez pięt.
Wzięła szybki gorący prysznic, nakręciła sobie włosy na lokówki, a następnie
umalowała się starannie, czyniąc nieco mniej dyskretny niż zwykle użytek ze
szminki i tuszu do rzęs.
Uporawszy się z tym, włożyła rzadko przez nią noszone szkła kontaktowe,
uczesała się i popatrzyła krytycznie w lustro.
– W porządku – powiedziała na głos. – Wyglądasz chyba wcale, wcale...
Rzeczywiście, wyglądała świetnie. Ciemne kasztanowe włosy opadały jej
połyskliwie na ramiona falą miękkich loków, subtelny, a zarazem wyrazisty
makijaż podkreślał kusząco i efektownie jej naturalną urodę.
Obrzuciła się raz jeszcze badawczym spojrzeniem, dodała trochę różu dla
uwydatnienia wysoko sklepionych policzków i skierowała się do szafy.
Wypatrzenie w sklepach odpowiednio uwodzicielskiej sukni kosztowało ją
uprzednio sporo czasu. W pierwszym odruchu zamierzała kupić coś śmiałego i
jaskrawego, ściśle opinającego ciało, z dużym dekoltem i z masą cekinów. Później
jednak, słuchając beztroskiego szczebiotu Wendy, zmieniła zdanie.
– Szkoda, że nie widziałaś tych nabuzowanych seksem kociaków, jakie lecą na
Fleminga – opowiadała Wendy. – I wiesz, on wcale ich nie zauważa. Wiesz, mnie
się zdaje, że to jest facet, którego podrajcować może tylko babka, jak to się mówi, z
klasą. Musi mieć chyba taki specjalny radar, co rejestruje tylko ekstra towar, a jest
odporny na zwykłe seksbomby.
Uzbrojona w tę informację, Sara ruszyła na poszukiwanie sukni, która miałaby
klasę i wiodła zarazem na pokuszenie. W końcu natrafiła. Była to rzecz zwodniczo
prosta: z miękkiego czarnego jedwabiu, skromnie wycięta górą, lecz ześlizgująca
się z niedbałą sugestywnością po biuście i udach, przylegała gładko, gdzie trzeba,
falując potoczyście przy każdym kroku.
Będąc zaledwie średniego wzrostu, Sara wydawała się wyższa, bo była bardzo
szczupła i trzymała się prosto. Miała krągłe, jędrne piersi, prężny płaski brzuch i
długie
kształtne
nogi.
Smukłą,
wysportowaną
figurę
zawdzięczała
wielokilometrowym spacerom, na które chodziła przy każdej pogodzie.
Kiedy z jedwabistym szelestem suknia opięła jej ciało, Sara przemieniła się
raptem w istotę tak ponętną, że każdy mężczyzna musiał się za nią obejrzeć.
Wsunąwszy stopy w czarne wieczorowe sandałki z wężowej skóry, na
wysokich obcasach, podeszła do toaletki i z mahoniowego puzderka na biżuterię
wyjęła wytworny naszyjnik i kolczyki ze starego srebra.
Była to jedna z niewielu pamiątek, jakie miała po swojej hiszpańskiej matce.
– No, Amos – zwróciła się do kota który spoglądał na nią sennie. – Co ty na to?
Spodobam mu się?
Amos ziewnął potężnie, obnażając kły i zastrzygł wąsami z leniwą
bezczelnością.
– Mam nadzieję, że tak – odpowiedziała sobie. – Przecież czekamy już od
dawna na naszego dzidziusia prawda Amos? Trzeba będzie kupić łóżeczko, tapetę
w króliczki, drgające wieszadełka i stosy bielutkich pieluszek.
Ogarnięta radosnym podnieceniem, zawirowała tanecznie wokół pokoju,
porwała na ręce Amosa i przytuliła go mocno do piersi.
– Wrócę przed północą, Amosku – odezwała się łagodnie na odchodnym. – I
będę już wtedy w ciąży.
Zdjąwszy sandałki, zbiegła lekko po schodach, a ciepły milczący dom zamarł w
oczekiwaniu na jej powrót.
Sara była dotychczas w tym pubie tylko raz. Zajrzała tu pewnego jesiennego
wieczoru, aby poznać teren, wkrótce potem, jak ułożyła swój plan. Zdawała sobie
jednak sprawę, że próba generalna, to nie to samo co premiera, toteż była
wystraszona i stremowana czując, że jest całkowicie niewłaściwą osobą w
niewłaściwym miejscu.
Siedziała sama przy barze, ściskając w palcach szklaneczkę ze słabiutkim
drinkiem i usiłując powściągnąć panikę. Czuła się tym bardziej nieswojo i poza
nawiasem, że wszyscy dokoła wyglądali na stałych bywalców lokalu i przerzucali
się żartobliwymi uwagami. Doznała jeszcze większej trwogi, gdy nagle podeszło
do niej dwóch mężczyzn, próbując niezdarnie nawiązać rozmowę.
Co będzie, jeśli ktoś się do niej przyczepi i Jim uzna, że nie jest sama, i wcale
się nią nie zainteresuje?
Zbyła zimno natrętów, którzy odeszli, speszeni jej urodą i wyniosłym
zachowaniem.
Zamówiła już trzeciego drinka, transmisja meczu na dobre się rozpoczęła i
kibice – przyciągnąwszy przed wielki ekran stołki i krzesła – głośno komentowali
grę, a Jim Fleming wciąż się nie zjawiał.
Akurat dzisiaj musiał postąpić wbrew swoim zwyczajom, pomyślała Sara.
Przychodzi tu przecież w każdy poniedziałek, tymczasem minęła już siódma i
jeszcze go nie ma.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi, dmuchnęło mocno mroźnym
powietrzem i w progu stanął Jim. Otrząsając śnieg z ramion, uśmiechnął się w
odpowiedzi na powitalną wrzawę krzykliwej gromadki przed telewizorem.
Sara obróciła się nieznacznie na barowym taborecie, by zerknąć na Jima i nagle
ścisnęło ją w krtani, a dłonie spotniały.
Wyglądał tak. , tak...
Zmieszaną próbowała zachować zimną krew, poruszona do głębi jego
widokiem po tylu latach. Wszystkie wiadomości o Jimie czerpała dotąd z trzech
źródeł: z prasy, z bezładnej paplaniny Wendy i z poufnych, a bardzo kosztownych
raportów prywatnego detektywa którego wynajęła na parę tygodni w początkach
roku. Mimo tak dobrego przygotowania, była kompletnie zaskoczona, widząc go
teraz z bliska. Przełknęła z trudem ślinę i ukradkiem popatrywała, jak pozbywa się
śniegu z jasnych włosów, wiesza kurtkę na kołku przy drzwiach, i rusza w stronę
swych hałaśliwych przyjaciół.
Ubrany był w niebieskie dżinsy, zamszowe mokasyny, beżowy półgolf i
błękitną flanelową koszulę. Poruszał się ze sportową gracją, swobodnie
rozluźniony, krokiem lekkim i sprężystym.
Uszu Sary dobiegł chór witających go z atencją koleżków, a potem przerywana
śmiechami opowieść Jima, jak to ugrzązł w zaspie śnieżnej i musiał ponad godzinę
czekać na pomoc drogową.
Serce biło Sarze jak młotem. Kiedy popatrzyła znów na salę, Jim zwrócony był
akurat w stronę baru, pozdrawiając z daleka znajomych. Napotkawszy wzrok Sary,
umilkł raptem, jakby na jej widok odjęło mu na chwilę mowę. Sara wytrzymała
spojrzenie Jima z rozmyślnie chłodną miną bez cienia uśmiechu, spokojnie i
beznamiętnie.
Pierwsza też odwróciła głowę, powierzając się uprzejmym staraniom barmana
zdążyła jednak odnotować zaskoczenie w oczach Jima, zanim ponownie zajął się
meczem na ekranie telewizora.
Na razie nieźle, rzekła sobie w duchu. W każdym razie okazał krztynę
zainteresowania. Obym tylko nie strzeliła jakiej gafy.
Siedziała w milczeniu, frontem do półek barowych zastawionych lśniącymi
szeregami kieliszków i kolorowych butelek, słuchając z nikłym uśmiechem
monologu barmana o wyczynach jego dzieci. Był najwyraźniej entuzjastą życia
rodzinnego.
Pewnie będę tak samo nieznośnie zapatrzona we własne dziecko – przemknęło
jej przez głowę – chełpliwie tokując, jakie jest bystre, jakie pojętne, jakie
utalentowane.
Rozpromieniła się nagle, jej ogromne szare oczy nieomal płonęły wewnętrznym
żarem. Barman gapił się na nią osłupiały, wreszcie pospiesznie umknął w bok, aby
przyjąć czyjeś zamówienie ale z jego pogodnej, szczerej twarzy nie schodził wyraz
lękliwego zadziwienia.
Nieświadoma wywołanego efektu, Sara piła ciepły sok pomidorowy, medytując
o tajemnicy przyciągania się kobiet i mężczyzn. Jakże mogła być tak niemądra i
zadufana w sobie, by przypuszczać, że zwróci uwagę takiego mężczyzny jak Jim
Fleming, tylko dlatego, że wystrojona znajdzie się z nim w tym samym
pomieszczeniu. Bądź co bądź, wiele ładniejszych i seksowniejszych niż ona kobiet,
usiłowało go upolować z raczej miernym powodzeniem. Dlaczego właśnie jej
miałoby się udać?
Wendy miała jednak na ten temat własną teorię.
Głosiła ona, że każda kobieta o względnie znośnej prezencji, może zwabić
dowolnego mężczyznę, jeśli – będąc w jego pobliżu – skoncentruje się na tym z
dostateczną mocą.
– Działa to jak zapach – dowodziła Wendy – pobudza hormony czy coś tam, no
wiesz... Zresztą tak reagują owady, na przykład ćmy, po prostu czują tę woń i nie
mogą się jej oprzeć. Samiec ćmy potrafi przelecieć wiele kilometrów, żeby dotrzeć
do samiczki, która go wzywa. Prawa przyrody, rozumiesz?
Sara, której nie była całkiem obca wiedza o mechanizmach rozrodczych
owadów, słuchała tego trajkotania z rozbawieniem. Często odnosiła wrażenie, że
Wendy – jak na kogoś, kto zamierza się ubiegać o stopień naukowy w zakresie
ekonomii – wygłasza poglądy dziecinnie niepoważne.
Teraz jednak przypomniała sobie jej wywody i zaczęła się zastanawiać, czy aby
nie ma w nich źdźbła prawdy. A może spróbuje jednak przyciągnąć do siebie Jima,
posługując się siłą woli?
Zmieniła nieznacznie pozycję, zerkając na siedzącego plecami do baru Jima, po
czym odwróciła się i jęła o nim intensywnie myśleć. Przeniknięta była żarliwym
pragnieniem przywabienia go.
– Chcę, żebyś to był ty – powtarzała sobie zawzięcie. – Ty i nikt inny, i będę cię
miała. Stanie się to jeszcze dziś w nocy, bo dążę do tego całą potęgą mej woli.
– Czy mogę postawić pani następnego drinka? – usłyszała za sobą czyjś głos. –
Wygląda na to, że ten już się kończy.
Pogrążona wciąż w głębokim skupieniu, miała już na ustach słowa oziębłej
odprawy, ale coś ją w tym głosie zaintrygowało. Odwróciła się i o mało nie jęknęła
z wrażenia.
Na sąsiednim stołku siedział uśmiechnięty Jim Fleming i to tuż, tuż, niemal
stykając się z nią bokiem.
Nigdy jeszcze nie znajdowała się przy nim tak blisko i jego magnetyzującą
męskość trochę ją oszołomiła. Ogorzała twarz Jima, foremna i zawadiacko
wyrazista – co się w nim Sarze tak bardzo podobało – wprost tryskała zdrowiem, a
modre oczy spozierały żywo i przenikliwie. Promieniał humorem, życzliwością i
swego rodzaju opiekuńczym, dobrotliwym ciepłem, któremu większość kobiet
prawdopodobnie nie umiała się oprzeć.
Ale zalety charakteru Jima były Sarze całkiem obojętne, ponieważ wiedziała, że
nie są one rezultatem przekazu genetycznego. Wdzięk osobisty był z jej punktu
widzenia nieistotny, Uczyła się tylko budowa fizyczna, pochodzenie, cechy
rodowodowe.
– Dziękuję – powiedziała cicho. – Jeszcze jeden drink będzie nie od rzeczy.
Wkrótce wychodzę, a wieczór jest mroźny.
Jim dał znak barmanowi i zwrócił się ku Sarze z nieskrywanym
zainteresowaniem.
– Ma pani śliczny głos – powiedział. – Naprawdę śliczny.
– Dzięki – rzekła niepewnie Sara, czując coraz większe skrępowanie.
– Przepraszam za wścibstwo, czy przychodzi tu pani często? – ciągnął Jim ze
swym rozbrajającym uśmiechem. – Mam wrażenie, że już się kiedyś spotkaliśmy,
ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzie to było.
Sara poczuła, że żołądek podjeżdża jej do gardła w nagłym przypływie strachu,
Zaraz jednak uzmysłowiła sobie, że przecież od czasów, gdy się zetknęli na
studiach, minęło dwanaście lat i Jim nie mógł jej pamiętać.
– Nie jest pan chyba zbyt oryginalny – rzekła z udaną swobodą. – Pytanie: „Czy
myśmy się już gdzieś nie spotkali" to, zdaje się, ulubiony chwyt podrywaczy.
– Zgadza się – zaśmiał się Jim. – Ale pytanie było serio, nie mogę tylko
umiejscowić...
– Być może – przerwała mu Sara, dziękując barmanowi uśmiechem za drinka –
był to ktoś do mnie podobny.
– Wątpię – odparł prędko. – Nie wydaje mi się, abym kiedykolwiek spotkał
kobietę podobną do pani.
Popatrzyła nań zaskoczona i zobaczyła że wpatruje się w nią z natężoną uwagą
bynajmniej nie żartobliwie.
Z przerażeniem poczuła, że się rumieni, więc zagryzłszy wargi, odwróciła na
moment głowę, wiedząc doskonale, że kobiety wyćwiczone w sztuce uwodzenia
nie czerwienią się pod wpływem komplementów.
– Jeszcze jedna sztuczka – zaśmiała się sucho, starając się nadać drżącemu
głosowi w miarę równe brzmienie. – Czy nie jest pan przypadkiem chodzącym
podręcznikiem celnych ripost?
– Nie powiedziałbym. W gruncie rzeczy jestem – w tych sprawach raczej
kiepski. Sęk w tym – dodał, obracając w palcach wysoką szklaneczkę z rumem i
przyglądając się z zadumą jej bursztynowej zawartości – że nie potrafię być
nieszczery. Mówię, co myślę i nie wychodzi mi to na zdrowie.
Sara postępowała na ogół tak samo, toteż słowa Jima poruszyły w niej czułą
strunę, ale natychmiast stłumiła odruch zrozumienia. Jakakolwiek nić sympatii
między nimi była z góry wykluczona. Nie chciała się z nim zaprzyjaźnić, miał
zniknąć z jej życia na zawsze po wywiązaniu się ze swego biologicznego zadania.
Nie wolno jej było w żadnym razie okazywać choćby cienia kobiecej wrażliwości.
Pragnęła ściśle odegrać rolę, jaką sobie wyznaczyła i doprowadzić ją do końca,
pozbywając się Jima, gdy tylko go uwiedzie.
– Szczerość – zauważyła niedbałym tonem – jest mocno przereklamowana.
– Jak to? – spytał poruszony.
– Ludzie obnoszą się tylko ze swoją szczerością, niby to sobie pomagają,
pakują się w sytuacje, które tak naprawdę nic ich nie obchodzą, a w końcu zawsze
kogoś wykiwają i sprawią mu ból. Uważam, że we współczesnym świecie
ochronna bariera nieszczerości jest absolutnie niezbędna dla naszej wygody.
– Boże, cóż za cynizm – żachną! się Jim. – Nie mógłbym chyba żyć, mając taką
opinię o bliźnich.
– Ja też bym nie mogła, pomyślała Sara, ale nie będę ci się zwierzać, Jamesonie
Kirklandzie Flemingu IV – Czy pani coś o mnie wie? – spytał z nagła Jim.
– Zna pani może moje nazwisko?
– Jakim sposobem? – odparła obojętnie Sara.
– Przecież nie ma go pan wyhaftowanego na swetrze.
– Tak tylko spytałem. Większość tutejszych...
Zamilkł, Sara zaś nadal starała się zachować pozór osoby zimnej i
sarkastycznej, w zgodzie z wizerunkiem, jaki kreowała.
– Wiem o panu tylko tyle – rzuciła zdawkowo – że jest pan dość atrakcyjnym
egzemplarzem płci męskiej, odrobinę przesadnym na punkcie uczciwości i
szczerości, ale rokującym wyraźnie pewne nadzieje.
– Nadzieje na co?
– Na dostarczenie intensywnej przyjemności.
– Rozumiem – rzekł swobodnie Jim. – A co, ściślej mówiąc, sprawia pani
przyjemność, urocza damo?
Sara utkwiła w nim nieruchome spojrzenie, zdając sobie sprawę z krytycznego
znaczenia tego momentu, być może przełomowego w jej życiu.
– Przyjemność czerpię – powiedziała niskim głosem – z muzyki wszechświata,
z koniunkcji ciał niebieskich, z tego, że dwie planety spotykają się ze sobą z
idealną precyzją, że ziemia się porusza...
Ta druga, mała Sara, schowana w niej gdzieś pod czaszką i śledząca z zimną
uciechą ową scenę, chichotała, wygwizdując te toporne banały.
Ale kit, pomyślała z rozpaczą. Koń by się uśmiał. Go się ze mną dzieje?
Dlaczego nie potrafię rozegrać tego lepiej?
Jim, jak zahipnotyzowany, słuchał słów Sary, wpatrując się w nią intensywnie.
– Odnoszę wrażenie – rzekł z wolna – że mogłaby się pani okazać niedobrą
wróżką, urocza damo.
Sara zagryzła wargi aż do bólu z obawy, że Jim usłyszy, jak mocno zaczęło
walić jej serce. Rozum podpowiadał jej, że to przecież niemożliwe, mimo to drżała,
że się zdradzi.
– Mogłabym okazać się również dobrą wróżką – szepnęła. – I jest tylko jeden
sposób, żeby się o tym przekonać.
Jim nachylił się ku niej tak blisko, że poczuła łagodny aromat wełny jego
swetra, pachnącej jeszcze wniesionym z ulicy zimnem, przemieszany z męskim,
umiarkowanie agresywnym zapachem płynu po goleniu.
– Jak pani na imię? – zapytał.
– Jakkolwiek – odparła półgłosem. – Każde imię, które pan lubi będzie dobre.
– A więc tak to jest grane – powiedział, przyglądając się jej badawczo. –
Żadnych imion?
Skinęła głową.
– Właśnie tak to jest grane – potwierdziła cicho.
– A dokąd pójdziemy? Do pani, czy do mnie?
Sara z niemałym wysiłkiem nie dała po sobie poznać ogarniającej ją ulgi.
Udało się, pomyślała z triumfem. Och, Boże, to się naprawdę udało.
– Ani do mnie, ani do pana – odpowiedziała. – Jutro będę dla pana nikim, a i
pan dla mnie z pewnością też. Proponuję więc jakiś neutralny grunt, na przykład
pobliski hotel.
– Ma pani na myśli „Kingston Arms"?
Przytaknęła ruchem głowy, podnosząc spokojnie do ust szklaneczkę z drinkiem.
– A może przecenia pani moje możliwości finansowe – zaśmiał się szorstko
Jim. – Może nie stać mnie na ten hotel?
Sara ześliznęła się ze stołka, sięgnęła po swą futrzaną kurtkę i zmierzyła go
stężałym wzrokiem.
– To nie ma akurat znaczenia – odparła spokojnie. – Tak się składa że mnie stać
na „Kingston Arms".
Rozdział 3
Jim Fleming stał w małej złocistobiałej łazience, przylegającej do luksusowego
pokoju, za który zapłacił, mimo dyskretnych protestów Sary. Orzeźwiwszy twarz
zimną wodą, osuszył się miękkim żółtym ręcznikiem i spojrzał na swoje odbicie w
lustrze, nie przestając myśleć o czekającej w pokoju obok kobiecie. Było w mej
coś... coś bardzo osobliwego. Potrząsnął głową, wciąż poruszony tym, co zaszło.
Cała ta przygoda była zupełnie nie w jego stylu, coś takiego nigdy mu się dotąd nie
przytrafiło.
Po pierwsze, w jego naturze nie leżało uprawianie seksu z nieznajomymi
kobietami. Był na to zbyt wybredny. Po za tym wiedział, że mężczyźni o jego
pozycji powinni być bardzo ostrożni, będąc stałym celem osób szukających
rozgłosu, neurotyczek, sprytnych intrygantek i różnych innych pań, pragnących po
prostu zakosztować nieco popularności.
Tak, to może być problem, pomyślał przygładzając włosy.
W gruncie rzeczy prowadził życie zadziwiająco samotne. Weźmy na przykład
sprawy łóżkowe, ostatnio nie było z tym najlepiej. Prawdę mówiąc, abstynencja
zaczynała mu już doskwierać, i pewnie dlatego tak łatwo uległ pokusie.
Oczywiście, były także inne powody: melancholia wywołana radosnym nastrojem
miasta, przystrojonego na Boże Narodzenie, widok jasno oświetlonych okien,
bijących rodzinnym ciepłem przytulnych mieszkań, nawet wspomnienie pulchnej
starszej pani, która teraz zapewne podaje klopsiki swym wnukom.
Jim potrząsnął znów głową, jak gdyby chciał pozbyć się smutnych myśli, jakie
nawiedzały go coraz częściej i zakłócały niebezpiecznie jego uładzoną egzystencję.
Odwiesił ręcznik na miejsce i zaczął zdejmować z siebie koszulę i sweter.
Naprawdę jednak, uświadomił sobie, to nie tylko tęsknota, przedświąteczna
atmosfera i nie jego zły nastrój przywiodły go do hotelu. Główną przyczyną była
ona, kobieta, z którą tu przyszedł.
Po chwili ściągnął skarpetki, zdjął dżinsy, złożył starannie ubranie i mając na
sobie jedynie krótkie spodenki, przystanął zamyślony.
Tak, jest w niej jakaś fascynująca sprzeczność, coś nieuchwytnego jak kulka
rtęci. Początkowo pociągnęła go ku niej jej niezwykła uroda, chciał po prostu
usłyszeć brzmienie jej głosu, jej śmiech, popatrzeć na nią z bliska, tak jak się
ogląda piękne dzieło sztuki, Ale potem, kiedy zaczęli rozmawiać, uderzyła go
żarząca się w niej zmysłowość i subtelna zalotność, nieomylny znak, że jest nim
mocno zainteresowana jako partnerem seksualnym.
Oczywiście, nie było to nowe doświadczenie dla Jima Fleminga. Stykał się z
wieloma pięknymi kobietami i był obeznany z wszelkimi rodzajami erotycznych
zachęt. W pięknej nieznajomej zaintrygowały go tajemnicze, nie przystające do
siebie kontrasty jej osobowości. Na przykład, w barze usiłowała go zainteresować
sobą, ale podczas krótkiej drogi do hotelu ignorowała go niemal całkowicie.
Odprężona, niczym po wykonanym zadaniu, rozglądała się dookoła, patrząc z
dziecięcym rozbawieniem na udekorowane świątecznymi światłami ulice.
W „Kingston Arms" uśmiechnęła się nieśmiało do recepcjonisty, po czym
szybko odwróciła się i przystanęła, otulona w miękkie futro, wodząc ciekawie
oczami po eleganckim hotelowym holu, niby mała dziewczynka w oczekiwaniu
ekscytującej przygody. Słowem, albo prowadziła jakąś dziwaczną grę, albo jest
wytrawną aktorką.
Prawdopodobnie wszystko to było grą pomyślał Jim. Zapewne jest to jeszcze
jedna awanturnicą szukająca dreszczyku emocji, żyjąca w świecie kreowanych
przez siebie fantazji.
Niewątpliwie ma jednak klasę i jest niesamowicie piękna.
Wyłączył światło w łazience, wszedł do pokoju i, rzuciwszy leżącej na łóżku
kobiecie wyzywające spojrzenie, stopniowo, niespiesznie pozbył się spodenek. Stał
teraz przed nią całkiem nagi, wyprężony, muskularny, zuchwale męski i patrzył jej
prosto w twarz. Wsparta o poduszkę, na której ciemniały jak skrzydła jej
rozpuszczone włosy, nakryta prześcieradłem aż po obnażone ramiona – przyjęła
spojrzenie Jima z całkowitym spokojem. Jednak, kiedy się przed nią rozbierał,
wychwycił w jej wzroku mgnienie niepokoju, przelotny, ledwo dostrzegalny błysk
niedowierzania, co znów obudziło w nim podejrzenie, że nie jest tą osobą, za jaką
chciałaby uchodzić.
A zresztą jakie to ma u diabła znaczenie, pomyślał z nagłą niecierpliwością.
Dziewczyna na jedną noc, jest dziewczyną na jedną noc i nikim więcej.
Pochylił się i zsunął z niej raptownie prześcieradło. Ku zaskoczeniu Jima
zareagowała szybkim ruchem rąk, chcąc osłonić swą nagość, ale zaraz udało się jej
opanować i wyciągnęła się ociężale na łóżku, bezbronna wobec jego wzroku.
Jim patrzył na nią w niemym osłupieniu, czując silny przypływ pożądania. Jej
kształty były absolutnie doskonałe, nie widział nigdy piękniejszych. Mała pełne,
wysoko sklepione piersi o różowych sutkach, niemal dziewczęce, choć według
oceny Jima musiała być w jego wieku. Jej jasna skóra lśniła jedwabiście, a smukła
sylwetka zaokrąglała się harmonijnie wzdłuż linii brzucha, bioder i ud, tworząc
bujną i delikatną zarazem kompozycję kobiecego piękna. Jim wpatrywał się w nią
oczarowany.
– Boże, jakaś ty cudowna – wyszeptał bezwiednie. – Wręcz niewiarygodnie
piękna.
– Ty też nie jesteś brzydalem – powiedziała niskim, stłumionym głosem,
podnosząc ku niemu wzrok. – Chodź – szepnęła.
Kiedy jednak ułożył się obok niej, drżąc z podniecenia, znów ogarnęła go
niepewność. Odnosił wrażenie, że dzieje się coś dziwnego, coś, czego nie umiał
rozszyfrować...
Potrafiła wprawdzie ciepłem swego ciała i pocałunkami wzniecić w nim
pożądliwość graniczącą z bólem, ale jej ręce były przy tym nieporadne. Zdawać się
mogło, że jeśli chodzi o dotykanie mężczyzny jest niemal nowicjuszką. Jim uznał
to za niesłychanie podniecające, znaczyło bowiem, że jako niedoświadczona w
sztuce miłości pragnie, aby nią pokierował.
Boże, ale jest w tym dobra, zarejestrował tą cząstką umysłu, która jeszcze
pozostała trzeźwa. Niewiele kobiet byłoby stać na udawanie pierwszej naiwnej w
tak zaawansowanej fazie.
Z całym rozmysłem grał na zwłokę, pieszcząc wolno dłońmi jej całe ciało.
Chciał, żeby to nie miało końca, chciał jak najdłużej utrzymać zmysły na wodzy,
żeby ją tylko obejmować i gładzić, mógłby resztę życia spędzić w tym rozgrzanym
łóżku, tuląc ją do siebie.
Ale ciśnienie pożądania było zbyt silne. Wreszcie musiał się poddać. Uniósł się
i wszedł w nią z niecierpliwą pasją po czym wygięty w łuk pogrążył się w jej
gładkim wnętrzu, dysząc ciężko i radośnie pokrzykując z rozkoszy.
Ona zaś odwzajemniała mu się w sposób, jakiego nigdy nie doświadczył z
żadną kobietą jakby pragnęła wchłonąć go całego posiąść każdy atom jego
męskości, wycisnąć całą jego witalność i przeobrazić ją we własną.
Nie mógł się zbyt długo przeciwstawiać żywiołowej intensywności tej reakcji.
W końcowej ekstazie poczuł, że i ona doznała oswobadzającego spazmu. Ześliznął
się łagodnie na bok, wziął ją tkliwie w ramiona i znieruchomiał ogarnięty taką
błogą niemocą, że nie był w stanie nawet myśleć.
Dłuższy czas leżeli w sennym milczeniu, zakłóconym jedynie łagodnym
szumem klimatyzatora. Ochłonąwszy, Jim podparł się na łokciu i popatrzył na
kobietę.
Miała zamknięte oczy, a w kącikach ust wyraz koncentracji i zadumy. Zwinęła
się w kłębek, jak gdyby w odruchu ochronienia czegoś, co kryła w zakolu ciała. Jej
przyćmiona półmrokiem twarz nie nosiła śladów przeżytej dopiero co rozkoszy,
miała wygląd dziecięco bezbronny, nie przypominała ani trochę wyrafinowanej
uwodzicielki, którą Jim zobaczył w barze.
– Hej – odezwał się szeptem. – Hej, urocza damo. Jest pani nadzwyczajną wie
pani o tym? Rewelacyjna. To było wspaniałe.
Nie odpowiedziała, leżąc wciąż skulona, w spokojnym bezruchu. Jim
obserwował ją przez chwilę w milczeniu, po czym ostrożnie wstał z łóżka i poszedł
do łazienki. Przyniósł stamtąd, prócz swojego ubrania, dwa duże ręczniki i położył
je obok niej na brzegu łóżka.
– Proszę – rzekł półgłosem. – Oto szlafrok, moja pani. Łazienka jest wolna, ja
ubiorę się tutaj. Chyba – dodał, uderzony nagłą myślą – że reflektuje pani na dalszy
ciąg?
Drgnęła lekko, usiadła i unikając wzroku Jima owinęła się strategicznie
ręcznikiem. Następnie pozbierała swoje ubranie i zniknęła bez słowa za drzwiami
łazienki.
Jim zaświecił lampę na nocnym stoliku i ubrał się pospiesznie, smakując w
myślach chwile miłosnych wzruszeń, jakie niedawno były jego udziałem. Nagle
uświadomił sobie z odcieniem lęku, że niebawem znów jej zapragnie.
A jednak słusznie podejrzewał, że ta kobieta okaże się niedobrą wróżką. Należy
do tych kusicielskich czarodziejek, biegłych w usidlaniu mężczyzn, którzy pojmani
w słodką niewolę popadają beznadziejnie w nałogową zależność od ich uroków.
Nie ma co, uświadomił sobie. Pójdę na jej wszystkie warunki. Wpadłem. Muszę
ją nadal widywać za wszelką cenę. , Wyszła z łazienki wtedy, gdy powziął tę
decyzję. Ubrała się już kompletnie, nie zapominając nawet o pantoflach, całkiem
spokojna i opanowana. Wyglądała nadal uroczo w swej prostej czarnej sukni, ale
cała jej poprzednia kokieteria, cała prowokująca zalotność, ulotniła się bez śladu.
Żwawym krokiem – nie patrząc w ogóle na Jima – przemierzyła pokój, wzięła
torebkę i futro, po czym ruszyła ku drzwiom. – Hej – odezwał się szorstko Jim. –
Może nie tak szybko, dobrze? Czy nie... moglibyśmy usiąść na chwilę i
porozmawiać?
– O czym? – spytała zatrzymując się, z futrem przerzuconym już przez ramię.
– Nie wiem – zaczął niepewnie. – Po prostu o... o tym, o czym się zwykle w
takich okolicznościach mówi.
Urwał, widząc, że najwyraźniej zbiera się do wyjścia, czekając tylko aż skończy
zdanie.
– To znaczy – rzekł z wolna – że to ma być tak? Nie mamy sobie nic do
powiedzenia? Żadnych nazwisk, żadnych dalszych spotkań?
– Taka była przecież umowa od samego początku.
– A jeżeli zmieniłem zdanie? A jeśli nabrałem wielkiej ochoty, żeby się z tobą
znów zobaczyć, Urocza damo?
Dostrzegł w jej oczach iskierki paniki i serce mu zamarło.
Jest mężatką pomyślał. Pewnie ma bogatego faceta którego nienawidzi, ale
potrzebuje jego forsy, więc tylko odskakuje na boki, żeby się trochę rozerwać.
– W takim wypadku – powiedziała ze spokojem – będziesz mnie chyba musiał
sam znaleźć.
– A to według ciebie będzie bardzo trudne?
– Bardzo – odparła.
Jim skinął głową, sięgnął po marynarkę i podszedł do niej na krok.
– Wobec tego będę musiał spasować, prawda? – rzekł pogodnie.
Spojrzała na niego podejrzliwie, po czym przytaknęła ruchem głowy z wyraźną
ulgą.
– Tak będzie najlepiej. – powiedziała z powagą w głosie.
– Czy mogę przynajmniej odprowadzić cię do samochodu, albo pomóc w
złapaniu taksówki? Jest późno i tak urocza dama nie powinna samotnie chodzić po
ulicach.
– Dziękuję – odparła. – Świetnie dam sobie radę sama.
– Wiesz, co? – powiedział Jim, patrząc na nią uporczywie. – Godzinę temu
byłbym skłonny się z tobą zgodzić, ale teraz nie jestem tego taki pewien.
Idąc oszronionym chodnikiem obok Jima Sara zastanawiała się nad jego
ostatnimi słowami. Najwidoczniej nabrał wobec niej jakichś podejrzeń i było to
zarówno dziwne, jak i niepokojące.
W ogóle całe to zdarzenie było dziwne i niepokojące. Oczekiwała, że Jim
będzie arogancki, zapatrzony w siebie, nieciekawy. Okazało się, że był zabawny,
dowcipny, czuły, bardzo inteligentny, taktowny i ujmująco chłopięcy, co czyniło
go w sumie niezwykle atrakcyjnym mężczyzną. A poza tym – przyznała w myśli,
łapiąc zatykające oddech, mroźne powietrze – w łóżku był także znakomity.
Pochłonięta bez reszty pracą, zawsze powściągliwą Sara rzadko zawierała
bliższe znajomości z mężczyznami. Nie mogła sobie nawet przypomnieć, kiedy
doszło do czegoś takiego ostatnim razem. Nie potrafiłaby też znaleźć w pamięci
przeżycia równie podniecającego, sympatycznego i bogatego w satysfakcję
erotyczną, jak to, które zawdzięczała Jimowi.
Uśmiechnęła się markotnie. Uczone księgi mówiły, że szansa na poczęcie jest
większa, jeżeli kobieta przeżywa przy stosunku orgazm. Biorąc pod uwagę
eksplozję, do jakiej doprowadził ją Jim, mogła być pewna efektu.
– Może wrócę do hotelu i Wezwę taksówkę? Tutaj też powinna zaraz jakaś
nadjechać, ale mogę... – wyrwał ją z zadumy głos Jima.
Nie chciała, żeby zamawiał taksówkę w hotelu, W obawie, że dzięki temu
wpadnie na jej trop, gdyby rzeczywiście miał później ochotę ją znaleźć. Jej wóz
stał zaparkowany o dwie ulice dalej, ale nie miała zamiaru się z tym zdradzać. Z
pewnością zapamiętałby markę i numer rejestracyjny.
Gdyby udało się złapać taksówkę na ulicy, mogłaby wsiąść aby okrężną drogą
wrócić do swojego samochodu i pojechać do domu, gdzie zrobiłaby sobie gorącą
kąpiel i odpoczęła.
Boże, pomyślała błagalnie, spraw, żebym zaszła w ciążę, bo drugi raz nie
zdobędę się na to, co zrobiłam.
Jim – przygarbiony z zimna – rozglądał się bacznie po pustych ulicach, –
Słuchaj – odezwał się z nutą troski. – Uważam, że powinniśmy...
Sara zerknęła na niego, kombinując gorączkowo, jak się go pozbyć. Pragnęła
jak najprędzej dostać się do domu i w bezpiecznym zaciszu zająć się swoim
bezcennym skarbem. Jeżeli naprawdę zaszła w ciążę, te cudowne nowe komórki w
jej ciele są jak wątły blady płomyczek: trzeba go pilnować i pieczołowicie
utrzymywać przy życiu.
Przystanęła – zwracając głowę w stronę Jima – i nagle poczuła, że od tyłu wbija
jej się pod żebra coś twardego. Z przerażenia nogi zrobiły jej się jak z waty.
Dostrzegła że Jim zaciska nerwowo szczęki i w tej samej chwili usłyszała za sobą
czyjś chrapliwy głos:
– Nie ruszać się, bo pokroję paniusię na kawałki. Nie żartuję.
Zabrzmiało to jak tekst z marnego gangsterskiego filmu i Sara miała ochotę się
roześmiać, ale powstrzymał ją rzut oka na zesztywniała, zaciętą ponuro twarz Jima.
To nie był głupi kawał.
Sarze zrobiło się słabo, żołądek podjechał jej do gardła, ale z całych sił starała
się zachować zimną krew i nie ulec ogarniającej ją panice.
– Zabierz to od niej! – rzucił ostro Jim i szarpnął się gwałtownie.
– Zamknij się! To ja tu rozkazuję. A teraz zdejmij grzecznie zegarek i daj mi
go. Potem opróżnisz portfelik i bez żadnych sztuczek. Nie chciałbym zrobić
krzywdy tej miłej pani.
Sara nie mogła widzieć napastnika, ale słyszała jego zgrzytliwy głos i
świszczący, nierówny oddech tuż przy uchu, co znaczyło, że jest raczej niskiego
wzrostu. Czuła zapach nie mytego ciała i dreszcz dygoczącego w nim napięcia.
Boi się bardziej niż ja, pomyślała, ale była to niewielka pociecha. Zdawała
sobie sprawę, że człowiek z nożem w ręku staje się pod wpływem strachu
nieobliczalny, a przez to bardziej niebezpieczny.
Jim także zdawał się to rozumieć, ponieważ spokojnie odpiął swój kosztowny
złoty zegarek i wręczył go rabusiowi, po czym uczynił to samo z wyjętymi z
portfela pieniędzmi. Ale widać było, że kipi w nim wściekłość, dłonie mu drżały, a
twarz tak sposępniała, że Sarą owładnął jeszcze większy strach.
Lękała się, że dojdzie do czegoś strasznego, czemu nie będzie mogła zapobiec,
stojąc z nożem przyłożonym do boku, między dwoma, gotowymi lada moment
skoczyć ku sobie mężczyznami.
– Teraz ty! – usłyszała skierowane do siebie wezwanie. – Pieniądze i biżuteria!
Sara zachwiała się lekko i Jim zrobił niezdecydowany krok w jej stronę, ale
zawahał się widząc, jak się krzywi boleśnie pod mocniejszym naciskiem noża.
Napastnik machnął nakazująco ręką i Jim cofnął się z groźnym błyskiem w oczach.
– Słyszała paniusia? – zachrobotał znów głos. – No, dalej!
– Nie mam... To znaczy mam przy sobie tylko dwadzieścia dolarów. Na
taksówkę.
– Dawaj.
Trzęsącymi się rękami wygrzebała banknot z torebki i podała mu go przez
ramię nie odwracając się.
– Teraz biżuteria!
– Ale... – w głosie Sary zabrzmiała trwoga. – To jedyna pamiątka po mojej
matce. To tylko srebro. Ma małą wartość. Proszę mi tego nie zabierać...
– Stul dziób! – zachrypiał za nią gniewny głos. – Nie wciskaj mi tego kitu.
Zdejmij to, ale już!
Po policzkach Sary pociekły ciepłe słonawe łzy. Z rozpaczą odpięła naszyjnik i
zdjęła kolczyki, a napastnik łapczywie pochwycił łup.
– Dobra – powiedział. – Teraz się zmywam. Ale wezmę ze sobą na trochę
paniusię, żeby szanowny pan nie wykręcił jakiegoś numeru. Chodźmy, ślicznotko.
Bądź grzeczna i miła. Będziesz szła ciut przede mną.
W momencie, gdy wymawiał ostatnie słowa głos powędrował mu raptem w
górne rejestry i zadźwięczał cienko dyszkantem. Po kilku sekundach Jim otrząsnął
się z oszołomienia i błyskawicznie runął na rabusia.
Po chwili o płyty chodnika zadzwonił wielki nóż, a przerażona Sara patrzyła,
jak Jim szarpie się z napastnikiem. Dopiero teraz mogła mu się przyjrzeć. Był
niski, chudy, ubrany w postrzępione dżinsy i brudną, podartą bluzę narciarską.
Twarz zakrywała mu maska z czarnej pończochy.
Chociaż zwinny i żylasty, nie miał oczywiście szans w walce z Jimem
Flemingiem, ale w zaciekłym milczeniu wywijał mu się jak piskorz. Wreszcie Jim
zakleszczył go w zagięciu ramienia a kiedy wolną ręką zerwał mu z głowy
pończochę – oboje z Sarą zamarli ze zdumienia.
Spoglądała na nich zuchwale, twarz wyrostka, chłopca właściwie, o gładkiej
dziecięcej buzi i nosie obficie upstrzonym piegami.
Patrzył na nich z wściekłością, starając się powstrzymać łzy gniewu i
upokorzenia. Jim zmienił nieco pozycję, aby go mocniej uchwycić, a chłopak ze
zręcznością kota skorzystał z okazji. Wyśliznął się spod łokcia Jima i jednym
krótkim szarpnięciem wyprysnął na wolność, zmykając co sił w nogach, obutych w
podniszczone trampki.
Jim rzucił się za nim w pościg, a zszokowana Sara stała jak wryta, wodząc za
nimi wzrokiem, aż znikli jej z oczu za rogiem.
– Hej! – krzyknęła nagle na cały głos. – Moja biżuteria!
Schyliła się, zdjęła szybko pantofle, wsadziła je do kieszeni i popędziła śladem
Jima, nie zważając na ból stóp kaleczonych nierówną, oblodzoną powierzchnią
trotuaru.
Niepostrzeżenie znalazła się w wąskich, zaśmieconych zaułkach śródmiejskiej
dzielnicy slumsów. Położona w niestosownej bliskości błyszczących gmachów
biurowych i eleganckich butików, kryła w cieniu wielkiego bogactwa smutne
skupiska nędzy i degradacji. Były to stare, zakopcone, rozpadające się domy,
których lokatorzy gnieździli się w ciasnych zatęchłych mieszkaniach. Ale Sara nie
miała czasu na kontemplację społecznych kontrastów. Brakowało jej tchu, kłuło ją
w boku, dokuczały obolałe stopy. Co najgorsze, Jim był wciąż daleko przed nią i
lada chwila mógł się jej całkiem zgubić.
Była już bliska poniechania pogoni, kiedy dostrzegła, jak przystaje przed
wąskim wejściem do jednego z domów, po czym wpada do wnętrza. Zmuszając się
do zwiększenia tempa, wbiegła za nim i znalazła się. w mrocznym, zapleśnialym
budynku u podnóża brudnych, pokrzywionych schodów. Zobaczyła że zatrzymał
się z wahaniem na chwiejnym podeście, przed odrapanymi drewnianymi drzwiami.
Sara wzdrygnęła się. Dom był tak odrażający, wilgotny i śmierdzący, że
opuściła ją odwaga. Kto wie, co mogło się czaić za tymi drzwiami? Zanim jednak
zdążyła powstrzymać Jima ostrzegawczym okrzykiem, napierał już na deski całą
siłą barku. Lichy zamek ustąpił natychmiast i drzwi rozwarły się na oścież,
odsłaniając pasmo mdłego światła. Jim z kocią ostrożnością zerknął do wnętrza, po
czym z wolna przekroczył próg i zniknął z pola widzenia Sary. Stała zasapana na
dole, nieomal pewna, że lada chwila Jim ukaże się na klatce schodowej, uciekając
przed gradem kul.
Jednakże nic się nie działo. Wszędzie – w cuchnącym korytarzu, na obskurnych
schodach, na zarzuconej śmieciami uliczce – panowała cisza. Sara zebrała się na
odwagę. Wspięła się powoli na schody, popchnęła wyważone przez Jima drzwi,
postąpiła czujnie kilka kroków i przystanęła w bezbrzeżnym zdziwieniu.
Jim, odwrócony tyłem, stał pośrodku maleńkiego pokoju, prawie zupełnie
pozbawionego mebli. W jednym kącie znajdowało się wąskie metalowe łóżeczko
dziecięce, w drugim sterta koców i sfatygowana kołyska, na wpół schowana za
dziurawą zasłoną zwisającą we wnęce, która służyła kiedyś jako szafa. Tu i tam
walały się różne przedmioty gospodarstwa domowego, na poobijanym kredensie
znalazła miejsce stara płytkowa kuchenka elektryczną obok niej ustawione były
dwa tekturowe pudła najwyraźniej w charakterze szafek kuchennych. Wyrostek,
który zabrał Sarze naszyjnik, usiłował – przybrawszy wyzywającą pozę – zasłonić
sobą łóżko. Pośród zwilgotniałych, zbarłożonych pledów siedziało na nim jakieś
dziecko. Wielkie nieruchome oczy i ściągnięta twarzyczka nadawały mu wygląd
sennej wystraszonej sowy.
Na widok wchodzącej Sary, chłopak wytrzeszczył wzrok i zaalarmowany Jim
odwrócił ku niej głowę.
– Nie powinnaś tu przychodzić – mruknął.
– On ma mój naszyjnik – odparła zawziętym tonem.
Chłopiec sprężył się, jakby zamierzał uciec. Jim dał nagle dużego susa i obłapił
go niedźwiedzim uściskiem. Nie rozluźniając uchwytu, sięgnął mu zręcznie
palcami do kieszeni i odebrał zagrabione rzeczy, choć chłopak stawiał zaciekły
opór. Scena ta pobudziła do żałosnego płaczu skurczone na łóżku dziecko. Sara
podbiegła do niego szybko i uklękła, chcąc mu się lepiej przyjrzeć. Była to
dziewczynka, mniej więcej dziewięcioletnia, o błękitnych oczach i jasnych
włosach, krzywo podciętych wokół uszu. Sara odgarnęła jej z czoła zmierzwione
kosmyki, poruszona do głębi budzącym litość wyglądem małej i błagalnym
wyrazem zalęknionych, zalanych łzami oczu.
– Już dobrze, kochanie – szepnęła. – Nikt ci tu nie zrobi krzywdy. Jak masz na
imię?
– Nazywam się... – dziewczynka chlipnęła, połykając łzy. – Nazywam się Ellie
– dokończyła cichym, schrypniętym głosikiem.
– A to jest twój brat, prawda? – spytała Sara wskazując na chłopaka, który
wciąż próbował rozpaczliwie wyrwać się Jimowi.
– Tak – odpowiedziała szeptem – Ma na imię...
– Zamknij się, Ellie! – krzyknął chłopiec i poniechawszy na chwilę oporu cisnął
jej rozjuszone spojrzenie. – Nic im nie mówi Dziewczynka zacisnęła usta i znowu
zaczęła płakać.
– Słuchaj, kolego – odezwał się Jim, – Myślę, że nie bardzo rozumiesz sytuację.
Uspokój się na moment i nastaw ucha na to, co ci powiem, dobrze?
Przy tych słowach wzmocnił uchwyt, obezwładniając chłopaka, aż ten usłuchał
i przestał się szamotać.
– Wiemy już, gdzie mieszkasz i jeśli złożymy na ciebie skargę za to, co
zrobiłeś, popadniesz w wielkie kłopoty. Tak więc, nie możesz się teraz stawiać,
prawda?
Chłopak wbił wzrok w popękane klepki podłogi i nic nie odpowiedział.
– Prawda? – powtórzył łagodnie Jim, uzupełniając pytanie ponownym
naprężeniem muskułów.
– Tak – wymamrotał posępnie chłopiec. – Chyba nie mogę.
– Dobrze. Jak masz na imię?
– Billie.
– Świetnie. A teraz, Billie, powiedz, kto się wami zajmuje. Jest tu jakaś dorosła
osoba?
– Tylko ja – odparł dumnie Billie, zadzierając ku Jimowi piegowatą twarz.
Jim popatrzył na niego w milczeniu i zaczął znowu zaciskać obręcz swych
ramion.
– Mów prawdę, Billie – rzekł ostrzegawczym tonem. – Nie chcę wysłuchiwać
kłamstw.
– Ale to prawda – powiedział Billie. – Pan mnie puści, dobra? Nie ucieknę.
– Skąd pewność, że tego nie zrobisz?
– A stąd – odrzekł chłopak zdziwiony, że można zadawać tak głupie pytania –
że nie zostawię tu pana bo by pan zabrał dzieciaki, to chyba jasne, co?
– Dzieciaki? – powtórzył zaskoczony Jim. – Jest tu jeszcze jakieś dziecko,
oprócz tej dziewczynki?
Jak gdyby w odpowiedzi na to pytanie, kolebka za podartą kotarą zaczęła się
bujać i skrzypieć. Po chwili wydźwignęła się z niej do pozycji stojącej mała
figurka, balansująca niepewnie na różowych pofałdowanych nóżkach.
Uchwyciwszy się pulchnymi rączkami skraju zasłony, wydała z siebie
zdumiewająco mocny wrzask, czerwieniejąc z oburzenia.
– Chyba wyrzyna mu się następny ząbek – objaśniła Ellie, przepraszającym i
zatroskanym tonem niczym młoda mamusia. – Ma już pięć – dodała dumnie pod
adresem uśmiechającej się Sary.
Następnie ześliznęła się z łóżka – istny szkielecik, obleczony we flanelową
koszulkę z krótkimi rękawami oraz wyświechtane spodnie od dresów – i wyjęła
niemowlę z kołyski, zginając się pod jego ciężarem.
– Chodź – powiedziała cicho Sara. – Pozwól mi go ponosić.
Ellie zawahała się, ale podała dziecko Sarze, która przytuliła je do siebie,
opierając policzek o jasną mechatą główkę. Chłopczyk miał jakieś dziewięć
miesięcy, wyglądał zdrowo, a jego bawełniana koszulina i pieluszki wyróżniały się
czystością, wyjątkową w tym zarosłym brudem otoczeniu.
Ellie i Billie obserwowali ruchy Sary z milczącą obawą. Posłała im
uspokajający uśmiech, poklepawszy czule małego, który czknął i przycichł wtulony
w nią ufnie.
– Jak on się nazywa? – spytała Sara dziewczynkę, która podeszła do niej z
kocykiem, aby owinąć mu gołe nóżki.
– Arthur.
– Ładne imię. Uroczy dzieciak. Widać, że się nim dobrze opiekujecie.
– To dlatego... Dlatego was obrobiłem – odezwał się Billie zgaszonym, jakby
zawstydzonym głosem, bez cienia poprzedniej agresywności.
Po raz pierwszy przemówił jak dziecko, którym w istocie był.
– Arthurowi wyrzynają się zęby i naokoło szerzy się grypa, więc potrzebne jest
mu mleko i soki owocowe, a to dużo kosztuje. Poza tym już prawie chodzi i musi
mieć buciki, bo podłoga jest tu zimna i sterczą z niej drzazgi.
Jim zasępił się i popatrzył na dzieci wzrokiem, w którym malowało się skrajne
niedowierzanie pomieszane ze zgrozą.
– Czy wy naprawdę nas nie bujacie? Nikt się wami nie zajmuje? Mieszkacie tu
sarni z tym pędrakiem?
– Zgadza się – odparł Billie.
– Nie wierzę – sparował krótko Jim. – To niemożliwe.
– Niby dlaczego? – spytał Billie. – Mam już trzynaście lat, a Ellie prawie
jedenaście. To chyba dosyć, żeby dopilnować takiego szkraba. Powiem panu, , że
Arthur ma u nas lepszą opiekę niż większość tutejszych dzieci.
– Jak długo to trwa? Jak długo mieszkacie tu sami?
– Od lata. To jest od śmierci mamy – rzeki Billie.
– Popijała – dorzucił wyjaśniającym tonem.
– Ale kiedy nie piła, była całkiem fajna – wtrąciła lojalnie Ellie. – Zanim
urodził się Arthur nie piła dość długo i nawet pracowała. Sprzątała wieczorami w
biurach. Przynosiła nam jabłka, czekoladę i inne smakołyki – westchnęła rzewnie
na wspomnienie dawnych dobrych czasów.
– Ale po urodzeniu Arthura znowu zaczęła pić – podjął Billie. – Przeważnie
była tak ululana, że nie mogła nic koło niego zrobić. Chciała nas oddać Opiece
Społecznej i mówiła, że wtedy nas rozdzielą i wyślą w różne miejsca.
– Co było potem?
– Powiedziałem, że jak nas zgłosi do Opieki, to zabiorę dzieciaki i ucieknę –
rzekł spokojnie Billie.
– Powiedziałem, że sam się nimi zajmę, żeby się nie . przejmowała. No i dałem
sobie radę.
– Okradając ludzi – rzucił Jim.
– Hej, szefie, nigdy tego przedtem nie zrobiłem. To było pierwszy raz. Zwykle
sprzedaję makulaturę, załatwiam ludziom różne sprawy i tak dalej Ale teraz się
zląkłem, że Arthur zachoruje, a on potrzebuje mnóstwa rzeczy...
– Kiedy wasza matka umarła – wtrąciła Sara – jak – sobie radziliście? Czy
żadne władze nie dowiedziały się, że zostaliście sami i...
Billie potrząsnął przecząco głową.
– Nikt o tym nie wiedział. Ona umarła... – urwał i spojrzał na Ellie, która z
pobladłą, zastygłą twarzą przystanęła przy kołysce ściskając w chudych dłoniach
butelkę ze smoczkiem.
– Umarła – ciągnął Billie – na ulicy, dość daleko stąd i nikt nic o niej nie
wiedział. Byłem tam i widziałem, jak ją wkładali do karetki.
– A inni ludzie w budynku? – spytała Sara. – Czy nikt...
– Nie mają pojęcia, że umarła. Myślą, że ktoś z nami jest. Tutaj nikt nie wtyka
nosa w cudze sprawy. Co miesiąc biorę zasiłek rodzinny, płacę czynsz i mam
spokój. Tu każdy jest zajęty sobą. Tak to jest – zakończył Billie swoje małe
przemówienie i popatrzył zawadiacko na Sarę i Jima.
– Musimy kogoś zawiadomić – odezwał się Jim z wahaniem w głosie. – Nie
możecie dłużej żyć jak...
– Jeśli pan to zrobi – przerwał mu Billie – nawiejemy stąd, a w nowym miejscu
może być jeszcze gorzej niż tutaj.
– Ale dlaczego? – zapytał Jim. – Dlaczego nie chcecie żadnej pomocy,
jedzenia, ubrania? A co ze szkołą? Chodzicie do szkoły?
– Przestaliśmy w tym roku – odparł Billie. – Po – śmierci mamy. W szkole za
bardzo się do wszystkiego przyczepiają. Mam kilka książek i uczę Ellie tego i
owego. Mamy też książkę o tym, jak trzeba pielęgnować małe dzieci. Zrozumcie,
że nie możemy iść do Opieki. Z miejsca ktoś zaadoptuje Arthura i zabierze go, bo
to fajny berbeć, a wszystkim zależy tylko na maluchach. Mnie ani Ellie nikt nie
weźmie.
Z oczu Ellie Izy popłynęły dwiema niepohamowanymi strużkami.
Sara popatrzyła na nią niespokojnie.
– Nic na razie nie rób – zwróciła się do Jima. – Dajmy im trochę pieniędzy, a
jutro przecież możemy wrócić i postarać się, żeby...
Jim zatrzymał na niej szybkie, badawcze spojrzenie, jakby dopiero teraz
uświadomił sobie jej obecność. I widząc ją – czarująco zarumienioną, w
eleganckiej futrzanej kurtce i jedwabnej sukni, ale wciąż bez pantofli i ze śpiącym
dzieckiem w ramionach – doznał dziwnie mieszanych uczuć.
– Jutro, urocza damo? – spytał miękko. – Wspaniale! Przyjechać po panią do
domu, czy może spotkamy się gdzie indziej?
Sara wróciła raptownie do rzeczywistości. Przypomniała sobie, że musi się
nadal maskować i zachować absolutną anonimowość, aby Jim nigdy nie odkrył,
kim jest i czym się zajmuje.
– Po namyśle – burknęła zimno – doszłam do wniosku, że z pewnością sam
będziesz umiał załatwić wszystko jak należy. Napraw przed wyjściem ten
wyłamany zamek i niech ci nie wpadnie do głowy mnie śledzić. Czy mogę prosić o
mój naszyjnik? Pójdę już sobie.
Wrócę tu, obiecywała sobie w myślach. Wrócę, kiedy się tylko upewnię, że on
się tu nie kręci. Wrócę i przyniosę im mnóstwo rzeczy: jedzenie, ubranie, ciepłe
ciuszki dla malutkiego, książki, zabawki.
Ze starannie maskowanym żalem rozstała się z zaspanym malcem i podeszła do
Jima. Popatrzył jej w oczy i bez słowa zwrócił naszyjnik, kolczyki i pomięte
dwadzieścia dolarów. Sara schowała biżuterię do kieszeni, banknot dała Billiemu,
wsunęła stopy w pantofle i skierowała się ku drzwiom. W korytarzu przystanęła na
ułamek sekundy i ignorując kompletnie Jima, uśmiechnęła się do dzieci, które
przyglądały się jej, nic nie mówiąc.
– Arthurek jest naprawdę wspaniały – rzuciła im na odchodnym i prędko
zbiegła po trzeszczących schodach, znikając pośród nocy.
Rozdział 4
Jim popatrzył bezradnie na dzieci, po czym wypadł z pokoju i pognał po
schodach. Wybiegłszy przed dom, zdążył jeszcze dostrzec sylwetkę oddalającej się
zamaszystym krokiem Sary.
– Cholera! – zaklął głośno, wahając się co robić. Miał ogromną ochotę dogonić
ją i zmusić do wyjawienia, jak się nazywa i dokąd idzie. Bał się rozpaczliwie, że
jeśli tego nie zrobi, nigdy już jej nie odnajdzie.
Ale na górze czekała na niego trójka bezbronnych dzieci. Musiał naprawić ten
zamek, żeby czuły się bezpieczne.
Zanim się zdecydował, co robić, Sara znikła za rogiem. Jim nie ruszał się z
miejsca jeszcze przez kilka chwil, wpatrzony w pustkę ulicy. W końcu wzruszył
ramionami, odwrócił się i zaczął wolno wstępować na schody.
W mieszkaniu zastał rwetes. Arthur siedział w kołysce i z piąstką w buzi
wydzierał się wniebogłosy. Ellie i Billie miotali się po pokoju, pakując co się da do
kartonowych pudeł. Wyglądało na to, że się kłócili i chyba Billie brał górę, sądząc
po spuszczonej głowie Ellie i łzach na jej policzkach.
Na widok Jima zmieszali się. Ellie jak oparzona upuściła na ziemię naręcze
jakichś gałganów. Billie przyglądał mu się wyzywająco, twarz miał pobladłą
zaciętą.
Jim spoglądał to na jedno, to na drugie, krzywiąc się cierpiętniczo, gdy Arthur
wzmagał swój wrzask i potrząsał kołyską, która chybotała się niebezpiecznie.
– Co mu jest? – spytał Ellie. – Może weźmiesz go na ręce?
Ellie otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale Billie powstrzymał ją nagłym
gestem ręki.
– Słuchaj, pan – rzekł znużonym głosem – weź pan na wstrzymanie, dobra?
Niech pan idzie do domu i zostawi nas w spokoju. Głupio mi, że chciałem was
skasować, ale odzyskał pan wszystko i nie ma sprawy, dobra? Chcemy zostać sami.
– Jasne – odpowiedział Jim. – Zostawię was, a za dwie minuty weźmiesz te
biedne dzieciaki i uciekniecie.
– Przerabialiśmy to już – odparł Billie z uporem.
– Dawałem sobie radę przedtem, dam sobie i teraz.
– Chwileczkę... zaczął Jim, ale zaraz umilkł i spojrzał bezradnie na Ellie, która
wyjęła Arthura z kołyski, próbując go bezskutecznie uciszyć.
– On jest głodny, Billie – odezwała się smutnym głosem. – Trzeba go nakarmić.
– Więc weź butelkę i zrób to!
– Ale... już nic nie zostało. Wieczorem wypił resztkę mleka i wtedy ty
powiedziałeś, że postarasz się o pieniądze i...
– Stul dziób! – syknął Billie, zanim Jim zdążył się wtrącić. – Słuchaj mała.
dodał łagodniejszym tonem – dostałem od tej pani dwudziestaka. Zaraz wyjdę i
kupię mleko w nocnym sklepie. Daj mu na razie coś do żarcia, skórkę chleba, czy
co innego. Może go to zatka na ten czas...
Urwał i spojrzał na Jima, jakby przypominając sobie o jego obecności.
– Proszę pana – rzekł błagalnie – czy nie mógłby pan sobie pójść i dać nam
spokój? Nie musi się pan o nas martwić.
Uwagi Jima nie uszło, że w głosie chłopaka nie słyszało się już zadziornych,
zuchwałych nut. Pobrzmiewało w nim ogromne, przytłaczające znużenie.
Biedaczysko, pomyślał Jim, zapominając o gniewie, jaki w nim wcześniej
wzbudził postępek chłopca. Ma trzynaście lat i cały świat na swoich barkach.
– Wiesz co – nagle podjął decyzję. – Dosyć już tego wszystkiego. Biorę was do
siebie. Bez żadnego gadania. Prześpicie się, nakarmimy małego, a jutro pomyślimy
co dalej. A teraz w drogę. Włóżcie coś na siebie i ubierzcie Arthura.
Ellie zbladła jak płótno. Z rozszerzonymi ze strachu źrenicami przycisnęła do
siebie dziecko.
– Nic z tego – oznajmił ponuro Billie. – Wiadomo, że zaraz pan zadzwoni do
Opieki Społecznej i za tydzień pójdziemy z Ellie do dwóch różnych przytułków, a
Arthura ktoś zaadoptuje. Nic z tego. Raczej pana ukatrupię.
Jim wzdrygnął się zaszokowany zimną zaciętością w głosie chłopca. Nic nie
mówiąc, patrzył mu prosto w oczy, aż Billie opuścił wzrok i kopnął gniewnie
nadkruszoną klepkę butwiejącej podłogi.
– Może takie groźby są dobre dla twojej małej siostry, chłopcze – powiedział
Jim ze spokojem. – Ale mnie nie zastraszysz. Nie mam zamiaru zawiadamiać
Opieki i daję słowo, że nie pozwolę was rozdzielić. Chcę tylko wziąć do domu tych
dwoje dzieciaków żeby się ogrzały i nie głodowały. I zrobię to z twoją pomocą,
albo bez niej. Idziesz z nami, czy nie?
Billie spojrzał na niego spode łba, wciąż nastroszony i podejrzliwy. Ale nie
wyrzekł słowa wzruszył tylko z rezygnacją ramionami i wykonał pod adresem Ellie
jeden ze swych rozkazodawczych gestów. Dziewczynka popatrzyła na Jima z
wyrazem pokornego smutku, podała mu Arthura i zajęła się upychaniem jego
szmatek w kartonowych pudłach.
Jim trzymał niezgrabnie dziecko, zaskoczony siłą z jaką kręciło mu się w
rękach i pojemnością jego płuc. Chcąc uciszyć małego, ułożył go sobie w zakolu
lewej ręki i zaczął wolno kołysać. Arthur, który nigdy jeszcze nie doświadczył tak
mocnego oparcia spojrzał zdziwiony w górę, przestał płakać i niespodziewanie
uśmiechnął się.
Rozczuliło to Jima.
– Cześć – mruknął ze wstydliwym uśmiechem. – Cześć, zuchu. Jesteś głodny?
Mamy cię stąd zabrać i poczęstować mlekiem? Tak jest, zrobimy to. Zrobimy.
Tymczasem Ellie zapełniła karton i podniosła go, zatoczywszy się lekko pod
ciężarem. Billie, nadal milczący i ponury, chwycił drugie pudło i oboje ruszyli do
drzwi.
– No dobra – odezwał się Billie. – Jesteśmy gotowi. Jak mamy iść, to idźmy.
– Chwileczkę – rzekła Ellie i stawiając karton na podłodze, podeszła do Jima i
owinęła dziecko szczelnie starym kocem.
Jim prześliznął się zdziwionym spojrzeniem po załadowanych pudłach.
– A co z resztą rzeczy? – zapytał. – Zamek jest zepsuty. Mogą was okraść.
– To wszystko, co mamy – odparł Billie. – Nie licząc mebli, ale to nic nie warte
graty.
– A wasze palta? Czy Ellie nie ma czegoś cieplejszego? Na dworze jest zimno,
a mój samochód stoi o parę przecznic dalej, – Ellie jest przyzwyczajona do zimna –
burknął Billie. – Pospieszmy się, bo Arthur znów zacznie ryczeć.
W chwilę potem opuścili budynek i wyszli na mroźną ulicę. Jim niósł
opatulonego Arthura, obok dreptały dzieci, dźwigając w milczeniu swój dobytek.
Ellie od czasu do czasu popatrywała niespokojnie na ruchliwy kokon w ramionach
Jima, Billie wlepia! wzrok przed siebie, minę miał obojętną, bez żadnego wyrazu.
Jim przyglądał mu się z ukosa świadom, że przy najbliższej okazji chłopak
będzie próbował czmychnąć razem z dziećmi.
Boże drogi, westchnął ciężko. Będę musiał cały czas mieć go na oku. A
przecież rano idę do pracy.
W jaki sposób zapewnić dzieciom opiekę? W co ja się Wpakowałem?
Kiedy doszli do samochodu, umieścił Billiego z kartonami na tylnym siedzeniu,
a Ellie usiadła z przodu z Arthurem na podołku, wybałuszając oczy na kolorowe
girlandy bożonarodzeniowych lampek, zdobiące fasady domów.
– O jejku, jakie ładne – szepnęła niemal niedosłyszalnie.
– Co jest ładne, Ellie? – spytał Jim.
– Te światełka. Nie widziałam takich nigdy.
– To z powodu świąt, Ellie. Naprawdę nigdy ich nie widziałaś?
– Chyba nie – potrząsnęła głową. – Mama wieczorem zawsze wychodziła, a ja
siedziałam cały czas w domu. Och, jakie śliczne – powtórzyła z zachwytem. – Jak
w bajce, jak zaczarowane.
Niebawem Jim wjechał na parking przed masywnym wieżowcem, w którym
mieszkał.
– Czy ta pani tam będzie? – spytała raptem Ellie.
– Jaka pani? O kogo ci chodzi?
No, ta piękna pani, która była u nas w mieszkaniu. Będzie tutaj?
– Nie – odparł krótko Jim. – Nie będzie jej.
Ellie zmarkotniała, ale przezwyciężając nieśmiałość drążyła dalej.
– A może ta pani przyjdzie jutro?
– Czemu pytasz, Ellie?
– Jest taka piękna. Jak księżniczka. I była dla mnie taka dobra. Chciałabym...
Chciałabym znowu ją zobaczyć.
– Ja też – rzekł miękko Jim, a dziewczynka spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Ja też, Ellie – powtórzył.
Oszołomione ogromem budynku, wytwornym holem i portierem w uniformie,
dzieci czekały nerwowo, aż winda dotrze do celu. Jim otworzył drzwi do
mieszkania i wpuścił swoich małych gości do wewnątrz.
Ellie stanęła jak wryta, rozglądając się wokół z otwartą buzią i błyszczącymi
oczami, jak gdyby nagle znalazła się w raju.
– Och, Billie – wyszeptała po chwili, gdy podziw wziął górę nad lękiem. –
Patrz, jak tu pięknie! Jakie obrazy, jaki wielki dywan. To prawdziwe futro, co
Billie? A te rośliny! Zupełnie jak w telewizji!
Zaskoczony reakcją dziewczynki, Jim próbował spojrzeć na swoje lokum jej
oczami. Mieszkanie było istotnie wygodne, wykończone i urządzone ze smakiem.
Rzeczywiście, wszędzie widać było uwielbiane przez Jima rośliny doniczkowe,
niektóre z nich osiągały rozmiary małych drzewek.
W gruncie rzeczy mieszkanie było raczej skromne, w każdym razie tak by je z
pewnością określiło wielu przyjaciół Jima. Wiedząc, że pochodzi z bardzo bogatej
rodziny, zastanawiali się często, czemu nie przeprowadza się do czegoś trochę
odpowiedniejszego. Nie mieli pojęcia że Jim zainwestował cały posiadany kapitał,
a od ukończenia szkoły nie wziął od ojca ani centa. Byliby zdumieni, gdyby
wiedzieli ile wysiłku kosztowało niekiedy Jima opłacenie czynszu. Nie mógł nawet
marzyć o wynajęciu czegoś większego i bardziej komfortowego.
– Nie podniecaj się, Ellie – rzekł chłodno Billie. – To nie miejsce dla nas i bądź
pewna, że nie pobędziemy tu długo.
Słowa te dobitnie przypomniały Jimowi o jego dylemacie.
Uzmysłowił sobie, że Billie ma rację. Byłoby okrucieństwem pozwolić tym
sierotom zakosztować luksusu i bezpieczeństwa, jeśliby miało to być im zaraz
odebrane. Ale, jak je urządzić w mieszkaniu, które ma tylko jedną sypialnię? Co
będą robiły przez cały dzień? Poza tym trzeba o nie zadbać, pomyśleć o nauce i o
opiekunce dla Arthura, gdyby Ellie poszła do szkoły.
Nagle poczuł na sobie ironiczny wzrok chłopca i zrobiło mu się nieswojo, jak
gdyby Billie czytał w jego myślach i wiedział, co go trapi.
Zażenowany, rozprostował ramiona i z wymuszoną serdecznością zwrócił się
do Ellie, nadając głosowi w miarę przekonywające brzmienie:
– Nie martw się, mała. Pomieszkacie tu jakiś czas, a jeśli się przeniesiecie, to do
miejsca które będzie tak samo dobre. I to wszyscy troje. Obiecuję. A teraz
pójdziemy spać. Ta wersalka jest rozkładaną a tam w rogu, będzie chyba można
bezpiecznie ułożyć Arthura.
Podczas gdy Jim i Ellie krzątali się, ścieląc posłania i szykując legowisko dla
Arthura Billie zaszył się w kąt i w milczeniu śledził uważnie ich ruchy z zimnym,
posępnym wyrazem twarzy.
Długość źdźbła w badanej grupie próbnej wzrosła przeciętnie o 2,6 milimetra –
dyktowała Sara do swego małego magnetofonu – natomiast boczne blaszki
liściowe...
Raptownie wyłączyła mikrofon i obróciła się na krześle, patrząc na zaśnieżony
krajobraz za oknem. Po chwili zdjęła okulary, potarła palcami skronie, a na jej
rozmarzonej twarzy pojawił się anemiczny uśmiech.
Ponownie włączyła magnetofon.
– To już trzeci dzień – urwała żeby spojrzeć na zegarek, po czym miękkim
łagodnym głosem zaczęła znowu mówić do mikrofonu: – Mniej więcej
sześćdziesiąt dwie godziny od zapłodnienia. Zygota po podziale mitotycznym
weszła w fazę blastocytową i przygotowuje się obecnie do zagnieżdżenia się w
ściance macicy.
Wymawiając te słowa, Sara poczuła w sobie osobliwe łaskotanie, leciutki
tajemniczy dreszczyk, przenikający aż do szpiku i uśmiechnęła się, że jest taka
niemądra. Było oczywiste, że nawet jeśli w poniedziałek w nocy została
zapłodniona, nie miała jeszcze prawa doznawać żadnych oznak ciąży. A widoki na
zapłodnienie wcale nie były takie duże, jeśli wziąć pod uwagę późniejsze
wydarzenia – szok wskutek napadu, szaleńczy uliczny sprint na lodowatym zimnie,
wreszcie wzruszenie spowodowane niedolą owych trojga dzieci. Szanse
zapłodnienia w tak niepomyślnych okolicznościach można było określić jako
prawie zerowe. A jednak czuła ten dziwny skurcz pod sercem, niesamowite,
nieokreślone uczucie, że coś się w niej dzieje.
– Już wkrótce – podjęła strapionym głosem dyktando – będę miała poranne
mdłości oraz niepohamowany apetyt i jakiś doktor powie mi, że ciąża jest urojona.
Przerwała nagrywanie i przesunęła taśmę wstecz, aby zetrzeć zapis, po czym
znowu popadła w zamyślenie.
Po raz kolejny stanął jej przed oczami obraz tych trojga osieroconych dzieci.
Przez minione dwa dni raz po raz odpierała pokusę powrotu do tamtego mieszkania
decydując, że powinna wykreślić z pamięci wszystko, co zaszło tamtego wieczoru.
Dręczyła ją obawą że Jim posłuży się dziećmi jako swego rodzaju przynętą, że
zaczai się w pobliżu i wypadnie z ukrycia, kiedy ona zjawi się znowu w tej
okropnej norze.
Rozterki Sary były przede wszystkim związane z jej ewentualną ciążą. Bała się,
że jeśli Jim ją odszuka i dowie się kim jest, może w przyszłości zgłosić swe prawa
do dziecka.
Ostatecznie Flemingowie byli bogaci i wpływowi. Jim był jedynym synem
senatora Jamesona Kirklanda Fleminga III i dotąd się nie ożenił. Co będzie, jeżeli
Sara urodzi chłopca, a oni zechcą uczynić z niego Jamesona Kirklanda V?
Myśl, że sprawa mogłaby trafić do sądu, że plany, jakie sobie ułożyła co do
sposobu wychowania dziecka, zostałyby pokrzyżowane, była dla Sary nie do
zniesienia. Niczego nie pragnęła w tej chwili tak bardzo, jak zapomnieć raz na
zawsze o Jimie Flemingu i iść dalej swoją drogą.
Nie zastanowiła się na razie co będzie, jeżeli nie zaszła w ciążę. Gzy postara się
wówczas uwieść Jima po raz drugi, czy też znajdzie sobie innego mężczyznę na
ojca swego dziecka?
Z zatroskaną miną założyła z powrotem okulary i wzięła się do porządkowania
wydruków komputerowych. Ale wciąż nie potrafiła wyrzucić z pamięci piegowatej
twarzy Billiego, wymizerowanej buzi Ellie i małego Arthurka, który podsypiał tak
słodko na jej rękach.
Nagłym ruchem zatrzasnęła pokrywę magnetofonu i schowała go do biurka.
W tejże chwili rozległo się pukanie do drzwi i pojawił się Carl, promieniując
świątecznym nastrojem. Sara uśmiechnęła się w duchu. Wiedziała, że podczas
przerwy na lunch koledzy urządzili sobie małe, ale bardzo wesołe przyjęcie.
– Wychodzę, Saro – powiedział Carl. – Przyjemnych świąt. Do zobaczenia w
przyszłym tygodniu.
– W przyszłym tygodniu? – spytała zaskoczona. – Ale mamy dopiero czwartek,
prawda?
– Saro, w niedzielę jest Boże Narodzenie. Prawie wszyscy wzięli sobie jutro
wolny dzień. Instytut będzie zamknięty przez cztery dni. Zapomniałaś?
Przez chwilę patrzyła na niego pustym wzrokiem, aż dotarł do niej sens tej
informacji i rozpogodziła się nagle.
– Racja – powiedziała energicznie, wstając z krzesła i zdejmując kitel. – W
niedzielę jest Boże Narodzenie. No, to na mnie już czas. Mam coś do załatwienia.
Schowała okulary do futerału i sięgnęła po płaszcz.
– Saro – zaczął nieśmiało Carl – dokąd się wybierasz?
– Po zakupy – odrzekła lekko. – Muszę kupić trochę świątecznych prezentów.
– Ale – ciągnął z zakłopotaniem – mówiłaś przecież, że w tym roku nie
będziesz sobie zawracać głowy świętami. Powiedziałaś, że nie masz z kim ich
obchodzić i chcesz przez ten weekend podgonić trochę robotę.
– Owszem – odparła. – Ale mam też znajome dzieci i chcę im coś kupić na
Gwiazdkę.
– Saro, kochanie, wiesz przecież, , jak bardzo chcielibyśmy z Melanią widzieć
cię u nas. Zawsze jesteś najmilszym gościem, a i dzieciaki byłyby zachwycone,
gdybyś przyszła.
– Wiem, o tym Carl – uśmiechnęła się, zarzucając gruby szal na ramiona. – Ale
gdy się nie ma rodziny, Boże Narodzenie nie jest takie ważne i nie powinno się
przysiadać do cudzego świątecznego stołu. Mam naprawdę szczery zamiar solidnie
popracować. Po prostu tak się składa że poznałam dzieci, którym chcę zrobić frajdę
na Boże Narodzenie.
Carl wpatrywał się w nią bez słowa. Nigdy nie przestawała go frapować jej
niezwykła uroda. Zastanawiał się także, co może oznaczać ten nowy błysk w
oczach uśmiechającej się Sary.
– Proszę o zielone sztuczne robaki – zwróciła się Sara do ekspedienta w domu
towarowym. – Są podobno najlepsze na jeziorne pstrągi...
– Na pewno, proszę pani – odrzekł zgnębionym głosem ekspedient. – Tyle że
nie ma teraz sezonu na przybory wędkarskie i nie wiem, czy...
– Och, proszę – powiedziała przymilnie Sara. – Ja wiem, że to kłopot i bardzo
mi przykro. Wie pan, kupuję sprzęt wędkarski dla chłopca, który nigdy w życiu nie
łowił ryb i bardzo mi zależy na tych robakach.
Pod wpływem jej uśmiechu ekspedient, znękany tłumem spóźnionych klientów,
zapomniał o zmęczeniu.
– Oczywiście – wyjąkał oszołomiony. – Momencik. ... Muszę sprawdzić na
zapleczu.
Czekając na niego, Sara przypomniała sobie, jak kiedyś ojciec zabierał ją ze
sobą latem na ryby. Siedzieli w cieniu nad brzegiem strumienia, zarzucone wędki
tkwiły w wodzie, a on opowiadał jej o właściwościach różnych roślin, rosnących
dookoła. Ciekawe, co Billie powiedziałby na taką wyprawę?
Wezmę go latem na ryby, przyrzekła sobie, zapominając na chwilę o
kompletnej nierealności tego projektu. Jak tylko zrobi się ciepło zabiorę je
wszystkie na piknik i przez cały dzień będziemy łowić ryby.
Ekspedient wrócił, trzymając w ręku jaskrawozielone kawałki pokrytego
kłaczkami plastiku.
– Zostały tylko dwa – powiedział przepraszająco. – I kosztują cztery dolary
sztuka. W lecie mieliśmy spory popyt na te robaki.
– Cieszę się, że udało się panu je znaleźć! Są świetne na pstrągi. Dziękuję, że
zadał pan sobie tyle trudu.
Obdarzając go następnym promiennym uśmiechem, włożyła przynęty do
wózka, gdzie już leżała skórzana rękawica do baseballu oraz żółte plastikowe radio.
Rozanielony ekspedient patrzył za nią gapowato i zwracając się do następnego
klienta wciąż szczerzył bezwiednie zęby.
Zakupy dla Arthura były łatwe. Sara kupiła mu kilka ciepłych śpioszków i
sweterków, puszyste skarpetki, kombinezony oraz kilka par pantofelków i
bucików. Nie była pewna numeracji, ale pamiętając jaki był ciężki i tłusty, wzięła
dość duże rozmiary.
Wybierając zabawki, zdecydowała się na zestaw manipulacyjny, złożony z
różnych gałek, dźwigienek i guzików, po naciśnięciu których rozlegały się różne
odgłosy i skoczne melodyjki.
Po chłopcach przyszła kolej na Ellie. Zostawiła ją sobie na koniec, bo
kupowanie prezentów dla dziewczynki sprawiało jej największą przyjemność. Nie
zapomniała jeszcze, co to znaczy mieć dziesięć lat i co w tym wieku najbardziej
raduje.
Lalki skreśliła od razu. Ellie miała przecież Arthura, który był poza wszelką
konkurencją.
Najpierw poszła do działu konfekcji dziewczęcej po swetry, spódnice, spodnie i
rajstopy. Dobierała przeważnie pastelowe kolory, odpowiednie dla bladej,
delikatnej cery Ellie.
Kupiła jej też komplet książek z Anią tą z „Zielonego Wzgórza", oprawny w
skórę pamiętnik zamykany na złoty kluczyk i „układankę jubilerską" – zbiór
muszelek do łączenia w ozdobną biżuterię.
Wreszcie doprowadziła wyładowany wózek do kasy, i bez zmrużenia oka
zapłaciła przeraźliwie wysoki rachunek. Ciągle zajętą rzadko miała okazję do
wydawania pieniędzy. W tym wypadku koszty nie miały znaczenia, prawdziwie
cieszyła się z zakupu tych podarków.
Nucąc do wtóru kolędę płynącą z głośników ulicznych, wrzuciła do auta stos
kolorowych pakunków i ruszyła w kierunku dzielnicy, w której mieszkały dzieci.
Mijając pub, gdzie udało jej się złowić Jima, poczuła mrowienie w sercu i
przeszedł ją dreszcz. Rozejrzała się nerwowo, czy kłoś nie śledzi jej samochodu i
potrząsnęła zaraz głową zła, że ulega bzdurnym urojeniom.
Mimo to, kiedy dojechała na miejsce, ogarnął ją lęk. Zamknęła starannie wóz i
oglądając się bojaźliwie podeszła do drzwi, przed którymi walały się plastikowe
worki ze śmieciami. Weszła pospiesznie na górę, starając się nie wdychać
wyziewów zagrzybionej klatki schodowej.
Na podeście przystanęła z wahaniem, wyłamany przez Jima zamek nie był
naprawiony. Pchnęła drzwi i zajrzała do wnętrza. Pokój był pusty, jeśli nie liczyć
zdezelowanej kołyski, brudnych koców w kącie, obskurnego łóżka i strzępów
papieru. W powietrzu unosiła się zatęchła woń i było oczywiste, że nikt tu już nie
mieszkał.
Uciekli, pomyślała Sara. Po naszym wyjściu Billie zabrał dzieci, bojąc się, że
po nie wrócimy.
Wyobraziła sobie mroźne zaśnieżone ulice, wychudłą, wystraszoną Ellie z
Arthurem na rękach i łzy nabiegły jej do oczu.
– Och, nie – jęknęła głośno. – Och, nie.
Wtem przypomniała sobie zachowanie Jima, tutaj, w tym pokoju. Jak go
poruszyła sytuacja dzieci, jak nie mógł uwierzyć, że są całkiem same, jak się
przejął ich losem.
To dawało jakąś nadzieję. Może Fleming znalazł dzieciom jakieś miejsce?
Sprawiał wrażenie prawego człowieka i – ku zdziwieniu Sary – ciepłego i
wrażliwego.
Ale nie wolno jej się opierać na domysłach. Musi wiedzieć na pewno, czy Jim
zajął się dziećmi, czy też do tej pory wałęsają się po ulicach bez dachu nad głową.
A to znaczy – uprzytomniła sobie ze ściśniętym sercem – że ma tylko jedno
wyjście.
Rada nierada, będzie musiała zatelefonować do Jima Fleminga.
Rozdział 5
Było już późne popołudnie i laboratoria świeciły pustkami, tylko kilka osób
kręciło się po korytarzach, składając sobie pospiesznie świąteczne życzenia.
Sara wpadła do swego pokoju, cisnęła płaszcz na krzesło i sięgnęła do szuflady
po teczkę Jima Fleminga. Przerzuciła ją szybko i jej obawy się potwierdziły.
Prywatny numer Jima był zastrzeżony i nawet wścibski detektyw, którego
wynajęła wiosną, nie zdołał go uzyskać. Nie mogła więc zatelefonować do domu i
przepytać służącą albo gospodynię. Musiała zadzwonić do jego biura.
Wcale jej się to nie uśmiechało.
Jim był dyrektorem w spółce, mającej niedużą sieć sklepów z artykułami
sportowymi. I bynajmniej nie zawdzięczał stanowiska swoim osiągnięciom
futbolowym. Traktował pracę serio, spędzał większość czasu w biurze i dość
rzadko pozwalał sobie na relaks, podczas którego grywał w badmintona lub
pobierał lekcje malarstwa. Było więc bardzo prawdopodobne, że i dzisiaj będzie
jeszcze w pracy.
Sara miała przed sobą kartkę z jego bezpośrednim numerem i staczała ze sobą
walkę. Przełamała się wreszcie, tknięta myślą o zakupionych prezentach.
– Czy mogę mówić z panem Flemingiem? – odezwała się do sekretarki, mając
wciąż cichą nadzieję, że go nie zastanie, że może wyjechał gdzieś na święta.
– Wolno wiedzieć, kto mówi?
Sara zawahała się, zdjęta paniką.
– Proszę powiedzieć, że to przyjaciółka Ellie i Billiego. Znajoma w czarnej
sukni – dorzuciła i zrobiło jej się gorąco ze wstydu.
W chwilę później zgłosił się Jim.
– Halo, to naprawdę ty, urocza damo?
Na dźwięk jego głosu Sarę naszła niespodziewanie fala wspomnień. Czuła
nieomal namacalnie dotyk jego rąk i ust, i tę niewyobrażalną rozkosz, jaka ją
przenikała, kiedy się kochali.
– Halo, jesteś tam jeszcze? – zapytał niespokojnie.
– Tak... Jestem – wyjąkała. – Dzwonię bo... po prostu chciałam się dowiedzieć,
co z dziećmi.
– Co z dziećmi? Dobrze, ale w jaki sposób do mnie trafiłaś? O ile pamiętam,
mówiłaś, że nie wiesz, kim jestem?
– Pozwoliłam ci to jedynie domniemywać – odparła spokojnie.
– Myślę – rzekł wesoło – że pozwoliłaś mi domniemywać wiele rzeczy,
prawda, urocza damo? I ciekaw jestem, dlaczego?
– Nie zadzwoniłam po to, żeby się przekomarzać czy wspominać tamten
wieczór. Chciałam tylko zapytać o dzieci.
– No to proszę. Pytaj.
– Już ich tam nie ma. Pomyślałam, że może wiesz, co się z nimi stało.
– Skąd wiesz, że już ich nie ma w mieszkaniu? Byłaś tam?
– Kupiłam im trochę drobiazgów na Gwiazdkę i pojechałam tam dziś po
południu. Ale pokój był pusty, widać było, że już w nim nie mieszkają Zlękłam –
Billie zgarnął dzieciaki i prysnął – dokończył pogodnie Jim.
– Właśnie. Przyszło mi to do głowy. Billie miał raczej nieprzyjazną minę.
– Jeszcze jak – odparł Jim z nagłą powagą. – To miło – dodał – że masz dla
nich podarki. Ellie się ucieszy.
– A więc wiesz, gdzie one są. – Sara spostrzegła ze zdziwieniem, że ogarnia ją
uczucie ogromnej ulgi.
– O, tak. Wiem. A Ellie nie przestaje o tobie mówić. Nazywa cię księżniczką i
pyta, kiedy wrócisz. Nie chce przyjąć do wiadomości, że tego nie wiem.
– Och – rzekła Sara ostrożnie. – To... to sympatyczne.
– I co mam jej powiedzieć? Kiedy się pokażesz?
– Czy to znaczy – spytała z wahaniem – że dzieci są u ciebie?
– Owszem. Ciśniemy się we czworo. Właściwie w pięcioro, ale Maude wraca
na noc do domu.
– Maude? – spytała Sara, czując nagle nieprzyjemne ukłucie pod żebrem.
– Maude Willett. Wspaniała starsza pani, którą poznałem na nartach. To było w
poniedziałek, tego samego dnia, kiedy...
– Tak, tak – przerwała mu spiesznie Sara. – Rozumiem. Mów dalej.
– No więc, zaprzyjaźniłem się z nią. Uczyłem ją – jazdy na nartach, a potem
dała mi swój adres i zaprosiła na kolację. Nie poszedłem, ale kiedy na drugi dzień
obudziłem się z tymi dzieciakami koło siebie, zadzwoniłem do niej. Przyszła
natychmiast i zaprowadziła porządek. Mówię ci, to cudowna kobieta. Jeden z
siedmiu cudów współczesnego świata.
Sara miała ochotę zapytać go o pozostałe sześć, ale ugryzła się w język.
Zastanawiał ją dziwnie niefrasobliwy sposób mówienia Jima, jakby go coś radośnie
podniecało i skłaniało do żartobliwości.
– No i co zamierzasz? – spytała żywo. – Zatrzymasz dzieci u siebie, czy masz
inne pomysły?
– Och, Boże! – Głos mu nagle spoważniał. – To nie takie proste, urocza damo.
Widzisz.
Umilkł, jakby mu ktoś przeszkodził, najpewniej sekretarka, bo po kilku
sekundach Sara usłyszała, jak odpowiada: – „Nie teraz, Shelley. I nie łącz mnie z
nikim, dobrze? Mam ważną rozmowę. Ktokolwiek zadzwoni, powiedz, że odezwę
się później".
– Halo, jesteś? – usłyszała Sara po chwili.
– Oczywiście, zacząłeś opowiadać o dzieciach.
– Właśnie. Nie mam pojęcia, co robić. Wpadłem z kretesem. Zauważyłaś –
dodał raptem – że kiedy w najlepszej wierze starasz się komuś pomóc, popadasz
najczęściej w tarapaty?
Wyrzekł to z przygnębieniem i nie bez goryczy, co wywołało w Sarze przypływ
współczucia, ale zaraz je stłumiła.
– W czym problem? – spytała. – Nie mogą się przystosować do luksusu?
– O, przystosowują się świetnie. Zdumiewająco szybko. Umieją już posługiwać
się wideokasetami i pilotem, wiedzą jak działa kuchenka mikrofalowa, jak
regulować temperaturę w pokoju, opanowali raz-dwa całą tę egzotyczną technikę.
– A więc sęk w tym, że przystosowują się nazbyt dobrze, prawda? –
powiedziała domyślnie Sara. – Bo po kilku dniach takiego komfortu nie będą już w
stanie odnaleźć się w swoim dawnym świecie.
– Billie to wiedział – rzekł Jim bezradnie. – Zrozumiał to od razu tej nocy,
kiedy wziąłem dzieci do siebie. Spojrzał na mnie, jak gdyby chciał powiedzieć:
„Dobra, szefie. Na razie w porządku. Ale co dalej?" I miał rację.
– A czy nie możesz – zaczęła ostrożnie Sara. – Czy nie mógłbyś... po prostu
zatrzymać ich na stałe? To znaczy, czy jest to całkiem niemożliwe, żebyś...
– Nie jest to niemożliwe – odparł posępnie – ale cholernie trudne. Billie jest
cały czas na mnie wściekły za to, co zrobiłem. To zimny, cyniczny chłopak,
którego wychowała ulica i nie ma do mnie zaufania. Ucieknie razem z dziećmi, jak
tylko nawinie się sposobność. Poza tym u mnie jest za mało miejsca dla – tylu
osób. No i sąsiedzi już o nich wiedzą, administrator ostrzegł mnie taktownie, że to
nie może trwać za długo.
– Czy to budynek dla bezdzietnych?
– Otóż to.
– A to dopiero! A co z Opieką Społeczną? Skontaktowałeś się z nimi?
– Tak. Billie miał absolutną słuszność. Są przeciążeni robotą, mają za mało
personelu i za mało pieniędzy. Nie da się umieścić całej trójki w jednym zakładzie.
Pracownik, z którym rozmawiałem, powiedział, że Arthura najprawdopodobniej
ktoś zaadoptuje, ale pozostała dwójka znajdzie się pod „tymczasową opieką".
– Ale chyba taka rządowa opieka to coś lepszego niż warunki, w jakich żyli?
– Nie w tym wypadku. Nie masz pojęcia jak Billie i Ellie ubóstwiają tego
małego. Można się popłakać ze wzruszenia. Gdyby Ellie odebrano Arthura nie
podźwignęłaby się nigdy z rozpaczy. Jestem tego pewny.
– A więc, jakie masz wyjście?
– Bo ja wiem... Maude bardzo mi pomaga, ale niedługo wyjeżdża na zimowe
wakacje i zostanę sam. Chyba będę musiał wziąć wolne dni, żeby mieć dzieci na
oku. I znaleźć jakieś inne mieszkanie, może kupić – domek, choć Bóg jeden wie,
skąd wytrzasnę od razu tyle pieniędzy.
Był wyraźnie zgnębiony i przybity, i Sara współczuła mu serdecznie. Korciło
ją, żeby zaproponować swój dom, ale odparła tę pokusę, bo zdawała sobie sprawę,
jakie może to spowodować komplikacje. Jim dowie się, gdzie ona mieszka, a jeśli
okaże się, że zaszła w ciążę, będzie musiała zatroszczyć się o własne dziecko.
Zresztą u niej też było za ciasno, nie pomieściliby się wszyscy.
– Tak czy owak – powiedział, przybierając znów pogodny ton – jest to mój
kłopot. Ją zabrałem dzieciaki do siebie i ja muszę ponieść konsekwencje. A teraz
musimy coś postanowić w twojej sprawie.
– W mojej? – obruszyła się Sara. – A to dlaczego?
– Masz przecież te prezenty? I chcesz je im dostarczyć, prawda?
– No... tak – potwierdziła zmieszana. – Jeśli to możliwe...
– Ależ oczywiście. Może dziś wieczorem? Wpadniesz na przedświątecznego
drinka i ułożymy twoje dary pod choinką. Po raz pierwszy, odkąd tam mieszkam,
kupiłem choinkę. Na specjalne życzenie Ellie. Mamy też lampki, gwiazdę i
wszystko co trzeba.
– Och – powiedziała cicho Sara. – Jest na pewno śliczna.
– Kiedy skończyliśmy ją ubierać, przyciemniłem – światło i zaświeciłem
lampki. I wtedy Elbe się rozpłakała. Schowała się do spiżarni i łkała przez godzinę.
Naprzymilałem się jej co niemiara, żeby wreszcie wyszła.
– Co jej się stało?
– Powiedziała, że to zbyt piękne, że ją od tego aż coś boli w środku.
– Och – szepnęła tylko Sara, czując, że jej oczy zachodzą łzami.
– Sama widzisz, w jakich jestem opałach. Jeszcze kilka takich doświadczeń i
nie będzie mowy o rozstaniu się z nimi.
– Tak – zgodziła się Sara. – Na to się zanosi.
– Musisz jeszcze wiedzieć – dodał Jim – że drzewko straciło już trochę na
urodzie. Dolne gałęzie znalazły się w strefie aktywności Arthura i Lancelota.
– Lancelota?
– To szczeniak Maude. Nie znosi samotności, więc Maude zabiera go ze sobą.
A on zabawia się z Arthurem w demolowanie lokalu.
– Biedaczysko z ciebie – zaśmiała się.
– Miło słyszeć, urocza damo, że znów się śmiejesz. Nawet nie wiesz, jak bardzo
chcę cię znów zobaczyć.
– Proszę – szepnęła z drżeniem. – Proszę, nie...
– W porządku – powiedział rzeczowo. – Trąbię na odwrót. Zrozumiałem aluzję.
Żadnych zalotów.
– A więc co z tymi prezentami? Przyjdziesz wieczorem?
Sara umilkła, skręcając nerwowo sznur telefonu.
– Rozumiem – stwierdził. – Moja obecność byłaby niepożądana, prawda?
– Tak mi przykro – szepnęła Sara. – Po prostu...
– Nie ma sprawy – przerwał jej. – To może jutro, po lunchu? Będę cały dzień w
biurze. Dam ci adres i możesz zostać, jak długo zechcesz.
– Tak będzie najlepiej.
– Obiecuję, że się nie zjawię i że nikt nie będzie cię śledził. Co nie znaczy, że
nie miałbym na to ochoty – dorzucił szczerze – ale wiem, jaką frajdę zrobisz
dzieciom, więc postaram się tego nie zepsuć. Wierzysz mi?
– Tak – powiedziała, dziwiąc się sama temu zapewnieniu. – Wierzę ci.
– Świetnie. Podyktuję ci adres. Masz długopis?
Sara znała ten adres na pamięć. Prawdę mówiąc, w czasie gdy planowała
zamach na Jima, kilkakrotnie krążyła samochodem pod jego domem. Mieszkał w
eleganckiej dzielnicy, zaledwie o kilka ulic od jej instytutu. Udała jednak, że
skrzętnie notuje wskazówki Jima.
– Doskonale – powiedział z werwą Jim. – Uprzedzę dzieci, że przyjdziesz. Ellie
dostanie gorączki z emocji. Kiedy się czymś ekscytuje – dodał miękkim tonem –
przycicha, blednie, a oczy robią się jej okrągłe jak spodeczki.
– Dziękuję – rzekła Sara. – Bardzo ci dziękuję.
– Nie ma za co. Pamiętaj tylko, że gdybyś zmieniła zdanie i zechciała zobaczyć
się ze mną, ja także będę się cieszył jak dziecko. Nie zapomnisz?
– Nie – odparła półgłosem, czując, że krew zaczyna jej szybciej krążyć. – Nie
zapomnę.
– Do widzenia, urocza damo. Dzięki za telefon – powiedział i odłożył
słuchawkę, zostawiając Sarę sam na sam z jej myślami, wpatrzoną nieruchomo w
aparat.
Jim także siedział długo w zadumie, ze wzrokiem utkwionym w swój telefon.
Doznawał bardzo mieszanych uczuć, ale przede wszystkim cieszył się jak mały
chłopiec, że Sara zadzwoniła.
Oczywiście był świadom, że nie chodziło jej o niego. Postawiła sprawę jasno,
że martwiła się tylko o dzieci. Ale jednak zadała sobie trud, żeby wywiedzieć się,
kim jest i odnalazła go.
Zmarszczył czoło, patrząc nieruchomo na przeciwległą ścianę, pod którą stała
oszklona gablotka wypełniona jego sportowymi trofeami.
Coś mu się błąkało po głowie, w zakamarkach pamięci, jakieś echo takiego
samego głosu, jakim odezwała się Sara, mówiąc ze śmiechem: „Biedaczysko z
ciebie". Gdzieś, kiedyś, słyszał już ten głos. Miał doskonałą pamięć słuchową i
wiedział, że się nie myli. Nabierał coraz mocniejszego przekonania, że spotkanie z
Sarą nie było – wbrew pozorom – przypadkowe. Musiała go chyba znać i miała
jakieś własne powody, dla których doprowadziła do zbliżenia między nimi.
– Jesteś już wolny, Jim?
Spojrzał ku drzwiom, w których stała pogodnie uśmiechnięta sekretarka.
– Tak, Shelley. Kogo tam masz? Czy to ktoś ważny?
– To senator – powiedziała, patrząc na niego z uwagą.
Uśmiech Jima zgasł momentalnie, twarz mu stężała.
– Dobrze, Shelley – opanował się momentalnie – poproś go.
Kiedy wyszła wziął z biurka mały jaspisowy przycisk do papierów i ścisnął go
w dłoni, aż mu pobielały knykcie.
Jego rysy nie wyrażały już teraz żadnych emocji. Po chwili otworzyły się drzwi
i do pokoju wszedł ojciec Jima.
– Cześć – rzucił, siadając w skórzanym fotelu naprzeciw biurka. – Wesołych
Świąt!
– Wesołych Świąt, tato – odpowiedział Jim zimno.
– Jameson Kirkland Fleming Ul miał sześćdziesiąt trzy lata, ale wciąż był
atrakcyjnym mężczyzną i trzymał się doskonale. Miał gęste szpakowate włosy,
jasnoniebieskie oczy i opaloną twarz, a jego wciąż szczupła sylwetka zachowała
wiele z tężyzny młodych lat. Patrząc na niego, Jim mógł widzieć siebie, niczym w
lustrze pokazującym przyszłość. Senator nosił szare miękkie buty z cholewami,
czarne spodnie z ostrymi kantami, kosztowny tweedowy blezer, śnieżnobiałą
koszulę i bezbłędnie zawiązany krawat.
Stary dba o siebie, nie ma co, niechętnie skonstatował w duchu Jim. Cokolwiek
by się o nim myślało, trzeba przyznać, że sprawia korzystne wrażenie.
– Jak leci, synu? – rzucił lekko senator, jak gdyby widywali się codziennie, a
nie raz do roku.
– Świetnie, tato – odparł Jim zwięźle. – Po prostu świetnie.
– Interesy idą dobrze? – zapytał, rozglądając się po gustownie urządzonym
gabinecie.
Gdyby nie te zaciśnięte kurczowo dłonie na poręczach fotela można by sądzić,
że stary jest na pełnym luzie, pomyślał Jim.
– Tak – odpowiedział zdawkowo. – Dość dobrze. Jakoś sobie dajemy radę.
Senator kiwnął głową, odchrząknął i spojrzał na syna z nagłym przebłyskiem
bojaźni w oczach.
– Pomyśleliśmy... – zaczął i umilkł, a Jim czekał spokojnie na dalszy ciąg, nie
zamierzając przyjść mu z pomocą.
– Pomyśleliśmy z ciotką Maureen, że może chciałbyś spędzić z nami święta na
ranczo. Byłoby miło, gdybyś... Chciałaby ci przyrządzić to, co lubisz i widzieć cię
choć raz przy rodzinnym stole w Boże Narodzenie.
Oczy Jima pociemniały w nagłym gniewie.
– Słuchaj – powiedział, tłumiąc wściekłość – dlaczego co roku z tym
wyskakujesz? Kiedy wreszcie mnie zrozumiesz? Nie mamy już sobie nic do
powiedzenia. Dawno temu oświadczyłem ci, co o tobie myślę, a ty odpłaciłeś mi
się tym samym. Nie ma już o czym mówić, tato. Może byś wreszcie dał sobie z tym
spokój?
– A kto powiedział, że ma to trwać zawsze, synu? Minęło już prawie
siedemnaście lat od śmierci twojej matki i więcej niż dziesięć, odkąd opuściłeś
dom. Czas wiele zmienia. Ludzi także. Może jestem dziś innym człowiekiem niż
dawniej?
– Wątpię – rzekł wyniośle Jim. – ty jesteś jak prawo natury. Nigdy się nie
zmienisz.
– Ani ty, jeśli będziesz trwał w uporze. Ziemia wymaga uprawy, związki
między ludźmi również. Nie można się zdawać tylko na przypadek.
– Zastanawiam się – rzekł Jim, obrzucając ojca zdumionym spojrzeniem – czy
zdajesz sobie sprawę, – jak paradoksalnie brzmią te słowa w twoich ustach. Jeżeli
ktoś miałby mnie pouczać, czym są związki międzyludzkie to – na Boga! – z
pewnością nie ty. Zapadło milczenie. Wreszcie przerwał je senator.
– Wiem, że mnie nie lubisz, Jim – powiedział – i wiem z jakiego powodu.
Uważam też, że w jakiejś mierze masz rację. Ale czy ze względu na ciotkę nie
moglibyśmy zawrzeć rozejmu? Mo bardzo by chciała żebyś przyjechał na Święta.
– Widuję się z ciotką od czasu do czasu. Nie muszę w tym celu wstępować pod
twój dach. Ona to rozumie.
– Zawzięty z ciebie człowiek, synu rzekł Fleming senior, potrząsając głową. –
Ogromnie zawzięty. Przykro mi – dodał i podniósł się do wyjścia, obserwowany
obojętnie przez Jima.
– Któregoś dnia – odezwał się, przystając przy drzwiach – wkroczy w twoje
życie kobieta, na której ci będzie zależało. Mam nadzieję, że wówczas – dla
twojego własnego dobra – zdobędziesz się na wyrozumiałość i trochę ciepła. Bo
jeśli pozostaniesz nadal taki zimny i bezwzględny, stracisz ją razem z szansą na
szczęście.
W oczach Jima zamigotały groźne ogniki, ale opanował się i skinął ojcu głową,
patrząc bez słowa, jak zamykają się za nim ciężkie dębowe drzwi.
Po części żałował, że odniósł się tak opryskliwie i wrogo do prośby ojca.
Czasem prawdziwie chciał wykrzesać z siebie w stosunku do niego więcej
łagodności i zrozumienia. Z drugiej strony jednak, żarzył się w nim zapiekły gniew,
podsycany wciąż żywą pamięcią o cierpieniach matki. Jim nie mógł zapomnieć jej
łez i bolesnej udręki, z jaką wyczekiwała na próżno ciepła i miłości od swego
samolubnego, władczego męża.
Zabił ją, myślał Jim. Równie dobrze mógłby jej strzelić w skroń. Jak mam o
tym zapomnieć? Jak mogę przebywać w jego towarzystwie, śmiać się i udawać, że
wszystko jest w porządku po tym, co zaszło?
Przypomniał sobie słowa jakie na odchodnym wypowiedział ojciec i nie mógł
się nadziwić jego tupetowi.
Jim był pewien, że jeśli natrafi na kobietę swego życia, będzie ona czulej
traktowana i bardziej kochana, aniżeli żona jego ojca.
Wstał z fotela i niespokojnie zaczął chodzić po pokoju.
Wreszcie wyjął z szafy swoją skórzaną kurtkę, wciągnął ją na siebie i wszedł do
sekretariatu.
– Nie będzie mnie do końca dnia Shelley. Gdyby było coś ważnego, zadzwoń
wieczorem do domu. Reszta niech zaczeka do jutra.
– Dobrze – rzekła Shelley, zatrzymując z wahaniem palce nad klawiszami
komputera. – Co do jutra – to... – zarumieniła się lekko – obiecałam mojemu
chłopakowi, że pójdziemy do jego rodziców, a w zeszłym tygodniu powiedziałeś,
że mogę mieć wolne, ale jeśli trzeba, to przyjdę jutro.
– Nie, nie – odparł pospiesznie Jim. – Zapomniałem o tym wolnym dniu. Będę
tu jutro cały czas, ale chyba niewiele się będzie działo. Wesołych Świąt, Shelley.
– Wesołych Świąt powiedziała rozpromieniona.
– Ale Jim – dodała ostrożnie – czy wszystko w porządku?
– Co masz na myśli?
– Och, nie wiem. Ostatnio wyglądałeś kiepsko, jakby zmęczony, albo co.
– Kłopoty rodzinne – rzekł z bladym uśmiechem.
– Kłopoty rodzinne, Shelley.
Oczywiście nie mówił jej nic o swoich nowych obowiązkach. Pomny na
złowieszcze przepowiednie Billiego, trzymał je w sekrecie, w obawie przed
zakusami Opieki Społecznej. Wtajemniczona była siłą rzeczy Maude, ale ona
przysięgła nie pisnąć nikomu ani słowa.
Toteż Shelley, słysząc o kłopotach rodzinnych, przypuszczała, że nawiązuje do
wizyty senatora który zjawiał się co roku o tej porze, starając się nadaremnie
namówić Jima do wspólnego spędzenia świąt.
– Ciężka sprawa – powiedziała, kiwając ze zrozumieniem kędzierzawą główką.
– Kochana rodzinka może człowieka wykończyć. Wiem coś o tym, wierz mi. Jim
uśmiechnął się rozbawiony i wyszedł z biura.
– Mówi pan, że nigdy tu nie przychodziła? Nigdy?
– pytał z niedowierzaniem Jim.
– Tylko tamtego wieczoru – odpowiedział barman, kończąc polerowanie
kolejnej szklanki.
– Ale przecież... zdawało mi się, że bywała tu dość często.
– No to, dlaczego nigdy pan jej przedtem nie widział?
– Przychodzę tu tylko w poniedziałki – rzekł Jim.
– Myślałem, że zjawia się tu na przykład w weekendy...
– Nigdy – oświadczył kategorycznie barman. – Nigdy jej u nas nie widziałem.
Tylko ten jeden raz.
– Jest pan tego absolutnie pewny? Nie myli się pan?
Barman znieruchomiał z następną szklanką w dłoniach.
– Wiesz co, synu? – powiedział pogodnie. – Mam już swoje lata, żonę i
zapuściłem sobie brzuszek, ale wciąż jestem mężczyzną. Myśli pan, że mógłbym
przeoczyć taką wystrzałową babkę?
– Rozumiem – uśmiechnął się Jim. – Chyba będę musiał popytać w innych
barach.
– Odstawił pusty kieliszek, włożył kurtkę i ruszył ku wyjściu.
Pub był prawie pusty, co pogłębiało jeszcze nękające Jima poczucie
samotności.
– Hej, proszę pana! – zawołał za nim barman. – Wesołych Świąt Mam nadzieję,
że znajdzie ją pan.
– Dzięki – odparł. – Ja też.
Brnął przez zaśnieżone ulice i odwiedzał na próżno jeden bar po drugim.
Popadał stopniowo w coraz większe przygnębienie. Nikt nigdzie nie widział
kobiety odpowiadającej jego opisowi.
Być może, przypuszczał Jim, uczęszcza zwykle do lepszych lokali, w
elegantszej części miasta, a tu znalazła się przypadkiem? W takim razie, jak ją
znaleźć? Nie mógł przecież obejść wszystkich pubów i restauracji. Poza tym nie
miał nawet jej fotografii i w gruncie rzeczy tracił tylko czas.
Zaczynał żałować danej jej dziś obietnicy. Kobietą której szukał, z którą tak
mocno pragnął się znów spotkać, będzie jutro w jego własnym mieszkaniu. A on
przyrzekł, że zejdzie jej z drogi. Dał nawet słowo, że nikt nie będzie jej
szpiegować.
No cóż, nie ma rady, uczciwy człowiek nie rzuca słów na wiatr.
Gorączkowo starał się znaleźć jakieś inne wyjście, inny sposób wykrycia, kim
ona jest i gdzie mieszka.
Po namyśle postanowił, że napisze do niej list i poprosi Maude, żeby go jej
dała. Wyzna, jak bardzo mu zależy na spotkaniu, podkreśli, że gotów jest przyjąć
wszelkie warunki, że zostawi jej inicjatywę i swobodę działania.
Podniesiony na duchu swym planem, wsiadł w samochód i skierował się do
domu. Po drodze bębnił niedbale palcami po kierownicy, pogwizdywał w rytm
nadawanych przez radio kolęd i układał sobie w głowie list.
Równocześnie jednak nawiedzała go wciąż myśl, że już kiedyś tę kobietę
spotkał, tyle że w całkiem innych okolicznościach. Pamiętał jej twarz i głos, ale nie
potrafił jej ulokować w żadnym kontekście. Gdyby mu się to udało, reszta poszłaby
jak z płatka, dowiedziałby się o niej wszystkiego.
Zasępił się znów, ale po chwili otrząsnął się z przykrego nastroju i zwrócił
myśli ku oczekującym go dzieciom i Maude, która z pewnością przygotowała
pyszną kolację.
Rozdział 6
Senator Fleming podjechał swoim białym lincolnem pod rząd garaży.
Wprowadził wóz do wewnątrz, wysiadł i poszedł wzdłuż długiego szeregu
lśniących aut do małego pomieszczenia na zapleczu budynku.
Zastał tam niedużego człowieczka w nieokreślonym wieku, ubranego w
granatowy kombinezon, przykucniętego nad dużym kartonowym pudłem,
wyścielonym workami. Na widok senatora mężczyzna uniósł pomarszczoną twarz i
uśmiechnął się bezzębnie od ucha do ucha.
– Halo, Manny – odezwał się senator. – Jak się miewa suka?
– Baldzo dobzie – wyseplenił radośnie Manny. – Miewa się wybornie, płoszę
pana. Sześciolo małych. Somulocze.
– Cieszę się – rzekł senator. – Miałeś rację, Manny. Nie spodziewałem się, że
będzie już rodzić.
Nachylił się nad pudłem i popieścił jedwabiste uszy wielkiej spanielki, która
wyczerpana, lecz triumfująca, czuwała nad potomstwem. Fleming przyjrzał się
szczeniakom i pogłaskał je delikatnie, bez sprzeciwu ze strony dumnej matki.
Następnie wyprostował się, poprawił kanty spodni i obrócił się ku wyjściu.
– Jeszcze coś, Manny? – zapytał – Nie przywieźli słupków do płotu, płoszę
pana. Ja i chłopcy nie możemy lobić nic bez słupków.
– Dobrze, zaraz do nich zadzwonię.
– I ten nowy buhaj wyglądać trochę smutny.
– Smutny? Jak to?
– No, nie za dobzie, wie pan. – Manny wykonał wymowny latynoski gest. –
Mozie tlochę choly, potrzeba tlochę witamin albo co...
– Zajrzę do niego i zobaczę, czy nie trzeba wezwać weterynarza. Gzy moja
siostra widziała już szczeniaki?
– Tym razem uśmiech Manny'ego zdawał się zagrażać popękaniem jego
pobrużdżonych policzków.
– Panna Mo, być tu pławie całe lano. I dać już wszystkie imiona.
Senator uśmiechnął się do nadzorcy i wyszedł z garażu. Odetchnął głęboko
rześkim popołudniowym powietrzem, mile zdziwiony, że jest o tyle czystsze i
świeższe niż w odległym ledwie o kilkanaście kilometrów mieście. Gospodarskim
okiem rozejrzał się po rozległym terenie rancza. Na tle zmrożonego pejzażu, dom i
obejście rysowały się raczej ponuro, ale rzucało się w oczy, że są nienagannie
zadbane, żywopłoty były starannie przystrzyżone, z kamiennych schodków i
ścieżek odgarnięto do czysta śnieg.
Czasochłonna kariera polityczna zmusiła Jamesona Fleminga do sprzedaży
większej części posiadłości. To, co zostało, traktował raczej jako hobby niż źródło
dochodu. Niemniej było to wciąż kilkadziesiąt hektarów, na których pasło się
nieduże stado rasowego bydła i kilka pięknych koni. Poza tym okolica była śliczna
i zawsze wracając tu odczuwał błogie bezpieczeństwo, jakie dają domowe pielesze.
Zawahał się, czy nie wstąpić do obory, żeby rzucić okiem na buhaja, który
kosztował go ponad czterdzieści tysięcy dolarów, ale ostatecznie zdecydował, że
zrobi to potem i ścieżką z kamiennych płyt pomaszerował do domu. Idąc
przypomniał sobie spotkanie z Jimem. Pamiętał dokładnie każde słowo ich
rozmowy i myśl o niej odbiła się chmurą na jego twarzy.
Wszedł do holu, zdjął z siebie długie skórzane okrycie z futrzanymi
przybraniami i rozejrzał się. Gdzieś z głębi domu brzmiał donośnie stereofoniczny
„Mesjasz" Haendla. Majestatyczne dźwięki oratorium spływały w dół schodami,
odbijały się od dębowych boazerii i oprawnych w ołów szyb, wprawiały w drżenie
cienko rżnięte kryształy i opadały miękko na tureckie dywany.
Dom przesiąknięty był zapachem kwiatów, pasty do podłóg i pieczonego ciasta.
Senator pociągnął z uznaniem nosem, zanim wyruszył na poszukiwanie swojej
siostry.
Przystanął pod sklepionym w łuk wejściem do jadalni i o mało nie parsknął
śmiechem. Spod dużego rozsuwanego stołu sterczała para stóp w tenisówkach, z
tegoż rejonu dochodziły odgłosy głuchych uderzeń.
– Mo! – zawołał senator, zerkając pod stół. – Co, u licha, tam robisz?
Tenisówki wyśliznęły się na dywan, ujawniając odziane w dżinsy nogi i
szczupły korpus w różowej trykotowej koszulce. Następnie wynurzyła się także
głowa Maureen Fleming, a po chwili cała jej postać przyjęła pozycję pionową. W
ręku trzymała odrapaną oliwiarkę z długim dziobkiem.
– Cholerny stół się pozasychał – oświadczył; z powagą. – Trochę go
naoliwiłam, już po wszystkim Jameson uśmiechnął się do siostry. Wciąż, jak
kiedyś, nazywał ją „małą", chociaż miała już pięćdziesiąt trzy lata.
Maureen była osobą, na którą patrzyło się z przyjemnością. Niewysoka,
ruchliwa, miała figurę młode dziewczyny. Jej twarz była także młodzieńcza, mimo
zmarszczek wokół oczu i ust, pokryta zdrową opalenizną, nabytą podczas
wycieczek narciarskich na połaci za ranczem. Jak wszyscy Flemingowie miała
chabrowe oczy, a jej złocistorudawe włosy tu i tam przyprószała siwizna.
Kiedy po śmierci żony Jameson został sam w wielkim domu z piętnastoletnim
wówczas Jimem, Maureen przyjechała na ranczo, aby pomóc bratu przez kilka
pierwszych najtrudniejszych tygodni. Miała wtedy trzydzieści pięć lat i dwa
małżeństwa za sobą. Z pierwszym mężem się rozwiodła, drugi zmarł na raka.
Wyglądało na to, że czekają smutne samotne życie, toteż bardzo chętnie zajęła się
gospodarstwem brata i wkrótce stała mu się nieodzowna. Jej wizyta rozciągnęła się
na miesiące, później na lata i obecnie senator zastanawiał się, jakby sobie bez niej
dawał radę.
– Po co majstrowałaś przy tym stole, Maureen?
– Mówiłam ci, że się zesechł. Nie daje się rozsunąć, żeby można było włożyć
klapy, więc pomyślałam. ..
– Mo, nie będziemy potrzebowali go rozsuwać. Będziemy tylko we dwoje, no i
Manny, Tom, Clarice i Eloise.
Maureen spuściła głowę, wbijając wzrok we wzory dywanu.
– On nie przyjedzie, Mo. Próbowałem go przekonać, ale nie zmienił zdania. Już
nigdy tu nie wróci.
– Och, Jamie... – westchnęła żałośnie, spoglądając na brata ze współczuciem.
– Jaka szkoda, że nie można zacząć wszystkiego od nowa, Mo – powiedział
nagle, patrząc na bożonarodzeniowe przybranie na środku stołu. – Gdyby życie
dawało nam drugą szansę, wszystko mogłoby potoczyć się lepiej, prawda?
– Ależ dostajemy drugą szansę, Jamie – rzekła z przekonaniem. – Zawsze.
Przyjdzie i nasza kolej. Pewnego dnia Jim zrozumie, że każdy medal ma dwie
strony i że ty masz własny punkt widzenia, tak samo, jak i on. Zaczekamy, Jamie.
On kiedyś powróci.
Senator potrząsnął głową ze sceptycznym uśmiechem.
– Chciałbym dzielić twój optymizm, mała. Ale przecież rozmawiam z nim rok
w rok, a on jest jak bryła lodu. Ani odrobiny ciepła, nieustępliwy jak skała.
– Taki sam uparciuch jak jego papa. Niedaleko pada jabłko od jabłoni –
powiedziała Maureen z miętym uśmiechem.
Jameson wyjął jej z rąk oliwiarkę.
– Nie będziemy o tym więcej mówić, Mo. Spędzimy święta w naszym gronie i
ani słowa o Jimie, dobrze? Zaniosę to z powrotem do garażu. Będę musiał później
spojrzeć na tego nowego buhaja. Manny powiada, że jest „tlochę smutny".
– Widziałeś szczeniaki? – spytała z rozjaśnioną twarzą. – Prawda, że śliczne?
– Absolutnie. Miałaś słuszność. Ten pies Willoughby'ego świetnie się spisał.
Trzeba będzie znów skorzystać z jego usług. Ale, ale... czy dzwonili z tartaku w
sprawie słupków? Manny twierdzi...
Nie przestając mówić, senator ujął siostrę energicznie pod ramię i wyprowadził
ją do holu. Wychodząc obejrzał się i zatrzymał smętnie wzrok na stole, pośrodku
którego widniały gałązki jałowca i ostrokrzewu. Następnie szybkim ruchem
nacisnął wyłącznik i pokój pogrążył się w ciemności.
Obładowana pakunkami Sara, rozglądała się nerwowo po holu wieżowca w
którym mieszkał Jim Fleming. Nie dostrzegła nic podejrzanego, ale wciąż dręczył
ją lęk, że w każdym załomie ściany, za każdą kolumną czają się tropiący ją
prześladowcy.
Ze strachu, że Jim może ją zdemaskować, nie przyjechała własnym wozem,
lecz wzięła taksówkę. Kierowca stał właśnie za nią także objuczony paczka mi.
– Czy coś nie tak, proszę pani? – spytał. – O co chodzi?
– Nic, nic – odrzekła, ujęta jego troskliwością i rozejrzała się jeszcze raz po
holu, w którym nie było nikogo, prócz krzepkiego siwowłosego portiera,
obserwującego ich z grzeczną rezerwą ze swojej kabiny.
– Może pomogę pani zawieźć to wszystko na górę? – zapytał taksówkarz.
– Nie, dziękuję – rzekła Sara. – Już sobie poradzę. Bardzo dziękuję.
Złożyła prezenty na małej kozetce przy wejściu i wręczyła kierowcy
wyszperany w torebce banknot, uśmiechając się wstydliwie, po czym podeszła do
odźwiernego.
– Przepraszam – odezwała się nieśmiało. – Mam tu trochę paczek. Chciałabym
dostarczyć je do mieszkania. .. pana Jima Fleminga. Czy mogłabym...
– Ależ oczywiście – powiedział odźwierny. – Pan Fleming uprzedził mnie o
pani przyjściu. Pomogę pani ulokować to w windzie.
– Bardzo pan uprzejmy. Jest tego sporo.
Przestąpiła w ślad za nim próg dźwigu, a kiedy stalowe drzwi się zasunęły,
serce zaczęło jej bić jak młotem.
– Mrozek wciąż trzyma – zagaił grzecznie odźwierny. – Ale święta powinny
być mroźne i śnieżne, prawda?
– Tak – bąknęła Sara. – Oczywiście.
Znienacka naszła ją przeraźliwa pewność, że została oszukana przez Jima, który
czeka na nią w mieszkaniu i zmusi ją do wyjawienia kim jest i dlaczego mu uległa.
– Jesteśmy na miejscu, proszę pani – odezwał się odźwierny. – Da sobie pani
radę z tym bagażem? Coś blado pani wygląda.
– Czuję się dobrze, dzięki – odparła Sara, wychodząc na wyłożony dywanem
korytarz.
uśmiechnęła się z wysiłkiem, zacisnęła usta i z udaną obojętnością
pomaszerowała za portierem ku drzwiom, na których widniała skromna mosiężna
tabliczka z napisem:, J. K. Fleming".
Drzwi otworzyła pulchna kobieta w welwetowym, pomarańczowym dresie, o
krągłej różowej twarzy, otoczonej siwymi loczkami.
– Pani jest pewnie... Maude – wyjąkała Sara. – Przyniosłam trochę drobiazgów
dla dzieci.
– Tak jest, proszę. Jim spodziewał się, że pani przyjdzie – powiedziała
pogodnie, patrząc roześmiana na odźwiernego, który wlepiał w nią wzrok pełen –
uwielbienia. – Siedzi jeszcze w biurze, ale dzieci są w domu, nawet Billie.
Portier wycofał się z widoczną niechęcią w głąb korytarza na odchodnym rzucił
powłóczyste spojrzenie pod adresem Maude, która zaraz wzięła od Sary płaszcz i
szalik, ulokowała prezenty na stoliku w przedpokoju i wprowadziła gościa do
living-roomu. Sama dyskretnie oddaliła się do kuchni, pomrukując coś na temat
kawy.
Wchodząc do pokoju Sara drżała z podniecenia, brakowało jej tchu. Mimo
przestronności, living-room robił wrażenie ciasnego, wszędzie rozrzucone były
zabawki i dziecięce ubranka a przestrzeń przy ścianie okiennej wypełniała duża
białą kołyska i stół do przewijania dziecka. Jeden kąt zajmowała ogromna, gęsta
choinka, lśniąca od ozdób. W jej pobliżu, na koźlej skórze, siedział Arthur i walił
drewnianą łyżką w aluminiową patelnię. Obok niego przycupnął tłusty czarny
piesek i szarpał zębami skraj dywanu, warczał przy tym gniewnie, wijąc się
gwałtownie i majtając długimi uszami.
Nie opodal, na skórzanej wersalce, siedzieli obok siebie Billie i Ellie, cisi i
skupieni. Nie wyglądali już tak mizernie jak tamtej pamiętnej nocy, ale mieli ten
sam wyraz twarzy. Billie był wyraźnie naburmuszony, wzrok miał czujny, patrzył
na Sarę nieomal wilkiem. Ellie zbladła, rozwarła szeroko oczy, buzia jej
zesztywniała, w cienkich rączkach zaciskała kurczowo leżącą na jej kolanach
poduszeczkę.
Sara przeszła niepewnym krokiem przez pokój i przykucnęła przy Arthurze,
który podniósł na nią błyszczące oczy, nie przestając bębnić w patelnię.
Sara zaśmiała się i wzięła go na ręce. Wydał jej się cięższy niż przedtem,
miękki jak niedźwiadek, w ciepłych ogrodniczkach i hokejowym sweterku, –
Cześć, Arthurku – szepnęła Sara. – Jak się miewasz? – spytała, pocierając nosem o
jego tłusty karczek, a malec zachichotał radośnie.
Opierając go sobie o ramię podeszła do Ellie i pogładziła ją delikatnie po
włosach.
– Cześć, Ellie – powiedziała. – Wyglądasz wspaniale w tej bluzeczce. To twój
kolor.
– To Maude mi ją podarowała – wyjaśniła Ellie, a policzki jej poróżowiały,
przybierając barwę ubioru, o którym była mowa. – Należała do jej wnuczki.
– Leży na tobie jak ulał.
Ellie ścisnęła mocniej poduszkę, odsunęła się, aby zrobić Sarze miejsce między
sobą a Billiem i zerknęła krzywo na Arthura, który wczepił piąstkę we włosy Sary i
ciągnął co sił.
Sara łagodnie wyzwoliła włosy z uścisku małego i oddała mu drewnianą łyżkę.
Przyglądał się jej chwilę z zadowoleniem, po czym zaczął się wyrywać, szukając
wzrokiem patelni. Posadziła go więc z powrotem na podłodze, on zaś od razu
wznowił swój koncert.
– Jak się masz, Billie? – Sara zwróciła się z kolei do siedzącego obok w
milczeniu chłopca.
– Świetnie – mruknął, nie patrząc jej w oczy.
– O co chodzi, Billie? – spytała łagodnie. – Czy jest coś, co cię gnębi?
Chłopak zbladł tak mocno, że można było bez trudu liczyć mu piegi na
policzkach.
– To – wybuchnął, zataczając dłonią krąg po pokoju, od choinki, po bawiące się
dziecko. – To mnie gnębi, jeśli chce pani wiedzieć.
– Co w tym złego, Billie? Czemu się martwisz?
– Przecież to nie może trwać. I co się potem z nami stanie?
– O co chodzi?
– Och, niech pani przestanie – rzekł szorstko. – Nie jestem głupi, Pan Fleming
ściągnął nas tutaj, jak znalezione kocięta. Ale nie wolno mu tu nas trzymać. Już się
go zaczęli czepiać. I skończy się na tym, że będziemy musieli zmykać przed
Opieką Społeczną. A czy po tym wszystkim – Billie uniósł rękę, powtarzając swój
wymowny gest – będę mógł wrócić z nimi tam, skąd przyszliśmy? No, czy będę
mógł?
Sara objęła ramieniem Ellie, która zaczęła cicho płakać.
– Billie... – odezwała się Sara. – Czy ty nikomu nie ufasz? Nie wierzysz w to,
co powiedział pan Fleming, że będziemy się wami opiekować i że nie pozwolimy
was rozdzielić?
– Jakim sposobem? – spytał ostro. – Na Maude nie można liczyć. Jej
mieszkanie jest jeszcze mniejsze od tego, a poza tym w przyszłym tygodniu
wyjeżdża. A ten blok jest tylko dla bezdzietnych lokatorów. A pani, jak może nam
pomóc? Jim nawet nie wie, jak się pani nazywa. Powiedział mi to.
– To prawda – odrzekła Sara. – Ale to wcale nie znaczy, że nie potrafię wam
pomóc. Chciałabym, Billie, żebyś choć trochę nam wierzył.
– Nie wierzę nikomu – oznajmił chmurnie.
– uwierz komuś, a zostaniesz wykołowany. W to tylko wierzę.
Od odpowiedzi uwolniło Sarę raptowne wejście Maude.
– Hej, paniczu – rzekła z błyskiem w oku.
– Wierz sobie, w co chcesz, a ja sądzę, że nasz gość jest chyba zmarznięty oraz
głodny i chętnie napije się kawy i spróbuje tych ciasteczek, które upiekłyśmy rano
z Ellie. Mam rację?
– Tak, Maude – odparła Sara, uśmiechając się do niej z wdzięcznością. –
Wspaniała propozycja.
– Doskonale. A teraz, Ellie, idź do kuchni i ustaw wszystko na tacy. A ty,
Billie, weź prezenty, które pani przyniosła, połóż je pod choinką i nie pozwól, żeby
– Lancelot się do nich dobrał. Zaś tobie, młody człowieku – powiedziała do
Arthura, biorąc go pod pachę – trzeba zmienić pieluszkę. Najwyższy czas na to.
Zaniosła szamoczącego się niemowlaka na stół, a Ellie niechętnie puściła rękę
Sary i podniosła się z wersalki.
– Pójdę z tobą, Ellie – powiedziała Sara i pomogę ci trochę.
Kiedy wychodziły do kuchni, Arthur gaworzył, machając gołymi nóżkami,
przewijany przez Maude, a Billie klęczał przy choince, układając prezenty
odpychał delikatnie Lancelota, który próbował rozwiązać zębami wstążkę na jednej
z paczek. Pies cofał się, ujadając żałośnie, Arthur piszczał, Maude zanosiła się od
śmiechu, a Sara i Ellie w drzwiach trzymały się za boki. Sara zapomniała nagle o
wszystkich swoich obawach. Zakosztowała cudownego smaku domowego ciepła i
od dawną nie była taka szczęśliwa.
Jim przystanął przed drzwiami swojego mieszkania i serce zabiło mu mocniej.
Wiedział, że ulega złudzeniu, bo z pewnością jego tajemnicza nieznajoma już
wyszła. Możliwe zresztą, że w ogóle się nie pojawiła. Mimo to czuł suchość w
ustach, a serce mu łomotało jak sztubakowi, który pierwszy raz idzie na randkę z
dziewczyną.
Wszedł do przedpokoju, zdjął kurtkę i zajrzał do living-roomu. Zauważył, że
pod choinką przybyło kolorowych paczuszek, ale tej, która je przyniosła, już nie
było. Billie gdzieś zniknął, a Ellie z nosem w książce kuliła się w rogu wersalki,
Leżący na dywanie Arthur bawił się własnymi palcami u rąk, mrucząc coś w
swoim niemowlęcym języku, ujrzawszy Jima, przekręcił się na brzuszek, ze
zdumiewającą szybkością przyczołgał się do jego stóp i chwycił go za spodnie,
próbując podciągnąć się wyżej.
Jim schylił się i podniósł go wysoko na rękach, a rozpromieniony dzieciak
gulgotał z rozkoszy.
– Cześć, Ellie – powiedział Jim. – Widzę, że są jakieś nowe prezenty pod
choinką. Odwiedził was święty Mikołaj?
– To nasza Księżniczka – powiedziała Ellie z radosnym uśmiechem. – Jaka ona
piękna, Jim – westchnęła – i jaka kochana.
– A jak była ubrana? – spytał Jim, po czym siadł obok Ellie.
– Miała szare spodnie – przypominała sobie Ellie. – Białą gładką bluzkę i taką
małą wełnianą kamizelkę, szaroniebieską i... – urwała z braku odpowiednich słów –
pachniała wspaniale. Jak... jak kwiaty, kiedy świeci słońce.
Jim pochłaniał w milczeniu te informacje, melancholijnie wspominając
kwiatowo-słoneczny aromat owych perfum.
– A może przypadkiem spojrzałaś przez okno i zauważyłaś jej samochód? –
spytał od niechcenia, czując się jak zdrajca.
– Tak, ale ona odjechała taksówką.
– Aha – westchnął rozczarowany. – I nie powiedziała ci też pewnie, jak ma na
imię?
– Nie. – Ellie potrząsnęła przecząco głową. – Mówiła, że nie może. Ale
obiecała, że niedługo znowu nas odwiedzi.
Wiadomość ta poprawiła Jimowi humor. Podrzucił wyżej Arthura, który aż
pokraśniał i zachłysnął się z emocji.
Weszła Maude, ubrana już do wyjścia, trzymając pod pachą wiklinową budkę, z
której wystawał nos Lancelota.
– Słyszałam, że wróciłeś – odezwała się do Jima. – Na mnie już czas, mam
jeszcze trochę świątecznych sprawunków do zrobienia.
– Dzięki za wszystko, Maude – powiedział Jim serdecznie. – Bez ciebie nigdy
nie dałbym sobie rady.
– Drobiazg... – Machnęła lekceważąco ręką. – Dla mnie to była przyjemność.
Jesteś pewien – dodała po krótkiej pauzie – że możesz sam zostać na
gospodarstwie? To nie jest wcale łatwe. Ostatecznie mogłabym się jakoś wyłgać z
tego wyjazdu. Wcale nie muszę trawić dwóch tygodni na wywracaniu się na
śniegu.
– Nie bądź śmieszna – odparł stanowczo Jim, sadzając Arthura na dywanie i
podnosząc się z miejsca. – Planowałaś tę wycieczkę od wieków. Nie będę miał tu
żadnych problemów. Ellie pomoże mi przy Arthurze. Ona najlepiej wie, jak się nim
opiekować.
– Co prawda, to prawda – powiedziała Maude i pogłaskała pieszczotliwie Ellie
po głowie. – To istna mała mamusia.
– A jeśli chodzi o Billiego... – podjął Jim. – Nawiasem mówiąc, co się z nim
dzieje?
– Bóg raczy wiedzieć. Nie mam pojęcia gdzie się to chłopaczysko podziewa
całymi dniami, Ale był tu podczas wizyty tej pani. Dobre i to.
Jim popatrzył na nią uważnie myśląc, jak niezwykle szybko zyskał w tej
kobiecie wielkiego przyjaciela.
– Och, ona jest naprawdę boska – powiedziała miękko Maude. – Absolutnie bez
zarzutu. Sama słodycz. Taka miła i nieśmiała.
– Nieśmiała? – zdumiał się Jim, pamiętając dobrze sposób, w jaki ta elegancka
dama doprowadziła go do łóżka. – Odniosłaś wrażenie, że jest nieśmiała?
– Absolutnie – stwierdziła stanowczo Maude. – Z początku była bardzo
zalękniona, umierała ze strachu, że wtargniesz tu raptem i weźmiesz ją do niewoli.
Ale później, w kuchni, przy kawie i ciasteczkach, odprężyła się i było bardzo
wesoło, prawda Ellie?
– Dziewczynka przytaknęła tak żywo, że Maude i Jim nie mogli powstrzymać
uśmiechu.
– Gdzieś ty ją poznał? – wypytywała Maude.
– Jak to się stało, że byliście razem wtedy, gdy znaleźliście dzieci, a ty nawet
nie wiesz, jak się nazywa? Może byś opowiedział mi całą tę historię? To taka
czarująca istota.
Jim poruszył przecząco głową.
– To poufna sprawa. Wyłącznie między tą panią, a mną. Ale, ale... – spytał z
nagła – czy dałaś jej mój list?
– Owszem, ale nie wzięła go z sobą. Nie chciała.
– Nie przeczytała go? – spytał Jim i serce mu zamarło.
– Przeczytała, a jakże! Ach, to było takie zabawne, Jim. Dałam jej list, a ona –
jak ci powiedziałam – nie chciała go zabrać, ale zgodziła się przeczytać, co tam
napisałeś. Wyjęła z torebki ogromne okulary i buzia całkiem jej za nimi zniknęła.
Strasznie była śmieszna w tych wielkich okularach. Jak skończyła czytać,
uśmiechnęła się, podała mi z powrotem list i prosiła, żeby ci podziękować.
– I to wszystko? – zapytał rozczarowany. – Tylko podziękować? Nic więcej?
– Przykro mi, Jim. – Maude poklepała go współczująco po ramieniu. – Ale
mogę cię pocieszyć, że na – pewno znów tu przyjdzie. Wygląda na to, że przepada
za dzieciakami.
Jim uśmiechnął się blado, a Maude zaczęła się długo i czule żegnać z Ellie i
Arthurem.
– No – powiedziała wreszcie w progu, przyciskając mocniej do boku budkę z
Lancelotem – do widzenia i wesołych świąt. Zobaczymy się za dwa tygodnie. Jim,
czy aby na pewno dasz sobie ze wszystkim radę?
W odpowiedzi Jim posłał jej uśmiech, który miał świadczyć, że nie ma powodu
do niepokoju, ale sam pełen był wątpliwości. Zastanawiał się, gdzie jest Billie,
kiedy Arthurowi zacznie się wykluwać następny ząb i co powie administratorowi,
gdy ten znów zagadnie go o dzieci.
– Jasne, że tak – oświadczył z przekonaniem. – Baw się dobrze, mam nadzieję,
że nie zapomnisz, jak się robi pług, bo okryłabyś mnie hańbą.
Maude rozpromieniła się młodzieńczo, pomachała im ręką i zjechała na dół,
gdzie odźwierny, jej najnowszy wielbiciel, czekał cierpliwie, żeby odwieźć ją do
domu.
Jim siadł znów na wersalce i sięgnął po wieczorną gazetę. Ellie przytuliła się do
niego z książką w ręku, a pełzający po podłodze Arthur, cisnąwszy mu na kolana
plastikowego królika wspiął się jego śladem. Jim przytrzymywał malca jedną ręką,
a drugą przewracał stronice gazety.
– Ellie – spytał w pewnej chwili. – Czy pamiętałaś, żeby wsunąć Maude do
torebki tę kopertę, którą ci dałem?
Ellie skinęła głową.
– Schowałam ją na sam spód i znajdzie ją chyba dopiero, gdy będzie szukać
kluczy pod drzwiami swojego mieszkania.
– Sprytna z ciebie dziewczynka. Maude będzie się wściekać. Zarzekała się, że
nie weźmie od nas ani centa ale przecież zasługuje na jakąś nagrodę, no nie?
Ellie przytaknęła i pogrążyła się w lekturze.
– Czy Maude zostawiła coś na kolację? – zagadnął ją Jim z nadzieją w głosie.
– W piecyku jest szynka i jakaś śmieszna potrawą Maude nazywa ją
„skalpowane ziemniaki".
Jim poczuł, jak mu ślina nabiega do ust, przysmak Maude przemówił mu do
wyobraźni.
– A co z Billiem? – spytał. – Wróci niedługo?
– Nie tak zaraz. Ale nie martw się, przyjdzie później. Billie mówi, że mu się tu
nie podoba, ale ja myślę, że tak naprawdę woli być tutaj, niż szwendać się po
ulicach. Nie chce tylko, żebyśmy o tym wiedzieli – dodała z przebłyskiem
przenikliwości.
Jim skinął w milczeniu głową i zajął się znów gazetą, krzywiąc się od czasu do
czasu, gdy Arthur przesadził w zapale nadgryzania mu wskazującego palca.
Ale litery skakały mu przed oczami i nie mógł się skupić. Myślał wciąż o
zagadkowej nieznajomej, czytającej jego list. Relacja Maude przypomniała mu coś.
Był przekonany, że kiedyś widział już tę kobietę z wielkimi okularami w grubej
oprawie. Jej obraz tkwił w jego podświadomości, dręczył go swoją
nieuchwytnością, doprowadzał do pasji. Było to w jakimś pomieszczeniu, do
którego napływał przez otwarte okno zapach sosen i świeżo ściętej trawy, a w
pobliżu siedziała dziewczyna w wielkich okularach na nosie.
Ale gdzie to było? Kiedy?
Zgnębiony, westchnął boleśnie, a Ellie popatrzyła nań z zatroskaniem i
przywarła mocniej do jego boku. Arthur także przez chwilę spojrzał ze
zdziwieniem na Jima, ale zaraz ze wzmożonym zapałem zaczął się znów znęcać
nad jego palcem.
Święta minęły pośród śmiechu i radości, nie znanych dotąd w mieszkaniu Jima.
Dzieci z niezwykłą łatwością przywykły do zmiany, jaka zaszła w ich życiu, a
zwłaszcza Arthur, który baraszkował z taką beztroską, jakby zawsze opływał w
dostatki.
– To jego pierwsza Gwiazdka – powiedziała Ellie. – I taka piękna. Może i
wszystkie następne będą podobne, a nie takie, jak...
– Jak co, Ellie? – zapytał Jim. – Powiedz, jakie były dotąd wasze święta?
– Ellie wzdrygnęła się i opuściła głowę, kryjąc twarz W opadających z czoła
włosach.
– Nie chciałabym o tym mówić – szepnęła. – Mama zwykle bardzo dużo piła
podczas świąt – dodała z wysiłkiem. – Czasami nie było jej przez kilka dni i jeżeli
Billie nie przyniósł jakiegoś jedzenia, chodziliśmy głodni. Jak myślę o Bożym
Narodzeniu, to zaraz mi się przypomina ten okropny głód i tylko bym płakała.
– Boże – mruknął Jim, gładząc ją po głowie. – Tak mi przykro, Ellie.
– Nic nie szkodzi – powiedziała z uśmiechem. – Teraz jest nam dobrze i ty o
nas dbasz, i Maude, i Księżniczka, i już nie jestem głodną. Tak się objadłam
czekoladą, że ledwo chodzę – dorzuciła figlarnie. – I popatrz na Arthura.
Chłopczyk siedział na dywanie, pochłonięty bez reszty kupionym przez Sarę
„malutkim manipluatorem". Szybko pojął, co trzeba zrobić, aby gwizdki
zaświstały, dzwoneczki zadźwięczały, małe piłeczki potoczyły się do
przezroczystych tulejek, a okienka i drzwi otwierały się i zamykały w
miniaturowym pałacu. Za każdym razem, kiedy mu się udało, wydawał zwycięski
okrzyk i tłukł piąstkami o podłogę. Ellie uśmiechnęła się do niego i zajęła się swoją
„układanką jubilerską" rozłożoną na stole jadalnym.
Tkwiła przy niej godzinami, sklejając wielobarwne muszelki i tworząc z nich
zawiłe desenie na szklanych kółkach i kwadracikach.
Jim obserwował zadumany, z jaką wytężoną uwagą przykładała się do tego.
Musiał przyznać, że Księżniczka dobrze wiedziała, czym zrobi przyjemność
dzieciom. Nawet Billie był bez wątpienia zadowolony ze swojego sprzętu
wędkarskiego i często go lustrował, obracając w palcach lśniące przynęty i
spławiki, i zgłębiał tajniki nawijania żyłki na szpulę oraz mocowania haczyków i
linek ciężarkowych.
– Ellie – zapytał raptem Jim – czy mogłabyś kiedyś sama dopilnować Arthura?
Dziewczynka spojrzała na niego zdziwiona.
– Przecież nieraz pilnowałam go sama całymi dniami. I był wtedy dużo
mniejszy niż teraz.
– Prawda, prawda – rzekł nieco zawstydzony.
– Zapomniałem, jaka z ciebie zaradna osóbka.
– Czy wyjeżdżasz gdzieś? – spytała.
– Nie, ale pomyślałem, że moglibyśmy się wybrać z Billiem na wędkowanie w
przeręblu i wypróbować jego ekwipunek.
– Och, Jim! – zawołała Ellie. – Cudownie! Billie by się strasznie ucieszył.
– Nie jestem taki pewien – rzekł smutno Jim.
– Billie chyba nie za bardzo mnie lubi.
– Oczywiście, że cię lubi. Jesteś najlepszym człowiekiem na świecie i Billie o
tym wie. Trochę się boczy, ale to wszystko.
– Martwi się, co się z wami stanie?
Ellie skinęła głową.
– On mówi, że za miesiąc nas stąd wyrzucą. Powiedział mu to pewien człowiek,
kiedy zjechał na dół ze śmieciami. Mówił mu, że do końca stycznia musimy się
wynieść.
– To niezupełnie tak – powiedział Jim. – Jestem pewien, że pan Clement w
razie potrzeby zgodzi się na miesiąc zwłoki.
– Ale tutaj i tak nie wolno nam zostać. Nie możemy też przenieść się do Maude
i nawet nie wiemy, jak się nazywa Księżniczka. To bardzo martwi Billiego. On po
prostu nie ma nas dokąd zabrać.
– A ty, Ellie? Ty się nie martwisz? Wiesz o tych wszystkich kłopotach i nie
gnębi cię to?
Ellie odłożyła na bok małe szczypczyki do muszelek i popatrzyła przeciągle na
Jima.
– Martwiłabym się – powiedziała w końcu – gdyby nas wzięła Opieka
Społeczna. Wtedy zwariowałabym ze strachu. Ale wiem, że Billie na to nie
pozwoli, uciekniemy tak, jak przedtem i jakoś to będzie.
– Ależ, Ellie, czy mogłabyś znów żyć w takim miejscu jak poprzednio?
Cierpieć zimno i głód? Czy zniosłabyś to?
– Gdybym musiała... Widzisz – rzekła spokojnie – teraz to byłoby inaczej.
Nawet, gdyby było bardzo ciężko, zawsze mogłabym pomyśleć o tym, jak
mieszkaliśmy u ciebie i od razu zrobiłoby mi się lżej. Na przykład jednego dnia
myślałabym o Maude i Lancelocie, a innego dnia o tym, jak nas zabrałeś w Boże
Narodzenie do tej fikuśnej restauracji, a kiedy indziej o tym, jak przyszła
Księżniczka z prezentami. Mam tyle miłych rzeczy do wspominania. Na pewno
byłoby mi łatwiej.
Jim odchrząknął, podniósł dyskretnie dłoń do oczu i zainteresował się nagle
tym, co robi Arthur. Po chwali – już opanowany – zwrócił się do Ellie.
– Słuchaj, dziecko – powiedział spokojnie. – Nigdy do tego nie dojdzie. Nie
wrócisz nigdy do żadnej nory i nie będziesz żyła wspomnieniami. Będziesz miała
opiekę i Arthur zostanie przy tobie. Możesz to powtórzyć Billiemu. W razie
konieczności podnajmę komuś to mieszkanie, kupię domek i nikt nie będzie miał
prawa was z niego usunąć.
– Albo – odezwała się z zadumą Ellie – Księżniczka zabierze nas do swojego
zamku. Jestem pewną że mieszka w zamku, prawda Jim? W takim jak na obrazku
w książce, którą mi dałeś. Z fosą i wieżami. I ma złote łoże z jedwabnymi
zasłonami. Jak myślisz?
– Może tak – zaśmiał się Jim – a może nie.
Umilkli, przyglądając się Arthurowi, który odkrył nagle gałkę, po przekręceniu
której z pudełka wyskakiwał szczerzący zęby diabełek. – Czy widziałaś – zapytał
po chwili Jim – jak Księżniczka zakładała okulary?
Ellie przytaknęła, nie odwracając głowy, zajęta szukaniem płaskich odprysków
muszli, potrzebnych jej jako listki.
– Jak ona wyglądała, Ellie? To znaczy, kogo ci przypominała w tych okularach?
Ellie zamyśliła się przez moment, osadzając zieloną skorupkę na kropelce kleju.
– Jak doktor – powiedziała wreszcie. – Tak właśnie wyglądała. Albo jakiś
naukowiec. No, widziałeś chyba w telewizji takie mądre panie, jak...
Ale Jim już nie słuchał. Pobladły, patrzył przed siebie niewidzącymi, szeroko
rozwartymi oczami, jakby doznał szoku.
W końcu przypomniał sobie, gdzie i kiedy w przeszłości zetknął się z Sarą.
Rozdział 7
Sara czekała w napięciu na powrót lekarza. Nieruchomy wzrok utkwiła w
grafiku umieszczonym na przeciwległej ścianie. Grafik miał kształt ogromnego
koła i wskazywał precyzyjnie ciężarnym kobietom dni, w których miały rodzić.
Starała się nie poddawać emocji. Ostatnio, ni z tego ni z owego, miewała często
napady przygnębienia, bez konkretnej przyczyny. Z depresją i smutkiem
przeplatały się równie nieuzasadnione wybuchy euforii.
Zdawała sobie sprawę z przyczyn tego stanu. Mimo że nie miała okresu o
zwykłym czasie, była przekonana, że nie zaszła w ciążę. Po prostu nie czuła, żeby
się w niej cokolwiek działo, a jej zdaniem powinna coś czuć. Płód się nie zawiązał i
wobec tego należało albo dać sobie spokój z tym pomysłem, albo zacząć wszystko
od nowa.
Była doszczętnie załamana doznanym zawodem. Jej dokładne, optymalne
wyliczenia wzięły w łeb wskutek zbiegu okoliczności, których nie mogła
przewidzieć. Ogarnęło ją znużenie i poczucie beznadziejności, nie wiedziała jak ma
postąpić. Czy znowu zaczekać na odpowiedni moment i umówić się z Jimem,
udając że doskwiera jej głód seksualny? Czy on w to uwierzy?
W końcu Jim był kimś więcej, aniżeli dobrze zbudowanym, pustogłowym
sportsmenem. Był inteligentny i bystry, i każdy kontakt z nim stanowił dla Sary
niebezpieczeństwo. Mógł się domyślić, co jest grane i rozszyfrować ją.
Z drugiej strony, nie chciała zastąpić go innym mężczyzną.
Rozległo się pukanie i w szparze uchylonych drzwi pojawiła się siwa głowa
doktora McLellana – Można? – spytał. – Już ubrana? Podwinął poły fartucha i
usiadł za biurkiem.
– A teraz, Saro, zobaczmy, co tu mamy – rzekł, – patrząc na wyniki analiz. –
Właściwie, to nie jestem pewien, co chciałabyś ode mnie usłyszeć.
– Dobrze pan wie, doktorze. Mówiłam panu. Chodzi o to, czy jestem w ciąży,
czy nie.
– Wiem, Saro. Miałem na myśli to, którą z dwóch odpowiedzi na to pytanie
wolałabyś usłyszeć.
– Po prostu chcę znać prawdę.
– W porządku, moja droga, zaszłaś w ciążę. Oceniam, że płód ma około
czterech tygodni. Jeśli data, którą mi podałaś jest dokładna, możesz oczekiwać
rozwiązania około dziesiątego września.
Sara patrzyła na doktora jak oniemiała. Ręce się jej trzęsły, zbladła. McLellan
obserwował ją z obojętną powagą, czekając aż się odezwie.
Po dłuższej chwili oczy Sary rozbłysły radosnym niedowierzaniem, a policzki
przybrały ceglastą barwę. Spoglądała na doktora zaszklonym wzrokiem,
uśmiechnięta, lecz niezdolna wykrztusić słowa.
– No, cóż – zagadnął lekarz, spozierając na jej rozjaśnioną twarz. – To chyba
wystarczy za odpowiedź.
– Słucham? – rzekła Sara łamiącym się głosem.
– Rozumiem, że chcesz urodzić to dziecko, Saro – oświadczył łagodnie.
– O, tak! – szepnęła. Tak, chcę, doktorze. I to bardzo.
– To właśnie wywnioskowałem z twojej reakcji.
– Wszystko powinno pójść jak z płatka. Zdrowa z ciebie dziewczyna i zawsze
mądrze o siebie dbałaś. Dam ci trochę broszurek do postudiowania.
Otępiała ze szczęścia Sara ledwo mogła się skupić na tym, co mówi doktor. Jak
z oddali docierały do niej wskazówki na temat diety i innych środków ostrożności,
jakie obowiązują w jej stanie.
Pragnęła tylko jednego: wyjść stąd i znaleźć się sama w czterech ścianach,
gdzie mogłaby spokojnie kontemplować cudowną nowinę.
– Cztery tygodnie – powiedziała, przerywając doktorowi, który przestrzegał ją
przed nadużywaniem w potrawach soli. – To znaczy, że już jej się formuje
mózgowie, a po bokach pojawiają się zalążki kończyn. ..
– Czy to jest dziewczynka, Saro? – uśmiechnął się doktor.
– O, tak – odparła, rumieniąc się. – Sądzę, że tak.
– No cóż, niech i tak będzie, ale co do fazy rozwojowej, to masz stuprocentową
słuszność. Obecnie najistotniejsze jest, żebyś miała kontrolę nad tym, co jesz i
pijesz, jakie lekarstwa łykasz i tak dalej.
– Nie zrobię na pewno nic, co by mogło zaszkodzić dziecku.
– Doskonale. Albowiem twoje niewłaściwe postępowanie może mieć skutki
trwające przez całe życie.
– Niech się pan nie martwi, doktorze. Nie ma dla mnie nie ważniejszego na
świecie. Będę o nią dbała.
Doktor uśmiechnął się przyjaźnie, udzielił jej jeszcze kilku instrukcji, wręczył
plik ulotek informacyjnych i przypomniał, żeby zapisała się w recepcji na następną
wizytę.
Jadąc samochodem przez zaśnieżone ulice, Sara nie mogła wciąż uwierzyć w
swoje szczęście. Idąc do lekarza, była przeświadczona, że opóźniony okres, to
rezultat nerwowego napięcia, stresu, przez jaki przeszła.
– Jestem w ciąży – powiedziała głośno. – I będę miała dziecko.
Nawet kiedy usłyszała tę nowinę wymówioną własnym głosem, nie wydało jej
się to realne. To było zbyt piękne i. , po prostu zbyt piękne.
Zostawiwszy wóz na parkingu instytutu, weszła do budynku i zatrzymała się w
recepcji, żeby sprawdzić, czy zostawiono dla niej jakieś wiadomości.
Recepcjonistka Joelle przywitała ją takim uśmiechem, że Sara zastanawiała się,
czy wyczytała coś z jej twarzy. Nie zdawała sobie sprawy, jaki radosny blask
promieniował z jej oczu.
– Cześć, Saro – odezwała się Joelle. – Bardzo zimno?
– Mróz wciąż trzyma – odpowiedziała Sara, odwijając długi, kratkowany szal, –
Czy dzwonił z "Apexa" w sprawie mikroskopu? Gały tydzień czekam, żeby dali
znak życia.
Joelle przejechała długopisem po wykazie odebranych telefonów.
– Tak. Potwierdzili, że soczewka jest nadal na gwarancji. Mogą wykonać
naprawę u nas albo u siebie, jeśli prześlemy im mikroskop.
– O, to dobrze. Jeszcze coś?
– Chwileczkę. Pół godziny temu dzwonił twój agent podatkowy. Prosi o
podrzucenie mu wszystkich rachunków, żeby mógł wyliczyć podatek dochodowy
za miniony rok.
– Racja. Nie mogę chyba odkładać tego w nieskończoność, prawda?
– Wszystkich nas to dotyczy – rzekła z rezygnacji Joelle. – Aha, jakiś
mężczyzna czeka na ciebie w twoim gabinecie.
– Mężczyzna? Kto taki? W jakiej sprawie?
– Nie podał nazwiska. Carl z nim rozmawiał. Ale mogę ci powiedzieć, że to
całkiem niczego facet. Prawdę mówiąc, rewelacyjny.
– Co masz na myśli? – spytała zaniepokojona Sara.
– Mniejsza o to. Z tobą i tak nic nie wskóra. Nie spotkałam jeszcze kobiety,
która mając takie możliwości, robiłaby z nich tak nikły użytek.
Sara roześmiała się, odrzuciła do tyłu włosy i wyszperawszy z torebki okulary
osadziła je sobie na nosie.
– Proszę bardzo – powiedziała. – To jedyne czym mogę polepszyć swoją urodę
w nagłych wypadkach. No więc, po co przyszedł ten przystojniak?
– Nie mam pojęcia. Mówiłam ci, że Carl go przyjął. Zdaje się, że wypytywał go
o twoje studia, kurs szkoleniowe i temu podobne rzeczy.
– Och, to pewnie gość z komisji stypendialnej Wygląda na to, że chcą
prześledzić moją edukację poczynając od przedszkola. Mam nadzieję, że nie
zabierze mi za dużo czasu. Mam tyle spraw, które muszę...
Umilkła nagle, przez dłuższą chwilę błądził gdzieś myślami, po czym,
rzuciwszy Joelle roztargnione spojrzenie, pomaszerowała w głąb korytarza.
Weszła energicznie do swego pokoju, zdejmują z ramion gruby płaszcz z
wielbłądziej sierści.
Tyłem do wejścia stał wysoki, jasnowłosy mężczyzną przyglądając się
grzbietom książek na półce. Kiedy się odwrócił, Sara stanęła jak przygwożdżona i
krew uciekła jej z twarzy.
Był to Jim Fleming.
– Czołem, urocza damo – powiedział cicho najwyraźniej ubawiony wrażeniem,
jakie wywarła n;
niej jego obecność. – Widzę, że nosimy znów te okropne okulary.
Nim Sara zdołała otworzyć usta, podszedł do niej, wziął z jej rąk płaszcz i
powiesił go w szafie, nie przestając się uśmiechać.
Sara poczuła się przeraźliwie bezbronną i zagrożona. Zdawało jej się, że Jim
widzi ją na wylot, że wykryje jej sekret. Chwyciła swój laboratoryjny kitel i
włożyła go, trzęsąc się jak osika.
– Trochę za późno – powiedział kpiąco Jim. – Zdążyłem już zauważyć, jak
wspaniale leży na pani ten sweterek, panno Burnard.
Unikając jego wzroku, stanęła za biurkiem i zaczęła nerwowo przekładać
papiery z miejsca na miejsce.
– Jak mnie znalazłeś?
– Nie przyszło mi to łatwo, zapewniam cię. Czy mogę usiąść? – zapytał,
podchodząc do obitego skórą krzesła naprzeciw biurka.
– Tak... tak, oczywiście, usiądź.
Jim usadowił się wygodnie, wyciągając przed siebie długie nogi. Miał na sobie
luźne szare spodnie, kaszmirowy pulower, a pod nim koszulę z krawatem.
Wyglądał oszałamiająco przystojnie, co dostrzegła nawet Sara nie poświęcająca
zwykle uwagi męskiej urodzie.
– A więc pytałaś, w jaki sposób cię znalazłem?
– powiedział pogodnie Jim, opierając dłonie na poręczach krzesła.
– Tak – odparła, poprawiając okulary i udając zainteresowanie leżącymi na
biurku notatkami. – Bardzo mnie to ciekawi.
– Jak powiedziałem nie było to łatwe. Najpierw zrobiłem rundę po okolicznych
pubach, ale nikt sobie ciebie nie przypominał. Stale jednak miałem wrażenie, że już
cię kiedyś spotkałem. Zaświtało mi w głowie dopiero wtedy, gdy Maude
opowiedziała mi o tych wielkich okularach, które założyłaś, żeby przeczytać mój
list. Pamiętasz ten moment? – spytał i umilkł, patrząc na nią wyczekująco.
– Pamiętam – kiwnęła głową. – Mów dalej, proszę.
– Kilka dni temu zapytałem Ellie, jak wyglądałaś w tych okularach, a ona
powiedziała, że zupełnie jak te mądre uczone w telewizji i wtedy doznałem
olśnienia.
Sara poczerwieniała i poruszyła się niespokojnie.
– Absolwentka uniwersytetu – pomyślałem. – Tam właśnie cię widziałem, Saro.
Chodziliśmy na te same wykłady z literatury. To ty byłaś tą fantastyczną
dziewczyną w okularach, która nigdy nie zaszczyciła mnie słowem rozmowy. To
był silny cios w moje młodzieńcze ego. Ignorowałaś mnie z premedytacją przez
cały semestr.
– Chyba żartujesz – powiedziała sucho Sara, podnosząc mimowolnie wzrok. –
Byłeś idolem kampusu, a ja niepozornym molem książkowym. Nawet nie
wiedziałeś, że istnieję.
– Może cię to zdziwić – rzekł cicho Jim – ale chyba twoja wiedza na mój temat
jest uboższa, niż to sobie wyobrażasz.
Sarze przypomniały się długie godziny strawione na badaniu biografii Jima,
żmudne kompletowanie jego kartoteki, którą wciąż miała w szufladzie – i spuściła
oczy w obawie, że zdradzą jej myśli.
Tak czy owak – ciągnął Jim – odkąd mi się skojarzyłaś z uniwersytetem, reszta
poszła gładko. Przejrzałem roczniki uczelniane, natrafiłem na twoje zdjęcie z
imieniem i nazwiskiem i zadzwoniłem do Howiego Meyera, żeby zapytać, co się z
tobą dzieje.
– Znasz Howiego? – spytała ze zdziwieniem Sara.
– Jasne. Grywaliśmy czasem w kometkę. Od niego dowiedziałem się, gdzie
pracujesz i oto jestem.
– I oto jesteś – powtórzyła jak echo Sara.
– Howie mówił też – dorzucił Jim od niechcenia – że wciąż jesteś panienką.
„Poślubiła jedynie swój instytut" – tak się wyraził.
Sara zarumieniła się i zagryzła nerwowo usta.
– Co to ma do rzeczy – spytała – czy wyszłam za mąż, czy nie?
– Ma, bo byłem pewien, że jesteś mężatką i stąd ta – twoja gra w kotka i
myszkę. Wyrwała się mężulkowi – myślałem sobie – na nockę z figielkami i ma
stracha, że wpadnie.
Sara skrzywiła się z niesmakiem.
– Gdybym była zamężna – oświadczyła wyniośle – nie wymykałabym się na
„nockę z figielkami". Możesz mi wierzyć. Nie zwykłam oszukiwać, to
zdecydowanie nie w moim stylu.
– Wiem – skinął głową Jim. – I to właśnie – dodał z uśmiechem –
zdopingowało mnie jeszcze mocniej, żeby cię za wszelką cenę odszukać.
– Ale dlaczego, Jim? – spytała Sara, po raz pierwszy spoglądając mu prosto w
oczy. – Dlaczego zadałeś sobie tyle trudu?
– To zabawne – rzekł unosząc brwi – ale chciałem ci zadać dokładnie to samo
pytanie.
– Jak to?
– Och, daj spokój, Saro – powiedział niecierpliwie. – Przecież to nasze
spotkanie w barze nie było przypadkowe. Nigdy tam przedtem nie przychodziłaś.
Dlaczego właśnie wybrałaś się do tego pubu tamtej nocy?
Sarze zrobiło się zimno ze strachu. Obmyślała pospiesznie w miarę
przekonującą odpowiedź.
– Pamiętasz – zaczęła zacinając się zrazu i stopniowo wyrównując głos –
pamiętasz Wendy? To dziewczyna, która jesienią była pomocnicą barmana w tym
pubie.
– Nieduża? Kręcone rudawe włosy mnóstwo piegów, dużo słów, mało treści?
– To ona – potwierdziła z tłumionym uśmiechem Sara, słysząc tę dosadną lecz
trafną charakterystykę.
– Znam ją od dawna. Często mi opowiadała jak wesoło jest w tym barze i
postanowiłam, że zajrzę tam na drinka. Potem przyszedłeś ty i od razu cię
poznałam, a ty mnie nie. Czułam się taka samotna, a ty przecież nie byłeśmi
zupełnie obcy... Więc, kiedy tak się jakoś zaczęliśmy do siebie skłaniać,
pomyślałam – dlaczego by nie?
Jim obserwował ją uważnie z drugiej strony biurka.
– To niezła historyjką Saro – powiedział w końcu – ale nie jestem nią
całkowicie przekonany.
– Dlaczego miałabym kłamać? Czy podejrzewasz mnie o jakąś złowrogą
intrygę? Naprawdę myślisz, że specjalnie upatrzyłam cię sobie na ofiarę moich
mrocznych i niegodziwych zamiarów?
Jim siedział nieruchomo, spokojnie się jej przyglądając.
– Chyba nie – odparł. – Ale jednak wydaje mi się to nieco dziwne. Coś mi tu
mimo wszystko... nie pasuje.
– Zdarza się, że komuś dokuczy samotność – uśmiechnęła się niewyraźnie Sara.
– I wówczas robi – się dość często dziwne rzeczy. A teraz daruj, że zmienię temat i
zapytam o dzieci, – Myślałby kto, że potrzebujesz o nie pytać – powiedział ze
zgryźliwą nutką. – Ile razy widziałaś się z nimi od powrotu Maude? Chyba trzy.
Zakradałaś się do nich, kiedy byłem zajęty w biurze, prawda?
Sara oblała się rumieńcem.
– Tak, ale... Ostatnio byłam trochę załatana i od kilku dni nie zaglądałam do
nich. Jestem ciekawa, co porabiają.
– Skoro pytasz... no więc Ellie wciąż jest oczarowana tą układanką od ciebie.
Aha, byłbym zapomniał. Przyniosłem ci prezent od niej.
Podszedł do wieszaka przy drzwiach, wyjął z kieszeni swojej kurtki niewielki
pakiecik i podał go Sarze, „ukochanej Księżniczce od Ellie" – głosiły małe,
staranne literki na kartce adresowej.
– Nie powiedziałeś im, jak się nazywam? – spytała z uczuciem niedorzecznej
dumy.
– To twoja rzecz, Saro. Powiesz im, jeśli zechcesz. W każdym razie wszyscy za
tobą szaleją. Włącznie z Maude. Dokonałaś zbiorowego podboju tej gromadki.
Sara odwinęła papier z paczuszki. Wewnątrz było małe pudełeczko, a w nim, na
wyściółce z waty – para kolczyków ze skorupek muszli, naklejonych misternie na
plastikowe kółeczka.
– Ale piękne! – szepnęła Sara z podziwem. – Po prostu cudowne. Nie miałam
pojęcia, że Ellie jest taka zdolna. To wygląda prawie na profesjonalną robotę.
– Ma talenty manualne – oświadczył Jim pobłażliwym tonem dumnego rodzica.
– Tkwi nad tą układanką godzinami, zapominając o bożym świecie. Zdumiewająco
dobrze udało ci się trafić w jej upodobania.
Sara zdjęła okulary i popatrzyła na niego oczami lśniącymi od zadowolenia.
– Bawiłam się taką układanką w dzieciństwie – powiedziała – i nigdy nie
zapomnę, jaką mi to sprawiało frajdę. – Tylko – dodała z uśmieszkiem – daleko mi
było do uzdolnień Ellie.
Jim zaśmiał się, po czym uzupełnił swoje sprawozdanie odmalowaniem
manipulującego Arthura i wrażeniem, jakie zrobiły na Billiem przybory
wędkarskie.
Sara wyzbyła się początkowej rezerwy i zdawała się nie pamiętać o swojej
obawie, że Jim pokrzyżuje jej dalsze plany. Widziała w wyobraźni sceny, jakie
opisywał i zaśmiewała się razem z nim.
Zreflektowała się jednak po pewnym czasie.
– Jim, co będzie z tymi dziećmi? – spytała cicho. – Chcesz je naprawdę
zatrzymać?
– Bóg świadkiem, że nie wiem – westchnął, patrząc posępnie w okno. – Po
prostu nie wiem. Jest tyle niewiadomych...
– Ellie mówiła mi, że nie pozwolą im dłużej mieszkać u ciebie...
– Tak. Mam czas tylko do końca miesiąca. Może uda mi się wyżebrać jeszcze
dwa tygodnie, ale nie więcej.
– To za mało, żeby coś wymyślić, prawda?
– Właśnie. Najgorsze, że mam podpisaną umowę najmu na trzy lata. Jeśli nie
znajdę kogoś na swoje miejsce, będę musiał płacić nadal czynsz. To się nie da
pogodzić z ewentualnym kupnem domku na raty. Wątpię zresztą czy w tej sytuacji
udzielą mi pożyczki.
– A więc co zrobisz? – spytała z zatroskaną miną.
– Doprawdy, nie mam pojęcia, u mnie nie mogą zostać, to pewne. Obejrzałem
kilka domków, ale chyba nie starczy mi pieniędzy, nawet gdybym podnajął komuś
mieszkanie. Całą gotówkę zainwestowałem. Własny dom nie figurował na czele
listy moich potrzeb.
– A Maude nie mogłaby...
– Jej całe mieszkanie jest tylko trochę większe od pokoju, w którym siedzimy.
Odpowiada jej to zresztą, bo traci niewiele czasu na sprzątanie i dzięki temu ma go
więcej na ciekawsze sprawy. Ma własne życie – dorzucił aluzyjnie.
Sara skinęła domyślnie głową.
– W ostateczności – ciągnął Jim – córka Maude mogłaby wziąć na trochę dzieci
do siebie. Ale ma na głowie także własne, więc to siłą rzeczy czasowe rozwiązanie
i nie bardzo mi się podoba.
Sara ponownie przytaknęła na znak, że się z nim zgadza.
– Doświadczyły już dostatecznie dużo niepewności losu – powiedziała. – Teraz
powinny się znaleźć w miejscu, które będzie prawdziwym stałym domem, skąd nie
będą musiały znowu się wyprowadzać.
– Otóż to. Jestem dokładnie tego samego zdania.
Sara umilkła, zastanawiając się nad czymś głęboko.
– Powiedz mi, Jim – odezwała się po chwili – czy ty rzeczywiście chciałbyś
wychowywać te dzieci? To znaczy, czy zależy ci na tym, żeby mieszkały razem z
tobą?
– Niekoniecznie. Wiesz, szczerze mówiąc, to nigdy nie widziałem się w roli
ojca rodziny. Adopcja sierot także nie należała do moich skrytych marzeń. To, co
mnie teraz męczy, to ta cholerna odpowiedzialność.
– Masz na myśli to, co mówił Billie? Że to okrutne pozbawiać dzieci
serdeczności i wygód, po tym, jak się im pozwoliło ich zaznać?
– Tak jest. Chłopak ma rację. Wziąłem je do siebie pod wpływem impulsu, bez
oglądania się na konsekwencje. To była jedna z tych decyzji, której podjęcie – trwa
sekundę, ale jej skutki zmieniają całe twoje życie.
– Mówisz – nalegała Sara – że mógłbyś się z nimi rozstać, pod warunkiem, że
nadal będą razem pod czyjąś dobrą opieką?
– Zgadza się. Nie są mi na co dzień potrzebne do szczęścia. W gruncie rzeczy
cenię sobie przede wszystkim spokój i ciszę. Ale zanim pozwoliłbym im odejść,
musiałbym wiedzieć, że trafią w dobre ręce. Pokochałem je – dodał z nagłym
wzruszeniem. – To zadziwiające, jak szybko takie dzieciaki potrafią człowiekowi
przypaść do serca. I nawet gdyby ode mnie odeszły, chciałbym nadal je widywać
przy każdej sposobności.
Sara obracała w palcach długopis z wyrazem intensywnego skupienia na
twarzy.
– O czym myślisz, Saro? – spytał Jim. – Masz jakiś pomysł? A może... – urwał
z nadzieją w głosie – ty sama mogłabyś je przyjąć? Gdzie mieszkasz?
– Odziedziczyłam po ojcu dom. To w zachodniej części miasta, niedaleko
uniwersytetu – odparła machinalnie i natychmiast pożałowała tych słów.
Jim wyprostował się na krześle, zacisnął dłonie na poręczach i wpatrywał się w
nią bacznie błyszczącymi oczami.
– Masz własny dom? I mieszkasz w nim sama?
Sara pojęła natychmiast do czego zmierza i targnął nią ostry niepokój.
– Jim – rzekła pospiesznie – u mnie nie ma dość miejsca dla...
– Ale masz dom – przerwał jej. – Tak? Z podwórkiem, parkanem i tak dalej? I z
kilkoma sypialniami?
– Bez podwórka. I są tylko dwie sypialnie. Nie jest wcale większy od twojego
mieszkania. Bardzo bym chciała...
– Posłuchaj, Saro. Wiem, że to wszystko przeze mnie. To ja ponoszę całą
odpowiedzialność i nie spodziewam się, że będziesz ją ze mną dzieliła. Zapłacę, ile
zechcesz, za dach nad głową dla dzieci. Zapłacę Maude lub komuś innemu za
opiekę nad Arthurem, żeby ci nie utrudniał pracy... Proszę cię, Saro – ciągnął z
pasją – rozważ to. Chodzi tylko o kawałek przestrzeni do życia, żeby mogły być
razem i nie znalazły się znów na ulicy. To dobre dzieciaki, Saro. Proszę, zastanów
się nad tym.
Sara patrzyła na niego ze ściśniętym sercem. Myślała o tym, jak mały jest jej
dom, jak zupełnie nieodpowiedni nawet dla jej dziecka, gdy się urodzi, a co
dopiero dla trojga innych.
Z drugiej strony pragnęła z całych sił pomóc Jimowi. Mogłaby przyspieszyć
nieco realizację swych planów i kupić nowy dom już teraz. Ale żeby zdobyć na to
pieniądze, musiałaby sprzedać stary, a na rynku panował zwykły o tej porze roku
zastój. Zanim znalazłaby nabywcę, mogłoby być za późno. Odetchnęła głęboko,
usiłując zebrać myśli.
– Naprawdę, Jim – powiedziała – u mnie nie ma dla nich dość miejsca. Ja też
kocham te dzieci i tak samo, jak ty, czuję się za nie odpowiedzialna. Ale mam...
inne zobowiązania, są w moim życiu sprawy, o których nie wiesz. Gdybym wzięła
dzieci do siebie i tak musiałyby wkrótce zmienić lokum, wierz mi. Bardzo mi
przykro, Jim. Gdybym mogła pomóc, nie wahałabym się ani minuty. Ale nie mogę.
Jim skinął w milczeniu głową, poprawił się na krześle i spojrzał na Sarę z
rozczarowaniem.
Wtem przez głowę Sary przebiegła myśl, którą postanowiła natychmiast
wypowiedzieć, w obawie, że po zastanowieniu się zaraz jej poniecha.
– Jest coś, co może warto by wziąć pod uwagę – powiedziała.
– Co takiego, Saro?
– Z tego co mówisz – zaczęła opornie – wynika, że główną przeszkodą jest brak
pieniędzy, prawda? Wszystkie aktywa wsadziłeś w firmę i nie stać cię na kupno
domu, tak?
– Owszem – odparł chmurnie. – Ale nie zrozum mnie źle. Interesy idą dobrze i
siedzę mocno w dyrektorskim fotelu. Na razie jednak nie mam rezerw
gotówkowych i mój kredyt bankowy jest tak napięty, że nie mogę go naruszać.
Sara zawahała się, ściskając w dłoniach nóż do papieru, żeby opanować ich
drżenie.
– Może więc na coś się przydam – rzekła z wolna.
– Mam trochę oszczędności, przeznaczyłam je na kupno nowego domu. Mogę z
tym trochę zaczekać i pożyczę ci te pieniądze, na pewno wystarczy na pierwszą
wpłatę. Będziesz mi zwracał stopniowo, w miarę jak twoje interesy będą się
polepszać.
Mówiąc to czuła, jak ogarnia ją dotkliwy, bezbrzeżny żal. Oto ulatniały się jak
kamfora wypieszczone marzenia o słonecznym pokoiku dziecięcym, ogródku do
zabaw, obszernym pomieszczeniu dla stałej piastunki. Wszystko to musiało
poczekać, ustąpić pierwszeństwa pilniejszej potrzebie.
Jim jednak potrząsnął energicznie głową, z wyrazem wzruszenia w oczach.
– To wspaniałomyślna propozycją Saro, ale nie mogę z niej skorzystać.
Wolałbym sprzedać firmę i harować na trzech posadach, niż sięgnąć do twojej
skarbonki.
Wyrzekł to z takim zdecydowaniem, że Sara zrozumiałą iż naleganie nie ma
sensu. Ale nagle naszła ją inna myśl.
– A twoja rodzina, Jim? – spytała nieśmiało.
– Masz przecież bogatego ojca. Z pewnością mógłby cię wesprzeć finansowo
na tyle, że...
– O tym nie ma mowy – uciął krótko.
Sara zamilkła, stropiona lodowatym tonem jego głosu i zaciętym wyrazem
twarzy.
– Nie wziąłbym od niego ani centa, choćbym umierał z głodu – dodał z tą samą
zawziętością. – Nigdy nie brałem od niego pieniędzy i nie zrobię tego teraz, bez
względu na sytuację.
– Ale dlaczego? Gazety zawsze pisały o nim w samych superlatywach. To
podobno wspaniały człowiek. Dziennikarze go ubóstwiają.
– Oczywiście – rzekł głucho Jim. – Tyle że żaden z nich nie musiał z nim
mieszkać.
– Zdumiewasz mnie. Nie miałam pojęcia że jest między wami taka przepaść.
Jak długo to trwa?
– Całe moje życie, Saro. Dajmy temu spokój. To nie ma nic do rzeczy.
– Ale widujecie się? – drążyła Sara. – Rozmawiasz z nim?
– Tylko kiedy muszę. Nie odzywam się do niego pierwszy, od kiedy
skończyłem siedemnaście lat.
– A kiedy widziałeś się z nim ostatni raz?
– Tuż przed Bożym Narodzeniem. Odwiedził mnie w biurze, jak co roku.
Próbował mnie namówić, żebym spędził z nim święta na ranczo.
– A ty odmówiłeś? Chciał się z tobą pogodzić, a ty go odtrąciłeś? Tak było,
Jim?
W oczach Jima zalśniły groźne iskierki.
– Saro, to ciebie nie dotyczy i nie ma nic wspólnego z dziećmi. To moja
sprawa, jak traktuję ojca. Daj temu spokój.
– Tak bardzo kochałam swojego ojca – powiedziała, patrząc na Jima pustym
wzrokiem. – ubóstwiałam go. Dałabym wszystko, żeby go jeszcze ujrzeć,
porozmawiać z nim choćby przez godzinę. Ale to się nigdy nie stanie. A ty –
zwróciła się do Jima – masz ojca, który cię do siebie zaprasza, wyciąga rękę do
zgody, a ty go odpychasz.
– W moim życiu też jest mnóstwo rzeczy, o których nie wiesz.
– O, na pewno. Każdy ma prawo tak powiedzieć. Ale dobrze wiem, że istnieje
coś takiego jak kompromis, wiem też, co to jest współczucie i przebaczenie.
Przez długą chwilę ich spojrzenia krzyżowały się jak szpady. Wreszcie Jim
zmusił się do uśmiechu.
– Przepraszam, że cię zdenerwowałem – wymamrotał. – To nie twoja wina, że
nie znasz całej sytuacji. Po prostu nie mogę pojechać do ojca i nie zwrócę się do
niego o żadną pomoc. Spróbuję znaleźć jakieś inne wyjście i zrobię co się da, żeby
oszczędzić dzieciom rozłąki i dalszych cierpień.
Sara przyjęła to w milczeniu, speszona nieco twardą stanowczością Jima.
– Poza tym – ciągnął – przyszedłem tutaj w jeszcze jednej sprawie. W niedzielę
wybieram się z Maude i dziećmi na narty, więc pomyślałem, że może do nas
dołączysz.
– Ja? – spytała Sara.
– Oczywiście, że ty. Masz narty? Jeśli nie, można wypożyczyć, a jeździć
nauczysz się bez trudu.
– Umiem jeździć. Jako nastolatka startowałam w zawodach.
– Nie blefujesz? Biegałaś?
– Jakieś piętnaście lat temu udało mi się zdobyć srebrny medal na zimowych
igrzyskach stanu Alberta.
– Bomba! A to ci niespodzianka – ucieszył się Jim. – No co, wybierzesz się z
nami? To ci dobrze zrobi. Howie powiada, że pracujesz dwadzieścia osiem godzin
na dobę.
– Staramy się wyhodować odmianę pszenicy odpornej na suszę. To bardzo
czasochłonne.
– Rozumiem. Ale chyba możesz poświęcić jeden weekend na odpoczynek?
Sara próbowała zebrać myśli. Perspektywa podtrzymywania znajomości z
Jimem napawała ją panicznym strachem. Jej sekret musiał niebawem wyjść na jaw.
I Jim, za pomocą prostego działania arytmetycznego, może dojść do wniosku, że to
on jest ojcem dziecka.
Widziała, jak bardzo się przejął losem tych trojga obcych dzieci. Łatwo sobie
wyobrazić, jak zareaguje, gdy w grę będzie wchodzić jego własne. A jeśli zwróci
się do sądu o ustalenie ojcostwa? Na myśl o tym Sarze serce podchodziło do
gardła.
– Saro? – odezwał się Jim z nutą niepokoju w głosie. – Co ci jest?
Spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem, wciąż zmagając się z natłokiem
myśli. Doszła do wniosku, że musi rozważyć wszystko logicznie.
Po pierwsze, Jim wiedział już, jak się ona nazywa i gdzie pracuje. Może ją
zawsze znaleźć, tego się nie da uniknąć. Jest całkiem prawdopodobne, że ciągle
uważa ją za kobietę, która w przypływie samotności uwodzi od czasu do czasu
mężczyzn. Gdyby umocniła go w tym przekonaniu, mogłaby później – gdy ciąża
będzie już widoczna – twierdzić, że ojcem jest ktoś inny. Jim nie miałby sposobu,
by udowodnić, że jest inaczej i dziecko zostałoby przy niej.
W gruncie rzeczy, unikanie go teraz, gdy już się okazało jak Sarze zależy na
przygarniętych przez Jima sierotach, wyglądałoby podejrzanie. Wypadnie
naturalniej, jeśli przyjmie zaproszenie.
– Zgoda – powiedziała w końcu. – Mówiłeś, że zabierasz wszystkich, ale czy
Maude nie musi zostać w domu, żeby pilnować Arthura?
– Arthura też bierzemy. Pożyczyłem od mojej sekretarki sanki i będę go
ciągnął.
– Och, Boże – żachnęła się Sara. – Trzeba będzie go bardzo ciepło ubrać.
– Zobaczysz, jaki ma kombinezon narciarski. Wygląda jak astronauta. Mógłby
bezpiecznie raczkować po Księżycu.
Sara roześmiała się. Mimo wszystkich uprzedzeń i obaw poddała się nastrojowi
czekającej ją rozrywki.
– Tak dawno już nie przypinałam nart – westchnęła. – Od lat! A tak lubiłam
jeździć.
– Ostrzegam, że nasza drużyna nie jest na poziomie srebrnych medalistów –
powiedział Jim. – Ellie i Billie nigdy nie jeździli, Maude sobie jakoś radzi, ale – jak
sama mówi – brak jej jeszcze odpowiedniej dynamiki.
– A ty? – zapytała żartobliwym tonem. – Czy twoje narciarskie umiejętności
dorównują futbolowym?
– Jestem wykwalifikowanym narciarzem, złośliwa kobieto. Tyle że – dodaj z
uśmiechem – nigdy dotąd nie ciągnąłem jednocześnie sanek. To pewnie trochę
mnie przystopuje.
Wstał i podszedł do wieszaków, sięgając po kurtkę.
– Wyruszymy około południa – oznajmił. – Mam po ciebie przyjechać?
– Nie, to ja po drodze wpadnę do ciebie. Pojedziemy dwoma samochodami,
żeby wszyscy wygodnie się zmieścili. Będziesz przecież miał jeszcze narty i kijki,
nie mówiąc o sankach.
– Dobrze. Tak się cieszę, że będziesz z nami, Saro – powiedział. – Czekam z
niecierpliwością.
Sarę przeszył dreszcz dziwnego niepokoju. Usiłowała zachować obojętność, ale
jej umysł odtwarzał bezwiednie zdarzenia tamtej nocy, gdy się kochali, gdy ich
nagie ciała łączyły się ze sobą, a ona pogrążała się w żarliwym zapamiętaniu.
Przestraszona tą chwilą słabości, spojrzała na niego bezradnie. Nie potrafiła się
oprzeć fali tych intymnych wspomnień, więc odwróciła pospiesznie głowę,
mruknąwszy coś niezrozumiale.
Jim popatrzył na nią przez chwilę w zamyśleniu, potem łagodnie pogłaskał ją
po policzku i zniknął za drzwiami.
Jeszcze długo potem Sara miała wrażenie, że pokój przesiąknięty jest jego
obecnością. Siedziała bezczyn nie za biurkiem, ze wzrokiem utkwionym przed
siebie, zatopiona w myślach.
Rozdział 8
Arthur siedział w wyścielonych kocami sankach, opatulony w kombinezon i
czerwony, wełniany szal. Okrągłymi ze zdumienia oczami spoglądał na krajobraz,
w którym wszystko było dla niego nieznane i niezwykłe.
Od czasu do czasu mijali ich grupą inni narciarze. Raz napotkali narciarzy,
którym towarzyszył pies, mieszaniec collie z owczarkiem. Ku radości Arthura
podbiegł do niego i obwąchał mu twarz, po czym popędził za swym panem.
Jim niekiedy zatrzymywał się, zerkając na malca, a ten za każdym razem
demonstrował niezadowolenie z tej pauzy i władczo ponaglał go do dalszej jazdy.
Jim miał na sobie rodzaj uprzęży przytroczonej pasami do sanek, których ciężaru
zresztą prawie nie odczuwał. Poruszał się prędko i musiał nawet powściągać krok,
żeby nie wyprzedzić Maude, która jechała obok, także popatrując na Arthura.
Natomiast Billie od razu nabrał upodobania do szybkości. Stale wypuszczał się
daleko w przód, potem czekał, aż inni nadrobią dystans i beształ ich za
ślamazarność.
Ellie posuwała się nieco przed Jimem i Maude, padając raz po raz i podnosząc
się dzielnie ze śmiechem, najczęściej przy pomocy Sary, która wzięła na siebie rotę
instruktorki.
Maude swoim zwyczajem ustawicznie dowcipkowała, lecz Jim słuchał jej
jednym uchem, wpatrzony bez przerwy w sunące przed nim sylwetki Sary i Ellie.
Sara miała na sobie jednoczęściowy kostium narciarski w kolorze
jasnoróżowym z białymi wykończeniami. W uszy wpięła muszelkowe kolczyki od
Ellie, a czoło obwiązała szeroką włóczkową przepaską, również różową jak
kostium.
Wyglądała tak wdzięcznie, że Jim nie był zdziwiony, iż każdy mężczyzna
oglądał się za nią, czasem nawet dwukrotnie. Na deskach trzymała się z elegancką
swobodą, pozwalającą się domyślać, że ma za sobą zawodniczą przeszłość. Z
łatwością odnalazła właściwy rytm i ekonomiczną posuwistość kroku, choć ze
względu na Ellie musiała poruszać się bardzo wolno.
W pewnym momencie Jim poczuł się zirytowany tą sytuacją. Wolałby być tu
tylko z Sarą mknąć z nią po szlaku ramię w ramię, biec przez las, rozmawiać,
śmiać się wspólnie, całować ją...
Równie szybko skarcił się za te myśli. Ostatecznie, to on sam, z własnego
wyboru obarczył się odpowiedzialnością za dzieci i nie byłby prawdziwym
mężczyzną gdyby chciał się od niej uchylić, dlatego że stała się cokolwiek
uciążliwa. Poza tym – po owej pamiętnej nocy – Sara nigdy nie zdradziła się z
niczym, co pozwoliłoby mu sądzić, że darzy go uczuciem. Łączyła ich jedynie
troska o dzieci, dawała mu to jasno do zrozumienia.
Ale była tak piękna, tak powabna, że Jim nie mógł się powstrzymać od
wkraczania na grunt coraz bardziej śliski, zwłaszcza gdy odkrył jej tajemnicę i
dowiedział się, że nie jest znudzoną mężatką, szukającą w barach jednorazowych
przygód.
– Jim – dobiegł go znienacka jej głos. – Mogę cię prosić na chwilę?
– O co chodzi? – zawołał i przyspieszając przystanął po chwili obok Sary i
Ellie, co sprawiło, że Arthur zaczął bić rączkami w poręcze sanek.
– Co mu się stało? – spytała Sarą patrząc z niepokojem na miotający się w
sankach kokon.
– Nie cierpi, kiedy się zatrzymuję – wyjaśnił Jim.
– Całe szczęście, że nie ma bata. Chłostałby mnie bez litości. Kocha szybkość.
Sara parsknęła śmiechem, a Jim z przyjemnością zatrzymał wzrok na jej
rozweselonej twarzy.
– Wygląda na to, że humor ci dopisuje – powiedział z poważną miną.
– Och, Jim – odparła przymykając powieki – czuję się jak w raju. Zapomniałam
już, jak bardzo lubiłam takie wycieczki. Od dawna nie miałam podobnej uciechy.
– Chyba od zbyt dawna – mruknął z przyganą – Ale odtąd życie towarzyskie
pani doktor Sary Bumard będzie pod naszym specjalnym nadzorem. Dopilnujemy,
żeby częściej wychylała nos z domu, bo to jej świetnie robi, prawda, Ellie?
Dziewczynka skwapliwie przytaknęła, ale Sarze uśmiech zamarł na ustach i
odwróciła głowę jak gdyby w odruchu niechęci. Jima strapiła ta reakcja. Kiedy
tylko napomknął coś o przyszłości, snuł jakieś plany – na twarzy Sary pojawiał się
ten sam wyraz czujnej rezerwy, jakby słowa Jima budziły w niej lęk i chciała się od
nich odżegnać. Z nie znanych mu powodów okazywała nerwowość, najwyraźniej
związaną w jakiś sposób z jego osobą, chociaż był jak najdalszy od wyrządzenia jej
jakiejkolwiek przykrości.
– O co chodzi, Saro? – spytał. – Wzywałaś mnie.
– Lewe wiązanie Ellie się obluzowało. But się jej wciąż ślizga. Zdaje się, że w
wypożyczalni mówili ci, co robić w takim wypadku.
Jim skinął głową i ukląkł przy Ellie, a Sara podeszła do sanek, żeby udobruchać
Arthura.
Nie opodal Maude, wsparta na kijkach, gawędziła z jakimś ubranym na czarno
brzuchaczem, który nadjechał z przeciwnej strony.
– Kto to? – spytała ciekawie Ellie, kiedy Maude pożegnała się z nim i dołączyła
do nich.
– Och, nikt ważny. Poznałam go na basenie podczas lekcji pływania.
– Ktoś będzie zazdrosny – rzekła przekornie Ellie, robiąc aluzję do Clarence'a,
zadurzonego w Maude portiera z domu Jima.
– A, co tam... – machnęła lekceważąco ręką Maude. – Arthur, nie awanturuj się.
Daj Jimowi trochę odsapnąć, dobrze.
Po równoległym szlaku z przeciwka nadjeżdżał ku nim Billie. Miał
rozradowaną twarz i Jim, rzuciwszy na niego okiem, pomyślał, że nigdy jeszcze nie
widział go tak odprężonego, zachowującego się jak każdy normalny trzynastoletni
chłopak. Nie chciał włożyć narciarskiego ubioru i wciąż miał ha sobie swoje
postrzępione dżinsy i wyświechtaną kurtkę. Ale wielu nastolatków hołdowało
takiemu przyodziewkowi, toteż Billie specjalnie się nie wyróżniał.
– Hej, ludzie, pospieszcie się! – wykrzyknął. – Przed nami jest fantastyczna
górka. Prułem z niej sześćdziesiąt kilometrów na godzinę.
– Cudownie – rzekła Maude. – Tego mi właśnie trzeba.
Tymczasem Jim poprawił wiązanie Ellie, podniósł się i zanim włożył rękawice,
pogłaskał ją lekko po włosach. Zauważywszy niepokój w oczach Sary, uniósł
pytająco brwi.
– Chodzi o to wzgórze, Jim. Nie boisz się o Arthura? Gdybyś upadł, albo...
– To niegroźny pagórek, Saro – uśmiechnął się. – Nie upadnę. A ponadto
jestem pewien, że Arthur będzie w siódmym niebie. Nareszcie osiągniemy
szybkość, która mu trafi do gustu. W drogę, drużyno! Lunch za pół godziny w
schronisku.
Podniósł kijki, odepchnął się nimi mocno i patrzył rad, jak jego mały zespól
rusza dalej na szlak.
Gdy się wszystko rozważy, pomyślał z jawną satysfakcją, życie rodzinne ma
swoje dobre strony.
Wieczorem tego samego dnia, kiedy dzieci już spały, a Maude i Sara poszły do
domu, Jim siedział przed kominkiem i sącząc białe wino, wpatrywał się zamyślony
w dogasający ogień.
Po jakimś czasie wstał, przyćmił światło i puścił kasetę z walcami Chopina, na
tyle cicho, żeby nie obudzić Arthura. Ze szklanką w ręku podszedł do kołyski i
przyglądał się śpiącemu malcowi. Arthur leżał na brzuszku z wypiętym w górę
tyłeczkiem.
Jim pochylił się, pocałował go w tłusty karczek, czując w nozdrzach słodkawy
zapach mleka i talku, podciągnął mu kołderkę i wrócił na fotel przed kominkiem.
Mieszkanie uległo oczywiście gruntownej przemianie. Ellie zajęła pokój Jima.
W kącie living-roomu stanęła kołyska Arthura, tuż obok wersalki, którą rozkładał
sobie na noc Jim. Billie koczował w kuchni, śpiąc w śpiworze na dmuchanym
materacu, było mu tam trochę ciasno, ale nie narzekał.
Jakoś się wszyscy mieścili, ale Jimowi coraz bardziej dawała się we znaki
niewygoda. Zwłaszcza w takie wieczory jak ten, smętnie wzdychał do ładu i
spokoju swojej poprzedniej egzystencji. W ciągu dnia w mieszkaniu był zawsze
tłok i harmider, czasy, kiedy Jim czuł się w nim jak u siebie, wydawały mu się
bardzo odległe.
Wytchnienie znajdował tylko w biurze, gdzie wszystko toczyło się gładko,
utartą koleiną. Był wdzięczny niebiosom za Maude Willett. Gdyby nie ona,
zapewne byłby dziś psychicznym wrakiem. Wzdrygnął się, przypomniawszy sobie
te koszmarne dziesięć dni, kiedy Maude wyjechała, a on przez całą dobę przebywał
z dziećmi.
Nigdy żadna kobieta nie wydała mu się tak piękna, jak tego ranka, gdy ujrzał w
swoich drzwiach pulchną postać Maude z Lancelotem pod pachą i zapasem
wesołych historyjek na temat wycieczki.
Nie miał oczywiście nic do zarzucenia samym dzieciom. I prawdę mówiąc,
wcale nie musiał być z nimi przez cały czas. Bądź co bądź, Billie i Ellie byli ponad
wiek samodzielni i z pewnością mogliby się zająć Arthurem.
Chodziło o to, że Jim wciąż nie był pewny, czy Billie nie planuje ucieczki.
Chłopak dobrze rozumiał, że Jim wikłał się coraz mocniej w beznadziejną sytuację.
Czasem zdawało mu się, że Billie patrząc na niego próbuje odgadnąć, jak długo
jeszcze wytrzyma, kiedy się podda i zwróci o pomoc do władz.
Opróżnił szklankę do dna, odstawił ją na podręczny stolik, usadowił się
wygodniej w fotelu i po raz tysięczny zaczął rozważać swoje kiepskie położenie,
łamiąc sobie głowę, skąd wytrzasnąć fundusze na kupno domu.
Naprowadziło to bezwiednie jego myśli ku Sarze.
Mała wszak dom i mieszkała w nim sama. Z drugiej strony oświadczyła
całkiem wyraźnie, że nie przyjmie do siebie dzieci, nawet gdyby Jim ponosił
większość wydatków. Trochę go zaskoczyło jej stanowisko.
Może, myślał Jim – popatrując żałośnie na rozgardiasz wokół siebie – po prostu
ceni sobie nadzwyczaj spokój i porządek, i nie mogłaby mieszkać w takim
bałaganie. Czy można mieć pretensje, że nie chce sobie dodatkowo utrudniać życia.
A jednak coś się tu nie zgadzało. Przecież zdecydowała się do niego zadzwonić,
zaniepokojona, co się stało z dziećmi. Kupowała im prezenty, odwiedzała je. Co
więcej – zaproponowała Jimowi swoje oszczędności. Tak nie postępuje osoba
zapatrzona tylko w siebie, nieczuła.
Poza tym widać było, że przepada za dziećmi, szczególnie za Ellie.
Bez dwóch zdań, Sara Burnard to postać wielce zagadkowa.
Jim zmarszczył brwi, przymrużył oczy i wywołał w pamięci jej kolejne
wizerunki: w jaskrawym narciarskim ubiorze, w eleganckiej czarnej sukni, w
białym laboranckim kitlu, z okularami na nosie. Ale przede wszystkim, jak
melodyjny refren, wracało wspomnienie tej nocy, kiedy trzymał Sarę w ramionach,
ciepłą i pulsującą namiętnością.
Ogarnęła go nagle pokusa usłyszenia jej głosu i zerknął niepewnie na telefon.
Podała mu swój domowy numer na wypadek, gdyby miał jakieś problemy z
dziećmi. Najwyraźniej miała przy tym opory, ale znów troska o dzieci wzięła górę
nad chęcią trzymania Jima na dystans.
Sięgnął po słuchawkę, zastanawiając się, co ona teraz robi. Wyobrażał ją sobie,
jak leży w łóżku W cienkiej koszuli nocnej, być może z książką w ręku, a włosy
opadają jej na obnażone ramiona jak wówczas w hotelu.
Nabrał powietrza w płuca, drżąc z emocji, ale po chwili cofnął wyciągniętą w
stronę aparatu rękę. To nie będzie w porządku, jeżeli zadzwoni, skoro nie ma
żadnego pretekstu, bo dzieci spokojnie śpią. Zaczeka jeszcze jakiś czas.
Zapatrzony w płonący ogień, słuchał płynącej cicho muzyki i zastanawiał się,
na jak długo starczy mu silnej woli, aby się trzymać z dala od Sary.
Sara siedziała po turecku na dywaniku przed kominkiem z Amosem na
kolanach, rozczesując mu ostrożnie sierść.
Przerwała nagle, zbladła, skrzywiła się, cisnęła Amosa na dywanik i pobiegła
do łazienki. Rozgniewany kot zwęził oczy, czekając na powrót Sary, która po
drodze z łazienki napiła się w kuchni wody i wzięła sobie kilka słonych paluszków.
– Nie mam pojęcia, Amosku, dlaczego to się nazywa „nudności poranne" –
powiedziała siadając i przygarniając znów kota który umościł się ż cierpiętniczą
miną na poprzednim miejscu. – u mnie są one raczej wieczorne. A wiesz, co jest
najzabawniejsze, kocie? Najpierw tak mnie mdli, jakbym miała za chwilę skonać,
potem puszczam pawia i po paru minutach nic mi nie jest. Czuję się żwawa i rześka
jak gdyby nigdy nic. Pierwszy raz w życiu zdarza mi się coś podobnego.
Amos przeciągnął się sennie i z wpółprzymkniętymi powiekami zaczął ugniatać
łapami udo swojej pani.
Sara popatrzyła na niego i poczuła się raptem ogromnie samotna. Mała ostatnio
ochotę porozmawiać z kimś, zwierzyć się komuś ze swej tajemnicy, ale nie było w
jej życiu nikogo, kto by mógł służyć za powiernika. O tym, że jest w ciąży,
wiedział tylko lekarz.
Minęły już dwa tygodnie od wspólnej narciarskiej wycieczki i Sara w tym
czasie dwukrotnie odwiedziła mieszkanie Jima, ale zawsze pod jego nieobecność.
Zauważyła z zadowoleniem, że Jim w dalszym ciągu szanuje jej odosobnienie i
nawet nie dzwoni, chociaż skłonił ją aby mu dała numer swojego telefonu. Była
rada, że pozostawia ją w spokoju.
Jednakowoż samotność dawała się jej we znaki Spojrzała bezwiednie na aparat
i akurat w tej chwili odezwał się brzęczyk, co ją tak wystraszyło, że podskoczyła
jak oparzona i strąciła z kolan Amosa, który popatrzył na nią z wyrzutem i
podreptał do kuchni.
– Halo – powiedziała, podnosząc słuchawkę.
– Cześć, Saro. Co porabiasz w ten zimowy wieczór?
– Jim? – zawahała się, zażenowana miłym dreszczykiem, który przeszedł jej po
całym ciele na dźwięk jego głosu. Ale niemal równocześnie poczuła ukłucie lęku. –
Czy coś się stało? – spytała. – Czy dzieci...
– Żadnych kłopotów – odrzekł Jim. – Wszystko w porządku.
uszu Sary dobiegły z tamtej strony przewodu jakieś hałasy, odgłos gromkiego
śmiechu i wesołych rozmów.
– Odbywa się tu coś w rodzaju party – wyjaśnił Jim. – Clarence, no wiesz, nasz
portier...
– Ten, który podrywa Maude?
– Właśnie. Kontynuuje zaloty i urządził u mnie turniej kanasty z udziałem
małżeństwa z sąsiedztwa.
– Rozumiem – powiedziała Sara, wciąż jeszcze nie mogąc się otrząsnąć z
wrażenia wywołanego telefonem Jima.
– Tak więc – ciągnął Jim – dzieci mają zapewnioną opiekę na wieczór. I to
poczwórną. Potrwa to dobrych parę godzin.
– Tak... tak, rozumiem – powtórzyła niepewnie, próbując na próżno stłumić
wzburzenie.
– Pomyślałem, że może wpadnę do ciebie na chwilkę. Jest coś, co chciałbym z
tobą omówić. Chodzi o dzieciaki.
Sara drgnęła trwożliwie, ale opanowała się natychmiast.
– Dobrze – powiedziała. – Oczywiście. Przyjedziesz zaraz?
– Jeśli można. Mam nadzieję, że nie przeszkodzę ci w jakimś epokowym
eksperymencie naukowym?
– Czeszę właśnie kota – odparła i uśmiechnęła się, słysząc jego serdeczny
śmiech.
– Bardzo interesujące. Zawsze byłem ciekawy, co naukowcy robią w wolnych
chwilach. Już jadę, dobrze?
– Dobrze – powiedziała. Odłożyła wolno słuchawkę i jeszcze przez długą
chwilę trzymała na niej rękę, po czym znów nagle zbladła i rzuciła się pędem do
łazienki.
Powrót do równowagi i zacieranie śladów niedyspozycji trwały tak długo, że
zanim zdążyła się przebrać i uczesać – zadźwięczał dzwonek u drzwi.
Pobiegła otworzyć. Na progu, w blasku oświetlającej ganek lampy, stał
obsypany śniegiem, radosny Jim Fleming.
– Cześć – powiedziała, usiłując się uśmiechnąć.
– Wejdź, proszę. Zimno na dworze, prawda?
Wszedł do przedpokoju, zdjął kurtkę i obrzucił rozbawionym spojrzeniem jej
spodnie od dresu, wełniane skarpety i rozpuszczone włosy. Wchodząc do living-
roomu przystanął zaskoczony.
– Ależ to cudo, Saro – powiedział z podziwem.
– Istne cacko. Widzę, że lubisz konie – dodał na widok jej kolekcji.
– To moje ulubione zwierzęta. Napijesz się kawy albo gorącej czekolady? –
spytała z nadzieją, że nie poprosi o coś mocniejszego, nie mówiąc o jedzeniu.
– Nie, dziękuję. Tak tu cicho i spokojnie – powiedział, siadając wygodnie na
wyściełanym skórą fotek przed kominkiem. – Ale miałaś chyba rację – dorzucił,
rozglądając się wokół.
– W związku z czym?
– W związku z dziećmi. Ten lokal byłby dla nich za mały. Wygląda jak domek
dla lalek. Zdaje się, że stąd, gdzie siedzę, mam widok na całe mieszkanie?
– Prawie. Nie mam też ani piwnicy, ani podwórka. Tylko to, co widzisz, plus
górka.
– A co tam jest?
– Moja sypialnia – odparła, czerwieniąc się pod jego wzrokiem. –
Wspomniałeś, że... że chciałbyś pomówić o dzieciach? – spytała siadając
naprzeciw niego i chowając pod siebie stopy w skarpetkach. Natychmiast wynurzył
się z kuchni Amos, spojrzał z ukosa na Jima i wskoczył Sarze na podołek, z
arogancką miną egzekwując swoje uprawnienia domownika.
– Ugryź się w nos, kolego – rzucił mu Jim wesoło.
– To nieokrzesany kocur – powiedziała Sara. – Okropnie mnie traktuje, ale jest
bardzo zazdrosny, nawet jeśli z kimś rozmawiam.
– Cóż – odparł Jim. – Trudno mi go winić, Saro.
Zarumieniła się znowu i zatopiła palce w puszystym futerku Amosa.
– Wiesz, Saro – odezwał się Jim po chwili milczenia – znalazłem się w ślepym
zaułku. Naprawdę nie wiem, co robić.
– Masz na myśli dzieci?
– Tak. Mamy koniec stycznia W najlepszym razie uda mi się zatrzymać je u
siebie jeszcze przez kilka tygodni. Nie znalazłem chętnego na podnajęcie
mieszkania i nie mam za co kupić domu. Kwadratura koła.
– Ale chyba nie zamierzasz umieścić gdzieś dzieci tymczasowo i skazywać je
na dalszą tułaczkę?
– Nie chciałbym do tego dopuścić. Boże, gdybym mógł znaleźć jakieś miejsce...
Sara milczała zakłopotana, drapiąc odruchowo Amosa za uszami. Pragnęła ze
wszystkich sił pomóc Jimowi, ale nie mogła żadną miarą zdradzić swojego sekretu,
nie mogła zrezygnować z zacisza swego domu. To było wykluczone. Poczuła nagle
znajomy odrażający przypływ mdłości.
– Prz... przepraszam – wyjąkała, zrzuciła raptownie Amosa na podłogę i
popędziła do łazienki.
Kiedy wyszła, blada i roztrzęsiona, Jim zapytał niespokojnie:
– Co ci jest? Co się stało?
– Nic, nic. To chyba przez tę grypę. Coś okropnego.
– Wiem – potwierdził. – Połowa mojego personelu choruje. Wciąż się boję, że
przywlokę to do domu, ale na szczęście dzieciaki są na razie zdrowe.
– Jim – odezwała się po chwili Sara – czy mogę cię o coś zapytać?
– Jasne.
– Chodzi o twojego ojca. Wiem, że macie ze sobą na pieńku, ale czy możesz mi
wyjaśnić dlaczego?
– Zamordował moją matkę – odparł szorstko, z zimnym, posępnym wyrazem
twarzy. – Nie dosłownie – dodał, widząc przerażony wzrok Sary. – Nie zastrzelił
jej ani nie użył innej broni. Ale na to samo wyszło. Zabił ją swoim traktowaniem.
Serce pękło jej z rozpaczy.
– Ile miałeś wtedy lat?
– Trzynaście. Boże, jak ja go znienawidziłem. I nigdy nie przestanę go
nienawidzić.
– Poruszałeś z nim kiedyś ten temat? – spytała – zmrożona mściwą
zawziętością, jaka wyzierała mu z oczu. – Powiedziałeś mu, co czujesz?
– Nie mam mu nic do powiedzenia, Saro. Proszę, nie mów o nim więcej,
dobrze? Nie mamy ze sobą nic wspólnego. Lepiej pomówmy o czymś innym.
Sara kiwnęła głową na znak zgody i zaczęli rozmawiać o gromadzonych przez
nią figurkach koni. Ale zakiełkował jej pewien pomysł i zamierzała po wyjściu
Jima zastanowić się nad nim dokładniej.
Na razie gawędzili o rozmaitych sprawach i Sara była zdumiona, jak łatwo
znajdowała z nim porozumienie. Zniknęła gdzieś jej zwykła powściągliwość,
zmieniając się niemal w wylewność, a Jim zdawał się w lot chwytać jej myśli.
Oczywiście, najgłębszy, najsłodszy sekret Sary musiał pozostać w ukryciu.
Nawet gdyby miała się gdzieś schować na kilka miesięcy, bez względu na
wszystko – była zdecydowana zataić przed Jimem jego ojcostwo. Tylko w ten
sposób mogła swemu dziecku zagwarantować bezpieczeństwo i niezależność.
Prymitywny instynkt matki podpowiadał jej, że ten sam sympatyczny, tak dobrze ją
na pozór rozumiejący mężczyzną może nagle stać się jej wrogiem, zagrozić jej
dziecku. Nie zamierzała do tego dopuścić. Za nic na świecie.
Mimo to, zrobiło się jej go żal, gdy wreszcie podniósł się do wyjścia.
Odprowadziła go do drzwi, podała mu kurtkę i patrzyła w milczeniu, jak ją
wkładał.
Kładąc dłoń na klamce przystanął, zawahał się, po czym położył ręce na
ramionach Sary i przyciągnął ją do siebie. Zadrżała, czując jego bliskość, ciepło
jego ciała, jego oddechu i ust, którymi znalazł jej usta.
Miękła w jego objęciach, słaba i bezbronna, pozwoliła, by błądził rękami po jej
ciele, znalazł pod bluzą jej nagie piersi i zamknął je w dłoniach, podczas gdy jego
wargi wędrowały po jej twarzy, muskały policzki, powieki, uszy, szyję.
Sara czuła, że płonie, że się skrapla, wypływa z wolna na ciepłe, głębokie
morze pożądania. Jej ciało przypomniało sobie chwile ich miłosnej spójni, słodycz
tamtego spełnienia i zapragnęła go znowu z całej mocy.
I wtem dopadły ją znowu nieszczęsne nudności. Ledwo zdążyła wyrwać mu się
z rąk i dobiec na czas do łazienki.
Gdy wyszła z powrotem na korytarz, Jim stał nadal przy drzwiach, smutno
uśmiechnięty.
– Zdaje się, że ci to nie posłużyło? Czy to moja wina?
– Raczej nie – odparła z wątłym uśmiechem, omijając oczami jego spojrzenie.
– Jim popatrzył na nią z troską, ociągał się jeszcze przez moment, po czym
odwrócił się i wyszedł.
Sara śledziła go wzrokiem przez uchylone drzwi, jak idzie zaśnieżoną uliczką w
świetle latarń. Serce jej waliło i doznawała tak dojmującej żałości, że zagryzła usta,
aby nie krzyczeć.
Rozdział 9
W połowie lutego z Gór Skalistych na zamrożone równiny dmuchnął ciepły
wiatr, a topniejący śnieg nasycał prerię świeżą wilgocią.
Zmiana pogody podziałała korzystnie na humor Sary. Przepełniona
optymizmem, cieszyła się z nowego życia, które się w niej kształtowało. Nawet
poranne dolegliwości stały się mniej dokuczliwe. Nie ustały zupełnie, ale pojawiały
się z samego rana i przez resztę dnia miała właściwie spokój.
Pewnej soboty, rześkim wilgotnym popołudniem, Sara wyjechała samochodem
poza Calgary, rozkoszując się po drodze przestronnością płaskiego krajobrazu,
obwarowanego hen, daleko, grzebieniem gór.
Czuła się młoda, swobodna i lekka, iż mogłaby szybować ponad prerią jak
orzeł.
Dopiero kiedy skręciła w wysadzaną drzewami aleję, na końcu której stał
przesłonięty nagimi topolami duży dwór – jej nastrój uległ nagłej zmianie.
Napięcie ścisnęło jej krtań i po raz pierwszy zlękła się tego, co zamierzała zrobić.
– To nerwy – mruknęła, zaciskając dłonie na kierownicy. – Skutek mojej ciąży,
nic poza tym.
Zaparkowała od frontu na kolistym podjeździe, udając sama przed sobą, że nie
przytłacza jej ten wielki kamienny dom.
Gdzieś, spoza zabudowań gospodarskich, rozległo się stłumione szczekanie psa,
a w ślad za nim gniewne ryknięcie byka. Te swojskie odgłosy dodały Sarze otuchy.
Wzięła głęboki oddech, ujęła mocno palcami pasek przewieszonej przez ramię
torebki i zadzwoniła do drzwi.
Minęła dłuższa chwila, zanim się otworzyły i w progu stanęła nieduża kobieta o
siwiejących włosach, zebranych w niedbały kok na czubku głowy. Miała na sobie
wypłowiały komplet dżinsowy z wielką łatą na kolanie. Na rękach trzymała
kudłatego żółtego szczeniaka, który przyglądał się Sarze z życzliwą ciekawością.
Błękitne oczy nieznajomej były tak łudząco podobne do oczu Jima Fleminga, że
Sarze odebrało mowę. Nie mogła wydobyć ani słowa z zaschniętego gardła.
– Dzień dobry – odezwała się pierwsza kobieta w drzwiach, miłym niskim
głosem. – Czym mogę służyć?
– Nazywam się Sara Burnard. Przyjaźnię się z Jimem. To jest z Jimem
Flemingiem – zaczęła z wysiłkiem Sara. – Chciałabym porozmawiać z panem
senatorem, jeśli to możliwe.
Mała kobietka odstąpiła na bok, strofując psa który zaczął się wiercić, usiłując
polizać ją czule w ucho.
– Samson, przestań! – upomniała go rozzłoszczona, uśmiechając się
przepraszająco do Sary. – Był najmniejszy z miotu – wyjaśniła – i zanadto go
rozpieszczałam. Jestem Maureen Fleming – dodała, wydobywając spod szczeniaka
małą stwardniałą dłoń. – Ciotka Jima.
– Wiem – odparła Sara. – Dużo mi o pani mówił. Bardzo panią kocha.
Ładna twarz Maureen złagodniała i rozjaśniła się uśmiechem.
– Proszę wejść. Zaprowadzę panią do biblioteki i zawiadomię brata .
Idąc za nią, Sara poczuła znów narastające w niej.
napięcie. Modliła się w duchu, żeby nie napadły jej mdłości. Maureen
wprowadziła ją do dużego kwadratowego pokoju, o ścianach zastawionych
półkami pełnymi książek. W kominku miło trzaskały szczapy drewna. Sara usiadła
z ulgą w dużym wysłużonym fotelu i energicznie wymówiła się od propozycji
poczęstowania jej kawą.
– Och nie, bardzo dziękuję – powiedziała. – Nie zabawię długo. Chcę tylko
zamienić kilka słów z panem senatorem, jeśli znajdzie dla mnie czas.
– Ależ naturalnie. Wyszedł na chwilę porozmawiać z nadzorcą. Zaraz wróci.
Maureen opuściła pokój, a Sara rozglądała się wokół siebie. Na gzymsie
kominka dostrzegła szereg statuetek z brązu, były wśród nich także konie i Sara
okiem kolekcjonerki oceniła, że każda miała wartość małej fortuny. Wiele książek
oprawionych było w cielęcą skórę i robiły wrażenie, że są w częstym użyciu.
Wzdłuż jednej z wyłożonych dębową boazerią ścian, wolnej od regałów, wisiały
nieduże obrazy w ozdobnych ramach. Wyglądały na niewiarygodnie stare i
kosztowne.
Nie ulegało wątpliwości, że Jim Fleming wychowywał się w atmosferze zbytku.
Sarze przypomniało się jego obecne mieszkanie, zarzucone chaotycznie zabawkami
i garderobą dzieci, i ogarnęło ją serdeczne współczucie.
Raptem otworzyły się drzwi i ukazał się w nich senator. Jego widok wprawił
Sarę w oszołomienie. Oczywiście, oglądała jego fotografie i wiedziała, jak bardzo
Jim go przypomina ale w rzeczywistości podobieństwo było jeszcze bardziej
uderzające. Fleming senior był żywą projekcją przyszłego Jima.
Sara pojęła nagle, czym może być taka dynastyczna łączność pokoleń. I właśnie
tego najbardziej się obawiała. Poczucia potężnej więzi między ojcem a synem i
dzieckiem w jej łonie. Bogactwo i wpływy tej rodziny także mogły przyprawić o
trwogę każdego, kto targnąłby się na jej prawowitą własność.
A jednak przyszła tutaj i to z własnej woli. Dlaczego? Musiała uporządkować
myśli, wziąć się w garść, opanować.
Senator przyglądał się jej z grzecznym zainteresowaniem. Wniósł ze sobą
powiew świeżego, mroźnego powietrza, mocnego zapachu siana i zwierzęcego
potu.
– Panna Burnard? – odezwał się, podchodząc do niej z wyciągniętą ręką. –
Siostra powiedziała mi, że jest pani znajomą Jima. Ale śmiem wątpić, czy mój syn
wie o tej wizycie.
– Nie, Jim nie wie, że tu jestem. Bardzo by się zdenerwował, gdyby wiedział.
Jameson Fleming uśmiechnął się wyniośle, ale w jego oczach było tyle bólu, że
Sara zaczęła odzyskiwać pewność siebie, nabierając otuchy, że znajdzie wspólny
język z senatorem.
– Jim ma kłopoty – oświadczyła zwięźle, dostrzegając bez zdziwienia wyraz
natychmiastowej troski na pobrużdżonej twarzy swego rozmówcy. – Nie, nie –
uspokoiła go pospiesznie. – Nie jest ani chory, ani nie popadł w kolizję z prawem.
Po prostu ma pewien problem i zupełnie nie wiemy, jak go rozwiązać.
I opowiedziała wszystko po kolei, a nawet trochę więcej, niż zamierzała,
omijając jednak starannie powód, dla którego owej nocy znalazła się w
towarzystwie Jima. Skończywszy, czekała w milczeniu, ze wzrokiem utkwionym w
błyszczący blat biurka, za którym siedział senator.
– Muszę wyznać, że jestem tym wszystkim wręcz zdumiony – odezwał się w
końcu, – Wprost nie mogę uwierzyć, że mówiła pani o moim synu. Chłopak,
którego pamiętam był zbyt pochłonięty sobą, żeby wyrosnąć na kogoś, kto obarcza
się trojgiem porzuconych dzieci.
– Otóż to – powiedziała z przejęciem Sara. – On jest już zupełnie innym
człowiekiem, panie senatorze. Ma dobrze po trzydziestce i sporo się zmienił. I –
dodała, zaskoczona własną śmiałością – nie byłabym wcale zdziwiona, dowiadując
się, że i pan mocno się zmienił.
Umilkła spłoszona widząc, że rysy Jamesona tężeją, a oczy nabierają
lodowatego połysku. Ale trwało to tylko ułamek sekundy i senator niespodziewanie
się uśmiechnął.
– Tak pani uważa? No cóż, być może słusznie. Interesująca z pani osóbka. Mój
syn ma bardzo dobry gust.
Sara pokraśniała jak piwonia.
– Nie jestem... to nie tak. Nie romansujemy ze sobą. Zaprzyjaźniliśmy się tylko
i to głównie przez te dzieci. A przyszłam do pana dlatego, że zależy mi na...
lepszym zrozumieniu całej sytuacji, to wszystko.
– Czy Jim potrzebuje ode mnie pomocy w związku z tymi dziećmi? – spytał bez
ogródek. – Czy o to chodzi? Czy chce pieniędzy, żeby im zapewnić stały dach nad
głową?
– Nie. Szczerze mówiąc, wspomniałam mu o takim rozwiązaniu, ale Jim
odrzucił je kategorycznie.
W oczach Senatora pojawił się znów wyraz głębokiego cierpienia.
Sara zebrała się na odwagę i spytała cicho:
– Co właściwie zaszło między Jimem a panem? Co was od siebie odsunęło?
Jameson Fleming zmierzył ją badawczym spojrzeniem, po czym przesunął się
lekko na krześle i spojrzał przez okno na swoje małe państewko.
– Pytała pani o to Jima?
– On powiada, że unieszczęśliwił pan jego matkę.
– Mówi, że nigdy panu nie wybaczy sposobu, w jaki pan ją traktował.
Senator odwrócił się ku Sarze ze ściągniętą napięciem twarzą.
– Cecylia z pewnością była nieszczęśliwą kobietą – powiedział, spoglądając
znów w okno. – Kiedy byłem młodszy obwiniałem się, że ją zawiodłem, że może,
gdybym był lepszym człowiekiem, dałbym jej szczęście. Później jednak –
uśmiechnął się cierpko – zdałem sobie sprawę, że nikt i nic nie mogło uczynić jej
szczęśliwą. Ale wtedy oczywiście było już za późno.
Sara słuchała uważnie, wpatrzona w jego naznaczoną bólem twarz, niezdolna
wykrztusić ani słowa.
– Mógłbym wybaczyć jej sceny i napady furii, jakimi wielokrotnie
kompromitowała mnie publicznie – podjął senator. – Ale nie potrafiłem jej nigdy
przebaczyć tego, że małostkowo i mściwie wplątała w nasze konflikty syna i
obróciła go przeciw mnie.
– Czy naprawdę tak było? Czy Jim rzeczywiście tak dalece się myli w ocenie
wydarzeń?
Jameson Fleming spojrzał jej prosto w oczy.
– Każdy ma swoją wersję prawdy, proszę pani – powiedział. – Patrzymy
zwykle na świat pod własnym kątem. W rezultacie często wymyka się nam prawda
obiektywna. Jednak proszę mi wierzyć, że zastanawiałem się nad tą sprawą przez
długie lata i mogę z całą uczciwością stwierdzić, że nie okłamuję pani.
Zawahał się zamyślony, obracając bezwiednie w ręku przycisk do papierów, po
czym obrzucił wzrokiem Sarę, jak gdyby podejmując jakąś decyzję.
– Cecylia była piękną kobietą – rzekł wreszcie. – I kiedy chciała umiała
roztaczać rzadki urok. Należała do tego gatunku kobiet, które potrafią w każdym
mężczyźnie wyzwolić instynkty opiekuńcze, syna nie wyłączając. Jim ubóstwiał ją,
a ona szukała u niego poparcia odwoływała się do jego chłopięcej rycerskości,
wmawiała mu, że jest jej jedynym przyjacielem, a ja – wrogiem ich obojga. Musiał
dźwigać brzemię jej bolesnej udręki o wiele za ciężkie jak na barki tak wrażliwego
chłopca.
– Czy nie mógł pan jakoś temu przeciwdziałać?
– Bóg świadkiem, że próbowałem – odparł, potrząsając żałośnie siwą głową. –
używałem próśb i gróźb, rozmawiałem z Jimem, zabierałem go z domu, żeby
odetchnął inną atmosferą ale wyrwa zrobiła się zbyt głęboka. W jego oczach byłem
winowajcą i doszło do tego, że nie mógł znieść mojej obecności w tym samym
pokoju.
umilkł nagle i zamyślony zwrócił się profilem do okna.
Sara odczekała chwilę, po czym spytała:
– A jak się to skończyło?
– Popełniła samobójstwo. Przecięła sobie brzytwą żyły na przegubach – odparł
głucho senator. – Postarała się przy tym, żeby to Jim ją znalazł i zostawiła list, w
którym obciążała mnie winą. Chłopiec miał wtedy trzynaście lat.
– Ale... – wyszeptała ze zgrozą Sara – musiała sobie przecież zdawać sprawę,
jaki to dla niego będzie wstrząs. Jak mogła...
– Jak mogła kochająca matka zrobić coś takiego swojemu dziecku? Czy to
chciała pani powiedzieć, panno Burnard? Słowo daję, nie wiem. Wszystko inne
mógłbym jej wybaczyć, gdyż rzeczywiście była nieszczęsną rozgoryczoną kobietą.
Ale nigdy nie potrafiłem się pogodzić z tym potwornie okrutnym, samolubnym
czynem.
Znowu urwał, a pokryte węzłami żył dłonie drżały mu lekko na lśniącej
powierzchni biurka.
– Jednakże – kontynuował z wymuszonym uśmiechem – powinienem być
sprawiedliwy. Nie sądzę, żebym w tej sztuce odegrał rolę czarnego charakteru, ale
też nie mam zupełnie czystego sumienia. Wiele zarzutów Jima pod moim adresem
jest słusznych. Byłem egoistą. Zajęty robieniem kariery, zaniedbałem rodzinę.
Praca przesłaniała mi wszystko i nie znajdowałem dość czasu dla syna. To niezbita
prawda.
– Tego rodzaju błędy, panie senatorze, popełnia wielu mężczyzn – powiedziała
Sara. – Ale nie są to – takie zbrodnie, żeby musiał pan za nie pokutować do końca
życia z dala od syna.
Jameson spojrzał na nią niepewnie, po czym odwrócił znów głowę, jakby chciał
ukryć nagły skurcz bólu, który wykrzywił mu twarz.
– To samo twierdzi moja siostra – rzekł łamiącym się głosem. – Ale nie może
sobie pani wyobrazić, jaką pociechą są dla mnie te słowa z ust kogoś takiego jak
pani, osoby, która przyjaźni się z Jimem.
– Pan go bardzo kocha, prawda? – odezwała się Sara po chwili milczenia, która
pozwoliła senatorowi opanować wzruszenie.
– Każdego dnia myślę o nim – westchnął. – O tym, co robi, czy jest zdrowy.
Zostało mi odebrane to, co miałem w życiu najcenniejszego i nigdy tego nie
odzyskam.
Żałość w jego głosie, boleść i smutek, jakie wyzierały z oczu senatora,
napełniły Sarę przemożnym współczuciem.
– Chciałabym panu coś wyznać – powiedziała, przerażona tym, co robi, ale
niezdolna do powstrzymania się.
Senator spojrzał na nią pytająco, najwyraźniej uderzony nagłą uroczystą
powagą jaka zabrzmiała w jej głosie.
Sara wyprostowała się, ścisnęła mocno leżącą na jej kolanach torebkę,
zaczerpnęła oddechu i patrząc wprost na Jamesona Fleminga wypaliła:
– Jestem od dwóch miesięcy w ciąży, panie senatorze. Ojcem dziecka, które
noszę, jest Jim, a dziadkiem – pan.
Senator wlepił w nią wzrok, jak rażony gromem. I chociaż na jego twarzy dało
się dostrzec, prócz niedowierzania, także pewne ożywienie – zareagował szorstko.
– Po co pani tu przyszła, młoda damo? – rzucił obcesowo. – Czego pani
właściwie chce? Pieniędzy?
Rozumiejąc uczucia jakie nim miotały, Sara powściągnęła gniew. Z całym
spokojem wyjaśniła, jak postanowiła mieć dziecko, jak wybrała sobie Jima na ojca
i zaszła w ciążę, kryjąc to przed nim.
Jameson wytrzeszczył na nią oczy w bezbrzeżnym zdumieniu.
– I on nadal nic nie wie? – zapytał.
Potrząsnęła przecząco głową.
– Ale dlaczego – wyjąkał oszołomiony. – Skąd u pani ta zimna kalkulacja? I
czemu właśnie pani wybór padł na mojego syna?
– Mój zawód to botanika genetyczna. Napisałam pracę doktorską z tej
dziedziny i prowadzę intensywne badania naukowe. Zjawiska dziedziczności mają
dla mnie ogromne znaczenie.
– I dlatego upatrzyła sobie pani jednego z Flemingów. Odporna szkocka rasa? –
W oczach senatora zamigotały niespodziewanie wesołe iskierki.
– W samej rzeczy – odparła z uśmiechem Sara.
Jameson Fleming odchylił głowę do tyłu i roześmiał się serdecznie.
– Wie pani co – rzekł ocierając załzawione oczy – niezwykły z pani okaz. Jasny
punkt na tle powszedniej monotonii.
– Myślę, że powinien mi pan mówić po imieniu – powiedziała Sara. – Bądź co
bądź uczynię pana dziadkiem.
– Tak – wyszeptał senator. – Na to się zanosi. Dlaczego nie powiedziałaś o tym
Jimowi, Saro? Po co ta tajemnica?
– Bałam się. Pragnę mieć dziecko nade wszystko w świecie. I zależało mi na
takich, a nie innych genach. Ale nie chciałam, żeby Jim się dowiedział, bo
przerażała mnie myśl, że jeszcze ktoś będzie sobie rościł pretensje do dziecka. Ono
jest moje – oznajmiła zapalczywie. – Moje i tylko moje. Nie chcę się nim z nikim
dzielić, użerać się w sądzie o prawa opiekuńcze i tak dalej. A kiedy – na
przykładzie tych sierot – przekonałam się o wrażliwości Jima, moje obawy wzrosły
jeszcze bardziej i...
Umilkła, zagryzając wargi i pochyliła głowę, wlepiając wzrok w swoje
zaplecione na kolanach dłonie.
– Wobec tego, Saro – spytał łagodnie senator – dlaczego mi się zwierzyłaś? Czy
nie powinnaś się bać również i mnie?
– Oczywiście. Wiem dobrze jak potężne są pańskie wpływy i zdaję sobie
sprawę, że ryzykuję. Ale – głos się jej na moment załamał – zrobiło mi się bardzo
przykro, że Jim tak z panem postępuje, tak mi pana żal. Chciałam, żeby pan
wiedział o wszystkim i pragnę zawrzeć z panem coś w rodzaju... porozumienia.
– Jakiej treści?
– Jeżeli pan przyrzeknie solennie nie dochodzić nigdy żadnych praw do tego
dziecka...
Zrobiła pauzę, patrząc pytająco na senatora, który skinął w milczeniu głową i
czekał na jej dalsze słowa.
– .... to pozwolę panu na regularny dostęp do niego, stanie się ono obecne w
pańskim życiu. Nie chcę żadnych pieniędzy – dorzuciła szybko. – Mam dobrze
płatną pracę i jestem materialnie niezależna. Mogę zapewnić dziecku wszystkie
wygody, stać mnie na zaangażowanie stałej opiekunki. Po prostu uważam, że ze
wszech miar należy się panu, żeby pan został dziadkiem.
Spojrzała na senatora i ze wzruszeniem dostrzegła łzy zbierające się mu w
kącikach oczu. Otarł je pospiesznie i widać było, że zmaga się z rozrzewnieniem.
– Panna Sara Burnard sprawiła dziś, że pewien stary człowiek poczuł się
szczęśliwy – rzekł w końcu.
– Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak wiele znaczy dla mnie to, co
usłyszałem.
Sara przełknęła z trudem ślinę, jej także zbierało się na płacz, uśmiechnęła się
do niego ciepło, ale zaraz rzuciła ostrzegawczo:
– Wciąż nie chcę, żeby się Jim o tym dowiedział, senatorze – O czym? O twojej
wizycie u nas, czy o dziecku?
– O jednym i o drugim – rzekła stanowczo.
Senator popatrzył na nią przenikliwie.
– Masz bardzo smukłą, elegancką sylwetkę, Saro – powiedział. – Przecież za
jakiś czas twój stan będzie widoczny, a zdaje się, że widujesz Jima dość
regularnie...
– Nasze zbliżenie miało z pozoru charakter przypadkowy. – Sara zarumieniła
się lekko. – Jednorazowa przygoda, jak się to mówi. Jim myśli... przypuszczą że
zdarza mi się to od czasu do czasu. Nie będzie miał pewności, że to on jest ojcem.
– Cóż – rzekł Jameson z nutką nagłej goryczy – ode mnie z pewnością się nie
dowie. Widujemy się raz na rok.
– A więc będzie to tylko nasz sekret? – spytała Sara, wstając z miejsca.
– Hmm... – zawahał się. – Prosiłbym o dopuszczenie do niego mojej siostry.
Jest bardzo dyskretna, a ta nowina sprawiłaby jej niewymowną radość. Sara
zawahała się, lecz skinęła po chwili głową.
– Oczywiście, o ile także obieca, że nie powie ani słowa Jimowi. Pańska siostra
– dorzuciła impulsywnie – sprawia wrażenie niezwykle zacnej osoby.
– Zgadza się. Taka właśnie jest. To dziecko – dodał z szerokim uśmiechem –
będzie miało najczulszą w świecie ciocię i najbardziej kochającego dziadka.
Gwarantuję ci to.
Sarze zaszkliły się źrenice. Uśmiechnęła się, choć wciąż nie opuszczał jej
niepokój, czy postąpiła słusznie. Mogło to przecież w przyszłości wywołać
rozmaite komplikacje, mieć niemożliwe do uniknięcia skutki.
Jednakże to, co wyczytała w mądrych oczach senatora, napełniło ją
niezachwianym przeświadczeniem, że zrobiła dobrze.
Pod koniec następnego tygodnia pogoda znów się zmieniła. Rtęć w
termometrze opadła na sam dół skali i aż do końca marca trzymał trzaskający mróz.
Sara siedziała w fotelu przed kominkiem z robótką w rękach, zerkając przez
okulary na opis wzoru w książce.
Nagle odezwał się dzwonek u drzwi. Głowiąc się, kto też może ją nachodzić o
tej porze i w taki siarczysty mróz, schowała pospiesznie do torebki dziergany
kubraczek i książeczkę z wzorami, i poszła otworzyć. W progu stał Jim Fleming,
puszczając z ust obłoczki pary. Do piersi przyciskał dwie wyładowane po brzegi
torby sklepowe.
– Jim! – zawołała Sara wytrzeszczając oczy. – Co, na miły Bóg...
– Wyglądasz ślicznie w tych okularach – rzekł, patrząc na nią łakomym
wzrokiem. – Jadłaś już kolację?
– Niezupełnie. Zrobiłam sobie niedawno kanapkę, ale nie jestem...
– Tak właśnie podejrzewałem – oświadczył wesoło. – Jesteś ostatnio bardzo
mizerna. Na pewno pracujesz za dużo i nic nie jesz. Wpuść mnie, bo wino
zamarznie.
– A czy wino zamarza? – spytała, patrząc jak stawia torby na podłodze,
oczyszcza buty ze śniegu i zdejmuje z siebie watowaną kurtkę.
– Nie wiem. Zakładam, że tak. To ty jesteś naukowcem – powiedział biorąc
torby. – Gdzie jest kuchnia?
Sara przyglądała mu się, zaskoczona jego niespodziewanym przyjściem i
emanującą z niego na cały dom aurą witalności. Serce zaczęło jej bić
przyspieszonym rytmem i zachowanie chłodnego spokoju kosztowało ją sporo
wysiłku.
– Mogę zapytać, co to wszystko ma znaczyć? – rzuciła oschle.
– Możesz – odparł pogodnie, idąc za nią do kuchni. – Składam ci wieczorną
wizytę, mam zamiar przyrządzić ci najlepszy omlet świata i zmusić cię do
zjedzenia go aż do ostatniego kęsa. Mam nadzieję, że masz kuchenkę mikrofalową?
– Czemu pytasz?
– Ponieważ, głuptasku – rzekł stawiając torby na blacie kuchennym – jest to
największy wynalazek, jeśli chodzi o omlet, od czasu pojawienia się jajek. Nie
trzeba już go obracać. Smaży się sam perfekcyjnie od góry do dołu, dając ci tytuł
do profesjonalnej chwały. Spodziewam się, że posiadasz podstawowe instrumenty,
jak ubijak do piany i łopatkę? Czy może wyekwipowałaś się wyłącznie w palniki
Bunsena, kolby, retorty i tak dalej.
Sara uśmiechnęła się mimo woli, pokazała mu, gdzie trzyma przybory
kuchenne, po czym Jim rozpakował torby, wyjmując z nich jajka, pieczarki,
cheddar, chrupką sałatę i duży bochenek chleba.
Do ust zaczęła jej iść ślinka i uzmysłowiła sobie nagle, że już od kilku dni nie
męczą jej rano mdłości i jest piekielnie głodna.
– Wygląda to bardzo apetycznie – powiedziała. – Wiesz, Jim, miałeś rację.
Nagle poczułam głód.
Jim pochylił się i cmoknął ją pieszczotliwie w po liczek. Ten ciepły
spontaniczny gest wprawił ją w zakłopotanie, usiadła na wysokim kuchennym
stołku i patrzyła zmieszana na rozłożone produkty.
– Jeszcze trochę cierpliwości, urocza damo – rzekł z humorem – a poczęstuję
cię potrawą, godną księżniczki, którą jesteś.
– Jesteś taki zabawny – powiedziała, łapiąc się na tym, że jego słowa zrobiły jej
przyjemności – Jak ci się udało czmychnąć?
– Inaczej mówiąc, dlaczego nie piastuję dziś dzieci? Aha, potrzebna mi miska
do jajek rzekł, klękając przed kredensem.
– Sąsiednia szafka, dolna półka. Tak, to właśnie miałam na myśli. Mówiłeś mi
w zeszłym tygodniu, że Billie jest znów rozdrażniony i boisz się zostawić dzieci
same.
Jim znalazł miskę, postawił ją na blacie i zaczął rozbijać jajka.
– To prawda. Jest spięty i podenerwowany, bo wie o moich perypetiach ze
znalezieniem nowego lokum. Tamto miejsce, o którym ci wspominałem, okazało
się do niczego. Żadnej szkoły w okolicy, Ellie musiałaby godzinę tłuc się jakimś
cholernym autobusem. Poza tym, byłoby tam także za ciasno.
– Och, Jim, tak mi przykro – powiedziała Sara. – Wiem, że bardzo na to
liczyłeś.
Jim postawił na gazie żelazny rondelek, wrzucił do niego krążek masła i zaczął
z wprawą krajać pieczarki na drobne plasterki.
– No i co będzie? – spytała. – Masz jakiś pomysł?
– Pole działania jest niewielkie. Do każdego jako tako przyzwoitego miejsca,
gdzie mógłbym je ulokować, jest półroczna kolejka. Po moim powrocie
wprowadzimy się do motelu z kuchnią i zobaczymy, co będzie dalej.
– Po twoim powrocie? Wyjeżdżasz? Dokąd?
– Tak – odparł, dodając posiekaną cebulkę do pieczarek. – Do Europy. Mam
nadzieję, że lubisz cebulę?
– Uwielbiam. Ale po co tam jedziesz?
– Zakupy. Nie uwierzysz, małą ale odzież sportową projektuje się w
dzisiejszych czasach niczym wytworne suknie wieczorowe. Na przykład obuwie
lekkoatletyczne nabywam w domach mody równie eleganckich jak Dior. Serwują
tam tartinki i schłodzony szampan w kryształowych kielichach.
– Jak długo cię nie będzie? Kiedy wyruszasz?
– Jutro z samego rana. Na jakieś dziesięć dni. To dlatego mogłem dziś przyjść
do ciebie. Maude będzie się zajmować dziećmi, ale przyszła już po południu i
zostanie na noc, bo wyjeżdżam bardzo wcześnie. Czemu masz taką smutną minę,
urocza damo? Nie chcesz chyba powiedzieć, że będziesz za mną tęskniła.
– Co to, to nie – odparła bez wahania. – Po prostu – jestem zaskoczona. Chcesz
się przenieść do motelu, wyjeżdżasz, a ja o niczym nie wiem.
– Trudno informować o wszystkim osobę, która zamyka się w laboratorium na
osiemnaście godzin i nie oddzwania na telefony.
– Przepraszam cię, Jim – zarumieniła się. – To dlatego, że wyhodowaliśmy
wreszcie ten superodporny gatunek pszenicy, rokowania są dobre, ale wciąż nie
udaje się nam... och – urwała – jak to cudownie pachnie. Jestem głodna jak wilk.
Jim znieruchomiał nad kuchenką i popatrzył na rozjaśnioną twarz Sary. Mimo
zwyczajnego sweterka i luźnych domowych spodni wyglądała bardzo powabnie,
ale zwalczył chęć powiedzenia jej tego.
– No, to dlaczego mi trochę nie pomożesz? – zawołał z wymuszoną swobodą. –
Nakryj do stołu i wyjmij kieliszki do wina. I przyprawy do sałaty.
Sara zerwała się, żeby wykonać polecenia, a Jim zsunął omlet na półmisek i
zaniósł go na stół razem z kromkami czosnkowego chleba i sałatą.
– Czy dzieci wiedzą, że tu jesteś? – spytała Sara.
– Chyba żartujesz. Gdyby wiedziały, nic nie powstrzymałoby Ellie od przyjścia
razem ze mną Ale ten jeden raz uległem egoizmowi. Chciałem choć na krótko być
sam na sam z tobą.
Sara uśmiechnęła się nerwowo, nie wiedząc co ma odpowiedzieć, a Jim stanął
przy stole, podziwiając swoje dzieło.
– Powiedziałem im, że muszę dłużej posiedzieć w biurze w związku z podróżą.
Takie niewinne kłamstewko. A teraz siadaj i zajadaj, zanim omlet się zapadnie i
narobi mi wstydu.
Sara usłuchała i z apetytem zaatakowała omlet, czemu Jim przyglądał się, nie
kryjąc zadowolenia. Kolejny już raz stwierdziła że czuje się w jego towarzystwie
bardzo swobodnie, że Jim rozumie ją w pół słowa i ma takie samo poczucie
humoru.
– Hej – powiedział, podnosząc kieliszek. – Pani doktor nie tknęła jeszcze
swojego wina. Czyżby riesling nie pasował do omletu z pieczarkami. Strzeliłem
gafę?
– Och, nie – rzekła zmieszana. – Tylko, że ja... zająknęła się, szukając
odpowiedniej wymówki. – Ja... nie piję – dokończyła, nic nie wymyśliwszy.
– W ogóle?
– Prawie w ogóle.
W każdym razie nie wtedy, gdy jestem w ciąży, uzupełniła w duchu. Za nic na
świecie.
– Ale... – rzekł Jim, marszcząc brwi. – Ale przecież wtedy w barze piłaś?
Pamiętam, że prawie cały wieczór nie rozstawałaś się ze szklanką.
Sara wlepiła w niego wzrok, gorączkowo zastanawiając się nad odpowiedzią.
Owładnęła nią nagle gwałtowna chęć wyznania mu prawdy.
– Jim... – zaczęła.
– Tak?
Uświadomiła sobie, że to szaleństwo. Przecież ze wszystkich sił stara się
zachować ten sekret i trzymać Jima z dala od siebie, a tu nagle – pod wpływem
przyjemnego nastroju – zamierza zrujnować cały, starannie układany miesiącami,
plan.
– Dzięki za wspaniałą kolację – powiedziała, wznosząc kieliszek i heroicznie
nadpijając łyk. – Za zdrowie szefa kuchni.
Wypili w milczeniu, a kiedy Jim odwrócił się, by sięgnąć po dzbanek z kawą
wylała ukradkiem resztę wina do donicy z kauczukowcem.
Była zadowolona z tego zaimprowizowanego posiłku, a także z żartobliwej
atmosfery, jaką stworzył Jim, który tym razem zrezygnował z obrzucania jej
kłopotliwymi dla niej spojrzeniami.
W najlepszej komitywie sprzątnęli wspólnie ze stołu, gawędząc ojej pracy i
jego podróży, o dzieciach i pogodzie, przekomarzając się i żartując.
Ich dłonie spotkały się kilkakrotnie. Reakcja Sary na ten przypadkowy dotyk
zdumiała ją samą. Najpierw przeszedł ją tylko lekki dreszcz, później po całym jej
ciele rozpłynęło się słodkie, zniewalające ciepło, a jeszcze później... Jeszcze
później nie było to już ciepło, lecz gwałtowna gorąca fala. Czuła, że i w nim
narasta podniecenie, i nagle uświadomiła sobie, że pragnie, aby ją objął, pocałował,
dotykał.
Spojrzała na niego, rozchylając usta, wzrokiem, który nie pozostawiał
wątpliwości, co się w niej dzieje.
– Och, Saro – szepnął Jim. – Saro...
Bez słowa przywarła do niego, a Jim poszukał ustami jej ust. Sara nie panowała
już nad sobą, wszystko w niej płonęło tym samym ogniem, co wówczas, gdy
podarował jej spełnienie, którego nie mogła usunąć z pamięci.
Jim niesiony tym samym porywem, wszeptywał jej w ucho czułe słówka,
całował jej powieki, usta, szyję...
W milczeniu pociągnęła go lekko w stronę schodów i zaczęła wchodzić na
górę.
Rozdział 10
Mniej więcej w tym samym czasie gdy Jim i Sara pałaszowali omlet z
pieczarkami, senator Jameson Fleming stał na progu swego living-roomu, szykując
się do wyjścia, podczas gdy jego siostra zajęta była szydełkowaniem kremowego
dziecięcego szaliczka. Senator był ubrany z niedbałą elegancją. W ręku trzymał
czarną skórzaną teczkę, a pod drugą pachą ogromną zamszową żyrafę. Miała
błyszczące niebieskie oczy, długie zalotne rzęsy i wyglądała bardzo sympatycznie.
– Pójdę już, Mo – powiedział senator do siostry.
– Mam spotkanie z Jockiem i paroma ludźmi z Klubu Hodowców. Jeden z nich
jest skłonny zasilić naszą partyjną kasę. Jock uważa, że jeśli weźmiemy się
umiejętnie do rzeczy, facet wyłoży sporą sumę.
Szydełko Maureen zatrzymało się w pół drogi. Spojrzała na brata uważnie znad
okularów ze złotymi obwódkami.
– Jestem pewna – powiedziała sucho – że wszyscy ci panowie będą zachwyceni
twoją żyrafą. Jest prześliczna.
Jameson przestąpił nerwowo z nogi na nogę.
– Po drodze do klubu wpadnę na moment do Sary – powiedział odrobinę
speszony. – Parę dni temu, gdy wstąpiłem do niej do instytutu, napomknęła, że już
zaczyna urządzać pokoik dziecinny. A wczoraj wpadł mi w oko ten zwierzak na
wystawie u Fitcha w Edmonton i nie mogłem się oprzeć pokusie. To ręczna robota.
Import z Gwatemali.
W kącikach ust Maureen zaigrał prawie niezauważalny uśmieszek.
– Czy nie wydaje ci się – spytała – że bardziej by się jej przydał jakiś
praktyczny podarunek, powiedzmy – kołyska?
– Sarze? Zapewniam cię, że studiuje w tej chwili – rozmaite modele kołysek,
porównuje dotychczasowe oceny federacji konsumentów i gromadzi wszelkie
naukowe dane niezbędne do ustalenia, jaki rodzaj kołyski jest najbezpieczniejszy.
Możesz mi wierzyć, Mo, że tę decyzję poweźmie sama.
– Chyba masz rację – przytaknęła Maureen, z zadumą wygładzając na kolanach
utkany odcinek szalika. – Ale...
– Co takiego, Mo? Co cię gryzie?
– Nic takiego. Myślę sobie tylko, że to chyba nieroztropnie odwiedzać ją bez
uprzedzenia. A może jest u niej Jim? Obiecaliśmy, że będziemy strzec jej sekretu i
musimy być bardzo ostrożni.
– Zgadzam się z tobą. Masz w stu procentach słuszność. Ale przypadkiem
wiem, że Jima u niej nie ma.
– Jak to? – spytała dźgając pogrzebaczem płonące polano, które zsuwało się z
kraty paleniska.
– Zadzwoniłem do jego mieszkania. Jedno z dzieci podniosło słuchawkę i
powiedziało mi, że Jim pracuje dziś do późna w biurze.
– Które to?
– O ile mi wiadomo, Jim ma tylko jedno biuro. Jak ci się podoba żyrafa?
– Jamie, jest to z pewnością najpiękniejsza żyrafa pod słońcem. Pytałam, które
dziecko odebrało telefon?
– Nie wiem, Mo – odparł zdziwiony. – Głos miało cienki.
– W takim razie to chyba Ellie – rzekła z zadowoleniem Maureen. – Billie
przechodzi mutację i głos mu się robi głębszy.
Senator popatrzył na siostrę z takim zdumieniem, że poruszyła się zakłopotana
na krześle.
– Ostatnio byłam raz, czy dwa u Jima – wyjaśniła.
– Całkiem przypadkowo zresztą. Ellie i malutki są zawsze w domu. Billie się
wałęsa tu i tam. Ten mały tłuścioch jest słodki, zaczyna już sam stawać. Ellie też
jest kochaną bardzo spokojna dziewczynka i troszczy się o braciszka jak
prawdziwa mamusia.
Jameson znów obrzucił ją długim spojrzeniem, tym razem dlatego, że w głosie
Maureen dał się słyszeć delikatny, stłumiony ton, ni to bólu, ni żałości.
– Przecież możesz tam chodzić, kiedy tylko przyjdzie ci ochota, Mo –
powiedział łagodnie. – Możesz się zaprzyjaźnić z tymi dzieciakami, zabrać je,
dokąd zechcesz, nawet tutaj, ciotkować im do woli.
– Jak mogłabym przyprowadzić je tutaj, Jamie?
– spytała poruszona do głębi jego słowami. – Przecież Jim nie pozwoliłby na to.
Poza tym, nie aprobuję jego stosunku do ciebie, wiesz o tym. Ostatecznie istnieje
coś takiego jak lojalność.
– Istnieje również lojalność podzielną Mo. Wiem, że cierpisz z powodu tej
sytuacji, nie mniej niż ja. Ale, wierz mi, jeśli sprawia ci radość kontakt z tymi
sierotami, ja nie mam nic przeciw temu.
– To niemożliwe, dopóki on sam ich tutaj nie przywiezie. – Maureen
potrząsnęła głową. – Ale widok tych dzieciaków, nawet przez krótki czas,
uświadamia mi, jak wiele straciłam w życiu, Jamie. Szkoda, że nie miałam
własnych dzieci. Czasami czuję się...
Głos uwiązł jej w krtani i spuściła wzrok, zaciskając w dłoni włóczkę.
– Ale – ciągnęła, już opanowana – niedługo też będziemy mieli kogoś małego
na pociechę, Jamie. I Jim nam tego nie zabroni.
– Masz rację – przytaknął senator z uśmiechem i wyszedł do holu.
Maureen podniosła się i patrzyła przez okno, jak wyprowadza wóz z garażu na
oświetlony dziedziniec. Żyrafę umieścił obok siebie na przednim siedzeniu i widać
było przez szybę jej czujny poczciwy pysk i podkręcone rzęsy.
Twarz Maureen wypogodziła się. Obserwowała uśmiechnięta, jak wielkie
eleganckie auto z niecodziennym pasażerem okrąża podjazd przed domem.
Następnie – wciąż z uśmiechem na ustach – zajęła się na powrót szydełkowaniem.
Miękkie srebrzyste promienie księżyca przesączały się przez firanki okien w
sypialni Sary, rzucając cętkowaną poświatę na łóżko. W ciszy pokoju słychać było
tylko oddechy i urywane szepty kochanków.
Sara, nachylona nad ciałem Jima, całowała go po twarzy i ramionach, czując
jego ruch w sobie i dotyk rąk, którymi niespiesznie gładził jej nagą skórę.
Zdumiewała ją jego czułość, cierpliwość, z jaką czekał, aż wezbrana w niej
namiętność osiągnie apogeum.
– Jim... – szepnęła, przymykając powieki.
– Cii.. – zamruczał, obejmując jej biodra. – Nic nie mów, Saro. Jest dobrze.
– Ale ty... – zaczęła i raptownie ucichła. Ogarnęła ją rozkosz, czuła, że szybuje
w górę ku słońcu, to znów opada, tonie i poi się do syta szczęśliwością, w
radosnym słodkim uniesieniu.
Spoczywający pod nią Jim także zadrżał, doznając ulgi, której tak długo sobie
odmawiał.
– Och, Boże – wyszeptała Sarą gdy ochłonęła na tyle, że mogła już dobyć z
siebie głos. – Och, Boże – powtórzyła bezbronnie.
Jim zaśmiał się, wypuścił ją z objęć, ułożył czule na wznak i przytulił do siebie,
zanurzając twarz w jej włosach.
– Czy mam przez to rozumieć, urocza damo, że spodobało ci się to, co
robiliśmy? – zapytał – Och, Boże – rzekła znowu, nie znajdując innych słów.
– Kto wie, może powinnaś robić to częściej, urocza damo – szepnął zduszonym
głosem.
– Być może powinnam – uśmiechnęła się, przyglądając mu się z rozczuleniem.
Był taki wrażliwy, taki tkliwy, taki szczodry i doświadczony w miłości, tak bardzo
wart kochania.
– Jim – rzekła cichutko. – Chciałabym z tobą porozmawiać.
– Proszę bardzo – powiedział, podciągając kołdrę. – Mów.
– Chodzi mi o dzieci... Jestem przeciwna temu pomysłowi z motelem. Chcę,
żebyś je przywiózł do mnie.
– Ależ, Saro, przecież... – zająknął się zaskoczony.
– Nie – przerwała kładąc mu palce na wargach. – Nie sprzeczaj się ze mną, bo
już postanowiłam. Twoje wyrzeczenia muszą mieć granice. Czas, żebym ci
pomogła. Nie chcę, żebyś się wyprowadzał i gnieździł w byle jakim motelu. To nie
w porządku. Patrzył na nią w zamyśleniu, a Sara ciągnęła:
– Maude równie dobrze może przychodzić tutaj i doglądać dzieci, a ty nareszcie
będziesz mógł trochę odetchnąć. A później... – umilkła nagle, wystraszona, bo
niewiele brakowało, a byłaby się całkiem wygadała.
Jednak Jim, zaabsorbowany jej propozycją, nie zwrócił na to uwagi.
– Bez wątpienia – zaczął powoli – dobrze byłoby mieć w domu trochę spokoju.
Nie przeczę, Ale chyba nie zdajesz sobie sprawy, na co się narażasz. To jest zajęcie
na okrągło i po powrocie z pracy nie miałabyś odrobiny czasu dla siebie. Naprawdę
nie wiesz jeszcze, co to znaczy.
– Ale ty wiesz. O to mi właśnie chodzi, Jim. Ty już swoje przecierpiałeś, teraz
kolej na mnie, żeby się trochę pomęczyć. Powiedz im, że przyjadę jutro rano, po
twoim odjeździe. Clarence pomoże nam przewieźć rzeczy i zainstalować się tutaj.
Będzie szczęśliwy, mając okazję spędzenia paru godzin razem z Maude.
Jim, wsparty na łokciu, głaskał ją odruchowo po włosach, rozważając jej słowa.
– Bóg mi świadkiem, że pokusa jest silna – powiedział w zadumie. – Ale
obawiam się – dodał z uśmiechem – że po kilku dniach tego piekiełka nie będziesz
mnie chciała znać, kiedy wrócę. To dla mnie za wielkie ryzyko. Szczególnie teraz.
– Nie lękaj się, będę chciała cię znać – szepnęła, przyciągając go do siebie i
całując w usta. – Obiecuję.
Odsunął się i popatrzył na nią, zamyślony.
– Saro – spytał nagle – czemu akurat teraz mi to proponujesz? Dotąd nie
chciałaś słyszeć o zabraniu dzieci do siebie, chociaż było widać jak na dłoni, że je
uwielbiasz. Zawsze sprawiałaś wrażenie, że coś ci stoi na przeszkodzie, coś, o
czym nie chciałaś ze mną mówić. Dlaczego tak raptownie zmieniłaś zdanie?
Sara spojrzała mu uważnie w oczy. Korciło ją bardzo, żeby wyrzucić z siebie
całą prawdę. Wiedziała już, że Jim jest dobrym, szlachetnym człowiekiem. Nie
musiała się lękać, że jej dziecku groziłoby cokolwiek z jego strony. Byłby z
pewnością zachwycony nowiną i gotów do wszelkiej pomocy. I gdyby wiedział,
mogliby wspólnie coś przedsięwziąć w sprawie Ellie, Arthura i Billiego.
Jednocześnie miała świadomość, że w gruncie rzeczy to nie te praktyczne
wyrozumowane względy sprawiły, że chciała się do końca zwierzyć Jimowi.
Pragnęła tego, ponieważ zależało jej na nim i na tym, żeby dzielił jej szczęście.
Była w nim zakochana.
Kiedy to sobie w końcu w całej pełni uzmysłowiła zaśmiała się, a jednocześnie
zadrżała i niemal rozpłakała z radości.
– Jim – szepnęła. – Mam ci coś do powiedzenia.
Dosłyszał ogromną czułość w jej głosie, wtulił ją znów w siebie i całując
zapytał:
– Co takiego, Saro? Co masz mi do powiedzenia?
Bo tak się składa, kochanie, że i ja chcę ci coś powiedzieć.
Przytulona do jego piersi, uśmiechnęła się niewidocznie, myśląc o
niespodziance, jaką mu sprawi. Ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć,
zabrzmiał dzwonek u drzwi.
Odsunęli się od siebie i wystraszeni popatrzyli sobie w oczy.
– Oczekiwałaś kogoś? – spytał Jim.
– Żywej duszy. Nawet ciebie, nawiasem mówiąc – dodała z uśmiechem,
siadając na brzegu łóżka i sięgając po szlafrok.
– Nie otwieraj – zaprotestował Jim, przytrzymując ją za zwisający pasek od
szlafroka. – Podzwoni i pójdzie. Wracaj do łóżka. Przecież jutro wyjeżdżam i nie
będę cię widział przez dziesięć dni.
– Nie mogę, Jim – potrząsnęła głową. – To może być ktoś z laboratorium. W
tym tygodniu mamy tam studentów na nocnej zmianie obserwujących przyrost
kiełkowania i Carl mógłby...
Zawiązała pasek, poszukała pantofli pod łóżkiem, uporządkowała rękami włosy
i zeszła na dół.
Pogodzony z porażką Jim wyskoczył z łóżka włożył pospiesznie spodnie,
chwycił w rękę koszulę i podążył za Sarą.
Tymczasem dzwonek rozlegał się już po raz trzeci. Sara była tuż przy drzwiach,
a Jim – stojąc za nią w półmroku korytarza – wkładał przez głowę koszulę.
I akurat w momencie gdy w jej otworze pojawiła się jego roześmiana twarz –
drzwi otworzyły się i w kręgu światła na progu ukazał się obsypany śniegiem
mężczyzna.
Był to jego ojciec.
Uśmiech Jima zgasł, Stał niby porażony prądem, czując, jak narasta w nim
złość. Senator ubrany był jak zwykle z kosztowną elegancją, ale pod pachą trzymał.
.. – Jim nie mógł uwierzyć własnym oczom – olbrzymią żyrafę.
Jim wlepił w nią podejrzliwie wzrok jak w bombę lub jakieś inne zbrodnicze
narzędzie. Ale ona uśmiechała się do niego łagodnie, a jej gęste długie rzęsy
zatrzepotały filuternie w podmuchu wiatru, jaki wtargnął z ulicy.
– Proszę wejść, panie senatorze – odezwała się spokojnie Sara. –
Porozmawiamy w cieple. Jim, przepuść ojca.
Jim posłusznie odsunął się na bok, a w ślad za mijającym go ojcem rozszedł się
nienawistny mu, znajomy zapach skóry i zawsze tego samego płynu po goleniu.
Wątpliwą satysfakcję dawał Jimowi fakt że senator był równie zaszokowany jak
on i wyraźnie zbity z tropu.
Sara poprowadziła ich do living-roomu, zaświeciła lampy i dorzuciła świeżą
szczapę do kominka. Jim usiadł w fotelu naprzeciw ojca i śledził jej sprawne ruchy,
mimo starego grubego szlafroka i potarganych włosów wyglądała bardzo ponętnie.
Myśli Jima wirowały. Usiłował je uporządkować, znaleźć jakieś wytłumaczenie
tego, co się stało, klecił naprędce różne scenariusze. Być może ojciec przejeżdżał
obok domu Sary i zauważył jego samochód. Może wydarzyło się coś ważnego w
rodzinie...
Przysunął bose stopy bliżej ognia, ostentacyjnie nie patrząc na ojca. Zdał sobie
sprawę, że próbuje stworzyć taką wersję, która wykluczałaby możliwość, że Sara i
ojciec znają się. Budziło to w nim taki sprzeciw, że rozpaczliwie szukał innego
rozwiązania.
Ale jego nadzieje rozwiały się wraz z pierwszymi słowami ojca.
– Bardzo cię przepraszam, Saro – rzekł senator. – Dzwoniłem do Jima i dzieci
powiedziały mi, że będzie do późna w biurze. Nie miałem pojęcia, że go tu zastanę.
– Oto są skutki okłamywania dzieci – rzekła Sara bezosobowo, sadowiąc się z
podwiniętymi nogami na kanapie.
– Słuchaj no – wybuchnął Jim – nie mów tak, jakby mnie tu nie było, albo
jakbym był sześcioletnim chłopczykiem. Powiedz lepiej, co się tu dzieje.
– Jim – odezwał się poważnie senator. – Synu, nie...
– Nic nie mów – rzekł szorstko Jim, obrzucając – ojca zawziętym spojrzeniem.
– Niech Sara wyjaśni mi, o co chodzi. Z tobą nie zamierzam rozmawiać.
Senator umilkł, zaciskając dłoń na wydętym korpusie żyrafy.
– Dobrze, Jamesonie – powiedziała spokojnie Sara. – Ja mu to powiem. Prędzej
czy później i tak by się dowiedział. Właściwie to sama zamierzałam mu to przed
chwilą powiedzieć.
– Powiedzieć co? – zawołał Jim. – Do licha, wyduś to wreszcie!
Nie posiadał się z oburzenia ale najbardziej bolała go dobra komitywa Sary z
jego ojcem, to, że zachowywali się wobec siebie jak starzy przyjaciele. Nie
wiedział, co o tym myśleć, czuł się poniżony i zdradzony. Dręczył go także
niepokój o Sarę. Ojciec był człowiekiem niebezpiecznym, ma na sumieniu
nieopisane cierpienia zadane innej kobiecie, kochanej przez Jima. Nie mógł się
pogodzić z tym, że Jameson Fleming zdobył jakimś podstępem zaufanie Sary.
– Może ja już pójdę, Saro? – spytał senator, ignorując zupełnie wybuch Jima.
– Chyba tak będzie najlepiej. Porozmawiam z Jimem – powiedziała Sara
wstając i odprowadziła gościa do drzwi. – Zatelefonuję jutro – rzuciła na
pożegnanie. – I dziękuję za odwiedziny.
Jameson zawahał się, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale w końcu rozmyślił
się i położył dłoń na klamce.
– Czy nie zapomniał pan czegoś, senatorze? – spytał sarkastycznie Jim. – Twoja
zabawka – dodał, wskazując na żyrafę, która stała obok opuszczonego przez ojca
krzesła.
– To dla Sary, synu – odparł Jameson od progu.
– Dla Sary? Po co Sarze ten głupi zwierzak? Ona zbiera konie, a. nie żyrafy.
Jameson popatrzył przez chwilę na rozgniewaną twarz syna, uśmiechnął się
smutno do Sary, uścisnął jej dłoń i wyszedł.
Sara odetchnęła głęboko, wróciła powoli do pokoju i zatrzymała się przy fotelu,
na którym wciąż siedział Jim.
– Słuchaj – zaczęła – jest mi naprawdę bardzo przykro, że tak głupio wyszło.
Naprawdę chciałam ci wszystko opowiedzieć, ale właśnie zjawił się twój ojciec i
przeszkodził mi.
– Opowiedzieć co? – zapytał zimno. – Na litość boską, Saro, co się tu
rozgrywa?
Sara uklękła przy fotelu, położyła dłonie na kola nie Jima poszukała wzrokiem
jego oczu i powiedziała nieśmiało:
– Jestem w ciąży, Jim. Już prawie czwarty miesiąc. I to jest twoje dziecko.
Spojrzał na nią nie wierząc własnym uszom. Spodziewał się wszystkiego, tylko
nie tego. Nic nie mogło wstrząsnąć nim bardziej.
– Coś ty powiedziała? – spytał odrętwiały. – Co powiedziałaś przed chwilą?
– Powiedziałam, że jestem w ciąży – powtórzyła cierpliwie. – Zaszłam od razu
naszej pierwszej nocy w „Kingston Arms".
Zacisnął dłonie na poręczach fotela, wciąż oszołomiony i otępiały.
– W ciąży – powtórzył z wolna. – I twierdzisz, że to moje dziecko.
– Tak – rzekła cichutko Sara. – Tak, Jim. To prawda. Z początku nie chciałam
ci nic mówić, bo...
Wzrok Jima spoczął na żyrafie nadal gapiącej się na migotliwe języki ognia.
Znienacka znaczenie zabawki dotarło do jego skołowanego umysłu.
– Stary o tym wie. Powiedziałaś mu o dziecku – przerwał jej, zbierając
rozproszone myśli.
Popatrzył na nią ostro, oczy mu się zimno zaiskrzyły.
– Tak? – zapytał chrapliwie. – To prawda?
Sara skinęła głową.
Twarz Jima wykrzywił bolesny grymas, ale jego głos brzmiał równo i
spokojnie.
– Od jak dawna? – spytał. – Od kiedy stary wie, Saro?
– Jim, proszę cię..
– Od kiedy? – krzyknął.
– Prawie od miesiąca. W połowie lutego pojechałam na ranczo, żeby go
odwiedzić i usłyszeć jego wersję wydarzeń, które was poróżniły. Wcale nie
zamierzałam mu się zwierzyć, ale jakoś nie mogłam się powstrzymać. Kiedy go
poznałam, doszłam do wniosku, że muszę mu powiedzieć.
– Kim ty jesteś, Saro? – zapytał Jim z niebezpiecznym spokojem. – Łowczynią
fortun? udajesz roztargnionego naukowca knując spisek, żeby dobrać się do żyły
złota? Marzy ci się konto bankowe ojca? Z pewnością jest na tyle duże, że warto ci
się trochę potrudzić.
– Jim – Sara była zbyt przejęta, aby się rozgniewać na te słowa – pozory
przecież często mylą.
Zdawał się jej nie słyszeć, wpatrzony w żyrafę, pozostawioną obok fotela, który
dopiero co zajmował jego ojciec.
– Miałem rację co do tej nocy w grudniu, prawda, Saro? – rzekł cedząc słowa. –
Poderwałaś mnie rozmyślnie. To nie była przypadkowa przygoda. Ty chciałaś zajść
w ciążę, tak?
– Owszem – odparła ze spokojem, cicho, lecz dobitnie. – Tak, Jim,
zaplanowałam to.
– Z naukową precyzją prawda? Wiedziałaś dobrze, że jest to dla ciebie
odpowiedni moment, więc wykorzystałaś mnie do swoich celów.
– Ponownie przytaknęła, z kamiennym wyrazem twarzy.
– Ale dlaczego, Saro? Dlaczego właśnie ją?
– Zapamiętałam cię z czasów uniwersyteckich. Potem śledziłam trochę w prasie
twoją karierę. Wiedziałam, z jakiej rodziny pochodzisz, kim jest twój ojciec i...
Umilkła na chwilę, speszona lodowatym chłodem w jego oczach, zawahała się,
po czym mówiła dalej:
– Zależało mi na właściwych genach – postawiła kropkę nad „i". – Pragnęłam
zostać matką, a ponieważ jestem zupełnie samotną chciałam, aby dziecko miało
najlepsze z możliwych cechy dziedziczne, skoro już miałam swobodę wyboru.
– Swobodę wyboru? – powtórzył jak echo. – A więc zdecydowałaś się na mnie
– ciągnął nieufnie. – Wyselekcjonowałaś mnie niby rozpłodowego byka w oborze,
mówiąc: „Biorę tego. Wyprowadźcie mi gol"
Pod wpływem bólu w jego głosie spokój Sary stracił na stanowczości.
Poruszyła się nerwowo.
– To wcale nie miało być tak – odparta ze zgnębioną miną.
– Jasne, że nie – rzekł z goryczą – Nie w twoich oczach, co? Bo tkwiąc po uszy
w liczbach, numerach i wykresach, nie dbasz o to, co czują inni ludzie. Dla ciebie
są to tylko jednostki statystyczne.
– To nieprawda! – wykrzyknęła, a oczy pociemniały jej ze złości.
– Nie chodzi tylko o to, że wytypowałaś mnie jako rozpłodowca, choć i tej
niegodziwości byłoby dosyć. Ale, gdyby zależało ci trochę na mnie, gdybyś miała
najmniejszy wzgląd na moje uczucia, powiedziałabyś mi o dziecku pierwszemu.
To, co zrobiłaś, jest potworne. Niewybaczalne.
– Jim – rzekła błagalnie. – Spróbuj popatrzeć na to z mojego punktu widzenia.
Bałam się powiedzieć ci o dziecku. Nie chciałam cię w to w ogóle mieszać i sam
wiesz, że potem cały czas starałam się ciebie unikać.
– A więc od początku zamierzałaś po prostu iść dalej swoją drogą, urodzić moje
dziecko i nigdy nić powiadomić go o moim istnieniu?
– Tak. Właśnie tak pragnęłam postąpić. Chciałam zostać sama ze swoim
dzieckiem, zupełnie swobodna, bez ciebie.
– A więc, co nie wypaliło, Saro? Co pokrzyżowało ten staranny plan?
– Och, wiele rzeczy – uśmiechnęła się blado. – Najpierw ta historia z dziećmi.
Mogłam wtedy oczywiście wyłączyć się z tego, ale nie potrafiłam. A potem
poznałam twojego ojca i ciotkę Maureen. Później odwiedziłam ich jeszcze kilka
razy i bardzo się polu– biliśmy. Wreszcie niespodzianką okazałeś się dla mnie ty i
to, co do ciebie poczułam.
– A co to takiego, Saro? – spytał patrząc na nią natarczywie. – Co do mnie
czujesz?
Kocham cię, miała ochotę zakrzyknąć, kocham cię z całej duszy. Nigdy nie
śniłam nawet, że będę mogła pokochać kogoś tak, jak ciebie. Na twój widok serce
mi mdleje i trzęsę się z emocji, topnieję cała i pragnę...
– Saro – ponaglił ją tym samym co przedtem, groźnym tonem. – Nie
odpowiedziałaś na moje pytanie.
Spojrzała na jego pałającą zawziętością twarz i zrozumiała, że nie może mu
tego powiedzieć. To nie była dobra chwila na mówienie o miłości. Był zbyt
rozgniewany.
– Bardzo mi na tobie zależy, Jim – rzekła cicho ze spuszczoną głową. – Jesteś
prawym, szlachetnym człowiekiem, uważam cię za swego przyjaciela. I chciałam
ci dziś powiedzieć o dziecku, bo zasługujesz na to, żeby znać prawdę.
– Ale nie zasłużyłem sobie dość, aby poznać ją pierwszy? – rzucił zimno. – Mój
ojciec dostąpił tego zaszczytu, co, Saro?
– Jim – szepnęła – dlaczego ty go tak nienawidzisz? Powiedz mi.
– Bo to potwór. Samolubny, zły, morderczy potwór.
– Czemu tak sądzisz? – spytała łagodnie, zdając sobie sprawę, że od tej
rozmowy zależy bardzo wiele i musi postępować z jak największą ostrożnością. –
Czy to twoja własna ocena, czy może pod wpływem tego, co usłyszałeś o nim od
matki?
– Nie mieszaj do tego mojej matki! – wybuchnął gniewnie. – Nie życzę sobie
żadnych rozmów o niej!
– A może nadszedł na to czas, Jim? Ona wprawdzie nie żyje od siedemnastu lat,
ale przecież o nią tu przede wszystkim chodzi, prawda? To z jej powodu zerwałeś z
ojcem, czy nie tak?
Jim zatrzymał wzrok na Sarze, ale sprawiał wrażenie jakby jej nie widział,
jakby zabłądził myślami gdzieś bardzo daleko.
– Była taka piękna – odezwał się w końcu cichym, łamiącym się głosem. –
Taka piękna i słodka, wtedy gdy czuła się szczęśliwa. Roześmiana, bawiła się ze
mną jak gdyby też była dzieckiem, śpiewała, opowiadała mi bajki.
– Mówisz, że była słodka, gdy czuła się szczęśliwa – podjęła Sara ostrożnie. –
Ale czy pomyślałeś, że mogła być także inna? Że nie rozumiałeś tego, iż inny był
jej stosunek do ojca, a inny do ciebie – małego chłopca? Czy nigdy nie przyszło ci
do głowy, że wszystko to było trochę bardziej skomplikowane, niż ci się – wtedy
zdawało? Że niekoniecznie była wyłącznie biedną ofiarą, a twój ojciec tylko
okrutnym katem?
Jim patrzał na nią, słuchał, co mówi, ale zdawał się nie przyjmować tego do
wiadomości.
– Postaraj się spojrzeć na to z punktu widzenia twojego ojca – ciągnęła Sara. –
Wyobraź sobie siebie w wieku Billiego. Miałeś dokładnie tyle lat, co on teraz, gdy
zmarła ci matka.
Umilkła na momenty, odetchnąwszy głęboko. Jim nadal nie odzywał się, ale
obserwował ją z rosnącym napięciem.
– Wyobraź sobie – podjęła – że jesteśmy małżeństwem, a Billie jest naszym
synem. I pomyśl, że opowiadam mu rozmaite okropne rzeczy o tobie, jaki jesteś
niedobry i tak dalej. Jakbyś się czuł jako ojciec? Czy nie miałbyś o to do mnie
pretensji, nie uważałbyś, że to nie w porządku, nie podważałbyś czystości moich
intencji?
Z wyrazu oczu Jima Sara wyczytała, że nigdy dotąd nie próbował w takim
świetle popatrzeć na konflikt swoich rodziców.
– A teraz sposób, w jaki odeszła twoja matka. – Sara posunęła się spiesznie o
krok dalej, dostrzegając jego wahanie. – Pomyśl, Jim. Jak egoistycznie w gruncie
rzeczy postąpiła w stosunku do ciebie, że ty...
Nagle – rzuciwszy okiem na zmienione rysy twarzy Jima pojęła, że
przeholowała.
– Do diabła! – wybuchnął z furią. – ucięliście sobie we dwójkę miłą
pogawędkę, co? Niczego nie omijając. Nawet... – głos mu się załamał. – Nawet –
dokończył głucho z głową ukrytą w dłoniach – tego, jak umarła.
Sara ze ściśniętym gardłem patrzyła na jego pochylone ramiona, rozumiejąc
ból, jaki mu zadały wypowiedziane przez nią słowa. Ale kiedy Jim uniósł głowę,
na jego twarzy nie było śladu żadnej emocji. Była to teraz maska zastygła w
obojętnym bezruchu i Sara poczuła lęk. Wstał z fotela, podszedł do szafy i zaczął
bez słowa wkładać buty i kurtkę.
– Posłuchaj – rzekł w końcu, stojąc już przy drzwiach. – Jutro wyjeżdżam.
Kiedy wrócę, stawiam na tym wszystkim krzyżyk. Oczywiście nie mogę ci
zabronić urodzenia dziecka, ani spędzania każdego dnia z moim tatusiem, ale
pragnę być jak najdalej od tego. Rób, jak uważasz, ale ja nie chcę cię więcej
widzieć! Zrozumiano?
Sara przytaknęła, patrząc na niego w milczeniu, wpółprzytomna z żałości.
– Poza tym – dodał drewnianym głosem – nie wolno ci wtrącać się do dzieci.
Rzecz jasna, nie ma mowy, żebyś je tu sprowadziła. I chcę, żebyś mi przysięgła, że
tego nie zrobisz.
– Przysięgam, Jim – powiedziała spokojnie. – Przysięgam, że nie wezmę dzieci
do swojego domu.
Jim spoglądał na nią przez chwilę, potem skinął lekko głową, odwrócił się i
zniknął za drzwiami. Sara podeszła do okna, odsunęła zasłonę i patrzyła za nim,
przeniknięta bezbrzeżnym smutkiem.
Wóz Jima oderwał się od krawężnika i ruszył wolno jasną od księżyca ulicą.
Sara odeszła od okna, wzięła na ręce żyrafę i zwinęła się w kłębek na fotelu.
Opierając się podbródkiem o jej plamisty tułów, śledziła ociężałym, dalekim
spojrzeniem dogorywający w kominku ogień.
Rozdział 11
Maude Willett stała w przedpokoju mieszkania Jima, patrząc z wahaniem na
dzieci, jak gdyby miała wątpliwości, czy może je zostawić same.
– Chodź już, Maude – ponaglił ją od drzwi Clarence. – O czwartej zaczynam
swoją zmianę i zostało nam niewiele czasu, żeby zrobić zakupy. W dodatku jest
bardzo ślisko.
Maude skinęła głową z roztargnieniem. Jej uwaga skupiona była na Arthurze,
który uchwycił się jedną ręką stołu, a drugą usiłował dosięgnąć dolnych liści
wysokiej, gęstej palmy.
– Kiedy to dziecko zacznie samodzielnie chodzić – powiedziała Maude – narobi
tu nie lada bigosu. Jim będzie musiał wynająć dla niego osobną niańkę.
Billie i Ellie zbyli tę uwagę milczeniem. Ellie siedziała przy stole i z wielkim
skupieniem pisała coś w zeszycie. Z inicjatywy Sary Jim zapisał oboje do szkoły
korespondencyjnej, żeby trochę odrobili opóźnienia w nauce przed nowym rokiem
szkolnym i Ellie potraktowała to bardzo poważnie.
Natomiast Billie nie przykładał się do lekcji i odrabiał je zwykle po łebkach, a
czasami wcale. Teraz siedział rozparty w fotelu i czytał czasopismo wędkarskie.
Rzucił zdawkowy uśmiech w stronę Maude i natychmiast powrócił do lektury.
Maude przyglądała mu się podejrzliwie. Od wyjazdu Jima dziś rano, w chłopcu
zaszła jakaś niepokojąca zmiana, której Maude nie potrafiła ściśle określić. Może
chodziło o to, że Billie był trochę zbyt wesoły i nienaturalnie grzeczny?
– Maude, proszę cię – niecierpliwił się Clarence.
– Muszę przecież zdążyć do pracy. Nie mogę tracić tyle czasu.
– Dobrze, dobrze – uśmiechnęła się Maude, ruszając ku drzwiom. – Wiem, jaki
jesteś zajęty. Siedzisz na dole, grasz ze sobą w karty i od czasu do czasu
przecierasz błyszczące guziki swego wspaniałego munduru.
Clarence roześmiał się i otworzył przed nią drzwi szarmanckim gestem.
– Wrócimy za niecałą godzinę – oświadczyła dzieciom Maude. – Nie
wpuszczajcie nikogo i nie ruszajcie piecyka. Włącza się automatycznie. I pilnujcie
tego dzieciaka – dodała, mierząc wzrokiem Arthura, który uparcie wspinał się ku
palmie. – Jeszcze trochę, a dopnie swego i narobi bałaganu – potrząsnęła głową z
posępną miną i wyszła z mieszkania.
Billie i Ellie popatrzyli na siebie, potem na zamknięte drzwi. Billie odrzucił na
bok magazyn i podniecony podszedł do okna, obserwując, jak Clarence wsiada z
Maude do swojego samochodziku, włącza się do ruchu i niknie za rogiem.
Następnie policzył wolno do stu i odwrócił się do siostry.
– W porządku, pojechali! Spiesz się, Ellie, nie mamy dużo czasu.
– Och, Billie – szepnęła dziewczynka z wyrazem strapienia w oczach. – Czy
musimy to robić? Jest tak zimno...
Twarz chłopca pociemniała gniewnie.
– Co z tobą, Ellie! – krzyknął. – Nie pleć bzdur. Wiesz przecież, że nie ma
innego wyjścia. Do roboty!
Naszykuj rzeczy Arthura i swoje, a ja przyniosę kartony z komórki.
– Nie, Billie – powiedziała Ellie z uporem. – Nie pójdę. – To świństwo uciekać
w taki sposób.
– Świństwo? Nazywasz świństwem to, że odchodzimy i sami będziemy się o
siebie troszczyć, jak przedtem? Co W tym złego?
– Jim bardzo się zmartwi. Kiedy wróci i zobaczy, że nas nie ma, zrobi mu się
strasznie przykro. Wiem, że tak będzie.
– Wcale nie – odparł stanowczo Billie. – Z początku może będzie się trochę
martwił, ale kiedy znajdziemy jakiś kąt, zadzwonię do niego i powiem, że wszystko
w porządku. I wtedy, przekonasz się, Ellie, będzie zadowolony. Nareszcie będzie
miał w domu porządek i spokój, ucieszy się, Ellie, mówię ci.
– Myślę, że nie – powiedziała z przekonaniem. – Myślę, że Jim nas kocha.
– Jasna rzecz – prychnął Billie. – A jak długo jeszcze będzie nas kochał, po tym
jak przeprowadzi się z nami do motelu? Bardzo szybko zaczniemy wychodzić mu
bokiem i wreszcie da znać Opiece Społecznej. Dobrze wiesz, co się wtedy stanie.
Pa, pa, Arthurku – to właśnie się stanie.
– Jim nigdy nam by tego nie zrobił. – W oczach – Ellie zabłysły łzy, lecz nadal
kręciła przecząco głową. – Zależy mu na nas.
– Ellie – rzeki cierpliwie Billie – może to i prawda, ale wierz mi, Jim jest
przyciśnięty do muru.
Jeszcze trochę, a nie wytrzyma i wszystko będzie na nas. Zobaczysz.
Zbliżył się do siostry i popatrzył w jej posmutniałe oczy.
– Pamiętasz wczorajszy wieczór? – powiedział miękko – To ci powinno
wystarczyć. Musimy się stąd wynosić i to migiem.
– A ja myślę, że się mylisz. Może Jim po prostu był nie w humorze, bo musiał
wyjechać, i tyle.
– Ellie, nie bądź głupia. Jim był wściekły i dobrze o tym wiesz. Specjalnie
czekałaś na niego, żeby mu dać tę twoją laurkę na do widzenia a on ledwo na nią
spojrzał. Był zły jak diabli, prawie się do nas nie odzywał. Wierz mi, Ellie, on ma
już nas dosyć, mówię ci.
Ellie wróciła myślami do poprzedniego wieczoru. Jim rzeczywiście nie był miły
i choć bardzo się napracowała nad laurką, prawie nie zwrócił na nią uwagi. A
przecież, kiedy wychodził do biura, żeby popracować przed wyjazdem, był wesoły,
uściskał ich, żartował. Ale wrócił milczący i rozdrażniony, i wprawdzie starał się
nie okazywać tego, to jednak było widać, że jest roztrzęsiony.
Kto wie, może Billie ma rację. Może Jim zmęczył się nimi i chciałby się ich
pozbyć? !
Billie zauważył jej wahanie i poszedł za ciosem.
– Jest tylko jeden sposób, El, żebyśmy byli bezpieczni – powiedział. – Schować
się w takim miejscu, gdzie nas nie znajdą. Dowiedziałem się właśnie o takim
miejscu. Rozmawiałem z facetem, który zna kogoś, kto... Jezu! Arthur!
Okrzyk zbiegł się z nagłym łoskotem, który rozległ się echem po całym
mieszkaniu. To Arthur zdołał wreszcie dosięgnąć najniższego liścia palmy i obalił
ją na podłogę.
Donica się stłukła a ziemia rozsypała na dywan i futrzak z koźlej skóry. Arthur
milcząco przyglądał się dziełu zniszczenia, zdumiony i odrobinę wystraszony.
– No, to teraz wszystko jasne! – zawołał Billie. – Nie darują nam tego.
Zmywamy się, Ellie!
Dziewczynka skinęła z rezygnacją głową. Na widok roztrzaskanej palmy ją
także ogarnęła panika. Zaczęła się krzątać po pokoju, biorąc w pośpiechu różne
przedmioty, to znów bezradnie odkładając, je na poprzednie miejsce.
– Nie ruszaj zabawek – instruował Billie. – Nie uniesiemy wszystkiego. Weź
trochę ciuchów, kilka pieluszek i coś do jedzenia dla Arthura. Resztę zostaw.
Prędzej, ja idę po pudła!
Połykając łzy, Ellie zgromadziła trochę rzeczy do ubrania dla siebie i małego,
dorzuciła plastikowego króliczka i przystanęła wahając się czy wybrać układankę
od Sary, czy ukochany zestaw manipulacyjny Arthura.
– Ani mi się waż – powstrzymał ją Billie, wnosząc pudła do pokoju. – Będziesz
niosła Arthura a ja muszę taskać oba kartony. Nie możemy brać za dużo.
– Ale Billie...
– Ruszaj się, dobrze? Maude może zaraz wrócić. O, rany, można by pomyśleć,
że zależy ci na tym, żeby nas upchnęli Opiece i zabrali Arthura.
W kilka minut później dreptali już do przystanku autobusowego, szarpani
zimnym, kąśliwym wiatrem. Ellie gięła się pod ciężarem Arthura który przytył tak
na garnuszku Jima że zdawał się ważyć tonę.
Wsiedli do autobusu, który właśnie nadjechał, parskając kłębami spalin. Jakaś
kobietą pomogła im wnieść do środka jedno z pudeł, za co Billie podziękował jej
elegancko.
Ellie usiadła z Arthurem przy oknie i patrząc ślepo w szybę z trudem hamowała
łzy. Wiedziała dobrze, jaki będzie świat, do którego wracali i zastanawiała się, czy
natrafią znów na kogoś, kto okaże im choć cień życzliwości i udzieli pomocy.
Koszmar, którego tak się bała zaczynał się od nowa. Ale teraz, świadoma tego co ją
czeka nie odczuwała ani lęku, ani niepokoju, ani nawet smutku.
Była zmęczona... śmiertelnie zmęczona.
Wielka zielona łąka, mokra od porannej rosy, skrzyła się tęczowo kwiatami.
Jim unosił się ponad pachnącą trawą, ledwo dotykając ziemi, wpatrzony w małą
polankę w oddali, skąd dobiegał go szmer płynącej wody.
Zdawał sobie sprawę, że śni. Mimo to, wrażenia, które odbierał, były tak
wyraziste i sugestywne, że czuł się cząstką tej magicznej krainy.
Zbliżył się do polanki i serce zaczęło mu bić szybciej, bo wiedział, kto tam na
niego czeka. Odsunął na bok długie, płożące się liście paproci, zerknął i zachwyt
wstrzymał mu oddech w piersi.
Na trawie obok strumienia leżała Sara, odziana w powłóczystą, zwiewną szatę,
która zdawała się być utkana z promieni księżyca. Przez przezroczystą materię
dostrzegał jej kuszące kształty, perłowo lśniącą skórę i delikatne różowe pączki na
wierzchołkach piersi.
Ukląkł obok niej i uniósł otulającą ją szatę, aby odsłonić całe jej piękno,
Wpatrując się w nią, jak zaczarowany.
A potem z wolna, stopniowo, miękko, zaczął gładzić jej ciało, nakrył dłońmi jej
piersi i całował ją w usta, szyję i ramiona, odurzony płynącym od niej słodkim
zapachem i obietnicą, jaka widniała w jej szeroko rozwartych oczach. Po chwili
jakimś sposobem i on stał się nagi. Pochylił się w jej objęcia i zatonął w niej,
pojękując z cicha i szepcząc jej imię, zatraciwszy się zupełnie, chłonąc rozkosz,
pragnąc zawsze być z nią, w niej, pośród jej...
Obudził go własny głos, wypowiadający imię Sary. Leżał na twardym
hotelowym materacu, z twarzą w poduszce. Przekręcił obolałą głowę, aby spojrzeć
na swój podróżny budzik na nocnym stoliku.
Była trzecia.
Wciąż jeszcze otumaniony snem, nie był pewny, czy to noc, czy popołudnie, ale
mroczny bezruch wokoło podpowiedział mu, że to dopiero przedświt i opadł znów
bezwładnie na pościel. Zamknął oczy, próbując od nowa pogrążyć się w słodkiej
otchłani przerwanego snu.
Ale nie mógł już zasnąć, ułożył się na wznak z rękami pod głową i patrzył
zamyślony na rolety okienne, przez które z wolna sączył się brzask.
Nadal odczuwał skutki różnicy czasu i napięcia wywołanego załatwianiem w
tydzień interesów, którym powinien poświęcić miesiąc. Ale w głębi serca wiedział,
że najbardziej dawała mu się we znaki nie podróż, ale wydarzenia, które ją
poprzedziły.
Skrzywił się boleśnie, przypomniawszy sobie wieczór z Sarą, to, czego się od
niej dowiedział i sposób, w jaki na to zareagował.
Wszystko zaczęło się dobrze. Tego wieczoru, gdy znalazł się z Sarą w łóżku, po
raz pierwszy udało mu się naprawdę nawiązać z nią bliższą więź. Przedostał się
przez mur rezerwy i wyniosłości, za którym się dotąd chroniła. Miał wrażenie, że
się wreszcie przed nim odsłoniła, że nabiera do niego zaufania.
Byliśmy o krok od przełomu, pomyślał ze smutkiem. Była bliska zawierzenia
mi, otwarcia się, być może pokochania mnie. A ja musiałem wszystko zniszczyć.
Przewrócił się na bok, kryjąc twarz w dłoniach i próbując zatrzeć obraz ojca na
progu mieszkania Sary i tego, co potem zaszło.
Jednakże jego pamięć pracowała jak projektor filmowy, uparcie odtwarzając
całą scenę, sekwencję po sekwencji. Przypomniał sobie po kolei każde słowo ojca,
każdy szczegół swej rozmowy z Sarą.
Te wspomnienia prześladowały go od momentu, gdy wsiadł do samolotu,
roztrzęsiony, niepomny jak bardzo jego zły humor odbił się na Maude i dzieciach.
Ale w miarę jak chłodna paryska noc zbliżała się do końca, zza mgły emocji
wyłonił się jaśniejszy obraz. Zrozumiał, że był niesprawiedliwy wobec Sary, która
ze wszystkich sił starała się otworzyć mu oczy.
Byłeś w tym samym wieku, co teraz Billie, powiedziała mu. Wyobraź to sobie...
Nigdy dotąd nie myślał w ten sposób. Nigdy nie podważał tego, co mówiła mu
matka, nie przyszło mu do głowy, że mogłaby się mylić, uwielbiał ją, wierzył, że
jest jej jedynym przyjacielem, nienawidził ojca za to, że był dla niej taki okrutny.
Nawet teraz, kiedy na prośbę Sary próbował patrzyć na przeszłość z innego punktu
widzenia, nie był wolny od wątpliwości.
Przyszedł mu na myśl Billie, jego buńczuczność, determinacja, z jaką brał na
siebie obowiązki głowy rodziny, będąc sam jeszcze dzieckiem. Jakże chciał ulżyć
temu dzielnemu chłopcu, zdjąć z niego tę odpowiedzialność, zwrócić mu
umykające dzieciństwo.
I idąc za radą Sary pomyślał o ojcu jako o człowieku, który patrzy bezsilnie, jak
zaborcza, lekkomyślna kobieta obarcza bolesnym brzemieniem chłopca zbyt
młodego, aby je udźwignąć i zbyt rycerskiego, aby je odtrącić.
Tak, postępowanie jego matki – włącznie z tym, jak rozstała się z życiem – było
niewłaściwe, egoistyczne. To prawda i uzmysłowił ją sobie od razu, kiedy Sara mu
o tym powiedziała ale nie chciał przyjąć jej do wiadomości.
Teraz był na to gotowy i właściwie poczuł ulgę, oczyścił się z zapiekłego
gniewu, jaki mu towarzyszył przez tyle lat i zapanował nad nim.
Sara miała rację. Każdy medal ma dwie strony.
Niewątpliwie ojciec był daleki od doskonałości, ale zapewne nie był też i takim
łajdakiem, za jakiego go Jim uważał. Jameson Fleming to zgnębiony człowiek,
który borykał się ze sfrustrowaną kobietą, nie umiejącą się odnaleźć w życiu, pełną
żółci, która nawet w godzinie śmierci zadbała o to, by pozbawić męża czegoś
drogocennego.
Jim usiadł na łóżku i objął rękami kolana. Ogarnęła go ogromna tęsknota za
Sarą. Tak bardzo ją kochał. Tak pragnął, żeby tu była dziś razem z nim, kiedy
słońce wstanie nad Paryżem. Chciał z nią spacerować po zaśnieżonych ulicach jeść
gorące kasztany kupione u ulicznego sprzedawcy, wstępować do eleganckich
sklepików i dobierać dla niej biżuterię.
Jim westchnął. Rozpamiętując rozmowę z Sarą, nie dotknął jeszcze najczulszej
struny. Pozostawił to sobie na koniec.
Sara była w ciąży. Nosiła jego dziecko.
Świadomość tej nadzwyczajnej nowiny była tak porażająca, że wprost nie do
pojęcia, uśmiechnął się wspominając, jak naturalnie Sara opowiedziała mu o
swoich planach, o pragnieniu posiadania dziecka, jak postanowiła osiągnąć cel.
Zależało mi na właściwych genach, oświadczyła rzeczowo.
Och, Saro. Saro, moje kochanie.
A potem, jak wielkodusznie zwierzyła się ze swojego sekretu jego ojcu i ciotce,
mimo wszelkich obaw. Było to z jej strony świadectwo naprawdę ogromnej
szlachetności, a on obrzucił ją obłędnymi oskarżeniami.
Twarz mu spochmurniała. Ogarnęła go nagle przemożna, niepohamowana
tęsknotą chęć wyznania jak bardzo ją kocha, jak chciałby otoczyć opiekają i ich
dziecko, zapewnić im bezpieczeństwo. Zerknął na aparat telefoniczny, korciło go,
żeby zadzwonić, ale po namyśle powstrzymał się.
Wyciągnął się z powrotem na łóżku, podciągając kołdrę pod brodę.
Musiał naprawić wiele błędów i wiedział, że nie da się tego zrobić przez
telefon. I nie chodziło tylko o Sarę. Pamiętał zasmuconą twarzyczkę Ellie i
gniewne spojrzenie Billiego, gdy zlekceważył trud, jaki sobie zadała szykując tę
laurkę. Maude też się to nie spodobało, milczała ale w jej spojrzeniu była wyraźna
dezaprobata.
Powinien ich wszystkich przeprosić, nie tylko Sarę. Wytłumaczyć im, że
zapatrzony w siebie zachował się niemądrze.
Już niedługo, pomyślał. Za kilka dni przyleci do Calgary i wróci do domu,
gdzie zacznie naprawiać to, co zepsuł. Na razie musi uzbroić się w cierpliwość,
zająć się pracą, nie myśleć o niczym innym.
Przymknął powieki i z wolna zapadał w sen. Gdzieś w ciemności widział wciąż
błyszczące oczy Sary i pragnął gorąco zbliżyć się do niej, znaleźć się znów na
ciepłej zielonej polance, gdzie czekała na niego.
Sara tymczasem rzeczywiście przebywała w słonecznym i pełnym zieleni
miejscu, ale było to jej botaniczne laboratorium. Pochylała się nad plastikową
skrzynką przyglądając się w skupieniu rzędowi pszenicznych sadzonek. Obok niej
stał Carl i notował dyktowane mu obserwacje.
– Być może – powiedziała wreszcie, wyprostowując się z uśmiechem. –
Zdecydowane być może. Tyle tylko da się na razie stwierdzić.
– Ależ, Saro – zaprotestował Carl. – Popatrz na dane. Na wyniki sprawdzianów.
Nie ma wątpliwości, udało nam się tym razem. Udało się, dziewczyno!
– Być może – powtórzyła stanowczo. – Trzeba przeprowadzić jeszcze dużo
więcej testów.
Okrągła, piegowata twarz Carla wyrażała głębokie wzburzenie. Otworzył usta,
aby coś powiedzieć, ale zmilczał, widząc zbliżającą się do nich z wahaniem
recepcjonistkę Joelle.
– Saro? – odezwała się nieśmiało. – Przepraszam, że ci przeszkadzam w pracy,
ale jest do ciebie telefon. Zdaje się, że to coś ważnego.
– Wyobrażam sobie – odparła z uśmiechem Sara, ocierając rękawem kitla
spocone czoło. – Inaczej byś tu nie przyszła. Wiem, jak nie cierpisz szklarni.
– Tu jest tak parno i tak niesamowicie zielono. – Joelle rozejrzała się wokół z
grymasem obrzydzenia. – Kto wie, co za paskudztwa tu hodujecie. Może z tych
strąków wyrosną jakieś potwory?
– Oglądasz za dużo filmów science fiction w telewizji – zaśmiała się Sara. –
Kto dzwoni, Joelle?
– Jakaś kobieta. Nazywa się Maude, Mówi, że ma bardzo pilną sprawę. I
chyba... – dodała, patrząc z ukosa na Sarę – jest zapłakana.
Sara zesztywniała. Twarz jej zszarzała, w rozszerzonych źrenicach majaczył
strach.
– Saro? – odezwał się Carl, robiąc ruch w jej stronę, ale ona zdawała się go nie
zauważać.
Jim, pomyślała z trwogą. Coś mu się stało. Boże, co to będzie?
Przez jej mózg galopowały koszmarne obrazy. Widziała samolot spadający w
fale oceanu, słyszała krzyki uwięzionych w fotelach ludzi, ujrzała Jima ginące go w
ciemnej lodowatej otchłani.
W tym ułamku sekundy uzmysłowiła sobie, jak wielka była jej miłość do Jima.
Był dla niej kimś jedynym i niezastąpionym. Gdyby go straciła, razem z nim
zginęłaby jej największa miłość, a ona nawet nie mogła mu jej wyznać.
Szła półprzytomna ku wyjściu, nieświadoma szeptów i zaciekawionych
spojrzeń personelu. Myślała tylko o strasznej wiadomości, jaką przekaże jej
Maude, gdy tylko dojdzie do telefonu.
Joelle przełączyła rozmowę do jednego z pustych biur dyrektorskich i zostawiła
Sarę samą, zamykając cicho drzwi.
– Maude – wyszeptała, ściskając słuchawkę aż do bólu w zbielałych palcach –
Maude, o co chodzi? Czy coś z Jimem? Coś mu się stało?
– Nie – odparła nieco zaskoczona Maude. – O ile wiem, Jimowi nic nie jest
Chodzi o dzieci, Saro.
Doznała tak niewymownej ulgi, że nie mogła zrazu wykrztusić słowa. Oparła
się o biurko, w głowie jej szumiało, czuła, że wiotczeje ogarnięta falą radości.
– Saro? – odezwała się niespokojnie Maude. – Jesteś tam? Nie rozłączyło nas?
W pogodnym zazwyczaj głosie Maude pobrzmiewała panika. Sara zdała sobie
nagle sprawę, że Joelle nie myliła się i Maude jest bliska łez.
Opanowała się natychmiast i przybierając możliwie normalny ton powiedziała:
– Przepraszam, Maude. Nie wiem dlaczego, ale kiedy wezwano mnie do
telefonu, w pierwszej chwili przyszło mi do głowy, że stało się coś złego z Jimem, :
– Nie, to dzieci – rzekła żałośnie Maude.
– Co z nimi? Co się stało?
– Och, Saro, zniknęły. Od rana widziałam, że Billie jest jakiś dziwny. Ale
ostatnio był taki miły, a ja musiałam zrobić zakupy. Clarence podwiózł mnie
samochodem i nie przypuszczałam, że przez tak krótką chwilę coś się może
zdarzyć i...
– No, Maude – rzekła Sara uspokajająco. – Weź się w garść. To nie twoja wina,
kochanie. Wiadomo, jak się poświęcałaś. A teraz weź głęboki oddech i powiedz
mi, gdzie się podziały dzieci.
– Ale my nie wiemy – jęknęła Maude. – Clarence teraz chodzi wokół domu i
wypytuje ludzi, czy ktoś ich nie widział, ale Billie musiał to sprytnie urządzić.
Wszystko zaplanował, wymknęli się szybko chyłkiem i już nigdy ich nie
znajdziemy.
Sara milczała, słuchając jak Maude pochlipuje i wyciera głośno nos w
chusteczkę.
– Moje biedne dzieciątko – lamentowała nadal Maude. – Zabrane na takie
okropne zimno. I ta kochana Ellie. Była tu taka szczęśliwa. Gdzie one się teraz
tułają, Saro? Nie mogę się pozbierać z żalu.
– Znajdziemy je, Maude – powiedziała Sara, patrząc z niepokojeni na
ciemniejące za oknem niebo.
– Nie martw się. Znajdziemy je i to zaraz. Maude – dodała – jak myślisz, co się
stało? Dlaczego Billie – uciekł? Może jest jakaś przyczyna i to da nam pewne
wskazówki?
– Bardzo wątpię. Chyba doszedł po prostu do wniosku, że musi uciekać, bo Jim
ma ich dość i zamierza zwrócić się w końcu do władz.
– Czegoś tu nie rozumiem – powiedziała zaintrygowana Sara. – Czemu akurat
teraz przyszło mu to do głowy? Wydawało mi się, że ostatnio sprawy układały się
całkiem dobrze między nimi.
– W ten wieczór przed wyjazdem, wiesz, kiedy Jim powiedział, że zostanie do
późna w biurze, Ellie czekała na niego, bo chciała mu dać specjalną laurkę na do
widzenia. Pracowała nad nią cały dzień.
Sara domyślała się już, jaki będzie dalszy ciąg i słuchała z drżeniem następnych
słów Maude.
– A kiedy przyszedł do domu – ciągnęła Maude – zachowywał się tak, jakby go
coś ukąsiło. Prawie nie spojrzał na laurkę Ellie i burknął coś na Billiego. I to chyba
wtedy chłopak postanowił uciec. Wiesz, że nigdy nie miał wielkiego zaufania do
dorosłych. Trudno, żeby się tak od razu zmienił.
Sara przytaknęła, zerkając znów na gęstniejący za szybami mrok i zlodowaciałe
kominy na dachach. Szła kolejna mroźna noc.
To głównie moja winą pomyślała. Gdybym zdecydowała się przygarnąć je
wcześniej... gdybym nie pozwoliła Jimowi odejść w takim stanie...
– Co zrobimy? – spytała Maude. – Gzy mam zadzwonić do Jima? A może
zawiadomić policję i podać im rysopisy dzieci?
Sara zbierała myśli, próbując stłumić emocje i znaleźć najlogiczniejsze
rozwiązanie.
– Nie ma sensu powiadamiać Jima – powiedziała – bo on i tak nie może nam
teraz pomóc, a są szanse, że do jutra znajdziemy dzieci. Nie mieszałabym też w to
policji, przynajmniej na razie. Najpierw postaramy się działać na własną rękę.
– Ależ, Saro – zaprotestowała Maude. – Policja będzie mogła...
– Zastanów się, Maude – przerwała jej Sara. – Jeżeli damy znać policji,
dowiedzą się o dzieciach i całej sytuacji. Jim nie jest ich prawnym opiekunem, a w
dodatku nie ma go w kraju. Jeśli dzieci zostaną znalezione nie ma żadnej
gwarancji, że ich nie zatrzymają pod nadzorem. W końcu nie mamy żadnego
prawa, żeby je trzymać u siebie tylko dlatego, żeśmy je polubili.
Maude zaczęła znów smętnie wycierać nos, ale po chwili powiedziała:
– Pewnie masz rację. A gdyby tak się stało, jak mówisz, najgorsze obawy
Billiego znalazłyby potwierdzenie, prawda?
– Właśnie. Myślę, że powinnaś teraz siedzieć kamieniem w domu na wypadek,
gdyby wróciły. No i będziesz czymś w rodzaju punktu kontaktowego.
Niech Clarence zmobilizuje kogo się da i rozpocznie poszukiwania w
miejscach, gdzie Billie mógłby się ukryć, a ja zrobię to samo.
Rzuciwszy Maude na koniec kilka słów otuchy, Sara odłożyła słuchawkę i
przystanęła na moment, patrząc smutnie w pociemniały kwadrat okna. Zaraz
jednak otrząsnęła się z zadumy, wyszła spiesznie z pokoju i pobiegła do swojego
gabinetu po płaszcz i kluczyki od samochodu.
Już po raz trzeci Sara wspinała się po schodach wiodących do pokoju, który
niegdyś był domem Billiego, Ellie i Arthura. I tym razem również wzdrygnęła się
na widok ubóstwa i zaniedbania, ziejących złego smrodliwego miejsca, gdzie z
każdego kąta wyzierała beznadzieja.
Dojmujący mróz przenikał przez cienkie, złuszczone mury budynku, przez
potłuczone szyby w oknach i dopasowane byle jak framugi w drzwiach.
Czuło się go nawet na podeście klatki schodowej i Sara szczelniej owinęła
twarz szalem, drżąc z zimna mimo grubego płaszcza.
W drzwiach był już nowy zamek, a wokół walały się jakieś papierzyska,
widomy znak czyjejś obecności. Sara zapukała i kiedy usłyszała wewnątrz
człapiące kroki, serce podskoczyło jej do gardła. Ale drzwi otworzyła jakaś chuda
kobiecina w nieokreślonym wieku, o potarganych brudnych włosach i zapadłej
twarzy.
– Kim paniusia jest? – spytała spłoszona, wlepiając oczy w kosztowne ubranie
Sary. – Czego paniusia se życzy?
– Szukam zaginionych dzieci – odrzekła Sara łagodnie, aby nie wystraszyć do
reszty kobiety, która zamarła na poszczerbionym progu, niby jakieś leśne
zwierzątko.
– Dzieci? Żadnych tu nima prócz moich – odparła tępo, a z wnętrza pokoju
rozległ się nagły wrzask i w ślad za nim głuchy odgłos upadku. – I klnę się na
Boga, nachodzi mnie czasem chęć, żeby je komuś dać, byleby zechciał. Nadojadły
mi dzisiaj, mówię paniusi.
Sara poczuła skurcz w krtani, słysząc bezmierną rozpacz w jej głosie.
Otworzyła usta, gdy wtem zza pleców kobiety wyłonił się półnagi drab, odziany
tylko w stare wytarte dżinsy, wiszące luźno na jego kościstych biodrach. Wyglądał
młodo, ale na twarzy miał ten sam wyraz ponurego przygnębienia co jego
towarzyszka.
– Czy ona jest z Opieki? – zaszeptał, jak gdyby Sara nie mogła go słyszeć. –
Przyniosła czek?
– Pora na czek jest za dwa tygodnie – rzekła z politowaniem kobieta. – I do
tego czasu bachory będą o chlebie i wodzie, choćby im głód posklejał kichy.
– Sara zajrzała do pokoju i zobaczyła troje zabiedzonych, trzęsących się z
zimna dzieciaków. Najmłodsze miało może pół roku, najstarsze – nie więcej niż
sześć lat.
– Dzieci, których szukam – odchrząknęła speszona – mieszkały tutaj i dlatego
przyszłam. Myślałam, że może wróciły.
– Spokojna głowa, że nie wrócą – rzuciła obojętnie kobieta. – Nie, kiedy
wiedzą, że się ich szuka, uliczne szczeniaki, paniusiu, umią się migać przed
Opieką.
– Nie jestem z Opieki Społecznej – wyjaśniła Sara. – Po prostu bardzo lubię te
dzieci i chciałabym je znaleźć, żeby nie stało im się nic złego.
Kobieta zmierzyła Sarę zamyślonym spojrzeniem i uśmiechnęła się lekko,
odsłaniając rząd zgrabnych białych zębów. Widać było, że jeszcze kilka lat temu
musiała być całkiem ładna.
– Dobrze – powiedziała. – Jeśli ich tu gdzie zobaczę, dam paniusi znać, przez
telefon może.
– Byłabym bardzo wdzięczna – ucieszyła się Sara i wyjęła z torebki swoją
wizytówkę. Pod wpływem impulsu otworzyła portfel i wcisnęła jej także w ręce
dwa studolarowe banknoty.
– To na telefon – powiedziała.
– O jejku – bąknęła kobieta i uniosła do góry dłoń z pieniędzmi, żeby stojący za
nią mężczyzna mógł je – również zobaczyć, Obojgu oczy stanęły w słup, a
zakłopotana Sara odwróciła się i zaczęła schodzić po schodach. Cały czas, aż do
wyjścia na ulicę, piekł ją w plecy ten wzrok. Wciąż miała w pamięci to nabożne
bezgraniczne zdumienie na ich twarzach i chciało się jej płakać.
Potykając się doszła do samochodu, otworzyła drzwiczki i siadła za kierownicą,
nie ruszając jednak z miejsca, chciała się opanować i zebrać myśli.
Rzuciła okiem na stojące wokół odrapane, posępne domy. W zakamarkach ulic
przemykały wałęsające się psy i koty.
Może Billie i Ellie przycupnęli gdzieś tu w pobliżu z Arthurem, nad ogniem
roznieconym w pojemniku na śmieci? Czy malec nie odmrozi sobie policzków i
palców na tym mrozie? Billie nie miał prawa wyprowadzać ich z domu w taką
pogodę. Powinien być bardziej odpowiedzialny. Ale Billie ma przecież dopiero
trzynaście lat i kierował nim strach. Przypuszczał pewnie, że jakoś uda mu się
znaleźć. , .
Czarne myśli nachodziły ją nie kończącym się korowodem, opanował ją lęk.
Oparła głowę na kierownicy, zamknęła oczy i próbowała się skupić na następnym,
możliwie najlogiczniejszym posunięciu.
Minęła długa chwila, zanim – orzeźwiona wkradającym się do auta chłodem –
uniosła głowę i otworzyła oczy, w których pojawił się wyraz powziętej decyzji.
Włączyła silnik i ruszyła wolno z miejsca pustą niechlujną ulicą, popatrując po
drodze bacznie w każdy zaułek, w każde podwórze, każdą przecznicę,
gdziekolwiek pozwalała sięgnąć wzrokiem zimna, nieprzyjazna czerń mroku.
Rozdział 12
Od razu po wyjściu z samolotu dopadł Jima mróz bardziej jeszcze kąśliwy niż
wtedy gdy wyjeżdżał. Pomyślał tęsknie o swym ciepłym mieszkaniu i bawiących
się w nim dzieciach. Po tygodniowej przerwie nawet ich hałaśliwość nie budziła w
nim niechęci.
Odebrał bagaż, cisnął go do taksówki, podał kierowcy adres i odchylił głowę na
oparcie, pozwalając sobie na chwilę marzeń o Sarze. Wyobraził sobie jej dom,
karuzelowego konika przed płonącym w kominku ogniem i siebie z Sarą w
objęciach, podczas gdy na dworze szalała zawieja.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił taksówkarz. – Wygląda na to, że pogoda robi
się coraz parszywsza – dodał, gdy Jim, uporawszy się z wyrzuceniem walizek na
chodnik, odliczał należność za kurs.
– Mnie to nie przeszkadza – odparł z szerokim uśmiechem. – I tak wolę być
tutaj niż gdziekolwiek indziej na świecie.
– Musi pan mieć lekkiego kręćka – zauważył z humorem kierowca. – Ja
wolałbym być gdziekolwiek, tylko nie tutaj.
Po chwili Jim przemierzył hol, wjechał windą na górę i drżącymi z emocji
palcami wtykał klucze w otwory zamków.
Kiedy wszedł do środka, uderzyła go absolutna cisza. Zaniepokojony, ruszył
przez korytarz.
Nie była to cisza zwyczajna, jak wtedy, gdy kogoś nie ma chwilowo w domu.
Ta cisza miała w sobie głębię, miała cechy trwałej nieobecności ludzkiej.
Jim stanął u wejścia do living-roomu i twarz mu zbielała.
Wszystko wyglądało tu dokładnie tak samo, jak przed Bożym Narodzeniem,
gdy jeszcze nie znał ani Sary, ani dzieci. Nie było po nich najmniejszego śladu,
żadnej porzuconej zabawki czy zapomnianej skarpetki – nic. Pokój był
wysprzątany świeżo odkurzony niemal klinicznie czysty.
I w takim samym stanie znajdowała się reszta mieszkania.
Każdy przedmiot mający związek z bytnością dzieci został usunięty. Kołyska,
stół do przewijania, pudło, w którym Ellie trzymała swoje zeszyty i układankę,
sprzęt rybacki i magazyny Billiego – wszystko zniknęło.
Jimowi serce zaczęło bić jak rozkołysany na trwogę dzwon. Rozglądał się
rozpaczliwie szukając czegoś, co pozwoliłoby mu wyjaśnić tę zagadkę. Ale uwagi
jego nie zwróciło nic poza drobną różnicą w wyglądzie wielkiej palmy w rogu
pokoju.
Podszedł bliżej i nabrał pewności, że była to inna palma. Również terakotowa
donica różniła się od dawnej, wzdłuż górnej krawędzi okalał ją malowany szlaczek
ze stylizowanych koni.
W pierwszej chwili Jim uśmiechnął się na jej widok, myśląc, że ze względu na
ten motyw dekoracyjny donica spodobałaby się Sarze. Po chwili jednak uśmiech
zamarł mu na ustach. Był pewien, że widział taką samą donicę w domu Sary.
Przykląkł i wodząc w roztargnieniu palcami po rzędzie malowanych koników,
próbował uporządkować myśli i dociec, co się mogło stać.
Może któreś z dzieci naraziło się jakimś wybrykiem mieszkańcom budynku i
Maude musiała je natychmiast zabrać ze wszystkimi rzeczami do Sary? Ale z
drugiej strony przecież zakazał Sarze zabrania ich pod swój dach. Przeklinając
swoją głupotę i arogancję, sięgnął po telefon i wykręcił numer Sary. Odczekał kilka
sygnałów, ale po tamtej stronie nikt nie podnosił słuchawki.
– To nic, uspokajał się w duchu. Tylko bez nerwów.
Ponownie ujął słuchawkę i zatelefonował tym razem do biura Sary. Ale
recepcjonistka poinformowała go z wystudiowaną uprzejmością, że doktor Bumard
ma dziś gościnny odczyt w pobliskiej uczelni, wróci dopiero późnym popołudniem
i wtedy z pewnością odpowie na telefon.
Jim wymamrotał kilka słów podziękowania i odłożył słuchawkę.
– O, tak – uśmiechną! się cierpko. – Z całą pewnością. Wiemy już coś o tym,
jak skwapliwie doktor Burnard oddzwania na nasze telefony. Prędzej mi kaktus
wyrośnie na dłoni.
Dobrze było usłyszeć ludzki głos, choćby swój własny, Jim nigdy jeszcze nie
czuł się taki samotny.
Opadł ciężko na Wersalkę, położył sobie telefon na kolanach i nakręcił numer
Maude. Jednak i tym razem nikt nie odpowiadał. Mimo to Jimowi poprawił się
nieco nastrój.
– Dobrze – odezwał się znowu na głos. – Dobrze, nareszcie coś wiadomo.
Dzieci nie ma u Sary, ale można założyć, że są gdzieś z Maude. To dobrze.
Otworzył swój notes adresowy i wyszukał podany mu kiedyś przez Maude
telefon jej syna.
Tym razem miał szczęście. W słuchawce odezwał się pogodny kobiecy głos.
– Czy pani Willett? Mówi Jim Fleming. Szukam pani teściowej. Jak mógłbym
się z nią skomunikować?
Zapadła krótka cisza.
– Przykro mi – powiedziała ostrożnie kobieta. – Maude nie ma w mieście.
Wyjechała na kilka tygodni do Seattle, do swojej córki. To moja bratową właśnie
urodziła dziecko i...
– Do Seattle? – przerwał jej drętwiejąc. – Ale... co z dziećmi?
Nastąpił znów moment kłopotliwej ciszy i Jim pospieszył z wyjaśnieniami.
– Nie jestem pewien, czy pani wie, kim jestem – zaczął. – Maude pomagała mi
opiekować się tymi dziećmi. Byłem przez ostatni tydzień w Europie, wróciłem
właśnie, a w mieszkaniu nie ma ani Maude, ani dzieci. Może mogłaby pani...
– Naprawdę przykro mi – ucięła obcesowo, ale Jim wyczuł w jej głosie nutkę
życzliwego współczucia. – Nie wiem zupełnie nic na ten temat. Maude –
powiedziała mi, że już nie musi zajmować się tymi dziećmi, a że czuła się trochę
samotna, poleciała do Seattle, żeby spędzić nieco czasu z Bonnie.
Jim słuchał jednym uchem. Dotarło do niego tylko to, że Maude wyjechała.
Sara była nieosiągalna, a dzieci zniknęły.
Wybąkał grzeczne podziękowanie i odłożył słuchawkę, patrząc tępo na nową
palmę.
Maude nie musi się już zajmować dziećmi, zadźwięczało mu w uszach.
Tknięty nagłą myślą zadzwonił na dół do portierni, ale telefon odebrał młody
człowiek, zatrudniony od niedawna, bardzo uprzejmy i sympatyczny.
– Dzieci? – rzekł zaskoczony. – Nic nie wiem, proszę pana. To jest budynek
wyłącznie dla bezdzietnych. Żadne dzieci tu nie mieszkają.
– Ale... zawahał się Jim. – A kiedy Clarence będzie miał dyżur?
– Clarence jest na urlopie – padła odpowiedź. – Zdaje się, że pojechał do
Seattle.
Jim odłożył z rezygnacją słuchawkę. Stopniowo narastające w nim napięcie
przerodziło się w lęk. Najwidoczniej coś się stało, kto wie, może jakieś
nieszczęście. Ale na razie był bezradny. Musiał zaczekać, aż Sara wróci do
instytutu i wtedy się dowie, co zaszło.
Poczuł nagle głód, więc poszedł do kuchni, poszperał w lodówce i zrobił sobie
kanapkę.
Po chwili ogarnęła go fala znużenia. Cała radość z powrotu do domu
wyparowała z niego raptownie, opanowały go drętwota i zmęczenie.
Miał ochotę zagrzebać się w łóżku, naciągnąć kołdrę na głowę i przespać cały
dzień, dopóki nie skontaktuje się z Sarą i dowie się wszystkiego. Wstał, włożył
pusty talerz do zlewu i nagle kątem oka dostrzegł za lodówką zmięty w kulę
kawałek różowego kartonu.
Podniósł go i rozprostował. Była to laurka Ellie.
Jim patrzył na powycinane pracowicie z pism fotografie i staranne, drukowane
litery: , Baw się dobrze i szybko wracaj – głosiły – bo wszyscy cię kochamy".
Łzy stanęły mu w oczach. Otarłszy je wierzchem dłoni, wygładził pognieciony
papier, po czym z pustką w głowie poszedł do sypialni. Pościelił łóżko, zaciągnął
szczelnie zasłony, położył laurkę na nocnym stoliku, gdzie mógł ją wyraźnie
widzieć oświetloną przez zegar radiowy i wśliznął się pod kołdrę, pogrążając się
natychmiast w czarnej studni snu.
Sara ułożyła się z podwiniętymi nogami na tapczanie. Pod ręką miała otwartą
książkę, a na stoliku obok filiżankę czekolady, u jej stóp mościł się Amos, mrucząc
zmysłowo. Upiła mały łyk gorącego płynu i sięgnęła po książkę. Ale litery pląsały
jej w oczach, odłożyła książkę, oparła podbródek na kolanach i patrzyła w
zamyśleniu na palące się w kominku bierwiona.
Wiedziała już, że Jim wrócił, bo przekazano jej w instytucie wiadomość, że
telefonował. Nie zadzwoniła jednak do niego, bo obawiała się rozmowy z nim i
jeszcze nie zastanowiła się należycie, co mu powiedzieć o dzieciach. Był już późny
wieczór, właściwie powinna iść spać, a Jim się nie odzywał. Truchlała na myśl o
tym, że telefon zaraz zadzwoni, że usłyszy głos Jima i będzie musiała jakoś go
zbyć. Pocieszała się, że może burza uszkodziła przewody telefoniczne i zyska
dzięki temu kilka godzin zwłoki.
Wstała wsunęła stopy w puszyste pantofle i podeszła do okna, odciągając na
bok skrawek zasłony. Wiatr zawodził, tłukąc w okapy domu, sypał w szyby
obłokami śniegu. Sąsiednie domostwa wyglądały w kłębach zawiei jak bajkowe
zamczyska.
Sara zsunęła zasłonę i zaniosła pustą filiżankę do kuchni. W tym momencie
rozległ się przenikliwy dzwonek. Drgnęła przestraszona. To telefon – będzie
zmuszona stawić czoło Jimowi.
Niemal natychmiast zorientowała się jednak, że to dzwonek przy drzwiach.
Zacisnęła mocniej pasek szlafroka i pobiegła otworzyć. Dmuchnęło lodowatym
powietrzem, a wiatr dziko zaskowyczał pomiędzy kolumienkami ganku.
Do przedpokoju wpadł z impetem Jim Fleming! Szybko zdjął z siebie kożuszek
z owczej wełny.
– Jak ci się udało przedrzeć przez tę zawieruchę? – spytała, próbując nadać
głosowi naturalny ton.
– Głupi ma szczęście – odparł. – Kiedy wyjeżdżałem, nie wyglądało to jeszcze
tak źle, ale teraz ruch prawie zamarł. Na ulicach jest pełno porzuconych
samochodów, niektóre blokują przejazd. Jechałem, a właściwie ślizgałem się tutaj z
duszą na ramieniu.
– Nie powinieneś w ogóle wsiadać do auta – powiedziała myśląc ze strachem,
że mogłoby mu się coś przytrafić. – Powinieneś zostać w domu i zatelefonować.
– Nie chciałem telefonować – rzekł, siadając przed kominkiem. – Chciałem się
z tobą zobaczyć.
Sara usiadła naprzeciw Jima. Zauważyła, że ubrany w dżinsy i granatowy
pulower z wełny, był jak zwykle piekielnie przystojny.
– Jak się miewasz, Saro? – zapytał. – Co porabiasz?
– Mam się doskonale. A robiłam to, co zwykle.
– Saro, gdzie są dzieci?
Zadrżała lekko i spuściła wzrok, obracając machinalnie w palcach końce paska
od szlafroka. Po chwili spojrzała Jimowi w twarz, lecz nie odzywała się.
– Saro, chcę wiedzieć, gdzie są. Ty wiesz, prawda? – dodał niespokojnie.
Skinęła z wysiłkiem głową. Jim przyglądał się jej z narastającym zdziwieniem.
W oczach skrzyły mu się niecierpliwe błyski.
– Co to wszystko znaczy? Czekasz, żebym cię przeprosił za swoje zachowanie
tamtego wieczoru? Dobrze – przepraszam. Przyszedłem, żeby przyznać, że to ty
miałaś rację, a nie ja. A teraz masz mi powiedzieć, gdzie się podziały dzieci, bo
chcę je zobaczyć. Proszę cię.
– A w czym to miałam jakoby rację? – zapytała cicho.
– Jeśli chodzi o mojego ojca – rzekł przybitym głosem. – Wiem, że
zachowałem się wtedy fatalnie. Na usprawiedliwienie mam jedynie to, że byłem
wstrząśnięty, widząc go u ciebie. Chyba to rozumiesz?
Spojrzał na nią pytająco. Sara potwierdziła ruchem głowy, wciąż zakłopotana.
– Jim, ja... – zaczęła.
– Chwileczkę, Saro. Pozwól mi dokończyć. W podróży miałem mnóstwo czasu
na rozmyślania. Wiem, że się wygłupiłem, że zrobiłem i powiedziałem wiele bzdur.
Chcę, żebyś to wiedziała – dorzucił ze skwapliwą szczerością, szukając wzrokiem
jej oczu.
– Nie ma znaczenia, kto miał rację, a kto nie – powiedziała ściszonym głosem.
– Ważne jest przede – wszystkim, żeby w końcu wyjaśnić wszystko bez
niedomówień.
– Wiem. I myślę, że jestem na dobrej drodze, Saro. Chciałbym, żebyś to
zrozumiała. Dzięki tobie zaczynam myśleć i patrzeć na to, co było, z innej
perspektywy. Kocham cię, Saro – wyznał stłumionym ze wzruszenia głosem.
– Och, Jim... – Sarze zaświeciły oczy. – A więc spotkasz się z ojcem i
porozmawiasz?
– No, nie – Jim poruszył się niespokojnie w fotelu. – Nie sądzę. Rozdzieliło nas
już zbyt wiele słów i uczynków, żebyśmy mogli zostać kiedykolwiek przyjaciółmi,
Przestałem go nienawidzić, ale nie mam zamiaru zaprzyjaźnić się z nim.
– Ale on tego pragnie, Jim. Bardziej niż czegokolwiek.
– Posłuchaj, Saro – powiedział Jim, z twarzą skutą napięciem. – Nie przyciskaj
mnie tak mocno do ściany, dobrze? Nie żądaj ode mnie więcej, niż mogę dać.
Jestem skłonny przyznać, że nie jest takim potworem, za jakiego go miałem. Mogę
się nawet zgodzić, że pod pewnymi względami matka go źle osądzała. Ale wciąż
pamiętam sporo z przeszłości i nie mogę przejść nad wszystkim do porządku
dziennego, i kolegować się z nim. Może przyjadę do nich na Boże Narodzenie albo
na urodziny cioci Maureen. Na to zgoda. Jednak nie chciałbym być zapędzony
znów do jego zagrody i bawić się w jego gierki. To niemożliwe.
– Co to znaczy „bawić się w jego gierki"? A może nie będzie w tym żadnych
gierek, Jim. Może chodzi po prostu o to, że ojciec kocha swojego syna i chce być
blisko niego?
– Z nim nigdy nie przedstawiało się to tak prosto – rzekł uparcie, – Staram się
być sprawiedliwy, ale wciąż uważam, że on całe życie postępował samolubnie.
– Och, Jim. – Sara popatrzyła na niego ze smutkiem. – A już myślałam, że
naprawdę nabrałeś rozsądku Jestem pewna, że gdybyś dal mu szansę, zechciał się z
nim spotkać i porozmawiać, to zmieniłbyś zdanie. Twoja inteligencja i uczciwość
skłoniłyby cię do tego. Ale ty nie chcesz ustąpić ani o cal.
– Przecież ustąpiłem już wcale niemało. Powtarzam ci: nie obarczam go już
całkowitą winą, jestem gotów kiedyś tam odwiedzić go, ale nie zaraz i nie dla
przyjaznych pogawędek. Wykluczone. Tak daleko się nie posunę.
Sara popatrzyła na niego i ich spojrzenia krzyżowały się ze sobą przez dłuższą
chwilę.
– A teraz druga sprawa – podjął Jim, poruszywszy się niepewnie pod naciskiem
jej wzroku. – Co z dziećmi?
Sara nie spuszczała zeń oczu, wzburzona jego uporem i zawziętością.
– Dzieci poszły sobie, Jim – oświadczyła chłodno – i już nie wrócą do ciebie.
– Co takiego? – zapytał oszołomiony, nie wierząc własnym uszom.
– Uciekły. W dzień twojego wyjazdu. Billie wykorzystał moment, kiedy Maude
wyszła po zakupy i wyfrunął z nimi na ulicę.
– Mój Boże – szepnął blednąc. – W taki mróz.
– Minęły dwa dni, zanim je znaleźliśmy. Gnieździły się w strasznej ruderze
przeznaczonej do rozbiórki, grzejąc się przy starym koksowniku, który gdzieś
znalazły.
– Czy... – zająknął się Jim, z trudem dobierając słowa. – Czy nic im się nie
stało?
– Wszystkim dokuczał głód. Ellie strasznie się przeziębiła, była o krok od
zapalenia płuc, ale już czuje się lepiej. Arthur miał potworne zapalenie skóry, a
Billie odmroził sobie kilka palców u rąk i nóg, lecz także nic mu nie będzie.
– Dlaczego one uciekły? Czemu Billie to zrobił?
Sara zawahała się, ważąc słowa, niepewna jak przyjmie zadany mu cios.
– Bały się, Jim – powiedziała wreszcie. – Pamiętasz tę noc, kiedy wróciłeś do
domu ode mnie, kipiąc ze złości?
Przytaknął, pochylając czoło.
– Otóż dzieci były przekonane, że to z ich powodu. Billie pomyślał, że
przekażesz je władzom i postanowił nie ryzykować.
– O, mój Boże – jęknął Jim, chowając twarz w dłoniach. – Jak je znaleźliście? –
spytał po chwili ze zgnębioną miną – Nie było to wcale łatwe – odparła posępnie. –
Z wiadomych względów nie chcieliśmy zawiadamiać policji. Tak więc
skrzyknęłam kogo się dało – całą rodzinę Maude, brata Clarence'a, moich
asystentów z laboratorium i krążyliśmy po ulicach, zaglądając w każdy kąt.
– I co? – ponaglił ją pełen napięcia, gdy umilkła nagle, wpatrując się w ogień.
– Niewiele brakowało, a dalibyśmy za wygraną. Chcieliśmy już zwrócić się do
policji, gdy zadzwoniła do mnie pewna kobieta, która zajęła z rodziną ten pokój, w
którym przedtem mieszkały dzieci. Po tym jak u niej byłam, jej mąż szukał ich
przez całą noc i następny dzień, aż wreszcie wpadł na trop. Przyjechałam zaraz z
Maude i Clarence'em, i wszystko dobrze się skończyło.
– Dzięki Bogu – powiedział z podnieceniem Jim. – Trzeba coś dać tym
ludziom, Saro. Temu małżeństwu. Zaniosę im trochę pieniędzy. Mówisz, że
mieszkają tam, gdzie natrafiliśmy na dzieci?
– Wkrótce ich tam nie będzie – rzekła Sara z lekkim uśmieszkiem. – Znalazłam
im zajęcie. W instytucie potrzebowali stróża i sprzątaczki na nocną zmianę. Już
pracują i trzeba ci widzieć, jak się starają. Wszystko aż lśni. Zabierają ze sobą
dzieci i kładą je spać w stróżówce. Dostali z góry miesięczną wypłatę, więc
niedługo przeniosą się w jakieś lepsze miejsce.
– Jesteś nadzwyczajną kobietą, Saro – rzekł z uczuciem Jim. – Wywierasz
dobroczynny wpływ na wszystkich dookoła.
– Niekoniecznie – odparła zmieszana. – Robię często błędy i przysparzam
innym kłopotów.
Zamilkli na moment.
– A więc – chrząknął Jim: – gdzie są dzieci?
– Nie mogę ci powiedzieć – rzekła stanowczo.
Jimowi oczy zaokrągliły się ze zdumienia.
– Nie mogę ci powiedzieć. – powtórzyła spokojnie. – Są u moich przyjaciół. To
bezdzietne małżeństwo, mieszkają bardzo wygodnie. Dzieciaki są u nich
szczęśliwe. To wszystko, co mogę ci zakomunikować.
– Ależ, Saro... Nie pojmuję. To znaczy, że nie pozwalasz mi zobaczyć się z
nimi?
– Nie teraz. Dopiero wtedy, kiedy porozmawiasz z ojcem i wysłuchasz tego, co
ma ci do powiedzenia.
Jim patrzył na nią z zaciśniętymi szczękami.
– To szantaż, Saro. Czysty szantaż. Moje stosunki z ojcem to nie twój interes, a
już na pewno nie mają nic wspólnego z dziećmi.
– W pewnym sensie mają. – Sara nabrała powietrza w płuca i zaczęła recytować
przygotowywaną przez cały dzień orację. – Powiedziałam ci już, że dzieci są u
moich przyjaciół. Odwiedzam je stale i mam zamiar nadal to robić, ale nie chcę
utrzymywać z tobą żadnych kontaktów, dopóki nie uregulujesz swojej sytuacji
rodzinnej. Wolę więc, żebyś nie wiedział, gdzie są dzieci, bo będziesz także do
nich przychodził i nasze drogi będą się krzyżować, co będzie dla wszystkich bardzo
krępujące.
Zabrakło jej oddechu i zamilkła, odwracając wzrok pod przeszywającym
spojrzeniem oczu Jima, w którym jarzył się gniew.
– A więc to tak? – powiedział niskim, pulsującym furią głosem. – Albo się
poddam twojej woli, albo znajdę się w całkowitej izolacji, tak? Od ciebie, od
dzieciaków, od twojego dziecka. Koniec i kropka.
Przytaknęła, usiłując zachować spokój, chociaż wszystko w niej wrzało.
– Mniej więcej tak to ma być – powiedziała – aczkolwiek ujęłabym to inaczej.
– A jak byś to ujęła?
– Powiedziałabym, że wybór należy wyłącznie do ciebie. Możesz postąpić
serdecznie i szlachetnie, dzięki czemu nastąpi powrót do normy. Albo możesz –
tkwić w samolubnym uporze, ale zostaniesz z nim sam na sam.
– Nie pójdę na to, Saro – rzekł twardo. – To ja, a nie ty, wziąłem na siebie pełną
odpowiedzialność za dzieci i zamierzam nadal opiekować się nimi. Nie wolno ci
mnie tak po prostu odtrącić, nie pozwolę na to. A teraz mów, gdzie są dzieci?
– W bezpiecznym miejscu, Jim – odparła spokojnie. – Jeśli ci naprawdę leży na
sercu ich dobro, powinieneś dać im trochę czasu na przystosowanie się. A poza tym
– dorzuciła – i tak nie masz innego wyjścia. Maude wyjechała a tylko ona i ja
znamy miejsce ich pobytu. Ja ci go na pewno nie zdradzę, tym bardziej że jesteś
teraz nastawiony agresywnie. Wpadłbyś tam jak bomba i narobił wszystkim
przykrości.
– Boże, ależ z ciebie twarda kobieta, Saro. Dopiero co wyznałem ci, że cię
kocham. Myślałem o tobie nieustannie podczas podróży, tęskniłem za tobą a teraz
okazuje się, że albo będę tańczył, jak mi zagrasz, albo pójdę w odstawkę i zostanę
pozbawiony wszystkiego, co się dla mnie liczy. Po prostu nie mogę w to uwierzyć.
Sara milczała. Ton goryczy w głowach Jima sprawiał jej ból i wiedziała że jeśli
spróbuje się odezwać, prawdopodobnie nie potrafi zapanować nad głosem.
– Saro – ciągnął, z twarzą naznaczoną gniewem i udręką. – Czy tobie choć
trochę na mnie zależy? Czy wszystko jest dla ciebie tylko równaniem
algebraicznym?
Wytrzymała jego wzrok, myśląc o tym, jak się kochali, jak głębokie są jej
uczucia dla tego mężczyzny, jak rwało się ku niemu jej serce.
– Wszystko jest dla mnie tylko algebraicznym równaniem, Jim – powiedziała.
Z niezmąconym spokojem patrzyła jak wstaje, nakłada kurtkę i buty, a potem
wychodzi w zamieć, nie obejrzawszy się nawet za siebie.
Rozdział 13
Pochylony nad kierownicą, Jim wlepiał wzrok w tańczącą za szybą mgławicę
śnieżną. Koła ślizgały się, to znów tonęły w pagórkach zasp, raz po raz rzucało
samochodem na boki i sunął wtedy bezwolnie, niesiony własnym ciężarem.
Śnieg padał tak gęsto, że minęła dobra chwila, zanim zorientował się nagle, że
przestał się posuwać do przodu. Postawił kołnierz kurtki i wysiadł z wozu, żeby
zobaczyć, co się dzieje. Na środku jezdni, pod śnieżnymi garbami, tkwiły dwa
porzucone po kolizji samochody. Auto Jima wklinowało się w tylny zderzak
jednego z nich.
Zastanawiał się przez chwilę, mrużąc oczy przed porywistym wiatrem. Potem
zamknął samochód, odwrócił się niechętnie i zaczął brnąć przez zwały śniegu w
kierunku domu Sary.
Miał do pokonania tylko kilka przecznic, ale zanim dotarł na miejsce, przemarzł
na kość.
Idąc myślał o rozmowie z Sarą i o tym, że za każdym razem, kiedy zjawiał się u
niej, wybiegał, jakby go giez ukąsił. Pewnie uważała to za dziecinadę. Nic
dziwnego, że traktowała go cierpliwie i z dużą dozą wyrozumiałości, jak gdyby był
chłopcem takim jak Billie.
I było to właściwe podejście.
Wiedział dobrze, mimo gniewu, jaki nim targał, że Sara miała całkowitą
słuszność. Jego ojciec zasługiwał na to, żeby dać mu szansę i nie należało mu jej
odmawiać. Ale było to takie trudne. Po tym wszystkim, co zaszło między nimi, nie
był w stanie schować dumy do kieszeni i zawrzeć pokój, jak gdyby nigdy nic.
Być może – rozmyślał, powłócząc nogami w kopnym śniegu – nie jest
odpowiednim mężczyzną dla Sary. Może nie jest dość silny, dość dobry, dość
Wyrozumiały. I dlatego zapewne nie mogła pokochać go tak jak on ją. Traktowała
go w sposób chłodny i zrównoważony, powściągając gorętsze uczucia.
Jednak wspomnienie odprawy, jaką dała mu Sara, jeśli chodzi o dzieci,
oziębłość, z jaką stwierdziła, że musi nagiąć się do jej woli – sprawiały, że
stopniowo jego nastrój nabierał wojowniczości, hardość brała górę nad uległością.
Czas, żeby jej wygarnąć, co ma na wątrobie, nie być takim mięczakiem i stanąć na
gruncie faktów. Miał swoje nieodparte argumenty i zamierzał ją zmusić, żeby ich
wysłuchała tak czy owak.
Przyspieszył kroku i niebawem dotarł do drzwi domu Sary, buzując coraz
silniejszym gniewem, choć właściwie nie miał pojęcia, co powie, gdy Sara otworzy
drzwi. Zadzwonił raz i drugi, ale nie było odzewu. Pomyślał, że może już zasnęła i
nie słyszy dzwonka. Poruszył gałką zamku, konstatując z przestrachem, że drzwi są
otwarte. Był prawie pewien, że zamykała je za nim.
Otrzepując śnieg z butów, wszedł do oświetlonego korytarza.
– Saro! – zawołał ze złością słysząc przytłumione kroki gdzieś od strony
kuchni. – Słuchaj, jest kilka spraw, które musimy...
Urwał raptem i stanął jak wryty, czując nagłą suchość w ustach.
U wejścia do kuchni pokazała się Sara. Była blada jak wapno, rozdygotana,
trzęsącymi się dłońmi zbierała wokół siebie szlafrok. Oczy miała rozszerzone
strachem.
– Saro! – odezwał się zalękniony, zapominając w jednej chwili o całym
gniewie. – Saro, kochanie, co się stało?
Objął ją, a ona wtuliła mu głowę w piersi i zaczęła szlochać.
– Saro – wyszeptał. – Wszystko w porządku. To ja. Czy cię przestraszyłem?
Potrząsnęła głową i popatrzyła na niego przez łzy z taką dziecięcą
bezbronnością, że nie potrafił zrozumieć, jak mógł jeszcze niedawno posądzać ją o
bezduszną nieczułość.
– Jim – szepnęła. – Poroniłam. Dziecko ginie.
Ujął ją za ramiona i wlepił w nią wzrok, jak porażony prądem.
– Szłam na górę, do sypialni – ciągnęła martwym głosem – i Amos jak zwykle
ocierał mi się po drodze o kostki. Potknęłam się o niego i spadłam. Nie na sam dół,
bo zdążyłam się złapać poręczy, ale przekręciłam się mocno spadając i w parę
minut później zdałam sobie sprawę, że krwawię. Och, Jim.
Głos się jej załamał i ponownie ukryła twarz na piersi Jima, który tulił ją do
siebie, czując pieczenie w oczach.
– Wezwę doktora, najdroższa – powiedział. – Jaki jest jego numer?
– Już do niego dzwoniłam – odparła łkając. – Dowiedziałam się w szpitalu, że
jest w drodze do domu, ale jego żona mówi, że jeszcze nie dojechał. Wiesz
przecież, jaka jest pogoda.
– Czy żona doktora mówiła jeszcze coś? Podała jakiś adres, gdzie mógł
pojechać?
– Nie. Powiedziała tylko, że mam się położyć, biodra i stopy trzymać uniesione
i starać się odprężyć. Jak doktor wróci, zaraz zadzwoni albo przyjedzie. Och, Jim –
jęknęła. – Jeśli stracę dziecko, nie zniosę tego. Po prostu nie będę mogła żyć.
– Sza – szepnął, całując jej włosy i mokre, słone od łez policzki. – Po pierwsze,
nie stracimy tego dziecka. Zrobimy tak, jak kazała żona doktora. Gdzie chcesz się
położyć? W sypialni?
Potrząsnęła głową.
– Nie, raczej... Zostanę chyba tutaj. Ty nie odejdziesz znów, prawda? – spytała,
patrząc na niego błagalnie.
– Och, kochaną nie. Nie odejdę, mój skarbie. Zostanę. No, chodźmy.
Wziął ją na ręce, zaniósł do living-roomu, ułożył na tapczanie, a następnie
nakrył kocem i ciepłym kilimem afgańskim. Potem przyniósł z łazienki dwa grube
ręczniki kąpielowe i wsunął je Sarze pod biodra, a pod stopy podłożył poduszki.
– Wygodnie ci tak? – zapytał. – Nie za wysoko?
– Wspaniale – rzekła, próbując się uśmiechnąć, z udręczoną, pełną smutku
twarzą.
– Masz jakieś bóle? – Jim przykląkł przy niej, gładząc ją po włosach.
– Minimalne. Takie niewielkie skurcze. Przychodzą i odchodzą. Nic wielkiego.
Jim spojrzał przez okienko przy frontowych drzwiach, chcąc sprawdzić, jak jest
na dworze. Był gotów w razie konieczności zanieść ją na rękach przez zamieć do
samego szpitala. Wiedział jednak, że nie jest to możliwe. Byli tu uwięzieni i Sara
na razie mogła liczyć tylko na niego.
– W porządku – powiedział pogodnie. – A teraz posłuchaj, uparta kobieto. Żona
doktora mówiła, że masz się zrelaksować i tego właśnie od ciebie chcę. Odpręż się.
usiadł przy niej na podłodze i szepcząc uspokajające słowa leciutko masował jej
ramiona i barki.
– Saro – szepnął. – Jesteś taka spięta. Spróbuj się rozluźnić. Tak się o ciebie
boję.
Wtem usłyszał dzwonek telefonu, przytłumiony donośnymi poświstami
wichury. Jim pochwycił słuchawkę, serce zaczęło mu bić jak oszalałe.
– Mówi doktor McLellan, kto przy aparacie? – odezwał się jowialny głos po
drugiej stronie przewodu?
– Dzięki Bogu – westchnął z ulgą. – Nazywam się Jim Fleming, panie doktorze.
Jestem właśnie u Sary. To ja jestem... hmmm, ojcem dziecka – powiedział z nutką
dumy, jakiej doznał, wypowiadając po raz pierwszy te słowa, ale natychmiast
zreflektował się, przypominając sobie o powadze chwili.
– Proszę, proszę – rzekł McLellan. – Nie miałem zielonego pojęcia, że ktoś taki
w ogóle widnieje na horyzoncie, ale cieszę się, że pan tam jest. Proszę mi opisać
sytuację.
Wysłuchał uważnie relacji Jima po czym spytał:
– I powiada pan, że krwawienie się nie wzmogło?
– Od mojego przyjścia chyba nie.
– Ma bóle?
– Tylko słabe skurcze.
– Słuchaj, synu – rzekł doktor. – Właściwie nic teraz nie mogę jej pomóc.
Nawet ambulanse nie kursują. Obawiam się więc, że musisz sam dać sobie radę.
Pilnuj, żeby miała ciepło i powinna zasnąć. Albo po roni, albo nie – jedno z
dwojga. Dowiemy się tego rano. Daj jej dwa porządne drinki.
– Drinki? – powtórzył Jim. – Ależ... ona jest w ciąży. Nie bierze do ust
alkoholu. Nawet kropli wina.
– I bardzo dobrze. Ale okoliczności są wyjątkowe.
– Gdy nie ma pod ręką środków medycznych kilkadziesiąt gramów czegoś
mocniejszego rozluźnia mięśnie wokół macicy i może powstrzymać skurcze.
Jim milczał, nie wiedząc co powiedzieć, a doktor zaśmiał się ciepło.
– Ufaj mi synu – powiedział. – Jestem lekarzem.
– Znów ten sok pomarańczowy? – spytała Sarą unosząc się lekko i podpierając
na łokciu. – Ale, Jim, dopiero co wypiłam...
– Napij się jeszcze – nalegał, podsuwając jej do ust pełną szklankę.
– Nie chce mi się już pić – powiedziała żałośnie, podnosząc ku niemu mętne
oczy.
– Pij, pij. Doktor zalecił płyny, mówił, że dobrze ci zrobią.
uśmiechnął się nieznacznie, rad, że udało mu się znaleźć w kredensie pół
butelki whisky. Był pewien, że żaden lekarz nie skłoniłby Sary do wypicia
alkoholu, dlatego przemycił go w soku pomarańczowym.
– Dlaczego? – spytała, spoglądając na niego tym swoim sowim spojrzeniem,
które na własny użytek nazywał „mikroskopowym".
– Co „dlaczego"? No, jeszcze łyczek.
– Dlaczego płyny mają być dla mnie dobre? – spytała nadpijając posłusznie łyk
spienionego soku.
Zawahał się, szukając w głowie jakiegoś wykrętu, żeby ją wywieść w pole, ale
zauważył, że Sara i tak już go nie słucha. Zmarszczywszy brwi, z natężeniem o
czymś myślała ospale kreśląc ręką w powietrzu kółka i kółeczka.
Jim zrozumiał, że doktor Burnard cokolwiek się ululała.
Zląkł się trochę, że drink był za mocny, ale doktor powiedział wyraźnie
„kilkadziesiąt gramów", a wypiła dopiero jeden drink i napoczęła drugi.
– Saro – odezwał się. – Jadłaś kolację? Przymknęła powieki, usiłując się skupić.
– Być może nie – powiedziała w końcu i czknęła.
– Co to znaczy „być może nie"? Jadłaś czy nie?
– Nie pamiętam – rzekła niewyraźnie. – Chyba raczej nie. Za... – znów jej się
czknęło. – Za bardzo się bałam – dokończyła z przepraszającym uśmiechem.
– Bałaś się? Czego?
– Ciebie. Bałam się, że wpadniesz w furię z powodu dzieci. I rzeczywiście tak
było.
Jim zmusił się do uśmiechu i znów przytknął jej szklankę do ust.
Teraz wszystko jasne, pomyślał. Ma pusty żołądek. Dlatego alkohol tak szybko
podziałał.
Popatrzył na nią czule i doszedł do wniosku że doktor McLellan chyba się nie
mylił. Była teraz bardziej rozluźniona, policzki jej poróżowiały.
– Czyste złoto – szepnęła. – Runo Jazona.
– Co takiego, Saro?
– Twoje włosy. Czyste złoto. Skarb nad skarby.
Popatrzył na nią w milczeniu i pomyślał, że nie można jej zarzucić, iż trunki
usposabiają ją wojowniczo. Była nieodparcie urocza.
– Wiesz, jestem oszustką – oświadczyła uroczyście. – Po pr... ostu, wielka ze
mnie oszustka. Nawet... siebie oszukuję...
– W jaki sposób, Saro? O czym ty mówisz?
– Udawałam, że po to cię podrywam, że chcę, abyś mi... zrobił dziecko tylko
dlatego, że chodzi mi o... geny. To nieprawda – potrząsnęła energicznie głową.
– No to dlaczego? – spytał, dając jej znów się napić, a serce zabiło mu mocniej.
– Dlaczego wybrałaś mnie?
– Bo cię kocham – rzekła po prostu. – Zakochałam się w tobie od razu... kiedy
cię pierwszy raz zobaczyłam na uniwerku. Nie chciałam się do tego... przyznać,
nawet. , , przed sobą. Ale to prawda.
– Co ty mówisz, kochanie? – spojrzał zdumiony.
– Nie było drugiego takiego jak... Jim Fleming – wymruczała. – Nigdy. Serce
mi zamierało za każdym razem, kiedy cię widziałam, udawałam tylko obojętność,
bo kręciło się koło ciebie tyle ładnych dziewczyn...
– Saro, nie miałem pojęcia, że ty...
– Raz znalazłam twój rozkład zajęć na podłodze – w sali wykładowej
zachichotała cicho. – M... mam go do dzisiaj – zacinała się coraz mocniej przy
mówieniu. – W szufladzie biurka...
– Więc mówisz, że to trwało przez te wszystkie lata? – Jim wlepił w nią oczy,
ogłuszony tymi rewelacjami. – I dlatego chciałaś, żebym to ja był ojcem twego
dziecka?
Skinęła przytakująco.
– To prawda – potwierdziła, walcząc z czkawką. – Wmawiałam sobie te
czynniki genetyczne i tak dalej, ale nie o to chodziło. Po prostu... kochałam cię i to
wszystko.
– Ach, Saro... – głos uwiązł mu w krtani.
Objął ją owładnięty bezmierną tkliwością, wstydząc się, że tak źle ją osądzał.
Była nieśmiała i na swój sposób powściągliwą trzymająca się ściśle kanonów dobra
i zła, ale z pewnością nie oschła. Były w niej takie pokłady serdecznych uczuć, że
nie starczy życia, aby je odkryć.
– Saro? – szepnął jej w ucho – czy wyjdziesz za mnie?
Odsunęła się i popatrzyła na niego zdziwiona jak dziecko.
– Ależ, Jim. Nie musisz. My... nie będzie już dziecka. Nie ma żadnych
powodów, żebyś się ze mną żenił.
– Istnieje sto takich powodów, kochana – odparł.
– Pierwszy to ten, że nie mogę bez ciebie żyć. I będziemy mieli dużo dzieci.
Powiedz, że za mnie wyjdziesz, najdroższa, chcę to usłyszeć.
Milczała przez dłuższą chwilę, a w jej błyszczących oczach pojawił się ten sam,
znany Jimowi, sowi wyraz. Następnie potrząsnęła przecząco głową i wymówiła
tylko jedno słowo:
– Potem.
– Kiedy, kochanie? – spytał zaskoczony.
– Jak porozmawiasz ze swoim ojcem – powiedziała stanowczo i zamknęła oczy,
zapadając natychmiast w sen.
Jim popatrzył na jej oblaną rumieńcami twarz i zaśmiał się mimo woli. Sarę
Burnard można było z pewnością zaliczyć do najbardziej upartych kobiet na
świecie. Ale ubóstwiał ją. Przeciągnął dłonią po twarzy i nie bez zdziwienia
stwierdził, że policzki ma mokre od łez.
Przed świtem wichura zaczęła zamierać i ranek nastał już cichy i spokojny,
skąpany w blasku słonecznym. Ciemne chmury gdzieś zniknęły odsłaniając niebo o
barwie szafiru.
Jim stał w kuchni Sary i sącząc kawę patrzył przez okno na ogromne zaspy. Tu
i tam widniały faliste, pękate wzgórki – znak, że pod spodem jest zaparkowany
samochód. W ciszę poranka zaczęły się wdzierać hałaśliwe piaskarki i pługi
śnieżne. W ślad za nimi pojawiły się pierwsze auta osobowe, sunące wolno po
białych, skrzących się w słońcu jezdniach.
Przypomniał sobie o własnym wozie, zostawionym na środku ulicy o kilka
przecznic dalej. Powinien tam zaraz pójść i odblokować przejazd, ale musiał
jeszcze trochę poczekać. Najważniejsze było teraz to, co działo się w pokoju obok,
gdzie przybyły przed kilkunastoma minutami doktor badał Sarę.
Słyszał przytłumione dźwięki ich rozmowy i cały truchlał. Przeszedł nerwowo
przez kuchnię, żeby dolać sobie kawy. Ruchy miał sztywne, ociężałe, oczy – sino
podbite. Nie spał całą noc nękany obawą, że gdy zaśnie, Sarze może się przydarzyć
coś złego. Siedział najpierw na podłodze przy tapczanie, a później na fotelu i cały
czas czuwał.
Podczas tej nocnej straży myślał o tym, co zyskał i jak bliski był
niewyobrażalnej wręcz straty.
– Jim – dobiegł go głos doktora – można cię do nas prosić?
Z wahaniem, przepełniony lękiem przed tym, co może usłyszeć i co wyczyta z
twarzy Sary – wszedł do living-roomu. Sara leżała na tapczanie z rozrzuconymi
włosami, pobladła i znużona.
– Jak się czujesz, kochanie? – zapytał Jim, podchodząc do niej wolno.
– Strasznie mnie boli głowa – poskarżyła się. – Coś okropnego.
Jim odwrócił się niespokojnie do pakującego swój neseser doktora.
– Nie ma się czym martwić, synu – odezwał się McLellan wesoło. – Już jej
powiedziałem, że ma kaca. To pijaczka.
– Upiłeś mnie wczoraj – powiedziała Sara, próbując się uśmiechnąć. – To był
paskudny kawał.
– Nie miej mu tego za złe – powiedział doktor. – Postępował zgodnie z moimi
wskazówkami. Znam cię od dawną dziewczyno, i wiedziałem, że rozluźnić cię
może tylko kilka drinków albo walnięcie czymś ciężkim w głowę. Wybrałem więc
mniejsze zło.
– Jest pan pewien, że mi to nie zaszkodziło? – spytała z niepokojem.
– Gdybyś trafiła do szpitala i tak by ci dali środki przeciwbólowe, żeby
zahamować skurcze. Nie sądzę, by w tych okolicznościach odrobina alkoholu
stanowiła jakąś groźbę. Ale niech ci to nie wejdzie w zwyczaj podczas następnych
kilku miesięcy, dobrze? – powiedział, robiąc oko do Jima i sięgając po okrycie.
Jim podał mu płaszcz, ale nie mógł się oprzeć trawiącemu go nadal
niepokojowi.
– To znaczy, że ona... – zaczął niepewnie, szukając odpowiednich słów.
– Myślę, że tak, chłopcze – zmarszczył się – w uśmiechu McLellan. – uważam,
że jesteście nadal kandydatami na rodziców. Wezwałem już karetkę – dodał. –
Chcę ją potrzymać na wszelki wypadek przez parę dni w szpitalu, no i zrobimy
pewne badania ale sądzę, że wszystko będzie w porządku.
Jim i Sara słuchali w milczeniu, oniemiali ze szczęścia że nie postradali
swojego skarbu.
– Muszę przyznać, młody człowieku, że jestem bardzo rad, że byłeś wczoraj
przy Sarze. – Doktor McLellan poklepał Jima po ramieniu. – Nie chcę wszczynać
paniki poniewczasie, ale tego rodzaju przypadki prowadzą niekiedy do
wewnętrznego krwotoku i bywają nawet groźne dla życia. A żaden z nas nie
życzyłby sobie, żeby nasza maleńka Sara była wtedy zupełnie sama, prawda?
Jim pobladł, wstrząśnięty słowami doktora. Wpatrywał się w jego pokrytą
zmarszczkami twarz, myśląc o swoim oślim uporze, o tym jak twardo
przeciwstawiał się Sarze, nie chcąc pójść na kompromis i jak wiele mogło go
kosztować to niemądre zaślepienie.
Na ganku dały się słyszeć czyjeś głosy i stąpanie kroków. Otworzyły się drzwi,
buchnęło świeżym porannym powietrzem i do wnętrza weszło dwóch sanitariuszy
z płóciennymi noszami.
– Sara zrobiła już listę rzeczy, które będą jej potrzebne – powiedział McLellan
do Jima. – Proszę, przywieź je później do szpitala. Teraz nie mam na to czasu.
– Oczy wiście – rzekł Jim.
Spojrzał na Sarę, która leżała już na noszach z głową na szorstkiej poduszce. –
Przyjadę do ciebie jak najszybciej, muszę tylko uporać się z samochodem.
Wyciągnęła rękę i położyła mu ją na policzku.
– Dziękuję ci – powiedziała miękko. – Tak bardzo cię kocham, Jim.
ujął jej dłoń i przytrzymał, zerkając na McLellana, który czekał obok z
sanitariuszami.
– Panie doktorze – spytał nagle – kiedy ona będzie mogła podróżować?
– Podróżować? – uniósł brwi doktor. – Wybieracie się gdzieś?
– Tylko na niedaleką wycieczkę za miasto. Chodzi o wizytę rodzinną.
usłyszał za sobą głębokie westchnienie Sary, lecz nie spuszczał wzroku z
twarzy doktora.
McLellan wyczuł, że pytanie było ważne i zastanowił się głęboko.
– Zaraz, pomyślmy. Kilka dni badań w szpitalu, jeszcze kilka dni odpoczynku
w domu... Sądzę, że pod koniec przyszłego tygodnia będziesz mógł ją zabrać na tę
wycieczkę, Jim.
Jim popatrzył na Sarę, która utkwiła w nim rozradowane oczy.
– Jim... – zaczęła cicho.
– Cii... – szepnął, nakrywając ją szczelnie kocem i gładząc po włosach. –
Spokojnie, Saro. Odpoczywaj.
– Ale dlaczego... Jak... Co... ?
– Sporo sobie przemyślałem. Doznałem maleńkiego objawienia, czym
właściwie jest miłość. Do końca życia będę się wprawdzie musiał uczyć, jak cię
najlepiej kochać, ale chyba zrobiłem całkiem niezły początek.
Uśmiechnęła się, ściskając mu w milczeniu dłoń.
– A poza tym – ciągnął – rozmyślając o tym, co się stało, zacząłem także
zdawać sobie sprawę, co to naprawdę znaczy być ojcem. I postanowiłem
przemeblować nieco swoje życie.
– Och, Jim – wyszeptała. – Żebyś ty wiedział, jak bardzo cię kocham.
Pochylił się, pocałował ją delikatnie w usta i poszedł za sanitariuszami, którzy
ujęli nosze i umieścili je w dużej karetce, schlapanej brudnymi płatami
zmieszanego z solą śniegu.
Ambulans dawno już zginął mu z oczu, a Jim wciąż stał z gołą głową i
spoglądał w tamtą stronę, zamyślony i pobladły ze wzruszenia.
Rozdział 14
Kiedy przymusowy odpoczynek Sary dobiegł końca i doktor McLellan
pozwolił jej wstać z łóżka – zima ustąpiła już miejsca wiośnie.
Pogoda była rześka, słoneczna, choć rankami szron pokrywał jeszcze
wysuszoną trawę, która u korzeni poczynała już zielenieć. Wszędzie pachniało
wilgocią i pełną obietnic świeżością.
Jim rzucił okiem na Sarę, która z rozchylonymi ustami, zarumieniona z
podniecenia, spoglądała przez szybę wozu. Włosy miała luźno opuszczone, ubrana
była w miękkie spłowiałe dżinsy, biały półgolf i obszerną jasnoniebieską pelerynkę
ciążową włożoną tego dnia po raz pierwszy.
Zwróciła ku niemu z uśmiechem głowę, a Jimowi aż podskoczyło serce. Jego
miłość do niej rozwijała się w tempie, które go niemal zastraszało. Kiedy jej przy
nim nie było, czuł się niekompletny, tak jakby nie mógł chodzić albo należycie
oddychać. Potrzebował jej obecności jak wody i pożywienia, nie widząc jej, nie
słysząc jej głosu, przestawał prawidłowo funkcjonować.
– Dostałam wczoraj list od Maude – przerwała nagle tok jego myśli. –
Mówiłam ci?
– Zaczęłaś, ale akurat zadzwonił telefon i potem już nie było okazji, żeby
wrócić do tematu.
– Pisze mi, że w Seattle jest bardzo przyjemnie i zostanie tam jeszcze przez
tydzień. Stamtąd pojedzie na wyspę Vancouver na dalsze dwa tygodnie.
– Clarence także?
– No pewnie – uśmiechnęła się. – Teraz rozumie się już samo przez się, że
gdzie ona, tam i on.
– A co z jego pracą?
Sara machnęła lekceważąco ręką.
– Ma emeryturę z miejsca, gdzie poprzednio pracował. Podjął się tego
portierowania właściwie z nudów. A przy Maude nuda mu raczej nie zagraża.
– Czy zeszli na ścieżkę grzechu? – spytał żartobliwie.
– Oczywiście, że nie – odrzekła wyniośle. – Maude mieszka u córki, a Clarence
zatrzymał się u swojego brata. Pisze też – dodała po krótkiej pauzie – że Clarence
chce, żeby się pobrali, ale ona zastanowi się nad tym później, bo teraz nie ma
czasu.
– Przypomina mi pewną znajomą dziewczynę – rzucił uszczypliwie, ale widząc
jak nagle spoważniała, natychmiast powrócił na bezpieczny grunt. – Co będą robić
na tej wyspie? – zapytał – Jest tam pensjonat wyłącznie dla seniorów. Prowadzi się
w nim coś w rodzaju kursów sprawnościowych. Trzeba się drapać na skały,
przechodzić po kładce nad głębokim wąwozem, wspinać po dziesięciometrowej
linie i tak dalej.
– Maude i Clarence? – zaśmiał się Jim. – Wolne żarty. Przyłączmy się do nich.
Wygląda to na dobrą zabawę.
– Nie da rady. Przyjmują tylko minimum sześćdziesięciolatków.
– Dożyliśmy wspaniałych czasów – potrząsnął głową, zadziwiony. – Tak więc
– dodał ostrożnie – nieobecność Maude znacznie się przedłuży. Nie będzie już
zajmować się dziećmi?
Spojrzała na niego z ukosa, po czym odwróciła głowę, patrząc przed siebie na
poszarpane obłoki nad górami.
– Mówiłam ci już. Dzieci zostaną tam, gdzie są. Bardzo im tam dobrze.
– Posłuchaj – zaczął szorstko. – Mam chyba coś do powiedzenia w tej sprawie.
Ostatecznie te dzieci są... – urwał widząc, że Sara odwraca głowę i nerwowo
przebiera palcami, po czym ciągnął już łagodniejszym tonem. – Po prostu bardzo
mi ich brakuje. Chciałbym wiedzieć, gdzie są i zobaczyć się z nimi.
– Wiem – powiedziała wymijająco. – Stale o tobie mówią, zwłaszcza Ellie. Ale
wolałabym być obecna przy twojej pierwszej wizycie, więc musimy zaczekać, aż
doktor da mi znowu dyspensę.
– Ale pojedziemy tam wtedy od razu?
– Od razu jak tylko będzie to możliwe – obiecała.
Popatrzyła na niego, jakby chciała jeszcze coś dodać i raptem drgnęła mocno,
łapiąc się za brzuch.
– Och, Jim – jęknęła.
Przyhamował błyskawicznie, zjeżdżając pospiesznie na pobocze.
– Co ci jest, kochanie? – spytał z pobladłą twarzą. – Boli cię coś?
– To dziecko – szepnęła trzęsącymi się wargami. – Poruszyło się. Och, Jim, to
pierwszy raz.
– Nie nabierasz mnie? – spytał, radośnie uśmiechnięty. – Powiedz, jakie to
uczucie?
– Jakby motyl zatrzepotał skrzydełkami. Takie delikatne mrowienie. O, znowu
– dodała, wstrzymując dech. – Dotknij sam.
Wzięła jego dłoń i położyła ją sobie na brzuchu. Jim zastygł w oczekiwaniu,
lecz po chwili potrząsnął głową.
– Nic nie czuję – powiedział, – Już niedługo poczujesz – uśmiechnęła się, – Za
kilka tygodni będzie mi skakał jak piłka futbolowa.
Jim nachylił się i pocałował ją lekko w ucho.
– Żałujesz, że pozwoliliśmy im to ustalić?
– Masz na myśli płeć dziecka? Nie. Lepiej, że wiem. Zawsze uważałam, że to
będzie dziewczynka, więc zyskałam trochę czasu, żeby się przyzwyczaić do myśli
o chłopcu.
– A ja się nie muszę przyzwyczajać. Mam zamiar i tak go kochać.
Wjechał z powrotem na drogę, a Sara popatrzyła nań badawczo.
– Czy to oznacza, że nie chciałbyś mieć dziewczynki? – spytała.
– Pewnie, żebym chciał. Zwłaszcza taką, która byłaby podobna do ciebie. Tyle
że osobników płci męskiej łatwiej jest zrozumieć. A ponieważ dopiero debiutuję
jako ojciec, wolałbym raczej rozpocząć praktykę z synkiem niż z córeczką.
– I prawdopodobnie będziesz nalegał, żeby bieda– czek nazywał się Jameson
Kirkland Fleming V? – zaśmiała się.
– Raczej nie – odparł, pochmurniejąc nagle. – Mówiąc szczerze, miałbym
ochotę nazwać go Butch.
Zorientowała się, że niechcący dotknęła czułej struny.
– Jim – zaczęła – czy to rzeczywiście jest dla ciebie takie trudne? Myślę o
spotkaniu z ojcem.
– Jak diabli – wypalił bez namysłu. – To najcięższa decyzja w moim życiu.
Boję się, Saro.
– Boisz się? Dlaczego? Co on ci może zrobić?
– Nie chodzi o to, że mógłby mi coś zrobić. Sęk w tym – mówił z zatroskaną
miną – czy ja to wytrzymam? Czy mimo najlepszej woli stare urazy nie przeważą i
po prostu nie będę mógł znieść jego obecności.
Co wtedy?
– Co masz na myśli?
– To, czy cię stracę, kiedy okaże się, że nie zdołam się przemóc, żeby zawrzeć z
nim pokój.
– Odłóżmy tę sprawę na później – powiedziała. – O, już dojeżdżamy – rzuciła,
dostrzegając długą wysadzaną drzewami aleję prowadzącą ku ranczo.
Jim zacisnął dłonie na kierownicy zaskoczony łatwością, z jaką znalazł się na
tej – tak znajomej i obcej zarazem – drodze, po raz pierwszy od przeszło
dziewięciu lat.
Zaparkował przy garażu i pomógł Sarze wysiąść.
W nozdrza uderzyły go zapachy ranczo: zwierząt, mokrej ziemi, wilgotnych
kop siana parujących w promieniach słońca. Przypomniało mu się dzieciństwo. Był
zbity z tropu, zdezorientowany jak pasażer wehikułu czasu, który nazbyt szybko
porusza się między epokami.
Sara wzięła go za rękę. Ścisnął jej palce i weszli do holu. Jim zamrugał
powiekami i rozglądał się po tak dobrze znanym sobie otoczeniu. Wspomnienia
jego najmłodszych lat zdawały się wyzierać z każdego kąta a wrażenie to pogłębił
nagle daleki pogłos dziecięcych głosów i śmiechów. – Jim uniósł zaskoczony
głowę. Czyżby ten cichy dom nawiedzały widma przeszłości? Wiedział, że to tylko
gra jego przewrażliwionej wyobraźni, odruchowe przypomnienie dawnych zabaw z
rówieśnikami. Ale to słuchowe złudzenie było tak żywe, że spojrzał na Sarę, aby
sprawdzić, czy i ona być może mu ulega.
Jednakże Sara nie zwracała na niego uwagi, patrzyła przed siebie, pobladła i
napięta. Wiedział, jak wielkie znaczenie miała dla niej ta wizyta, jak bardzo
chciała, żeby Jim stanął na wysokości zadania. Toteż tylko odetchnął głęboko,
wyprostował się i ruszył za nią.
U wejścia do salonu pojawiła się kobieta. Była to pełnej krwi Indianka z
plemienia Czarnych Stóp. Mała na sobie jaskrawopomarańczową sukienkę z
grubego płótna, na ramiona spadały jej siwiejące warkocze. Była masywna i rosła,
poruszała się z ociężałym dostojeństwem, a jej mahoniową kamienna twarz tchnęła
dobrocią i roztropnością.
– Cześć, Clarice – powiedział miękko Jim.
Kobieta popatrzyła nań przenikliwie, a w głębi jej czarnych oczu rozbłysły
światełka. Ale kiedy się odezwała jej głos brzmiał szorstko i zwyczajnie, jak gdyby
widziała Jima nie dalej niż wczoraj.
– No, no – powiedziała. – Wyrosłeś na nie lada przystojniaka chłopcze.
Wchodź. Czekają na ciebie. Ale bez obrazy, wytrzyj lepiej buty, – zanim wejdziesz
do pokoju.
– Jak się miewa Eloise? – spytał, cofając się posłusznie ku słomiance i
wycierając obuwie z taką samą dokładnością jak wtedy, gdy był dziesięcioletnim
chłopcem.
Eloise była siostrą Clarice. Mała, chuda i nerwowa, stanowiła całkowite jej
przeciwieństwo. Obie zaczęły pracować u Jamesona Fleminga jako nastolatki i całe
dzieciństwo Jima było nieodłącznie związane z ich opiekuńczą obecnością.
– Eloise ma się świetnie. Jest w kuchni. Domyśla się pani z kim – zrobiła oko
do Sary.
Sara skinęła z uśmiechem, a Jim, obrzuciwszy je zdziwionym spojrzeniem,
kroczył za barczystą postacią Clarice w głąb holu.
Po części uwagę jego zaprzątały powierzchowne spostrzeżenia. Clarice
poruszała się wciąż lekko i zwinnie, mimo swej postury, dom jak zwykle
przesycony był wonią pieczonych ciasteczek i politury do mebli, wielki globus
nadal stał osadzony w drewnianej łapie, zasłona okienna w małym saloniku kryła
wciąż jego tajemny punkt obserwacyjny...
Jednakże w głębszych pokładach świadomości czaiło się dokuczliwe, rwące
wzburzenie. Przywiodła go tu tylko miłość do Sary i jakaś część jego , ja"
sprzeciwiała się temu, nakazywała mu uciec stąd, wybiec na świeże powietrze z
tego domu, pełnego bolesnych wspomnień i dramatycznych konfliktów.
Sara ujęła go delikatnie za ramię i na moment przytuliła się do niego w geście
otuchy, po czym uśmiechnęła się do Clarice i weszła przez otwarte drzwi do
biblioteki. Jim przystanął, by uspokoić łomoczące serce, odetchnął głęboko,
postąpił w ślad za Sarą i zatrzymał się oszołomiony, jak od uderzenia obuchem.
Na dużym dębowym krześle siedział wygodnie Jameson Fleming, ubrany po
domowemu w welwetowe spodnie i wełnianą kamizelkę. Siwe włosy miał
starannie przyczesane i z uśmiechem objaśniał coś usadowionemu obok Billiemu,
który wpatrywał się bacznie w cyfry migające na ekranie komputera.
Jim utkwił w nich zdumiony wzrok nie dowierzając własnym oczom.
– Dzień dobry, Saro – odezwał się senator głosem pełnym sympatii. – Miło cię
znów widzieć stojącą o własnych siłach, moja droga. Cześć synu – zwrócił się do
Jima zdawkowo, jak gdyby ten wpadał do niego codziennie na lunch.
Od odpowiedzi na to powitanie uwolnił Jima Billie, który obrócił głowę przez
ramię i, ukazując piegowatą rozradowaną twarz, rzucił z uśmiechem:
– Cześć, Saro. Cześć, Jim, Fajnie, że jesteście.
Jim spojrzał na niego i poczuł ucisk wzruszenia w gardle, uzmysłowił sobie, że
po raz pierwszy Billie uśmiechnął się do niego z sympatią porzucając sardoniczny,
cwaniacki grymas, którym go dotąd częstował. Teraz dopiero pojął, z jakim
stresem musiał się zmagać ten chłopak przez kilka ostatnich miesięcy.
Poza tym Billie miał na sobie nareszcie nowe ubranie – jasne dżinsy spięte
skórzanym pasem z błyszczącą klamrą białą miękką koszulę i zamszowe
mokasyny. Widać było, że ktoś zadał sobie trud, aby przyodziać go w sposób, który
mu rzeczywiście odpowiadał. Jedną dłoń, lekko obandażowaną, trzymał
opuszczoną, druga spoczywała niedbale na klawiaturze komputera.
– Ten chłopak to fenomen – powiedział senator do Sary. – Istny geniusz
matematyczny. Dać mu podstawowe przeszkolenie z księgowości i mógłbym mu
chyba przekazać prowadzenie wszystkich interesów.
Jim wciąż nie mógł się otrząsnąć z wrażenia, jakie wywarła na nim niezwykłość
sytuacji i obecność Billiego w domu ojca. Odchrząknął i, próbując przywołać
uśmiech na wargi, odezwał się do chłopca:
– Myślałem, Billie, że szkoła cię zupełnie nie bawi.
– Szkoła nie – odparł. – Te nudne wypracowania i tak dalej... Ale to – machnął
dłonią przed komputerem – to co innego.
Jim spojrzał pytająco na Sarę.
– Czemuś mi nie powiedziała – spytał – że dzieci są tutaj?
– Nie mogłam. Baliśmy się wszyscy, że jak się dowiesz o tym zaraz po
przyjeździe, natychmiast tu wpadniesz jak burza i będziesz chciał zabrać je z
powrotem. A to byłoby okropne.
Jim milczał przez chwilę.
– Zapewne masz rację – przyznał z odcieniem smutku, uśmiechając się
anemicznie. – Prawdopodobnie tak właśnie bym postąpił, biorąc pod uwagę, co
wtedy czułem. Od dawna tu mieszkają?
– Od momentu, kiedy je znaleźliśmy. Były w bardzo kiepskim stanie i nie
ulegało kwestii, że przez jakiś czas wymagają troskliwej opieki. Poza tym byliśmy
wykończeni szukaniem ich, więc bez zbędnej zwłoki oddaliśmy je pod skrzydła
Clarice.
– Pamiętam jej medyczne zabiegi – uśmiechnął się. – Czy paliła króliczą sierść
nad twoim łóżkiem, Billie, tańcząc dookoła niego?
– Niezupełnie – roześmiał się chłopiec. – Ale starła jakiś korzeń na miazgę i
zrobiła mi z niej okłady na ręce i stopy. Ból zniknął jak za dotknięciem magicznej
różdżki. Arthura też wyleczyła – dorzucił. – Posypała mu tym proszkiem skórę i od
razu przestał wrzeszczeć. Nacierpiał się biedaczek.
Jakby na zawołanie w drzwiach pojawił się Arthur w ramionach Maureen,
oboje uśmiechnięci od ucha do ucha.
Na dziecku nie było już znać najmniejszych śladów choroby. Było zadbane i
pulchne, w zielonym ubranku i oliwkowej koszulce z flaneli wyglądało jak pączek
w maśle.
– Ta! – zawołał Arthur na widok Jima. – Ta, ta! Ta!
– Patrzcie – rzekł Jim z zawstydzoną miną – Nazywa mnie tatusiem.
– Nie, nie – sprostował Billie. – To jedyne słowo jakie głuptas zna. Na
wszystko mówi „ta".
Arthur jak zwykle domagał się gwałtownie wolności, ale obcałowująca go
Maureen nie dawała mu szans.
Przypatrujący mu się uważnie Jim, wydał nagle okrzyk zdziwienia.
– Niech mnie gęś kopnie – zamruczał. – Przecież on nosi barwy rodu
Flemingów.
– Zgadza się – potwierdziła Maureen. – Zostało nam trochę materiału z tym
wzorem i Eloise uszyła mu trzy koszulki i spódniczkę, – Spódniczkę? – powtórzył
Jim rozbawiony. – Arthur ma spódniczkę?
– Tak jest, ma – odparła Maureen ze szkockim akcentem. – I wygląda w niej
bardzo po męsku.
Dziecko przekręciło się, klepiąc ją po policzkach, po czym znów zaczęło się
wyrywać na swobodę.
– Uwaga, teraz – powiedziała z dumą Maureen, stawiając go na podłodze i
przytrzymując lekko. Następnie puściła go wolno i Arthur wykonał trzy chwiejne
kroczki, wybałuszając oczy, zachwycony swoim wyczynem. Zatoczył się w
kierunku Jima, który porwał go na ręce, uniósł i ucałował, podczas gdy mały
okładał mu twarz piąstkami, chichocząc z zadowolenia.
Trzymając dziecko na rękach, Jim obrócił się ku ojcu z wyrazem napięcia na
twarzy. W pokoju zapadła cisza jak makiem zasiał.
– Jak długo zostaną? – spytał głosem wibrującym z emocji.
– Co masz na myśli, synu? – odparł senator.
– To co powiedziałem. Jakie masz plany wobec nich? Jak długo pozwolisz im
tu zostać?
– To jest ich dom, synu – rzekł spokojnie Jameson. – Mieszkają tutaj.
Jim zamienił się w słup soli, a senator zwrócił się do Sary:
– Poszedłem za twoją radą i użyłem bezwstydnie politycznych wpływów, aby
przyspieszyć sprawę. Wczoraj nadeszły papiery ustanawiające nas opiekunami.
Teraz możemy zacząć starania o adopcję.
– Masz zamiar zaadoptować te dzieci? – wtrącił Jim pobladły ze wzburzenia. –
Całą trójkę?
– No cóż, mamy taką nadzieję – rzekł Jameson, a Maureen z tkliwym
uśmiechem położyła dłoń na ramieniu Jima. – Tylko, hmmm, synu, przedtem
chciałbym się naradzić z tobą.
Jim spojrzał na niego zaskoczony. Zabrzmiało to tak, jakby ojciec prosił go o
błogosławieństwo. Stał w milczeniu, atakowany przez Arthura, który bobrował mu
pod swetrem, szukając pisaka, noszonego zwykle przez Jima w kieszonce koszuli.
– Nie ta kieszeń, Arthurku – rzekł cicho. – Popróbuj w drugiej.
Następnie rzucił okiem w głąb holu i zdjęty nagłym niepokojem zapytał:
– A gdzieś jest Ellie?
– W swoim ulubionym miejscu: w kuchni z Eloise – powiedziała Maureen. –
Przygotowuje główne danie na nasz dzisiejszy lunch. I jeśli komuś zabraknie słów
najwyższej pochwały, będzie miał ze mną do czynienia, ręczę za to.
Powiedziała to z taką pasją, że zdawało się, iż z jej rudych włosów sypią się
iskry. Wszyscy uśmiechnęli się ubawieni.
Maureen podeszła do Jima – zatrzymując się po drodze, żeby uściskać Sarę – i
spojrzała na Arthura który wymachiwał triumfalnie kolorowym pisakiem. Zdążył
już pomazać sobie buzię i rączki.
– No i proszę – westchnęła, udając gniew. – Dwadzieścia minut temu byłeś
umyty i czysto ubrany, a teraz wszystko trzeba rozpoczynać od nowa.
Arthur rozpromienił się i wyciągnął do niej piąstkę z pisakiem. W oczach
Maureen pobłyskiwała szczęśliwość, jakiej Jim nigdy dotąd nie widział.
– Zajmę się tym małym mężczyzną – oznajmiła wyjmując mu dziecko z rąk i
ruszając do wyjścia.
– Potem coś zjemy. Billie, chodź ze mną na minutkę, pomożesz mi, dobrze, mój
drogi?
Billie uśmiechnął się ciepło i pomaszerował za nią, mamrocząc coś pod nosem,
co bardzo rozśmieszyło Maureen.
W pokoju zostali tylko Jim, Sara i senator.
Jimowi plątały się myśli. Z jednej strony był zły, że pozbawiono go kontroli
nad zdarzeniami. Wszystko zostało załatwione poza jego plecami.
Jednakże nawet mgła gniewu nie przesłoniła mu radości, jaką dostrzegł na
twarzy ciotki, którą zawsze bardzo kochał. Nigdy jeszcze nie wydała mu się tak
szczęśliwa. Pomyślał także o wesołym, odprężonym Billiem, o rozpieszczanym
Arthurze, o tym, jak dobrze będą miały dzieci w tym domu.
Ale przede wszystkim myślał o ojcu. Mógł mu w jednej chwili oddać to, czego
mu przez wiele lat odmawiał – synowską przyjaźń i przywiązanie. Ale czy to nie za
wiele jak na jego siły?
Oczywiście był świadom, że umieszczenie dzieci na ranczo jest dla wszystkich
najlepszym rozwiązaniem, ale jednak go to gnębiło. Wciąż nie był pewien, czy tlą
się w nim jeszcze jakieś uczucia dla ojca, czy w ogóle będzie mógł z nim
przestawać. A może po prostu iść sobie stąd i machnąć na wszystko ręką? Czy już
nie dosyć odpokutował za popełnione błędy.
Pierś falowała mu niespokojnie, uchwycił się kantu biurka, jak gdyby mogło
mu to dodać pewności siebie.
– Mogłabyś nas zostawić na chwilę samych, Saro? – powiedział w końcu. –
Chciałbym porozmawiać z ojcem.
Sara przeszła do saloniku, dołączając do Maureen i dzieci, uśmiechała się
automatycznie, kryjąc wewnętrzne napięcie i raz po raz spoglądała bojaźliwie na
drzwi do biblioteki. Wyczuwała instynktownie, że to, co się teraz odbywa za tymi
dębowymi drzwiami, ma decydujące znaczenie dla jej najbliższych losów.
Jak się one potoczą, powie jej twarz Jima, gdy te drzwi się nareszcie otworzą.
Nie mogłaby żyć z człowiekiem, który podgrzewa w sobie taką zawziętość, z
jaką Jim obnosił się przez minione lata. Wiedziała, że ludzie, którzy hodują w sercu
tego rodzaju zaciekły gniew, prędzej czy później zatrują nim życie swoich
najbliższych. Ale z drugiej strony utrata Jima wydawała się jej absurdalna, byłaby
wręcz nie do zniesienia.
Westchnęła mimowolnie, obejmując ramieniem siedzącą obok na tapczanie
Ellie. Maureen i Billie siedzieli naprzeciw siebie po drugiej stronie pokoju
wojowniczo nastroszeni nad ustawioną na okrągłym stoliku szachownicą.
– Ta partia trwa już trzy dni – szepnęła Ellie Sarze. – Godzinami zastanawiają
się nad każdym ruchem.
Sara uśmiechnęła się. Ze wszystkich dzieci Ellie zmieniła się najbardziej. Dotąd
spełniała funkcję mamy w swojej malutkiej rodzinie i zamartwiała się o nią. W
mieszkaniu Jima, nawet podczas zabawy, na jej twarzyczce pojawiał się cień troski
o przyszłość. Teraz – w przestronnym otoczeniu, wśród osób, które pokochała,
upewniona, że wśród nich pozostanie – poczuła się nareszcie bezpieczna. I
rozkwitła. Jej policzki nabrały rumieńców, a oczy błyszczały pogodną ufnością
Było to tak wzruszające, że Sarę aż ścisnęło w gardle.
Nagle drzwi biblioteki otworzyły się i wyszli z nich w milczeniu Jim i senator.
Ojciec i syn przystanęli obok siebie w holu pod ostrzałem nerwowych spojrzeń
obecnych. Tylko Arthur nic sobie nie robił z naelektryzowanej atmosfery.
Zapiszczał na widok Jamesona i popełznął w jego kierunku na czworakach,
unosząc wysoko tyłeczek. Kiedy dotarł do celu, przyjął pozycję pionową uczepił
się nogawki senatora, po czym zaczął wyrzucać w górę ramiona, żądając, aby go
wziąć na ręce. Jameson podniósł go, wyszperał z kieszeni kolorowego cukierka i
włożył mu go do rączki.
Arthur zagęgał radośnie, przez chwilę przyglądał się cukierkowi, po czym
wepchnął go sobie do buzi.
Ellie także podeszła do senatora i, uśmiechając się delikatnie do Jima, bez
najmniejszego zakłopotania przytuliła się do Jamesona który pogłaskał japo
głowie.
Na ten widok Sarze serce podeszło do gardła. Nie miała odwagi, żeby spojrzeć
na Jima więc wpatrywała się tylko w jego ojca, próbując wyczytać z jego oczu, jaki
był wynik rozmowy.
Jameson zwrócił ku niej pomarszczoną twarz, uśmiechając się ciepło.
– Saro – rzekł, dotykając lekko ramienia Jima. – Przypuszczam, że mój syn ma
ci coś do powiedzenia.
Sara obróciła wzrok na Jima i natychmiast zorientowała się, że prawdopodobnie
nigdy nie dowie się dokładnie, co zaszło w bibliotece. Ale i tak nie miało to już
większego znaczenia.
Jim był zupełnie spokojny, idealnie rozluźniony. Z jego twarzy przebijała
ogromna ulga, a zarazem rysował się na niej nie znany dotąd wyraz wewnętrznej
siły. Sarze zabiło mocniej serce i pomyślała, że Jim w jednej chwili zarówno
odmłodniał, jak i nabrał dojrzalszego wyglądu.
– Kocham cię, Saro – powiedział, gdy ich spojrzenia się spotkały. – Czy
wyjdziesz za mnie?
Sara podniosła się wolno z miejsca, zaskoczona jakąś niezwykłą przemianą
jego postaci. Jim Fleming zawsze był dla niej kimś nadzwyczajnym. Teraz jednak
miała wrażenie, że Jim stoi tuż za progiem zaczarowanego świata i że zaprasza ją,
żeby przekroczyła ten próg.
Oczy się jej zaszkliły, uśmiechnięta, nie zważając na nic i na nikogo, podeszła
do niego. Jim objął ją i poczuła ciepły dreszcz przenikający jej ciało.
On natomiast dotknął wargami jej ust i przylgnęli do siebie, nieruchomi w
słonecznym poblasku. Żarliwość tego pocałunku przepełniła Sarę słodką
pewnością, że oto ma już za sobą jałowe lata błąkania się po bezdrożach.
Zdobyła nareszcie mężczyznę swego życia.