Margot Dalton
Wspomnienia
Prolog
Czerwiec 1977
Dzisiaj były moje siedemnaste urodziny; nikt o tym nie pamiętał oprócz mnie.
Deszcz dostaje się do pokoju przez wybitą szybę; próbowałam zakleić otwór
papierem, ale wiatr go zerwał; Męczy mnie głód i jest mi zimno.
Odwracam się do ściany i próbuję się skupić na dźwięku spadających kropel,
żeby nie słyszeć głosów dobiegających z sąsiedniego pomieszczenia. Krople
deszczu sieką metalowy parapet jak seria z karabinu maszynowego, cały dom
chwieje się w porywach wiatru.
Moja matka jest kompletnie pijana, ten mężczyzna też. Krzyczą i czymś
rzucają. Teraz ona zaczyna płakać, a to znaczy, że zaraz straci przytomność i przez
kilka godzin będzie spała. Zawsze tak jest.
Jakiś dziwny ten facet. Moja matka w zeszłym tygodniu przyprowadziła go z
knajpy po raz pierwszy. Nie znam go i bardzo się boję. Oni wszyscy są jak dzikie
zwierzęta; kiedy już poznasz ich zwyczaje, możesz czuć się bezpieczna. Ten nowy
spogląda na mnie od czasu do czasu, ale nic nie mówi.
Jest wstrętny. Na samą myśl o nim robi mi się niedobrze. Matka nie zdaje sobie
sprawy z tego, jacy oni wszyscy są obrzydliwi. Jest brudny i cuchnie mu z ust; nie
ma zęba z przodu.
Na moim kocu siedzi pluskwa; zrzuciłam ją. i mam nadzieję, że sobie poszła.
Nawet nie chcę się domyślać, jakie jeszcze paskudztwa żyją w naszym mieszkaniu,
tak tu strasznie brudno. Próbowałam trochę posprzątać, ale to niemożliwe, bo
mama co wieczór sprowadza innego faceta i razem piją. Zostawiają resztki jedzenia
i puste butelki, a potem idą do łóżka albo zasypiają na podłodze. Brud i resztki
przyciągają robactwo.
Nie słyszę już głosu matki. Pewnie zasnęła. Ten mężczyzna śpiewa jakąś
pijacką piosenkę. Pamiętam, jak na mnie patrzył i boję się, że zaraz tu przyjdzie.
Jeśli to zrobi, zabiję go. Mam pod poduszką nóż myśliwski i nie zawaham się
go użyć. Nie zawaham się ani przez chwilę. Dziś są moje siedemnaste urodziny.
Rozdział 1
Dwadzieścia lat później Jon Campbell patrzył na piękną kobietę stojącą w
drzwiach sali wykładowej. Ich spojrzenia spotkały się i kobieta nagle pobladła.
Gdy patrzyli na siebie, w jej wzroku rosło osłupienie.
Ciekawe, dlaczego tak mu się przygląda? Jest znacznie starszy niż reszta
studentów, to prawda, ale jej zdumienie jest nieco przesadne.
Przecież nie jest jedynym człowiekiem w średnim wieku, który wraca na
uniwersytet, żeby zrobić magisterium. Sam się zdziwił, kiedy pierwszego dnia
zobaczył, ile osób w jego wieku podejmuje studia.
Nie jest znowu tak wielką sensacją... Zresztą miasteczko uniwersyteckie jest
wystarczająco duże, żeby nie musiał spotykać swojego syna, Stevena, studenta
pierwszego roku.
Pani profesor wreszcie oderwała od niego wzrok i energicznym krokiem
podeszła do biurka.
– Witam państwa – powiedziała. – Nazywam się Camilla Pritchard. Na naszych
zajęciach będziemy zajmować się teorią literatury ze specjalnym uwzględnieniem
istoty i poszczególnych odmian prozy narracyjnej. Przygotowałam dla państwa
obszerną listę lektur, którą rozdam pod koniec naszego dzisiejszego spotkania.
Poproszę państwa o przeczytanie kolejno wszystkich pozycji. Będą one podstawą
prac pisemnych i dyskusji podczas naszych zajęć.
Mówiła pewnym i opanowanym głosem, ale dłonie, w których trzymała zeszyt,
lekko drżały. Ciekawe dlaczego. Czyżby któryś ze studentów był powodem jej
zdenerwowania?
Jon dyskretnie rozejrzał się po audytorium. Banda dzieciaków. Są już na
trzecim roku studiów, a wszyscy jeszcze wyglądają bardzo młodo. Jedni słuchali
wykładowczyni z niezbyt pewnymi minami, inni żuli gumę, jakiś chłopak siedzący
niedaleko Jona wydawał się pogrążony w drzemce. Doktor Pritchard podeszła do
niego.
– Czeka nas bardzo pracowity rok. Jeśli ktoś już na wstępie jest przemęczony,
powinien chyba od razu zrezygnować.
Powiedziała to tak stanowczym tonem, że Jon uśmiechnął się w duchu, nieco
zaskoczony kontrastem między jej subtelnym wyglądem a bezwzględnością
wypowiedzi.
Chyba nie jesteś tak twarda, jak udajesz, pomyślał. Spojrzała na niego i
zaczerwieniła się, zupełnie jakby czytała w jego myślach. Szybko odwróciła wzrok.
– Oprócz naszych spotkań seminaryjnych, codziennie będziemy pisać
wypracowania i przygotowywać materiał źródłowy. Jeśli ktoś z państwa nie był na
to przygotowany, proponuję, żeby od razu przeniósł się do innej grupy, póki to
jeszcze możliwe. W przeciwnym razie grozi państwu niezaliczenie semestru albo
inne, jeszcze poważniejsze, konsekwencje.
Nic dziwnego, że niektórzy studenci uważają, że jest za surowa, pomyślał Jon.
Poprzedniego dnia słyszał na korytarzu, jak o niej rozmawiali.
– To potwór – zawyrokował jeden z nich i zaraz dodał: – Ale trzeba
powiedzieć, że facetka ma klasę.
Teraz, kiedy na nią patrzył, musiał przyznać tamtemu rację. Camilla Pritchard
była szczupła, wysoka i pełna wdzięku. Miała szlachetne rysy, piękne błękitne
oczy, delikatny, prosty nos. Była w niej i kruchość, i siła zarazem.
Dostrzegł w niej jeszcze coś. Coś, co nie miało związku z wyglądem. Robiła
wrażenie osoby pogrążonej w swoim Własnym zamkniętym świecie,
samowystarczalnej i samodzielnej.
Oderwał od niej wzrok i przeniósł go na tablicą. „Istota i funkcja literatury"...
„Konstrukcjonizm"... Z całej siły próbował się skupić nad tym, co mówiła, ale
słońce wpadające przez okno i panująca w sali cisza rozleniwiły go i skierowały
myśli na niewłaściwe tory.
Odpłynął gdzieś... Ciekawe, jak ona wygląda w kostiumie kąpielowym? A bez
kostiumu?
Poczuł, że jego ciało daje o sobie znać. Spuścił wzrok. Chyba oszalał.
Zachowuje się jak chłopiec z podstawówki, który podnieca się, patrząc na
wychowawczynię, a kiedy zostaje wywołany do tablicy, ma kłopot, i to nie dlatego,
że nie zrozumiał pytania.
Na szczęście doktor Pritchard wcale nie zamierzała wywoływać go do tablicy.
W ogóle nie zwracała na niego uwagi. Pytała wszystkich prócz niego.
Znowu przypomniał sobie jej spojrzenie, kiedy weszła do sali. Była naprawdę
zaszokowana.
Może już kiedyś gdzieś się widzieli?
Kiedy się nad tym zastanawiał, dochodził do wniosku, że jest w niej coś mu
znanego. Coś jak dawno zapomniany sen, cień wspomnienia, to, co psychologowie
nazywają deja vu.
Niemożliwe. Gdyby naprawdę spotkał kiedyś kogoś takiego jak ona, nigdy by
tego nie zapomniał. Camilla Pritchard jest najpiękniejszą i najbardziej pociągającą
kobietą, , jaką kiedykolwiek widział.
Poszła na koniec sali i stanęła przy ławce młodego człowieka, który przed
chwilą drzemał. Przerażony zamrugał oczami.
– Jak się pan nazywa?
Młody człowiek odchrząknął. Był bardzo blady i niemal przestraszony.
Wydawał się jeszcze młodszy niż pozostali.
Może mieć najwyżej dziewiętnaście lat, pomyślał Jon. Chyba jest trochę za
młody na trzeci rok studiów.
– Enrique – wykrztusił wreszcie. – Nazywam się Enrique Valeros.
– Zamierza pan spać na każdych zajęciach? Chłopiec miał czarne oczy, ciemne
włosy i ubogie, starannie pocerowane ubranie. Mówił z lekkim hiszpańskim
akcentem; jego dłonie, równo złożone na pulpicie, wyraźnie drżały. Był albo
potwornie zmęczony, albo przerażony.
– Bardzo przepraszam – powiedział. – To się już nie powtórzy, naprawdę.
– Jon poczuł ukłucie w sercu. W tym chłopcu było coś, co go zabolało. Młoda,
udręczona, zaszczuta istota... W błękitnych oczach doktor Pritchard dostrzegł
starannie skrywane współczucie.
– Mam nadzieję, że to ostatni raz.
Znowu podeszła do biurka i sięgnęła po jedną z leżących na nim książek.
„Gramatyka. Teoria i zastosowanie praktyczne. "
– Będziemy się posługiwać tym podręcznikiem – poinformowała. – Proszę
sobie zrobić kserokopie i przynosić je na każde zajęcia. Przy omawianiu prac
pisemnych będziemy konsultować ewentualne wątpliwości. Czy są pytania?
Jakaś dziewczyna zapytała o coś w związku z listą lektur. Otrzymawszy
wyjaśnienie, bez słowa wstała, wzięła swoje książki i opuściła salę. Doktor
Pritchard spojrzała na pozostałych studentów.
– Czy ktoś jeszcze? Proszę mi wierzyć, że znacznie korzystniej jest podjąć
decyzję teraz, a nie w środku roku. Potem, za dwa, trzy tygodnie zmiana grupy nie
będzie już możliwa.
Nikt się nie odezwał.
– Panie Valeros – zwróciła się do bladego chłopca, starannie omijając
wzrokiem Jona – czy miał pan okazję zapoznać się z książką pod tytułem „Silas
Marner"?
– Tak – odparł cichym głosem zapytany. – Czytałem ten utwór.
– I co nam może pan powiedzieć o stylu autorki na podstawie tego tekstu?
– Ta książka jest... pod względem poetyckim... znacznie bardziej... złożona niż
„Adam Bede" czy „Middlemarch" – powiedział Enrique po chwili wahania, z
trudem przezwyciężając nieśmiałość. – Na jej podstawie możemy mówić o
mistycyzmie George Eliot.
Camilla Pritchard, uważnie słuchająca jego wypowiedzi, uniosła brwi.
– Bardzo dobrze. Jak widzę, przeczytał pan już niektóre z naszej listy lektur.
Enrique spojrzał na nią z wdzięcznością. Nieco się odprężył.
– Mam już tę listę od dwóch tygodni – przyznał ledwo dosłyszalnym głosem.
– Doskonale. Jeśli tylko postara się pan nie spać podczas zajęć, wszystko będzie
dobrze.
Uśmiechnęła się do niego i niespodziewanie jej twarz się rozjaśniła. Można
było odnieść wrażenie, że nagle do ciemnego pokoju wpadł promyk słońca i
rozświetlił jego wnętrze, ukazując zgromadzone w nim skarby. Przez kilka chwil ta
twarz była bardzo młoda i jeszcze piękniejsza.
Bardzo młoda...
Jon patrzył na nią jak urzeczony. Czuł, że z jego pamięcią dzieje się coś
dziwnego, tak jakby pokłady podświadomości pod wpływem jakiegoś
niespodziewanego bodźca podsuwały mu pewien niewyraźny, nieuchwytny obraz.
Gubił się w myślach. Patrzył, jak Camilla Pritchard krąży po sali, odpowiadając
na pytania studentów, wyniosła i daleka, i czuł, że przydarza mu się coś naprawdę
niezwykłego.
– Enrique – powiedział szeptem, pochylając się nad pulpitem. – Enrique...
– Słucham?
– Znakomicie ci poszło. Naprawdę jej zaimponowałeś swoim oczytaniem.
Widać było, że chłopcu jego słowa sprawiły ogromną radość. Wyprostował się i
uśmiechnął.
Jon spojrzał na jego nędzne ubranie, zniszczone buty, wychudzoną twarz i
spracowane, trzęsące się ręce.
Trzeba będzie jakoś pomóc temu chłopcu. Enrique Valeros zasługuje na
wsparcie.
W sali dyskutowano na temat technik narracyjnych. Doktor Pritchard w
dalszym ciągu wyraźnie pomijała swego najstarszego słuchacza. Nie zadawała mu
żadnych pytań, nie starała się wciągnąć go w dyskusję. Zaintrygowało go to i
zaniepokoiło.
Po skończonych zajęciach podszedł do jej biurka.
Siedziała z pochyloną głową nad jakimś tekstem. Zobaczył złociste, krótko
obcięte włosy i delikatne dłonie o starannie wypielęgnowanych paznokciach.
– Bardzo mi się podobają pani perfumy.
Gdy podniosła głowę, w jej oczach dostrzegł przerażenie. Potem z wysiłkiem
przywróciła im poprzedni, spokojny, lekko wyniosły wyraz.
– Dziękuję.
– Co to jest? – Co?
– Jakie to perfumy? Zaczerwieniła się.
– Nie sądzę, żeby to mogło pana interesować, panie...
– Campbell, Jonathan Campbell. Ludzie zwykle nazywają mnie Jon.
– Rozumiem.
Wróciła do poprawianej pracy, jakby uważała rozmowę za skończoną. Stał nad
nią, siłą powstrzymując się, żeby jej nie dotknąć.
– Czy jest coś jeszcze? – zapytała, nie podnosząc wzroku.
– Chciałem zapytać, dlaczego ani razu nie zwróciła się pani do mnie w czasie
zajęć. Myśli pani, że nie potrafiłbym udzielić odpowiedzi?
– Prawdę mówiąc, nic o panu nie myślę.
– To chyba nie jest prawda – powiedział łagodnym głosem. – Kiedy pani
weszła do sali, spojrzała pani na mnie tak, jakby mnie pani poznała, jakbyśmy się
przedtem spotkali.
Wstała, zebrała z biurka książki.
– Tak się panu wydawało.
Gdy skierowała się ku drzwiom, poszedł za nią.
– Czy myśmy się już gdzieś widzieli? – nie dawał za wygraną. – Chyba nie,
nigdy bym nie zapomniał takiej kobiety jak pani.
Zerknęła na niego i dostrzegł w jej oczach to samo przerażenie, co przed
chwilą. Jednak jej głos był chłodny i opanowany:
– Na pewno nie, panie Campbell. A teraz pan wybaczy, ale nie mam czasu.
Odeszła korytarzem pełnym rozgadanych studentów i po chwili widział już
tylko złotą plamkę jej jasnych włosów.
Uniwersytet w Calgary położony był w północno-zachodniej części miasta. Na
rozległym terenie znajdowały się budynki mieszkalne przeznaczone dla
wykładowców, ale większość profesorów wolała mieszkać poza obrębem kampusu.
Camilla Pritchard do nich nie należała. Zajmowała apartament w budynku tuż
obok instytutu literatury, w którym miała większość wykładów.
W pierwszym dniu zajęć, w porze lunchu, szybkim krokiem przebyła pokrytą
liśćmi alejkę, i niemal biegiem wpadła do swojego mieszkania. Chciała jak
najszybciej schronić się przed ludzkim wzrokiem.
Od najmłodszych lat była bardzo nieśmiała i zamknięta w sobie; upływ czasu i
zmiana życiowej sytuacji spowodowały, że na ogół uważana była za osobę
wyniosłą i pełną rezerwy.
Naprawdę sobą była tylko tutaj, w swoim przytulnym mieszkaniu pełnym
miękkich, wzorzystych tkanin, pastelowych poduszek i azteckich wyrobów
ludowych. Wśród roślin i... kotów.
Koty były dwa. Mieszkały z nią wbrew uniwersyteckiemu regulaminowi,
surowo zabraniającemu trzymania zwierząt, i z całkowitą aprobatą dyrektora
administracyjnego, który uwielbiał Camillę i robił dla niej wyjątek. Poprosił ją
jedynie, by koty nie rzucały się zbytnio w oczy.
Madonna i Elton robiły, co mogły, żeby nie kompromitować swej pani.
Madonna była pełną wyrazu, ruchliwą, inteligentną kotką, nieco starszą od pełnego
rezerwy, nieśmiałego Eltona, zawdzięczającego swoje imię uderzającemu
podobieństwu do słynnego piosenkarza.
Elton czekał na swą panią przy drzwiach. Gdy weszła, przeciągnął się w
złocistej plamie słońca.
– Witaj, Elton, zaraz się tobą zajmę. Wiem, że czekasz na pieszczoty, ale mam
za dużo pracy, żeby siedzieć tu z wami cały dzień.
Położyła stos przyniesionych książek na stole i otrząsnęła się. Zwykle lubiła
pierwszy dzień roku akademickiego, nowy semestr, nowe twarze.
Tym razem było inaczej. Jedna z nowych twarzy była twarzą Jona Campbella, a
to jest straszne.
W zamyśleniu pogładziła Eltona po grzbiecie. W drzwiach kuchni pojawiła się
Madonna i głośno mrucząc, skierowała się ku swej pani.
– Wiem, że to on – powiedziała do niej Camilla. – Siedzi w ławce na moich
zajęciach z literatury angielskiej i nie mam pojęcia, co powinnam zrobić.
Madonna zatrzymała się i z godnością zaczęła myć sobie pyszczek. Potem
zmrużonymi oczami spojrzała na Eltona, który właśnie zabierał się do drzemki na
słonecznej plamie. Po chwili nieoczekiwanie rzuciła się na niego z groźnym
prychnięciem. Przestraszony Elton miauknął, jednym susem znalazł się na kanapie
i skrył pod kocem.
– Kochanie – powiedziała łagodnie Camilla, zaglądając pod pled. – Nie bój się,
Madonna tylko żartowała. Nie chciała cię przestraszyć. Chodź do mnie, usiądziemy
sobie w fotelu.
Oczy w czarnych obwódkach, przypominających druciane okularki
piosenkarskiego idola, zaświeciły w mroku. Elton powoli wysunął pyszczek.
– No, chodź, trochę się pobawimy. Nie gniewaj się na Madonnę, ona nie chciała
ci zrobić nic złego.
Wreszcie pozwolił wziąć się na ręce. Camilla przytuliła drżące ciałko i usiadła
w fotelu, opierając podbródek na łebku kota.
Głaszcząc go machinalnie, nie przestawała myśleć o tym, co wydarzyło się w
czasie wykładu. Ten moment, kiedy po raz pierwszy ujrzała Jona Campbella...
Nie po raz pierwszy widziała tę przystojną, wyrazistą, męską twarz, jasne,
uważne spojrzenie. Nawet kiedy siedział, wiedziała, że jest szczupły i bardzo
wysoki. Nie zapomniała jego ciemnych włosów i silnych dłoni. Teraz jego włosy
już lekko posiwiały.
W pierwszej chwili była pewna, że to on; potem próbowała sobie wmówić, że
to niemożliwe, że to po prostu ktoś bardzo podobny. Upłynęło przecież tyle lat...
Ale kiedy spojrzał na Enrique i ujrzała jego silnie zarysowany profil i orli nos,
nie miała już wątpliwości.
Mocno przytuliła Eltona. Obrazy napłynęły z wielką siłą. Tamten chłopiec na
motocyklu, gorące lato, pusta droga, weekend w motelu...
Nie, to nie może być on, takie rzeczy przecież się nie zdarzają...
Tamto wydarzyło się przed dwudziestoma laty i należy do innego świata, z
którym ona nie ma nic wspólnego. Tamten świat zniknął, zrobiła wszystko, by
wymazać go ze swej pamięci.
Wbrew temu, w co rozpaczliwie chciała wierzyć, wiedziała, że mężczyzna w
sali wykładowej jest chłopcem z jej wspomnień. Odnalazł ją, nie wiadomo jak, ale
w końcu ją znalazł. Jego obecność tutaj, na uniwersytecie, w miasteczku
uniwersyteckim, jest dla niej ogromnym zagrożeniem. Ten człowiek może zburzyć
życie, które przez dwadzieścia lat tak wytrwale i z tak wielkim wysiłkiem
budowała.
Rozdział 2
Przerwa w pracy i krótki pobyt w domu dobrze jej zrobiły. Opanowała się i
opuściła mieszkanie w nieco lepszej formie. Zamknęła starannie drzwi i poszła do
windy. Na parter zjechała w towarzystwie dwóch asystentów i młodego dozorcy z
kubłem i szczotką. Wychodząc z kabiny, uśmiechnęła się do nich. Jak zwykle, miła
i opanowana doktor Pritchard.
Szybkim krokiem przebyła znaną ścieżkę wiodącą do instytutu literatury i
poprzez labirynt korytarzy dotarła do swego zawalonego książkami gabinetu.
Najpierw jednak musiała przejść przez sekretariat, który dzieliła z trzema innymi
profesorami.
– Witaj, Camillo. – Sekretarka podniosła głowę znad komputera i uśmiechnęła
się do niej serdecznie. – Jak się udał urlop?
– Było bardzo miło, Joyce – odparła, wyjmując korespondencję z przegródki
oznaczonej swoim tytułem i nazwiskiem. – A tobie?
Joyce skrzywiła się nieco.
– Na szczęście, wakacje już się skończyły. Cieszę się, że wróciłam do pracy. Z
dziećmi to żaden odpoczynek. Myślałam, że zwariuję.
– Miałaś jechać tam, gdzie zwykle. Bardzo chwaliłaś to miejsce.
– Banff jest w porządku, tylko dzieciaki po dwóch tygodniach pobytu w jednym
miejscu dostają małpiego rozumu. Ledwo wytrzymałam z nimi do końca sierpnia.
Camilla w zamyśleniu pokręciła głową.
– W jakim one są teraz wieku? Boże, przecież Jamie musi mieć już dziesięć lat!
To nie do wiary.
– Tak, Jamie ma dziesięć lat, a Susan osiem. Małe potwory.
Joyce westchnęła, ale jej oczy się śmiały.
Camilla przez chwilę próbowała wyobrazić sobie, czym mogą być wakacje w
towarzystwie małych dzieci.
Jej jedynym doświadczeniem pod tym względem była grupa wyjątkowo
uzdolnionych dzieci, z którą pracowała w ramach swych uniwersyteckich
obowiązków. Grupa składała się z piętnaściorga dzieci w wieku od sześciu do
dziesięciu lat, przerabiających w przyspieszonym trybie program szkoły
podstawowej. Pochodziły głównie z prowincji, gdzie nie było odpowiednich
warunków nauczania. Kilku nauczycieli akademickich, specjalistów od metodyki,
zapewniało im indywidualny tok nauki i przeprowadzało z nimi testy na potrzeby
własnej pracy badawczej.
– A ty co? Pojechałaś do domu w czasie wakacji? – zapytała Joyce.
– Nie. – Camilla zawahała się na krótką chwilę. – Musiałam skończyć kilka
artykułów, więc wolałam zostać tutaj i spokojnie popracować.
– Szkoda. W Nowej Anglii musi być pięknie o tej porze roku.
Camilla spojrzała na nią ze zdziwieniem.
– Dlaczego akurat w Nowej Anglii?
– Barry mówi, że twoja rodzina ma tam letni dom, niedaleko posiadłości
Kennedych – wyjaśniła sekretarka.
Camilla przełożyła stos książek do drugiej ręki; korespondencję położyła na
samym wierzchu.
– Od dawna już nie byłam w Nowej Anglii – powiedziała wreszcie.
– W porządku, już o nic więcej nie pytam.
Joyce porozumiewawczo mrugnęła do niej okiem. Camilla postała jeszcze
chwilę, nie bardzo wiedząc, jak się zachować, po czym wolnym krokiem ruszyła do
swego gabinetu. Zamknęła za sobą drzwi, odłożyła książki na biurko i zamyśliła się
nad słowami sekretarki.
Od kilku lat po kampusie krążyły plotki o niezwykłym pochodzeniu doktor
Pritchard. Ponieważ na wszystkie pytania zwykle odpowiadała półsłówkami,
ciekawość ludzka z czasem wzrosła. Ostatnio dochodziły ją pogłoski, że pochodzi z
bardzo bogatej, arystokratycznej rodziny, i z jakiegoś nieznanego powodu
utrzymuje to w tajemnicy, nic nie mówiąc o swoim prywatnym życiu.
Nie lubiła tych plotek, ale musiała doceniać fakt, że to właśnie dzięki nim jej
uniwersyteccy koledzy nie są zbyt dociekliwi. Wiedziała, że ich onieśmiela;
zapraszano ją na wszystkie wydziałowe przyjęcia i pikniki organizowane na terenie
kampusu, ale było rzeczą powszechnie wiadomą, że nie zaszczyci ich swą
obecnością. Unikała w ten sposób rozmów na niepożądany temat i z nikim się nie
przyjaźniła.
Miała swój dom, swoje rośliny i swoje koty; miała swoją pracę i poczucie
bezpieczeństwa. Poczucie bezpieczeństwa było dla niej najważniejsze.
Najważniejsze w świecie.
Podeszła do okna i wyjrzała na zapełniony studentami dziedziniec. Ciekawe, co
by jej koledzy powiedzieli, gdyby poznali prawdę...
Ale nigdy nie poznają prawdy o doktor Pritchard. Nigdy ich do siebie nie
dopuści, pozostanie samotna i odległa, zawsze z miłym, uprzejmym uśmiechem na
ustach. Nie pozwoli, żeby ktokolwiek się do niej zbliżył.
Odsunęła od siebie niedobre myśli i usiadła za biurkiem. Trzeba się wziąć do
roboty.
Przeszkodziło jej pukanie do drzwi.
– Proszę wejść.
Drzwi się otworzyły i w progu stanęła, jak zwykle tryskająca energią,
uśmiechnięta Gwen Klassen. Miała gabinet tuż obok, zajmowała się badaniami nad
rozwojem intelektualnym i prowadziła grupę wyjątkowo uzdolnionych dzieci. Sale,
w których odbywały się zajęcia, łączące elementy zabawy z nauką, znajdowały się
w tym samym budynku na parterze.
– Cześć, Camilla – powiedziała Gwen i weszła do środka. – Chciałam od ciebie
pożyczyć kilka książek o procesach poznawczych. A co u ciebie? Jesteś gotowa na
rozpoczęcie nowego roku?
Camilla zgarnęła papiery, robiąc jej miejsce na brzegu biurka. Gwen przysiadła.
– Nie bardzo. W tym roku jest nawet jeszcze gorzej niż zwykle.
– Co ty mówisz! – Gwen zamachała nogami w białych adidasach. – Zawsze
jesteś doskonale przygotowana, nie znam drugiej takiej osoby. Opracowujesz
wszystko z kilkuletnim wyprzedzeniem.
Gwen miała około pięćdziesiątki, szczupłą figurę, szopę siwych włosów i
naturę tak otwartą i spontaniczną, że nawet Camilla, zwykle chłodna i pełna
rezerwy, topniała nieco w jej obecności. Gwen Klassen była świetną nauczycielką i
miała skłonność do traktowania kolegów z tą samą serdeczną pobłażliwością i
wyrozumiałością, co swych małych uczniów. Wszyscy za nią przepadali.
Camilla spojrzała na rozłożone na biurku papiery, zatrzymując na chwilę wzrok
na programie semestru jesiennego.
– Chciałam powiedzieć, że nie jestem gotowa pod względem psychicznym.
Odnoszę wrażenie, jakbym z czasem stawała się coraz mniej odporna. – Tylko
wobec Gwen potrafiła być tak szczera. – Bardzo lubię pracę ze studentami, ale
wydaje mi się, że coś tracę, tak jakby... nie wiem...
Próbowała się uśmiechnąć.
– Może po prostu się starzeję.
Gwen, lekko zdziwiona, spojrzała na nią z sympatią.
– Przecież to zupełnie normalna reakcja po tylu latach pracy. Powinnaś wziąć
roczny urlop naukowy. Na pewno go dostaniesz, wystarczy napisać podanie, w
twoim przypadku to czysta formalność. Będziesz mogła przez cały rok spokojnie
pracować naukowo i wrócisz na uniwersytet jak nowa.
Camilla podniosła na nią oczy.
– Taki roczny urlop to nie dla mnie. Nie wytrzymałabym długo bez wykładów i
seminariów. Myślę, że chodzi o coś innego. Potrzebuję chyba... jakiejś zmiany.
– Na przykład jakiej ?
Camilla, zmieszana, znowu pochyliła się nad biurkiem. Nigdy z nikim w ten
sposób nie rozmawiała. Gwen dotknęła lekko jej ramienia.
– Wpadnij do mnie w piątek wieczorem. Urządzamy małe spotkanie
towarzyskie. Przyjdzie Barry z żoną, będzie Gail i Joe z administracji, i pewien
nowy profesor, grający na elektrycznej gitarze. Powinno być miło.
– Dziękuję, ale nie mogę. – Camilla ze smutkiem pokręciła głową. – Na pewno
będzie bardzo miło, ale ja... jestem już umówiona.
Gwen na szczęście nie zapytała z kim, tylko, jak zwykle taktownie, zmieniła
nieco temat rozmowy.
– Czy ty w ogóle nie wychodzisz?
– Rzadko. Zwykle siedzę w domu z moimi kotami i pracuję.
Gwen uśmiechnęła się przekornie.
– Barry zupełnie inaczej sobie wyobraża twoje życie.
Camilla nie odpowiedziała. Doskonale wiedziała, że Barry Bellamy jest
autorem większości krążących po kampusie, wyssanych z palca, opowieści na jej
temat. Prowadził wykłady z historii teatru i specjalizował się w dramacie
współczesnym. Swoją zawodową pasję łączył z zamiłowaniem do plotek. Camilla
była jego ulubionym celem; znajdował niemal perwersyjną przyjemność w
wymyślaniu coraz to nowych, niestworzonych historii na temat jej pochodzenia,
tak jakby znajomość z osobą tak niezwykłą i tajemniczą jemu samemu dodawała
splendoru.
Bardzo ją to krępowało, ale nie wiedziała, jak powstrzymać twórczy zapał
Barry'ego. Mogła to zrobić tylko w jeden sposób: ujawniając całą prawdę, a tego
uczynić nie zamierzała.
– Barry jest niemożliwy – powiedziała. – Nie wiem, skąd bierze te wszystkie
historie, które rozpowiada.
Gwen rzuciła okiem na stos papierów.
– Zapoznałaś się już z listą tegorocznych studentów?
– Rzuciłam na nią okiem. Na pierwszym roku mam dopiero kilka osób, za to na
trzecim, na zajęciach z literatury angielskiej, jest już komplet. Mam nadzieję, że
nasz tegoroczny budżet jakoś to wytrzyma.
– Ja mam w tym roku cudowną grupę. – Twarz Gwen rozjaśnił radosny
uśmiech. – Bardzo ci się będą podobali. Jutro po południu masz pierwsze zajęcia z
moimi dzieciakami, prawda?
Camilla zajrzała do kalendarza.
– Tak. Zaczynam o drugiej. Chcę z nimi trochę popracować nad istotą symbolu,
połączyć to z odpowiednimi lekturami i przedstawieniem obrazowym. Zebrałam w
czasie wakacji trochę materiału.
Gwen wyraźnie się ożywiła.
– Mamy w tym roku świetną parę bliźniąt, Aarona i Amelię. Są tak urocze, że
można je zjeść.
– Bliźnięta? To ciekawe. – Camilla z zainteresowaniem uniosła brwi. – Nigdy
jeszcze nie mieliśmy bliźniąt, prawda?
– Tak. Mimo, że są różnej płci, są naprawdę strasznie do siebie podobne.
Zobaczysz sama. Prześliczne dzieciaki, a iloraz inteligencji mają tak wysoki, że
brakuje skali. Są tylko trochę zamknięte w sobie, bo rozwój emocjonalny nie
nadążą za umysłowym. Rozumiesz, prawda? Robię, co mogę, żeby się do nich
przebić.
– Skąd pochodzą?
– Z zachodniego Saskatchewanu. Mieszkały na ranczo, należącym do rodziny;
do szkoły miały tak daleko, że musiały jechać godzinę autobusem w jedną stronę.
– Czy mieszkają na terenie kampusu?
Gwen pokręciła przecząco głową.
– Ich ojciec kupił posiadłość za miastem. Jest rozwiedziony, nie wiem, gdzie
mieszka ich matka. Ojciec przeprowadził się z dziećmi tutaj, żeby mogły się uczyć
w odpowiednich warunkach.
– A co z ranczem? Sprzedał je?
– Chyba nie musiał. Zdaje się, że facet nie ma problemów finansowych. Na
ranczo zostawił zarządcę i co tydzień lata na weekend zobaczyć co i jak. Ma
własny samolot.
– Wszystko po to, żeby bliźnięta, mogły uczęszczać do klasy o intensywnym
programie nauczania?
– Nie tylko. Ma jeszcze inne dzieci, które chce kształcić w mieście. Jego syn
jest na pierwszym roku studiów, a ponadto, nigdy byś nie zgadła...
– Czego?
– Ten facet sam zapisał się na trzeci rok studiów! Nazywa się Jon Campbell.
Powiedział, że w ten sposób nie będzie tracił w mieście czasu, a i tak musi całą
zimę tu siedzieć. Camilla, co z tobą? Strasznie zbladłaś...
Camilla drżącymi rękami zaczęła bezmyślnie przekładać papiery.
– Wszystko w porządku, ja tylko... Ile on może mieć lat, ten ojciec bliźniąt? –
zapytała pozornie obojętnym tonem.
– Nie wiem, chyba około czterdziestu. Bardzo przystojny, w typie Clinta
Eastwooda. Przed laty zaczął studia, ale z jakichś powodów nie mógł ich skończyć
i teraz postanowił to zrobić, korzystając z okazji, że dzieci chodzą na uniwersytet.
Camilla wstała i złożyła książki.
– Jutro obejrzę sobie dokładnie te twoje nadzwyczajne bliźnięta, a teraz muszę
już iść. Weź sobie co chcesz z mojej biblioteki, dobrze?
Niemal wybiegła z gabinetu i szybkim krokiem zeszła na dół do holu, próbując
się uspokoić.
Nic strasznego się nie stało. Jest etatowym nauczycielem akademickim, ma
stałą pracę i ustabilizowane życie, nic jej nie grozi.
Przez wiele lat dążyła do tego, żeby zdobyć na uniwersytecie etat. Uparcie,
konsekwentnie dążyła do tego, co uważała za gwarancję pełnego bezpieczeństwa.
Teraz już osiągnęła swój cel. Ma zabezpieczoną przyszłość i nikt nigdy jej tego
nie odbierze. Bez wzglądu na to, co się stanie.
Etat dostała przez trzema laty i wtedy po raz pierwszy w życiu poczuła się
spokojna. Status uniwersyteckiego wykładowcy zapewnia jej godziwe bytowanie i
komfort psychiczny.
Niebezpieczeństwo jednak całkiem nie zniknęło. Za każdym razem, kiedy ktoś
pytał ją o rodzinę, ogarniał ją niepokój, którego nie potrafiła opanować.
Teraz, kiedy Jon Campbell niespodziewanie znowu wtargnął w jej życie, była
po prostu przerażona.
Słońce wisiało już nad górami, kiedy Jon Campbell wreszcie zakupił wszystkie
książki, wypożyczył co trzeba z biblioteki, i opuścił kampus. Przejechał przez
miasto i skierował się na zachód, tam gdzie pośród wzgórz mieściła się jego nowa
posiadłość.
Zostawił samochód w garażu, minął hangar, gdzie stał mały sześcioosobowy
samolot, i ruszył w stronę domu. W środku panowała podejrzana cisza.
Spojrzał na zegarek: zbliżał się czas kolacji. Dzieci lubiły wcześnie zjeść ten
posiłek, żeby potem móc jeszcze coś zrobić przed pójściem do łóżka. Pewnie na
niego czekają. Margaret uważała, że muszą na niego czekać; zawsze powtarzała, że
kolację je się z ojcem – oczywiście, jeśli jest szansa, że wróci do domu o
odpowiedniej porze.
Przyspieszył kroku i objął spojrzeniem swój nowy dom: nowoczesny budynek
na podmurówce, duże okna, brązowy dach.
W niczym nie przypominał rodowej siedziby, która opuścili, przenosząc się do
miasta. Jon przypomniał sobie wielkie kamienne domostwo, werandę, ganek, białe
ogrodzenie.
Po raz któryś powtórzył sobie w duchu, że przeprowadzka była absolutnie
konieczna. Zresztą za kilka lat wrócą do domu. Bliźnięta dorosną i będą mogły
jeździć autobusem do odległej szkoły; wtedy wszyscy wrócą, na ranczo.
Wszedł do domu tylnymi drzwiami, zdjął kurtkę i umył ręce. Kiedy wszedł, w
kuchni szalała burza.
– Ty potworze, głupi, mały potworze!
Vanessa z krzykiem goniła młodszego brata, w jednej ręce ściskając telefon
komórkowy.
– Jesteś podły! Oddaj mi to, bo cię zabiję!
Aaron ze złośliwym uśmiechem zatrzymał się w bezpiecznej odległości. Jego
siostra bliźniaczka, Amelia, stanęła przy nim, patrząc na Vanesse przestraszonym
wzrokiem.
Bliźnięta były drobne i bardzo zgrabne; miały ciemne, kręcone włosy i piękne,
bystre oczy: Amelia – zielone, Aaron – szare. Dziewczynka była nieco mniejsza od
chłopca. Mimo tych drobnych różnic dzieci wydawały się identyczne.
Przez kilka pierwszych lat swego istnienia żyły zamknięte we własnym świecie,
nikogo do siebie nie dopuszczając. Rozmawiały tylko ze sobą, pozostałym osobom
odpowiadając monosylabami. Ari był typem dziecka stanowczego i porywczego,
Amelia, zawsze gotowa udzielić mu pomocy, była dla niego oparciem i
nieodłączną towarzyszką zabaw.
Ari z szelmowskim uśmieszkiem otworzył trzymany w ręku gruby zeszyt i
zaczął głośno czytać:
„Właśnie zakochałam się w Jasonie Weatherly. Kiedy uśmiecha się do mnie
podczas lekcji matematyki, czuję... "
Vanessa z krzykiem cisnęła w brata telefonem. Ari uchylił się zgrabnie i rzucił
do ucieczki, nie przestając w biegu czytać:
„... czuję taki dziwny dreszcz, a potem tak jakby mnie coś... "
Vanessa popędziła za nim z wrzaskiem. Steven, starszy syn Jona, siedział na
kanapie ze wzrokiem utkwionym w ekranie telewizyjnym, jakby awantura
rozgrywająca się w kuchni zupełnie go nie obchodziła. Na wchodzącego ojca nikt
nie zwrócił uwagi.
Vanessa przykucnęła i zaczęła szukać na podłodze telefonu. Długie ciemne
włosy opadły jej na policzki.
Cisza zapadła dopiero wtedy, kiedy Jon stanął na środku kuchni i podniósł
telefon z podłogi.
– Vanessa zadzwoni później – powiedział do słuchawki i przerwał połączenie.
Potem rozejrzał się po obecnych.
– Gdzie jest Margaret?
Nikt nie odpowiedział. Słychać było tylko sapanie zadyszanej Vanessy i strzały
dochodzące z telewizora. Jon powiódł wzrokiem po twarzach dzieci.
– Gdzie jest Margaret? – powtórzył.
– W ogrodzie – odezwał się niechętnie Steven. – Poszła po pomidory na
sałatkę.
– Rozumiem.
Podszedł do młodszego syna.
– Ari, co tam trzymasz za zeszyt?
– To pamiętnik Vanessy – odparł chłopiec z dumą.
– Dlaczego wziąłeś pamiętnik swojej siostry? Wiesz przecież, że nie wolno
szperać w cudzym pokoju?
– On nie leżał w jej pokoju – odparł rezolutnie Ari.
Amy stała tuż obok niego, gotowa w każdej chwili go bronić. Lękliwie skinęła
główką, potwierdzając słowa brata.
– Gdzie w takim razie był?
– Pod kanapą w salonie. Znaleźliśmy go, jak Margaret kazała nam posprzątać
lego.
Vanessa wstała z podłogi.
– Ty obrzydliwy, mały gadzie... Tato – zwróciła się do ojca – tatusiu, zrób coś,
zawsze im na wszystko pozwalasz!
Jon spojrzał na nią z typowym dla siebie poczuciem bezradności. Bardzo kochał
swą starszą córkę i bardzo się o nią bał. Vanessa była piękna i w szesnastym roku
życia wyraźnie przypominała matkę. Odziedziczyła po niej nie tylko niezwykłą
urodę, ale i charakter, przynajmniej Jon tak sądził. Była w ostatniej klasie szkoły
średniej i jej zachowanie bardzo go niepokoiło.
Miał za sobą dwanaście lat nieszczęśliwego małżeństwa z kobietą, z którą nic
go nie łączyło. Nie mieli ani wspólnych zainteresowań, ani wspólnych planów, ani
marzeń. Mieli tylko wspólne dzieci. Nie było to wiele, wziąwszy pod uwagę, że
Shelley wcale nie interesowała się swym potomstwem.
Kiedy ją poznał, miała dziewiętnaście lat, a on dwadzieścia dwa. Było to zaraz
po wydarzeniu, które o mało co nie okaleczyło go na zawsze i nie odebrało ochoty
do życia.
Obolały i bezwolny, stał się bardzo łatwym łupem ambitnej, bezwzględnej
kobiety. Jej pożądanie uznał za miłość, jej gorączkowe poszukiwanie przyjemności
– za inteligencję, jej pazerność – za zapobiegliwość. Kiedy odkrył prawdę, było już
za późno. Shelley była w ciąży, a oboje pochodzili z rodzin, dla których w takim
przypadku jedynym wyjściem jest ślub.
Kiedy urodził się Steven, a potem Vanessa, Jon uznał, że sytuacja jest bez
wyjścia. Shelley sądziła inaczej: w dwa lata później opuściła dom.
Zjawiła się po pewnym czasie i na świat przyszły bliźnięta jako wynik
chwilowego pojednania małżonków. Niedługo po porodzie Shelley oświadczyła, że
nie zamierza marnować życia przy dzieciach i zniknęła, tym razem na dobre.
Obecnie mieszkała w Szwajcarii ze swym nowym kochankiem; instruktorem
narciarskim i utrzymankiem w jednej osobie. Do Kanady przyjeżdżała rzadko i
nieregularnie, a każde jej spotkanie z dziećmi niosło z sobą zawód i rozczarowanie,
wywołane jej nieodpowiedzialnym zachowaniem.
Nadal była bardzo piękna. W czterdziestym roku życia Shelley wyglądała na
własną córkę; miała cudowne, fiołkowe oczy i smukłą figurę.
Vanessa była bardzo do niej podobna; Jon miał nadzieję, że tylko fizycznie.
Próbował tłumaczyć sobie zachowanie córki trudnym dzieciństwem i, niepokojami
wieku młodzieńczego. Wierzył, że z czasem Vanessa dojrzeje, wyzbędzie się
egoizmu i zacznie zwracać uwagę na potrzeby innych. Myślał, że Vanessa dorośnie
– w przeciwieństwie do swojej matki, która po prostu postanowiła, że nigdy tego
nie zrobi.
Przeniósł wzrok z córki na młodszego syna.
– Ari, fakt, że Vanessa nie schowała wystarczająco dobrze pamiętnika, nie
znaczy, że wolno ci go przeczytać. Każdy ma prawo do prywatności i własnych
sekretów. Oddaj mi to.
Ari podszedł do niego powoli i podał mu zeszyt.
Zielone oczy Amy napełniły się łzami. Jon wystarczająco dobrze znał bliźnięta,
żeby zrozumieć jej reakcję.
Nigdy nie zaznały ciepła matczynej miłości. Jon zawsze robił wszystko, żeby
jego dzieci nie odczuły braku matki, ale wiedział, że cierpią. Starał się stworzyć im
dom, w którym czułyby się bezpiecznie i w ten sposób do minimum ograniczyć
stratę matki.
Teraz musieli opuścić dom, który tak kochali. Poczucie bezpieczeństwa zostało
naruszone i dzieci znalazły się w niepewnym, obcym środowisku, w nowej,
nieznanej szkole, w nowym, niezbyt przytulnym jeszcze domu.
Całym sercem odczuwał ich samotność i tęsknotę za ranczem. Przyklęknął i
objął drobne ciałko Amy.
– Chodź do nas, Ari.
Po chwili tulił już oboje.
– Przeproś Vanesse za to, co zrobiłeś, i powiedz, że to się już nigdy nie
powtórzy.
Ari spojrzał na starszą siostrę.
– Przepraszamy – mruknął.
– Już nigdy tego nie zrobimy – dodała gorliwie Amy.
Vanessa zrobiła się czerwona.
– Tato! – krzyknęła. – Przecież tak nie można! Oni nie mogą tak się wymigać!
Trzeba ich...
Nie dokończyła, zatrzymując wzrok na grupce przykucniętej na podłodze. Jon
tulił dzieci w ramionach, szepcząc im coś do ucha.
– Co byście powiedzieli, gdybyśmy tak na weekend polecieli do domu? Oczy
Ariego rozbłysły.
– Naprawdę, tatusiu? – spytał schrypniętym z emocji głosem.
– Naprawdę, ale przez te kilka dni musicie być grzeczni jak aniołki.
Pocałował mokry od łez policzek Amy.
– A teraz umyjcie sobie buzie, i siadamy do kolacji. Kiedy bliźnięta wybiegły z
kuchni, zajął miejsce za wielkim, dębowym stołem.
Po chwili były już z powrotem. Razem ze starszym rodzeństwem usiadły obok
ojca.
Po chwili w progu kuchni ukazała się zażywna kobieta z koszykiem
pomidorów. Margaret była duża, uśmiechnięta i miała rude włosy. Miała też
narzeczonego, zatrudnionego przy szybach naftowych w Edmonton, który od czasu
do czasu ją odwiedzał. Obojgu najwyraźniej odpowiadała miłość na odległość, co
Jon bardzo sobie cenił, jako że panicznie bał się odejścia Margaret. Nigdy nie
widział osoby, która łączyłaby tak wielką umiejętność prowadzenia domu z
nieograniczoną cierpliwością w stosunku do dzieci.
Powitała go uśmiechem i wrzuciła pomidory do zlewu. Gdy spojrzała na
zaczerwienione policzki Amy, spytała:
– Co się stało?
– Czytali mój pamiętnik – odparła ponurym głosem Vanessa – ale tatuś nie chce
ich ukarać, jak zwykle. Małe potwory.
Pod jej złym wzrokiem oczy Amy znowu napełniły się łzami.
– Małe biedactwo. – Margaret pogłaskają dziewczynkę po ciemnej główce. –
Już wszystko w porządku. – Zwróciła się do chłopca. – A ty, Ari, nie powinieneś
dotykać pamiętnika Vanessy. Czy przeprosiłeś swoją siostrę? Biedna Vanessa ma z
wami prawdziwe utrapienie. Steven, może byś się opanował i nie sięgał do
półmiska przed ojcem?
Wraz z pojawieniem się Margaret napięcie w kuchni zelżało. Jej spokojny,
serdeczny sposób bycia zawsze działał na nich kojąco. Teraz też wszyscy się
rozchmurzyli; Margaret podała makaron z sosem i sałatkę ze świeżych pomidorów.
Jon, siedząc u szczytu stołu, patrzył na otaczające go twarze dzieci.
Perspektywa wizyty na farmie wyraźnie uspokoiła bliźnięta. Nawet Vanessa
jakby złagodniała i nieco się rozpogodziła. Tylko Steven w dalszym ciągu pozostał
zasępiony i nieobecny duchem.
Starszy syn Jona był do niego podobny najbardziej ze wszystkich dzieci. Tak
samo wysoki, ciemnowłosy i bardzo przystojny, nie odziedziczył po ojcu
swobodnego sposobu bycia. Ojciec był bezpośredni i otwarty; syn – spięty i
zamknięty w sobie.
Jon bardzo się o niego bał.
W dzieciństwie Steven był do niego niezwykle przywiązany. Spędzili razem
wiele godzin nad rzeką, łowiąc ryby i jeżdżąc konno po prerii. Ostatnio Steven
odsunął się od niego i reszty rodziny. Często bywał zamyślony, nie odzywał się,
przebywając myślami w innym świecie, do którego Jon ani nikt inny nie miał
dostępu.
Ojciec nie bardzo wiedział, jak przebić się przez ten mur milczenia.
– Co słychać na uniwersytecie, Steve?
Chłopiec zamrugał powiekami, jakby się budził.
– Wszystko w porządku.
Jon spojrzał na niego uważnie, ale nie nalegał na bardziej rozbudowaną
odpowiedź. Zwrócił się do bliźniąt:
– Wczoraj wieczorem dzwonił do mnie Tom. Powiedział, że cielęta bardzo
urosły i będzie je można sprzedać.
– Co jeszcze Tom mówił? – zapytał Ari podnieconym głosem.
Tom Beatch, który w każdym calu przypominał najprawdziwszego kowboja,
pracował na ranczo jako zarządca i bliźnięta za nim przepadały.
Jon opowiedział im wszystkie nowiny, nie pomijając wypadów Toma do
sąsiedniego miasta w celach matrymonialnych.
– On nigdy się nie ożeni – stwierdziła kategorycznie stojąca przy zlewie
Margaret. – Tak samo mu do tego spieszno jak mojemu Eddiemu.
– A kiedy Eddie znowu przyjedzie? – zapytał Jon.
– W przyszłym miesiącu – odpowiedziała Margaret i jej twarz rozjaśnił
promienny uśmiech. – Pobędzie w domu jakiś tydzień i potem wróci do roboty.
Jon znowu spojrzał na bliźnięta. Podniecenie spowodowane wspomnieniem
Toma opadło i siedziały teraz zgaszone i apatyczne, grzebiąc widelcami w
talerzach. Widać było, że tęsknota za domem z każdym dniem staje się dla nich
trudniejsza do zniesienia. Sięgnął po sałatkę z pomidorów.
– Tom bardzo się o mnie martwi – powiedział sztucznie ożywionym głosem. –
Pytał, co będę robił w mieście przez całą zimę.
Steven nie słuchał go. Pogrążony w swoich myślach, skierował nie widzące
spojrzenie w stronę okna, na majaczące w półmroku gałęzie drzew. Bliźnięta
wymieniły rozpaczliwe spojrzenia i pod wpływem groźnego wzroku Margaret
zaczęły nabierać na widelec makaron.
Tylko Vanessa, zapomniawszy o niedawnej awanturze, wykazała
zainteresowanie słowami ojca.
– A ja wiem, co będę robiła przez całą zimę – oznajmiła. – Będę sobie chodziła
po sklepach i oglądała różne rzeczy. Będę mierzyła ubrania i kupowała je. Zawsze
o tym marzyłam.
Patrzył na jej śliczną twarz, zastanawiając się w duchu, czy ma do czynienia
tylko z przesileniem wieku dojrzewania i czy córka z tego wyrośnie.
– Ja też wiem, co będę robił – odezwał się, nie komentując jej wypowiedzi. –
Wszystko sobie zaplanowałem. Nawet dzisiaj zacząłem od razu wprowadzać mój
plan w życie.
– A cóż to za plan? – Margaret odwróciła się od zlewu. – Niech pan powie.
– Wracam do szkoły – oświadczył Jon i spokojnie sięgnął do półmiska, nie
zważając na osłupiałe miny dzieci. – Dzisiaj byłem na pierwszej lekcji.
Vanessa przetarła oczy.
– Ty... do szkoły? Masz na myśli uniwersytet?
Jon uśmiechnął się do niej ciepło.
– Nie patrz tak na mnie, nie zwariowałem. W młodości studiowałem przez dwa
lata, potem musiałem przerwać i nie zrobiłem magisterium. Teraz nadarza się
świetna okazja, żeby to naprawić.
Vanessie udało się odłożyć widelec, zanim sam wypadł jej z ręki.
– Będziesz chodził na uniwersytet? Ty? W twoim wieku? Będziesz na tym
samym kampusie co Steven? I co ja w przyszłym roku?
– Tak. W Calgary jest tylko jeden kampus i jeden uniwersytet.
Vanessa zaniemówiła. Jej zdumienie nieco go rozbawiło, ale nie okazał tego.
Czasem specjalnie mówił coś kontrowersyjnego, żeby wyrwać ją ze stanu
samozadowolenia i naruszyć skorupę jej egoizmu.
Tym razem wyglądało na to, że przesadził. Vanessa robiła wrażenie osoby
kompletnie zaskoczonej.
– Nie przejmuj się tak, Vanesso – rzekł pojednawczym tonem. – Kampus jest
bardzo duży. Chodzą po nim setki studentów i nikt na mnie nie zwróci uwagi.
– A co ja zrobię, jeśli na przykład znajdziesz się w tej samej grupie co ja? –
jęknęła. – Ja się zabiję!
– Steven zmierzył ją wzrokiem.
– Nie gadaj głupstw – syknął, – Jak można być taką idiotką!
Jon skarcił go spojrzeniem i zwrócił się do córki.
– Nigdy nie trafię do tej samej grupy co ty, bo ty będziesz na pierwszym roku, a
ja na czwartym.
Twarz Vanessy wyrażała głęboką rozpacz.
– Boże, mieć ojca na tym samym uniwersytecie, spotykać go codziennie! Boże,
jakie to okropne! Coś takiego mogło przytrafić się tylko mnie. To straszne,
straszne, straszne... Ja tego nie przeżyję.
Zerwała się, odepchnęła krzesło i pobiegła do swojego pokoju. W kuchni
zapanowała cisza.
– Zaraz się uspokoi, niech się pan nie martwi – powiedziała wreszcie Margaret.
– Ona tak zawsze. Co i raz rozpacza, że coś jest straszne i że tego nie przeżyje.
Zaraz jej przejdzie.
Jon przez chwilę patrzył na drzwi, za którymi zniknęła córka.
– Pomówię z nią później. Przestanie się tak przejmować, kiedy zrozumie, że
uniwersytet jest tak wielki, że nasze drogi nigdy się nie skrzyżują.
Steven jadł w milczeniu; krótkie ożywienie spowodowane głupotą siostry
minęło bez śladu.
– A ty, co ty na to? – zwrócił się do niego Jon. – Tobie też przeszkadza, że będę
studiował w tym samym miejscu co ty?
Steven nawet na niego nie spojrzał.
– Nic mnie to nie obchodzi.
– Ostatnio niewiele cię obchodzi. – Jon starał się mówić obojętnym tonem. –
Co się z tobą dzieje?
Steven gwałtownie podniósł głowę znad talerza i spojrzał na niego tak, że Jon
przez sekundę miał nadzieję, że syn zaraz powie coś ważnego, lecz Steven nie
odezwał się. Jedli dalej w ciszy, przerwanej tylko hałasem naczyń wstawianych
przez Margaret do zmywarki.
W dwie godziny później Ari leżał na brzuchu na pagórku niedaleko domu.
Ostatnie promienie słońca łagodnym blaskiem obejmowały okolicę.
– Czurki i fizlespity – powiedział, wyrywając kępki trawy.
Amy spojrzała na niego z czułością. Był to ich prywatny, nikomu nie znany
język i używali go tylko w chwilach największego wzburzenia.
– W sobotę pojedziemy do domu – powiedziała, nie odrywając wzroku od
dużego chrząszcza, z trudem torującego sobie drogę przez trawy. – Tatuś obiecał.
Fajnie będzie znowu zobaczyć Toma i przejechać się na kucyku.
Ari nie wyglądał na pocieszonego.
– Chciałbym, żeby tata się ożenił – powiedział nagle stanowczo. – Musimy
mieć matkę.
Amy spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Przecież już mamy matkę.
– Musimy mieć matkę, która będzie z nami w domu.
– Gdyby tatuś znowu się ożenił, moglibyśmy wszyscy wrócić na ranczo. Na
zawsze.
– Naprawdę tak myślisz? – spytała niepewnie.
– Kiedy się ożeni, nie będzie tak stale myślał o naszej szkole. Jak mama z nami
mieszkała, Vanessa i Steve nie musieli jeździć do miasta. Wszyscy mieszkali razem
na ranczo. Nienawidzę tego domu tutaj.
– Nie jest tak źle. Tatuś nie chce, żebyśmy musieli jeździć do szkoły daleko
autobusem, a pani Klassen jest bardzo miła. I mamy w szkole akwarium, i model
cząsteczki wodoru... Podoba ci się, prawda?
Ari wzruszył ramionami.
– Nic mnie to nie obchodzi. Chcę wrócić do domu, więc musimy mu znaleźć
żonę.
– Może by się ożenił z Margaret...
– Jesteś strasznie niemądra. Tatuś nie może ożenić się z Margaret.
– Dlaczego? Jest dla nas bardzo dobra, dobrze gotuje, ładnie sprząta, i w ogóle.
Ari zmarszczył czoło.
– Sam nie wiem dlaczego, ale nie może. To musi być ktoś inny.
– Na przykład kto?
– Nie wiem, ale kogoś wymyślę.
Przez chwilę leżeli bez ruchu. Potem nagle jak ptaki, które zrywają się do lotu,
gnani jakimś niewidzialnym rozkazem, poderwali się i popędzili przed siebie bez
słowa, w dół zbocza, z rozpostartymi ramionami, nieomal frunąc w powietrzu.
Wbiegli na drugi pagórek, zbiegli z niego i pomknęli tam, gdzie znajdowało się
ich ulubione miejsce zabaw: stary, niski, murowany budynek u podnóża zbocza,
otoczony wysokimi drzewami.
Poprzedni właściciel traktował go jako garaż; trzymał w nim stare samochody i
części maszyn rolniczych. Barak zaopatrzony był w metalowe drzwi, otwierane i
zamykane za naciśnięciem umieszczonego na zewnątrz przycisku.
Mimo całego zaniedbania, przycisk działał doskonale. Ari lubił go naciskać i
patrzeć, jak ciężkie, metalowe drzwi z wolna otwierają się, a potem zamykają jak
za dotknięciem magicznej różdżki.
Kiedy Vanessa poinformowała Margaret o istnieniu automatycznych drzwi,
gospodyni natychmiast surowo zabroniła bliźniętom bawić się w pobliżu
opuszczonego baraku.
– Jeszcze się tam niechcący w środku zatrzaśnięcie i kto was tam znajdzie.
– Jak się możemy zatrzasnąć „w środku" – powiedział później zbulwersowany
Ari do siostry – skoro ten przycisk jest „na zewnątrz"? Margaret nie ma o niczym
pojęcia.
Całkowicie zlekceważyli jej zakaz i w dalszym ciągu bawili się w baraku. Amy
nie była pewna, czy robią słusznie, ale jej lojalność w stosunku do brata zwyciężyła
i podporządkowała mu się bez słowa protestu.
Kiedy sfrunęli na dół, automatyczne drzwi były otwarte. Ktoś widocznie był w
środku.
Ari spojrzał na Amy i dziewczynka w mgnieniu oka zrozumiała. W dachu
garażu był otwór wentylacyjny. Skuleni, cicho przemknęli w stronę najbliższego
drzewa i wdrapali się po jego gałęziach na płaski dach, po czym skuleni, przypadli
do żelaznej kratki.
W ciemnym kącie garażu stał żółty, sportowy samochód Stevena. Steven wraz z
trzema obcymi chłopakami siedział na kupce siana; kolejno podawali sobie
zapalonego papierosa.
Dzieci wymieniły zdziwione spojrzenia i znowu przylgnęły do otworu
wentylacyjnego.
Nigdy nie widzieli tych chłopaków; musieli wejść boczną furtką. Mieli zacięte,
złe twarze, kanciaste ruchy, w niczym nie przypominali chłopców z sąsiedztwa, z
którymi Steven dawniej przyjaźnił się na wsi.
Przez chwilę bliźnięta w milczeniu przypatrywały się całej grupie, a potem
jednocześnie, bez słowa porozumienia, szybko ześlizgnęły się z dachu.
– Musimy powiedzieć tacie – szepnęła cicho Amy, kiedy znowu znaleźli się w
bezpiecznym schronieniu wśród gałęzi drzewa. – Musimy go tu przyprowadzić.
Tutaj nie wolno palić.
Ari przecząco pokręcił głową i Amy spojrzała na niego pytająco.
– Dlaczego nie? Przecież siano może się zapalić i wybuchnie pożar. Garaż
jeszcze się spali.
– Nie spali się – zaprotestował Ari – bo jest zbudowany z kamienia. Kamień nie
jest materiałem łatwopalnym – dodał uczonym tonem.
– Ale my musimy...
Ruchem ręki nakazał jej milczenie. Amy wygodniej usadowiła się na gałęzi,
pomachała nogami i spojrzała na błękitne niebo. Siedzą sobie zupełnie jak ptaki...
Ci koledzy Stevena w garażu bardzo jej się nie podobali. Mieli w oczach coś, co
przypominało bardzo złe psy, gotowe w każdej chwili rzucić się na człowieka i go
ugryźć.
– Możemy nacisnąć guzik i zamknąć ich w środku – odezwał się Ari. – Sami się
nie wydostaną, będą w pułapce.
Amy drgnęła.
– Nie róbmy tego. Tam jest tak ciemno i strasznie.
– Należy im się, to źli ludzie. Steven nie powinien się z nimi zadawać. Tatuś by
się gniewał, gdyby się dowiedział, co tu robią.
– Ale to brzydko tak kogoś zamykać. Przecież wiesz, że tego nie wolno robić.
Ari nie patrzył jej w oczy; skubał kawałek kory.
– Zresztą – dodała rezolutnie Amy – jak ich zamkniemy i sprowadzimy tatusia,
to on zaraz zatrzaśnie te drzwi na zawsze i nie będziemy już mogli się tu bawić.
Miał coś zrobić z tymi drzwiami w zeszłym tygodniu, ale zapomniał. Zostawmy
ich i chodźmy stąd.
Ari zawahał się i spojrzał na dół. Amy kuła żelazo póki gorące.
– Tak się tu dobrze bawimy. Jak tatuś zamknie ten garaż, już nigdy nie
dostaniemy się do środka.
Ari rzucił okiem na dach budynku.
– Moglibyśmy się spuścić po linie przez ten otwór w dachu, bez otwierania
drzwi.
Wyobraziła sobie to i przymknęła oczy.
– Tam jest strasznie wysoko, Ari. Zresztą, jak potem wydostalibyśmy się na
zewnątrz?
– Wciągnęlibyśmy się po tej samej linie – próbował jeszcze Ari, ale widać było,
że ustępuje.
Amy wyczuła to, odwróciła się i zaczęła szybko zsuwać się z drzewa. Ari
poszedł w jej ślady.
Po chwili biegli już w stronę wzgórza oświetlonego ostatnimi promieniami
słońca. Wyglądali jak dwie małe figurki zagubione między błękitem nieba a
zielenią łąki.
Rozdział 3
Pozostała część dnia upłynęła jej szybko w wirze spotkań ze studentami i
kolegami, w gwarze rozmów i dyskusji. Zapadał mrok, kiedy wreszcie, uporawszy
się ze wszystkim i przesławszy spis potrzebnych książek do uniwersyteckiej
księgarni, opuściła swój gabinet.
W ostatnich promieniach zachodzącego słońca kampus wydawał się cichy i
spokojny; gdzieniegdzie stały grupki studentów pogrążonych w rozmowie, z wolna
zapadał zmierzch, W oddali, nad ośnieżonymi wierzchołkami gór, zbierały się
chmury; przez różowawe niebo przeświecały pomarańczowe i fioletowe pasma.
Był dopiero początek września, ale w powietrzu czuło się już chłód i niektóre
drzewa zaczynały tracić liście. Wiatr porywał je i rzucał jej pod stopy. Szła po
szeleszczącym dywanie, czując narastające przygnębienie, którego nie potrafiły
rozwiać cudowne kolory jesieni.
Madonna i Elton czekały na swoją panią pod drzwiami. Rzuciły się ku niej,
mrucząc i pomiaukując. Elton najwyraźniej był głodny, Madonna chciała jak
najszybciej wyjść na dwór.
Camilla otworzyła drzwi na balkon i wypuściła kotkę wprost na gałęzie
pobliskiej topoli; znużonym ruchem odłożyła książki na stół kuchenny i napełniła
miseczkę Eltona suchym pokarmem dla kotów.
Potem poszła do łazienki, odkręciła kran nad wanną i dolała do wody płynu do
kąpieli. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze i zdjęła szkła kontaktowe. Umieściła
je w specjalnym, plastikowym pudełeczku, zamrugała z ulgą oczami i znowu
spojrzała w lustro.
Wyglądała teraz zupełnie inaczej. Błękit nie był naturalną barwą jej oczu. Miała
oczy jasnoszare – jak niebo w deszczowy dzień.
Kupiła niebieskie szkła kontaktowe ze względów czysto praktycznych: w razie
czego łatwiej je było znaleźć. Teraz jednak błogosławiła swoją decyzję z zupełnie
innego powodu. Kiedy Jon Campbell widział japo raz pierwszy, miała oczy szare...
Może więc wcale jej nie poznał? Kolor oczu bardzo człowieka zmienia...
Lekko dotknęła swego nosa, wzięła lusterko i uważnie obejrzała swój profil.
Chirurg spisał się znakomicie. Wtedy, przed laty, miała złamany nos, który potem
zrósł się byle jak i trzeba było przeprowadzić operację plastyczną.
W ciągu dwudziestu lat jej włosy również się zmieniły. Nie była już jasną,
platynową blondynką z długimi włosami do połowy pleców...
Odłożyła lusterko, rozebrała się i weszła do wanny, po czym zakręciła kran i z
rozkoszą wyciągnęła się w ciepłej, pachnącej wodzie.
Może on wcale nie udaje? Może naprawdę jej nie poznał, a na jej seminarium
trafił za sprawą jakiegoś koszmarnego zbiegu okoliczności? Może nie grozi jej
żadne niebezpieczeństwo...
Przecież kiedy ich oczy się spotkały, wyglądał na zdziwionego jej reakcją. W
jego spojrzeniu nie było ani nic porozumiewawczego, ani nieszczerego. Patrzył na
nią, jasnym wzrokiem, z podziwem i uśmiechem.
Jon Campbell jest zbyt bezpośredni, żeby coś ukrywać. Nie poznał jej, nic nie
pamięta.
A jednak nie mogła uwierzyć w to, że zapomniał, co zaszło między nimi przed
dwudziestoma laty; w brudnym pokoju pewnego motelu.
Zanurzyła się głębiej i pachnąca piana podeszła jej pod brodę; wynurzyła stopę
i dotknęła kranu dużym palcem od nogi.
Może chociaż raz w życiu dopisze jej szczęście? Może dzięki soczewkom
kontaktowym, operacji nosa, ciemniejszym włosom i kilku milimetrom wzrostu
więcej Jon Campbell jej nie rozpozna i w jej świecie nadal będzie panował spokój?
Swoją drogą ciekawe, jakie zmiany w nim zaszły. Po tylu latach...
Na pierwszy rzut oka był bardzo podobny do tamtego chłopca, ale oczywiście
musiał się zmienić. Jon Campbell był teraz dojrzałym mężczyzną, pewnym siebie i
świadomym własnej wartości. Pochodził z dobrej rodziny, miał w sobie spokój
kogoś, komu środowisko zapewnia pozycję, a pieniądze – wybór życiowej drogi.
Kogoś, kto może sobie pozwolić na wszystko: może, na przykład, wstąpić na studia
w czterdziestym roku życia, jeśli mu na to przyjdzie ochota.
Jednym słowem, miał to wszystko, co plotka kampusowa przypisywała właśnie
jej, doktor Pritchard. Camilla uśmiechnęła się gorzko; poczuła chłód, odkręciła
kran i dolała do wanny ciepłej wody.
Bez względu na to, jaki jest, stanowi dla niej poważne zagrożenie i musi go
wyeliminować ze swego życia, żeby sobie zapewnić spokój.
Przez uchylone drzwi łazienki wkroczył Elton, oblizując wąsaty pyszczek.
Oparł się przednimi łapkami o brzeg wanny i spojrzał na swoją panią z sympatią.
Camilla prychnęła i kropka piany osiadła na kocim pyszczku; Elton zmrużył oczy.
Uśmiechnęła się do niego smutno.
– Wiesz, Elton – powiedziała z rezygnacją w głosie – szkoda, że profesor nie
może sobie zmienić grupy, tak jak każdy student. Myślisz, że powinnam
zrezygnować z zajęć z literatury angielskiej?
Elton patrzył na nią nieprzeniknionym wzrokiem.
– Wiem, wiem, masz rację. Doktor Pritchard nie może tak sobie przerwać zajęć,
bo...
Bo kiedyś, przed laty, miała coś, co od biedy można nazwać „przygodą" z
jednym ze studentów...
Poczuła dławienie w gardle. Ma oczywiście możliwości pozbycia się go ze swej
grupy, ale musiałaby podać jakiś rozsądny powód. Nie wolno ot, tak sobie skreślić
studenta z listy.
A gdyby tak go zniechęcić nadmiarem pracy? Podnieść poprzeczkę tak wysoko,
że sam zrezygnuje i odejdzie... Jon Campbell od dwudziestu lat na pewno nie parał
się nauką; jego zniszczone ręce świadczą o tym, że nie zajmował się czytaniem
książek i siedzeniem za biurkiem. Może nie wytrzyma tempa pracy i codziennej
dyscypliny, związanej z przygotowywaniem referatów i obowiązkowym czytaniem
tekstów literackich?
Puściła wodze wyobraźni. Przy odrobinie szczęścia powinno się udać...
Przypuśćmy, że znajdzie sposób, by obciążyć go dodatkową pracą. Można by
zastosować wobec niego indywidualny tok studiów. Jon zmęczy się i zniechęci
brakiem wyników. Tylko trzeba działać szybko, nie wolno dać mu sposobności
dokładniejszego przyjrzenia się doktor Pritchard.
Camilla wyszła z wanny, wytarła się grubym, zielonym ręcznikiem, otuliła
ciepłym, miękkim szlafrokiem i poszła do kuchni. Elton nie odstępował jej na.
krok. Przygotowała sobie filiżankę ziołowej herbaty, włożyła mrożoną potrawę do
kuchenki mikrofalowej i przeniosła książki na stół w salonie.
Co by tu wymyślić dla Jona Campbella? Musi to być temat, który mu
uzmysłowi, że popełnił błąd, zapisując się na trzeci rok studiów.
Włożyła okulary, których używała do czytania, i zabrała się do pracy. Po kilku
minutach dobiegł ją sygnał kuchenki mikrofalowej. Wyjęła gotową potrawę i zjadła
ją, nie czując smaku.
Po chwili przerwy wróciła do pracy.
Go by tu dla niego wymyślić? Może „Analiza postaci literackich na podstawie
bohaterów Chaucera"?'
A może coś z języka publicystyki? Porównanie stylu kilku największych
gazet... Może kazać mu omówić powieść amerykańską od Hawthorne'a do
Updike'a?
Litery zaczęły tańczyć jej przed oczami. Zdjęła okulary, oparła głowę na rękach
i przycisnęła skronie.
Za oknem padał cicho deszcz, krople bębniły głucho o parapet. Ta
jednostajność i miarowość miała w sobie coś usypiającego i oszałamiającego
zarazem. Napłynęły gorzkie wspomnienia, jakby czas cofnął się, wyrzucając na
powierzchnię świadomości wydarzenia sprzed dwudziestu lat.
Znowu był rok 1977, początek lata...
Czerwiec 1977
Znowu zaczęło padać, ale jestem tak brudna i jest mi tak zimno, że nic mnie to
nie obchodzi. Dziwne, jak bardzo ludzie boją się deszczu, zupełnie jakby to, że
mogą sobie przemoczyć ubranie, było najgorszą rzeczą, jaka może ich spotkać.
Ostatnie trzy noce spędziłam pod gołym niebem, w rowie przy autostradzie,
przykryta kurtką.
Ubranie mam w strzępach, włosy zlepione, nie jadłam od... Nie pamiętam,
kiedy ostatni raz coś miałam w ustach.
Właściwie nie czuję już głodu, jestem półprzytomna i staram się nie myśleć o
tym, co mnie spotkało.
Nóż na nic mi się nie przydał, kiedy ten facet wreszcie przyszedł do mojego
pokoju. Po prostu się roześmiał i wyjął mi go z ręki, jakby to była zabawka.
Próbowałam się bronić, ale tak silnie uderzył mnie w twarz, że poczułam, że złamał
mi nos. Cały czas, kiedy robił tamto, czułam w gardle smak krwi.
Kiedy on... Nie chcę o tym myśleć. Nie chcę. Nie chcę.
Kiedy skończył, stoczył się ze mnie i zasnął. Wstałam, podniosłam z podłogi
nóż i wbiłam mu go w pierś najgłębiej, jak mogłam. Charczał i kręcił się, próbując
go wyjąć, ale nie czekałam, złapałam ubranie, trochę pieniędzy i uciekłam. Nie
wiem, czy go zabiłam, mam nadzieję, że tak.
Kiedy wychodziłam, matka leżała nieprzytomna w pokoju obok. Nie miała
pojęcia, co się stało.
Nie wiem, co teraz zrobię. Po tym, co się stało, nic już nie ma znaczenia.
Nieważne, co zrobię.
Żeby żyć, muszę jeść, więc pewnie pojadę do miasta, zostanę prostytutką i będę
się sprzedawać na ulicy. Przedtem muszę się gdzieś trochę umyć. Nikt nie zapłaci
za uprawianie seksu z kimś, kto wygląda tak jak ja teraz. Włóczę się tak od dwóch
tygodni, nie mam lusterka i nie wiem, czy nos już mi się zagoił. Nie boli już tak
bardzo, ale musi być jeszcze strasznie spuchnięty.
Myśl, że mam być prostytutką, jest okropna. Zanim ten facet zrobił to, co
zrobił, nigdy jeszcze nie... nikt mnie nawet nie dotknął. Ale teraz to bez znaczenia.
Nic już nie ma znaczenia. Po prostu muszę jakoś zarobić kilka groszy. Muszę się
wykąpać, umyć włosy i gdzieś znaleźć ubranie.
Niebo się rozjaśnia, niedługo wzejdzie słońce, gdzieś z łąki dobiega wesoły
śpiew skowronków. To niesamowite, jak poranek może być tak piękny, skoro na
świecie jest tyle zła.
Siedzę na kawałku kartonowego pudła w brudnym rowie i umieram z głodu i
pragnienia. Dałabym wszystko za gorącą kąpiel i łyżkę zupy. Gorąca kąpiel to
najwspanialsza rzecz na świecie.
Mogłabym wyjść na autostradę i zatrzymać jakąś ciężarówkę, może
podwiozłaby mnie do miasta. Ale ludzie są tacy wścibscy. Kierowca zaraz zacząłby
wypytywać, jak się tu znalazłam. Zawiózłby mnie na policję i wpakowaliby mnie
do więzienia za morderstwo albo odesłali z powrotem do domu.
Do domu.
Dobre sobie. Prędzej umrę, niż tam wrócę. Nie mam pojęcia, co teraz robić i
strasznie się boję. Naprawdę strasznie się boję. Zrobiło się już zupełnie jasno i
mogę się rozejrzeć. Za skrzyżowaniem zatrzymał się jakiś mężczyzna. Musiał
przyjechać w nocy. Motocykl stoi na poboczu, na łące rozbił mały namiot. Właśnie
z niego wyszedł i rozgląda się. Na kamieniach ustawia maszynkę, Coś smaży czuję
zapach boczku.
Boże, jak to cudownie pachnie! Chyba również zaparzył kawę. Może taki
chłopak, który przyjechał na motocyklu, nie zawiadomi tak natychmiast policji?
Podnoszę się z wysiłkiem i zaczynam iść w jego stronę. Nogi mam jak z waty.
Próbuję podnieść jedną, potem drugą, ale wcale się nie posuwam... Ziemia nagle
usuwa mi się spod stóp i lecę w przepaść... Widzę błękitne niebo.
Czuję, że ktoś klęka obok mnie i próbuje mnie unieść. Otwieram oczy, widzę
jego twarz. To wcale nie mężczyzna, to chłopak mniej więcej w moim wieku. Ma
niebieskie oczy, ciemne włosy, wygląda bardzo miło...
Spojrzała w okno, zasnute strugami deszczu. Po twarzy płynęły jej łzy. Wytarła
je ręką, a potem sięgnęła do kieszeni po chusteczkę.
W końcu złożyła książki, poszła do sypialni i zwinęła się na łóżku z kolanami
pod brodą. Przy pomocy pilota włączyła telewizor i pozwoliła, aby kolorowe
obrazy wnikały w jej umysł, wymazując bolesne wspomnienia.
Następnego dnia rano udała się zwykłą drogą przez kampus do budynku, gdzie
mieścił się instytut literatury. Minęła swój gabinet i poszła prosto do sali
wykładowej na spotkanie ze studentami pierwszego roku.
Było ich dziewięćdziesięciu sześciu – liczba oszałamiająca i w praktyce
uniemożliwiająca prowadzenie zajęć. Weszła i rozejrzała się po rzędach młodych,
lekko wystraszonych twarzy.
Patrzyli na nią w milczeniu. Podeszła do biurka, wzięła listę studentów i wyszła
na środek sali.
– Dzień dobry. Nazywam się Camilla Pritchard. Odpowiedział jej szmer
zdenerwowanych głosów.
– Teraz odczytam listę – powiedziała. – Bardzo proszę, żeby każda osoba, którą
wyczytam, odpowiedziała wyraźnie , "jestem" i uniosła rękę, żebym mogła
zobaczyć i zaznaczyć obecność. Regularne uczęszczanie na wykłady z literatury
jest konieczne ze względu na obszerny materiał, jaki musimy w tym semestrze
przerobić. Każdy, kto opuści dwa wykłady bez usprawiedliwienia, dostanie na
koniec semestru ocenę niedostateczną. Czy to jasne?
Studenci przytaknęli.
Camilla zaczęła wyczytywać nazwiska.
– Aaronson?
– Jestem.
– Anders?
– Jestem.
– Appleby?
– Cześć, to ja!
Camilla spojrzała w kierunku, skąd dochodził głos.
Appleby w opasce na czole i słuchawkach na uszach pomachał ku niej ręką i
uśmiechnął się szeroko. Nie zatrzymując na nim uwagi, wróciła do odczytywania
listy.
Na szóstym miejscu był Campbell i Camilla poszukała go wzrokiem.
Boże! Przecież to Jon! Nie, to niemożliwe.... Minęło dwadzieścia lat i widziała
go wczoraj na zajęciach...
Opanowała się z wysiłkiem, czując, że studenci uważnie na nią patrzą.
Jasne, to musi być jego syn. Syn Jona Campbella!
Ma jakieś osiemnaście, dziewiętnaście lat i wygląda dokładnie tak, jak Jon w
jego wieku. Jest tak samo zadbany i czysty, , ma niebieskie oczy i ciemne włosy,
przetykane jaśniejszymi pasmami, spłowiałymi od słońca.
Wzięła się w garść i czytała dalej, od czasu do czasu zerkając na Stevena
Campbella.
Mimo fizycznego podobieństwa, był jednak inny niż ojciec. Nie miał tego
otwartego, szczerego spojrzenia i swobodnych, niedbałych ruchów. Chłopiec był
przybity i ponury, tak jakby coś go dręczyło.
Jego nieoczekiwane pojawienie się na wykładzie wyprowadziło ją z
równowagi. Obecność Stevena sprawiła, że znowu osaczyły ją wspomnienia.
Minęło przecież dwadzieścia lat... To chyba wystarczająco długo, żeby
zapomnieć.
Nawet Jon Campbell zapomniał i nie poznał jej.
Skoncentrowała się z wysiłkiem i skończyła czytać listę.
– A teraz – powiedziała, patrząc na swoje audytorium – proszę otworzyć
notatniki i napisać dwie strony na temat, jak sobie państwo wyobrażają swoją
przyszłość.
Rozległ się szmer głosów; studenci nieśmiało, ale zgodnie wyrazili sprzeciw.
– A jak ktoś nic sobie nie wyobraża? – zapytał Appleby i rozejrzał się po
kolegach, szukając aprobaty.
Camilla spojrzała na niego chłodno.
– To nie musi być nic osobistego. Jeśli nie ma się nic do powiedzenia o swojej
własnej przyszłości, można na przykład zająć się przyszłością naszej planety albo
rodzaju ludzkiego. Tak czy inaczej, oczekuję dwustronicowego wypracowania
podpisanego nazwiskiem, z zaznaczeniem grupy i numeru na liście. W ten sposób
będziemy mogli się lepiej poznać.
Steven przez chwilę patrzył przed siebie, a potem sięgnął po pióro i zaczął
pisać. Mimo że jeszcze nie otrząsnęła się ze zdenerwowania, w jakie wprawiła ją
jego obecność, Camilla poczuła, że bardzo ciekawi ją wypowiedź tego chłopca.
Zaczęła spacer między rzędami, od czasu do czasu pochylając się nad którymś
ze studentów, odpowiadając na pytania, rzucając uwagi dotyczące stylu i
interpunkcji.
Zatrzymała się przy pulpicie Stevena. Ciemne, lekko spłowiałe od słońca
włosy, szerokie ramiona, duże, silne dłonie o kwadratowych paznokciach.
Dobrze pamiętała te ręce...
– Czy to pana ojciec studiuje na naszym uniwersytecie? – zapytała, żeby
usłyszeć jego głos.
Chłopiec uniósł głowę i spojrzał na nią nieobecnym wzrokiem.
– Tak. To mój ojciec. Moje młodsze rodzeństwo też tutaj chodzi – dodał
niewyraźnie i znowu pochylił głowę nad kartką papieru.
– Słucham? Nie dosłyszałam.
– Moje młodsze rodzeństwo, brat i siostra, bliźnięta, mają po siedem lat i
chodzą do takiej klasy dla jajogłowych – wyjaśnił niezbyt chętnie.
– Rozumiem. Uczęszczają na zajęcia dla zdolnych dzieci. Spotkam się z nimi
dzisiaj po południu.
Widząc, że chłopiec nie zamierza podtrzymywać rozmowy, ruszyła dalej. Kilka
rzędów za Stevenem siedziała ciemnowłosa dziewczyna. Mimo że była schylona
nad pulpitem, Camilla dostrzegła, że płacze. Podeszła do niej szybkim krokiem.
– Czy coś się stało? – spytała szeptem.
Dziewczyna uniosła ku niej przerażone oczy.
– Nie potrafię tego napisać!
– To nie musi być arcydzieło – wyjaśniła spokojnie Camilla. – Po prostu kilka
zdań o sobie i o celach, jakie chce się w życiu osiągnąć.
Studentka pokręciła głową.
– Nie umiem, to wszystko jest takie trudne. Skończyłam szkołę cztery lata
temu, potem pracowałam, żeby zarobić na studia, a teraz... – Jej głos załamał się. –
Teraz sama nie wiem, co robić... Tutaj jest tyle pracy, a wszystko jest takie trudne.
Ja nie dam sobie rady, chyba będę musiała zrezygnować.
Camilla podeszła bliżej i położyła dłoń na ramieniu dziewczyny.
– Wiem, że to może tak wyglądać – powiedziała cichym głosem – ale po
tygodniu czy dwóch wszystko się jakoś ułoży. Zobaczy pani. To tylko pierwsze
zajęcia wyglądają tak groźnie, potem nabiera się wprawy. A zanim to nastąpi –
dodała – zawsze może pani wpaść do mojego gabinetu. Pomogę pani, jeśli będą
jakieś problemy.
Dziewczyna uniosła ku niej zapłakaną twarz.
– Naprawdę? – spytała z nadzieją w głosie. – Będę mogła do pani przyjść?
Camilla wyprostowała się, nie zdejmując dłoni z ramienia studentki.
– Ja też kiedyś byłam na pierwszym roku – powiedziała – i byłam chyba jeszcze
bardziej przerażona niż pani teraz. Z przyjemnością pani pomogę.
Dziewczyna lekko się uśmiechnęła. Camilla odwzajemniła jej uśmiech i poszła
zobaczyć, jak inni dają sobie radę.
To są moje dzieci, pomyślała. Ci młodzi ludzie to dzieci, których nigdy nie
miałam.
Mimochodem spojrzała na ciemną głowę Stevena Campbella, pochyloną nad
pulpitem, i poczuła, jak ogarniają głęboki smutek.
Po tych wszystkich dziwnych i niepokojących rzeczach, które ją spotkały na
początku nowego roku akademickiego, Camilla szła na spotkanie z klasą Gwen jak
na ścięcie.
Klasy dla dzieci wyjątkowo uzdolnionych znajdowały się na parterze.
Intensywne nauczanie obejmowało wszystkie możliwe zajęcia, począwszy od
chemii, a na judo skończywszy.
Zastukała.
– Proszę wejść – usłyszała głos Gwen i natychmiast znalazła się w samym
środku odrębnego, rządzącego się swymi własnymi prawami świata.
Uczniowie, dzieci w wieku od sześciu do dziesięciu lat, zajęci byli budowaniem
z papieru makiety systemu słonecznego. Punktem odniesienia była lampa
ustawiona pośrodku sali.
– Dzieci, to jest doktor Pritchard – przedstawiła ją Gwen Klassen. – Będzie się
z nami bawiła i zadawała wam mnóstwo pytań. Przywitajcie się.
– Dzień dobry – rzekła Camilla i uśmiechnęła się do dzieci, – Dzień dobry,
doktor Pritchard – odpowiedziały chórem i wróciły do przerwanej pracy.
Gwen wzięła Camillę pod ramię i odprowadziła ją na bok.
– Mam do ciebie prośbę. Nie wiem, jak sobie zaplanowałaś pracę z dziećmi, ale
bardzo bym chciała, żebyś mogła kilka godzin w tygodniu poświęcić tym
bliźniętom, o których ci mówiłam.
Westchnęła.
– Muszę dla nich przygotować specjalny program, ale jeszcze nie miałam czasu
tego zrobić.
Ruchem ręki wskazała dwoje dzieci w kącie pokoju. Leżały na brzuchach obok
akwarium i razem czytały książkę.
– Co one czytają? – zapytała Camilla.
– „Kubusia Puchatka". Bardzo lubią uczyć się na pamięć różnych opowiadań.
– Właśnie z takimi chciałabym pracować – westchnęła Camilla. – A dlaczego
nie budują układu słonecznego jak reszta klasy?
– Już to zrobiły w domu ze swoim ojcem. Teraz trochę się nudzą. Prawdę
mówiąc, nie miałam czasu, żeby wymyślić dla nich coś odpowiedniego. Gdybyś
mogła...
– Myślisz, że byłoby dobrze, gdybym ich włączyła do swojego programu
badań?
– Gdybyś mogła zająć się nimi przez kilka godzin w ciągu tygodnia, byłabym ci
bardzo wdzięczna – powtórzyła Gwen i spojrzała na nią z prośbą w oczach.
– Mogę je zabrać na chwilę do swojego gabinetu? Muszę je trochę poznać,
zanim zacznę przygotowywać dla nich testy.
– Oczywiście. Muszę cię tylko uprzedzić, że one nie są zbyt otwarte. Trzeba je
trochę... Jason – zwróciła się do grupy pracujących nad makietą dzieci – Neptuna
trzeba trochę odsunąć. Chyba musisz to sprawdzić w książce, tam jest schemat.
Znowu spojrzała na Camillę, która stała obok zamyślona.
– W takim razie może byłoby lepiej, gdybym je wzięła do domu – powiedziała
po dłuższym wahaniu.
– Tam będą się czuły swobodniej, pobawią się z kotami...
Gwen była zachwycona.
– Doskonały pomysł. Tylko zawsze mnie uprzedź, że je zabierasz. Muszę
wiedzieć, gdzie są.
– Oczywiście.
Obie podeszły do leżących obok akwarium bliźniąt.
– Ari i Amy, posłuchajcie – odezwała się Gwen. – To jest doktor Pritchard. Jest
bardzo miła i będzie z nami pracowała.
Dwie pary oczu spojrzały na nią z zainteresowaniem. Camilla z ulgą
stwierdziła, że przynajmniej ta dwójka zupełnie nie przypomina Jona Campbella.
Przysiadła obok nich na podłodze, a Gwen wróciła do reszty grupy.
– Co czytacie?
– Taką książkę o Puchatku i Prosiaczku – odparł Ari.
– Uczymy się jej na pamięć.
– Po co?
– Żeby sobie powtarzać ich przygody, kiedy nie mamy książki. Dotknął palcem
jednego z obrazków.
– O tu, na przykład, Puchatek włożył łebek do słoika z miodem i nie może się
wydostać.
– Prosiaczek zaraz mu pomoże – wyjaśniła Amy. – Zawsze są razem.
– Ja najbardziej lubię Kłapouchego – powiedziała Camilla. – Odpowiada mi
jego stosunek do życia.
Bliźnięta spojrzały na siebie. Camilla z ulgą wyczuła, że z jakichś powodów
nabierają do niej zaufania. Ari roześmiał się i przesunął w jej stronę.
– A ja lubię Maleństwo. Strasznie mi się podoba, że Kangurzyca tak bardzo o
nie dba.
Camilla lekko dotknęła jego policzka.
– Mnie się to też bardzo podoba.
Amy uśmiechnęła się i przysunęła się do niej z drugiej strony. Razem skończyli
czytać książkę, wymieniając uwagi cichym głosem, żeby nie przeszkadzać innym, i
śmiejąc się z niektórych obrazków.
W końcu Camilla podniosła się; bliźnięta wstały również.
– A teraz chodźmy sobie spokojnie porozmawiać. Chciałabym, żebyście mi
pomogli w mojej pracy.
Ari zrobił krok do tyłu. Wyglądał na przestraszonego.
– Tatuś nie pozwala nam nigdzie chodzić z nieznajomymi.
– Wszystko w porządku, kochanie.. – Gwen podeszła do nich i pogłaskała
chłopca po głowie. – Doktor Pritchard też jest nauczycielką i możecie z nią pójść,
gdzie tylko chce.
– Czy tatuś o tym wie?
– Powiedziałam tatusiowi, że doktór Pritchard będzie z wami pracowała. Tatuś
wie, że my wszyscy bardzo o was dbamy i że jesteście pod dobrą opieką. A teraz
doktor Pritchard weźmie was do siebie i trochę się pobawicie, zgoda?
Ari spojrzał na Camillę pytająco.
– W co się będziemy bawić?
– To będą takie różne gry, na pewno je polubisz. Będziemy układać obrazki,
oglądać filmy i rozwiązywać zagadki.
Ari skinął głową.
– Dobrze, możemy się pobawić.
– Tylko przyprowadź ich z powrotem o czwartej – wtrąciła Gwen. – O tej porze
przychodzi po nich opiekunka.
– Będziemy na pewno.
Wyszli z klasy i ruszyli korytarzem w stronę gabinetu Camilli. Szła trzymając
ich za małe rączki i czuła, jak jej serce topnieje.
– Jak ma na imię wasza niania?
– Sześćdziesiąt cztery – mruknął Ari, który właśnie liczył płytki pod stopami. –
Amy, ile teraz?
– Sześćdziesiąt osiem – machinalnie odparła dziewczynka. – Margaret –
powiedziała z uśmiechem do Camilli.
– Wasza niania ma na imię Margaret? Ari skinął głową.
– Tak. Osiemdziesiąt jeden.
– Dziewięć – rzuciła Amy.
– Margaret ma narzeczonego – wyjaśnił Ari. – Na imię ma Eddie. Pracuje na
północy, na polach naftowych. Tom też ma dziewczynę, ale Margaret mówi, że on
się nigdy nie ożeni.
– Kim jest Tom?
– Zarządza naszym ranczem.
– Wasz ojciec ma ranczo? Amy zachichotała.
– Kiedyś Ari włożył nowe, długie buty Toma do beczki z deszczówką.
– Były z krokodylej skóry – powiedział Ari. – Chciałem się przekonać, czy
potrafią pływać, skoro krokodyle potrafią.
Camilla roześmiała się.
– I co? Buty też potrafią?
Ari opuścił głowę.
– Tom bardzo się rozgniewał. Przez cały tydzień nie pozwalał mi jeździć na
kucyku. Ale potem powiedział, że nic się nie stało, te buty i tak trzeba było trochę
zmoczyć, żeby się rozciągnęły.
W jego głosie zabrzmiał smutek. Camilla zatrzymała się i przyklękła obok
chłopca.
– Tęsknisz za ranczem, prawda?
Nie odpowiedział. Amy przylgnęła do brata. Camilla wstała.
– Wiecie co? Mam pomysł! Zapomnijmy na chwile, o naszej pracy, dobrze?
Chodźmy do kawiarenki i kupmy sobie lody.
Długo i starannie wybierali smaki. W końcu Ari zdecydował się na pistacjowe,
a Amy wybrała truskawkowe.
– Jakie ja mam wziąć? – zapytała Camilla. Bliźnięta wymieniły spojrzenia.
– Waniliowe – odparła w końcu Amy.
– Dlaczego? – spytała Camilla, zaintrygowana stanowczością brzmiącą w jej
głosie.
– Bo do pani pasują. Pani jest cała taka złocista – wyjaśnił Ari.
– Rozumiem.
Camilla poważnie skinęła głową, a potem uśmiechnęła się.
– Od jak dawna Margaret zajmuje się wami? – zapytała w chwilę potem, kiedy
siedzieli na murku przed kawiarenką i jedli lody.
– Od zawsze, od urodzenia. – Amy palcem wskazała czarnego ptaka,
ciągnącego po trawniku skórkę chleba.
– Popatrz, to kruk.
– Czarny kruk, kra, kra, kra! – zakrakał Ari i dodał:
– To wcale nie kruk, tylko wrona. Kruki są większe. A nasz tata też chodzi na
uniwersytet, wie pani?
Zdążyła się już przyzwyczaić do nagłej zmiany tematów rozmowy.
– Wiem. Jest w mojej grupie. Uczę też waszego starszego brata, Stevena.
Postanowiła skorzystać z chwili milczenia i dowiedzieć się czegoś więcej o
tym, jak Jon Campbell daje sobie radę w życiu.
– Czy Margaret pomaga waszej mamie w gotowaniu i prowadzeniu domu?
– Nasza mama mieszka w Szwajcarii – oznajmiła Amy. – Tam jest dużo gór.
– Tutaj też są góry, widać je stąd, zobacz. – Ari ręką wskazał horyzont. Camilla
czuła niesmak do samej siebie; nie powinna tak wypytywać dzieci.
Pokusa jednak była zbyt silna.
– Kiedy wasza mama wyjechała do Szwajcarii?
– Zaraz po naszym urodzeniu. – Ari odłamał kawałek wafla i rzucił go wronie.
– Zostawiła nas z tatą – wyjaśnił – i pojechała sama, bo już go nie kocha.
Powiedziała, że tata jest świnią i egoistą, i myśli tylko o sobie, i wyjechała.
Głos dziecka był beznamiętny, tak jakby chłopiec wymawiał słowa, nie
rozumiejąc ich znaczenia.
Camilla zamyśliła się. Oskarżenie było bardzo silne, ale dość dziwne, wziąwszy
pod uwagę fakt, że sformułowała je osoba, która porzuciła własne dzieci.
Nie można jednak wykluczyć, że Jon Campbell jest zupełnie inny, niż to sobie
wyobrażała. Może z czasem stał się typem, który wykorzystuje swoje możliwości,
żeby odebrać kobiecie dzieci.
– Kiedy zaczniemy się bawić? Gdzie są te gry? Ari pociągnął ją za rękaw.
– Zaraz będziemy się bawić.
Camilla wstała z murka i obciągnęła spódnicę.
– Teraz pójdziemy do mojego gabinetu i znajdziemy sobie coś do roboty.
Zobaczysz, będzie fajnie.
Z powrotem weszli do instytutu literatury, wprost w gwarny korytarz wiodący
do gabinetu doktor Pritchard. Szła, trzymając małe rączki w swych dłoniach, i
wbrew wszystkim obawom i niepokojom, czuła się bardzo szczęśliwa.
Rozdział 4
– Bardzo ważnym elementem twórczości literackiej jest charakterystyka
miejsca, w którym toczy się akcja powieści. Służy temu opis krajobrazu, owe
osławione „opisy przyrody". Trzeba się nimi jednak posługiwać bardzo umiejętnie,
żeby nie obciążać nadmiernie fabuły.
Studenci trzeciego roku odbywali właśnie seminarium z literatury angielskiej.
Doktor Pritchard stała na środku sali.
– To tak jak z solą czosnkową – powiedział jakiś student i Camilla uśmiechnęła
się.
– Masz rację. Trochę soli podnosi smak potrawy, ale jej nadmiar psuje go. W
miarę jak będziecie poznawać kolejne pozycje z naszej listy lektur, zaczniecie
rozumieć, jak wielką rolę odgrywał opis u największych prozaików. Na następne
zajęcia proszę o napisanie dwóch stron na temat najpiękniejszego miejsca, jakie w
życiu widzieliście.
W kilku miejscach klasy podniosły się ręce.
– Czy to musi być miejsce, które rzeczywiście istnieje? Można coś wymyślić?
Co zrobić, jak to miejsce tylko dla mnie jest piękne, a obiektywnie to nic
nadzwyczajnego? Ile dokładnie słów ma sobie liczyć to wypracowanie?
Odpowiadała na wszystkie pytania, chodząc po klasie i czując na sobie uważne
spojrzenie Jona Campbella, siedzącego w ostatnim rzędzie.
Były to już piąte zajęcia w tej grupie i w pewnym stopniu przyzwyczaiła się do
jego obecności. Stale jednak czuła się zaniepokojona i zmieszana, kiedy tak patrzył
na nią tymi swoimi zamyślonymi, niebieskimi oczami.
Teraz miała już pewność: Jon Campbell jej nie pamięta. Może tamto
wydarzenie tak mało dla niego znaczyło, że szybko o niej zapomniał?
A może, podobnie jak ona, zepchnął je w podświadomość, nie pragnąc
pamiętać nie chcianej przeszłości?
Stale jeszcze miała nadzieję, że uda jej się zniechęcić go do uczęszczania na
zajęcia nadmiarem pracy i surowymi wymaganiami. Nadzieja ta jednak malała z
każdym dniem, Jon Campbell nie był człowiekiem, którego można łatwo
zniechęcić i zmusić do rezygnacji z raz powziętego planu. Pisał doskonałe prace,
świadczące o opanowaniu materiału i umiejętności samodzielnego myślenia.
Najgorsze, że swoim nieoczekiwanym pojawieniem się zakłócił jej własne, z
tak wielkim trudem uporządkowane życie i zmusił do analizowania wydarzeń, o
których, jak sądziła, dawno zapomniała.
Zjawy z odległej przeszłości odrodziły się i zaczęły nawiedzać ją w snach;
czasem budziła się o trzeciej nad ranem, zlana potem z przerażenia, dygocząca ze
strachu.
W nagłych przebłyskach świadomości powracały najboleśniejsze wspomnienia,
dla których nie było miejsca w jej uporządkowanym, sterylnym życiu...
Spojrzała na zegarek.
– To na dzisiaj wszystko. Po południu będę w swoim gabinecie i jeśli ktoś z
państwa będzie chciał o coś zapytać, jestem do dyspozycji. A teraz do widzenia,
życzę miłego weekendu, Podeszła do biurka i zaczęła składać papiery. Była pewna,
że Jon Campbell zaraz do niej podejdzie. Miała tak wyostrzone zmysły, że w jakiś
tajemniczy sposób przeczuwała, co Jon zrobi, kiedy znajdował się gdzieś w
pobliżu. Poczuła gęsią skórkę i przyspieszone bicie pulsu.
– Widziałem bardzo dużo pięknych miejsc w swoim życiu – powiedział,
podchodząc do niej. – Nie bardzo wiem, które wybrać.
Co on chce przez to powiedzieć? – pomyślała w popłochu.
Zmusiła się do spojrzenia w jego oczy i napotkała jasne, szczere spojrzenie. Nie
było w nim nic, co mogłoby budzić podejrzenia. To nie była żadna aluzja, po
prostu chciał zasięgnąć rady, Zebrała książki z biurka i skierowała się w stronę
drzwi.
– Można przecież na przykład opisać swój dom – powiedziała, czując, że Jon
idzie obok.
– Moim domem jest ranczo na prerii. Wiele osób powiedziałoby, że nie ma w
tym nic nadzwyczajnego.
– Czuła muśnięcie jego rękawa na swojej dłoni, przyjemny zapach dobrego
mydła i wody po goleniu. Na sekundę przymknęła oczy.
– Piękno to przede wszystkim kwestia interpretacji obserwatora; piękne jest to,
co za takie z pewnych względów uznajemy, to nie jest kategoria obiektywna –
powiedziała po chwili, nie patrząc na niego.
– Oczywiście – odparł i dodał: – Wiem, że uczy też pani moje dzieci.
– Tak. Całą trójkę. – Camilla zatrzymała się przy drzwiach. – Bliźnięta
pomagają mi w pracy, bo prowadzę badania nad rozwojem osobowości, a Steven
chodzi na wykłady z literatury angielskiej dla pierwszego roku.
– Mam czworo dzieci – wyjaśnił Jon z uśmiechem. – Jest jeszcze Vanessa. Ma
szesnaście lat i chodzi do szkoły średniej. Może w przyszłym roku też się tu zjawi.
– Czy jest równie inteligentna jak Steven i bliźnięta?
– Chyba tak. – Jego uśmiech przygasł. – Nie wiedziałem, że Steven chodzi na
pani wykłady. Ostatnio niewiele ze mną rozmawia.
Nagle poczuła, że bardzo chce się wszystkiego dowiedzieć o tym przystojnym,
smutnym chłopcu, tak bardzo podobnym do swojego ojca. O bystrych, ślicznych
bliźniętach, i o ich tajemniczej, nieobecnej matce...
Obok nich przeszedł właśnie Enrique Valeros ze stosem grubych książek.
Uśmiechnął się nieśmiało; był bardzo blady, wyglądał na ciężko chorego. Oboje
powiedli za nim wzrokiem.
– Biedny chłopak, wygląda zawsze na kompletnie wykończonego – powiedział
w zamyśleniu Jon. – Dzisiaj znowu zauważyłem, że trzęsą mu się ręce.
Zastanawiam się, co mu jest. Może jest chory albo bierze narkotyki?
Camilla zmarszczyła brwi.
– Nie sądzę, żeby chodziło o narkotyki. Czytałam jego prace; są bardzo dobre,
konkretne, logiczne, Enrique pisze w bardzo zdyscyplinowany sposób. To godne
uwagi w przypadku kogoś, dla kogo język angielski nie jest językiem ojczystym.
Studenci, którzy zażywają narkotyki, są zwykle rozgadani i chaotyczni, ich prace
są rozwlekłe i niespójne, lecz uważają, że są cudownie elokwentni.
– Ale dlaczego on jest tak potwornie zmęczony?
– Nie wiem.
Czuła, że bardzo pragnie przysunąć się do niego i poczuć, jak obejmują ją jego
ramiona; było bardzo przyjemnie iść tak i czuć go blisko, mówić do niego i słyszeć
obok jego głos.
Czas nagle się cofnął i znowu była tamtą siedemnastoletnią dziewczyną, do
szaleństwa zakochaną.. , Nigdy nie przypuszczała, że można kogoś tak kochać. Ani
wtedy, ani teraz.
– Do widzenia – powiedziała, zatrzymując się pod drzwiami kwestury. – Życzę
miłego weekendu.
– Cześć, Gretchen – powiedziała do urzędniczki i z ulgą położyła stos książek
na oddzielającym je blacie. – Chciałabym się czegoś dowiedzieć o jednym z moich
studentów.
– Pod warunkiem, że dochowasz tajemnicy. – Pełna twarz Gretchen jaśniała
uśmiechem. – Czym mogę służyć?
– Powiedz mi wszystko, co wiesz o niejakim Enrique'u Valeros. Gdzie mieszka,
czy ma stypendium, i tak dalej.
Gretchen podeszła do kartoteki i wyciągnęła metalową szufladę. Przez chwilę
przerzucała znajdujące się w niej karty.
– Valeros Enrique... Nie pobiera stypendium – odpowiedziała po chwili. –
Ponadto zdaje się, że ma coś w rodzaju warunkowej wizy.
– Warunkowej?
– To znaczy, że może przebywać w Stanach tak długo, jak studiuje. Gdyby z
powodu złych ocen został skreślony z listy studentów, zostanie deportowany,
nawet gdyby w jego ojczystym kraju groziła mu śmierć.
– A skąd on pochodzi?
– Z Nikaragui.
– Rozumiem. Nikt mu nie pomaga? Żadna organizacja, żadna instytucja
religijna?
Gretchen przerzuciła fiszki.
– Nie. Chyba nie ma tu nikogo i nikt mu nie pomaga. Enrique jest zdany tylko
na siebie.
– Czy możesz mi podać jego adres i numer telefonu?
– Telefonu nie ma, ale mogę ci podać adres. Gretchen głośno przeczytała nazwę
ulicy.
– To strasznie daleko – powiedziała Camilla zapisując ją.
– Chyba tak – przyznała Gretchen. – Ten biedny chłopak po prostu nie może
sobie pozwolić na nic lepszego, skoro sam opłaca studia. Musi coś wynajmować z
kimś do spółki albo mieszka kątem u jakiejś staruszki.
Camilla spojrzała na nią zamyślona.
– Ciekawe, jak on sobie daje radę. – powiedziała.
W piątek Enrique zamknął sklep o północy. Umył podłogi, okna i kontuary,
przeniósł szufladę, z pieniędzmi do sejfu znajdującego się w pomieszczeniu obok, a
potem przygotował ekspresy do kawy, żeby były gotowe na rano.
Wreszcie zabrał stos swoich książek, opuścił budynek i starannie zamknął
drzwi na klucz, po czym wolnym krokiem poszedł ulicą w kierunku stacji
benzynowej, na której przez pięć dni w tygodniu pracował od pierwszej w nocy do
siódmej rano.
Miał nadzieję, że niewiele się będzie na dyżurze działo, co pozwoli mu odrobić
zaległe prace, a nawet przespać się chwilę między jednym klientem a drugim.
Pozdrowił nieśmiało kolegę, który właśnie kończył pracę, i usiadł na jego miejscu
w oszklonej budce. Położył książki na stoliku i zabrał się za komponowanie pracy.
Najpiękniejsze miejsce, jakie widział w życiu...
Oparł głowę na rękach i pozwolił ogarnąć się wspomnieniom. Napłynęły
natychmiast, jak na zamówienie. Ciepłe morze, wysoki, porośnięty zielenią brzeg,
śpiew ptaków dochodzący z lasu i jasne promienie słońca...
Podjechał duży samochód i Enrique zerwał się, żeby obsłużyć klienta. Umył
szyby, podał puszkę piwa; klient sięgnął do portfela po kartę kredytową i podał mu
mały, plastikowy przedmiot.
Enrique przez chwilę rozkoszował się jej dotykiem. Jak wielką miał w sobie
władzę ten niepozorny kawałek plastiku! Ciekawe, jak czuje się człowiek, który
posiada coś takiego na własność i ma pewność, że może sobie kupić wszystko, na
co mu przyjdzie ochota...
To coś takiego jak klucz do królestwa, pomyślał. Otwiera wszystkie drzwi.
Oddał klientowi kartę i przez Chwilę patrzył, jak duży samochód odjeżdża i
znika w mroku ulicy.
Wszystko jakoś się ułoży, powiedział do siebie. Życie wcale nie jest takie złe.
Następnego dnia jest sobota, co znaczy, że nie trzeba wcześnie rano wstawać,
nie ma zajęć na uniwersytecie i nie trzeba się spieszyć na autobus. Po pracy na
stacji benzynowej będzie mógł wrócić do domu i kilka godzin się przespać. Potem
odrobi zaległości i akurat zdąży na piątą do sklepu.
Enrique mieszkał w suterenie starej kamienicy, w pokoiku obok palarni, który
częściowo opłacał, pomagając palaczowi w pracy. W ten sposób, pracując na dwie
zmiany i ograniczając potrzeby do minimum, mógł opłacić studia i kupić książki.
Na jedzenie wydawał bardzo niewiele, o przyjemnościach nawet nie marzył.
Wrócił do swojej budki, próbując skupić myśli na temacie pracy.
Najpiękniejsze miejsce, jakie w życiu widział... Kartki notatnika wirowały mu
przed oczami, a ręce drżały tak bardzo, że nie mógł utrzymać pióra.
W sobotę rano rodzina Campbellów skorzystała z rzadko nadarzającej się okazji
i jadła razem śniadanie przy wielkim, drewnianym stole w kuchni.
Margaret wniosła właśnie tacę naleśników i dzbanek gorącego syropu; przy
talerzach bliźniąt postawiła szklanki z sokiem pomarańczowym..
– Proszę to wypić – powiedziała.
– Nie lubię takiego soku! Jest sztuczny, z puszki – skrzywił się Ari.
– Głupi jesteś – Zganiła go Vanessa. – To sok ze świeżych owoców. Margaret
wycisnęła pomarańcze pięć minut temu.
Ari spojrzał na starszą siostrę, próbując wytrzymać jej wzrok. Po chwili spuścił
oczy.
– Mały potwór – powiedziała Vanessa pogardliwie i wzięła dwa naleśniki. Jon
sięgnął po dzbanek z syropem i zwrócił się do Stevena:
– Dobrze się wczoraj bawiłeś?
Steven podniósł roztargniony wzrok znad książki leżącej obok jego nakrycia.
Przez chwilę patrzył na ojca, jakby nie dosłyszał pytania.
– Bardzo późno wróciłeś – wyjaśnił Jon. – Było już chyba dobrze po drugiej.
Musiałeś nieźle się bawić. Gdzie byłeś?
Przy stole zapadła martwa cisza. Wszyscy patrzyli na Stevena. Jego twarz lekko
zbladła, oczy pociemniały.
– Byłem z kolegami. To chyba wystarczy.
– Chyba nie. Nie znam twoich kolegów.
– Na Boga, tato! Mieszkamy tutaj od kilku tygodni. Czy mam ci przyprowadzać
każdego chłopaka, z którym się zaprzyjaźnię, i pytać, czy mi wolno z nim wyjść?
– Byłoby bardzo miło, gdybyś tak robił. Pytałem, gdzie byłeś, Steve?
– Rany... Jeździliśmy sobie po mieście, zadowolony jesteś? Byliśmy w kinie, w
Burger Kingu, a potem znowu sobie jeździliśmy. Byłbym w domu wcześniej, ale
skończyła się benzyna i musiałem iść piechotą na stację. To chciałeś usłyszeć?
– Chciałem usłyszeć prawdę. To wszystko.
Steven zerwał się z krzesła, cisnął serwetkę i wybiegł z kuchni. Po chwili
usłyszeli ryk silnika żółtego mustanga, startującego spod domu w obłoku kurzu.
Jon przez chwilę patrzył w okno. Tego rodzaju wymiana zdań między nim a
synem powtarzała się ostatnio coraz częściej, a potyczki słowne były coraz
ostrzejsze.
– Co to za książka, tato? – wyrwał go z zamyślenia głos Aarona. Widać było, że
chłopiec chce jakoś odwrócić jego uwagę od tego, co zaszło.
– „Duma i uprzedzenie" – odpowiedział. – Napisała ją Jane Austen.
– Czytasz przy jedzeniu? – spytała Vanessa z naganą w głosie. – Ty też?
– Doktor Pritchard kazała nam napisać referat; każdy dostał inny temat. Mnie
przypadło porównanie pięciu współczesnych powieściopisarzy angielskich z
pięcioma wybranymi pisarzami dziewiętnastego wieku.
– Potwornie trudne. – Vanessa spojrzała na niego z niekłamanym podziwem.
– Owszem, seminarium z literatury angielskiej to najtrudniejsze zajęcia ze
wszystkich.
– Dlaczego nie zmienisz grupy? Słyszałam, że wielu studentów tak robi.
– To nie w moim stylu. Nigdy nie przerywam niczego w pół drogi.
Zmarszczyła brwi i odsunęła dzbanek z syropem poza zasięg młodszego brata.
Ari tego nie zauważył.
– Nie mogę się doczekać, kiedy pojedziemy na ranczo – powiedział i
podskoczył na krześle. – Po prostu nie mogę. Kiedy tam pojedziemy, tato?
– Za pięć minut startujemy, kochanie. Mamy strasznie dużo roboty podczas
tego weekendu. Musimy pomóc Tomowi przy cielętach i kupić paszę. A ja będę
jeszcze musiał posiedzieć w nocy nad tym referatem.
Uśmiechnął się do bliźniąt, ciesząc się ich rozradowanymi buziami. Niepokój o
Stevena jeszcze się wzmógł.
Zresztą bał się nie tylko o niego. Vanessa była ostatnio bardziej agresywna niż
zwykle, a jej egoizm i zapatrzenie w siebie osiągnęło niepokojące stadium.
Znowu spojrzał na bliźnięta.
– A wy co będziecie robić, kiedy już dolecimy na miejsce?
– Objadać się – wyznał bez ogródek Ari. Jon spojrzał na Amy.
– A ty, córeczko? Już coś sobie zaplanowałaś? Amy zerknęła na niego z
nieśmiałym uśmiechem.
Była najbardziej uroczą i najłatwiejszą do kochania istotą ze wszystkich jego
dzieci. Ta drobna, krucha dziewczynka pod względem psychicznym była do niego
bardzo podobna. Miała te same upodobania i ten sam łatwy, otwarty stosunek do
świata.
Czasami myślał, że bliźnięta nie powinny tak stale przebywać razem. Zdradzały
wszelkie objawy głębokiego uzależnienia od siebie. Bardzo chciałby móc od czasu
do czasu porozmawiać z każdym z nich z osobna.
Ale Amy i Ari byli nierozłączni. Zawsze trzymali się razem; nie można było
zwrócić się do jednego z nich, nie oczekując przy tym odpowiedzi obojga. Jeśli tak
można powiedzieć, żyli chórem.
– Zapowiada się cudowny, jesienny dzień – powiedział i dotknął różowego
policzka Amy. – Warto go spędzić na powietrzu, na pewno sobie coś wymyślicie.
Może wsiądziecie na kucyki i pomożecie Tomowi zaganiać bydło do zagrody.
Bliźnięta wymieniły zachwycone spojrzenia i nic nie odpowiedziały. Vanessa
delikatnie ugryzła kawałek ciastka.
– A co myślisz o doktor Pritchard, tatusiu?
– Jest bardzo ładna i bardzo mądra – odparł automatycznie i spojrzał ze
zdziwieniem na córkę.
– Skąd ty znasz doktor Pritchard, Van? Ari nie dopuścił starszej siostry do
głosu.
– My też ją znamy. To ta pani, co ma z nami testy.
– Wiem, synku. Gwen mówiła mi, że doktor Pritchard zabiera was czasem do
siebie.
Vanessa obrzuciła ich dramatycznym spojrzeniem.
– A ja uważam, że ona jest cudowna – powiedziała afektowanym głosem. –
Była wczoraj u nas w szkole na zajęciach informacyjnych. Opowiadała o sztuce
dziennikarstwa i mówiła, czego powinniśmy się uczyć w przyszłym semestrze,
żeby dostać się na uniwersytet. Jest przepiękna, wytworna i elegancka.
– Owszem, to bardzo przystojna kobieta – przytaknął Jon i na chwilę się
zawahał. – Nieraz mi się wydaje, że już gdzieś ją widziałem. Kogoś mi
przypomina, ale nie mam pojęcia kogo.
Vanessa spojrzała na niego z nagłym zainteresowaniem.
– Myślisz, że ją gdzieś spotkałeś?
– Tak, ale nie pamiętam kiedy. To musiało być bardzo dawno temu. Vanessa
wrzuciła słodzik do kawy i wydęła wargi.
– Ktoś taki na pewno nie wychowywał się na ranczo. Przyjechała do Calgary
dopiero kilka lat temu.
– A gdzie mieszkała przedtem?
– Studiowała chyba w Montrealu, a doktorat zrobiła na Harvardzie. – Vanessa z
widoczną przyjemnością skupiła na sobie uwagę całej rodziny. – Urodziła się w
Stanach. Jej rodzina należy do najbardziej znanych rodzin amerykańskich, ale ona
nigdy o tym nie mówi. Wychowała się w Massachusetts i miała romans z jednym z
Kennedych. Doskonale jeździ konno, brała udział w zawodach jeździeckich
podczas olimpiady w Seulu. Zdobyła złoty medal.
Jon spojrzał sceptycznie na córkę.
– Skąd to wszystko wiesz, Van?
– Wszyscy to wiedzą. O doktor Pritchard bardzo wiele się mówi. Jest taka
interesująca. Strasznie się cieszę, że ją spotkałam. Ona jest fantastyczna.
Jon nie odezwał się; w milczeniu pił kawę. W myślach zobaczył twarz o
delikatnych rysach, wytworna, sylwetkę, przypomniał sobie opanowany sposób
bycia pani profesor. Czy naprawdę startowała w Seulu i romansowała z
Kennedymi, czy to zwykła kampusowa plotka?
Jeśli to wszystko prawda, to staje się zrozumiałe, dlaczego jest tak
powściągliwa w nawiązywaniu kontaktu. Ktoś z takiej sfery jak ona nie jest
zainteresowany towarzystwem faceta w niebieskich dżinsach, który podczas
weekendu łapie krowy na farmie. Nic dziwnego, że zachowuje wobec niego
dystans. Jest dla niej za prymitywny, pochodzi z innego świata.
– Tatusiu, czy ona ci się podoba? – Napotkał pytające spojrzenie Ariego.
– Czy Camilla ci się podoba, tatusiu? – powtórzył mały.
– Tak – odparł Jon po chwili wahania. – Tak, podoba mi się, synku.
– A chciałbyś się z nią ożenić?
Vanessa wybuchnęła śmiechem.
– Ożenić się! Z doktor Pritchard! Ale ty jesteś głupi, Ari! Czy możesz ją sobie
wyobrazić z nami na ranczu, w długich zabłoconych butach, i tak dalej? Przecież
ona by tam zwariowała!
Jon zganił ją wzrokiem. Ari spokojnie czekał na odpowiedź.
– Dlaczego mnie o to pytasz?
– Ona jest taka ładna i miła, i lubisz ją, dlatego jestem ciekaw, czy chciałbyś się
z nią ożenić.
Jon pomyślał o szczupłym, zgrabnym ciele, złocistych włosach i uśmiechu, z
jakim Camilla kiedyś patrzyła na Enrique'a Valerosa.
– Musiałbym się zastanowić – odpowiedział synkowi z powagą w głosie. – W
każdym razie, gdybym poważnie myślał o powtórnym małżeństwie, czego na razie
nie biorę pod uwagę, ktoś taki jak doktor Pritchard miałby chyba wielkie szanse.
Ari wskoczył na krzesło i pochylił się ku ojcu.
– Oświadczysz się jej? Kiedy?
Jon uśmiechnął się.
– Nie, synku. Na razie nie miałem nawet okazji spokojnie z nią porozmawiać;
oświadczyny w ogóle nie wchodzą w rachubę.
– Dlaczego?
– Ożenić się z kimś to nie to samo, co zaprosić go na filiżankę kawy. A
dlaczego pytasz? Tak bardzo ją lubisz, synku?
Ari niechętnie z powrotem osunął się na krzesło, wymienił spojrzenia z Amy i
wypił łyk mleka.
– Ona jest miła – powtórzył i wytarł usta wierzchem dłoni. – Ma w domu dwa
koty, nazywają się Elton i Madonna. Elton jest strasznie fajny.
Amy z przejęciem pokiwała głową.
– Bardzo ją lubimy. Wczoraj dała nam ciastka.
– Camilla nosi niebieskie dżinsy – dorzucił Ari – i koszulkę tutejszej drużyny
piłkarskiej. Bardzo lubi oglądać mecze.
– Nosi dżinsy i lubi futbol – powtórzył Jon z niedowierzaniem, próbując
wzbogacić obraz doktor Pritchard o nowe informacje. – Co ona jeszcze lubi? Czy...
Vanessa przerwała mu:
– A jak mieszka? Strasznie bym chciała to zobaczyć. Tam musi być pięknie.
Gdzie ona mieszka?
Ale bliźnięta straciły już zainteresowanie tematem rozmowy. Ari ześliznął się z
krzesła i skierował się do drzwi; Amy poszła w ślad za nim.
– Tatusiu, pospiesz się.
– Za pięć minut będę gotowy.
Jon uśmiechem podziękował Margaret za śniadanie, poszedł do holu i sięgnął
po kapelusz.
– Słuchaj Margaret, kiedy mnie nie będzie – polecił Vanessie i otworzył drzwi
na dwór – i przypomnij Stevenowi, że podczas weekendu ma wracać do domu o
pierwszej. Jeśli tego nie zrobi, będzie miał ze mną do czynienia po powrocie.
– Powiem mu – przyrzekła Vanessa. – Baw się dobrze, tatusiu.
– I niech pan pozdrowi Toma! – krzyknęła z kuchni Margaret. – Niech mu pan
powie, żeby poprosił Caroline o rękę, zanim jakiś inny kowboj mu ją poderwie.
Jon roześmiał się. Wyszedł z domu, zaciągnął się łagodnym powietrzem
pełnym jesiennego słońca i ruszył w stronę hangaru, gdzie przy samolocie czekały
na niego bliźnięta.
Minęła północ i zrobiło się zimno. Camilla mocniej otuliła się grubym swetrem
i poruszyła zgrabiałymi palcami. Siedziała w jednym z pomieszczeń
zdewastowanego mieszkania, przeznaczonego na potrzeby bezdomnych dzieci. W
pokoju, oprócz zniszczonego drewnianego biurka i drzwi wiodących do odrapanej
toalety, znajdowały się szafy ścienne pełne najrozmaitszych ubrań pochodzących z
darów, stare koce i apteczka z lekarstwami pierwszej pomocy.
Dzieci ulicy nazywały między sobą ten pokój „biurem", ale Camilla i inni
przychodzący tu ochotnicy uważali go raczej za klitkę, od dawna zbyt małą na
potrzeby podopiecznych. Również środki finansowe, jakimi dysponowali, nijak się
miały do potrzeb stale rosnącej liczby młodocianych bezdomnych, zapełniających
ulice miasta.
Obdarty chłopak wsunął głowę do pokoju i uśmiechnął się szeroko, ukazując
braki w uzębieniu. Obok niego, słaniając się na chudych nogach, stała wynędzniała
dziewczyna o ufarbowanych na pomarańczowo włosach. Była bardzo blada i
patrzyła przed siebie mało przytomnym wzrokiem.
– Cześć, królowa – rzucił chłopak. – Jak leci?
Nazywali ją „królową" z powodu jej wytwornego wyglądu. Dzieci ulicy
wszystkich obdarzały „ksywą", oswajając świat i ludzi poprzez nadawanie im
nazw; Camilla dostrzegała w tym mechanizmy obronnej sposób redukowania lęku
przed nieznanym. Bezdomni nie wiedzieli, skąd przychodzą wolontariusze, którzy
im pomagają, i nie interesowali się tym. Camillę natychmiast nazwali „królową" i
na początku nie było to bynajmniej określenie wyrażające sympatię.
Teraz, po prawie pięciu latach ochotniczej pracy w domu pomocy dla
bezdomnej młodzieży, Camilla cieszyła się powszechnym uznaniem. Bywała tu raz
w tygodniu, nigdy nie krzyczała, nie łajała, nie wyrażała dezaprobaty wobec
postępowania młodych. Spokojnie słuchała, uśmiechała się i pomagała, kiedy tylko
mogła, – U mnie wszystko w porządku – odpowiedziała na pytanie chłopca. –
Kogo przyprowadziłeś?
Objął dziewczynę ramieniem i podtrzymał ją.
– To jest Rosie. Trochę niedobrze się czuje. Zjadła coś, co jej zaszkodziło.
Dzisiaj na ulicy sprzedają jakieś okropne świństwa, królowo. Mnóstwo dzieciaków
się pochorowało.
Camilla spojrzała na niego zaniepokojona.
– Jakiś nowy narkotyk? Skąd go mają?
– Nie wiem, ale ludzie strasznie chorują. Okropnie to wygląda.
Camilla spojrzała na papiery rozłożone na biurku. Noc zapowiada się
pracowicie.
– Powiedz, że jestem tutaj, gdyby ktoś potrzebował pomocy. Chyba teraz
powinieneś zaprowadzić Rosie do lekarza.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Do lekarza? Chyba żartujesz, królowo?
Camilla sięgnęła do kieszeni żakietu i wyjęła dziesięć dolarów.
– W takim razie kup jej coś do picia albo do zjedzenia – powiedziała, wręczając
je chłopcu. – Może zupę albo coś ciepłego.
Chłopak z wdzięcznością przyjął pieniądze i podtrzymując dziewczynę,
chwiejnym krokiem opuścił pomieszczenie.
Camilla przez chwilę śledziła ich wzrokiem przez rozbite okno, a potem znowu
wróciła do poprawiania wypracowań, które miała przed sobą.
Gniew nie pozwalał jej się skupić. Gdyby tak mogła złapać tych ludzi, którzy
na ulicy sprzedają narkotyki dzieciakom! Bez najmniejszych wyrzutów sumienia
wpakowałaby ich na długie lata do więzienia. Ochotnicy z placówek tego typu na
co dzień stykali się z ofiarami handlarzy narkotyków. Widzieli ogrom nieszczęścia,
degradację fizyczną i psychiczną młodych ludzi, zniweczone marzenia, rozbite
rodziny... Chorobę i śmierć.
Jednak nic nie mogli zrobić. Ich pomoc ograniczała się do obecności w tej z
łaski przydzielonej ruderze i dawania nadziei, że uśmiech, zrozumienie i dobre
słowo, wsparte ciepłym kocem, kubkiem kawy i jakimś lekiem to nieco więcej niż
nic. Potrzebne były środki finansowe, pomoc rządowa, uruchomienie funduszy
publicznych; potrzebna była wielka, powszechna akcja społecznej pomocy.
Odgarnęła włosy z czoła i znowu pochyliła się nad stołem. Teraz miała przed
sobą pracę Stevena Campbella; zaczęła ją czytać z zaciekawieniem.
„Celem mojego życia jest zostać współczesnym Robin Hoodem. Odbierać
bogatym – takim jak na przykład moi rodzice – i dawać biednym. Nie widzę nic
moralnie nagannego w tym, że to, co dla jednego człowieka jest nadmiarem, ktoś
siłą mu odbierze, aby wspomóc naprawdę potrzebujących. W tym celu nie
zawahałbym się nawet przed działalnością przestępczą. Szlachetny cel w świecie,
gdzie podział dóbr jest tak bardzo niesprawiedliwy, uświęca środki".
„Nie zawahałbym się nawet przed działalnością przestępczą... "
Przypomniała sobie ładną, młodą twarz, posępne, uparte spojrzenie, i
pomyślała, że Jon Campbell będzie miał poważne problemy ze swym starszym
synem. „Cel uświęca środki", przeczytała raz jeszcze.
Nie powinno jej to obchodzić. To nie jej sprawa.
Ale są jeszcze bliźnięta...
Uśmiechnęła się do siebie. Ari i Amy to dzieci zupełnie inne, urocze,
intrygujące, pełne zapowiedzi i tajemnic.
Wejście w ich świat było dla Camilli wielkim przeżyciem. Obcując z nimi,
nagle uświadomiła, sobie, że ona sama nigdy nie miała prawdziwego dzieciństwa.
A one nigdy nie miały prawdziwej matki. Doskonale zdawała sobie sprawę,
jakimi komplikacjami grozi w tym przypadku zaspokajanie emocjonalnych
potrzeb, ale nie była w stanie oprzeć się pokusie obcowania z tymi niezwykłymi
dziećmi.
Gdyby tylko nie były dziećmi Jona Campbella, człowieka, który miał klucz od
jej przeszłości! Człowieka, który tak bardzo zagrażał jej poczuciu bezpieczeństwa!
– Królowo!
Do pokoju wpadła blada dziewczyna.
– Jak dobrze, że jesteś!
– Witaj, Marty. Co się stało?
Dziewczyna miała na sobie brudną, bawełnianą koszulkę, stare spodnie i
wykrzywione męskie buty. Była przerażona.
– Coś z Chase'em?
Marty pokiwała głową i wytarła brudnymi rękami oczy.
– Wziął jakieś straszne świństwo. Nie wiem... Camilla wstała od biurka.
– Słyszałam, że coś złego dzieje się na mieście. Bardzo z nim źle?
– Nie wiem... On chyba... chyba... umiera...
Camilla złapała apteczkę, telefon komórkowy, i wybiegła z pokoju.
– Nie ma chwili do stracenia! Biegniemy!
Po chwili obie brnęły już przez sterty śmieci walające się po pustych ulicach,
pomiędzy kikutami wypalonych domów.
Rozdział 5
Stała sama na ciemnej ulicy, rozświetlonej błyskiem czerwonych świateł karetki
pogotowia, szybko niknących w mroku. Nieraz już asystowała przy podobnych
scenach.
Załoga karetki nie chciała wziąć Marty razem z chorym. Camilla musiała użyć
całej swej elokwencji, by ich przekonać, że obecność dziewczyny w tym przypadku
jest konieczna. Chase musi ją zobaczyć przy sobie, kiedy odzyska przytomność.
Teraz, kiedy została sama, zamyśliła się smutno. Ludzie tak bardzo
przyzwyczaili się widzieć w dzieciach ulicy istoty niższego gatunku, że odmawiali
im prawa do ludzkich uczuć, rezerwując je dla posiadaczy własnych domów,
samochodów lub chociaż czystych, schludnych ubrań. Marty była miłą, porządną
dziewczyną, a Chase, mimo brania narkotyków, był przyzwoitym chłopcem,
nieśmiałym i sympatycznym, a przy tym wyjątkowo uzdolnionym muzycznie. Od
roku utrzymywał siebie i Marty uliczną grą na gitarze. Grywał na rogach
ruchliwych ulic, a Marty zbierała datki do blaszanego pudełka.
Camilla nie wiedziała, skąd pochodził, dlaczego żył na ulicy i brał narkotyki.
Ciekawiło ją, dlaczego jego losy tak się potoczyły, ale wiedziała, że nigdy nie
pozna odpowiedzi na to pytanie. Dzieci ulicy zwykle zachowywały tego rodzaju
tajemnice dla siebie. Każda z tych młodych twarzy była jak zatrzaśnięta książka,
której nikt nie przeczyta.
Może dlatego tak bardzo lubiła z nimi przestawać. Tutaj nikt nikogo nie pytał o
przeszłość, nikt nikomu nie opowiadał o swoim domu.
Tak jakby obowiązywała jedna, ściśle przestrzegana zasada: nigdy nie oglądaj
się wstecz.
Niespodziewane wtargnięcie Jona Campbella pozbawiło ją tego luksusu.
Zmieniło wszystko. Jon stał się powodem koszmarów, które dręczyły ją w nocy, i
stresu, który przygniatał ją w dzień.
Rozumiała oczywiście, że jedynym sposobem wydobycia się z koszmaru jest
wyrzucenie z siebie tego, o czym nigdy nie mówiła. Zbyt wiele wiedziała o
psychicznych mechanizmach ludzkich zachowań, żeby nie zdawać sobie sprawy,
że wydarzenia zepchnięte w podświadomość działają na zasadzie trucizny, z
czasem niepostrzeżenie rozchodząc się po całym organizmie i uniemożliwiając
jego normalne funkcjonowanie.
Wiedziała to wszystko, a jednak nie była w stanie zastosować wiadomości
teoretycznych w praktyce.
Powinna pewnie iść do psychoterapeuty, przyłączyć się do jakiejś grupy i
znaleźć sobie kogoś, komu zaufa i opowie o swojej przeszłości, nie mogła jednak
tego zrobić. Na samą myśl o tym, że miałaby komuś opowiedzieć, co ją spotkało,
czuła się przybita i ciężko chora.
Przysiadła na krawężniku i skuliła się roztrzęsiona, próbując opanować
zdenerwowanie. Stale miała przed oczami śmiertelnie bladą twarz Chase'a, jego
rozszerzone źrenice, konwulsje wstrząsające ciałem i odchodzącą od zmysłów z
przerażenia Marty.
Minęła już północ i ruch w mieście prawie ustał. Nieliczni przechodnie nie
zwracali uwagi na kobiecą postać skurczoną na krawężniku. Jesienny wiatr
rozwiewał jej włosy i chłodnym powiewem dotykał pleców. Na brudny chodnik
spadły pojedyncze krople deszczu.
Drżąc, ukryła twarz w dłoniach. Razem z deszczem spadły na nią wspomnienia
i nie potrafiła ich od siebie odepchnąć.
Lipiec 1977
Siedzę za nim na motocyklu. Wiatr targa mi włosy i huczy w uszach. Jestem
bardzo słaba, trzymam się go kurczowo. Nie wiem, dokąd mnie wiezie i co się
stanie potem.
Mówię sobie, że to bez znaczenia, że nieważne, co mi zrobi. Ale mimo to boję
się...
Motocykl zatrzymuje się przed odrapanym budynkiem niedaleko autostrady. W
porannym świetle wydaje się pusty i smutny. Na podjeździe stoi kilka ciężarówek,
jakieś krzewy gną się pod podmuchem wiatru. Chłopak zdejmuje mnie z motoru
jak małe dziecko i sadza na krawężniku.
– Zaraz wracam – mówi – nigdzie nie odchodź.
Chyba żartuje; nawet nie jestem w stanie wstać o własnych siłach. Podciągam
kolana pod brodę i kładę na nich głowę; zamykam oczy, żeby nie widzieć światła i
przepełnionego śmietnika obok motelu. Od słońca zaczyna boleć mnie głowa.
Chłopak wraca, w ręce ma klucz. Otwiera jeden z pokoi i niesie mnie do
środka.
Niewyraźnie dostrzegam pokryte liszajem ściany, stare meble, brązowy,
wytarty dywan i małą łazienkę za przepierzeniem.
Niezbyt tu ładnie, ale i tak o wiele lepiej niż w przydrożnym rowie.
Kładzie mnie na łóżku i idzie do łazienki. Słyszę szum lejącej się wody. Potem
wraca. Zdejmuje kurtkę i zaczyna mnie rozbierać. Zaczynam się bronić, próbuję
odepchnąć jego ręce. Ale jest za silny.
Po chwili jestem zupełnie naga. Czuję coś jakby ulgę, że zdjęto ze mnie te
brudy. Zwijam się na łóżku, próbując ukryć się przed nim. Nie wiem nawet, kim
jest.
– Przepraszam – szepcze – przepraszam, że to robię, ale to nie potrwa długo.
Kulę się cała w przewidywaniu bólu, jestem przerażona. Chłopak podnosi mnie,
niesie do łazienki i delikatnie kładzie do wanny.
– Teraz zostawię cię samą – mówi. – Wychodzę...
Zamyka za sobą drzwi.
Ożywam pod wpływem wody. Pogrążam się w błogostanie, lekko poruszam
ramionami i nogami, potem myję włosy szamponem, który postawił obok na półce.
W końcu z wahaniem wychodzę z wanny i próbuję się wytrzeć.
Jestem potwornie głodna. Uchylam drzwi i chłopak natychmiast jest przy mnie.
Bierze ręcznik i pomaga mi się wytrzeć.
Potem niesie mnie do pokoju, odchyla koce i kładzie mnie do łóżka. Idzie w
drugi koniec pokoju po swój plecak. Otwiera go i wyjmuje białą koszulkę, którą
wkłada mi potem przez głowę. Czuję przyjemny zapach czystości i słońca.
Znowu opadam na poduszkę z rozrzuconymi, mokrymi włosami. Chłopak
wyjmuje z plecaka szczotkę i grzebień. Najpierw powoli rozczesuje, a potem
czesze moje długie, splątane włosy, delikatnie, żeby nie sprawić mi bólu. Potem
spina je gumką.
Sytuacja jest bardzo dziwna. Dwoje całkiem sobie obcych ludzi, pogrążonych w
domowej, tak bardzo intymnej czynności. Jestem jednak zbyt zmęczona, żeby się
nad tym zastanawiać. Kiedy kończy mnie czesać, zamykam oczy i świat
rozpryskuje się wokół mnie tysiącem kolorowych błyskawic. Zapadam się,
odchodzę, tracę przytomność.
Chłopak poprawia mi poduszki i otula mnie kocami. Na krótką chwilę ogarnia
mnie ciepło, poczucie bezpieczeństwa. Jest mi dobrze. Potem pogrążam się we śnie
tak gwałtownie, jakbym spadała w przepaść.
Jakiś samochód zahamował cicho przy krawężniku. Rzucona przez okno
butelka rozprysnęła się u jej stóp. Pogrążona we wspomnieniach, Camilla uniosła
głową, jakby nagle przebudzona. Samochód pomknął dalej; przed oczami mignęły
jej twarze młodych ludzi, rozległ się nieprzyjemny śmiech.
Sportowy, żółty samochód. Twarze jadących w nim młodych ludzi coś jej
przypominały. Musiała ich już kiedyś widzieć w tej dzielnicy, ale nie utrzymywali
kontaktu ze schroniskiem.
Kiedy pojazd zniknął, powoli, wstała, sięgnęła po apteczkę i poszła ulicą z
powrotem w stronę schroniska, mając dziwne wrażenie czegoś nierealnego.
Po dwudziestu latach twarz tamtego chłopca z motelu była stale żywa i
wyraźna; przystojna twarz chłopca, który pewnego letniego ranka przykląkł obok
niej i wydobył ją z błota, w którym się pogrążała.
Przed chwilą, w słabym blasku zapalanego papierosa, ujrzała twarz tego
samego chłopca za kierownicą żółtego samochodu.
W niedzielę wieczorem, w dwa tygodnie po rozpoczęciu roku akademickiego,
Enrique wrócił z pracy o pierwszej w nocy. Ponieważ tego dnia nie miał dyżuru na
stacji benzynowej, dodatkowe pół godziny poświęcił na mycie podłóg i
porządkowanie zaplecza sklepu. Był wykończony i lepił się od brudu – przez
nieuwagę podczas sprzątania wylał na siebie kubeł pełen brudnej wody.
Noc jest najlepszą porą na wzięcie prysznica. Małą, pokrytą płatami odrapanej
farby łazienkę dzielił z czterema innymi mieszkańcami sutereny i w ciągu dnia
zawsze ktoś przerywał mu mycie pukaniem do drzwi.
Uśmiechnął się w duchu na myśl o strugach ciepłej wody i zaczął rozpinać
kurtkę. Wtedy nagle stało się coś dziwnego. Wokół zapanowała ciemność, pod
głową poczuł twardą podłogę i zapach brudnego linoleum przy policzku.
Nie powinienem tak leżeć w ubraniu, miałem przecież się umyć, pomyślał
niezbornie. Muszę sobie zrobić coś do zjedzenia, muszę wstać...
Wstać jednak nie mógł. Jego ciało odmówiło mu posłuszeństwa i stało się nagle
bezwładną, wrogą masą, uniemożliwiającą mu zajęcie pionowej pozycji. Poczuł
gwałtowne mdłości i stracił przytomność, wchłonięty przez lepką ciemność.
Camilla miała właśnie trzygodzinną przerwę po zajęciach z pierwszym rokiem,
którą postanowiła poświęcić na przeczytanie referatów studentów i poprawienie
artykułów, które napisała dla pewnego naukowego amerykańskiego pisma.
Około dwunastej rozległo się pukanie do drzwi jej gabinetu, a po chwili
wsunęła się głowa sekretarki.
– Pani profesor, ma pani wolną chwilę? Przyszedł pewien student.
Camilla spojrzała na zegarek i poprawiła włosy.
– Poproś go, Joyce – rzekła roztargnionym tonem. Sekretarka zniknęła, a na jej
miejscu pokazał się Jon Campbell. Zamknął za sobą drzwi i podszedł do biurka.
Przez krótką chwilę panowała cisza.
Po co on przyszedł? – zastanawiała się, usiłując ocenić sytuację i zebrać myśli
mimo popłochu, w jaki wpadła na jego widok. Jesteśmy teraz sami, może on
wszystko pamięta i teraz zrobi pierwszy ruch. Nareszcie powie, jak zamierza
wykorzystać te przeklęte informacje, które posiada.
Jon jednak nic nie powiedział. Nie proszony usiadł w jednym z foteli i
uśmiechnął się w swój zwykły, nieco niedbały sposób.
– Dzień dobry panu – powiedziała, znacząco patrząc na rozłożone na biurku
papiery. – Czym mogę służyć?
– Mam problem z tym referatem.
Niemal odetchnęła z ulgą.
– Skoro uważa pan, że nasze seminarium sprawią panu trudności, to może... –
zaczęła z nadzieją, że jej metoda odniosła spodziewany skutek.
– Nie sprawia mi trudności – przerwał jej, – Przeciwnie, bardzo mnie
zainteresowało. Po prostu mam kłopot ze znalezieniem książek. Chodzi o
angielskich powieściopisarzy dziewiętnastego wieku. Chciałbym, żeby mi pani
powiedziała, gdzie mam ich szukać.
– Mogłabym zobaczyć listę?
Podał jej spis brakujących książek i rzuciła na nie okiem. Rzetelność
uniwersyteckiego wykładowcy na moment starła się w niej ze strachem osaczonego
człowieka. W końcu profesjonalizm zwyciężył.
– Mogę panu pożyczyć te książki – powiedziała, nie patrząc na niego – tylko
bardzo proszę o nie dbać. Bardzo bym chciała dostać je z powrotem.
Jon uprzejmie skinął głową.
– Będę bardzo wdzięczny, dziękuję.
Wstała zza biurka i podeszła do półek z książkami. Odwróciła się i zaczęła
szukać, czując na sobie jego wzrok.
Nie patrz tak na mnie! – krzyknęło w niej coś. Nie siedź tak i nie patrz na moje
włosy i całą postać, bo jeszcze sobie przypomnisz...
– Proszę, oto one.
Podała mu książki i znowu schroniła się za biurkiem.
– Dziękuję. – Otworzył jeden z tomów i spojrzał na pierwszą stronę, gdzie
widniało nazwisko właściciela. – Camilla Pritchard – przeczytał głośno. – Camilla
to bardzo ładne imię.
Nie podnosiła głowy, modląc się, żeby już sobie poszedł, zwłaszcza że jej
pamięć zaatakował jego głos sprzed dwudziestu lat:
„Callie to takie śliczne imię, jesteś taka piękna. Callie, pocałuj mnie, pozwól się
dotknąć... "
Cisza w gabinecie przeciągała się.
– Zaczął... pan już pisać ten referat? – przemówiła wreszcie Camilla.
– Bardzo dużo przeczytałem i zrobiłem notatki. W czasie ostatniego weekendu
na ranczu wstawałem o trzeciej nad ranem, żeby trochę nad tym popracować.
– Gdzie leży pańskie ranczo? – zapytała wbrew sobie, nie patrząc na niego.
– Tuż przy granicy, w Saskatchewan. Mamy prawie pięćset sztuk bydła i
stadninę.
Oczywiście wszystko to wiedziała. Już raz to słyszała. Opowiedział jej o
należącym do rodziny ranczu dwadzieścia lat temu. Zresztą bliźnięta gadały o tym
bez przerwy. Bardzo tęskniły za domem.
Poczuła wyrzuty sumienia, że tak źle o nim myślała. Jak mogła przypuszczać,
że Jon Campbell coś knuje...
– Musi panu tego brakować.
– Bardzo, ale na szczęście mam samolot i mogę w każdej chwili tam polecieć.
Tutaj, za miastem, kupiłem duży, wygodny dom. To oczywiście nie to samo co
ranczo, ale jest dość miejsca dla wszystkich.
Spojrzała na niego nieśmiało.
– Bliźnięta... – zaczęła i urwała. – One bardzo tęsknią za domem – dokończyła.
– Jak rozumiem, wiele pani opowiadają. Zupełnie je pani zawojowała, a one
zwykle z dystansem odnoszą, się do obcych.
– To bardzo niezwykłe dzieci. Nigdy dotychczas nie spotkałam tak bardzo
rozwiniętych pod względem intelektualnym dzieci w tym wieku. A ponadto...
Pochylił się ku niej. – Tak?
– Mimo że są tak niezwykle inteligentne i mają takie niepospolite możliwości
umysłowe, są skromne i zachowują się bardzo naturalnie. Nie są zepsute ani
rozpuszczone, jak niektóre z dzieci objętych naszym programem. To bardzo
ciekawe połączenie pod względem psychologicznym.
W jego wzroku dostrzegła żywe zainteresowanie.
– Jaki z tego wniosek? Camilla uśmiechnęła się.
– Wniosek jest taki, że robi pan dobrą robotę.
Odpowiedział jej uśmiechem tak szczerym i serdecznym, że znowu ogarnęła ją
chęć przytulenia się do niego.
– Próbuję być dobrym ojcem, ale to niełatwe.
– Ich matka...
– Matka jest nieobecna w ich życiu. Widują ją kilka razy w roku. Wiem, że
bardzo cierpią z tego powodu.
Nie mogła się opanować:
– Strasznie to trudno zrozumieć. Nie wyobrażam sobie osoby, która może nie
chcieć ich stale widywać.
– Po prostu nie zna pani mojej byłej żony.
Dlaczego w takim razie Ożeniłeś się z nią? – zapytała w duchu. Jon zupełnie
jakby czytał w jej myślach.
– Pewnie zastanawia się pani, jak mogłem się w takim razie z nią ożenić,
prawda?
Poczuła, że się czerwieni, toteż wstała i odwróciła się, udając, że szuka jakiejś
książki.
– To nie powinno mnie obchodzić.
Wyjęła jakiś tom na chybił trafił i wróciła za biurko.
– Zazwyczaj wolę nie angażować się osobiście w życie swoich studentów,
panie Campbell.
– Może mogłaby pani mówić do mnie Jon? Jest pani tak bardzo zaprzyjaźniona
z moimi dziećmi, że i my możemy chyba zwracać się do siebie trochę mniej
formalnie.
– Sądzę, że byłoby lepiej pozostawić wszystko tak jak jest.
– Doprawdy?
Zmrużył oczy i poczuła, że jej zdenerwowanie rośnie.
– Steven to też bardzo zdolny chłopiec – powiedziała, żeby coś powiedzieć.
– Wiem. Kiedy był młodszy, miał zawsze bardzo dobre stopnie. Był takim
wesołym, szczęśliwym dzieckiem... Ostatnio bardzo się zmienił.
– Myśli pan... Myśli pan, że to może mieć związek z sytuacją, jaka panuje w
rodzinie? W tym, co pisze, czuje się sporą dozę wrogości do otaczającego go
świata.
Twarz Jona spochmurniała.
– Tak, chyba tak, to może mieć związek.
Przez chwilę milczał, potem potrząsnął głową.
– Człowiek całe życie płaci za błędy, które popełnia w młodości. Gdyby to
chodziło tylko o mnie, zupełnie bym się nie przejmował, ale nie mogę sobie
darować, że dzieci cierpią z powodu głupstwa, które kiedyś zrobiłem.
Camilla zaczęła bezmyślnie kartkować książkę, nie wiedząc, co ma powiedzieć.
– Proszę mi powiedzieć, czy miała pani kiedyś męża? – spytał nieoczekiwanie.
Przecząco pokręciła głową.
– A była pani zakochana?
W jego oczach dostrzegła błysk. Tak, w tobie, odparła w myślach.
– Co pan wie o kolegach Stevena? – zapytała zamiast odpowiedzieć.
– O jego kolegach? Nie znam ich. To znaczy, odkąd się przeprowadziliśmy
tutaj, żadnego nie poznałem. Steven nie jest już w wieku, kiedy się przyprowadza
kolegów, żeby ich pokazać tacie. Wychodzi z domu i nie wiem, dokąd idzie.
Spojrzał na nią z nagłym niepokojem.
– Sądzi pani, że jest coś, o czym powinienem wiedzieć?
Zamrugała powiekami; i tak już powiedziała trochę za dużo. Nie chciała się
angażować.
– Zapytałam, bo wydaje mi się, że go widziałam w towarzystwie kilku
chłopców, którzy...
– Tak... ?-zawiesił głos.
– ... nie są dla niego najlepszym towarzystwem – dokończyła bezradnie. – To
nie są moje sprawy i proszę mu nie wspominać, że cokolwiek na ten temat
mówiłam.
– Zachowam dyskrecję, ale muszę z nim porozmawiać. Czy to byli jacyś
studenci?
– Nie – odparła stanowczo. – Nie, to na pewno nie byli studenci.
Nie zapytał, skąd ta pewność, lecz widziała, że patrzył na nią z rosnącym
zainteresowaniem. Jesienne słońce wniknęło do środka przez okno, jasną smugą
położyło się na biurku i pieszczotliwie musnęło rzędy książek na półkach.
Oboje milczeli.
Jon oparł się wygodniej w fotelu jak ktoś, komu nie spieszy się do wyjścia.
– Enrique Valeros nie pokazał się dzisiaj na zajęciach – zauważył po chwili.
Camilla spojrzała na niego z przestrachem.
– Wiem. Po raz pierwszy był nieobecny. Ostatnio bardzo źle wyglądał, gorzej
niż zwykle.
– Zaniepokoiło to panią?
– Oczywiście.
Uśmiechnął się, – Widocznie nie jest pani taka twarda i pozbawiona ludzkich
uczuć, jak pani udaje. Jak to jest?
Usłyszała dzwonek alarmowy. Pora kończyć. Zamknęła książkę znużonym
gestem.
– Pan wybaczy, ale mam mnóstwo pracy...
– Ma pani może jego adres? – zapytał, nie zwracając uwagi na to, co
powiedziała i co chciała okazać. – Właściwie po to tu przyszedłem. Wpadnę do
niego i zobaczę, co się z nim dzieje.
Otworzyła notatnik.
– Zaraz, mam go tutaj, Przeczytała nazwę ulicy i popatrzyła na notującego Jona.
– Zaglądałam do niego, ale nigdy go nie zastałam. Chyba gdzieś pracuje po
zajęciach.
Jon uniósł brwi.
– Po prostu tamtędy przejeżdżałam – wyjaśniła, chociaż o nic nie zapytał. – To
straszne miejsce – dodała po chwili.
– W takim razie pojadę tam i zobaczę, co on porabia po wykładach.
– Gdy wstał, uśmiechnęła się do niego.
– Bardzo dziękuję, naprawdę bardzo dziękuję.
Jon podszedł do drzwi i zatrzymał się. Spojrzała na niego pytająco.
– Co jeszcze?
– Pójdzie pani ze mną na kawę? Chętnie porozmawiałbym z panią o czymś
innym niż dzieci i nauka.
Nie odpowiedziała.
– A może pozwoli się pani zaprosić na lunch?
Uniosła ku niemu oczy i na krótką chwilę znowu poczuła jego wargi na swoich
ustach, jego młode ciało, pożądanie, które...
Pchnięte z zewnątrz drzwi otworzyły się gwałtownie. Gwen Klassen wtargnęła
do środka bez pukania.
– Czy mogę?
Uśmiechnęła się do Jona i pytająco spojrzała na Camillę.
– Wejdź, bardzo proszę.
Camilla odetchnęła z ulgą i spojrzała na nią z wdzięcznością.
– Wejdź, pan Campbell właśnie wychodzi.
Jon nawet nie drgnął. Przy drobnej, siwowłosej Gwen robił wrażenie wielkiego
lwa w pełnym rozkwicie swej męskiej siły. Camilla nie mogła od niego oderwać
oczu.
– Cześć, Jon – powiedziała wesoło Gwen. – Co słychać?
– Wszystko w porządku. Jak tam moje dzieciaki? Uśmiech Gwen pogłębił się
jeszcze.
– Zjadły lunch z kilkoma studentami ostatniego roku, a teraz wspólnie bawią się
komputerem. Musisz do nich wpaść i zobaczyć.
– Próbowałem właśnie zaprosić doktor Pritchard na lunch. Może da się
namówić i pójdzie ze mną do dzieci.
– Doskonały pomysł! – Gwen skarciła wzrokiem koleżankę. – Dlaczego nie
chcesz iść? Musisz zobaczyć, jak bliźnięta buszują po Internecie. To naprawdę
wspaniały widok.
– Camilla spojrzała na nią błagalnie i spuściła głowę.
– I co pani zadecydowała, doktor Pritchard? – odezwał się Jon. – Zjemy razem
lunch?
– Nie – odrzekła spokojnym głosem, chociaż serce waliło jej nieprzytomnie. –
Zobaczymy się na wykładzie, do widzenia panu.
Skłonił się i wyszedł. Zostały same.
Gwen natychmiast wskoczyła na swą grzędę na brzegu biurka i obrzuciła
koleżankę oskarżycielskim spojrzeniem.
– O co ci chodzi? – spytała Camilla.
– Dlaczego nie chciałaś iść z nim na lunch?
– Bo nie miałam ochoty.
Camilla złapała jedno z wypracowali i zaczęła je poprawiać gwałtownymi
pociągnięciami pióra.
– Idź sobie.
Gwen siedziała nieporuszona.
– Ani myślę, muszę się zastanowić. Dlaczego kobieta nie chce iść na lunch z
takim mężczyzną jak ten? Z powodu jego wyglądu? Chyba tak, Jon Campbell jest
niezwykle przystojny. Do tego jest bardzo miły, bogaty, ma urocze dzieci, jednym
słowem doskonale zrobiłaś, że z nim nie poszłaś. Brawo, Camillo, takich facetów
trzeba unikać.
Camilla uśmiechnęła się wbrew sobie.
– Zupełnie niepotrzebnie się wyzłośliwiasz. A teraz koniec, nie chcę o tym
mówić.
Gwen podskoczyła na swej grzędzie.
– Ale ja wcale nie skończyłam.
Camilla spojrzała na nią ze zniecierpliwieniem.
– Gwen, przecież on jest moim studentem.
– Co z tego? Przecież oboje jesteście dorośli!
– Po prostu nie wypada, to wszystko.
– Nie ty pierwsza, nie ty ostatnia. Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę,
ale na naszym kampusie to się zdarza. Takie randki.
– To nie miała być randka!
– Powiedz mi szczerze, dlaczego nie chcesz mieć nic wspólnego z tym
mężczyzną. Powiesz mi, i już mnie nie ma. Przyrzekam.
Camilla przez chwilę milczała, bawiąc się piórem.
– Czy wiesz, że matka bliźniąt prawie wcale do nich nie przyjeżdża? Ma
czworo dzieci, których nie widuje. Podobno mieszka w Szwajcarii z jakimś
instruktorem narciarskim. Trochę to dziwne.
– Co z tego? Jaki to ma związek z pójściem na lunch?
– Co to musi być za człowiek, skoro... – Camilla przerwała, czując, że się
czerwieni.
Gwen skrzywiła się.
– Uważasz, że on musi być strasznie prymitywny, skoro się związał z kimś
takim, tak? O to ci chodzi?
– Chyba tak... Gwen, czy my naprawdę musimy...
– Nie sądzisz, że człowiek ma prawo popełniać błędy, zwłaszcza kiedy jest
bardzo młody?
– Nie wiem.
– Ile Steven ma lat?
– Chyba osiemnaście. Dlaczego pytasz?
– Bo to znaczy, że Jon Campbell miał niewiele ponad dwadzieścia lat, kiedy
dziecko przyszło na świat. Był jeszcze bardzo młody i mógł popełnić błąd. Może
zakochał się w kimś i ten ktoś go rzucił. Ożenił się potem, bo myślał, że w ten
sposób jakoś pogodzi się z losem i przestanie cierpieć.
Camilla gwałtownie zbladła. Pióro w jej ręku pękło z suchym trzaskiem.
– Tak czy owak... – Gwen lekko zeskoczyła z biurka. – Mówiąc poważnie, i tak
musisz ułożyć sobie jakoś stosunki z tym facetem, skoro masz pracować z jego
dziećmi do końca roku.
– W tym cały problem. Nigdy dotychczas nie zżyłam się tak z dziećmi, z
którymi pracowałam. Bliźnięta są naprawdę niezwykłe.
– Podobno zabrałaś je w piątek po południu do zoo.
– Zoo to świetne miejsce do naszych ćwiczeń. Robimy teraz analizę symboli. –
Camilla próbowała zachować powagę, ale nie wytrzymała i uśmiechnęła się.
– Można też zanalizować hot doga i cukrową watę. – Gwen mrugnęła do niej
okiem. – Nie przejmuj się, wszystko rozumiem. One lubią cię tak samo jak tyje, a
to nie są dzieci, które łatwo pozwalają się do siebie zbliżyć. Jestem nawet trochę
zazdrosna o stosunki, jakie nawiązałaś z moimi małymi uczniami.
Camilla spoważniała.
– Nie chciałam, żeby to tak wyszło. One tak same z siebie do mnie przylgnęły.
– Zawsze istnieje takie ryzyko, kiedy się człowiek zajmuje innymi. To, że
wzbudza zaufanie i miłość, to nie jest jeszcze najgorsza cecha.
Camilla milczała.
– Nie możesz całego życia spędzić w wieży z kości słoniowej – mówiła dalej
Gwen. – Może tak jest bezpiecznie, ale strasznie samotnie.
– Przyzwyczaiłam się do samotności.
Gwen podeszła do drzwi i zatrzymała się z ręką na klamce.
– A może by tak skorzystać z okazji i odzwyczaić się? – powiedziała cicho,
patrząc na Camillę przyjaźnie. – Bezpieczeństwo to nie wszystko, wiesz, prawda?
Gdy wyszła, Camilla stała bez ruchu, wpatrzona w zamknięte drzwi. Na twarzy
czuła ciepły promień słońca, po policzkach płynęły jej łzy.
Rozdział 6
Jon opuścił gabinet doktor Pritchard i ruszył przed siebie korytarzami instytutu
literatury, pogrążony w myślach. Dawno już nikt nie zrobił na nim tak wielkiego
wrażenia, uświadamiając mu jednocześnie pustkę i beznadziejność jego życia.
Ta kobieta była jak tęcza na niebie, równie piękna i kusząca, jak i niedostępna.
Może ona rzeczywiście jest nieosiągalna. Może pozostaje w rejonach, do
których on nie ma dostępu?
Może żaden mężczyzna nie może się do niej zbliżyć na tyle, żeby poznać jej
myśli i odgadnąć sekrety, które kryje jej niezwykłe spojrzenie?
Wiedział oczywiście, że w przypadku doktor Pritchard warto byłoby również
poznać inne sekrety, nie tylko ukryte w myślach, ale odrzucał podobne skojarzenia.
Pozwolić wyobraźni zabrnąć w tamte rejony oznaczałoby ostatecznie zakłócić
sobie spokój ducha i skazać się na bezsenne noce.
Zajrzał do klasy Gwen. Sala była prawie pusta; znajdowały się w niej tylko
bliźnięta i młody człowiek w drucianych okularkach, z włosami związanymi w
koński ogon. Był to Gordon Ames, jeden z asystentów Gwen, który przygotowywał
pracę magisterską o percepcji rzeczywistości przez dzieci wyjątkowo rozwinięte
intelektualnie.
– Cześć – powiedział Jon, stając za krzesłem Amy. – Co nowego?
Bliźnięta siedziały przy komputerach; opiekun uważnie obserwował ich
działania. Na widok Jona skinął przyjaźnie głową, uśmiechnął się iż powrotem
zwrócił wzrok na ekrany.
– Cześć, tato – odparła Amy nieobecnym głosem i podstawiła policzek do
pocałowania, nie zdejmując małych rączek z klawiatury. – Oglądamy właśnie
różne chrząszcze.
Pogłaskał japo główce. Bliźnięta od kilku tygodni fascynowały się
chrząszczami; miały nawet sporą kolekcję tych owadów, mieszczącą się w
terrarium ustawionym w kuchni.
– Niesamowite! Spójrz, tatusiu – powiedział Ari.
Zatoczył rączką łuk, obrysowując zarys czołgu na ekranie; schemat był bardzo
dokładny, obejmował wszystkie szczegóły pojazdu.
Jon zbliżył się i spojrzał na widoczny na ekranie diagram.
– Co to ma wspólnego z chrząszczami?
Młody człowiek potrząsnął końskim ogonem.
– Chodzi o zaobserwowanie podobieństw, odnalezienie analogii. Teraz szukają
w Internecie wiadomości o budowie czołgu i porównują ją z naturalną budową
chrząszcza.
– Widzisz, tato?
Amy wskazała mu na ekranie obraz owada i powiększyła go do rozmiarów
diagramu czołgu, który miał przed sobą Ari.
– Są zupełnie takie same.
– Potem będziemy porównywać ważki i helikoptery – pochwalił się Ari.
– Za kilka lat będą potrafiły narysować jambo jeta – powiedział Gordon Ames i
ująwszy Jona Campbella pod ramię, odprowadził go na bok. – Nigdy czegoś
podobnego nie widziałem – szepnął z podziwem. – One są naprawdę niezwykłe.
Jon spojrzał na ciemne główki swych latorośli.
– To są po prostu małe dzieci. Proszę ich nie traktować tak jakby były inne,
dobrze? – poprosił cicho. – Chciałbym, żeby miały normalne dzieciństwo.
– To samo mówią nam doktor Klassen i doktor Pritchard, ale jest naprawdę
bardzo trudno nie fascynować się tym, co one potrafią zrobić.
Amy odwróciła się w ich stronę.
– Idziesz teraz do domu, tato?
– Tak, zaraz wychodzę. Nie mam dzisiaj zajęć po południu. Dlaczego pytasz?
– Powiedz Margaret, że chcemy na kolację zapiekankę. Miała ją zrobić wczoraj,
ale zapomniała.
– Tylko bez topionego sera na wierzchu – dorzucił Ari. – To się strasznie
ciągnie.
Jon i Gordon wymienili porozumiewawcze spojrzenia i wrócili do komputerów.
Przez kilka minut patrzyli na zabawę dzieci, żartując i komentując ich wyczyny.
Jak to dobrze, pomyślał Jon, jak dobrze, że je tu przywiozłem. Nawet jeśli
tęsknią za domem, i tak było warto. Tutaj mają intelektualne podniety i mogą się
rozwijać.
Zerknął w stronę drzwi w nadziei, że ujrzy wchodzącą Camillę, ale nic takiego
się nie stało. Widocznie nie zmieniła zdania i nie przyjdzie. Przynajmniej nie
dzisiaj.
Pocałował dzieci i opuścił salę, kierując się prosto na parking.
Gdy usiadł za kierownicą, wyjął z kieszeni kartkę, na której zapisał adres
Enrique'a Valerosa. Przez chwilę patrzył na nią, zastanawiając się, co robić.
Może to nie jego sprawa, może nie trzeba się wtrącać? Przecież chłopiec jest
starszy od Stevena, prowadzi samodzielne życie, jest dojrzały i odpowiedzialny.
Może wcale nie będzie zadowolony z tego, że kolega ze studiów zjawia się
niespodziewanie i wtyka nos w jego prywatne sprawy.
Ale Camilla była wystarczająco zaniepokojona losem swego studenta, by
kilkakrotnie zajrzeć do jego mieszkania. Fakt, że ktoś równie wytworny fatygował
się do tak obskurnej dzielnicy, odegrał rolę decydującą. Jon wyjechał z parkingu,
skręcił W stronę rzeki, przejechał most i skierował się na południe.
Budynek, w którym mieszkał Enrique, był w takim stanie, że Jon przez chwilę
zastanawiał się, czy w ogóle ktoś w nim mieszka. Przebrnął przez brudną klatkę
schodową, na której ścianach ktoś wypisał obsceniczną historię świata, i zszedł do
sutereny.
Tu było jeszcze gorzej. Torując sobie drogę pomiędzy połamanymi
przedmiotami i stertami śmieci, dotarł do drzwi lokum Enrique'a. Zapukał, ale nie
otrzymał odpowiedzi. Odczekał chwilę i zapukał powtórnie – z tym samym
rezultatem.
Po trzeciej próbie dotknął klamki. Drzwi ustąpiły, nie były zamknięte. Otwarły
się szeroko, ukazując małe, prawie puste pomieszczenie, pogrążone w półmroku.
Jon wszedł, zamknął za sobą drzwi i rozejrzał się, czując wyrzuty sumienia, że
tak bez słowa zachęty narusza czyjąś prywatność. Enrique jednak wyraźnie nie
miał nic do ukrycia, i to w jak najbardziej dosłownym sensie. W pokoiku stał
chwiejący się stół, żelazne krzesło i niewielka prycza, przykryta podartym kocem.
W dwóch kartonowych pudłach piętrzyły się książki.
Mimo ubóstwa sprzętów i nieprzyjemnego zapachu wypełniającego powietrze
widać było, że właściciel nędznego pomieszczenia robi, co może, żeby je utrzymać
w jakim takim porządku.
Jon rozejrzał się jeszcze raz i nagle wstrzymał oddech. W rogu pokoiku, za
zasłonką, zobaczył kawałek adidasa. Gdy podbiegł i rozsunął zasłonkę, ujrzał ciało
Enrique'a.
Chłopiec leżał na podłodze w pozycji embriona, jego twarz była bardzo blada.
Ubranie miał lepkie od brudu; plama wymiocin obok jego twarzy tłumaczyła
pochodzenie przykrego zapachu w pokoju.
Jon poczuł mdłości i wstrzymał oddech. Pochylił się nad leżącym i zbadał mu
puls. Był słaby, ale wyczuwalny. Jon wyprostował się, wziął szmatę, zmoczył ją w
zimnej wodzie i obmył chłopcu twarz oraz szyję. Po chwili Enrique otworzył oczy i
spojrzał na Jona nieprzytomnym wzrokiem.
– Cześć – powiedział Jon. – Co się z tobą dzieje? To chyba niezbyt dobre
miejsce na drzemkę?
Enrique zamrugał oczami i odwrócił głowę. Potem nagle wszystko zrozumiał i
poczerwieniał ze wstydu.
– Pochorowałem się – szepnął. – Przepraszam, strasznie mi przykro... Proszę się
o mnie nie martwić, zaraz do siebie dojdę.
Jon ujął go za ramię.
– Myślisz, że będziesz mógł usiąść? Pomógł mu przybrać pozycję siedzącą.
– Muszę tu posprzątać... Umyć podłogę... Proszę, niech pan... Nie chciałbym...
Jon uśmiechnął się.
– Dla mnie to nic nowego, jestem przyzwyczajony. Mam czworo dzieci, synku,
i myłem już podłogi po niejednym. Uspokój się i powiedz, co się stało. To z głodu,
tak?
Enrique spojrzał na niego dziwnie; w jego oczach Jon spostrzegł urażoną dumę.
– Nic się nie stało, wszystko w porządku. Niczego mi nie trzeba.
– Jasne. – Jon pomógł mu wstać. – Nie kręci ci się w głowie?
– Enrique nie odpowiedział. Zbladł jak papier i osunął się w ramiona Jona.
Nie było czasu do namysłu. Jon wziął go na ręce, wyniósł z pokoju i
kopniakiem zamknął za sobą drzwi. Mimo słabych protestów, położył chłopca na
tylnym siedzeniu samochodu i pojechał prosto do szpitala.
Enrique znowu zapadł w sen. Przespał całą drogę ze szpitala do domu i nie
poczuł, jak Jon wynosi go z samochodu. Kiedy się zjawili, Margaret stała właśnie
w kuchni. Podeszła do nich, wycierając ręce w fartuch, i pytająco spojrzała na Jona.
– A to kto?
– Kolega z uniwersytetu – wyjaśnił, kierując się w stronę pokoju gościnnego. –
To jeden z tych chłopców, którzy chodzą na wykłady z literatury angielskiej.
– Co mu się stało? – Margaret spojrzała na białą twarz Enrique'a. – Czy on nie
powinien być w szpitalu?
– Byłem z nim na pogotowiu. Lekarz powiedział, że to wszystko z głodu i
wycieńczenia. Jest niedożywiony, odwodniony i zniszczony pracą ponad siły.
Trzeba mu dać dużo picia i coś ciepłego do zjedzenia.
Jon wszedł do sypialni i złożył swoje brzemię na kołdrze. Margaret stanęła w
nogach łóżka, nie odrywając wzroku do bladej twarzy i podkrążonych oczu
chłopca.
– Biedactwo... – szepnęła. Jon rozpiął mu koszulę.
– Teraz go rozbiorę i umyję – rzucił przez ramię. – Możesz mi z łaski swojej
przynieść którąś z koszulek Stevena i jakieś spodnie? Potem spróbujemy go
nakarmić.
– Mam ciepłą zupę, to mu dobrze zrobi.
Margaret ruszyła w stronę kuchni, mijając się po drodze z Vanessa.
– Dzień dobry – powiedziała do dziewczyny, która właśnie nadeszła. Vanessa
przystanęła w drzwiach pokoju gościnnego i zdumionym wzrokiem spojrzała na
ojca.
Jon, nie patrząc na nią, zdejmował buty chłopcu bezwładnie leżącemu na łóżku.
– Kto to jest, tato?
– Kolega ze studiów – odpowiedział i mimo woli uśmiechnął się do siebie,
zadowolony, że Vanessa tego nie widzi.
– Zdjął chłopcu skarpetki i rzucił je na podłogę. Vanessa z wahaniem zbliżyła
się do łóżka, pociągnęła nosem i skrzywiła się z obrzydzeniem.
– Co on tu robi?
– Jest chory, potrzebuje pomocy. Vanessa osłupiała.
– Czy... chcesz powiedzieć, że będzie tu mieszkał?
– Nie wiem. – Jon zaczął rozpinać leżącemu spodnie. – Prawdopodobnie
zostanie u nas, dopóki całkiem nie wydobrzeje. Szkoda, że nie widziałaś, w jakich
warunkach on mieszka. Nawet sobie nie wyobrażasz, że można tak żyć.
– Ale on jest... – Ze wstrętem spojrzała na poplamioną kołdrę. – On jest taki
potwornie brudny!
Jon wyprostował się i spojrzał na córkę ze zgrozą.
– Van! Czy ty to mówisz poważnie? Czy ty naprawdę nie widzisz, w jakim on
jest stanie? Nie ma w tobie żadnych ludzkich uczuć?
Wytrzymała jego spojrzenie, lecz jej śliczna twarz poczerwieniała z gniewu.
Potem odwróciła się i wybiegła z pokoju, głośno trzaskając drzwiami.
Nazajutrz o drugiej Camilla zeszła do klasy po bliźnięta, żeby je zabrać do
swojego gabinetu. Po drodze z przyjemnością słuchała, jak rozmawiają o
chrząszczach i analogiach.
– Jest ich ponad ćwierć miliona różnych rodzajów, są jednymi z najstarszych
żywych istot na ziemi – powiedziała Amy, unosząc ku niej oczy. – Wiedziała pani
o tym? Wie pani, że żuki pojawiły się na naszej planecie przed dinozaurami?
– Dlatego mają taką dobrą budowę – powiedział Ari i zatrzymał się obok kranu,
żeby napić się wody.
Wytarł buzię rękawem.
– Tak samo jak czołgi – dodał.
– Co jest takiego specjalnego w ich budowie? – zapytała Camilla, prowadząc
dzieci na piętro.
– Mają czułki i skrzydła – wyjaśnił Ari. – Tylko one mają takie.
– Czołgi nie mają skrzydeł – powiedziała Camilla – a może powinny mieć?
Powiedzcie, czy to dobry pomysł?
Jej słowa wyraźnie zainteresowały bliźnięta.
– Możemy narysować czołg ze skrzydłami – powiedział Ari do siostry. –
Zrobimy to na komputerze w domu i jutro pokażemy Gordonowi.
– Możemy dzisiaj trochę popracować na pani komputerze? – zwróciła się Amy
do Camilli.
– Dzisiaj nie, kochanie. Teraz znowu zajmiemy się symbolami.
– Konkretnymi czy abstrakcyjnymi?
Ari bardzo się interesował testami, jakie Camilla z nimi przeprowadzała, i lubił
wiedzieć, jak się dokładnie nazywają.
– Konkretnymi. Słowami i ich dokładnymi odpowiednikami obrazowymi.
Weszli do gabinetu i dzieci zaraz ulokowały się przy małym stoliku, specjalnie
dla nich przygotowanym. Uniosły pytająco oczy w stronę Camilli.
Usiadła obok nich na fotelu i wyjęła z pudełka duże, pomalowane karty.
– Czy tatuś miał dzisiaj zajęcia z literatury angielskiej? – spytała Amy.
– Dzisiaj nie. Ma jutro rano.
– Przecież został w domu, żeby pomóc Margaret zająć się Enrikiem,
zapomniałaś? – powiedział do siostry Ari.
Camilla aż podskoczyła.
– Enrikiem?
– To taki chłopiec, który studiuje z tatą, bardzo miły.
– Wiem, ale nie wiedziałam... Czy on jest u was?
– Tata przywiózł go do domu. – Amy zerknął na leżące na stoliku książki. – Są
w nich obrazki?
Ponieważ nie otrzymał odpowiedzi, wrócił do poprzedniego tematu.
– Był bardzo chory. Tatuś mówi, że szybko wyzdrowieje, bo zjadł prawie całą
zupę Margaret.
– I trochę zapiekanki – dodała Amy – ale tylko odrobinkę. Tatuś powiedział, że
jest za słaby, żeby jeść takie rzeczy.
– Boże, nie miałam o tym wszystkim pojęcia. – Camilla odłożyła karty na bok.
– Czy Enrique zostanie u was w domu?
Ari zmarszczył brwi.
– Chyba tak. Tatuś mówi, że Enrique nie ma dokąd pójść i ktoś powinien się
nim zaopiekować, – Wasz tatuś jak zawsze... – Camilla szybko przygryzła wargi.
Omal nie powiedziała, że ich tatuś już ma taki zwyczaj, że zbiera z ulicy
bezdomnych, myje ich, karmi i zapewnia opiekę. W porę się powstrzymała.
– Patrz, Ari. – Amy otworzyła jedną z książek. – Tu są różne rodzaje nasion, a
te tutaj wyglądają jak małe wiatraczki.
Ari ukląkł na krześle i zafascynowany pochylił się nad obrazkiem.
– Możemy z nich zrobić skrzydła do naszego czołgu, można je przyczepić na
jego dachu, żeby się obracały. – Rozejrzał się w poszukiwaniu ołówka i kartki
papieru, chcąc swój projekt natychmiast wprowadzić w czyn.
– Nie teraz – łagodnie powiedziała Camilla. – Najpierw przez pół godziny
porozmawiamy o tych kartach, potem przez następne pół godziny popracujecie
sobie nad swoim latającym czołgiem, zgoda?
– Zgoda. – Bliźnięta grzecznie skinęły główkami.
Camilla zaczęła rozkładać przed nimi karty i notować odpowiedzi. Potem
razem porównali je z wydrukowanymi odpowiednimi nazwami.
Po skończonym teście bliźnięta zabrały się do skrzydlatego czołgu, a Camilla
usiadła za biurkiem, żeby podsumować wyniki badań.
Bliźnięta były nadzwyczajnie rozwinięte i znacznie przekraczały poziom
prawidłowo rozwiniętych dzieci w tym wieku. Ich rozwój emocjonalny nie nadążał
oczywiście za rozwojem umysłowym; pod względem uczuć i potrzeb ich
zaspokajania znajdowały się na poziomie zwykłych siedmiolatków.
W miarę, jak z nimi pracowała, dochodziła do wniosku, że ich błyskotliwość
intelektualna związana jest z niebywałą szybkością kojarzenia i niespotykaną w
tym wieku umiejętnością koncentracji. Analizowanie ich reakcji pochłaniało ją
coraz bardziej i miała zamiar poświęcić im sporą część swych badań.
Coraz jednak częściej miała ochotę odłożyć na bok wszystkie karty i testy,
wziąć bliźnięta na kolana i przytulić małe, ciemne główki do siebie.
Uśmiechnęła się do nich znad biurka. Małe, ciemne główki oświetlone
promieniami słońca...
Zadzwonił telefon i podniosła słuchawkę, nie spuszczając dzieci z oka.
– Camilla? Tu Simon Constable. – Witaj.
Była nieco zaskoczona. Nikt ze schroniska dla bezdomnych nigdy nie dzwonił
do niej do pracy.
– Wiem, że to nie twój dzień, ale mamy strasznie mało ludzi. Mogłabyś wpaść
dzisiaj na dyżur o ósmej?
– Oczywiście, że mogę. O ósmej, tak?
– Jak. Może uda ci się skończyć o północy, chyba żeby wypadło coś nowego.
– Przyjdę na pewno.
– Dzięki. Nie wiem, co byśmy bez ciebie zrobili.
– Poczekaj chwilę, może wiesz, co się dzieje z Chase'em?
Ale Simon odłożył już słuchawkę. Spojrzała na bliźnięta; siedziały wpatrzone w
nią bez ruchu, jakby na coś w napięciu czekały.
– Umówiła się pani z kimś? – zapytał po chwili Ari.
Camilla przez chwilę się wahała.
– Tak.
– Z kimś, kogo naprawdę pani lubi?
– To nie jest tego rodzaju spotkanie, co myślisz. To raczej taki rodzaj pracy,
którą wykonuję.
Amy starannie wybrała kredkę.
– Tatuś miał kiedyś randkę – powiedziała.
– Z kim?
– Z taką panią... Przyszła któregoś dnia na ranczo, miała rude włosy.
– Podobała wam się?
Z niepokojem czekała na odpowiedź. Bliźnięta milczały.
– Była okropna – powiedział wreszcie Ari. – Wyśmiewała się z nas.
– Wyśmiewała się? Z was? Jak to w ogóle możliwe?
Twarzyczka Amy poczerwieniała. Widać było, że wspomnienie sprawia jej
przykrość.
– Vanessa kazała nam zaśpiewać dla niej piosenkę, a ona się śmiała. Potem
powiedziała, że skrzeczymy jak papugi.
Camilla uniosła się z krzesła szczerze wzburzona.
– Bardzo głupio powiedziała. Jestem pewna, że śpiewaliście bardzo dobrze.
Amy lekko się rozchmurzyła.
– Tatusiowi nie podobało się, że się z nas śmiała. Już nigdy więcej się z nią nie
umówił.
– Bardzo bym chciał, żeby się umówił z panią – powiedział nagle Ari. – A pani
by chciała?
Czuła na sobie uważne spojrzenie dwóch par oczu. Zarumieniła się i spuściła
wzrok.
– Ari, twój tatuś jest jednym z moich studentów.
– Ale to nie przeszkadza, że mogłaby się pani z nim kiedyś umówić! Mogłaby
pani nawet iść z nim na randkę!
– Chyba nie. Wykładowcy nie powinni umawiać się ze studentami. A teraz
powiedz, jak tam wasz czołg? Umie już latać?
Wstała zza biurka i podeszła do nich, żeby zobaczyć rysunek. Ku jej ogromnej
uldze, dzieci natychmiast zmieniły przedmiot zainteresowań i na wyścigi zaczęły
jej opowiadać o swoim nowym wynalazku. Nie było już mowy o żadnych
randkach.
W kilka godzin później siedziała w schronisku z nieodłącznym plikiem prac do
sprawdzenia przed sobą i piórem w dłoni. Miała przed sobą prace trzeciego roku na
temat najpiękniejszego miejsca, jakie komu zdarzyło się w życiu widzieć.
Czytała powoli i uważnie, podkreślając błędy i robiąc uwagi na marginesach.
Studenci opisywali to, co zwykle: katedry, zamki, ruiny, wodospady, górskie
krajobrazy.
Pomyślała z goryczą, co na podobny temat powiedziałyby bliźnięta. Amy i Ari
na pewno wymyśliliby coś nadzwyczajnego. Nigdy nie można było przewidzieć ich
odpowiedzi i to właśnie pociągało ją w nich najbardziej.
Machinalnie, nawijając kosmyk włosów na palec, pomyślała o Jonie
Campbellu.
On też miał niezwykle twórczy umysł; wiedziała o tym, bo czytała jego referaty
i słuchała jego wypowiedzi.
Czy to możliwe, żeby ktoś taki naprawdę nie pamiętał ich pierwszego
spotkania? Tym, jak postąpił z Enrikiem, dowiódł, że zachował dawną wrażliwość
na ludzką krzywdę i że się nie zmienił. Jak wobec tego mógł ją zapomnieć?
Przecież nie zmieniła się tak bardzo w ciągu dwudziestu lat. W duszy często
czuła się tak samo jak tamto skrzywdzone, przerażone dziecko, jakim była, kiedy
spotkali się po raz pierwszy.
Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie dojdzie do referatu Jona i przeczyta, co
napisał. Jego opinie i obserwacje były zawsze bardzo oryginalne i wnikliwe. Siłą
zmusiła się do dalszego czytania, nie przeskakując kilku prac naraz.
Raz po raz przerywali jej nadchodzący pensjonariusze. Dzieci ulicy schodziły
się o zmroku, brały koce z szafy i kładły się w salce obok. Tej nocy miała ich
dwanaścioro. Słyszała głosy dobiegające zza ściany; kilkoro grało w karty, reszta
po cichu rozmawiała.
Co pół godziny wstawała i zaglądała do nich. Zagadywała, uśmiechała się,
poprawiała zniszczone koce. Budynek był stary i zrujnowany, ale obecność
młodych ludzi w środku sprawiała, że nabierał życia i ciepła. Tak jakby zaczynało
w nim bić serce.
Zupełnie tak jak wtedy, kiedy dzieci po przyjęciu zostają u gospodarzy na noc.
Camilla nigdy niczego takiego nie przeżyła, ale jako mała dziewczynka często
zastanawiała się, jak to jest, kiedy się idzie na noc do koleżanki i razem z innymi
dziewczynkami leży wieczorem w łóżku, gawędząc i chichocząc.
Schronisko było ubogie i nędznie wyposażone, ale Camilla bała się myśleć, co
by było, gdyby nagle zostało zamknięte i Jej dzieci" nie miały dokąd iść w nocy.
– Cześć, królowo. Jak leci? – odezwał się tuż obok dziewczęcy głos.
Stała przy niej Marty; w jednej ręce miała gitarę Chase'a, w drugiej starą, żółtą
torbą pełną ubrań.
Camilla zerwała się i pocałowała dziewczynę w policzek.
– Jak dobrze, że przyszłaś! Myślałam o was.
Marty przełknęła ślinę, zaskoczona i zmieszana serdecznym powitaniem.
– Myślałam, że może dzisiaj tu przenocuję. Tam jest tak okropnie, jak Chase'a
nie ma.
– Oczywiście, zostań. A jak on się czuje?
Posadziła dziewczynę naprzeciwko siebie. Marty postawiła gitarę na podłodze,
torbę położyła przy swoich podartych adidasach.
– Trochę lepiej. – Zerknęła nieśmiało na Camillę. – Wzięli go na odtrucie do
szpitala. Zostanie tam jeszcze przez kilka tygodni.
Camilla uśmiechnęła się.
– To bardzo dobrze.
– Dużo rozmawialiśmy, wtedy jak doszedł do siebie. Powiedział, że chyba
spróbuje przestać brać narkotyki. Może mu się uda z tego wyjść. Naprawdę się
przeraził.
Marty utkwiła wzrok w podłodze.
– Oboje się przestraszyliśmy.
– Ale to cudownie!
Camilla ucałowała ją i przyciągnęła do siebie.
– Modliłam się o to!
– Ja też. Chase się zdecydował. A jak on coś powie, to zrobi, znam go.
Marty uśmiechnęła się nieśmiało zza zasłony włosów, opadających jej na twarz.
– Mamy pewne plany. Właśnie dostałam pracę w pizzerii przy zmywaniu.
Powiedzieli, że jak mój chłopak wyjdzie ze szpitala, to też może przyjść. Tak sobie
myślimy, że jak będziemy oszczędzać i nie kupować narkotyków, to za jakieś pół
roku może wynajmiemy coś do mieszkania.
– Marty, to naprawdę wspaniale. Nie masz pojęcia, jak bardzo się cieszę.
Marty uniosła głowę.
– Wiesz, co ja wczoraj zrobiłam, królowo? Poszłam sobie do banku,
otworzyłam rachunek i włożyłam na konto te pieniądze, które Chase zarobił grając.
Mieliśmy to schowane w skarpecie pod podłogą. – Roześmiała się. – Wyobraź
sobie, ja i konto w banku! Dobre, co?
Camilla schyliła się, sięgnęła po torebkę i szybko wypisała czek.
– A to każ sobie dopisać do swojego konta, Marty wzięła czek, przeczytała i
spojrzała na nią zdumiona.
– To... niemożliwe, to za dużo. Ja nie mogę tego wziąć.
Camilla poklepała japo ramieniu.
– Nawet musisz. Ja bardzo lubię pomagać ludziom, którzy próbują coś zrobić,
żeby ich życie było lepsze.
– Królowo, aleja...
Marty znowu spojrzała na czek, przeczytała podpis.
– Camilla Pritchard... Znamy się już tak dawno, a nigdy nie wiedziałam, jak się
nazywasz ani kim jesteś.
– To teraz już wiesz. Uczę literatury angielskiej na uniwersytecie.
– Coś takiego! I każdy weekend spędzasz w takim bagnie jak to? Dlaczego?
Ponieważ w nim byłam i wiem, jak to smakuje. Ponieważ ktoś mnie z niego
wydobył, pomógł mi i nigdy tego nie zapomniałam. Próbuję spłacić dług.
Chciała to powiedzieć, chciała wreszcie wyrzucić z siebie całą prawdę, ale nie
mogła. Nie mogła tego zrobić nawet wobec Marty, której udziałem był ten sam
koszmar.
Nigdy nie uwolnię się od przeszłości. Będzie mnie to dręczyło do końca życia,
bo nie jestem w stanie o tym mówić. To zbyt straszne.
Dziewczyna patrzyła na nią uważnie. Camilla otrząsnęła się i uśmiechnęła do
niej.
– A teraz będzie lepiej, jak pójdziesz na salę i spróbujesz sobie znaleźć jakieś
miejsce do spania. Za chwilę nic już nie będzie.
– Mogę zostawić gitarę Chase'a tutaj? Nie chcę, żeby jakiś obcy chłopak jej
dotykał.
– Oczywiście, zostaw ją tu. Marty... – Tak?
– Słyszałaś coś ostatnio o Zeke'u i Szybkostrzelnym? Wiesz, co porabiają?
Marty skrzywiła się.
– Na pewno nic dobrego. Zeke podobno właśnie wyszedł. Siedział za rozbój,
pokaleczył jakąś staruszkę i obrabował sklep z warzywami. Ten facet to kompletny
świr, zawsze lata z nożem.
– Często go widujesz?
– Teraz nie. Ale słyszałam, jak mówili, że Szybkostrzelny ma nagraną jakąś
robotę i mają zrobić jakiś skok razem.
Camilla poczuła ucisk w gardle.
– Robotę? Jaką robotę?
Wiedziała już, jaką odpowiedź usłyszy i bała się jej.
– Mają jakiegoś dzieciaka z bogatego domu, jeździ teraz z nimi i udają, że się z
nim przyjaźnią. On ma samochód i kupę pieniędzy. Bajerują go i urabiają. Nie
wiem, co chcą mu zrobić, ale nie chciałabym być w jego skórze.
Camilla utkwiła nie widzący wzrok w kartkach papieru, które miała przed sobą.
– Dziękuję ci, Marty.
Steven Campbell napisał w swoim wypracowaniu, że nie cofnąłby się przed
działalnością przestępczą...
Napisał, że cel uświęca środki.
Patrzyła, jak Marty wychodzi, szurając nogami po linoleum. Zdenerwowana
wróciła do pracy; przerzuciła kilka kartek i zaczęła czytać pracę Jona.
„Najpiękniejszym miejscem, jakie w życiu widziałem, był pewien pokój w
obskurnym moteliku w Saskatchewan. Ściany były brudne, meble stare i połamane,
a firanki miały wyblakłe, duże, niebieskie kwiaty. Wszystko było przesiąknięte
zastarzałym dymem papierosowym, gdzieniegdzie łaziły pluskwy.
Było tam pięknie. Nigdy nie zapomnę tego pokoju. Było tam pięknie, bo była
tam ze mną pewna dziewczyna. Miała na imię Callie i nie przestałem o niej myśleć
w ciągu bardzo wielu lat, które upłynęły od naszego spotkania, mimo że widziałem
ją tylko przez kilka dni. Potem... "
Oczy Camilli wypełniły się łzami, jej twarz zbladła, serce zaczęło walić.
Przeczytała tekst do końca, niemal nie oddychając. Kiedy skończyła, oparła głowę
na rękach, odłożyła długopis i zaczęła cicho płakać.
Rozdział 7
Lipiec 1977
Budzę się i widzę go, jak siedzi i ogląda telewizję z wyłączonym dźwiękiem.
Obok stoi karton soku. Chłopak ma na sobie białą koszulkę, podobną do tej, którą
na mnie włożył, spłowiałe dżinsy i czyste, białe skarpetki. Nogę opiera o brzeg
łóżka.
Wszystko w nim jest takie czyste. Udaję, że śpię i obserwuję go spod
przymkniętych powiek.
Jest przystojny i miły, robi wrażenie kogoś bardzo opiekuńczego. Taki starszy
brat. Wiem, że nie powinno się ufać pierwszemu wrażeniu, ale on wygląda na
kogoś, kogo nie powinnam się bać.
Zadał sobie dużo trudu, żeby mnie tu ulokować. Ciekawe, po co to zrobił.
Jesteśmy tutaj sami, jestem prawie naga, mam na sobie tylko tę koszulkę. Bóg
jeden wie, co się może zdarzyć.
Teraz, kiedy się wyspałam i odpoczęłam, jestem już silniejsza i mogę zacząć się
martwić o swój los: Wolałabym jeszcze raz zasnąć i nie musieć o tym wszystkim
myśleć, ale nie mogę.
Nic nie wskazuje na to, żeby miał ochotę stąd iść. Po prostu siedzi sobie, ogląda
telewizję i czeka, aż się obudzę. Zamykam oczy i próbuję zasnąć, ale nie potrafię
zasypiać na zawołanie. Chłopak wstaje, przechodzi przez pokój i siada na brzegu
mojego łóżka.
– Cześć, mała – mówi lekko schrypniętym głosem. – Na pewno czujesz się już
o wiele lepiej. Myślałem, że się nigdy nie obudzisz.
Spoglądam na niego, ale nic nie mówię. Głos nie przechodzi mi przez gardło,
tak jakbym miała coś uszkodzone. Może już nigdy nie będę mogła mówić? Może
do końca życia będę musiała pisać zdania na kawałku papieru, żeby się porozumieć
z ludźmi?
Nieważne, przecież moje życie i tak już nie ma znaczenia.
– Co się stało z twoim nosem? – pyta chłopak. Patrzę na niego nieprzyjaźnie i
milczę. Ciekawe, co zamierza ze mną zrobić...
– Wygląda, jakby był złamany...
Chłopak przysuwa się bliżej i marszczy brwi.
– Masz chyba podbite oczy, ale siniaki już schodzą. Czy możesz mi
powiedzieć, kto cię tak pobił?
Dotyka palcem mojego nosa. Próbuję się odsunąć, ale jego dłonie są bardzo
delikatne i nie sprawiają mi bólu.
– Przyniosłem ci kanapki.
Wstaje, podchodzi do stolika i bierze szarą papierową torbę.
– Kupiłem też ciasteczka i kilka buteleczek soku. Nie wiedziałem, jaki lubisz.
Rozwija papier, w który zapakowana jest kanapka. Widzę w środku wędlinę,
sałatę, majonez. Czuję ssanie w żołądku. Jestem tak głodna, że zaraz mu to wyrwę
z rąk i zacznę pożerać jak zwierzę.
Podaje mi kanapkę i patrzy, jak jem.
– Napijesz się soku? – pyta niedbale, tak jakbyśmy całe życie jadali razem.
Kiwam głową; idzie po butelkę i podaje mi ją.
Nigdy w życiu nie jadłam i nie piłam nic tak pysznego jak ta kanapka i ten sok!
Prawdziwa ambrozja. Uczyliśmy się o tym na lekcji historii, to był pokarm
bogów.
Chciałabym mu opowiedzieć o ambrozji. W twarzy tego chłopca jest coś
takiego, że myślę, że by zrozumiał. Ale jestem zanadto zdenerwowana i jeszcze nie
mogę mówić.
– Zgadnij, która godzina? – pyta.
Wstaje i podchodzi do okna. Odsuwa zasłony. Przez brudne szyby sączy się
szarawe światło. Nie wiem, co to oznacza.
Ponieważ nie odpowiadam na jego pytanie, odpowiada na nie sam:
– Właśnie zaczęło świtać.
Idzie po następną kanapkę. Patrzę na niego ze zdziwieniem.
Jak to możliwe? Dlaczego świta? Przecież, kiedy zasypiałam, było wcześnie
rano?
– Spałaś prawie dwadzieścia cztery godziny – wyjaśnia, zupełnie jakby czytał w
moich myślach. – Zdążyłem sobie dokładnie zwiedzić wszystko dokoła. Na
podwórku jest suka ze szczeniętami, siedzą w kartonowym pudle obok wejścia do
recepcji. Właściciel kiedyś brał udział w rodeo i nawet zwyciężał. Na takiej dużej
półce, nad stołem, ma wszystkie swoje trofea. To naprawdę miły facet.
Zaczynam jeść drugą kanapkę. Mam w środku ogromną dziurę, której chyba
nigdy nie wypełnię. Chłopiec otwiera następną buteleczkę i podaje mija. Tym
razem sok jabłkowy. Mam ochotę iść do toalety, ale się wstydzę.
– Ile masz lat? – pyta.
– Siedemnaście.
Oboje jesteśmy zdziwieni, że wreszcie przemówiłam. Mój głos przypomina
skrzek, ale jest zrozumiały. Wymieniamy uśmiechy i zaraz odwracam głowę. W
jego uśmiechu jest coś, co sprawia, że robi mi się dziwnie ciepło i przyjemnie. To
dziwne uczucie, ale miłe, chociaż trochę krępujące.
– Uciekłaś z domu?
Kiwam głową i zaczynam pić sok.
– Dlaczego?
Spuszczam głowę. On jest taki miły, taki dobry, taki młody i niedoświadczony.
Widać, że nie zna wcale życia. Jak mogę mu opowiedzieć o tym wszystkim, co
mnie spotkało?
Na samą myśl o tym znowu czuję się brudna, obdarta i głodna; łzy same
zaczynają cieknąć mi po policzkach.
Chłopiec patrzy na mnie z sympatią i współczuciem.
– Nie płacz, proszę. Spójrz na mnie. Powiedz, jak ci na imię?
– Callie – szepczę.
Zawsze tak mnie nazywano. Naprawdę mam na imię Camilla, ale nikt tak do
mnie nie mówi. Zawsze bardzo chciałam, żeby ludzie używali mojego
prawdziwego imienia, bo brzmi tak wytwornie i ładnie, ale nikt tego nigdy nie
robił.
Jestem po prostu małą Callie Pritchard, co mieszka w przyczepie kempingowej
na parkingu; jej matka jest pijaczką i przyprowadza sobie facetów z baru na noc.
Jestem śmieciem. Nic dziwnego, że nikt nie nazywa mnie Camilla.
– To śliczne imię, Callie – mówi z namysłem chłopiec. – Callie.
Powtarza je. W jego ustach moje imię brzmi rzeczywiście bardzo miło i ładnie.
W tym chłopcu wszystko jest miłe, miłe i takie jasne. Jest silny i opalony, ma
bardzo białe zęby. Uśmiecha się do mnie.
– Pojechałem do miasta, kiedy spałaś. Kupiłem ci trochę ciuchów – mówi.
Znowu zaczynam się zastanawiać, jak długo spałam. Czuję, że muszę iść do
ubikacji.
Chłopak zrywa się, przynosi torbę, kładzie ją na łóżku, otwiera.
Wyjmuje nowe dżinsy, kilka bawełnianych koszulek, ciepłą kurtkę, skarpetki,
tenisówki, nawet kilka par bawełnianych majtek.
– Nie bardzo się znam na ubraniach dla dziewcząt – mówi lekko zmieszany. –
Mam nadzieję, że będą dobre.
Zupełnie nie wiem, co powiedzieć. Spoglądam na ubrania i przenoszę wzrok na
niego. Nikt nigdy nie zrobił dla mnie tyle co on.
Wreszcie wyskakuję z łóżka, łapię ubrania i szybko chowam się w łazience.
Ubieram się powoli, rozkoszując się zapachem czystego, nowego płótna i
bawełny.
Chyba nie jest ze mną aż tak bardzo źle, skoro potrafię się cieszyć z nowych
rzeczy.
Ubrana staję przed lustrem i przyglądam się sobie – długo, żeby opóźnić powrót
do pokoju, w którym czeka tamten chłopak. Nos mam jeszcze bardzo spuchnięty,
ale sińce pod oczami zaczynają blednąc.
Jak on może patrzeć na mnie z taką sympatią i podziwem? Przecież stale
jeszcze mam na twarzy ślady rąk tamtego mężczyzny. A moje ciało...
Przebiega mnie dreszcz i odwracam się od lustra. Nie mogę stać tak wiecznie w
tej łazience, muszę z niej wyjść. Nieśmiało otwieram drzwi i wślizguję się do
pokoju.
Chłopak czeka; na mój widok uśmiecha się, w jego oczach widać podziw.
– Świetnie trafiłem z tymi spodniami, prawda? – mówi. – Naprawdę doskonale
leżą.
Przełykam ślinę.
– Ja... nie będę mogła ci za nie zwrócić pieniędzy... Nie mam nic... – Słowa z
trudem przechodzą mi przez gardło.
Chłopak macha ręką.
– Nie mówmy o tym. I tak już wydałem kupę forsy w czasie tej wycieczki.
Zresztą fajnie było kupować to wszystko; zupełnie jakbym kupował ubranka dla
lalki.
To porównanie wcale mi się nie podoba. Nie jestem niczyją lalką... Ale na
pewno nie chciał sprawić mi przykrości, więc nic nie mówię.
– Dobrze się czujesz? Nie jest ci słabo? – dopytuje się troskliwie.
– Czuję się o wiele lepiej. Dziękuję – odpowiadam. Nie potrafię wyrazić
słowami tego, co czuję. Przepełnia mnie bezgraniczna wdzięczność.
Jego twarz znowu rozświetla promienny uśmiech i moje serce zaczyna bić
szybciej. Chłopiec wstaje z krzesła i wyciąga do mnie rękę.
– Chodź, Callie, pójdziemy obejrzeć szczeniaki.
Resztę dnia spędzamy na zabawie z małymi pieskami, spacerach po podwórzu i
rozmowie ze starym kowbojem prowadzącym motel.
Po obiedzie idziemy na spacer po okolicznych łąkach; chłopiec opowiada mi o
ranczo, na którym mieszka razem z rodzicami, o koniach i zwierzętach, które
hodują.
Jest jedynakiem, a jego rodzice są dość starzy; mają około sześćdziesiątki.
Widać, że syn jest ich jedynym skarbem; nic dziwnego, że jest taki życzliwy i ufny.
Zachowuje się tak, jakby cały świat był dla niego stworzony i nie mogło mu się
przytrafić nić złego.
Pod wieczór bierzemy motocykl i jedziemy do miasta na pizzę. W restauracji
jest mnóstwo młodzieży, wszyscy śmieją się i rozmawiają.
Po raz pierwszy w życiu jestem w takim wesołym miejscu. Czuję się jak
normalna nastolatka, która przyszła na pizzę ze swoim chłopakiem. Zawsze o
czymś takim marzyłam.
Teraz na wszystko jest już za późno. Nie mam prawa do radości. Jeśli mu o
wszystkim opowiem, odwróci się ode mnie z niesmakiem. Jest oczywiście za
dobrze wychowany, żeby coś powiedzieć, ale i tak zrozumiem wszystko po jego
oczach.
Idziemy do kina; w tym miasteczku jest tylko jedno kino. Film jest niedobry,
dużo w nim przemocy i gwałtu. Nie podoba nam się. Potem wracamy do tamtego
lokalu, żeby coś przekąsić i rozmawiamy o tym, co lubimy, a czego nie. Strasznie
dużo mamy ze sobą wspólnego. Czytaliśmy sporo tych samych książek.
On jest na drugim roku studiów. Mówię mu, że zawsze bardzo pragnęłam
studiować, uczyć się dalej, ale nie mam żadnych szans. Bierze mnie za rękę i
patrząc w oczy, mówi, że wszystko jest możliwe, jeśli człowiek wystarczająco
mocno tego pragnie.
Odwracam wzrok, żeby nie mógł odgadnąć, o czym myślę.
Cóż on może wiedzieć o życiu? Dla niego nie ma rzeczy niemożliwych, nie ma
nawet rzeczy trudnych! Wszystko zostanie mu podane na srebrnej tacy, a on tylko
sięgnie po to i sobie weźmie.
Ale jest tak miły, tak szczery i pełen dobrej woli, że nie mogę się na niego
gniewać. Kiwam głową i patrzę w drugą stronę.
Wtedy, trochę nieśmiało, zaczyna mi się zwierzać ze swoich planów. Zamierza
skończyć studia i wyruszyć w długą podróż; chce zwiedzić cały świat, zanim
zacznie pracować.
– A potem wrócisz na ranczo? – pytam.
– Jasne – odpowiada nieco zdziwiony. – Przecież to najpiękniejsze miejsce na
świecie. Ożenię się i będę miał mnóstwo dzieci. Ale najpierw muszę znaleźć
odpowiednią dziewczynę.
Uśmiecha się do mnie. Czuję ucisk w żołądku, czerwienię się, serce podjeżdża
mi do gardła.
Chyba tak właśnie czuje się człowiek, który jest zakochany.
A ja przecież nie mogę zakochać się w tym chłopcu! Nie wolno mi! On jest taki
cudowny, jest księciem z bajki, pochodzi z tak dobrej rodziny, a ja....
Ja jestem Callie Pritchard, córką tej pijaczki z przyczepy.
Kiedy chłopiec się dowie, kim jestem, odwróci się i odejdzie bez słowa.
Jeździmy jeszcze trochę po mieście, a potem wracamy do motelu. Na
autostradzie jest ciemno, nad głową widzę gwiazdy: są jak srebrne szpileczki wbite
w poduszkę z atłasu. Dokoła pachnie trawą i szałwią. Jest ciepło, wystawiam twarz
na powiew wiatru.
Widzę plecy tego chłopca, jego ramiona i tył głowy, którą przechyla, żeby mi
coś powiedzieć, przekrzykując pęd wiatru i hałas motoru. Nagle ogarnia mnie chęć,
żeby się przytulić do niego i ukryć twarz w jego kurtce. Zamiast tego zdejmuję ręce
z jego bioder i próbuję sama utrzymać równowagę. Nie chcę go dotykać.
– Wszystko w porządku? – krzyczy.
– Tak, tak.
Chyba nie bardzo wierzy. Skręcamy na drogę prowadzącą do motelu.
Kiedy wchodzimy do pokoju i zapalamy światło, czuję się strasznie
skrępowana. Teraz wszystko jest inaczej. Jestem już zdrowa i silna; nie jestem już
tym małym, obolałym zwierzątkiem, które przyniósł poprzedniego dnia. Oboje nie
wiemy, jak się mamy zachować.
W końcu biorę koszulkę, którą mi kupił, i idę do łazienki.
– Ja pierwsza – mówię.
– Dobrze – odpowiada i kiwa głową.
Szybko się przebieram i myję twarz. Kupił mi nawet szczotkę do zębów,
mydło, pastę i krem do rąk, jest też grzebień. Nie mieści mi się w głowie, że ktoś
może być tak troskliwy i wspaniałomyślny.
Kiedy jestem gotowa, wychodzę z łazienki i wsuwam się nieśmiało pod kołdrę,
kładąc się na samym brzegu łóżka.
– Prześpię się na fotelu, tak jak poprzedniej nocy – mówi chłopiec, nie patrząc
na mnie. – Jest całkiem wygodnie.
Czuję, jak ogarniają mnie wyrzuty sumienia. Już tyle dla mnie zrobił. Przez całą
noc siedział na tym foteliku, a ja rozwalałam się w łóżku jak królowa.
– Łóżko jest bardzo duże – mówię mu. – Zmieścimy się oboje. Powinieneś się
przespać, nie możesz czuwać drugą noc z rzędu.
Uśmiecha się.
– Dzięki, ale nie wiem, czy powinienem. Rozumiem, co ma na myśli, i nagle
rumienię się gwałtownie.
– Mam pomysł – mówi po chwili.
Bierze plecak i torbę na ubranie i umieszcza je pośrodku łóżka, jak
rozdzielającą nas barykadę. Leżę po jednej stronie i patrzę na niego. – I jak? – pyta.
– Chyba... dobrze.
– To dobrze.
Znika w łazience i słyszę szum wody. Bierze prysznic. Próbuję nie myśleć o
jego skórze w strugach wody. Kiedy wraca, ma mokre włosy; ubrany jest w
bawełnianą koszulkę i krótkie spodenki; nogi ma silne, owłosione, wygląda teraz
jak dorosły mężczyzna.
Na widok jego ciała czuję dreszcz przerażenia i szybko się odwracam. Dopiero
kiedy gasi światło i wchodzi do łóżka, czuję, jak ogarnia mnie poczucie
bezpieczeństwa. Bije od niego coś, co sprawia, że cieszę się, że jest tuż obok, za
zasłoną z plecaka, i mogę go w każdej chwili dotknąć. Wiem, że nikt nie zrobi mi
nic złego, kiedy on jest przy mnie.
Leżymy po ciemku i rozmawiamy. Nie wiem, jak do tego doszło, ale
opowiadam mu o sobie.
Nigdy nikomu tego nie mówiłam. Nie rozmawiałam o tym nawet z
psychologiem szkolnym, który bardzo się starał, żeby mi pomóc. Ten chłopiec
słucha mnie tak uważnie, jakby moje życie naprawdę go interesowało. Przy nim
czuję się bezpieczna.
Opowiadam mu o naszej biedzie i o życiu, jakie prowadzi moja matka, i o tym,
jakie to było straszne, kiedy w dzieciństwie budziłam się sama i nie wiedziałam,
kiedy ona wróci. Mówię mu o głodzie i o tym, jak kpiły ze mnie inne dzieci i jak
mnie przezywały. Opowiadam mu wszystko; nie wymieniam tylko swojego
nazwiska i nazwy miasta, w którym mieszka moja matka.
Kiedy zaczynam mówić o mężczyznach, których sprowadzała do domu, i o
tym, jak bardzo się ich bałam, bierze mnie za rękę i lekko ją ściska.
Mówię coraz wolniej, ale nie przestaję. Opowiadam mu o najnowszym
przyjacielu mojej matki, o ich obłędnym pijaństwie, o jego spojrzeniach i o nożu,
który chowałam pod poduszką. Cały czas trzyma mnie za rękę, ale milczy.
Wreszcie zaczynam mówić o tej strasznej nocy. Głos mi się załamuje i milknę.
– Opowiedz mi wszystko, Callie. – Unosi głowę z poduszki i patrzy na mnie
zza barykady z plecaka i torby; księżyc srebrzy jego twarz. – Potrzebujesz tego.
Powiedz, co się wtedy stało.
Opowiadam mu. Mówię mu o mężczyźnie, który wszedł do mojego pokoju, o
tym, jak łatwo wyjął mi nóż z ręki, i co stało się potem. Kiedy kończę, zaczynam
szlochać.
Chłopiec odrzuca plecak i torbę, które nas rozdzielają, i bierze mnie w ramiona.
Delikatnie tuli mnie do siebie, głaszcze po włosach, kołysze jak małe dziecko.
Niezwykle ostrożnie całuje mój obolały, złamany nos i przytula.
– Teraz już wszystko dobrze, kochanie – szepcze. – Teraz już wszystko będzie
dobrze.
Wiem, że nic nie będzie dobrze, już nigdy, ale przyjemnie słyszeć takie słowa.
Potem zasypiam w jego ramionach. Tuli mnie do siebie i jego ciało nie ma w
sobie nic groźnego; jest opiekuńcze i kojące jak ramiona ojca, którego nigdy nie
miałam i zawsze tak bardzo pragnęłam mieć.
Budzę się bardzo wcześnie rano. On jeszcze śpi. Oddycha lekko obok mnie.
Podnoszę głowę i spoglądam na jego twarz. Kiedy tak śpi, wydaje się bardzo
młody. Gdyby nie silna budowa ciała i muskularne ramiona, można by pomyśleć,
że jest małym chłopcem. Włosy ma potargane, jeden kosmyk opada mu na czoło;
uśmiecham się.
Kiedy wyciągam rękę i chcę mu go odsunąć, otwiera oczy i patrzy na mnie.
– Kiedy ci tak sterczą włosy – mówię – wyglądasz jak małe dziecko. Krzywi
się.
– Nie jestem dzieckiem.
– Wiem, co myśli, i od razu szybko cofam rękę; nie jest bezpiecznie go
dotykać. Patrzy teraz na mnie takim wzrokiem, że ogarnia mnie lęk, ale nie mogę
się powstrzymać. Lekko dotykam ręką jego policzka; skórę ma gładką i delikatną.
Bierze moją dłoń i całuje moje palce i wnętrze dłoni. Zaczynam drżeć, czując
jego wargi na mojej skórze.
Wszystko w nim jest takie miłe i podniecające, czuję się tak, jakbym się napiła
wina. Sama nie wiem, co robię.
Przyciąga mnie do siebie. Czuję jego gorące ciało. Dotyka moich bioder i
uśmiecha się.
– Jesteś taka słodka, Callie – szepcze. – Pocałuj mnie.
Unoszę ku niemu usta i całuje mnie. Ogarnia mnie dziwne uczucie, jakbym
wystawiała twarz na ciepłe promienie słońca. Zaczyna powoli dotykać mojego
ciała, jak rzeźbiarz, który rzeźbi coś niezwykle pięknego. Przytulam się do niego,
chcę być jak najbliżej niego. Coś mi mówi, że to szaleństwo, że on sprawi mi ból i
że powinnam uciekać, ale zachowuję się jak zaczarowana. Ten chłopiec rzucił na
mnie urok.
– Nie chcę cię zranić – mówi. – Nigdy cię nie zranię. Całuje mnie znowu, czule,
delikatnie, długo.
– Nie musimy nic robić – mówi. – Po prostu będę cię przytulał, jeśli chcesz. Nie
wiem, czego chcę. Wiem tylko, że muszę być blisko niego. Tulę się do niego i
całuję go w szyję.
Całuje moje powieki i zasypiam.
Budzę się w środku dnia. Chłopiec stoi nade mną, jest całkowicie ubrany,
trzyma coś w rękach.
Mrużę oczy, razi mnie światło.
– Która godzina?
– Dochodzi południe, wstawaj, leniuchu. Umieram z głodu.
– Co to jest? – Spoglądam na papierowy pakunek w jego rękach.
Rozwija papier i wyjmuje wielki bukiet polnych kwiatów, takich jakie rosną
wzdłuż autostrady.
– To dla ciebie – mówi nieśmiało. – Chciałem ci kupić dwanaście żółtych róż,
bo jesteś złotą księżniczką, ale znalazłem tylko takie.
Biorę od niego bukiet i wkładam go do jednej ze szklanek.
– To ładniejsze niż żółte róże – mówię.
– Dlaczego? Przecież to zwykłe polne kwiaty.
– Ale sam je zbierałeś, dlatego są takie piękne.
– Uśmiecha się zadowolony, a mnie ściska się serce z lęku i miłości.
Robimy to samo co poprzedniego dnia. Bawimy się ze szczeniakami,
spacerujemy, jedziemy na motorze do miasta. Potem wracamy do motelu z
pudełkami pizzy i jemy w łóżku. Opowiada mi o swoich planach. Ma mnóstwo
projektów.
– Najpierw musimy ci kupić jeszcze trochę ubrań – mówi.
– Nie ma mowy. I tak już wydałeś na mnie za dużo pieniędzy. Patrzy na mnie
groźnie, ułamuje kawałek pizzy z mojej porcji.
– Nie kłóć się ze mną, mam w portfelu kupę forsy. Kupimy ci jakieś ubranie i
zabiorę cię do domu.
Czuję, jak ogarnia mnie popłoch.
– Do domu?
– Musisz poznać moich rodziców – wyjaśnia.
Jest tak pogrążony we własnych myślach, że nie dostrzega mojego przerażenia.
– Potem musimy sobie znaleźć jakieś mieszkanie w Saskatchewan, zanim się
zacznie jesienny semestr.
Patrzę na niego ze zdumieniem.
– Muszę wrócić na studia – tłumaczy spokojnie i lekko całuje mnie w szyję – a
ty będziesz mogła tam skończyć szkołę i zapisać się na pierwszy rok. Z twoją
inteligencją szybko mnie dogonisz.
Brzmi to tak prosto i zwyczajnie, jakby jechać z nim do jego rodziców, wynająć
mieszkanie i iść do szkoły średniej jak normalna dziewczyna w moim wieku było
rzeczą najłatwiejszą pod słońcem.
Kończymy jeść pizzę, mówię dużo i śmieję się głośno, chcąc zagłuszyć rosnący
lęk. Potem przez chwilę jeszcze oglądamy telewizję i zasypiamy, mocno do siebie
przytuleni.
Po kilku godzinach budzę się. Dokoła panuje ciemność, daleko na prerii słychać
wycie kojotów. Chłopiec śpi obok mnie; leżę z szeroko otwartymi oczami i myślę,
co robić.
Wraz z jego pojawieniem się wszystko uległo zmianie. Nie chcę już umierać,
nie chcę rzucać się w wir życia, które przyniesie mi zagładę, nie chcę się
unicestwiać. Postanawiam przetrwać mimo wszystko i dokonać czegoś o własnych
siłach.
Ale, żeby to zrobić, muszę go porzucić. On wie wszystko o mojej przeszłości.
Jeśli mam mieć przyszłość, muszę zerwać z przeszłością. Wymazać ją, jakby nigdy
nie istniała. Nie mogę być z kimś, kto wie, kim byłam dawniej, kim stale jeszcze
jestem.
Dawna Callie musi umrzeć, żeby się mogła narodzić nowa Camilla Pritchard.
Byłoby nieuczciwe, gdybym udawała, że wierzę w naszą wspólną przyszłość.
Jest tak dobry i szlachetny, że zasługuje na kogoś lepszego ode mnie. Jego rodzice i
jego przyjaciele znienawidziliby mnie. Umieram na myśl, że muszę go opuścić.
Łzy płyną mi po policzkach, zakrywam usta ręką, żeby nie wybuchnąć głośnym
płaczem. Rozpaczliwie próbuję coś wymyślić, ale wiem, że to niemożliwe, nie ma
innej drogi.
Ześlizguję się z łóżka po cichu, żeby go nie obudzić. Wkładam ubrania, które
mi kupił, resztę rzeczy ładuję do czerwonej, płóciennej torby.
Poruszam się ostrożnie po pokoju oświetlonym księżycowym blaskiem, ód
czasu do czasu spoglądając z obawą na śpiącego chłopca. Przewraca się na drugi
bok, wzdycha i znowu zapada w sen.
Jego portfel leży na stoliku. Otwieram go i wyjmuję kilka banknotów. Wiem, że
musi mieć kartę kredytową, ale nie chcę zostawiać go całkiem bez gotówki.
Przez głowę przebiega mi myśl, żeby wziąć wszystko. W ten sposób
znienawidzi mnie i będzie mniej cierpiał. Ale nie mogę tego zrobić. Wkładam kilka
banknotów z powrotem do portfela, zachowując tylko drobne.
W końcu biorę torbę i wyślizguję się z pokoju. Noc jest chłodna, za linią
horyzontu widać delikatny poblask, za godzinę wstanie słońce, Stawiam torbę na
trawie i przez chwilę się waham.
Wiem, że to szaleństwo, ale wracam do pokoju. Nie mogę odejść tak bez
pożegnania. Nie chcąc go obudzić, całuję poduszkę tuż obok jego policzka.
– Dziękuję ci – szepczę – dziękuję za wszystko. Bardzo cię przepraszam. Nigdy
nie przestanę cię kochać.
Potem wychodzę i cichutko zamykam za sobą drzwi. Idę w stronę migających
świateł i zaczynam biec wzdłuż autostrady.
Po pewnym czasie zatrzymuje się jakaś kobieta. Jest niezbyt młoda i zmęczona
życiem; pracuje jako nauczycielka religii w pobliskiej szkole. Zgadza się podwieźć
mnie kawałek. Siedzę wyprostowana i udaję, że słucham, co do mnie mówi.
Potem wiezie mnie jakiś kierowca ciężarówki. Jest miły, wzbudza zaufanie,
cały czas opowiada mi o swoich trzech córeczkach. Kiedy mu mówię, że
zamierzam chodzić do szkoły, wysadza mnie przy internacie w mieście, do którego
jedzie.
Mam serce zimne i twarde jak kamień. Nie wiem, co ze mną będzie i jak się
potoczą moje losy. Nie wiem, od czego mam zacząć. Wiem tylko, że nigdy nie
będę szczęśliwa i już nigdy nikogo nie pokocham.
Zawsze myślałam, że przemoc i okrucieństwo są najgorsze. Myliłam się.
Najgorsza jest miłość. Przez nią cierpi się najbardziej.
– Królowo! Co się dzieje? Chodźcie tu wszyscy, patrzcie! Ona płacze! O Boże,
królowa płacze!
Camilla oprzytomniała i spojrzała na przestraszone twarze obok niej.
Potrząsnęła głową i otarła oczy.
– Chyba zasnęłam... Miałam jakiś zły sen. Coś się stało?
– Przyszło z miasta kilka osób, chcą tutaj spać. Mamy jeszcze miejsca?
– Chyba tak. Znacie ich?
– Zippy ich trochę zna, to jacyś jego kumple. Jeden z nich jest chory.
– Dobrze, niech wejdą.
– Jeszcze niezupełnie przytomna, wstała i zajęła się nowo przybyłymi. Potem
zamknęła drzwi na klucz, wróciła do biurka i zaczęła czytać zakończenie referatu
Jona Campbella.
„Po jej zniknięciu jeździłem po okolicy na motocyklu i szukałem jej. Potem
wróciłem do domu, wziąłem samochód i objechałem wszystkie zachodnie stany
Kanady. Rzuciłem uniwersytet i szukałem jej przez cały rok. Zaglądałem do
każdego małego miasteczka i pytałem, czy znają jasnowłosą dziewczynę imieniem
Callie, ale nie natrafiłem na jej ślad. Zniknęła z powierzchni ziemi.
Po kilku latach wspomnienie zaczęło blednąc. Teraz prawie już nie pamiętam,
jak wyglądała. Nigdy jednak nie zapomniałem tych dwóch dni spędzonych z nią w
starym motelu, i to właśnie jest najpiękniejsze miejsce, jakie w życiu widziałem".
Rozdział 8
Jon stał w łazience i golił się, patrząc uważnie na swe odbicie w lustrze. Myślał
o pracy, którą napisał. Ciekawe, czy doktor Pritchard już ją przeczytała...
Zmarszczył czoło i uniósł głowę, przejeżdżając maszynką po skórze brody.
Sam nie wiedział, dlaczego tak otwarcie i szczerze opisał tamtą historię.
Zwłaszcza jeśli czytać ją miała osoba, której opinia z każdym dniem stawała się dla
niego ważniejsza.
Camilla na pewno pomyśli, że jest śmiesznym, infantylnym facetem, który z
niewiadomych przyczyn rozpamiętuje jakiś błahy epizod sprzed lat.
Nigdy nikomu nie mówił o tamtym spotkaniu; trzymał to w tajemnicy przez
długi czas, a teraz nieoczekiwanie przerwał milczenie i wszystko opisał. Nagle
znowu zaczął intensywnie myśleć o Callie; wspomnienie odżyło i nabrało nowych
barw.
Mała, kochana Callie. Uśmiechnął się i zaczął golić drugą stronę twarzy.
Nawet teraz, po dwudziestu latach, nie mógł spokojnie o niej myśleć. Jej twarz
w jego wspomnieniach zbladła i nie bardzo już pamiętał, jak wyglądała; widział
tylko szarozielone oczy, niezwykłą burzę srebrnopłowych włosów, drobne dłonie i
szczupłą, kruchą postać.
Jej ciało nie było najważniejsze. Najważniejsza w Callie była jej inteligencja,
wrażliwość i mądrość. To właśnie pociągało go najbardziej. Istniało między nimi
niespotykane duchowe pokrewieństwo; nigdy potem nie spotkał osoby, z którą
czułby się tak blisko i z którą łączyłoby go tak wiele. Spędzili razem tylko kilka
dni, ale rozumieli się bez słów.
Callie rozumiała go i zaufała mu, powierzyła mu wszystkie swoje myśli i
sekrety.
Przypomniał sobie całą smutną historię jej życia, gwałt, jakiego doznała, i
zbrodnię, którą – jak sądziła – popełniła.
Drgnął. Jeszcze teraz czuł ból na myśl o tym, co ją spotkało.
Zawsze, jeszcze przed spotkaniem z Callie, był bardzo wrażliwy na ludzką
krzywdę, zwłaszcza jeśli dotyczyła dzieci i innych bezbronnych istot. Nie mógł się
pogodzić z przemocą i gwałtem. Potem przez całe swoje dorosłe życie wspomagał
finansowo rozmaite organizacje charytatywne zajmujące się młodzieżą. Spotkanie
z Callie jeszcze silniej uświadomiło mu, jak bardzo nędza i okrucieństwo ze strony
dorosłych mogą zniszczyć życie młodego człowieka.
Może, gdyby wtedy był starszy i bardziej dojrzały, mógłby jej pomóc,
zatrzymać przy sobie, razem z nią rozwiązać jej problemy. Był jednak zbyt młody i
zbyt porywczy, żeby zrozumieć powagę sytuacji i wyczuć, jak bardzo potrzebny
jest jej czas do zaakceptowania nowej sytuacji.
Spłoszył ją i uciekła od niego, zniknęła z jego życia i nigdy jej nie odnalazł.
Cierpiał tak bardzo, że mało brakowało, a zniszczyłby sam siebie.
Nawet teraz na samą myśl o niej czuł dojmujący ból.
Po raz setny próbował sobie wyobrazić, jaki spotkał ją los, co stało się z Callie
podczas tych dwudziestu lat. Nie mógł jej sobie wyobrazić jako dojrzałej kobiety.
Dla niego pozostała nieśmiałą nastolatką, drobną, szczupłą, okrytą płaszczem
jasnych włosów; małą dziewczynką o mądrym spojrzeniu pięknych, szarozielonych
oczu...
Callie była jednak tylko o kilka lat od niego młodsza, zatem teraz musi mieć
prawie czterdzieści lat...
To znaczy, jeśli przetrwała, jeśli utrzymała się przy życiu po tym, jak od niego
uciekła.
Skończywszy golenie, odłożył maszynkę i wyszedł z łazienki. Przystanął pod
drzwiami wiodącymi do pokoju Stevena. Po chwili wahania zapukał, a potem
zajrzał do środka.
Steven leżał w łóżku ze znudzoną miną i patrzył w sufit.
– Czas wstawać, synku. O dziewiątej masz wykład.
– Nie pójdę dzisiaj. Boli mnie głowa.
– Dlaczego?
Jon wszedł do pokoju i stanął w nogach łóżka.
– Skąd mogę wiedzieć? Boli i już. Chcę się przespać. Spojrzał na ojca z
niechęcią; twarz Jona spoważniała.
– Nic z tego. Wstajesz i idziesz na zajęcia. Jeśli boli cię głowa, weź aspirynę.
– Chłopiec nie odpowiedział; przez chwilę ojciec z synem mierzyli się
wzrokiem. W końcu Steven z westchnieniem zwlókł się z łóżka i demonstracyjnie
wolnym krokiem skierował się do, łazienki.
Jon poszedł za nim.
– Posłuchaj. – Steven odwrócił się w progu. – Czyja ani przez chwilę nie mogę
być sam? A może żądam za dużo?
– Gdzie byłeś wczoraj wieczorem?
– W mieście z kolegami.
– Z jakimi kolegami? Już ci mówiłem, że chciałbym ich poznać.
– Nie można wykluczyć, że oni nie mają ochoty poznawać ciebie.
Steven podszedł do umywalki i przemył twarz zimną wodą. Był bardzo blady,
pod oczami miał sine kręgi, policzki pokrywał mu słaby, jasny zarost.
Jon patrzył na niego, myśląc, jak zawsze bardzo go kochał; jak bardzo kochał
tego małego, poważnego chłopca, który jeszcze tak niedawno zasypywał go
pytaniami.
– Steve, chciałbym, żebyś przez pewien czas nie wychodził z domu i zabrał się
za naukę.
– Zawracanie głowy! Wcale nie muszę. Większość przedmiotów jest tak prosta,
że mogę odrabiać lekcje przez sen.
Jon zachował spokój.
– Wiem, że jesteś zdolny, ale to nie znaczy, że możesz w ogóle nie przykładać
się do nauki. Proszę, żebyś nie wychodził wieczorami z domu.
W oczach Stevena błysnął gniew.
– Co ty sobie wyobrażasz? Nie jestem dzieckiem! Nie będziesz mi mówił, co
mi wolno, a czego nie! Tak możesz rozmawiać z Amy i Arim!
– Dopóki mieszkasz pod moim dachem, to ja ustanawiam reguły.
– W takim razie niedługo będę mieszkał pod twoim cholernym dachem!
Ich oczy spotkały się w lustrze. W spojrzeniu Stevena błysnęło coś niedobrego.
Jon zrozumiał, że jeśli postawi sprawę na ostrzu noża, syn gotów się wyprowadzić.
Stale miał w pamięci to, co Camilla mówiła o jego kolegach. Bardziej niż
słowa, zaniepokoił go wyraz jej oczu.
Na szczęście Steven pierwszy odwrócił wzrok i wzruszył ramionami.
– Skoro tak bardzo ci na tym zależy, pójdę do tej kretyńskiej budy i będę się
uczył tych idiotyzmów.
– Bardzo dobrze, a teraz trochę się pośpiesz i zejdź na śniadanie. Dziś rano
mogę cię podrzucić, jeśli chcesz.
– Nie potrzebuję, pojadę własnym samochodem.
Steven namydlił twarz i sięgnął po maszynkę do golenia. Jon pod wpływem
nagłego wzruszenia podszedł bliżej i objął syna.
– Steve, wiesz, że zawsze możesz mi wszystko powiedzieć. Jeśli masz jakieś
kłopoty, chętnie cię wysłucham. Możesz na mnie liczyć, synu.
Poczuł, że chłopiec sztywnieje; stał nieruchomo wyprostowany, obcy i wrogi.
Jon zdjął rękę z jego ramienia, postał chwilę, a potem zszedł do jadalni.
Reszta rodziny siedziała już wokół dużego stołu.
Amy z nieobecnym wyrazem twarzy gryzła grzankę, wpatrzona w mały model
jakiegoś pojazdu, stojący przed nią. Obok Ari wyjadał płatki kukurydziane z
talerza, jednocześnie komentując diagram przedstawiający ważkę i helikopter. Jego
uważnym słuchaczem był Enrique.
Chłopiec, blady jeszcze i wycieńczony, z każdym dniem wyglądał lepiej. Miał
na sobie nowe ubranie. Widać było, że szybko odzyskuje dobrą formę. Mieszkał z
nimi już dwa tygodnie i kuchnia Margaret najwyraźniej mu służyła.
Nie wyzbył się jednak chorobliwej wręcz nieśmiałości. Swobodnie rozmawiał
jedynie z bliźniętami, reszta domowników bardzo go peszyła. Najbardziej zaś –
Vanessa.
Siedziała teraz nieco odsunięta od stołu, ze wzrokiem wbitym w najnowszy
numer „Vogue", rozłożony obok kubka z kawą. Wyglądała niezwykle pięknie:
przypominała figurkę z porcelany, ubraną w dżinsy i czarny golf.
Jon spojrzał z zadumą na jej długie, lśniące włosy. Co stało się z jego starszymi
dziećmi? Dlaczego tak bardzo się od niego oddaliły? Czy kiedykolwiek jeszcze do
niego wrócą i będą równie bliskie jak dawniej? W tamtych odległych czasach
wystarczyło tylko, że je kochał, i wszystko było dobrze. Teraz było inaczej...
– Cześć, tatusiu – zawołała Amy i podskoczyła na krześle. – Próbuję zbudować
model cząsteczki wodoru. Camilla powiedziała, że mogę do tego użyć klocków
lego.
Jon pocałował ciemne główki bliźniąt i usiadł na swoim miejscu.
– To doktor Pritchard zna się również na cząsteczkach wodoru? Myślałem, że
zajmuje się literaturą angielską, a nie chemią.
– Taki model to przecież rodzaj symbolu – pouczył go Ari. – Camilla kazała
nam zrobić spis symboli, jakie spotykamy w codziennym życiu. Każda zwykła
rzecz może być symbolem czegoś.
– Tak jak ważka jest symbolem helikoptera? – zapytał Jon, dziękując
jednocześnie Margaret uśmiechem za podane jajka na boczku.
Bliźnięta wymieniły spojrzenia i przecząco pokręciły główkami.
– Nie – powiedział Ari – to nie tak. Ważka i helikopter są do siebie po prostu
podobne, ale żadne z nich nie jest symbolem drugiego. Symbol to zupełnie co
innego.
– Rozumiem. Van, mogę prosić o sól?
Vanessa przesunęła solniczkę w jego stronę, nie odrywając oczu od
ilustrowanego pisma.
– Enrique mówi, że w jego kraju ważki są o! takie duże. – Ari rozstawił rączki i
rozejrzał się z dumą.
– Niezłe – uśmiechnął się Jon i spojrzał na chłopca. – Jak się dzisiaj miewasz?
Enrique chrząknął nerwowo i zerknął w stronę Vanessy. Nawet tego nie
zauważyła, pogrążona w lekturze.
– Dziękuję, bardzo dobrze.
– Czujesz się na siłach, żeby jechać dzisiaj ze mną na zajęcia?
– Chyba tak. Uzupełniłem już brakujące wypracowania i przeczytałem lektury.
Jon spojrzał na zegarek.
– W takim razie ruszamy. Vanesso, chcesz, żebyśmy cię podwieźli do szkoły?
– Mogę jechać ze Steve'em.
– Steve trochę dzisiaj się spóźni, lepiej jedź z nami.
– Wszystko mi jedno. Mogę.
Dziewczyna zamknęła pismo, wstała i wyszła; patrzyli za nią w milczeniu.
Enrique siedział na tylnym siedzeniu pomiędzy bliźniętami. Amy trzymała w
jednej dłoni lalkę Barbie, drugą próbowała jej włożyć na nóżkę mały, plastikowy
pantofelek.
Bardzo lubił bliźnięta; były miłe i bardzo mądre. Cały czas mówiły o
komputerach, cząsteczkach i modelach, ale nie było w tym nic z pretensjonalności
przemądrzałych dzieci. Bawiły się jak zwykłe siedmiolatki, wymyślały sobie różne
gry i zabawy, żartowały i przekomarzały się.
Wziął lalkę z rąk Amy i włożył jej plastikowy bucik.
Kiedy jego siostra, Maria, była mała, zawsze jej pomagał, bawił się z nią i
odrabiał lekcje.
Maria była śliczna; miała wielkie, czarne oczy i czarne włosy, związane w
koński ogon. Była bardzo podobna do matki. Ich rodzice byli nauczycielami, oboje
pracowali w małej szkole w środku dżungli i uczyli miejscowe dzieci.
Po pewnym czasie rozeszły się wieści, że małżeństwo Valeros szerzy na
prowincji wrogą propagandę. Do wsi wtargnął oddział żołnierzy, zburzyli szkołę i
zastrzelili Marię razem z rodzicami.
Enrique uratował się cudem; uciekł do lasu i przesiedział tam kilka dni. Potem,
wędrując pod osłoną nocy, jakoś przedostał się do Panamy. Zaciągnął się na
parowiec i pracował na nim jak niewolnik, opłacając w ten sposób swoją podróż na
północ. Odetchnął dopiero wtedy, kiedy postawił stopę na kanadyjskiej ziemi.
Jednak koszmarne sny, w których potwory mordują całą jego rodzinę i gonią go,
żeby go zabić jako jedynego świadka, ścigały go nadal.
Ciągle powracał upiorny strach i huk wystrzałów; ciągle widział martwe ciała i
czuł zapach spalenizny. Kiedy patrzył w czyste oczy Amy, widział czarne,
przerażone oczy swojej małej siostrzyczki.
Miała dokładnie dziewięć lat, kiedy zginęła.
– Dziękuję, Ricky – usłyszał i spojrzał na drobną, uśmiechnięta twarzyczkę
siedzącej obok niego dziewczynki.
Po jego drugiej stronie Ari czytał książkę o judo.
Z wytężoną uwagą śledził właśnie jakiś wyjątkowo skomplikowany wykres.
Enrique skierował wzrok na przednie siedzenie.
Jon zauważył jego spojrzenie w lusterku i uśmiechnął się serdecznie. Enrique
poczuł się lepiej i z wdzięcznością odwzajemnił uśmiech.
Nigdy jeszcze nie spotkał kogoś takiego jak Jon. Jon Campbell był silny,
szczery i odpowiedzialny. Kiedy się było obok niego, człowiek miał poczucie
całkowitego bezpieczeństwa, uważał, że nie może stać się nic złego, ponieważ Jon
Campbell jest w pobliżu. Promieniowała z niego pewność siebie i chęć czynienia
dobra.
Niełatwo było Enrique'owi pogodzić się z tym, co Jon dla niego robił. Nie czuł
się z tym dobrze. Jon zmusił go, żeby chwilowo rzucił pracę, utrzymując, że kiedy
się rozchoruje i będzie musiał iść do szpitala, jego sytuacja jeszcze się pogorszy.
Enrique wiedział, że Jon ma rację. Przesadził, pracując ponad siły, przeliczył
się, sądząc, że wytrzyma wszystko. No i teraz znalazł się na łasce obcych ludzi.
Kiedy tylko poczuje się trochę lepiej, znajdzie sobie pracę, wyprowadzi się z domu
Jona i będzie znowu żył na własny rachunek.
Kiedy jednak przypominał sobie całą nędzę swojego bytowania, cuchnącą
komórkę, w której mieszkał, i pracę ponad siły, brak czasu na naukę i nieustanny
lęk przed tym, co może się zdarzyć – zamykał oczy i przestawał myśleć.
Zerknął na ciemną głowę Vanessy i pomyślał o jej bracie. Oboje mają tyle
szczęścia w życiu, takiego ojca jak Jon i całkowicie zapewnioną przyszłość. Żadne
z nich nie znało strachu ani głodu, nie musiało się ukrywać i harować pod
pokładem. Żyli w luksusie, którego on nie mógł nawet sobie wyobrazić.
Nie zazdrościł im, nie mógł się tylko nadziwić, dlaczego oboje są tacy
nieszczęśliwi.
Steven był nawet dla niego miły, starał się, ale rzadko bywał w domu. Schodził
tylko na posiłki, i to też nie zawsze. Był chmurny i milczący, i chociaż Enrique
wyczuwał, że syn Jona go lubi, to nigdy nie odważył się zagadać do niego
pierwszy.
Z Vanessa było inaczej. Dziewczyna po prostu go nie zauważała; w ogóle nie
istniał dla tej pięknej, wyniosłej bogini, która odzywała się do wszystkich jak z
łaski. Dałby wszystko, żeby pewnego dnia móc z nią porozmawiać, tak jak pewnie
rozmawia ze swoimi kolegami. Tymczasem Vanessa spoglądała na niego
obojętnym, chłodnym wzrokiem, a on zapominał języka w ustach i spuszczał oczy.
Jon zatrzymał się przed szkołą i Vanessa wysiadła. Enrique patrzył, jak idzie z
plecaczkiem niedbale przerzuconym przez ramię, podchodzi do grupki młodych
ludzi, a potem znika w tłumie.
– Teraz ja będę jechał obok taty! Da mi poprowadzić!
Ari wgramolił się na przednie siedzenie z książką o judo pod pachą. Amy
spojrzała na Enrique'a i uśmiechnęła się.
– Ricky, zobacz – powiedziała. – Barbie ma nawet telefon komórkowy.
– To wspaniale, będę mógł do niej zadzwonić?
Jon wjechał właśnie w alejkę prowadzącą na kampus. Amy przyłożyła telefon
do głowy lalki.
– Halo, pani Barbie – zaczął Enrique. – Dzwonię z domu mody. Mamy tu dla
pani odłożone dwadzieścia nowych sukienek. Kiedy pani przyjdzie je przymierzyć?
– O dziesiątej mam lekcję nurkowania, potem muszę poćwiczyć grę na gitarze,
bo przygotowujemy się do koncertu rockowego. Wpadnę po lunchu.
– Po lunchu? – spytał Enrique głosem zaaferowanego subiekta. – Ale właśnie
dostałem wiadomość, że po południu musi pani przymierzyć osiemnaście
kostiumów kąpielowych.
Amy była zachwycona.
– W takim razie przełożę zajęcia z nurkowania. O której mam przyjść?
Dziewczynka zaczęła notować w maleńkim notesiku lalki, a Jon w lusterku
spojrzał na Enrique'a i porozumiewawczo mrugnął okiem.
Wjechali na parking i zatrzymali się na miejscu przeznaczonym dla studentów.
Bliźnięta pognały w stronę budynku, gdzie mieściła się ich klasa.
Kiedy Jon i Enrique weszli do sali wykładowej, prawie wszyscy już siedzieli na
swoich miejscach. Doktor Pritchard rozdawała właśnie prace, krótko je
komentując.
Wyglądała jeszcze ładniej niż zwykle. Miała na sobie elegancki szary kostium i
jedwabną, perłową bluzkę. Enrique, który nie widział jej od dwóch tygodni,
przystanął w progu, jakby porażony jej urodą.
– Witamy, witamy – powiedziała tak serdecznie, że zmieszał się jeszcze
bardziej. – Bardzo nam pana brakowało. Jak pan się czuje?
Schylił głowę.
– Już dobrze – powiedział cicho i podał jej teczką z zaległymi pracami. –
Przepraszam, że oddaję to z takim opóźnieniem, ale wcześniej nie mogłem.
Wszystko nadrobię.
– Opóźnienie jest całkowicie usprawiedliwione. Przeczytam wszystkie pana
prace i zwrócę je panu jak najszybciej. A co z lekturami? Przeczytał pan wszystko?
– Prawie, a Jon dał mi swoje notatki z wykładu, na którym nie byłem.
Doktor Pritchard spojrzała na Jona. Skłonił głowę.
– Dzień dobry panu.
– Dzień dobry pani. Czy może poprawiła już pani moją pracę?
Wzięła plik kartek i zaczęła szukać.
Enrique mógłby przysiąc, że widzi, jak jej ręce drżą, a twarz nagle blednie.
Czuł promieniujące z niej zdenerwowanie i napięcie. Z jakiegoś niewiadomego
powodu zawsze się tak zachowywała, kiedy Jon Campbell był w pobliżu. Enrique
nie mógł zrozumieć, jak ktoś taki jak Jon może na kogoś tak źle działać.
Podała mu jego pracę i zaczęła rozmawiać z innymi studentami. Jon i Enrique
usiedli na swoich miejscach.
– Nic nie napisała. – W głosie Jona brzmiało rozczarowanie. – Zupełnie nic, nie
poprawiła ani jednego słowa. Tylko postawiła stopień.
– A jaki? – Enrique zajrzał mu przez ramią.
– Piątkę – odparł Jon, ze zdziwieniem patrząc na kartkę trzymaną w ręku. –
Nigdy nie dostałem u niej tak dobrej oceny. Coś w tej pracy musiało się jej bardzo
podobać.
– Camilla czuła cały czas utkwione w siebie spojrzenie mężczyzny siedzącego
na końcu sali. To Jon Campbell nie spuszczał z niej wzroku. Z trudem
sformułowała temat wykładu.
Teraz, kiedy przeczytała jego pracę i wiedziała już, jak bardzo przeżył tamto
spotkanie sprzed lat, mogła spodziewać się wszystkiego.
Szybko skończyła mówić, poprosiła, żeby studenci zapisali swoje uwagi i
komentarze, i wyszła z sali.
Opuściła instytut literatury, nie zaglądając nawet do swego gabinetu. Chciała
jak najszybciej znaleźć się poza zasięgiem wzroku Jona, odejść jak najdalej od
niego, uciec.
Szybkimi krokami skierowała się do swego sanktuarium.
Elton leżał na plamie słońca i wygrzewał się. Uniósł głowę na powitanie i cicho
miauknął. Potem podniósł się, podbiegł do niej i zaczął się ocierać ojej nogi.
Podniosła go z podłogi, przytuliła i usiadła w fotelu, nie wypuszczając kota ż
objęć. Elton natychmiast zaczął mruczeć.
Może należy wreszcie powiedzieć prawdę, wyrzucić wszystko z siebie i
wynieść się gdzieś na koniec świata? Może to jedyny ratunek, każdy psycholog to
powie. Tłumienie stresujących przeżyć pogarsza tylko sytuację.
Wiedziała o tym, ale nie była w stanie podjąć decyzji. Tamte straszne sprawy
nie chciały jej przejść przez usta. Nie wyobrażała sobie nawet, że może usiąść i po
prostu je komuś opowiedzieć.
– Nigdy tego nie zrobię, Elton – szepnęła, tuląc kota do siebie. – Nigdy. Prędzej
umrę, naprawdę raczej umrę, niż to powiem.
W czasie tych wszystkich lat jakaś cząstka niej samej uwierzyła w mimowolną
mistyfikację; Camilla Pritchard nieświadomie akceptowała do pewnego stopnia
kłamstwo o sobie samej. Czasami naprawdę myślała, że urodziła się i wychowała
w zamożnym domu, w dobrej rodzinie, wśród zbytku i szlachetnych uczuć.
A może po prostu mała, biedna Callie, skrzywdzona, zagłodzona i
nieszczęśliwa, tak długo spychana była w niepamięć, że Camilla Pritchard
naprawdę uwierzyła, że tamta dziewczynka umarła.
Callie jednak żyła; żyła w pamięci Jona Campbella. Dopóki ten mężczyzna ją
pamięta, Callie jest żywą istotą z krwi i kości. Upodlenie mające świadka nie
kończy się nigdy. Pojawienie się tego człowieka stało się zwiastunem końca świata
Camilli Pritchard. Starannie Wznoszona całymi latami budowla runęła nagle z
trzaskiem.
Gwałtownie wstała. Elton, zrzucony na podłogę, podniósł się i spojrzał na nią z
wyrzutem.
– Przepraszam, kochanie – powiedziała i podrapała go za uchem. –
Przepraszam, ale muszę coś zrobić.
Jak automat skierowała się do korytarza, otworzyła szafę w ścianie i zaczęła
czegoś szukać na półkach. Pod stertą zimowych ubrań wymacała jakiś przedmiot.
Wyciągnęła starą, płócienną, czerwoną torbę; spłowiała i wyblakłą od słońca i
deszczu.
Przez te wszystkie lata miała ją przy sobie; zachowała ją jako jedyne
wspomnienie swojego dzieciństwa. Torba towarzyszyła jej zawsze. Była z nią w
pierwszych trudnych miesiącach i latach, jakie nastąpiły po ucieczce z motelu.
Nosiła w niej cały swój majątek, wędrując po internatach; trzymała w niej ubrania
na zmianę, kiedy szła z pracy do pracy, żeby zarobić na studia; nosiła w niej
książki i skrypty.
Nawet kiedy jej życie całkiem się zmieniło i zawinęła wreszcie do spokojnego
portu w miasteczku uniwersyteckim w Calgary, nie wyrzuciła jej. Nie potrafiła tego
zrobić. Stara, płócienna torba była przecież jedynym wspomnieniem kilku
szczęśliwych dni w jej życiu. Kilku dni spędzonych z Jonem, jedynym mężczyzną,
którego kochała.
Kupił ją dla niej. Nie mogła jej wyrzucić.
Teraz torba stała się dowodem, który może jej zaszkodzić: Niewinny, płócienny
worek może ściągnąć na nią nieszczęście. Musi jak najszybciej się go pozbyć, nie
bacząc na sentymenty.
Dzieci Jona często bywają w jej domu. Jedno z nich gotowe zajrzeć do szafy w
korytarzu. Znajdzie torbę i powie o tym ojcu, i wtedy on...
Wiedziała, że to graniczy z manią prześladowczą, że zachowuje się jak osoba
chora psychicznie, a jej myślenie nosi znamiona ciężkiej obsesji, ale nie
zastanawiała się nad tym. Musi działać natychmiast. Wybiegła z mieszkania z torbą
w ręku, otworzyła drzwi wiodące do zsypu i wrzuciła ją w czarną otchłań.
Stała potem przez chwilę, patrząc w otwór, w którym zniknęła torba, po czym
powoli wróciła do siebie, starannie umyła ręce i zaczęła się przygotowywać do
kolejnego wykładu.
Tylko jeden semestr, pomyślała.
W przyszłym semestrze Jon Campbell i Steven przeniosą się na inny kurs, a ona
zmieni temat swojej książki o percepcji i już nie będzie się musiała spotykać z
bliźniakami. Pod jakimś pozorem oświadczy Gwen, że chwilowo zawiesza swój
udział w zajęciach dla wyjątkowo uzdolnionych dzieci. Gwen oczywiście nieco się
zdziwi, ale nic nie powie.
Wszystko wróci do normy i będzie sobie dalej żyć w ciszy i spokoju, w swojej
wieży z kości słoniowej.
Nigdy już nikogo z nich nie zobaczy. Nigdy.
Jeszcze tylko kilka miesięcy i wszystko się ułoży. Rodzina Jona Campbella i on
sam znikną z jej życia.
Tego samego dnia po południu Camilla zabrała bliźnięta na zwykłe zajęcia w
swym gabinecie. W tym tygodniu pracowali nad zagadnieniem selekcji:
pokazywała im jakiś przedmiot i wymieniała kilka symboli, a one dobierały
najodpowiedniejszy z nich i dopasowywały go do danego przedmiotu, odrzucając
inne.
Praca była bardzo ciekawa dla obu stron, bo bliźnięta miały zupełnie
nieoczekiwane skojarzenia, a co ważniejsze, potrafiły je logicznie analizować,
argumentując tak sensownie, że nawet najbardziej absurdalne propozycje stawały
się prawdopodobne.
– W tym teście nie ma złych i dobrych odpowiedzi – powiedziała Camilla. –
Liczy się tylko logiczne myślenie. Każdy może bronić swojego punktu widzenia.
Kiedy Ari wybiera pomarańczę, a Amy piłkę plażową, to obie odpowiedzi są
słuszne, jeśli każde z was potrafi właściwie uzasadnić swój wybór.
– Przecież piłka plażowa to głupota! – zbuntował się Ari. – Ona nawet nie ma
skórki.
– Oczywiście, że ma – wyjaśniła poważnie Amy. – To, co widzisz na wierzchu,
to jest jej skórka. Reszta jest powietrzem.
Ari uderzył dłonią w stolik.
– Głupia jesteś! To nie skórka! To piłka, właściwa piłka!
– Nie zachowuj się tak, Ari – zwróciła mu uwagę Camilla spokojnym głosem. –
Musisz opanować sztukę intelektualnej dyskusji i rozmawiać tak, jak to czynią
ludzie cywilizowani.
– A co to takiego? – spytał z zainteresowaniem chłopiec.
– Sztuka dyskutowania polega na spokojnym, dokładnym formułowaniu
argumentów i przedstawianiu ich w sposób nie obrażający oponentów.
Pogładziła go po głowie. Spojrzał na nią z prośbą w oczach.
– Będziemy mogli teraz pójść do pani do domu i pobawić się z kotami?
Camilla spojrzała na zegarek.
– Zrobiło się późno, kochanie. Za pół godziny przyjdzie po was Margaret i
pójdziecie do siebie. Zresztą Madonny chyba nie ma; wyszła rano poznawać świat.
– Dlaczego Elton nigdy nie wychodzi poznawać świata? – zapytała poważnie
Amy, wyjmując z tornistra lalkę Barbie.
– Ponieważ Elton jest kotem domowym.
– Tak jak pani – powiedział Ari. – Camilla też jest domowym kotem.
– Ja?
– Tak. Tatuś mówi, że pani nigdy nigdzie nie wyjeżdża, nigdy nigdzie nie
wychodzi, tylko siedzi w domu i pracuje. Nawet mieszka pani niedaleko miejsca
pracy.
Camilla w zamyśleniu spojrzała na chłopca.
– A czy to źle? – zapytała.
– Pomyśleliśmy, że należą się pani wakacje. – Amy odwróciła głowę od lalki. –
Chcemy panią zaprosić do nas na ranczo. Tatuś mówi, że powinna pani pojechać.
W jej głowie rozległ się dzwonek alarmowy.
– Dlaczego tak myślicie? – zapytała pozornie obojętnym tonem.
– Po prostu dlatego, że będzie miło, a dzieci będą bardzo szczęśliwe – odezwał
się jakiś głos.
Camilla drgnęła i zobaczyła Jona Campbella, stojącego w drzwiach gabinetu.
– Cześć, tato.
– Witaj, synku.
Jon wszedł i usiadł przy małym stoliku, z trudem chowając swoje długie nogi.
– Czy w czymś przeszkodziłem?
Camilla przecząco pokręciła głową.
– Nie. Już skończyliśmy lekcję, teraz tylko tak sobie gawędzimy.
– Witaj, maleńka. – Jon spojrzał na córkę. – Co się stało?
– Ari powiedział, że jestem strasznie głupia, bo wybrałam piłkę plażową, a nie
pomarańczę.
Jon złapał syna za nogę, krzywiąc się złowrogo.
– Naprawdę ośmieliłeś się powiedzieć, że twoja siostra jest głupia?
Ari roześmiał się, próbując wyszarpnąć nogę.
– Camilla mówi, że muszę się nauczyć dyskutować w cywilizowany sposób.
– Twoja nauczycielka ma rację. Najwyższy czas, żebyś opanował tę sztukę.
Spojrzał na Camillę z uśmiechem w oczach. Odwróciła wzrok i podeszła do biurka,
żeby uporządkować papiery.
– Skoro przyszedł pan po dzieci, to chyba możemy już kończyć...
– Właściwie przyszedłem tutaj w innym celu. Przyszedłem, żeby potwierdzić i
poprzeć ich zaproszenie.
Poczuła utkwione w sobie trzy pary oczu. Trzy wyczekujące spojrzenia.
– Jakie zaproszenie?
– Chcieliśmy prosić, żeby pojechała pani z nami na ranczo w ten weekend.
Rozmawialiśmy o tym i doszliśmy do wniosku, że za dużo pani pracuje i musi
trochę odpocząć.
– Ale ja... – zaczęła bezradnie – mam mnóstwo pracy. Muszę... napisać artykuł
i...
– Nic się chyba nie stanie, jeśli trochę pani odpocznie. Przecież to Święto
Dziękczynienia, zapomniała pani?
Wskazał ręką kalendarz, na którym zaznaczone było święto, w Kanadzie
przypadające na drugi weekend października.
– Wszyscy wyjadana trzy dni, kampus opustoszeje. Doszliśmy do wniosku, że
pani też powinna gdzieś wyjechać.
Złożyła książki i uniosła papierowy stos obronnym ruchem, jakby się chciała od
nich odgrodzić wyimaginowanymi obowiązkami. Rozpaczliwie szukała rozsądnych
argumentów, ale nic nie przychodziło jej do głowy.
– Byłoby akurat tyle osób, co trzeba – powiedziała Amy. – W samolocie tatusia
mieści się sześciu pasażerów, a nas byłoby właśnie sześcioro.
– Sześcioro? – powtórzyła Camilla. Amy zaczęła liczyć na palcach.
– Tatuś, ja, Ari, Ricky, Van i pani.
– Steven nie pojedzie? A Margaret?
– Steven nigdy teraz już z nami nie jeździ. Nie chce. Mówi, że nie ma ochoty, a
do Margaret przyjeżdża narzeczony. Przyjadą na ranczo dopiero potem,
samochodem Eddiego. Będą mieli trochę czasu, żeby pobyć sam na sam.
Rozejrzała się bezradnie, nie wiedząc, jaką znaleźć wymówkę.
– A kto jeszcze pojedzie?
– Ricky i Van. – Amy wyjęła maleńki grzebień i zaczęła czesać srebrne włosy
lalki.
Camilla pytająco spojrzała na Jona.
– Moja córka, Vanessa – wyjaśnił – i Enrique. Nigdy jeszcze nie był na ranczo.
Gorączkowo szukała wyjścia; Jon patrzył na nią i czekał spokojnie
uśmiechnięty.
– Bardzo dziękuję... Naprawdę to bardzo miło... ale ja nie mogę... To
niemożliwe.
Oczy Amy wypełniły się łzami.
– Amy, kochanie, co się stało? – zapytała przestraszona.
Amy zerwała się z krzesła i podbiegła do ojca. Przytuliła się do niego i zaczęła
szlochać.
– Amy jest bardzo rozczarowana – wyjaśnił Jon i poklepał córeczkę po plecach.
– W niedzielę są ich urodziny i chcieli, żeby pani na nich była. To miała być
niespodzianka.
– Janie...
Camilla spojrzała na łkającą dziewczynkę, a potem przeniosła wzrok na smutną
twarz chłopca.
– Dobrze, pojadę – powiedziała z determinacją.
Łzy Amy natychmiast wyschły, jakby osuszył je upalny wiatr. Przebiegła pokój
i wskoczyła Camilli na kolana.
– Pokażemy pani nasze kucyki – zaczęła szybko wyliczać – nasze małe koniki i
różne zwierzęta, które mieszkają w różnych dziwnych, tajemniczych miejscach.
Będzie cudownie!
Camilla przytuliła ją lekko i zapatrzyła się przed siebie. Od dawna już nigdzie
nie wyjeżdżała, nie miała wakacji ani dni wolnych; może rzeczywiście powinna raz
zrobić coś dla przyjemności...
Tylko żeby ten jej pierwszy od tylu lat wyjazd nie musiał odbywać się w
towarzystwie mężczyzny, którego rozpaczliwie pragnęła unikać...
Rozdział 9
Steven Campbell siedział w kącie brudnej knajpki i patrzył, jak siedzący
naprzeciw niego Zeke kreśli plan akcji na papierowej serwetce.
– To łatwizna – oznajmił Zeke i spojrzał na chłopaków siedzących przy stoliku.
– Wbiegamy do monopolowego o północy, właśnie kiedy mają zamykać. Robimy,
co trzeba, a potem z forsą lecimy tam, gdzie czeka Steve, wskakujemy do wózka i
po krzyku. Tyle że się trochę przebiegniemy.
Zeke miał tłuste, długie włosy zebrane w kitkę; na jego karku widniał duży
tatuaż, przedstawiający syrenę. Syrena zawsze im bardzo imponowała, bo
wiedzieli, że tatuaż na karku świadczy o wyjątkowej wytrzymałości, jako że ta
część ciała jest niezwykle wrażliwa na dotyk igły, a do tego groźba infekcji jest tam
największa.
Zeke w ogóle był kimś nadzwyczajnym. Uwielbiał ryzyko, niczego się nie bał,
niczym się nie przejmował, i żył z dnia na dzień. Jego skłonność do ryzykanctwa i
granicząca z brawurą odwaga robiły na Stevenie wielkie wrażenie.
Kiedy był z Zekiem, wiedział, że wszystko może się zdarzyć; świat nagle
rozszerzał swoje granice, znikały reguły, niepodzielnie zaczynało panować
wyzwanie. Poczucie, że wszystko jest możliwe, przynosiło mu pewną ulgę i
łagodziło ból, który od pewnego czasu stale mu towarzyszył.
– To straszny kawał drogi. Po co mamy tyle biegać? – zapytał płaczliwym
głosem Szybkostrzelny, gruby nastolatek, o okrągłej twarzy i złamanym nosie.
Był powolny, rozlazły i starannie unikał fizycznego wysiłku; dlatego właśnie
nazywali go Szybkostrzelnym.
Zeke czknął i zrobił oko do Howiego, siedzącego na ławie obok Stevena.
Howie był najmłodszy w grupie. Drobny, chudy, rudowłosy, przypominał
małego demona. Był o kilka miesięcy młodszy od Stevena; słynął ze stalowych
nerwów i bezinteresownego okrucieństwa. Steven czuł do niego coś w rodzaju
odrazy i właściwie się go bał.
Howie był typem zdolnym z zimną krwią zamordować kota lub psa – tak po
prostu, dla zabawy, kiedy nikt nie patrzył. Przedłużanie męki zwierzęcia sprawiało
mu dodatkową przyjemność, której najczęściej nie potrafił sobie odmówić.
Steven nieraz próbował o nim rozmawiać z Zekiem. Szef grupy wyśmiał jego
zastrzeżenia.
– Howie to pistolet – powiedział. – Napluje glinie w twarz i nawet oka nie
zmruży. Potrzebny nam taki facet jak on. A ty taki nie jesteś – dodał i spojrzał na
niego ironicznie. – Ty jesteś taki grzeczniutki, że można się porzygać. Jak Howie ci
przeszkadza, to spadaj.
Steven nie chciał spadać. Był wprowadzony w ich plan, akceptował go i chciał
wziąć udział w akcji. Zachował obawy dla siebie i w milczeniu podporządkował się
poleceniom Zeke'a, Teraz pochylił się nad stołem i spojrzał na rysunek.
– Gdzie mam na was czekać, jak tam pójdziecie?
– Staniesz sobie za rogiem na Dwunastej Alei obok przejazdu. Po skończonej
robocie walimy do ciebie, wskakujemy do gabloty i rozpływamy się w powietrzu.
– A co będzie, jeśli ktoś mnie zauważy, zapamięta numer rejestracyjny i gliny
za nami pojadą?
Zeke niedbale machnął ręką.
– Jak wszystko dobrze zrobisz, to nikt cię nie przyuważy. Będzie ciemno i
dobrze się przyczaisz. A co? Masz cykora? Nerwy puściły nadzianemu
chłopaczkowi?
Wszyscy na niego spojrzeli i Steven się zmieszał.
– Nerwy mam tak samo dobre jak wy – rzekł opanowanym głosem. – Po prostu
chcę wiedzieć, co i jak. Muszę znać wszystkie szczegóły akcji.
– O to się nie martw, nie twoja głowa. – Howie spojrzał na niego spod oka. –
Im mniej wiesz, tym lepiej. Zeke myśli o wszystkim. Ty masz tylko podstawić
swój wózek i spokojnie czekać, nadziany chłopaczku.
Steven nie zwrócił na niego uwagi.
– Musicie mi przyrzec, że nie zatrzymacie tych pieniędzy dla siebie – zwrócił
się do Zeke'a. – W przeciwnym razie wycofuję się; mówiłem wam już.
Howie i Szybkostrzelny wymienili błyskawiczne spojrzenia. Zeke spojrzał na
Stevena; w jego oczach malowała się cała niewinność świata.
– O co ci chodzi? Przerabialiśmy to przecież ze sto razy. Cała forsa z roboty
idzie na bezdomne dzieciaki. Zatrzymujemy tylko tyle, żeby pokryć wydatki. To
wszystko.
– Musicie mi przysiąc – powtórzył Steven z uporem w głosie – musicie mi
wszyscy przyrzec, że całą forsę zaraz oddajemy potrzebującym. Dajcie słowo.
Zeke rozejrzał się po kompanach.
– Słyszycie, chłopaki? Dajcie mu słowo, że żaden nie tknie tej forsy.
– Forsa idzie na dzieciaki z ulicy, żeby sobie mogły kupić żarcie i łachy –
oświadczył uroczyście Szybkostrzelny. – No nie, Howie?
Howie nie podniósł głowy; kreślił paluchem jakieś wzory na blacie brudnego
stolika.
– Jasne – mruknął – kto by brał te forsę. Bendziemy jak te Robin Hoody.
Zabierzemy bogatym i damy biednym.
Steven skinął głową. Wiedział, że się z niego nabijają, ale próbował im wierzyć.
Przecież dali słowo... Wypad, którego mieli dokonać, stanowił dla niego początek
drogi, pierwszy krok do sprawiedliwego rozdziału dóbr, o którym tyle pisali Marks
i Engels.
Wstał od stolika.
– Muszę iść, zobaczymy się później.
Zeke rozejrzał się i szeptem wydał ostatnie polecenia.
– Spotykamy się za dwa tygodnie. Robotę odwalamy o północy, kiedy
przychodzi nowa dostawa, a kasjer robi kasę. Reszta jest wtedy na zapleczu,
rozpakowują skrzynie. Nie zapomnij, Steve.
– Nie zapomnę.
Czuł się silny i ważny. Nareszcie miał zrobić coś konkretnego. Jego plany
dotyczące naprawy świata zaczynały się urzeczywistniać.
Wyszedł z restauracji, wsiadł do swego żółtego mustanga i skierował się w
stronę kampusu. Jest jeszcze wcześnie, zdąży wziąć książki z biblioteki, ..
Prowadząc samochód, zastanawiał się nad ironią losu.
Jest buntownikiem, człowiekiem wyjętym spod prawa, rewolucjonistą. Za dwa
tygodnie ma wziąć udział w pierwszej prawdziwej akcji, A jednocześnie gra rolę
posłusznego synka, pilnego studenta, który o zmroku jedzie na uniwersytet, bo
musi jeszcze wypożyczyć kilka książek. Wszystko po to, żeby tatuś był
zadowolony.
Zacisnął dłonie na kierownicy, aż pobielały palce.
Myśl o ojcu sprawiła mu przykrość. Widział przed sobą jego przenikliwe,
niebieskie oczy, czuł dotyk silnych rąk.
Jon Campbell nigdy nie zrozumie, co zamierza zrobić jego syn.
Wszystko dlatego, że Jon Campbell nigdy nie zaznał nędzy. Nie ma pojęcia, jak
cierpią bezdomni, i jak bardzo potrzebują pomocy dzieci, które nie mają domu.
Tacy ludzie jak on całe życie spędzają w dobrobycie, o nic nie muszą się martwic,
dlatego nie rozumieją problemów, jakie dzielą świat.
Przypomniał sobie przezwisko, którym obdarzają, go koledzy: „nadziany
chłopaczek". Myślą, że jest taki sam jak cała jego rodzina. Dobrze, już niedługo
przekonają się, jak bardzo się mylili.
Zaparkował na parkingu dla studentów i poszedł do biblioteki. Powoli wszedł
między półki z książkami i wybrał kilka tomów; zajrzy do nich w domu. Potem
podszedł do katalogu, żeby odszukać kilka tytułów z literatury angielskiej.
Kiedy od niego odchodził, mało brakowało, a zderzyłby się z nadchodzącą
właśnie osobą.
Gdy uniósł oczy, zobaczył doktor Pritchard. Stała przed nim z naręczem
książek.
– Dzień dobry – powiedziała.
– Dzień dobry – odparł, nie patrząc na nią. Spojrzała na tomy, które trzymał w
ręku.
– Znalazł pan jeszcze jeden egzemplarz „Targowiska próżności", to świetnie –
zauważyła z uśmiechem. – Myślałam, że już żadnego nie ma.
Chciał jak najszybciej zostać sam, ale pani profesor jest taka miła, że byłoby
niegrzecznie pożegnać się i po prostu odejść. Przypomniał sobie, jak Zeke
powiedział, że „nadziany chłopaczek" jest taki grzeczniutki, że można się
porzygać.
– Już to kiedyś czytałem – powiedział po chwili. – Chciałem jeszcze raz rzucić
okiem i trochę sobie przypomnieć.
– Rozumiem. – Zawahała się i spojrzała na zegarek.
Stała przed nim piękna i elegancka, ubrana w wytworny kostium, szczupła i
dziewczęca. Nie mógł tego nie dostrzegać. Doktor Pritchard jest osobą naprawdę
wyjątkową.
Nie tak jak jego matka, w której wszystko było obliczone na pokaz.
Wyzywające zachowanie, ubiór, sposób bycia... Męczący sposób bycia osoby
uwielbiającej zwracać na siebie uwagę.
– Chyba będę musiał się pożegnać – powiedział niepewnym tonem. – Jest już
późno, a mam dużo pracy.
– A może mógłby pan poświęcić mi kilka minut? Chciałam pana zaprosić na
kawę do klubu. Usiądziemy na chwilę i porozmawiamy.
Propozycja była tak niespodziewana, że prawie zaniemówił. Doktor Pritchard
na ogół nie spoufalała się ze studentami.
– To nie potrwa długo – dodała, widząc, że się waha, i odstawiła kilka z
trzymanych w ręku książek na półkę. – Chciałam o czymś z panem porozmawiać.
Steven miał szczerą ochotę odmówić, ale się bał. Doktor Pritchard może się do
niego zrazić i postawić mu ocenę niedostateczną, a wtedy będzie miał do czynienia
z ojcem; tego zaś za wszelką cenę pragnął uniknąć. Mimo całej swojej
rewolucyjności i determinacji, ta perspektywa stale jeszcze wyprowadzała go z
równowagi.
Najgorsze było to spojrzenie. Kiedy ojciec patrzył na niego z dezaprobatą i
rozczarowaniem, Steven czuł, że zapada się pod ziemię. Ogarniał go ból i rozpacz,
miał ochotę się rozpłakać. Nigdy oczywiście tego nie okazywał, ale nadal bardzo
się liczył ze zdaniem ojca.
– Z przyjemnością – powiedział. – Oczywiście.
Camilla Pritchard uśmiechnęła się i podeszła do kontuaru, gdzie rejestrowano
wynoszone z biblioteki książki. Okazała kartę pracownika naukowego i poczekała
chwilę, aż bibliotekarka zanotuje książki Stevena.
Poszedł za nią na drugą stronę korytarza, gdzie mieścił się klub studencki,
zastanawiając się, o co może jej chodzić. Za ostatnie wypracowanie dostał ocenę
dobrą, nie miał żadnych zaległości, doktor Pritchard nie mogła mieć żadnych
zastrzeżeń do jego pracy. Nie miał pojęcia, czego może dotyczyć ta rozmowa.
Może chodzi o bliźnięta? Od pewnego czasu nie przestają o niej mówić, stała
się dla nich wzorem i absolutną wyrocznią. A może chodzi o Enrique'a Valerosa,
tego chłopca, który z niewiadomych przyczyn mieszka u nich od kilku tygodni?
Zaprowadziła go do stolika w głębi, obok okna, za którym rozciągały się pola
golfowe, zaróżowione blaskiem zachodzącego słońca.
– Tu chyba będzie dobrze, prawda?
– Doskonale.
– Przyniosę nam coś do picia. – Odwróciła się w stronę kontuaru. – Co pan
woli? Kawę czy coś zimnego?
– Jeśli można to kawę.
Nigdy nie oduczy się tego ugrzecznionego tonu syneczka tatusia.
– Z mlekiem i cukrem?
– Nie, bardzo proszę czarną.
Uśmiechnęła się do niego, wprawiając go w jeszcze większe zmieszanie. Mimo
wieku, była naprawdę bardzo piękną kobietą. Nieważne, ciekawe, o co jej chodzi...
Wróciła z dwoma plastikowymi kubeczkami kawy, usiadła naprzeciw niego i
spokojnie upiła łyk.
– Wypiłam już tutaj jakiś milion filiżanek kawy, może więcej – powiedziała – i
zawsze mam wrażenie, że to przypomina mieszankę melasy i mułu rzecznego. Ale
nie mogę się powstrzymać i piję to nadal.
Steven skinął głową. Tego dnia los płatał mu figla za figlem. Przecież jeszcze
przed chwilą siedział w brudnej knajpie, planując skok na sklep monopolowy z
kumplami należącymi do marginesu społecznego, do społecznych dołów, o jakich
doktor Pritchard nawet nie miała pojęcia.
Przypomniały mu się wszystkie uniwersyteckie plotki dotyczące siedzącej
naprzeciw niego kobiety. O tym, że wychowała się w niezwykle bogatej,
arystokratycznej rodzinie, że zawsze żyła w luksusie, wśród wytwornych, sławnych
ludzi... Nic dziwnego, że ma tak swobodny i ufny sposób bycia.
Camilla Pritchard uosabiała wszystko to, czego Steven najbardziej nienawidził.
Sytą pewność siebie osoby, której wszystko w życiu przychodzi z nie zasłużoną
łatwością; brutalny dowód społecznej niesprawiedliwości i wykorzystywania
uprzywilejowanej sytuacji...
– Chciałam panu powiedzieć, że w tym tygodniu czeka mnie bardzo
interesujące spotkanie towarzyskie – oznajmiła i z lekkim niesmakiem odstawiła
kubeczek.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem. Co go mogą obchodzić jej towarzyskie
zobowiązania! Uśmiechnęła się ponownie.
– Mam jechać na wasze ranczo z całą rodziną.
Steven szeroko otworzył oczy. A jednak udało się jej go zaskoczyć...
– Na nasze ranczo? Do Saskatchewan?
– Na to się zanosi. Bliźnięta nie chciały nawet słyszeć, żebym odmówiła.
– Te to potrafią postawić na swoim... – Steven wypił łyk kawy. Był tak
zdumiony, że nawet nie poczuł jej smaku. – To mają być ich urodziny, prawda?
Zupełnie o tym zapomniałem.
W głosie doktor Pritchard brzmiało coś dziwnego.
– Na pewno nie chce pan jechać ze wszystkimi? – zapytała jakby z nadzieją. –
Wiem, że w samolocie ojca jest miejsce tylko dla sześciu osób, gdyby jednak pan
się zdecydował, ja zawsze mogę zrezygnować.
Steven pokręcił przecząco głową.
– Nie, dziękuję, wszystko w porządku. Mam już pewne plany na ten weekend.
Zresztą dzieciaki za panią przepadają. Gdyby teraz zmieniła pani decyzję, dałyby
wszystkim nieźle w kość.
Spojrzał na nią z obawą, że uraził ją zbyt kolokwialnym wyrażeniem. Camilla
spojrzała na niego porozumiewawczo.
– Chyba jestem w stanie to sobie wyobrazić. One naprawdę potrafią dać w
kość.
Napiła się kawy i zapatrzyła w okno. Zapadła niezręczna cisza.
– Podoba się panu tutaj, Steven?
Poczuł na sobie życzliwe spojrzenie jej niebieskich oczu.
– Dobrze panu tutaj?
Zamrugał powiekami.
– Całkiem nieźle.
– Jest pan bardzo dobrym studentem. Co ma pan zamiar robić dalej? Myślał pan
już o jakiejś specjalizacji?
Myślał, oczywiście, że myślał. Jego największym marzeniem było wyrwać się
stąd jak najszybciej, skończyć z całą tą donikąd nie prowadzącą farsą, i wyjechać.
Ruszyć w świat i zobaczyć, jak żyją ludzie. Może wstąpić do Korpusu Pokoju,
pojechać do jakiegoś biednego kraju i uczyć dzieci czytać i pisać.
Przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. Powiedzenie prawdy oczywiście
nie wchodzi w rachubę. Doktor Pritchard jest za bardzo zaprzyjaźniona z całą jego
rodziną, żeby usłyszeć szczerą odpowiedź.
– Jeszcze nie wiem. Może zacznę studiować socjologię – odparł wymijająco,
nie patrząc jej w oczy.
– Interesuje się pan strukturami społecznymi?
– Coś w tym stylu. Chciałbym się dowiedzieć więcej o specyfice
poszczególnych klas społecznych i o tym, jak dokonuje się rozdział dóbr na
świecie.
Chyba za dużo powiedział. Nigdy nikomu nie mówił takich rzeczy w obawie
przed śmiesznością i ewentualnymi trudnymi pytaniami.
Doktor Pritchard wcale się nie roześmiała, i chyba nie zamierzała mu zadawać
trudnych pytań. Uniosła kubek z kawą.
– Tak właśnie myślałam, po przeczytaniu pana pracy. Ma pan bardzo
interesujące poglądy i sprawnie je wypowiada.
Sprawiła mu przyjemność, ale nie okazał tego. Chwali go, bo chce go urobić i
namówić do wstąpienia do koła naukowego albo jakiegoś innego nudziarstwa.
Następne słowa doktor Pritchard były jednak tak dziwne, że przez chwilę
sądził, że się przesłyszał.
Patrzył na nią, czując, że krew odpływa mu z twarzy.
– Chyba nie dosłyszałem, przepraszam... Co pani... powiedziała?
– Zapytałam, od jak dawna znasz Zeke'a i Szybkostrzelnego? – powtórzyła
spokojnie.
W dalszym ciągu nie wierzył, że ją zrozumiał. Chyba jednak się przesłyszał...
– Skąd pani... Jak...
Na jej twarzy ukazał się smutny uśmiech.
– Nieważne, skąd ani jak. Mam pewne źródła informacji, Steve. Jak rozumiem,
poznałeś ich tego lata, kiedy się tu przeprowadziłeś, tak?
Poczuł się tym bardziej nieswojo, że zaczęła mówić mu po imieniu. Czyżby
traktowała go protekcjonalnie?
– Tak – mruknął. – Któregoś dnia poszedłem na koncert rockowy do parku i
zacząłem z nimi rozmawiać. Tak się poznaliśmy, ale jakim cudem pani o tym wie?
– Czy uważasz, że naprawdę ich znasz? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.
Jej spokojne, niebieskie spojrzenie przenikało go do głębi, penetrowało jego
myśli. Udał, że pije kawę.
– Czy wiesz, że oni obaj weszli w konflikt z prawem? I że Zeke jest na
warunkowym zwolnieniu, bo napadł na staruszkę i brutalnie ją pobił?
Uniósł na nią oczy.
– Skąd pani to wszystko wie?
– Już ci przecież powiedziałam, mam swoje źródła informacji.
W jej głosie brzmiał smutek. Steve poczuł, że ogarnia go złość.
– Może te pani źródła się mylą – powiedział, próbując powstrzymać drżenie
rąk; był tak wzburzony, że zapomniał o swojej zwykłej uprzejmości. – Ludzie tacy
jak Zeke i Szybkostrzelny są tacy, jacy są, bo nikt nigdy nie dał im szansy, żeby
mogli się zmienić. Nikt nigdy nie wyciągnął do nich ręki, wszyscy tylko ich gnębią
i z góry potępiają.
– Doświadczenie mnie uczy, że jeśli wszyscy kogoś gnębią, to jakiś powód
takiego stanu rzeczy musi istnieć.
– Oczywiście! Jakże by inaczej! – zawołał tak głośno, że kilku studentów
odwróciło się od stolików i spojrzało na nich ze zdziwieniem.
Zniżył głos i mówił dalej:
– Problem polega na tym, że oni nigdy nie mieli prawdziwego domu, zawsze
żyli na ulicy, w nikim nie mieli oparcia. Kiedy ja się tutaj zjawiłem, wszyscy byli
dla mnie bardzo mili i chętni do pomocy, po prostu prześcigali się w życzliwości.
Dlaczego? Bo mam bogatego ojca i wiadomo, że nic mi nie trzeba. Nigdy niczego
nie potrzebowałem, bo i tak wszystko miałem. Ale kiedy pojawi się ktoś taki jak
Zeke, zaraz wszyscy wzywają policję. To najszybszy sposób załatwienia sprawy.
Tylko trochę niesprawiedliwy.
Camilla patrzyła na niego bez słowa.
– Uważasz, że Zeke jest taki, jaki jest – powiedziała w końcu powoli, jakby się
nad czymś zastanawiała – bo nikt nigdy mu nie pomógł? To dobry chłopak, tylko
ludzie go nie rozumieją, czy tak?
– Właśnie. Sądzę, że gdyby dać mu szansę, byłby normalnym, porządnym
chłopakiem. Zachowuje się tak, jak się zachowuje, bo nikt nigdy nie traktował go
jak człowieka.
– Rozumiem. Niestety, nie mogę przyznać ci racji.
Mówiła to wszystko z denerwującym spokojem. Jej chłód i opanowanie
wyprowadziły go z równowagi.
– Niech pani posłucha. Nie wiem, skąd zna pani Zeke i wie, jaki on jest, ale
wiem jedno: ktoś taki jak pani nie jest w stanie zrozumieć takich ludzi jak on. To
po prostu niemożliwe.
Spojrzała na niego chłodno.
– Dlaczego?
– Dlatego... – Urwał i zaczął staranniej dobierać słowa. – Dlatego że nigdy nie
zetknęła się pani ze światem, w jakim on żyje. Nie wie pani, jak to jest, kiedy
wszyscy człowiekiem gardzą i wytykają palcami, bo jest gorszy. Nie ma pani
pojęcia, jak czuje się ktoś bity, poniżany, stale żyjący w strachu i głodzie. Gdyby
pani to wiedziała, nie byłaby pani tak pochopna w osądach.
Camilla lekko uniosła głowę i znowu spojrzała w stronę okna. Miał przed sobą
jej delikatny, piękny profil. Gniew z niego opadł. Poczuł wyrzuty sumienia.
– Pani doktor... – powiedział nieśmiało.
– Tak, Steven, słucham.
– Przepraszam, że się uniosłem.
Zaczerwienił się. Niepotrzebnie narobił sobie kłopotów. Nie trzeba było
wdawać się w tę bezsensowną rozmowę. Ona i tak nic nie zrozumie, a może mu
tylko zaszkodzić.
– Nie chciałem tego mówić, bardzo przepraszam. Po prostu... te sprawy
wyprowadzają mnie z równowagi.
Poklepała go po ramieniu.
– Nie ma nic złego w fakcie, że ktoś ma rozterki tego typu. To świadczy o tym,
że myśli i zastanawia się nad światem.
– Chciałem tylko prosić... – zaczął cicho niepewnym głosem.
– Tak? Słucham.
– Chciałem prosić, żeby pani nie mówiła o tym mojemu ojcu.
– O czym?
– O tych moich kolegach. On się bardzo martwi, bo uważa, że wpadłem w złe
towarzystwo. A ponieważ jest uparty...
– On nie jest uparty – powiedziała łagodnie – a z tym drugim ma rację:
naprawdę wpadłeś w złe towarzystwo. Steven, wpadłeś w okropne towarzystwo i to
się może źle dla ciebie skończyć.
Podniósł głowę.
– Mam chyba prawo wyboru? Jestem dorosłym człowiekiem. Mam chyba
prawo do popełniania błędów na własny rachunek? Nikt nie musi mnie prowadzić
za rękę i mówić, co dobre a co złe. Mogę sam sobie dobierać kolegów.
Camilla w zamyśleniu skinęła głową.
– Tak. Chyba masz rację.
– Nie powie pani nic mojemu ojcu? – powtórzył z niepokojem. – Przyrzeka
pani?
– Tak, co nie znaczy, że nie wrócimy jeszcze do tego tematu, jeśli uznam, że to
konieczne.
Steven poczuł coś w rodzaju ulgi; bezpośrednie niebezpieczeństwo konfliktu z
ojcem zostało zażegnane.
– Mam nadzieję, że mogę pani wierzyć – powiedział cicho. – Ludzie często nie
dotrzymują słowa, zwłaszcza kiedy obiecują coś dzieciom.
– Chyba nie masz na myśli swojego ojca. – Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Uważam go za osobę niezdolną do podobnego zachowania.
Steven wzruszył ramionami.
– Nie, ojciec jest w porządku, ale moja matka nie. Zawsze kłamie.
– Chyba przesadzasz.
Nie chciał mówić nic więcej, ale ból był tak silny, że nie mógł się powstrzymać.
– Matka zawsze mnie oszukiwała, od dzieciństwa – wyznał wbrew sobie. –
Mówiła, że przyjedzie i nigdy nie dotrzymywała słowa. Obiecywała, że napisze, i
zawsze zapominała. Bardzo wcześnie nauczyłem się nikomu nie wierzyć. Dorośli
zwykle kłamią i oszukują.
– Twój ojciec też?
– Z ojcem to inna sprawa. Zawsze był z nami. Nie musiałem na niego czekać,
ale matka...
– Nie możesz jej wybaczyć, że tak bardzo cię zawiodła, prawda?
Odwrócił Wzrok.
– Teraz już mnie to nie obchodzi. Może sobie robić, co chce. Jest mi tylko
strasznie przykro, jak ona..
Przerwał.
– Jak co? – zapytała łagodnie Camilla. – Powiedz.
– No, to że ona traktuje bliźnięta tak samo, jak dawniej traktowała nas, mnie i
Vanesse. Ari i Amy są bardzo inteligentni, ale to są tylko małe dzieci i pewnych
rzeczy nie rozumieją. Bardzo cierpią, kiedy ona nie dotrzymuje słowa.
Spojrzał na kobietę siedzącą naprzeciw niego, która spokojnie piła kawę.
Poczuł na sobie jej ciepłe, pełne współczucia spojrzenie, i mówił dalej:
– Matka jest osobą samolubną i niedojrzałą. Nieraz potrafi być miła. Jest bardzo
ładna, dowcipna, wesoła, umie się bawić. Potrafi tak zrobić, że człowiek zaczyna
wierzyć w to, co ona mówi, i na serio bierze jej obietnice, a potem czeka, dręczy
się i bardzo cierpi. Ona po prostu nagle odchodzi, znika, bo zainteresowało ją coś
innego i nowego. To naprawdę... to zawsze bardzo mnie bolało, Doktor Pritchard
przez dłuższą chwilę milczała, potem lekko położyła dłoń na jego ramieniu.
– Dojrzewając, uczymy się rozumieć innych i z czasem przebaczamy im, że nie
byli w stanie spełnić naszych oczekiwań – powiedziała, patrząc na niego z powagą
w oczach. – Twoja matka po prostu nie jest w stanie być taka, jaką chciałbyś ją
widzieć, ale to nie powód, żeby się na nią gniewać.
– Ja się na nią nie gniewam... To po prostu kiedyś bardzo mnie raniło. Teraz
wszystko się zmieniło. Nienawidzę każdego, kto ma pieniądze i żyje na cudzy
koszt, nie troszcząc się o innych.
– Czy to znaczy, że samego siebie też nienawidzisz? Spojrzał na nią pytającym
wzrokiem.
– Nie rozumiem. Co chciała pani powiedzieć?
– Czasem, kiedy najbliżsi ludzie nas zawodzą, próbujemy obwiniać za to nas
samych. Zaczynamy myśleć, że jest w nas coś niedobrego, skoro nie są w stanie
nas kochać. Takie myśli mogą człowieka doprowadzić do prób zniszczenia samego
siebie, a przecież nie w ten sposób naprawia się świat.
Sens zawarty w jej słowach tak doskonale oddawał jego najskrytsze myśli, że
poczuł się jeszcze bardziej niezręcznie niż dotąd. Utkwiwszy wzrok w stojącym na
stoliku pustym kubku, powiedział cicho:
Nie mam takich myśli. Ta cała sprawa z moją matką przestała mnie obchodzić.
Może bliźnięta cierpią z tego powodu, ale ja nie dbam o to, jak ona mnie traktuje.
– Bardzo dobrze, że to przezwyciężyłeś. Jesteś bardzo wartościowym
człowiekiem, Steven, a zachowanie twojej matki to jej problem, a nie twój. Musisz
jej przebaczyć, przyjmować to, co jest w stanie ci dawać, i to wszystko. Reszta
niech się toczy własnym trybem. Nie możesz pozwolić, żeby czyjeś niewłaściwie
zachowanie miało wpływ na twój własny wybór sposobu postępowania. Jesteś
indywidualnością i kierujesz się własnymi potrzebami.
Czuł, że w jakiś tajemniczy sposób słowa Camilli stale jeszcze dotyczą tamtej
sprawy. Wstał od stolika i skinął głową.
– Bardzo dziękuję za kawę. Muszę już iść.
Odwrócił się i skierował w stronę drzwi, czując na sobie spojrzenie uważnych,
zamyślonych, niebieskich oczu. Czuł je na sobie jeszcze, kiedy wychodził z
budynku i szedł na studencki parking.
Długo za nim patrzyła, pijąc zimną już i jeszcze gorszą niż zwykle kawę. Potem
odstawiła kubek i pogrążyła się w myślach.
Młody człowiek, który wstał właśnie od jej stolika, tak bardzo przypomina
Jona... Z chłopcem, którego tak dobrze pamiętała, łączył go nie tylko wygląd, lecz
– a może przede wszystkim – sposób widzenia świata.
Steven, tak samo jak jego ojciec, nie potrafił przejść obojętnie obok zła i
ludzkiej krzywdy. Obaj byli równie impulsywni, tylko że Steven był ponadto pełen
goryczy i smutku, których nie zauważała u Jona.
Jon, nawet jako bardzo młody człowiek, był na swój sposób dojrzały. Steven
był młodym straceńcem, nieskłonnym do poszukiwania racjonalnych rozwiązań,
niebezpiecznym i zdesperowanym.
Wiedziała, że ma to związek z jego sytuacją rodzinną.
Ciekawe, jaka jest ta kobieta, z którą ożenił się Jon.
To oczywiste, że popełnił błąd. Camilla była w stanie zrozumieć, jak do tego
doszło. W swojej naiwności założył, że kobieta, którą poślubia i której wady
doskonale widzi, zmieni się z czasem pod jego wpływem.
Potem, jak wielu idealistów przed nim, przekonał się, że nikogo nie można
zmienić, jeśli ten ktoś sam nie pragnie odmiany. Zbyt późno zorientował się, że nie
zmieni samolubnej kobiety, przyzwyczajonej do spełniania wszystkich swoich
zachcianek i nieliczenia się z nikim. Zrozumiał to jednak zbyt późno; skrzywdził
samego siebie i pozwolił skrzywdzić własne dzieci.
Wbrew swoim początkowym przypuszczeniom Camilla zaczynała rozumieć, że
szkody, jakie nieobecność matki uczyniła bliźniętom, są mniejsze, niż
przypuszczała. Kiedy od nich odchodziła, były zbyt małe, żeby ją pamiętać, bo
opuściła je zaraz po urodzeniu.
Jon był jedyną osobą, jaką pamiętały; to on zawsze był przy nich. Starsze dzieci
cierpiały więcej, ponieważ świadomie obserwowały brak zainteresowania ze strony
matki i boleśnie to przeżywały.
Potrząsnęła głową; musi przestać myśleć o tym wszystkim. Musi odseparować
się od Jona Campbella i jego dzieci i jak najszybciej powrócić do swego
spokojnego, zamkniętego świata, w którym nie ma miejsca na nieprzyjemne myśli i
uczucia.
Nie mogła jednak zapomnieć spiętej, bladej twarzy Stevena, kiedy wspomniała
imiona jego kolegów, i tego zaciętego wyrazu oczu, kiedy mówił jej o krzywdzie
ludzi, których losem nikt się nie przejmuje.
Dzieje się z nim coś niedobrego. Steven naprawdę może popełnić jakieś
szaleństwo. Zaczęła żałować, że przyrzekła mu nie mówić ojcu o jego przyjaźni z
Zekiem i Szybkostrzelnym. Teraz ma zamknięte usta, nie może go zdradzić. Nie
może być kolejną kobietą w jego życiu, która łamie raz daną obietnicę. Powoli
wstała z krzesła, wzięła książki i wyszła z klubu. Na zewnątrz panował łagodny,
jesienny zmierzch.
Poszła do domu i przywitała się z kotami.
Madonna natychmiast zażądała, żeby ją wypuścić. Elton stanął nieufnie przy
otwartych balkonowych drzwiach, patrząc, jak jego przyjaciółka znika wśród
rozłożystych gałęzi topoli.
– Możesz iść za nią, jeśli chcesz – powiedziała łagodnie Camilla. – Śmiało,
Elton, nie bój się. Wejdź sobie na dach i pomiaucz trochę do księżyca.
Kocur ostrożnie wysunął łapę i dotknął metalowych prętów. Potem cofnął ją i
wymownie spojrzał Camilli w oczy.
Podeszła, uniosła go i przytuliła do siebie.
– Wiem, jak się czujesz, wiem doskonale – szepnęła w jego futerko. – Nie
musisz stąd wychodzić, jeśli nie chcesz. Możesz zostać tu ze mną w domu, tu jesteś
bezpieczny.
Bezpieczny.
Z kotem w ramionach poszła do sypialni. Bezpieczny...
Myślała o tym bez przerwy, odkąd Jon Campbell niespodziewanie przekroczył
próg sali wykładowej. Naruszył jej poczucie bezpieczeństwa i śmiertelnie
przestraszył.
Ale to jest nie tylko jego wina. Ona sama robi rzeczy zupełnie nowe i
nieoczekiwane. Zaczyna uczestniczyć w sprawach, które bezpośrednio jej nie
dotyczą, przejmuje się rzeczami, które nie należą do jej bezpiecznego,
uniwersyteckiego świata.
– Nie do wiary, Elton, co ja wyprawiam. Nie dość, że pokochałam te dzieci, to
jeszcze zgodziłam się jechać do nich na ranczo. Co ja robię? Co się stało? Co się ze
mną dzieje?
Położyła ostrożnie kota na łóżku i podeszła do szafy. Kot z rosnącym
zainteresowaniem obserwował jej niecierpliwe ruchy.
– Zupełnie nie wiem, co mam spakować.
Zdjęła z górnej półki elegancką torbę podróżną.
– Nie mam pojęcia, co trzeba zabrać na weekend, kiedy się gdzieś jedzie z
mężczyzną, którego człowiek się strasznie boi.
Rozdział 10
Madonna cierpiała. Zaszyła się pod kanapę i wyglądała spod niej, mrużąc żółte
oczy. Zawsze tak robiła, kiedy była w złym humorze. Camilla przyklękła na
dywanie.
– Wyjdź stamtąd i porozmawiaj ze mną – powiedziała przymilnie. – Bardzo cię
proszę, nie gniewaj się.
Odpowiedziało jej gniewne prychnięcie i kotka zaszyła się jeszcze głębiej.
Elton siedział na walizce Camilli i lizał sobie przednie łapki; jego imponujące wąsy
sterczały jak anteny.
Camilla bezradnie rozłożyła ręce.
– Nie mogę cię wypuścić – powiedziała, zaglądając pod kanapę. – Bardzo mi
przykro, ale to niemożliwe. Wyjeżdżam na trzy dni i musisz przez ten czas zostać
w domu. W przeciwnym razie może ci się przytrafić coś strasznego, a ja nie będę
mogła ci pomóc. Pod kanapą panowała absolutna cisza.
– Pan Armisch będzie przychodził codziennie – ciągnęła – i będzie was karmił.
Elton zostanie z tobą i będzie ci dotrzymywał towarzystwa.
Elton spojrzał na nią porozumiewawczo i zabrał się do mycia boków, starannie
wylizując sierść. Spod kanapy nie dochodził żaden dźwięk.
Camilla wstała z podłogi, poszła z powrotem do sypialni i nerwowo przejrzała
się w lustrze. Elton zeskoczył z walizki, poszedł za swoją panią i ulokował się na
swym zwykłym miejscu na środku łóżka, nie spuszczając z niej wzroku.
– Wiem, co myślisz – powiedziała Camilla, energicznymi ruchami szczotkując
włosy. – Widzę to w twoich oczach. Myślisz, że trzeba być wariatką, żeby z nim
wyjeżdżać na ten weekend, prawda?
Elton miauknął i przeciągnął się.
– Myślisz, że to niemożliwe, tak? Że na pewno mnie poznał i teraz po prostu
bawi się mną jak kot myszką, tak?
Słowa zawisły w próżni; poczuła, jak ściska jej się żołądek. Odłożyła szczotkę
na toaletkę i zamyśliła się.
– Też tak myślałam, wiesz, Elton? Ale kiedy się spotkaliśmy po raz pierwszy,
byłam bardzo młoda, miałam siedemnaście lat. Ja sama, kiedy spotykam swoich
studentów po kilku latach, zupełnie nie mogę ich poznać, nawet jeśli spędziłam z
nimi cały długi semestr. Ludzie z czasem bardzo się zmieniają.
Elton nawet nie drgnął; patrzył na nią poważnie i tajemniczo z pyszczkiem
opartym na łapkach.
– W tym przypadku – tłumaczyła Camilla – upłynęło ponad dwadzieścia lat.
Byłam mniejsza i chudsza, miałam włosy innego koloru, złamany nos, podbite
oczy. Byłam małą dziewczynką...
Podeszła do łóżka i usiadła obok kota.
– Pewnie chcesz wiedzieć, dlaczego w takim razie ja ani przez chwilę nie
miałam najmniejszych wątpliwości i natychmiast go poznałam.
Elton zmrużył oczy i znowu cicho zamiauczał.
– To zupełnie co innego. Jon już wtedy był dorosłym mężczyzną. Miał
dwadzieścia jeden lat, więc później niewiele się zmienił. Był tego samego wzrostu,
włosy miał takiego samego koloru, nawet podobnie był ubrany. Dlaczego
miałabym go nie poznać?
Nie spuszczając z niej wzroku, kot zaczął lizać jej rękę.
– Nic się nie martw, on mnie nie pozna.
Camilla pogłaskała grzbiet kota.
– Jestem zupełnie bezpieczna, nic mi nie grozi. Postanowiłam, że pojadę z nim
na to ranczo, a potem ze wszystkim skończę. Znajdę jakiś sposób, żeby nie musieć
się z nimi spotykać. A wtedy wszystko będzie...
Jej monolog przerwał dzwonek do drzwi wejściowych. Głos zamarł jej w
gardle.
Ześliznęła się z łóżka i na uginających się nogach podeszła do domofonu, żeby
wpuścić Jona. Stała bez ruchu, czekając, aż wejdzie na górę. Kiedy zadzwonił do
drzwi jej mieszkania, wpuściła go i bez słowa pozwoliła mu wejść do środka.
Prezentował się niezwykle atrakcyjnie. Zatrzymał się i rozejrzał po pokoju.
Gdyby nie była tak przerażona, dostrzegłaby absurd sytuacji i może nawet
uśmiechnęłaby się w duchu. Człowiek, o którym myślała przez całe swoje dorosłe
życie, stoi teraz w jej saloniku i patrzy na kwiaty i rośliny pnące, ślizga się
wzrokiem po kolekcji azteckiej ceramiki...
– Bardzo tu miło – oświadczył z uśmiechem – chociaż muszę przyznać, że
spodziewałem się czegoś zupełnie innego.
– A czego się pan spodziewał?
– Sam nie wiem. Chyba czegoś bardziej sztywnego, konserwatywnego. Nie
wiem, jak to określić.
– Tak mnie pan sobie wyobraża?
Idiotko, zganiła się w myślach, przestań mówić takie rzeczy. Nie wolno ci
kierować rozmowy na tematy osobiste. Wiesz przecież, że wasze stosunki muszą
pozostać oficjalne.
– Tak, właśnie tak – odparł i spojrzał na nią z uśmiechem, od którego nogi
ugięły się pod nią. – Ale teraz sam już nie wiem, jak to jest naprawdę.
Miała pytać dalej, ale tym razem instynkt samozachowawczy zwyciężył. Jon
delikatnie zdjął Eltona z walizki i przeniósł go na najbliższy fotel.
– Myślałem, że są tutaj dwa koty. Rozejrzał się w poszukiwaniu Madonny.
– Skąd pan wie? – spytała podejrzliwie.
– Bliźnięta mi mówiły.
Camilla odetchnęła z ulgą.
– Teraz rozumiem. One uwielbiają koty. Madonna się schowała pod kanapę.
Bardzo nie lubi, kiedy ja... kiedy jej nie wypuszczam na dwór.
– Dzieci mówiły mi też, że nosi pani niebieskie dżinsy i bawełniane koszulki,
ale nie wierzyłem, póki nie ujrzałem tego na własne oczy.
Spojrzała na swoje spłowiałe spodnie i zaczerwieniła się.
– Musi pan wiedzieć, że profesorowie to też ludzie.
– Jon, na imię mam Jon.
– Nie wiem, czy...
Podszedł do niej z walizką w ręku; drugą dłonią delikatnie dotknął jej ramienia.
– Jon, bardzo proszę.
Spuściła oczy, żeby nie widzieć jego spojrzenia.
– Jon – powtórzyła – w takim razie ty i twoja rodzina nazywajcie mnie Camilla.
Bliźnięta już to robią.
Wokół siebie czuła spokój jesiennego ranka, słońce kładło się złotymi plamami
na podłodze i sprzętach, dłoń Jona na jej ramieniu była ciepła i kojąca... Poczuła, że
ogarnia ją jakaś dziwna senność, odpływa gdzieś całe zdecydowanie i odwaga.
Boże, pomyślała, co ja robię. Nie powinnam z nim jechać. Powinnam się jakoś
wywinąć, znaleźć jakieś wytłumaczenie.
Nie zdążyła. Zanim zrobiła cokolwiek, szli już w stronę wyjścia. Zatrzymali się
na chwilę w drzwiach mieszkania dozorcy, którego poprosiła o opiekę nad kotami,
i poszli do samochodu Jona.
W minutę później odjeżdżali już spod domu. Ranek w dalszym ciągu był
cudowny, jesienne powietrze pachniało skoszoną trawą, góry na horyzoncie lśniły
srebrem śniegu. Przejechali przez miasto i skierowali się na zachód.
– Czy dla ciebie to też jest trochę smutne? – spytała, nie odwracając wzroku od
krajobrazu za oknem.
– Co?
Obrzucił ją szybkim spojrzeniem; kierownicę trzymał niedbale jedną ręką,
drugą miał przerzuconą przez oparcie.
– Jesień – odparła Camilla w zamyśleniu. – Zawszę jest w tej porze roku coś
smutnego i melancholijnego. Nie wiem, jak to określić, ale zawsze ściska mnie za
gardło taki smutek.
– Rozumiem, co masz na myśli. Jesień jest porą roku, która przypomina nam o
wszystkich zmarnowanych szansach – powiedział poważnym tonem. – Człowiek
zaczyna myśleć o tym, że życie przemija bardzo szybko. Przecieka mu przez palce.
Zawsze myślałem, że zmarnowana okazja to coś najsmutniejszego pod słońcem. A
ty jak myślisz?
– Co mogło było być i to, co było, jeden ma kres, teraźniejszy wiecznie –
zaczęła.
Zerknął na nią i dokończył:
– Echo stąpania dudni nam w pamięci przejściem... do różanego ogrodu...
– Właśnie...
Oparła się wygodnie i zapatrzyła w drzewa migające za oknem samochodu.
Wyjechali już z miasta i mknęli przez przedmieścia.
– Ale ty przecież nie masz czego żałować – powiedziała do siedzącego obok
mężczyzny. – Twoje życie ma sens. Trudno uwierzyć, że straciłeś jakąś szansę.
Zmarszczył czoło i przez chwilę nie odpowiadał, wymijając dużą ciężarówkę
wypełnioną bydłem.
– Miałem na myśli to, co opisałem w mojej ostatniej pracy pisemnej. To była
największa szansa, jaką w życiu zmarnowałem.
Camilla poczuła szybkie uderzenia serca, ale starała się robić wszystko, żeby
zachować obojętny, opanowany ton głosu.
– Chyba pamiętam ten tekst. Pisałeś o dziewczynie, którą spotkałeś, kiedy byłeś
bardzo młody, prawda?
Jon skinął głową.
– Szukałem jej potem, starałem się ją za wszelką cenę odnaleźć. Bardzo często
zastanawiam się nad tym, jak wyglądałoby moje życie, gdyby wtedy udało mi się ją
odzyskać.
– Być może trochę idealizujesz – powiedziała, mając nadzieję, że gruby sweter i
kurtka tłumią bicie jej serca i Jon nie może go usłyszeć. – Nie można wykluczyć,
że gdybyś ją spotkał, okazałoby się, że wcale nie jesteście dla siebie stworzeni, a
wasze wspólne życie jest czymś trudnym i niemożliwym.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się.
– Jednym słowem, chcesz powiedzieć, że nie ma co myśleć o spełnieniu
marzeń, bo najlepsze marzenia to te które się nie spełniają.
– Może nie najlepsze, ale najbezpieczniejsze – odparła dopiero po dłuższej
chwili. – Wiesz, jak ludzie mówią: dobrze bacz na to, jakie masz życzenia, bo
jeszcze mogą się spełnić.
– Jakaś prawda w tym jest, ale jeśli o mnie chodzi, to nigdy nie spotkałem
osoby, z którą mógłbym tak mówić o wszystkim, jak z tamtą dziewczyną. To się
bardzo rzadko zdarza. Takie natychmiastowe porozumienie.
Zerknęła na niego i ujrzała tylko orli profil rysując; się na niebieskim tle nieba
za oknem.
– Zresztą – dodał – ta moja wymarzona dziewczyna była żywym
przeciwieństwem osoby, z którą potem się ożeniłem i z której powodu na moją
rodzinę spadły wszelkiego rodzaju nieszczęścia. Dlatego patrzę na całą tamtą
historię jak na zmarnowaną okazję, która definitywnie odmieniłaby bieg mojego
życia. Przygnębiające zważywszy, że los rzadko daje człowiekowi jeszcze jedną
szansę.
W jego głosie zabrzmiał taki smutek, że Camilla siłą się powstrzymała, żeby nie
dotknąć jego ramienia. Spojrzała na rozpościerające się za oknem łąki.
– Jak tu ładnie. Tyle zieleni.
– Nigdy nie wyjeżdżasz z miasta?
– Raczej nie.
– A co robisz dla przyjemności?
– Spaceruję po kampusie, bawię się z kotami, trochę maluję, bardzo dużo
czytam...
Zabrzmiało to tak żałośnie, że zmieszana zamilkła.
Czym było jej życie w porównaniu z życiem tego mężczyzny, z jego ranczem,
domem na wsi, gromadą dzieci, powrotem na uniwersytet po dwudziestoletniej
przerwie, samolotem i stadniną.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił.
Wysiedli z samochodu i poszli w stronę pasu startowego.
– Wszyscy już na ciebie czekają, Camillo.
Vanessa spojrzała w okienko samolotu, myśląc, jak bardzo zawsze lubiła tę
porę roku i jak strasznie tęskni za ranczem i wsią.
Gdyby ktoś się domyślił, jak bardzo z tego powodu cierpi, czułaby się
upokorzona i zdemaskowana. Lepiej niech sobie cała rodzina myśli, że ma w
głowie tylko ciuchy, szminki i chłopaków. Tak jest najlepiej. Nikt nie może poznać
jej prawdziwych myśli, bo wtedy stanie się słaba i bezbronna. Tylko za pancerzem
z pozorów i fałszywych sygnałów czuła się bezpieczna. Udawanie kogoś innego
stało się jej drugą naturą.
Wychyliła się lekko i dostrzegła czarne kropki bydła pasącego się na łące. Byli
jeszcze za wysoko, żeby odróżniać szczegóły, ale wiedziała, że zaraz pojawi się
wstążka rzeki, potem równe kwadraty pól, ciemna grzywa lasu, a w końcu ściana
góry osłaniająca ranczo od wiatrów.
Spojrzała na główkę siedzącej obok Amy, która przegrała z Arim batalię o to,
kto usiądzie w fotelu obok Camilli. Amy odpięła pas i wychyliła się, żeby też
popatrzeć przez okienko.
– Może to Tom – powiedziała i podskoczyła z radości. – Ari, zobacz tam, w
dole, ktoś pędzi bydło! Myślisz, że Tom mógł zajechać tak daleko?
Vanessa spojrzała na nią z pogardą.
– Jesteś głupia, to nie Tom. Jesteśmy ponad sto kilometrów od domu.
Amy przez chwilę patrzyła na starszą siostrę, a potem odwróciła wzrok w
stronę okna.
Vanessa oparła się wygodnie i zerknęła na jasne włosy siedzącej przed nią
kobiety.
Camilla Pritchard była taka, jaką Vanessa zawsze chciała być. Zawsze marzyła
o tym, żeby być właśnie taką elegancką, szczupłą, opanowaną kobietą. Damą w
każdym calu, swobodną i niezależną. Camilla wiedziała, co chce w życiu osiągnąć,
i osiągała to. Nie musiała kryć się za grą pozorów i oszukańczych masek. Nie
musiała udawać kogoś innego, żeby zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa.
Nawet ubrana tak zwyczajnie i swobodnie jak dzisiaj wygląda jak ktoś bliski
ideału.
Vanessa zawsze czuła się tak rozpaczliwie zwyczajna. Wyglądała tak banalnie z
tymi czarnymi włosami, niebieskimi oczami i bladą cerą, zupełnie jakby sama
natura postanowiła zrobić z niej „typową nastolatkę".
Jaka podobna do matki, mówili zawsze ludzie i głaskali japo głowie. Wykapana
matka, tak samo piękna i zgrabna.
Zacisnęła zęby i ułożyła wygodniej głowę na oparciu fotela. Odkąd zyskała
świadomość, prześladowała ją myśl, że kiedy dorośnie, będzie taka jak jej matka.
Czuła się skazana na powielenie jej losu. Przecież to niemożliwe, żeby ktoś tak
bardzo do kogoś drugiego podobny pod względem fizycznym nie odziedziczył
cech psychicznych po swoim pierwowzorze!
Skoro wszyscy są przekonani, że tak bardzo przypomina matkę, coś w tym musi
być. Nigdy nie będzie osobą wrażliwą i mądrą, interesującą się innymi ludźmi,
pomagającą im i świadomie planującą swoje życie. Będzie taka sama jak matka,
rozpuszczona i głupia. A skoro tak musi być, to lepiej się do tego od razu
przyzwyczaić. Lepiej od razu grać rolę bezmyślnej egoistki i w ten sposób
oszczędzić sobie załamań i rozczarowań.
Doszło do tego, że nie potrafiła już przestać grać. Zbyt długo wierzyła, że
człowiek jest zaprogramowany raz na zawsze. Ją zdefiniowało podobieństwo do
matki, dlatego musi być zimna i wyrafinowana, w przeciwnym razie rozpadnie się i
już nigdy nie scali z powrotem swej osobowości.
Mimochodem spojrzała na Enrique'a, który siedział z przodu obok Jona.
To był jego pierwszy lot i pierwsza wizyta na ranczo. Vanessa czuła, że jest
podekscytowany.
Wiele razy, odkąd zamieszkał z nimi, wyczuwała, że z Enrikiem dzieje się coś
niedobrego. Tak jakby odbierała jego myśli. Wyczuwała, że chłopiec czuje się
upokorzony tym, że musi korzystać ze wspaniałomyślności jej ojca, i że cała
sytuacja bardzo mu ciąży. Był bardzo samotny, ale nie śmiał się zbliżyć do niej ani
do Stevena.
Było w nim coś, czego nie rozumiała, jakiś straszny ciężar, którego nie potrafił
z siebie zrzucić. Powinien o tym z kimś porozmawiać, ale nie miał nikogo. Nie
miał kolegów w swoim wieku, zdolnych go wysłuchać i zrozumieć.
Było jej go żal i bardzo go podziwiała. Ona nigdy nie potrafiłaby żyć sama, w
obcym kraju, bez pomocy i oparcia.
Nie potrafiła jednak się przełamać i zbliżyć do niego. Gdyby to zrobiła, pewnie
zraniłaby go jeszcze bardziej. Zresztą takie zachowanie nie pasuje do jej roli.
Najlepiej trzymać się z daleka.
– Dolatujemy! – krzyknął Ari. – To nasze ranczo!
– Zapnijcie wszyscy pasy – powiedział jego ojciec, przekrzykując hałas silnika.
– Zaraz podchodzimy do lądowania.
Powiedział coś do Enrique'a. Vanessa zobaczyła, jak chłopiec prostuje się z
dumy i ujmuje wskazaną mu dźwignię. Uśmiechnęła się wbrew sobie i zaraz starła
uśmiech z twarzy. Szorstkim ruchem pomogła Amy zapiąć pas.
– Cieszysz się, że jesteśmy w domu, Van? – zapytała dziewczynka.
Vanessa wzruszyła ramionami.
– Tu jest strasznie nudno – warknęła. – Wolałabym być w mieście i iść sobie po
zakupy. Na farmie nie ma co robić.
Amy skrzywiła się i spojrzała na siostrę z wyrzutem.
– Przecież w niedzielę są nasze urodziny, zapomniałaś? Powinnaś przecież być
na naszych urodzinach.
– No i jestem, nie?
Camilla Pritchard odwróciła się do nich z uśmiechem, zapinając pas. Vanessa
automatycznie odwzajemniła jej uśmiech i odwróciła głowę w stronę okna.
Samolot podchodził do lądowania.
Kiedy tylko znaleźli się na ziemi, podbiegł do nich Tom. Vanessa spojrzała na
starego kowboja i poczuła, jak ogarnia ją wzruszenie. Znała go od urodzenia,
nauczył ją mnóstwa pożytecznych rzeczy. Tom to były wspomnienia i prawdziwy
dom.
Teraz jednak odwróciła się tyłem, żeby nie widzieć, jak Tom rozkłada szeroko
ramiona i chwyta w nie piszczące z radości bliźnięta.
Reszta służby i pracownicy farmy otoczyli ich kołem i wesoła gromada ruszyła
w stronę dużego domostwa.
Vanessa zauważyła, że kiedy Jon w trakcie prezentacji dotknął ramienia doktor
Pritchard, ta zesztywniała, a w jej oczach błysnął strach.
Ona się boi, przebiegło jej przez myśl. Ona jest przerażona.
Pomyślała, że w gruncie rzeczy, Camilla jest w tej chwili tak samo spięta i
nieśmiała jak Enrique. Ciekawe, dlaczego tak się zachowuje, przecież widziała w
życiu wielu ludzi, i to na pewno znacznie bardziej wytwornych i znaczących niż
mieszkańcy jakiejś zagubionej na prowincji farmy.
– A to jest nasz przyjaciel, Enrique – powiedział Jon, przedstawiając chłopca. –
Musisz go nauczyć jeździć konno, Tom.
Stary kowboj uśmiechnął się i odsunął z czoła szeroki kapelusz.
– Dobrze, żeście nareszcie przyjechali, bo jest mnóstwo roboty. Zaraz, jak
trochę odetchniecie, trzeba będzie jechać na północne pastwiska zaganiać byki.
Każda para rąk się przyda. Znajdę ci konia, Ricky.
Enrique skinął głową i uśmiechnął się nieśmiało.
– A masz konia dla Camilli? – zapytał Ari. – Chcemy, żeby pojechała z nami.
Vanessa znowu zobaczyła, że Camilla sztywnieje.
– Ari – powiedziała i roześmiała się jakoś sztucznie. – Nigdy w życiu nie
jeździłam konno, nie umiem. Lepiej będzie, jak trochę się przejdę, kiedy wy
pojedziecie na pastwiska.
Vanessa osłupiała. Wbiła zdumione spojrzenie w doktor Pritchard. Przecież
olimpiada w Seulu, pierwsze miejsce w zawodach, złoty medal... A ona mówi, że
nigdy nie jeździła konno!
Miała wielką ochotę pójść z Camilla na spacer. Uwielbiała chodzić po prerii,
zwłaszcza jesienią. Byłoby cudownie iść obok tej kobiety i rozmawiać z nią; może
by jej wyjawiła tajemnicę, jak to się robi, że wszyscy uważają cię za niezależną i
niezwykle opanowaną.
Nie mogła jednak wykrztusić słowa. A ty, Vanesso? – zwrócił się do niej ojciec.
– Pojedziesz z nami?
Dostrzegła prośbę w oczach Enrique'a i jego nagłe i zmieszanie.
– Vanessa świetnie jeździ konno – wyjaśnił Jon Camilli. – Mogłaby startować
w zawodach.
– Pewnie – potwierdził Tom. – Jeździ jak szatan. Nie ma lepszego jeźdźca niż
Van.
Wszyscy, łącznie z Camilla, spojrzeli na nią z podziwem. Vanessa przywołała
na twarz bezmyślny uśmiech porcelanowej lalki.
– Przykro mi, kochani – rzekła niedbale – ale mi się nie chce z wami jechać. –
Wystudiowanym ruchem przeciągnęła się leniwie. – Nie chcę, żeby mi się od
wiatru popsuła fryzura. Pooglądam sobie lepiej telewizję, na pewno znajdę coś
fajnego.
Enrique szybko ukrył rozczarowanie, które przez sekundę malowało się na jego
twarzy.
– Steve z wami nie przyjechał? – Tom rozejrzał się po przybyłych, a potem
spojrzał w stronę samolotu.
Jon przecząco pokręcił głową.
– Nie miał czasu, jest bardzo zajęty. Steven ostatnio ma mnóstwo własnych
spraw. Ranczo go nie interesuję, rodzina chyba też nie.
– A co z Margaret? Już się cieszyliśmy, że nam coś dobrego ugotuje...
Amy podeszła do Toma i wsunęła małą rączkę w jego silną, opaloną dłoń.
– Margaret przyjedzie z Eddiem jego ciężarówką – powiedziała, podnosząc na
niego oczy. – Przywiozą nam tort urodzinowy.
Tom schylił się i wziął ją na ręce.
– Coś podobnego! – zawołał. – Czy to znaczy, że niedługo będą czyjeś
urodziny? Poczekaj, niech no się chwilę zastanowię.
Zaczął starannie liczyć na swoich zgrubiałych palcach:
– Ile to będzie? Jeden, dwa, trzy... A, już mam, cztery! Macie cztery lata!
Zgadłem, prawda?
– Jakie cztery lata! – wykrzyknął oburzony Ari. – Jutro skończymy osiem!
– Vanessa zauważyła, że ojciec i doktor Pritchard wymieniają znaczące
spojrzenia, przy czym w oczach ojca dostrzegła żywą sympatię, a w oczach gościa
– lęk i zmieszanie. Mogłaby nawet przysiąc, że doktor Pritchard zarumieniła się.
Zdumiewające... Najwyraźniej cała ta historia z zaproszeniem Camilli na ranczo
jest czymś więcej niż zwykłą wizytą nauczycielki na urodzinach uczniów...
Ojciec całkiem oszalał na jej punkcie. Vanessa w duchu wzruszyła ramionami i
uśmiechnęła się pobłażliwie. Zakochał się w niej, ale ona nie odpłaca mu tym
samym. Przyjechała na ranczo z uprzejmości: bliźnięta pewnie strasznie ją o to
prosiły i nie miała serca im odmawiać.
– Vanesso, nie każ się błagać – powiedział ojciec, przerywając jej myśli. – Jedź
z nami. Mam zamiar posadzić Camillę na koniu i ją też zabrać na nasze pastwiska.
Na pewno da sobie radę. Zostaniesz w domu sama, Margaret i Eddie tak szybko nie
przyjadą.
– Bardzo lubię być sama. – Vanessa zmarszczyła nosek i zrobiła minę
rozpieszczonej dziewczynki. – Cześć, zobaczymy się na kolacji.
Wolnym krokiem skierowała się w stronę domu, czując na sobie wzrok ojca,
Toma, Camilli i bliźniaków. Patrzyli na nią przez dłuższą chwilę, a potem poszli do
stajni po konie.
W dwie godziny później grupa jeźdźców jechała stępa, gnając przed sobą stado
byków, które trzeba było doprowadzić na ranczo.
Camilla wyprostowała się w siodle i wystawiła twarz do słońca. Wspaniale było
czuć na sobie delikatne, pieszczotliwe, złociste dotknięcia.
Zupełnie jak w niebie, pomyślała. Jak dobrze, że tu przyjechałam. Prawie
niczego nie żałowała. Wyzbyła się już początkowego zdenerwowania i mogła się z
rozkoszą poddawać lekkim, kołyszącym ruchom łagodnej klaczy, którą wybrał dla
niej Tom. Popołudnie było ciepłe i słoneczne, powietrze łagodne, wiał lekki wiatr.
Wystawiła twarz na jego powiew i poczuła, że zmywa z niej resztki niepokoju.
Od czasu do czasu dobiegał ją szczebiot bliźniąt i strzępki opowieści o szkole i
życiu w mieście. Ari i Amy, jadący na kucykach obok Toma, starali się
wprowadzić starego przyjaciela we wszystkie szczegóły swej nowej przygody Tom
odwdzięczał się im, relacjonując wszystko, co w czasie ich obecności wydarzyło
się na ranczu.
Jadący z drugiej strony Jon spiął konia i pogalopował w stronę stada. Jeden z
byków wyłamał się z szeregu i próbował zmienić kierunek marszu. Jon sprawnie
zapędził go z powrotem, nie zwracając uwagi na próby oporu.
Jechał teraz ku niej, uśmiechnięty i zadowolony. Był tak przystojny, wyglądał
tak pociągająco, tak bardzo pasowały do niego wyblakłe dżinsy, bawełniana
koszulka i czapka z daszkiem skrywającym oczy...
Podjechał do niej i ściągnął wodze.
– Wyglądasz wspaniale, Camillo. Jak urodzona amazonka.
Roześmiała się i poklepała konia po grzywie.
– Myślę, że Tom wybrał dla mnie najspokojniejszą klacz w całej stajni. Jest tak
łagodna i mądra, że każdy może się na niej utrzymać. Idealny koń dla
początkujących. Szkoda tylko, że musi nosić osobę, która siedzi na niej jak worek
kartofli.
Jon dostosował krok swego ogiera do powolnego stępa klaczy.
– Wiesz – zaczął obojętnym tonem, jakby nie przywiązywał znaczenia do
wypowiadanych słów – Vanessa opowiadała mi kilka tygodni temu, że słyszała, jak
mówiono o tobie, że świetnie jeździsz konno, a nawet startujesz w zawodach. Ktoś
jej powiedział, że uczestniczyłaś w olimpiadzie w Seulu.
Camilla spojrzała na niego ze zdumieniem. Przyzwyczaiła się już, że ludzie
opowiadają o niej niestworzone historie, ale tej jeszcze nie słyszała.
– Ja? Na zawodach? W czasie olimpiady w Seulu? Jon, przecież to po prostu
śmieszne. Nie pamiętam nawet, czy kiedykolwiek siedziałam na drewnianym
koniku karuzeli!
– Jeśli wierzyć uniwersyteckim plotkom, urodziłaś się w Nowej Anglii, odbyłaś
podróż dookoła świata i romansowałaś z jednym z Kennedych.
Camilla skrzywiła się z jawnym niesmakiem.
– Nie wiem, kto wymyśla to wszystko. Nie ma w tym ani słowa prawdy.
– W takim razie może mi powiesz, skąd pochodzisz?
– Doskonale wiesz, pomyślała. Znasz całą moją historię. Wiesz o mnie
wszystko. Tylko ty, nikt inny, bo tylko tobie jednemu wszystko powiedziałam.
Przez ułamek sekundy myślała o tym, jak to by było, gdyby teraz, jeszcze raz,
wszystko mu zdradziła; gdyby ujawniła mu swój sekret, odkryła prawdę, wyjawiła
najtajniejsze tajemnice. Ciekawe, jak by zareagował? Wiedziała jednak, że nie
może tego zrobić i nigdy się na to nie odważy. Zbyt długo już ukrywała swą
przeszłość, żeby teraz ulec nierozważnej pokusie, poddając się impulsowi chwili.
– Miałam zupełnie zwyczajne dzieciństwo, nie ma o czym mówić – powiedziała
obojętnie.
Spojrzał na nią, nieco zdziwiony lakonicznością jej odpowiedzi, i szybko
zmienił temat.
– Bardzo lubię tę farmę – wyznał. – Należała do moich dziadków, a potem do
rodziców. Zawsze chętnie tu przyjeżdżam.
Camilla zwróciła wzrok w stronę ciemnowłosego chłopca, jadącego konno
obok Toma.
– Doskonale cię rozumiem. Pobyt tutaj ma w sobie coś ożywczego, tak jakby
przywracał człowiekowi utracone siły. Enrique świetnie się tu czuje. Bardzo wiele
dla niego zrobiłeś, Jon. Przemiana, jaka w nim zaszła, graniczy z cudem.
– Biedny chłopiec, potrzebował tylko kogoś, kto zwróci na niego uwagę, zajmie
się nim, da mu szansę. Bardzo go lubię. Doskonale radzi sobie z dziećmi; bliźnięta
za nim przepadają.
– Opowiadał ci coś o swoim życiu sprzed przyjazdu do Kanady?
– Bardzo mało, coś tylko wspomniał. Musiał przeżyć jakąś tragedię. Pewnie
byłoby dobrze, gdyby mógł z kimś o tym porozmawiać; powinien znaleźć sobie
kogoś, przed kim mógłby się wygadać, ale to niełatwe. Ludzie zawsze powinni
mówić o tym, co ich boli.
Camilla zadumała się nad jego słowami. Powiedział prawdę boleśnie oczywistą,
zwłaszcza w jej przypadku...
– Co się stało? – Jon dotknął jej ramienia, pytaniem wyrywając ją z zamyślenia.
– Dobrze się czujesz?
– Doskonale. – Spróbowała się do niego uśmiechnąć, ale na jej ustach pojawił
się tylko bolesny grymas. – Zastanawiałam się, jak Steven może rezygnować z tego
wszystkiego, dlaczego tu nie przyjechał. Szkoda, że nie ma go z nami. Tu jest tak
pięknie i spokojnie.
Jon spochmurniał.
– Dawniej bardzo lubił nasze ranczo, ale ostatnio zmienił się nie do poznania.
Zrobił się jakiś dziwnie obcy. Vanessa zresztą też.
– Jest bardzo piękna.
– Wiem. Tak samo jak matka. Niestety, podobieństwo nie ogranicza się tylko
do wyglądu. Mówię o tym z prawdziwą przykrością, bo to nic dobrego nie wróży.
W jego głosie zabrzmiało tak wiele goryczy, że Camilla zaniepokoiła się.
– To coś poważnego?
– Niestety, tak. Moja żona jest osobą niebywale egoistyczną, idzie po trupach,
niczym się nie przejmuje, robi wyłącznie to, co jej akurat sprawia przyjemność.
Rani wszystkich wokół, a przede wszystkim dzieci. Bardzo bym nie chciał, żeby
moja starsza córka poszła w jej ślady.
Camilla przypomniała sobie niezwykle delikatne rysy dziewczyny, jej cudowne
fiołkowe oczy, pięknie zarysowane usta i ich pogardliwy wyraz.
Jakoś nie mogła uwierzyć w to, że Vanessa jest głupia, próżna i bezwzględna.
Czuła bijącą od niej rozpacz, tak samo silną jak młodzieńczy bunt Stevena.
Postanowiła przy najbliższej okazji zamienić z Vanessa kilka słów i
zorientować się, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy. Jednocześnie zganiła się
surowo za chęć brania udziału w sprawach, które nie powinny jej obchodzić.
Rodzina Jona Campbella powinna być jej bardziej obojętna niż ktokolwiek inny.
– Spójrz, o tam.
Skierowała wzrok we wskazanym kierunku i nagle zobaczyła kojota. Sunął
przez trawy, smukły i bezszelestny, w niczym niepodobny do zwierzęcia, jakie
sobie wyobrażała na podstawie ponurego, złowrogiego wycia, które wydawał w
nocy. Kojot spokojnie przysiadł na wzgórzu i patrzył na nich, nieruchomy i
wyniosły jak kamienny posąg.
Camilla wstrzymała oddech.
– Jon, jaki on piękny, i taki dziki.
Patrzył na nią przez chwilę, a potem podjechał bliżej, wychylił się z siodła i bez
słowa ją objął.
Drgnęła pod wpływem wspomnień i nagłego wzruszenia. Całym sercem
pragnęła przylgnąć do niego, wtulić się w niego i trwać tak długo, bardzo długo...
Gorąco pragnęła, aby wróciło to wszystko, co połączyło ich w tamtym nędznym
motelu przed dwudziestoma laty. Przez cały ten czas marzyła o dotknięciu jego
dłoni, i oto wszystkie jej marzenia się spełniły. W jak cudowny, magiczny sposób
Jon znalazł się przy niej, dotykał jej, patrzył na nią...
Może nadszedł czas i trzeba wyzbyć się strachu...
Poczuła nagły sprzeciw i ruszyła przed siebie, doganiając Toma i dzieci. Jon
pozostał z tyłu.
Rozdział 11
Zegar na kominku wybił północ. Dom pogrążony był w ciszy. Jon leżał na
ogromnym dębowym łożu i patrzył w sufit.
Gdzieś, niedaleko, w jednym z gościnnych pokoi, śpi Camilla. Jest bardzo
blisko niego, i to nie dawało mu spokoju. Wyobraził sobie, jak leży pogrążona w
mroku... Od dawna nie pragnął tak bardzo żadnej kobiety. Miał ochotę wstać z
łóżka i przez ciemny korytarz pójść do jej sypialni, znaleźć ją i wziąć w ramiona.
Niestety, pokój bliźniąt znajdował się bardzo blisko, a Vanessa spała przez
ścianę. Zresztą nie obecność dzieci była największą przeszkodą.
To sama Camilla go onieśmielała; miała w sobie coś, co sprawiało, że nie mógł
wobec niej zachować się tak, jak postąpiłby wobec każdej innej kobiety.
Piękna, mądra i niezależna pani profesor budziła w nim nieśmiałość i dziwny
lęk. Przy niej nie potrafił być sobą. W Camilli, mimo że miała prawie czterdzieści
lat było coś świeżego i nieskażonego, tak jakby proza życia nie miała do niej
dostępu. Jej niewinność i czystość po ciągały go, a jednocześnie zniechęcały,
niszcząc w zarodku ewentualne próby zbliżenia.
Nagle dobiegł go jakiś dźwięk – coś poruszyło się w pogrążonym w ciszy
domu.
Jon usiadł na łóżku. Może któreś z dzieci miało zły sen i obudziło się... Usłyszał
lekkie kroki na korytarzu w szczelinie półotwartych drzwi dostrzegł blask jasnych
włosów, wysrebrzonych księżycowym światłem.
To była Camilla. Schody delikatnie zaskrzypiały pod jej cichymi krokami;
Camilla powoli schodziła w dół lekko trzymając się poręczy.
Jon wstał, włożył spodnie i buty, narzucił koszulę i wyszedł z sypialni.
Usłyszał, jak otwierają się drzwi wyjściowe i przeszło mu przez myśl, że może
doktor Pritchard jest lunatyczką... Kiedy jednak wszedł na werandę, zobaczył ją na
bujanej ławce; siedziała otulona kocem i patrzyła w gwiazdy.
Gdy podszedł do niej i stanął obok, spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem,
pełnym księżycowego blasku. Uśmiechnęła się, kiedy go poznała.
– Przepraszam, ale nie mogłam zasnąć – powiedział; cicho. – Obudziłam cię?
– Nie, prawdę mówiąc, ja też nie spałem. Mogę usiąść przy tobie? Zawahała
się, a potem usunęła, robiąc mu miejsce, i uniosła na niego oczy.
– Noc jest dość zimna – powiedziała. – Chcesz przykryć się kocem?
– Tak, jeśli ci to nie przeszkadza.
Wstała, rozchyliła poły koca i pozwoliła, żeby się przykrył; potem zawinęła się
swoją częścią i znowu usiadła.
Bardzo było przyjemnie siedzieć tak w nocy, w ciemności, pod wspólnym
kocem. Mimo że nie stykali się ramionami, Jon czuł promieniujące od niej ciepło.
Było to tak miłe, że bał się mówić, żeby nie spłoszyć uroku chwili; prawie
wstrzymał oddech.
– Wiesz, jak się nazywają te wszystkie gwiazdy? Znasz nazwy poszczególnych
konstelacji? – zapytała Camilla, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo nad ich
głowami.
– Tak, kiedyś znałem wszystkie. Kiedy byłem chłopcem, brałem śpiwór i
szedłem w nocy na prerię. Siedziałem tam i przy latarce czytałem książki o
astronomii, a potem próbowałem lokalizować poszczególne gwiazdy.
Spojrzał na nią, usiłując w mroku dostrzec jej twarz.
– A ty? Robiłaś kiedyś coś takiego? Odwróciła się, unikając jego wzroku.
– Nie, przynajmniej nie przypominam sobie.
– A potem, kiedy już byłem starszy – mówił dalej, znowu kierując spojrzenie w
niebo – przez kilka lat miałem motocykl. Często jeździłem po nocy i wpatrywałem
się w gwiazdy.
Poczuł, że z Camilla coś się dzieje. Z jakiegoś powodu przestraszyła się i
drgnęła; wyczuł, że robi się spięte i niespokojna. Jakby usłyszała dzwonek
alarmowy. Szczelniej otuliła się kocem. Milczała.
– Musiałeś mieć bardzo piękne dzieciństwo – powiedziała w końcu.
– Owszem, miałem dobre dzieciństwo – potwierdził i lekko zakołysał ławą, na
której siedzieli. – Zawsze pragnąłem, żeby moje dzieci miały podobne, żeby mogły
– mieszkać tutaj, na ranczu, obcować z naturą. Chciałem żeby żyły tak, jak ja
żyłem, ale niestety nie ma tu dobrej szkoły.
– Nie sądzę, żeby pobyt w mieście im zaszkodził – uśmiechnęła się Camilla. –
Bliźnięta naprawdę potrzebują intelektualnej stymulacji. Są bardzo utalentowane i
byłoby szkoda marnować tak wielkie zdolności. Po prostu zapewniłeś dzieciom to,
co w obu światach najlepsze: w ten sposób mają odpowiednie szkoły, a w lecie
możliwość wypoczynku w takim miejscu jak to.
Jej delikatny profil w srebrnej poświacie przypominał rzeźbioną kameę.
– Chyba masz rację – przytaknął po chwili namysłu.
– Bliźnięta wydają się bardzo zadowolone, tylko początki były trudne.
– Dzieci bardzo szybko się przystosowują, zwłaszcza tak inteligentne jak Ari i
Amy.
Przez chwilę bujali się w milczeniu, zapatrzeni w gwiazdy.
Camilla wydawała mu się piękniejsza niż zwykle i jeszcze bardziej pociągająca.
Zapragnął ją objąć; najpierw jednak musi się o niej czegoś dowiedzieć. Ta kobieta,
tak bardzo mu bliska, nie może być dla niego zagadką; musi przerwać jej milczenie
i zdobyć jej zaufanie.
– Camillo... – zaczął.
– Tak?
– Dlaczego nic nie mówisz o swoim dzieciństwie? Nawet mi nie powiedziałaś,
skąd pochodzisz. Słyszałem te wszystkie plotki, które krążą po uniwersytecie, ale
ty sama nigdy nic o sobie nie mówisz.
Wtuliła się w ciepłą materię koca.
– Nie lubię mówić o sobie – rzekła półgłosem.
– Dlaczego? Bardzo bym chciał cię poznać. – Ponieważ milczała, dodał: – Nie
wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że znam cię od dawna. A mimo to nic o tobie
nie wiem. Bardzo bym chciał to zmienić.
– Nie mam wiele do powiedzenia o sobie. Jestem bardzo zwyczajną osobą.
– Żadnych olimpiad? Żadnych wypadów do Paryża i randek z Kennedymi ani
ekskluzywnych przyjęć?
– Nic z tego. Nie bywam nawet na przyjęciach w macierzystym instytucie.
– Co w takim razie robisz? Jak żyjesz? Co ci sprawia przyjemność? Może masz
jakieś hobby albo coś takiego?
– Już ci mówiłam. Przygotowuję wykłady, piszę artykuły, zajmuję się kotami.
Roześmiał się cicho.
– To rzeczywiście fascynujący sposób życia, świetny materiał do plotek.
Camilla nie zawtórowała mu śmiechem. Kiedy na nią spojrzał, zobaczył, że z
powagą wpatruje się w niebo. Wyraz jej twarzy zaniepokoił go; było w niej
cierpienie.
– Camillo – powiedział i objął ją – cały dzień byłaś bardzo smutna. Dlaczego?
– Nie byłam smutna, wszystko w porządku.
Gdy ją przytulił, zesztywniała, ale się nie odsunęła. Objął ją mocnej i z radością
poczuł w ramionach jej drobne, szczupłe ciało.
– Nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty – szepnął jej we włosy. – Jest w
tobie coś, co doprowadza mnie do szaleństwa. Sam nie wiem, na czym to polega.
Drgnęła, a potem przytuliła się i lekko uśmiechnęła.
– Nie powinieneś mówić tak do swojej nauczycielki.
Roześmiał się z ulgą. Nareszcie odprężyła się na tyle by móc żartować z
sytuacji, w jakiej się znaleźli.
– Dlaczego? Może mi to zapewni lepszy stopień nigdy nie wiadomo.
– Nie musisz posuwać się do takich metod. Jesteś bardzo dobrym studentem.
Pocałował jej włosy, potem policzek.
– Dobrze wiedzieć – szepnął. – Może miałabyś ochotę nauczyć mnie czegoś
więcej?
– Nie sądzę... – odparła, kryjąc twarz na jego piersi. – W innych sprawach
chyba nie potrzebujesz nauczycielki. Robisz wrażenie człowieka wszechstronnie
wykształconego.
Skrzywił się z powątpiewaniem.
– Zawsze tak myślałem, ale ostatnio naprawdę zacząłem wątpić.
– Dlaczego?
– Przy tobie czuję się znowu jak nastolatek, który nie wie, jak się zachować.
Camilla milczała, nie odsuwając jego ramion. Uniósł jej twarz i zaczął całować
oczy, policzki, wargi. Była cudowna, jej skóra miała w sobie delikatność jedwabiu,
usta były ciepłe jak jesienna noc.
– Jesteś taka piękna – szepnął. – Nawet nie wiesz, jak bardzo jesteś piękna.
Jej usta rozchyliły się. Poczuł ogarniające go podniecenie; całowali się długo,
wsunął dłonie pod skrywający jej ciało koc. Na krótką chwilę Camilla przylgnęła
do niego; oddychała szybko, jakby nadchodziła ku niemu pospiesznym krokiem z
bardzo dalekiej drogi.
Wiedziałem, przemknęło mu przez myśl, wiedziałem, że taka właśnie jest.
Gorąca i namiętna, a nie chłodna i oziębła, za jaką chce uchodzić.
Nagle zerwała się i wstała, mówiąc coś, czego nie mógł zrozumieć.
– Camillo. – Chwycił ją za ramię. – Co się stało?
– Ja nie... Boże, przepraszam cię, Jon, ale ja nie mogę. Ja po prostu nie mogę...
Chciał coś powiedzieć, otworzył usta, ale odeszła, zanim zdążył się odezwać.
Następnego dnia rano Camilla obudziła się smutna i zmęczona. Spała
niespokojnie, była rozbita i zmieszana; przez krótką chwilę nie mogła sobie
przypomnieć, gdzie się znajduje.
W końcu wszystko sobie przypomniała. Powróciło wspomnienie tego, co
wydarzyło się w nocy na werandzie. Jęknęła i schowała twarz w poduszce.
Co teraz będzie? Co Jon sobie pomyśli? Skompromitowała się doszczętnie.
Przyjechała tu na urodziny jego dzieci, a już pierwszego wieczoru wpadła w
jego ramiona.
Przypomniała sobie jego pocałunki i sposób, w jaki ją do siebie tulił.
Przypomniała sobie, co czuła i o czym myślała. To, co nawiedzało ją przez długie
dwadzieścia lat, zmartwychwstało poprzedniej nocy – silne, dominujące uczucie,
którego nigdy nie zwyciężyła.
Całe szczęście, że znalazła w sobie dość siły, żeby wyrwać się z jego objęć i
pobiec do swojego pokoju; w przeciwnym razie obudziłaby się teraz w jego łóżku.
Drgnęła.
Boże, pomóż mi.
Wstała i podeszła do toaletki. W lustrze zobaczyła swoją bladą twarz.
Pomóż mi trzymać się z dala od tego mężczyzny.
Poszła do łazienki, wzięła prysznic, ubrała się i wyszła na korytarz. Ciekawe,
gdzie oni teraz są... W jasnym, porannym świetle wielki dom wydawał się cichy i
pusty.
Była niedziela, kilka minut po ósmej. Tego dnia przypadały urodziny bliźniąt.
Może wszyscy jeszcze spali, a może dawno już wstali i gdzieś sobie poszli?
Zeszła do kuchni. Przy dużym, dębowym stole siedziała Vanessa i piła kawę.
– Dzień dobry – powiedziała Camilla. – Czy tylko my dwie wstałyśmy dziś
rano?
Dziewczyna pokręciła głową.
– Tatuś z dziećmi poszedł pomagać Margaret przy kurach. Już są po śniadaniu.
Margaret zrobiła dla ciebie jajka i grzanki, a ja zaparzyłam świeżą kawę.
Camilla poczuła ulgę na myśl, że moment spotkania z Jonem nieco się
odwlecze. Zawsze to coś; napije się kawy i dopiero potem stawi czoło sytuacji.
– Jestem strasznie leniwa – powiedziała i napełniła filiżankę kawą. – Wy
wstajecie znacznie wcześniej niż ja.
– Goście zwykle długo tutaj śpią – powiedziała Vanessa. – To pewnie to świeże
powietrze.
Camilla usiadła przy stole naprzeciwko niej.
– Pewnie masz rację. A ty lubisz tu przyjeżdżać? Vanessa zmarszczyła brwi.
– Tak. Podać ci te jajka i grzanki?
– Bardzo proszę.
Przez chwilę patrzyła, jak Vanessa zgrabnie rusza się przy kuchni.
– Jaka ty jesteś ładna – powiedziała pod wpływem nagłego impulsu. – Jesteś
niezwykle piękną dziewczyną, Vanesso.
Nie mogła się powstrzymać. Starsza córka Jona robiła na niej wrażenie
doskonałego dzieła sztuki.
– A do tego jesteś tak bardzo podobna do ojca.
– Do ojca?
Dziewczyna spojrzała na nią zdumiona. Widać było, że usłyszała to po raz
pierwszy w życiu.
– Do ojca? – powtórzyła.
Zniknął gdzieś jej zwykły, znudzony wyraz twarzy i patrzyła na Camillę w
osłupieniu, jakby do głębi poruszona jej uwagą.
– Ja jestem do niego podobna?
Camilla przyjrzała się jej uważnie.
– Masz te same ruchy, dokładnie tak samo trzymasz głowę, masz takie same
usta. – Celowo zawiesiła głos. – Od razu widać, że musicie mieć te same
upodobania i taki sam charakter.
– On chyba tak nie myśli. – W cichym głosie Vanessy zabrzmiał smutek. –
Tatuś myśli, że jestem taka sama jak mama. Zawsze tak myślał.
– Może po prostu za mało cię zna? Może powinnaś z nim porozmawiać i
powiedzieć mu, jaka naprawdę jesteś.
Dziewczyna usiadła na krześle.
– Naprawdę tak uważasz?
Camilla powoli zabrała się do jedzenia.
– Spędziłam większą część życia – powiedziała po chwili, przełknąwszy
kawałek grzanki – robiąc to samo co ty. Kryłam się, grałam różne role, żeby nikt
nie mógł zobaczyć, jaka naprawdę jestem. Egzystowałam w swoim własnym
świecie, do którego nikt nie miał, dostępu. Z czasem taka postawa staje się
przyzwyczajeniem, przechodzi w nawyk i człowiek nie może się zmienić, nawet
jeśli bardzo tego pragnie.
Spuściła oczy, nie wierząc własnym uszom. Co się z nią dzieje? Jak ona mogła
powiedzieć coś podobnego? Kontakt z Jonem Campbellem i jego rodziną
powoduje w jej naturze nieobliczalne zmiany; mówi rzeczy, których nigdy dotąd
nie mówiła. Nawet nie marzyła, że podobne wyznanie może kiedykolwiek przejść
jej przez usta.
Sytuacja z każdą chwilą staje się coraz bardziej niebezpieczna. Musi z tym
skończyć. Po powrocie z weekendu wszystko załatwi. Na razie jednak nie może nie
pomóc tej pięknej, nieszczęśliwej dziewczynie, która siedzi naprzeciwko niej.
– Ale co ty ukrywałaś? Jaką tajemnicę? – Vanessa przełknęła ślinę i wpatrywała
się w Camillę z wypiekami na twarzy. – Ale jestem głupia – dodała po chwili i
wzruszyła ramionami. – Przecież gdybyś mogła to powiedzieć komuś takiemu jak
ja, kompletnie obcej osobie, to nie byłyby to żadne prawdziwe tajemnice.
– Na tym właśnie polega problem.
Camilla przez chwilę bawiła się nożem, obrysowując nim kwadraty na
kuchennym obrusie.
– Rzeczy, o których człowiek naprawdę nie jest w stanie nikomu opowiedzieć,
najczęściej decydują o całym jego życiu.
– Masz na myśli rzeczy, które naprawdę nas ranią, tak?
Vanessa uniosła się na krześle. Mówiła powoli, w jej oczach było napięcie.
– Tak, te, które sprawiają nam ból i których się boimy. To zresztą zwykle
występuje razem. Cierpienie i lęk. Dwie siły tak potężne, że zwykle sami nie
dajemy sobie z nimi rady.
Dziewczyna utkwiła w niej oczy.
– Nie mogę uwierzyć, żebyś ty się czegoś bała albo żeby coś było w stanie cię
zranić. Jesteś taka... taka...
Zamilkła.
– Jaka? – zapytała Camilla.
– Opanowana, elegancka. – Vanessa zaczerwieniła się znowu. – Tak jakbyś
urodziła się w pałacu, zawsze żyła w niewyobrażalnym luksusie, nigdy nie zetknęła
się z niczym, co jest doświadczeniem zwykłych ludzi.
Camilla spojrzała na nią.
– To tylko pozory – powiedziała sucho. – Możesz mi wierzyć, to nie ma nic
wspólnego z rzeczywistością.
Przez chwilę milczała.
– Chcę ci coś powiedzieć, Vanesso – podjęła po chwili. – To bardzo ważne, i
nigdy nikomu o tym nie mówiłam. Czy potrafisz dochować tajemnicy?
Dziewczyna bez słowa skinęła głową.
– Kiedyś w życiu zostałam bardzo skrzywdzona i potem żyłam w nieustannym
strachu.
– Ile miałaś wtedy lat?
Głos Vanessy zadrżał. Była zafascynowana tym, co słyszała.
– Byłam mniej więcej w twoim wieku. Znalazłam się nagle sama, we wrogim
świecie, bez pomocy i oparcia. Prawdopodobnie bym zginęła, gdyby nie znalazł się
człowiek, który mi pomógł i umożliwił powrót do normalności.
Vanessa otworzyła usta ze zdziwienia, nie mogąc wydobyć głosu.
– Boże – wykrztusiła wreszcie – a teraz jesteś taka...
Urwała nagle i przez chwilę wpatrywała się w stół.
– Nigdy o tym nikomu nie mówiłaś? O tamtych strasznych rzeczach, które cię
spotkały? – zapytała szeptem.
Camilla przecząco pokręciła głową.
– Nie. Nie mogłam. Znam się wystarczająco na psychologii, żeby wiedzieć, że
powinnam to zrobić i że to jedyny ratunek, ale nie potrafię znaleźć słów. Nigdy,
przez cały ten czas, nikomu tęgo tak naprawdę nie opowiedziałam.
– Ale twoje życie nie ucierpiało z tego powodu. Odniosłaś sukces, właściwie
nic nie straciłaś.
Camilla wzięła głęboki oddech.
– Wszystko, co udało mi się osiągnąć, osiągnęłam tylko dlatego, że
zrozumiałam, że muszę raz na zawsze zerwać z tym, co złe i straszne.
Postanowiłam pomagać ludziom, którzy mają podobne przeżycia; to jedyny
sposób. Teraz tego rodzaju pomoc stanowi ważną część mojego życia.
– Pomoc innym ludziom?
– Tak.
Camilla wypiła łyk kawy. Vanessa nie spuszczała z niej wzroku.
– Ale jak im pomagasz? Masz na myśli to, że zajmujesz się studentami na
uczelni?
– Nie, mam na myśli działalność, która nie ma nic wspólnego z uniwersytetem.
Dotyczy młodych ludzi skrzywdzonych przez los, którzy nie mają żadnej szansy na
lepsze życie. Chyba że ktoś im uświadomi, że sami mogą coś uczynić, żeby je
zmienić. A są to ludzie nieraz bardzo ciężko doświadczeni.
Vanessa przez dłuższą chwilę milczała ze spuszczoną głową. Długie, czarne
włosy ciemną kurtyną zasłoniły jej twarz.
– I wtedy lepiej się czujesz? – zapytała, nie podnosząc głowy. – Sama mniej
cierpisz?
Camilla dotknęła jej ręki.
– Tak – powiedziała. – Wtedy mniej cierpię.
Vanessa odgarnęła włosy i spojrzała na nią z nadzieją w oczach. Potem nadzieja
zgasła i dziewczyna pokręciła przecząco głową.
– To nie dla mnie – oświadczyła ze smutkiem. – Nikt mi nie uwierzy, nikt nie
weźmie mnie na serio. Zbyt jestem podobna do matki. Wszyscy powiedzą, że
znowu robię coś na pokaz, po to tylko, żeby zwrócić na siebie uwagę. Nikt nie
uwierzy, że naprawdę chcę pomóc ludziom. Pomyślą, że to tylko taka zabawa.
– Zawsze możesz spróbować. Nigdy nie wiadomo, co ludzie powiedzą. Spróbuj
i zobacz, co będzie. Może reakcja bliźnich cię zaskoczy.
Twarz Vanessy skrzywiła się z bólu.
– Nie rozumiesz, o co mi chodzi? Ja sama nieraz myślę, że ludzie mają rację.
Oparła głowę na rękach i zaczęła cicho płakać.
– Jestem tak strasznie podobna do mojej matki – wyjąkała. – Zachowuję się
bardzo podobnie do niej, mam takie same reakcje, muszę być tak samo zła jak ona.
– Vanesso...
Camilla objęła drżące ramiona dziewczyny.
– Vanesso, posłuchaj, co ci powiem. Prawdziwemu egoiście nigdy do głowy nie
przyjdzie zastanawiać się nad tym, czy jest egoistą. W ogóle o tym nie myśli. Jest
przekonany o słuszności swojego postępowania. Rozumiesz? Fakt, że się nad tym
wszystkim zastanawiasz, jest dowodem na to, że nie jesteś taka, jak ci się wydaje.
Vanessa otarła łzy.
– Nigdy w ten sposób o tym nie myślałam.
Spojrzała na Camillę pytająco.
– To jak myślisz... Gdzie mogę znaleźć kogoś, kto się boi i jest nieszczęśliwy?
Gdzie mogę znaleźć kogoś, komu mogłabym pomóc?
– U siebie w domu – odparła spokojnie Camilla. – Doskonałe miejsce na
początek.
– Masz na myśli bliźnięta? – w głosie Vanessy zabrzmiało rozczarowanie. –
Ale przecież wszyscy koło nich skaczą, one mnie nie potrzebują. A Steven nigdy
nie zaakceptowałby mojej pomocy. Jest strasznie dumny i udaje, że to, co spotkało
nas w dzieciństwie, wcale go nie obchodzi. Nie wiem, jak...
Znowu uniosła oczy na Camillę; siedząca naprzeciw niej kobieta przyglądała
się jej z wyczekującym uśmiechem.
– Enrique? – zapytała nieśmiało dziewczyna. – To o nim myślisz? Powinnam
spróbować mu pomóc?
Camilla skinęła głową.
– W jego przeszłości są jakieś ciemne, straszne rzeczy, o których musi z kimś
porozmawiać. A mam wrażenie, że nie uczyni takiego wyznania mnie ani twojemu
ojcu.
Delikatna buzia Vanessy zaczerwieniła się ze wstydu.
– Ale on... Enrique myśli pewnie, że ja jestem okropna, taka oschła, pewna
siebie, zarozumiała. Odkąd z nami mieszka, prawie nie zamieniłam z nim słowa.
Camilla przypomniała sobie wyraz twarzy, z jakim Enrique patrzył na Vanesse.
– Nie sądzę, żeby myślał, że jesteś okropna.
Przed domem rozległy się głosy. Szczebiotowi bliźniąt towarzyszył spokojny,
opanowany głos Jona. Po chwili dzieci wpadły do kuchni, podbiegły z
koszyczkami do Camilli i zaczęły pokazywać jej kurze jajka, które właśnie zebrały.
Uśmiechnęła się do Ariego i Amy, próbując zachować zwykłą serdeczność i
starannie unikając wzroku Jona, który spokojnie stał w drzwiach i patrzył na nią.
Enrique nigdy w życiu nie widział czegoś takiego jak urodzinowe przyjęcie
bliźniąt. Cały salon udekorowany był balonikami i wstążkami. Uroczyście ubrani
goście czekali na Ariego i Amy, wszędzie stały stosy prezentów. Na przyjęcie
zeszli się wszyscy mieszkańcy rancza i każdy przyniósł jakiś mały upominek.
Margaret spisała się znakomicie. Tort był rzeczywiście wspaniały. Przedstawiał
plastyczną mapę Alberty i Saskatchewanu, ze wszystkimi górami, równinami i
jeziorami; znalazło się na nim również miejsce dla uniwersytetu w Calgary i obu
domów rodziny Campbellów.
– Razem z Eddiem robiliśmy ten tort przez trzy dni wyznała Margaret i
uśmiechnęła się z zadowoleniem.
– Gdyby nie Eddie, nie zrobiłabym tej mapy. On się na tym zna.
Caroline Kurtz, właścicielka baru w pobliskim mieście, przywiozła góry
jedzenia. Stała teraz obok Toma za długim, uginającym się od najróżniejszych
potraw stołem i podawała gościom sałatki, napoje i sandwicze.
W drugim rogu ogromnego salonu trwała właśnie zabawa w berka, której
przewodził Jon. Prócz dzieci dzielnie sekundowało mu dwóch kowbojów w
kapeluszach ozdobionych kolorowymi wstążkami i kawałkami bibułki. Od tupania
długich butów i pisków dzieci drżały szyby w wielkich oknach i trzęsła się dębowa
podłoga.
– Uważaj, Sammy, jak będziesz tak leciał, to wpadniesz na stół i zabijesz
Caroline! A może by lepiej pobawić się w ciuciubabkę? Jon was powystrzela, jak
mu rozbijecie ten zegar nad kominkiem!
Enrique siedział sam w kącie salonu i z uśmiechem patrzył na roześmianych
gości. Dobrze się czuł w tym rozbawionym towarzystwie. Już dawno nie był tak
swobodny i odprężony.
Hałas i gwar głosów przypomniał mu zabawy podczas świąt ludowych w
rodzinnej wiosce. Wtedy też wszyscy zapominali o: codziennych kłopotach i
zmartwieniach, i bawili się, śpiewając i tańcząc do upadłego.
Ale to było przedtem, zanim wrogi świat wtargnął w życie jego i jego
najbliższych i zamienił je w koszmar, niwecząc wszystko, co kochał.
– Jeszcze kawałek ciasta, Enrique? A może nalać ci ponczu?
Uniósł oczy, nie wierząc własnym uszom. Przed nim stała Vanessa. W ręku
miała talerz i szklankę. Pochyliła się nad nim troskliwie i pytająco spojrzała w
oczy.
– Napijesz się czegoś?
Miała na sobie długą, białą sukienkę z bawełny, spływającą do podłogi.
Wyglądała jak bogini.
– Wyglądasz zupełnie jak anioł – powiedział i zamilkł zmieszany.
Teraz na pewno Vanessa go wyśmieje. I będzie miała rację; jak mógł
powiedzieć coś tak głupiego i banalnego. Enrique odwrócił wzrok, nie chcąc
widzieć pogardy w jej oczach. Wyszedł na idiotę.
Ku jego ogromnemu zdumieniu nic takiego się nie stało. Vanessa wcale nie
spojrzała na niego z pogardą, nie powiedziała nic tym swoim oschłym, obojętnym
tonem, który tak dobrze poznał, odkąd zamieszkał w domu Campbellów. Zamiast
tego usiadła obok niego na krześle, a talerz i szklankę postawiła na stoliku obok.
– Wcale nie jestem aniołem – powiedziała. – A teraz nie patrz tak, tylko coś
zjedz. Niosłam to wszystko aż tutaj specjalnie dla ciebie, ryzykując, że tamci
szaleńcy przewrócą mnie i wszystko upuszczę na podłogę.
Ruchem głowy wskazała kowboja z zawiązanymi chustką oczami i skaczące
dokoła niego bliźnięta.
Enrique posłusznie wziął talerz ze stolika i zaczął jeść tort, z trudem
przełykając kolejne kęsy. Ze zdenerwowania nie czuł smaku tego, co je; gdyby ktoś
go zapytał, nie potrafiłby określić, czy tort jest czekoladowy czy śmietankowy.
– Byłeś już kiedyś na takim przyjęciu? – spytała Vanessa i dodała: – Strasznie
hałasują, prawda?
Przysunęła się do niego. Pomyślał, że ten cud to pewnie zasługa Jona. Jon o
wszystkich pamięta i o wszystko się troszczy. Nigdy by nie pozwolił, żeby w jego
domu ktoś siedział samotny pod ścianą, podczas gdy inni doskonale się bawią. Po
prostu kazał córce zająć się nim.
Spojrzenie Vanessy jednak mówiło co innego. Patrzyła na niego z wyraźnym
zainteresowaniem i sympatią.
Poczuł nagle, że pragnie jej powiedzieć wszystko.
– Dawno temu, przed laty – zaczął nieśmiało – kiedy jeszcze mieszkałem w
swoim miasteczku, często urządzaliśmy takie zabawy. Moja siostrzyczka...
Urwał. Wspomnienie Marii było zbyt bolesne, żeby rozmawiać o niej nawet z
Vanessa.
Siedząca obok niego dziewczyna w białej sukni uśmiechnęła się do niego
ciepło.
– Masz siostrę, Enrique? Poczuł mocne uderzenia serca.
– Miałem. Ona nie żyje, umarła. Miała na imię Maria... Miała dziewięć lat.
Poczuł rękę Vanessy na swoim ramieniu.
– Bardzo mi przykro, serdecznie ci współczuję. Jak to się stało?
– Została zabita – odparł cicho – tuż przed moim wyjazdem z kraju.
Łzy napłynęły mu do oczu, ale nie wytarł ich. Bał się zrobić jakikolwiek ruch,
żeby Vanessa nie zauważyła, co się z nim dzieje.
Vanessa jednak widziała wszystko. Ujęła go za ramię i lekko się przytuliła, tak
jakby chciała dodać mu odwagi przed tym, co go czeka.
– Może byś mi wszystko opowiedział? Oczywiście jeśli chcesz. Spojrzał na nią
ze zdumieniem.
– Naprawdę chcesz? Chcesz, żebym ci opowiedział o Marii?
– Bardzo. Chodź, pójdziemy na werandę, dalej od tego hałasu. Tam spokojnie
sobie usiądziemy i wszystko mi opowiesz.
– Ale ja... – Rozejrzał się bezradnie. – Ja nigdy nikomu jeszcze o tym nie
mówiłem.
– W takim razie chyba najwyższy czas, żebyś to zrobił. Jak myślisz?
Poszedł za nią oszołomiony przez gwarny salon i opustoszałą kuchnię na
werandę, gdzie było zacisznie i cicho. Vanessa usiadła na bujanej ławce i wskazała
mu miejsce obok siebie.
Usiadł przy niej niepewnie, zdenerwowany jej bliskością i tym, co miał jej
powiedzieć. Biała, bawełniana szata Vanessy dotknęła jego nóg.
Zaczął mówić cichym głosem, pełnym wahania i nie pokoju. Potem opowieść
zaczęła płynąć własnym rytmem, tak jakby ktoś, kto długo czekał na okazję
wyrzucenia jej z siebie, przemawiał teraz przez usta Enrique'a Vanessa uważnie
słuchała jego opowieści o życiu w miasteczku, o szkole, rodzicach, oskarżeniu,
jakie przeciwko nim skierowano, i o tym straszliwym dniu, kiedy pod szkołę
podjechali żołnierze, żeby ją spalić i zamordować nauczycieli.
Kiedy Enrique wreszcie skończył, oboje płakali.
– Musiałeś... – powiedziała wreszcie Vanessa przez łzy – musiałeś strasznie się
bać wtedy, kiedy oni...
Wyjęła z kieszeni chusteczkę i podała mu ją.
– Byłeś strasznie sam i przerażony, prawda? Nawet nie mogę sobie tego
wyobrazić. Ja nigdy... Jak ci się udało przetrwać i jakoś dotrzeć do morza?
– Kiedy człowiek nie ma wyjścia i musi coś zrobić, to robi to bez względu na
przeciwności.
Jego głos był cichy, ale bardzo stanowczy.
– Nie wiem, co ci powiedzieć – szepnęła Vanessa po chwili milczenia. – Kiedy
to wszystko usłyszałam, nie wiem, jak się zachować. Nigdy nie przeżyłam czegoś
podobnego, nigdy się nie bałam, nigdy nie byłam głodna, moi najbliżsi żyją. Jest
mi... wstyd, że musiałeś przejść przez coś takiego, a ja... ja nic... Zachowywałam
się okropnie, Enrique.
– Byłaś dla mnie bardzo miła. A teraz czuję się o wiele lepiej.
Ze zdziwieniem spostrzegł, że mówi prawdę. Chciał być po prostu uprzejmy, a
okazało się, że powiedział coś bardzo ważnego. Kiedy zwierzył się Vanessie,
koszmar jakby nieco się oddalił i ciężar przygniatający mu piersi trochę zelżał.
Enrique poczuł, że może swobodniej oddychać.
Po raz pierwszy od tamtego strasznego dnia mógł pomyśleć o Marii z miłością i
po prostu z żalem, bez potwornego wrażenia, że stało się coś, z czym nie wolno mu
dalej żyć. Po raz pierwszy obraz drobnego, zmasakrowanego ciała został
zastąpiony przez wspomnienie roześmianej, czarnowłosej dziewczynki...
– Naprawdę czujesz się trochę lepiej? Vanessa z nadzieją spojrzała mu w oczy.
– O wiele lepiej. Jestem ci bardzo wdzięczny za to, że mnie wysłuchałaś.
Uśmiechnęła się do niego nieśmiało i lekko dotknęła jego ręki.
– Ja wiem – powiedziała – że nie jestem taka mądra jak ty, ale gdybyś kiedyś
potrzebował pomocy, zawsze możesz do mnie przyjść. Może chciałbyś, żebym ci
pomogła przy jakiejś pracy pisemnej? Zawsze możesz na mnie liczyć.
Enrique pomyślał, że pewnie umarł i znalazł się w niebie, ale było mu wszystko
jedno. Z Vanessa gotów był umrzeć i... pójść do nieba. Jeśli niebo jest miejscem,
gdzie Vanessa siedzi obok niego, uśmiecha się, a od czasu do czasu dotyka jego
ręki, to gotów był iść tam natychmiast, nie oglądając się za siebie.
Kiedy Jon i Camilla pojawili się na werandzie, dwoje młodych ludzi nadal
siedziało pogrążonych w rozmowie, śmiejąc się i coś sobie opowiadając. Przeszli
cicho obok nich i żeby im nie przeszkadzać, zbiegli po schodach na dwór.
Jon ze zdziwieniem rzucił okiem na swoją starszą córkę, nie wierząc, że to, co
widzi, nie jest halucynacją. Ujął Camillę pod ramię.
– W tej werandzie muszą być jakieś czary – szepnął jej do ucha.
Camilla uśmiechnęła się i lekko odsunęła. Nie jest zbyt bezpiecznie być sam na
sam z tym mężczyzną...
– Gdzie chcesz mnie zaprowadzić? – spytała.
– To może zabrzmieć bardzo prozaicznie, ale trzeba napoić byki, a Tom jest
bardzo zajęty, pomaga Caroline. To niedaleko, zaraz za wiatrakiem.
Camilla skrzywiła się.
– Nie jestem pewna, czy chcę tam iść. Byki wyglądają bardzo groźnie.
– Nie bój się. Obronię cię, mój skarbie. Mrugnął okiem i uśmiechnął się
szeroko.
– Szli przez pogrążony w jesiennych kolorach podwórzec, osłonięty wysokimi
drzewami. Stojący na otwartej przestrzeni wiatrak poruszał się wolno, wprawiany
w ruch lekkim wiatrem, cicho skrzypiąc. Camilla nie patrzyła na Jona, próbując
odgrodzić się od niego murem ze sztucznego zainteresowania przyrodą.
Za wiatrakiem w obszernej zagrodzie znajdowało się stado byków. Camilla
przystanęła u stóp wiatraka, patrząc, jak Jon przeskakuje drewniane ogrodzenie i
zbliża się do zwierząt. Nawet z tej odległości wyglądały bardzo groźnie.
Jon podłączył gumowego węża do kranu i wprowadził go do poidła. Jeden z
czarnych byków ruszył w jego stronę, pochylając rogaty łeb. Jon odszedł od koryta
i zgrabnie przeskoczył barierę. Stanął obok Camilli, patrząc na zwierzęta powoli
zbliżające się do wodopoju.
– Nie wiem, jak możesz robić takie rzeczy – powiedziała, nie odrywając
wzroku od czarnej masy grzbietów. – Przecież któregoś dnia mogą cię zabić. Są
strasznie silne i chyba niezbyt lubią ludzi.
Jon oparł się o drewniany płot i w zamyśleniu spojrzał na zwierzęta.
– Wszystko jest na swój sposób niebezpieczne – powiedział. – Tu przynajmniej
wiem, czego się mogę spodziewać i nic mnie nie zaskoczy. Muszę ci powiedzieć,
że o wiele bardziej boję się tych chłopaczków na ulicy w mieście niż zwierząt na
mojej farmie.
Camilla pomyślała o Zeke'u i Szybkostrzelnym. W wyobraźni zobaczyła ich
złe, zacięte twarze i zaraz potem – ściągniętą bólem i uporem twarz Stevena.
Lekko dotknęła palcem ogrodzenia; drewno było gładkie i ciepłe, jakby
zachowało w sobie część promieni zachodzącego słońca.
– Chyba masz rację – odezwała się, nie patrząc na Jona. – Zwierzęta
przynajmniej wysyłają jakieś sygnały, zanim zaatakują. Nawet jadowite węże nie
atakują bez ostrzeżenia.
– Właśnie, a przede wszystkim nie atakują bez potrzeby. Stają się
niebezpieczne dopiero wtedy, gdy poczują się zagrożone. Byk nigdy nie będzie
szarżował bez powodu, jeśli ktoś go do tego nie sprowokuje. Z ludźmi jest inaczej.
Właściwie tylko człowiek ucieka się do bezsensownej, irracjonalnej przemocy.
– Przeszyła ją nagła błyskawica przypomnienia. Znowu ujrzała tamtą ciemność,
poczuła ból, smak krwi w ustach i narastające przerażenie. Przygryzła wargi, żeby
nie krzyczeć, i wbiła wzrok w ziemię.
Jon spojrzał na nią.
– Stało się coś? Co ci jest?
Pokręciła głową, odsuwając od siebie falę wspomnień.
– Nic. O której jutro wracamy do domu?
– Zaraz po świątecznym obiedzie. Dlaczego pytasz? – Jon dotknął jej ramienia.
– Chciałabyś już jechać? Spieszysz się do czegoś?
Pomyślała o schronisku dla bezdomnych dzieci i poczuła wyrzuty sumienia. Od
dwóch lat bywała tam co tydzień. Dotychczas nie opuściła ani jednego weekendu.
Po raz pierwszy przedłożyła własną przyjemność nad potrzeby innych. Poczuła, że
sprzeniewierzyła się obowiązkom.
Ciekawe, co tam bez niej robią. Jak sobie dają radę? Jak czuje się Marty? Czy
Chase wyszedł już ze szpitala? Czy wytrwał w swoim postanowieniu i przestał brać
narkotyki? Czy wiadomo coś więcej o planach Zeke'a i jego kompanów...
Uśmiechnęła się z wysiłkiem i spojrzała na Jona.
– Nie, nie śpieszę się. Tu jest tak pięknie.
Powiodła wzrokiem po rozległych pastwiskach, wysokich, wiekowych
drzewach, starym, wielkim domu oświetlonym ostatnimi promieniami słońca.
– To wszystko jest takie piękne – powtórzyła. – Taki niezwykły krajobraz
cieszy oczy i koi duszę.
Jon skinął głową i bez słowa ją objął. Przez chwilę stali bez ruchu, wpatrzeni w
odległy horyzont.
– Wiem, co masz na myśli – powiedział po namyśle. – To bardzo dziwne
miejsce; jakby tutaj zatrzymał się czas. Nieraz myślę, że wcale bym się nie zdziwił,
gdyby nagle na horyzoncie ukazała się grupa indiańskich jeźdźców, na przykład
gdyby zza tamtego pagórka wyjechały nagłe Czarne Stopy. Przecież to ich ziemia,
dusze zmarłych przodków muszą tu gdzieś być. Kiedy byłem mały, jeździłem
konno przekonany, że zaraz któregoś z nich spotkam.
Camilla spojrzała na wyzłocone słońcem pagórki, oczarowana jego opowieścią.
Mocniej przytulił ją do siebie.
– Wszystko można wyczytać z twojej twarzy. Jesteś bardzo wrażliwa. Kiedy
tak patrzysz, jesteś bardzo podobna do Amy. Wyglądasz zupełnie jak mała
dziewczynka z błyszczącymi ciekawością oczami.
– Jon...
Było jednak za późno. Znalazła się w jego ramionach a on całował jej twarz.
Poddała się jego pocałunkom bez oporu i słowa skargi.
Pragnę cię, myślała. Nawet nie wiesz, jak bardzo cię pragnę. Sama w to nie
wierzę, ale nie mogę się powstrzymać.
Nie przestając jej całować, pieścił dłonią jej skórę Czuła ogarniające ją
pożądanie i pragnienie, aby być z nim całą sobą, całym ciałem... Usłyszała jego
szept:
– Bardzo cię pragnę.
Słabo, bez przekonania, próbowała powstrzymać jego ręce.
– Nie – szepnęła – przecież nawet mnie nie znasz.
W gałęziach drzew śpiewały ptaki, gdzieś wysoko przemknął klucz dzikich
kaczek. Pachniało słońcem i trawą.
Camilla poczuła, że pogrąża się w jakimś dziwnym nierealnym świecie, gdzie
wszystko jest możliwe i każdy cud może się zdarzyć.
Teraz już nic nie mogło oderwać jej od niego. Wiedziała, że zaraz osuną się na
trawę, w bezpieczne schronienie pod drzewami, gdzie nikt ich nie znajdzie, i gdzie
będą mogli się połączyć. Czuła, że zbliża się zaspokojenie pragnień, nie
nasyconych w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Nie musi nic robić, wystarczy, że się
podda...
– Jon – szepnęła – Ja zawsze... Nigdy...
– Tatusiu!
Zza drzew, niebezpiecznie blisko, rozległo się wołanie:
– Tatusiu! Tato! Gdzie jesteś?
Odskoczyli od siebie. Camilla w pośpiechu zaczęła porządkować ubranie i
włosy. Na ścieżce obok wiatraka ukazał się Ari.
– Nie mogłem cię znaleźć – powiedział do ojca z wyrzutem w głosie. – Gdzie
byłeś? Chodzę i wołam, i nic. Dlaczego się nie odzywałeś?
Jon objął spojrzeniem Camillę.
– Po prostu nie słyszałem cię, synku. O co chodzi?
– Chcemy otwierać prezenty. Margaret powiedziała, że bez ciebie nie możemy
tego zrobić. Camilla też powinna to zobaczyć.
– Margaret miała świetny pomysł – odparł Jon cierpkim głosem. – Musisz
trochę poczekać, zaraz przyjdę. Teraz chciałbym jeszcze chwilę porozmawiać z
Camilla.
Ari poczerwieniał, w oczach zabłysły mu łzy.
– Nie! – krzyknął. – Już i tak długo czekaliśmy! Chcę otworzyć moje prezenty!
Camilla wzięła go za rękę.
– Dobrze, kochanie, już z tobą idziemy. Ja i tatuś też chcemy zobaczyć, co
dostałeś.
Ruszyła w stronę domu, trzymając chłopca za rękę. Jon podążył za nimi.
Szła, każdym nerwem ciała odbierając jego obecność.
Co się z nią dzieje? Jak mogła tak się zachować? Jak mogła być tak bardzo
lekkomyślna? Zupełnie jakby nie było przeszłości, jakby tamte wydarzenia sprzed
dwudziestu lat w ogóle się nie liczyły.
Musi wreszcie z tym skończyć. Musi zmienić swoje postępowanie, zerwać ze
słabością, nie poddawać się wrażeniom chwili, oderwać od tego mężczyzny i jego
rodziny.
Jutro wróci do domu i postanowi, co dalej robić. Przede wszystkim nie wolno
jej nigdy zostawać z Jonem Campbellem sam na sam. To jedno wie na pewno.
Rozdział 12
Po wyjeździe rodziny na ranczo Steven siedział samotnie w domu, rozkoszując
się samotnością i ciszą. Wiedział, że ojciec i Margaret martwią się, że zostaje sam
na Święto Dziękczynienia, ale było mu doskonale obojętne, czy będzie jadł indyka
z borówkami, czy też nie. Święto nie miało dla niego znaczenia; najważniejsze, że
sobie wreszcie pojechali.
Nieobecność rodziny sprawiła mu wielką ulgę. Strasznie go ostatnio
denerwowali. Najbardziej grały mu na nerwach bliźnięta, ich krzyki i nieustannie
zadawane pytania. Również baczne, pełne niepokoju spojrzenia ojca sprawiały mu
przykrość i wyprowadzały z równowagi.
Zwłaszcza w kontekście tego, co już za tydzień miało nastąpić...
Steven siedział w wielkim, wygodnym fotelu, rozparty przed telewizorem, i nie
widzącym spojrzeniem ślizgał się po ekranie, na którym toczył się mecz. Nie mógł
się skoncentrować. Nie był w stanie zająć uwagi meczem ani książką.
Kiedy słońce zaczęło zachodzić za wzgórza, podniósł się i poszedł do kuchni,
żeby zjeść posiłek, który przed wyjazdem przygotowała mu Margaret. Trzymał
jedzenie zbyt długo w kuchence mikrofalowej i indyk miał smak kawałka
przypalonego drewna, a borówki wyglądały jak kozie bobki. Nie zwracając na to
uwagi zjadł wszystko, znajdując perwersyjną przyjemność w paskudnym smaku
potrawy. Jej gorycz idealnie pasowała do jego nastroju.
Po kolacji postanowił pojechać do miasta i obejrzeć pole bitwy. Trzeba
dokładnie przyjrzeć się temu sklepowi z alkoholem, który Zeke wybrał na cel
pierwszego napadu. Obejrzeć ulicę, zorientować się, co i jak.
Miotały nim sprzeczne uczucia. Z jednej strony wzdrygał się na myśl o tym, co
ma uczynić. Myśl, że złamie prawo, okradnie sklep, odbierze cudzą własność i
ucieknie jak pierwszy lepszy złodziej – miała w sobie coś złowrogiego, z czym
trudno było mu się pogodzić. Z drugiej jednak strony pociągało go zagrożenie i
ryzyko. Wiedział, że tylko wtedy, gdy zrobi coś naprawdę niebezpiecznego, raz na
zawsze zerwie z dotychczasowym życiem i wejdzie na drogę prawdziwego buntu.
Działo się z nim coś, czego nie rozumiał; nie był w stanie kontrolować emocji.
Nade wszystko jednak pragnął, aby nowi koledzy zaakceptowali go i uznali za
swojego. Raz na zawsze chciał przestać być „nadzianym chłopaczkiem", „synkiem
bogatego tatusia". Kiedy Zeke i inni zobaczą, jaki jest odważny i
bezkompromisowy, przekonają się, że wbrew temu, co sądzili, Steven jest taki sam
jak oni. Wreszcie dojdą do wniosku, że jest „równym gościem", na którego zawsze
można liczyć. Może wtedy wybaczą mu pochodzenie z bogatego domu i
zrozumieją, o co naprawdę mu chodzi.
Był przekonany, że dobra tego świata rozdzielone są niesprawiedliwie. Jedni
mają zbyt dużo, inni nie mają środków do życia. A skoro odpowiednie instytucje
nie robią nic, żeby taki stan rzeczy zmienić, ktoś musi wziąć sprawy w swoje ręce.
Cel uświęca środki, pomyślał i przypomniał sobie wzrok ojca. Jon nigdy go nie
zrozumie. Jon Campbell nigdy nie zrozumie swojego syna.
Najwyższy jednak czas, żeby syn wziął swoje życie w swoje ręce; nie jest już
dzieckiem i nikt nie będzie mu mówił, co ma robić. Sam wie najlepiej.
Skrzywił się i wjechał w ulicę prowadzącą do sklepu monopolowego.
Zatrzymał się tuż przed skrzyżowaniem i rozejrzał. Miejsce było doskonale
dobrane; zaciszne, osłonięte drzewami od spojrzeń przypadkowych przechodniów,
idealna kryjówka. Spojrzał na zegarek. Dochodzi ósma, ale jest już ciemno. Za
tydzień będzie tu czekał w samochodzie, aż Zeke i Szybkostrzelny przybiegną po
napadzie z łupem.
Wskoczą do samochodu, on naciśnie gaz, i już ich nie ma! Szukaj wiatru w
polu. Muszą jak najszybciej wydostać się z miasta, zanim ktoś ich zauważy i
rozpocznie się pościg.
Powinien dobrze poznać drogę; im lepiej ją pozna, tym lepiej przygotuje
ucieczkę. Przecież w pewnym momencie wszystko będzie w jego rękach.
Kątem oka zobaczył policyjny wóz patrolowy, wolno sunący wzdłuż ulicy.
Policjant za kierownicą obrzucił go krótkim spojrzeniem i Steven spuścił wzrok,
udając, że szuka czegoś na siedzeniu obok. Poczuł mocne uderzenia serca i żar
oblewający policzki.
Kiedy patrol zniknął w mroku, Steven wyprostował się i odetchnął z ulgą, a
potem włączył silnik i powoli ruszył przed siebie.
Ciekawe, dlaczego tak mu się przyglądali? Czyżby wyglądał podejrzanie? A
może zanotowali numer rejestracyjny jego samochodu?
Pewnie wzbudził ich podejrzenia, zaczajony tak przy krawężniku, w mroku
ulicy. Ten policjant może go sobie przypomni za tydzień, kiedy dojdzie do
napadu... Skojarzy fakty, rozpozna samochód, będą go przesłuchiwać... Na pewno
zapisał numer rejestracyjny i kiedy Zeke z kumplami obrabują sklep, podejrzenia
automatycznie skierują się na kierowcę żółtego mustanga.
Poczuł nagle chęć, aby znaleźć się jak najdalej stąd, tysiące mil od tego miejsca
i kumpli, z którymi ma dokonać przestępstwa. Zapragnął znaleźć się w domu, na
łonie rodziny, bezpieczny i niczym nie zagrożony. Zapragnął schować się w swoim
pokoju, być z dala od grozy tego świata.
To jednak było niemożliwe; zabrnął za daleko. Dał im słowo. Obiecał, że
weźmie udział w akcji i pomoże im. Zeke i Szybkostrzelny liczą na niego, nie
może ich zawieść. Jeśli teraz się wycofa, nabiorą przekonania, że jest tylko głupim
dzieciuchem, który sam nie wie, co mówi, strachliwym i rozpieszczonym.
Nie wolno łamać raz danego słowa, wiedział o tym aż nadto dobrze. Matka
zawsze mu obiecywała złote góry, przyrzekała, zapowiadała, i nic z tego nie
wychodziło. Mówiła, że zadzwoni, że napisze, i co? Na Święto Dziękczynienia też
nie dała znaku życia...
Jego to oczywiście nic a nic nie obchodzi. Przecież nieraz zapomina zadzwonić
nawet na Boże Narodzenie.
Inni nie zwracają na to uwagi, przyzwyczaili się, nawet bliźnięta ostatnio
przestały się dopytywać, tylko on... On zawsze czeka i za każdym razem tak samo
cierpi, tak jakby z każdą nie spełnioną obietnicą matka odrzucała go na nowo...
Nie potrafił sobie z tym poradzić. Ból dręczył go, rósł, groził wybuchem jak
wulkan. Czuł, że musi wybuchnąć, eksplodować i rozerwać wszystko dokoła na
tysiące małych kawałków.
A nawet jeśli policjant na niego spojrzał, to co z tego? Niech sobie patrzy.
Nieważne.
Nic nie ma znaczenia oprócz planu, który zaaprobował i który za tydzień
pomoże wprowadzić w życie.
Zaparkował pod domem i spojrzał w okna. Jarzyły się światłem, za firankami
przesuwały się cienie. Wszyscy już wrócili. Ojciec pewnie odwiózł doktor
Pritchard na kampus i teraz rodzina na niego czeka.
Z westchnieniem przekroczył próg domu.
Od razu wyczuł, że coś jest inaczej niż zwykle. Bliźnięta były jeszcze bardziej
hałaśliwe, rozwijały prezenty i przekrzykiwały się wzajemnie, a ojciec był jakiś
nieobecny i zdenerwowany.
Największa jednak zmiana zaszła w Vanessie. Jego starsza siostra siedziała
zwinięta w fotela i pomagała siedzącemu obok Enrique'owi przygotować się do
testu z psychologii.
Steven spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale podniosła tylko głowę i uśmiechnęła
się do niego.
– Cześć, Steve.
– Cześć, Van. Witaj, Enrique.
Enrique też był jakiś inny. Nie wyglądał już ani na przestraszonego, ani na
śmiertelnie skrępowanego; zachował dawną nieśmiałość, ale był spokojny i...
szczęśliwy.
– Enrique, uważaj – powiedziała Vanessa i pochyliła się nad testem. – Tu
chodzi o wymienienie trzech podstawowych zmian zachodzących w postawach
typowych.
Enrique spojrzał z uśmiechem na Stevena i wrócił do przerwanej pracy.
– Witaj, synu.
Steven podszedł do ojca.
– Wszystko w porządku? Jak ci się udał weekend?
– Wszystko dobrze.
Na progu kuchni stanęła Margaret z naręczem ręczników i serwetek.
– Steven, zjesz kolację?
– Zjadłem coś w mieście – skłamał i chciał wyminąć ojca. – Dziękuję, Margaret
– dodał uprzejmie.
Ari podbiegł do brata, wymachując kolorowym szkicownikiem.
– Steven, zobacz, chcemy zbudować model silnika. Zrobiłem już rysunek!
Dostaliśmy nowe lego, takie mechaniczne, można z niego budować samochody,
maszyny i inne rzeczy! Pomożesz nam? Tatuś mówi, że musi iść do gabinetu
trochę popracować, a my nie mamy pojęcia, jak się do tego zabrać!
Steven tęsknie spojrzał na rozrzucone w kącie pokoju zabawki. Jak miło byłoby
usiąść teraz z rodzeństwem na podłodze i pomóc im zbudować ten model silnika...
Zapomniałby o patrolach, ciemnych ulicach, sklepach, które trzeba obrabować w
imię sprawiedliwości społecznej, i skradzionych pieniądzach. Znowu stałby się
pełnoprawnym członkiem rodziny.
Amy spojrzała na niego wyczekująco, z nadzieją w oczach. Szybko, żeby nie
zmienić zdania, Steven poszedł w stronę schodów.
– Nie mam czasu, muszę przygotować pracę semestralną.
Pokonał schody, przeskakując po trzy stopnie naraz, żeby nie widzieć
rozczarowanych buzi rodzeństwa. Zatrzasnął drzwi i ciężko usiadł za biurkiem.
Przerwało mu pukanie.
– Czy można?
W drzwiach ukazała się głowa Jona. Steven otworzył na chybił trafił jakąś
książkę, udając, że przerwano mu naukę.
– Oczywiście – odrzekł opryskliwie. – Przyzwyczaiłem się już, że w tym domu
nie ma warunków do pracy.
– Mogłeś się uczyć przez cały weekend – zaprotestował Jon, podchodząc do
biurka. – Nikogo nie było i nikt ci nie przeszkadzał. Jak ci minął weekend?
– Doskonale.
– Bardzo nam ciebie brakowało. Wszyscy się o ciebie dopytywali, Tom i inni
kowboje.
– Steven oczami duszy zobaczył zielone pola i niemal poczuł na twarzy ciepło
promieni słonecznych.
– Jaka była pogoda? – zapytał ostrożnie.
– Cudowna. Całą sobotę jeździliśmy konno, wszyscy, nawet doktor Pritchard.
Tylko Vanessa została w domu. Przygnaliśmy byki z północnego pastwiska.
Steven uważnie spojrzał na ojca.
– Doktor Pritchard pojechała z wami konno? Spięta twarz Jona rozjaśniła się.
– Tak, bardzo jej się podobało.
– Nasze konie pewnie wydały jej się niezbyt szybkie po tym, jak startowała w
igrzyskach:
Jon przysiadł na brzegu łóżka.
– Nie sądzę, żeby kiedykolwiek startowała w igrzyskach. Prawdę mówiąc, ona
nigdy przedtem nie siedziała na koniu.
Steven zamrugał oczami.
– Skąd się biorą te wszystkie plotki? Sam słyszałem...
Jon pokręcił głową.
– Nie mam pojęcia. Doktor Pritchard to wielce tajemnicza osoba. Nic o niej nie
wiem.
– Ona... – Steven zaczął, przerwał, a potem mówił dalej: – Ona jest bardzo
ładna. Myślałem, że profesor od literatury to musi być jakiś potwór, ale ona wcale
nie jest taka straszna.
– O, nie. – Jon w zamyśleniu pokręcił głową. – Ja też ją sobie zupełnie inaczej
wyobrażałem. Wiesz co, Steve, myślę...
– Co?
– Właściwie nic.
Jon wstał i położył rękę na ramieniu syna.
– Jesteś pewien, że wszystko w porządku? Nic nie potrzebujesz? O niczym nie
chciałbyś porozmawiać?
– Wszystko w porządku, tato. Po prostu chciałbym coś przygotować na zajęcia.
– Steven postukał w książkę, czując na sobie uważne spojrzenie ojca.
– Mam jeszcze coś przeczytać na jutro.
Jon wolnym krokiem ruszył w stronę drzwi.
– W takim razie dobranoc – powiedział już w progu. – Zobaczymy się rano.
Miłych snów, Steven.
Chłopiec mruknął coś w odpowiedzi, odczekał, aż ojciec zejdzie na dół, po
czym zamknął książkę i wstał od biurka.
Rzucił się na łóżko i zapatrzył w sufit. Czuł się bardzo nieszczęśliwy i samotny.
Nazajutrz był wtorek i Jon nie miał zajęć z literatury z doktor Pritchard.
Odwiózł bliźnięta i Enrique'a na uniwersytet, poszedł na przedpołudniowy wykład,
a potem zaczął się przechadzać po kampusie w nadziei, że spotka Camillę.
Miał na to ogromną ochotę, mimo że dopiero co się rozstali, a spędzili przecież
razem cały weekend. Pragnął się z nią zobaczyć, chciał znowu usłyszeć jej głos,
zobaczyć uśmiech, dowiedzieć się, co robiła, kiedy go przy niej nie było. Chciał
być z nią, chciał przejść się z nią wśród jesiennych liści i spokojnie porozmawiać.
Pragnął jej nie tylko pod względem fizycznym.
Zakochał się w niej.
Usiadł na ławce pod czerwonozłotym jesiennym drzewem, wyciągnął nogi
daleko przed siebie i przymknął oczy.
Natychmiast zobaczył jej twarz.
Jak dobrze byłoby stale mieć ją przy sobie, żyć razem z nią, dzielić się
wszystkim, każdą myślą i planami na przyszłość. Zapragnął wziąć ją za rękę,
wprowadzić do swego domu, uczynić częścią życia swojego i swoich dzieci.
Pomyślał, że jeśli nie uda mu się zdobyć jej miłości, spędzi resztę życia na
rozpamiętywaniu straconej szansy.
Czy jednak w ogóle istnieje jakaś szansa? Przecież Camilla jasno dała mu do
zrozumienia, że nie widzi dla nich żadnej przyszłości. Dała mu to do zrozumienia z
bolesną jasnością. Romantyczny weekend na wsi, kilka skradzionych pocałunków,
chwila zapomnienia, wspólne oglądanie gwiazd, jakiś spacer konno – to było
wszystko, co mógł otrzymać od Camilli Pritchard.
Nie chciała nawet wyznać, kim jest, nie chciała mu powiedzieć słowa o swej
przeszłości, o rodzinie ani miejscu, skąd pochodzi.
Skądkolwiek i z jakiejkolwiek rodziny by pochodziła, nie zamierzała wiązać się
z farmerem obarczonym czwórką dzieci i związaną z tym odpowiedzialnością.
Camilla jest wolna, zafascynowana swą pracą zawodową, jej droga w życiu jest
prosto wytyczona. Nie zamierza jej zmieniać dla nikogo.
Ale Jon Campbell nie jest mężczyzną, który łatwo ustępuje...
Siedział na ławce ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Pogrążony w
rozmyślaniach, nie widział studentów przechodzących obok niego z naręczami
książek, zagadanych i zaaferowanych.
Najwyższy czas, pomyślał, zrobić ruch. Musi zwrócić na siebie uwagę tej
złotowłosej kobiety i sprawić, że zacznie się nim interesować. Musi w jakiś sposób
przeniknąć do jej zamkniętego świata, uczynić w nim szczelinę, a potem umiejętnie
ją rozszerzać. Nie pozwoli się tak traktować; żaden mężczyzna nie pozwoliłby na
to.
Wstał z ławki, wziął książki i wolnym krokiem skierował się w stronę instytutu
literatury. Wszedł do środka i zajrzał do klasy, w której uczyły się bliźnięta. Zastał
tylko Gwen.
– Doktor Pritchard nie ma – oznajmiła i uśmiechnęła się do niego – a my
właśnie wychodzimy do biblioteki. Mamy dzisiaj teatrzyk kukiełkowy.
Jon odszukał wzrokiem bliźnięta. Amy i Ari stali w grupce podnieconych
dzieci, ich oczy błyszczały. Były szczęśliwe; zrobiło mu się ciepło na sercu.
– Dziękuję, Gwen – powiedział. – Zajrzę do gabinetu doktor Pritchard, może ją
tam zastanę.
Gabinet jednak był zamknięty, a sekretarka na jego pytanie pokręciła tylko
głową.
– Doktor Pritchard jest na radzie wydziału – wyjaśniła. – To trochę jeszcze
potrwa, a potem też będzie zajęta. Prosiła, żebym jej z nikim nie umawiała. –
Widząc powątpiewanie malujące się na jego twarzy, dodała: – Powiedziałam
szczerą prawdę, proszę mi wierzyć. Pani profesor nie ukryła się za tymi drzwiami,
więc raczej nie ma sensu ich wyważać. Chętnie bym panu pomogła, ale nie mogę.
Jon uśmiechnął się w odpowiedzi, postał jeszcze chwilę, a potem wyszedł.
Na dworze nadal był piękny, jesienny dzień, ale całe piękno świata nie miało
dla Jona znaczenia. Nie spotkał jej, nie zobaczył i nie miał nadziei, że wkrótce to
się stanie. Zniechęcony wrócił do domu.
Na podwórku ujrzał Vanesse, która rozwieszała na sznurze bieliznę pościelową.
Obok stał kosz ze świeżo upranymi rzeczami. Jon stanął przy furtce, nie wiedząc,
czy to jawa, czy sen. O mało nie przetarł oczu.
– Cześć, tato – powiedziała, nie zwracając uwagi na jego zdumioną minę.
Wyjęła z ust klamrę i przypięła białą, łopoczącą na wietrze płachtę do sznura.
Wiatr rozwiewał jej ciemne włosy, buzia była uśmiechnięta i zarumieniona.
Vanessa wyglądała jeszcze ładniej niż zwykle.
– Pomagam Margaret – wyjaśniła, zerkając na niego przez ramię. – Jest bardzo
zajęta, kisi ogórki.
– Dlaczego nie jesteś w szkole?
– Dzisiaj po południu nie mamy lekcji. Jest mecz, przyjechała drużyna z
sąsiedniej szkoły.
– Nie miałaś ochoty zostać i pokibicować?
Vanessa schyliła się i sięgnęła do kosza po prześcieradło. Podszedł do niej i
automatycznie ujął jego drugi koniec, żeby łatwiej jej było rozwiesić dużą płachtę.
– Miałam ochotę popatrzeć na mecz, ale musiałam wrócić, żeby porozmawiać z
ojcem Priscilli – odparła, przypinając następną sztukę bielizny do sznura.
Wiatr targał i rozdymał białe płótno.
– Masz na myśli pana Rathburna, naszego sąsiada?
Vanessa skinęła głową.
– Tak. Priscilla mi powiedziała, że jej ojciec szuka kogoś do pomocy w stajni.
No wiesz, kogoś, kto będzie utrzymywał porządek, dbał o konie, czyścił boksy. Jest
gotów zapłacić nawet dziesięć dolarów za godzinę.
Jon spojrzał na nią zdumiony.
– Czy ty, Van... zamierzasz czyścić stajnie? Dobrze zrozumiałem?
Vanessa wybuchnęła śmiechem.
– Nie ja, tatusiu. Nie zrozumiałeś. Szukam pracy dla Enrique'a. On chce
pracować, żeby mieć na życie, a nie potrafi sam sobie niczego znaleźć. Nie jest
łatwo o pracę w tym mieście. Gdyby ojciec Priscilli przyjął go, Enrique mógłby
dalej mieszkać z nami, płacąc za pokój i utrzymanie. Rozmawiałam już z panem
Rathburnem i ten pomysł bardzo mu się spodobał.
Pomysł był rzeczywiście bardzo dobry. Jon przez chwilę milczał.
– Świetnie to wszystko wymyśliłaś – powiedział w końcu. – Jesteś bardzo
mądra, córeczko.
Vanessa zarumieniła się i pochyliła nad koszem, żeby ukryć zmieszanie.
– Van... – Jon podszedł bliżej, próbując spojrzeć jej w oczy. – Van, co się stało?
Ostatnio bardzo się zmieniłaś.
Vanessa wyprostowała się; w jej oczach zobaczył łzy.
– Tatusiu... czy ty mnie kochasz? – zapytała nagle drżącym głosem.
– Oczywiście, kochanie. Po co w ogóle pytasz? Oczywiście, że cię kocham, i to
bardzo.
– I nie myślisz... – Vanessa nerwowo zaczęła miąć w ręku mokrą powłoczkę –
nie myślisz, że jestem bardzo podobna do... mamy? Zawsze mówiłeś, że bardzo ją
przypominam.
Jon poczuł ból, tak jakby słowa córki sprawiły mu fizyczne cierpienie.
– Van, ja nigdy...
– Zawsze strasznie się bałam, że będę taka sama jak ona. Postanowiłam nawet
przestać z tym walczyć, skoro to nieuniknione. Skoro mam być taka jak ona...
Myślałam, że muszę taka być. Myślałam, że skoro to przeznaczenie, to może nawet
lepiej to przyspieszyć. Nie miałabym złudzeń i mniej bym się męczyła.
– Rozumiem, kochanie.
Jon objął ją i mocno przytulił.
– To wszystko moja wina, córeczko. Nie wolno oceniać ludzi zbyt pochopnie,
nie wolno sądzić ich po wyglądzie. Ja sam bardzo cierpiałem z powodu tego
wszystkiego, co wydarzyło się w naszej rodzinie. Chyba zbyt byłem zapatrzony w
swoje własne sprawy i nie zwracałem uwagi na to, co myślą i czują inni. Vanessa
uniosła głowę i wytarła łzy.
– Nie powinieneś mieć wyrzutów sumienia, tatusiu. To nie twoja wina, że
mama jest taką egoistką. Zresztą ja sama też chyba zbyt dobrze udawałam. Grałam
jędzę i nieźle wam się dałam we znaki. Musieliście mnie nienawidzić.
Pocałował włosy córki.
– Nigdy cię nie nienawidziłem, Van. Martwiłem się, to wszystko. Byłem bardzo
niespokojny o twoją przyszłość.
– Pamiętam, jak na mnie spojrzałeś, kiedy przywiozłeś Enrique'a do domu, a ja
powiedziałam, że jest brudny... Byłeś oburzony.
Jon przypomniał sobie swoje zdumienie i niesmak, kiedy zobaczył minę córki i
usłyszał jej słowa. Wtedy, w sypialni, nie był w stanie ukryć reakcji na takie
zachowanie.
– Wcale nie chciałam wtedy tego powiedzieć ani tak postąpić. Po prostu nie
wiedziałam, co zrobić. Czułam wstyd, że mam wszystko, a on nie ma nic.
Wiedziałam, że muszę zareagować tak, jak by to zrobiła...
Przerwała i z rozpaczą spojrzała na ojca. Jon przytulił ją mocniej i pocałował w
czoło.
– Postanowiłaś zachować się tak jak matka? – zapytał cicho. – Prawda? Nie
chciałaś wypaść z roli? Myślałaś, że musisz grać egoistkę, zapatrzoną w siebie
bezmyślną istotę?
– Tak, właśnie tak – szepnęła wtulona w jego ramiona. – Myślałam, że tak
będzie łatwiej...
Spojrzał na chmury sunące po błękitnym niebie.
Znowu czegoś nie dopatrzył, nie zauważył. Gdyby wcześniej zainteresował się
przeżyciami córki, oszczędziłby sobie i jej wielu przykrych chwil. Nie był dobrym,
wrażliwym ojcem.
– Co sprawiło, że nagle zaczęłaś o tym wszystkim myśleć zupełnie inaczej? –
zapytał po chwili. – Dlaczego w końcu postanowiłaś wyjść ze skorupy i znowu stać
się sobą?
– To się stało po rozmowie z Camilla. Cofnął się i spojrzał na nią pytająco.
– Po rozmowie z Camilla? Co ona ci powiedziała?
Vanessa wyjęła chusteczkę z kieszeni spodni, wytarła oczy i policzki, a potem
uśmiechnęła się nieśmiało.
– Camilla mi powiedziała, że ludzie skrzywdzeni przez los często tak reagują.
Kryją się za rozmaitymi maskami, separują od innych, tak jakby chcieli, niszcząc
siebie samych, zniszczyć ból, który w sobie noszą. Powiedziała, że ona też kiedyś,
w przeszłości...
Przerwała.
– Co ty mówisz? Co Camilla ci powiedziała?
Vanessa pokręciła głową.
– Nie powinnam o tym mówić, niepotrzebnie zaczęłam. To sekret i nie wolno
mi jej zdradzić. Długo rozmawiałyśmy o tym wszystkim w niedzielę rano, kiedy
wy wyszliście z domu. Wyznałam jej, że boję się, że będę taka jak moja matka, a
ona opowiedziała mi o czymś, co się jej przytrafiło, kiedy była młodą dziewczyną.
Chwycił córkę za ramię. – Co jej się przytrafiło? Powiedz.
Vanessa spojrzała mu głęboko w oczy. W jej wzroku smutek mieszał się z
wyrzutem.
– Przecież wiesz, że nie mogę, tato. Przyrzekłam jej, że nikomu o tym nie
powiem.
Pociągnęła nosem i uśmiechnęła się.
– Mogę ci tylko powiedzieć, jaką mi dała radę. Powiedziała, że najlepszym
sposobem na zwalczanie tego, co nas boli, jest wyjście poza siebie. Trzeba
odwrócić się od swoich problemów i zwrócić do ludzi. Otworzyć się na cudzy los.
Powiedziała, że sama właśnie tak robi. Pomaga ludziom i w ten sposób zagłusza
swój ból. Kiedy zrobi coś dobrego innemu człowiekowi, czuje się lepiej. Tak
mówiła.
– Pomaga ludziom? W jaki sposób?
– Nie wiem. Ale to nie chodzi o pracę na uczelni. To coś więcej, tak jakby
pracowała w jakimś szpitalu czy przytułku. To zabrzmiało tak, jakby poświęcała
się jakiejś pracy charytatywnej. Powiedziałam jej, że nie wiem, od czego zacząć, a
ona mi poradziła, żebym na początek rozejrzała się po własnym domu i kogoś
sobie znalazła.
– I znalazłaś Enrique'a – stwierdził raczej, niż zapytał.
Vanessa kiwnęła głową.
– Tak, rozejrzałam się i dostrzegłam, Enrique'a. Najpierw bardzo się bałam do
niego podejść, bo przecież przedtem zachowywałam się okropnie, ale... – Vanessa
spuściła wzrok – jakoś się udało. – Podniosła na ojca oczy. – On jest naprawdę
bardzo miły i mądry. Tatusiu, ty nie wiesz, co on przeżył, jakie okropne rzeczy...
Kiedy mi opowiedział, co stało się z jego rodziną...
Jej oczy znowu napełniły się łzami. Jon odgarnął jej włosy z czoła i pocałował
ją w policzek, – Jednym słowem, zaprzyjaźniłaś się z nim, a teraz znalazłaś mu
pracę.
– Przecież to tak niewiele. Ale to tylko początek. Teraz, kiedy już wiem, jak to
zrobić, będę pomagała ludziom. Pomyślałam, że może...
Nie dokończyła. Zaczerwieniła się i odwróciła od niego wzrok. Jon z
uśmiechem patrzył na piękną dziewczynę, która przed nim stała. Była jego córką i
był z niej dumny.
– Co pomyślałaś?
– Pomyślałam, że chyba zgłoszę się do szpitala. Oni tam szukają wolontariuszy
do takich różnych prac przy chorych... Mogłabym pracować jako salowa.
Jon skinął głową.
– A w przyszłym roku może spróbowałabym zdawać na medycynę. Chciałabym
zostać pediatrą. Co o tym myślisz, tatusiu?
– Myślę – powiedział zdławionym głosem – że nigdy tak naprawdę cię nie
znałem. A teraz jestem po prostu z ciebie bardzo dumny, córeczko. Moja córeczko.
– Naprawdę?
– Naprawdę, absolutnie i całkowicie.
Objął ją ramieniem i stali dłuższą chwilę w milczeniu, patrząc, jak jesienne
słońce złoci pagórki oraz prerię i blaskiem oświetla góry.
W środę wieczorem Camilla udała się do schroniska – nieco wcześniej,
przeczuwając, że będzie musiała nadrobić zaniedbania za ostatni weekend.
Zajęła swoje zwykłe miejsce za biurkiem, rozłożyła papiery, nalała sobie kawy;
miała całą długą noc na poprawianie prac semestralnych.
Najpierw jednak postanowiła zobaczyć, co słychać u jej podopiecznych.
Odstawiła na bok dużą, papierową torbę pełną owoców i poszła do sąsiedniego
pokoju.
Pod ścianą siedziało trzech obdartych chłopców i grało w jakąś nie znaną jej
grę. Nogi w brudnych adidasach położyli na krzesłach, dżokejki mieli przekręcone
daszkami do tyłu.
Kiedy weszła, przerwali grę i zdjęli nogi z krzesła.
– Cześć, królowa – odezwał się jeden z nich. – Kupę czasu...
– Cześć, Zippy. Co u ciebie? Wszystko w porządku?
Chłopak spuścił oczy i przez chwilę wpatrywał się w swój podarty but.
Camilla patrzyła na niego bez słowa a potem podeszła i wzięła go pod brodę.
Odgarnęła włosy i spojrzała mu prosto w oczy. Chłopiec miał około piętnastu lat,
delikatne rysy, wrażliwe spojrzenie. Jedno oko miał sine i spuchnięte.
– Co ci się stało? – Camilla delikatnie dotknęła palcem sinego miejsca. – Kto
cię pobił?
Chłopak zamrugał oczami. Dzieci ulicy niechętnie opowiadały o swoich
przygodach.
– Jeden facet mnie rąbnął – rzekł w końcu ż ociąganiem.
– Dlaczego?
– Próbowałem mu coś zwędzić ze stoiska.
– Dlaczego to zrobiłeś, Zippy?
– Byłem głodny. Od kilku dni nie miałem nic w ustach i szajba mi odbiła.
– Przyłożyli mu, jak kładł łapę na salami – wyjaśnił inny z chłopców. – Zippy
chciał się zabawić w Ala Capone'a.
Wybuchnę li śmiechem. Camilla nie zareagowała.
– Dlaczego nie przyszedłeś prosto tutaj? Przecież zawsze byś dostał coś do
jedzenia.
Chłopiec wzruszył ramionami.
– Simon wywalił mnie w zeszłym tygodniu za to, że biłem się z chłopakami.
Powiedział, żebym się więcej nie pokazywał.
Przysiadła obok chłopca.
– Simon tylko tak mówi, próbuje jakoś was uspokoić. Teraz też jesteś głodny,
czy już coś jadłeś?
– Jadłem, Simon dał mi zupy. Powiedział, że daruje mi tamtą karę.
– Dobrze. Przyjdź potem do mnie do pokoju, dam ci owoce. Przyniosłam
banany i jabłka.
Twarz chłopca rozjaśniła się. Przysunął się do niej bliżej i wskazał głową jakiś
kształt w drugim końcu sali.
– Lepiej zobacz tamtego, królowo. Z nim jest chyba źle.
Spojrzała we wskazanym kierunku. Kupa łachmanów leżąca na podłodze lekko
drgnęła. Gdy Camilla podeszła bliżej, ujrzała pasmo długich, złotych włosów.
– Cześć – powiedziała i pochyliła się nad dzieckiem. – Jak masz na imię?
Spod szmat wyjrzały błyszczące oczy i zaraz zakryły się powiekami. Zdążyła w
nich zauważyć przerażenie; twarz dziecka była bardzo blada, nos spuchnięty.
– Jak masz na imię? – powtórzyła. – Jesteś dziewczynką?
Na pierwszy rzut oka płeć dzieci ulicy było często bardzo trudno ustalić.
Mruknięcie, jakie wydobyło się spod łachmanów, można było od biedy uznać za
słowo „tak".
– Jak masz na imię, córeczko?
Niewyraźny dźwięk powtórzył się.
– Przepraszam, nie dosłyszałam. – Camilla pochyliła się niżej. – Mogłabyś
powtórzyć?
– Tracy.
Camilla przysiadła na podłodze i lekko dotknęła ramienia dziewczynki. Było
kruche i drżało.
– Co się stało, Tracy? Nigdy przedtem cię tu nie widziałam. Jesteś u nas po raz
pierwszy, prawda?
Odpowiedzi nie było. Dziewczynka zadrżała jeszcze silniej.
– Ile masz lat?
– Dwanaście.
Camilla poczuła, jak ogarniają rozpacz. Dzieci, które trafiały do schroniska dla
bezdomnych, były coraz młodsze. Każde miało za sobą prawie identyczną
przeszłość. Bicie, napastowanie seksualne, alkoholizm rodziców, nędza, która
wyganiała je na ulicę w poszukiwaniu jedzenia.
– Jesteś głodna?
Tracy skinęła głową.
– Chodź ze mną. Mam w pokoju herbatniki i owoce, może będziesz chciała
wziąć prysznic. Musisz się trochę umyć, kochanie, i jakoś ogarnąć.
Dziewczynka wstała i posłusznie podreptała za nią do „biura". W biurze
siedziała Marty z nogami na stole, brzdąkając coś na gitarze Chase'a. Była
schludnie i czysto ubrana, świeżo umyte włosy miała zaczesane do tyłu i ujęte w
opaskę.
– Marty!
Camilla podbiegła do niej i pocałowała dziewczynę w policzek.
– Ślicznie wyglądasz! I ten nowy, czerwony sweter... Cały tydzień o tobie
myślałam. Jak ci idzie?
– Wspaniale, królowo. Pracuję ciężko, biorę dodatkowe godziny, żeby jakoś to
wszystko ułożyć. Zobacz, jakie mam ręce.
Marty z dumą pokazała Camilli zaczerwienione dłonie.
– Od jutra zaczynam w sklepie warzywniczym. Żona mojego szefa załatwiła mi
pracę, poszłam na rozmowę i proszę, przyjęli mnie.
– A jak Chase?
Marty nieco spochmurniała.
– Wychodzi jutro ze szpitala. Przyrzekł mi, że jak zamieszkamy razem, nigdy
już nie weźmie żadnego świństwa. – Spuściła oczy. – Muszę mu wierzyć –
szepnęła – ale strasznie się boję. Boję się, że jak coś się stanie, znowu wrócimy na
ulicę, a teraz, kiedy poznaję normalne życie, nie chcę znowu wrócić do przytułku.
Camilla, nie przestając rozmawiać z Marty, otworzyła torbę z owocami; wyjęła
banana i włożyła go do ręki Tracy. Dziewczynka rzuciła się na owoc i
wymamrotała słowa podziękowania.
– Marty, to Tracy. Jest u nas pierwszy raz.
Marty pociągnęła nosem i lekko się skrzywiła.
– Trochę śmierdzisz, serdeńko – powiedziała żartobliwie. – Zupełnie jak ja,
kiedy tu się zjawiłam po raz pierwszy. Jak skończysz jeść, dam ci ręcznik i
zaprowadzę pod prysznic. Potem zajrzymy do szafy, może znajdzie się dla ciebie
jakieś czyste ubranie.
– Dziękuję ci, Marty – powiedziała Camilla, siadając za swoim stołem. – Dobra
z ciebie dziewczyna i taka cierpliwa.
Mrugnęła do niej porozumiewawczo i uśmiechnęła się. Jej uśmiech mówił:
„Bądź dla niej dobra, widzisz, jaka jest przerażona".
Marty odwzajemniła uśmiech i wyprowadziła dziewczynkę z pokoju.
Camilla podparła się na łokciach i spojrzała na stos papierów. Trzeba zabrać się
do czytania, pracy ma na kilka godzin. Z westchnieniem sięgnęła po pierwszy plik
kartek i zaraz go odłożyła. Wiedziała, że nie będzie mogła się skoncentrować;
obraz przerażonej dziewczynki nie pozwoli jej skupić myśli nad wypracowaniem o
literaturze.
Widok skrzywdzonego dziecka ma w sobie coś przerażającego. Camilla zawsze
odchorowywała tego rodzaju spotkania. Nie mogła pogodzić się z faktem, że
istnieją dzieci, dla których dom staje się miejscem tak wielkiej udręki, że muszą
uciekać na ulicę. Natychmiast, jak na zawołanie, wróciły wspomnienia jej
własnego dzieciństwa.
Nawet nie chciała sobie wyobrażać tego, czym byłoby jej życie, gdyby nie
spotkała Jona Campbella. Stale jeszcze miała w pamięci swoje dawne myśli, że oto
dotarła do kresu, że po tym, co się jej przydarzyło, nic już nie jest ważne i że musi
zginąć. Zginęłaby, gdyby go nie spotkała, albo gdyby spotkała kogoś całkiem
innego.
Tamten jeden letni dzień odmienił jej życie, tak jakby ktoś jednym gestem ręki
wskazał jej drogę, którą należy obrać, żeby się uratować.
Jeden jedyny dzień i jeden jedyny człowiek.
Zawdzięcza mu wszystko.
Jon Campbell uratował ją, nie pozwolił, zginąć.
Drgnęła, słysząc dźwięk otwieranych drzwi.
– Biedne dziecko. – Marty podeszła do stołu. – Właśnie bierze prysznic.
Znalazłam dla niej dżinsy i sweter.
– Udało ci się z nią porozmawiać?
– Nie. Ona nie może jeszcze mówić, jest za wcześnie. Całe ciało ma poranione.
Marty opadła na krzesło i niedbałym ruchem sięgnęła po gitarę.
– Musiało ją spotkać coś strasznego. Od razu widać. – Myślisz, że trzeba
wezwać lekarza? Mam do niej pójść i obejrzeć ją?
Marty pokręciła głową.
– Najbardziej to ona potrzebuje mamy i taty, ale tego na składzie nie mamy. Nie
martw się, królowo, zajmę się nią. Zaraz do niej pójdę.
– Dziękuję, Marty. Ale wracając do ciebie, mówisz, że wszystko w porządku?
Lubisz swoją pracę?
– Uwielbiam – potwierdziła z zapałem dziewczyna. – Chodzę tam codziennie,
pracuję, a potem dostaję forsę i nikogo o nic nie muszę prosić. Kupuję, co chcę i
nie żebrzę po ulicach. – Przez chwilę nad czymś myślała. – Mam nadzieję, że
Chase też będzie chciał tak żyć – dodała.
Camilla spojrzała jej w oczy. Wiedziała, że to, co powie, będzie bardzo trudne,
ale musiała to zrobić.
– Marty... Twój los jest w twoich rękach. Jeśli Chase nie będzie chciał żyć w
ten sposób, ty i tak możesz zachować pracę, mieszkanie i żyć jak człowiek. Nawet
za cenę samotności.
Dziewczyna uniosła głowę.
– Ale ja go kocham – powiedziała po prostu. – Wiem, że jeśli on pójdzie na
dno, zabierze mnie z sobą. Tak to już jest. Chcę z nim być, na dobre i na złe.
Camilla milczała. Nie miała żadnych argumentów. Właśnie sama zaczynała
rozumieć, jak wielką siłą jest miłość.
– Hej, królowo, obudź się... Marty brzdęknęła na gitarze.
– Pamiętasz, jak mnie wypytywałaś o Zeke'a i Szybkostrzelnego? Camilla
natychmiast oprzytomniała.
– Tak, oczywiście. Dlaczego pytasz? Dowiedziałaś się czegoś nowego?
– Oni czasem przyłażą do tej pizzerii, w której pracuję. Zeke zaraz to wywęszył
i któregoś dnia przyszedł do mnie do kuchni, żeby coś wycyganić. Przy okazji coś
tam chlapnął.
– Co?
– Mówił, że planują jakiś skok, coś grubszego. Podobno mają jakiegoś frajera z
samochodem, jakiegoś „nadzianego chłopaczka", jak to oni mówią. Ma po nich
przyjechać, żeby mogli zwiać, a potem go wystawią. Ho wie też ma w tym brać
udział.
– Howie! Przecież ten chłopak to bandyta!
Camilla wstała, na jej twarzy odmalował się strach. Marty skrzywiła się. – I to
jaki! Ma się dla nich postarać o broń. To ma być mokra robota.
– O Boże, nie, tylko nie to... – Camilla utkwiła w dziewczynie przerażony
wzrok. – To ma być napad z bronią w ręku?
– Zeke mówi, że musi się udać. Nie pozwoli, żeby coś nie wypaliło. To ma być
grubsza forsa; mówi, że starczy mu na całe życie. Jest gotów na wszystko.
Camilla chwyciła dziewczynę za ręce.
– Marty, słuchaj! Myślisz, że będziesz mogła dowiedzieć się szczegółów? Na
kiedy oni planują ten skok?
– Wszystkiego się dowiem, królowo. Dorwę gdzieś tego bydlaka Zeke'a i
wyciągnę z niego, co trzeba.
– Dziękuję.
Kiedy dziewczyna wyszła, Camilla zamknęła oczy i opadła na krzesło. Mają
jakiegoś frajera... nadziany chłopaczek... z samochodem... Słowa Marty wracały do
niej jak złowrogie echo.
Wiedziała, o kim mowa. Frajer z samochodem to Steven Campbell. Nadziany
chłopaczek to syn Jona Campbella.
Rozdział 13
Camilla obudziła się rano z uczuciem rozpaczy i zniechęcenia. Machinalnie
podrapała łebek Madonny, która spała obok. Kotka zamruczała z zadowolenia.
O Boże!
Przypomniała sobie słowa Marty i zadrżała. Poczuła, że lodowacieje, i otuliła
się szczelniej kołdrą. Zmarszczyła czoło, nie wiedząc, co robić.
O Boże!
Jeśli to wszystko prawda... Jeśli jej podejrzenia są słuszne i Steven Campbell
naprawdę zamierza wziąć udział w napadzie z bronią w ręku, to ona musi
porozmawiać z jego ojcem.
Ale przecież dała chłopcu słowo, że tego nie uczyni. Przyrzekła mu, że
dochowa tajemnicy. Zaufał jej, nie może go zawieść.
Madonna, mrucząc, przytuliła się do niej.
– Wiem, wiem – powiedziała Camilla do kotki. – Wiem, co chcesz powiedzieć.
Jesteś bardzo głodna, ale musisz jeszcze chwilę poczekać. Tak się złożyło, że nie
mam dla ciebie czasu.
Położyła się na plecach i utkwiła wzrok w suficie. Po chwili zerwała się i
usiadła na brzegu łóżka.
– Jakoś nie mogę uwierzyć, że Zeke planuje coś tak poważnego. Może to tylko
przechwałki? Pewnie chce komuś zaimponować. A Szybkostrzelny jest za leniwy,
żeby brać udział w podobnej akcji.
Nie uspokoiła jednak samej siebie. Jej argumenty nie brzmiały zbyt
przekonująco. Zeke może dotychczas nie był zdolny do bandyckiej napaści, ale
mógł przecież do niej dojrzeć; pewnie potrzebuje pieniędzy. Jest gwałtowny i
impulsywny, działa bez zastanowienia, gotów zrobić wszystko, jeśli tylko nadarzy
się okazja zdobycia grubszej sumy.
A skoro Howie ma wziąć w tym udział, to sprawa jest istotnie bardzo poważna.
Znała Howiego, wiedziała, że jeśli istnieje ktoś taki jak „urodzony bandyta", to
Howie jest tego najlepszym przykładem.
Wzdrygnęła się i w końcu wstała.
– Jeszcze dzisiaj – powiedziała do Eltona, który ukazał się w drzwiach, pytająco
unosząc pyszczek i strosząc wąsy – jeszcze dzisiaj postaram się porozmawiać z
którymś z tych chłopców i dowiedzieć się czegoś konkretnego. Na razie nie mogę
nic zrobić, a już na pewno nie pójdę z tą sprawą do Jona Campbella.
Odetchnęła z ulgą. Fakt, że miała już plan działania, nieco ją uspokoił i
pokrzepił/Może nie wszystko stracone. Może nadzieja, że jeszcze wszystkiemu
można zapobiec, nie jest wcale arogancją z jej strony?
Skierowała się do łazienki i weszła do kabiny prysznicowej. Uniosła twarz,
zamknęła oczy i rozkoszowała się płynącymi po ciele strugami wody. W
ciemności, jakie zapadły pod jej przymkniętymi powiekami, wróciły lęki i obawy.
Przypomniała sobie Marty i jej podejrzenia, że miłość do Chase'a może znowu
pociągnąć ją na dno. Pomyślała, że tylko ktoś, kto był na dnie, może zrozumieć, co
znaczy znaleźć się tam znowu – bez nadziei, bez pomocy, bez wiary, że można
znowu wypłynąć na powierzchnię.
Przez wszystkie te lata doświadczenie własne i obserwacja losu innych
nauczyły ją, że człowiek, który zbyt blisko otarł się o zło, nie może sobie pozwolić
na najmniejsze ryzyko zetknięcia się z nim znowu.
Przez dwadzieścia lat starannie i ostrożnie wznosiła gmach swego
bezpieczeństwa, wykluczając wszelkie zagrożenia i unikając jakiegokolwiek
ryzyka, bo wiedziała, że wystarczy naruszyć jedną cegłę, a cały gmach runie i
pogrzebie ją pod sobą.
Demony muszą spać; najlżejszy szelest może je obudzić na nowo. Pojawienie
się Jona było właśnie takim szelestem, gotowym rozpętać pandemonium.
Musi zapobiec takiej ewentualności. Przede wszystkim trzeba przestać widywać
bliźnięta. Musi przerwać cykl lekcji i oddać je pod opiekę kogoś innego. Gwen
będzie musiała sama skończyć program. Obserwacja ich rozwoju jest niezwykle
interesująca, ale musi tego zaniechać; do teoretycznego programu badawczego
wkradło się zbyt dużo emocji.
Camilla uśmiechnęła się smutno do siebie. A emocje, wiadomo, nic tak nie
szkodzi badaczowi jak właśnie emocje...
Wracając do napadu, jeśli się okaże, że Zeke rzeczywiście planuje ten skok,
musi znaleźć okazję do rozmowy ze Stevenem i wszystko mu powiedzieć.
Chłopiec musi wiedzieć, jaką przyznano mu rolę. Frajera, kozła ofiarnego, ofiary
losu... Musi mieć świadomość, że jest całkowicie osamotniony w swych planach
doskonalenia świata i sprawiedliwego rozdziału dóbr, przynajmniej na razie. Jest
zabawką w ręku bandytów, którzy udają przyjaźń, żeby go wykorzystać.
Pozostaje tylko mieć nadzieję, że Steven we wszystko jej uwierzy. Jego
łatwowierność w stosunku do Zeke'a i kumpli może zamienić się we wrogość;
wobec niej może stać się podejrzliwy.
Trudno, musi przeprowadzić z nim tę rozmowę. Chłopcu grozi
niebezpieczeństwo.
Nie wolno jej tylko rozmawiać z Jonem. Od tej chwili zrywa z wszelkie
kontakty. Już, zaraz. Camilla zdecydowanym ruchem otworzyła szafę i zaczęła
przebierać sukienki.
Wytrwała w tym postanowieniu cały ranek i jeszcze trochę. Potem nadeszła
godzina wykładu i musiała wejść do sali, w której siedział Jon.
Był spokojny i patrzył na nią. Jego twarz wydała się jej nagle tak bliska, jakby
znali się i kochali całe życie.
Przecież to prawda, pomyślała. Tak właśnie jest, przecież kocham go całe
życie...
W jego wzroku dojrzała jednak coś jeszcze, jakiś głód i łaknienie. Widać było,
że Jon Campbell nie zapomniał ich pocałunku i zamierza się postarać, żeby i ona
go nie zapomniała.
Lekki rumieniec zabarwił jej policzki, kiedy swoim zwykłym, spokojnym,
opanowanym głosem przywitała studentów i przeszła do konkretów.
– Witam państwa. Jak wszyscy wiedzą, zbliża się koniec semestru i czeka nas
egzamin. Dzisiaj powiem państwu, jakie będą wymagania formalne, jak będzie
przebiegał egzamin i wedle jakich kryteriów będą oceniane państwa wypowiedzi
ustne i pisemne.
Zaczęła rozdawać kserokopie, chodząc między ławkami. Uśmiechnęła się,
mijając Enrique'a.
Wyglądał teraz zupełnie inaczej; po chorym z nieśmiałości i wyczerpania,
bladym i wycieńczonym chłopcu nie pozostało śladu. Enrique był teraz normalnym
młodym człowiekiem, jak pozostali studenci ubranym w spłowiałe dżinsy i
kolorową koszulkę.
Był spokojny i rozluźniony, a do tego bardzo przystojny. Inteligentny, o
ujmującym sposobie bycia. Vanessa Campbell pewnie wcale nie będzie żałowała,
że pewnego dnia zwróciła na niego uwagę i zaprzyjaźniła się z nim.
Camilla podeszła do ławki Jona i położyła przed nim kartkę papieru, uważając,
żeby przypadkiem nie dotknąć dłoni leżących na pulpicie. Szybko cofnęła rękę,
jakby w obawie przed oparzeniem, i natychmiast spotkała jego roześmiany wzrok.
Po jego niebieskich oczach widać było, że czyta w jej myślach.
Z wysiłkiem odwróciła głowę i przeszła na środek sali. Czuła, że Jon nadal na
nią patrzy. Studenci zaczęli notować.
Czas wlókł się niemiłosiernie. Kiedy wreszcie minęła godzina wykładu,
Camilla zebrała książki i niemal biegiem ruszyła do wyjścia, Nie zaglądając do
swojego gabinetu, ukryła się w klubie dla personelu naukowego i pijąc kawę,
zmusiła się do przeczytania jakiegoś tekstu. Potem spojrzała na zegarek i szybkim
krokiem przeszła do klasy, gdzie uczyły się bliźnięta, żeby je zabrać do siebie na
ostatnie posiedzenie.
– Jeśli chcecie, pójdziemy dzisiaj do mnie do domu – powiedziała w chwilę
potem, prowadząc ich korytarzem wiodącym ku wyjściu. Bliźnięta uniosły główki
w górę.
– Fajnie! – krzyknął Ari. – Zobaczymy Madonnę i Eltona!
Camilla ze ściśniętym sercem patrzyła, jak biegną przed nią w stronę domu,
aleją przecinającą kampus.
Myśl, że widzi dzieci po raz ostatni, była nieznośna. Czy naprawdę musi
zrezygnować z kontaktu z tymi uroczymi, mądrymi, pięknymi istotami? Przecież
kocha je całym sercem. Może istnieje jakaś inna, bezpieczniejsza forma kontaktu z
nimi? Coś, co nie zakłada koniecznie systematycznego widywania ich ojca?
Rozpaczliwie próbowała przekonać samą siebie, że coś takiego jest możliwe.
Gdyby na przykład w dalszym ciągu pracowała z bliźniętami, a Gwen sama
informowała Jona o ich postępach w nauce? Uniknęłaby w ten sposób ryzyka,
unikając jednocześnie bólu, jaki niechybnie stanie się jej udziałem, kiedy Ari i
Amy znikną z jej życia...
Wzruszyła ramionami. To śmieszne i niemożliwe. Najlepszy dowód, że czas
najwyższy skończyć z tym wszystkim. Skoro ucieka się do podobnie absurdalnych
pomysłów, to znaczy, że naprawdę jest z nią źle.
Im prędzej przestanie się z nimi widywać, tym lepiej. Dla niej i dla nich.
– Dzisiaj nie będziemy robić żadnych testów – powiedziała, kiedy znaleźli się
w jej mieszkaniu. – Lepiej trochę się pobawimy i chwilę sobie porozmawiamy.
Mam wam coś bardzo ważnego do powiedzenia.
Amy podeszła do półki i uważnie zaczęła się przyglądać kotom z porcelanowej
kolekcji Camilli. Zawsze bardzo ostrożnie brała je do rączki, wiedząc, że ma do
czynienia z cennym i bardzo kruchym przedmiotem.
– Tego lubię najbardziej – oznajmiła, wskazując białego persa liżącego sobie
przednią łapkę.
Camilla podeszła do dziewczynki i uśmiechnęła się.
– Jest rzeczywiście śliczny. Ja lubię też tego pręgowatego.
Amy dotknęła figurki stojącej obok persa.
– Tego? Jest podobny do Eltona, prawda?
Ari leżał na podłodze, bębniąc nogami o parkiet. Elton chodził dokoła niego,
przyjaźnie mrucząc. Madonna siedziała z boku, bacznie ich obserwując. Ari
odwrócił głowę i spojrzał na Camillę.
– Popatrz na nią – powiedział. – Madonna udaje lwa. Widzisz, jakim wzrokiem
na mnie patrzy?
– Koty są drapieżnikami – wyjaśniła Camilla. – Mają taki sam instynkt jak
drapieżniki żyjące dziko, ale w tej chwili ona się bawi. Doskonale wyczuwa, kiedy
coś jest zabawą, a kiedy nie. Nic ci nie zrobi.
Amy odeszła od półki, wdrapała się na krzesło i delikatnie dotknęła włosów
Camilli.
– Są takie piękne – powiedziała z podziwem. – Zupełnie jakby były ze złota.
Camilla objęła dziewczynkę i pocałowała ją w policzek.
– Ty też masz śliczne włosy – powiedziała. – Bardzo delikatne i kręcone.
Ari wstał z podłogi i podszedł do nich, zazdrosny o uwagę, jaką Camilla
poświęcała jego siostrze.
– Tatuś mówi, że jesteś księżniczką. Czy to prawda? Camilla westchnęła.
– Nie, kochanie, nie jestem księżniczką. Jestem zupełnie zwykłą osobą. Usiadła
w fotelu i przyciągnęła dzieci do siebie. Uniosły główki i przytuliły się do niej.
– Muszę wam coś powiedzieć – zaczęła.
Nie było jednak łatwo to zrobić, widząc ich pytające spojrzenia.
– Chodzi o nasze testy...
– Zaczniemy coś innego? – przerwał jej Ari.
– Nie, nie zaczniemy niczego nowego. Przeciwnie, myślę, że nadszedł czas...
Przerwał jej dźwięk domofonu.
– Mogę otworzyć? – poderwał się Ari.
Nie czekając na odpowiedź, podbiegł do wiszącego na ścianie telefonu.
– Tak, otwórz, kochanie. Domofon odezwał się znowu.
– Tu mieszkanie numer dwa – powiedział uroczyście. – Kto tam?
– To ja, tatuś. Wpuść mnie synku.
Camilla spłoszonym wzrokiem patrzyła, jak chłopiec naciska przycisk
otwierający wejściowe drzwi.
Znalazła się w pułapce. Gdy rozległo się pukanie, Ari pobiegł otworzyć drzwi i
Jon stanął w progu. Dzieci ucałowały go na powitanie i wróciły do fotela Camilli.
– Nie robicie dzisiaj testów?
Jon skierował pytanie do bliźniąt, ale patrzył na Camillę. W jego wzroku
dostrzegła ten sam wyraz, który zauważyła przedtem na sali wykładowej.
Nerwowo poprawiła kołnierzyk Ariego.
– Dzisiaj nie ma testów – wyjaśnił chłopiec – Mamy robić coś innego. Camilla
właśnie miała nam powiedzieć, na czym to będzie polegało. Tatusiu, zobacz, jak
Madonna na mnie patrzy, kiedy leżę na podłodze; zupełnie jak prawdziwy lew.
Ona jest drapieżnikiem.
Jon skierował roztargniony wzrok w stronę kota, a potem wrócił do Camilli.
– Skoro nie przeszkadzam, może pójdziemy razem na lody? Co wy na to?
– Nie. Myślę, że to nie jest dobry pomysł...
Rozpaczliwie szukała wymówki, ale dzieci nie dopuściły jej do głosu.
– Chodźmy! Powiedz tak, bardzo prosimy.
– Zgódź się!
– W takim razie – rzekła w końcu z rezygnacją – pójdę z wami, muszę tylko
wziąć sweter. Ari, jeśli chcesz, możesz wypuścić Madonnę na balkon. Chyba chce
wyjść.
Opuścili dom i poszli przez kampus w stronę klubu. Szli, trzymając każde jedno
z dzieci za rękę. Bliźnięta mówiły bez przerwy, nieustannymi pytaniami
pokrywając milczenie dwojga dorosłych. Nie patrząc na Jona, Camilla czuła na
sobie jego spojrzenie.
W klubie kupili lody i wyszli na dwór. Jon i Camilla usiedli na ławce, dzieci
zaczęły biegać po alejce.
Jon usadowił się wygodnie, wyciągnął nogi przed siebie i popatrzył w niebo.
– Pogoda chyba się zmieni, nie sądzisz? Zobacz, chmury zbierają się nad
górami. Chyba jeszcze w ten weekend spadnie śnieg.
Camilla drgnęła, tak jakby poczuła chłód idący ku nim od strony gór.
Nagle ogarnęła ją melancholia i smutek; ujrzała całe swoje życie i przyszłość
jawiącą się jej jako nieustanna zima bez nadziei na wiosnę. Martwy, biały
krajobraz bez śladu kolorów i życia.
Przecież tak było zawsze, pomyślała, próbując się pocieszyć. Jeszcze tak
niedawno była na swój sposób szczęśliwa. Miała swoją pracę, mieszkanie, swój
azyl, do którego zawsze mogła się schronić; miała Madonnę i Eltona, wykłady,
pracę naukową, cotygodniowe dyżury w schronisku. Była szanowana i potrzebna.
Nagle to wszystko wydało jej się żałosne i beznadziejne.
Przed pojawieniem się Jona wcale tak nie myślała. Sądziła, że osiągnęła
wszystko, co człowiek może osiągnąć. To znaczy człowiek, który uważa, że życie
ogranicza się do pracy i obowiązków... Potem zjawił się Jon Campbell i cały jej
mądry, uporządkowany świat runął w jednej chwili.
– Co ci jest?
Usłyszała jego głos i jednocześnie poczuła, że Jon lekko dotyka jej ramienia.
Odsunęła się, starając się nie robić tego zbyt gwałtownie.
– Nic, nic.
Spojrzał na nią spod przymrużonych powiek.
– Jesteś dzisiaj jakaś smutna, jakby spotkało cię coś przykrego. Mogę ci jakoś
pomóc?
Camilla wbiła paznokcie w drewno ławki i głęboko odetchnęła.
– Jon, posłuchaj... – Tak?
– Co słychać u Stevena? Udało ci się w końcu z nim porozmawiać?
– Nie bardzo. W dalszym ciągu jest zamknięty w sobie i niedostępny. Dlaczego
pytasz?
– Po prostu chciałam wiedzieć.
W takim razie nie ma wyjścia. Skoro ojcu nie udało się dotrzeć do Stevena,
sama musi to zrobić. Jak najszybciej trzeba się skontaktować z kimś z otoczenia
Zeke'a i, wszystkiego się dowiedzieć. Potem trzeba natychmiast porozmawiać ze
Steve'em i uświadomić mu, jak wygląda prawda. Wiedziała, że to nie będzie łatwe.
Steven nie zechce pogodzić się z faktem, że to, co planuje, to głupota i szaleństwo,
a przede wszystkim – że został oszukany.
Może jest jeszcze nadzieja, może to wszystko nieprawda, może Zeke
przechwala się tylko i udaje, że jest taki dzielny i na wszystko zdecydowany.
Może...
– Camilla? Co się dzieje? Gdzie jesteś? Głos Jona sprowadził ją na ziemię.
– Wszystko dobrze, tak tylko się zamyśliłam.
Nie podniosła głowy; siedziała, patrząc na swoje ręce.
– Kiedy przyszedłeś, zamierzałam właśnie porozmawiać z Arim i Amy. Odłożę
tę rozmowę na przyszły tydzień.
– Co chciałaś im powiedzieć?
– To, że nasze wspólne lekcje dobiegły końca.
– Dlaczego?
Nie krył zdumienia.
– Dlaczego? – powtórzył. – Myślałem, że dobrze wam się pracuje, że osiągacie
znakomite wyniki i że to jeszcze przez jakiś czas potrwa.
– Wszystko było doskonale, tylko że... – Co?
– Ja po prostu chcę z tym skończyć. Chcę to... przerwać.
– Chcesz przerwać naszą znajomość, tak?
– Tak. Nie czuję się dobrze z tym wszystkim.
– Rozumiem.
Odsunął się od niej, oparł o ławkę, zasępił; Camilla z niepokojem spojrzała na
jego zachmurzoną twarz.
– Nie chciałabym, żebyś mnie źle zrozumiał – powiedziała bezradnie. – Jesteś...
bardzo atrakcyjnym mężczyzną... a ja bardzo się przywiązałam do twoich dzieci.
Po prostu nie czuję się na siłach, żeby to wszystko kontynuować. Ja...
– Rozumiem – przerwał jej – doskonale rozumiem. Skoro nie chcesz się ze mną
widywać – jego głos złagodniał – nie zobaczysz mnie więcej, ale nie chciałbym,
żebyś opuszczała moje dzieci.
– Ja ich wcale nie opuszczam – powiedziała z rozpaczą, hamując łzy. –
Skończyłam program i nasze lekcje dobiegły końca. Musisz to zrozumieć...
– Daj spokój, nie jesteś dzieckiem. Ari i Amy kochają cię i o tym wiesz. Nie
rozumiem, jak możesz z taką łatwością robić podobne rzeczy?
– Jakie rzeczy?
– Pozwalać, żeby ludzie cię kochali, a potem pa, do widzenia, i po wszystkim.
Bez najmniejszego żalu.
Jego głos nie był już miły ani łagodny; brzmiał w nim chłód i zdziwienie.
Pa, i po wszystkim, bez najmniejszego żalu.
Przygryzła usta, żeby się nie rozpłakać. Nie pamiętała już nawet, kiedy była tak
bliska rozpaczliwego szlochu. Gdyby on znał całą prawdę, gdyby wiedział, jaką
cenę płaci teraz, właśnie w tej chwili, jak bardzo jest nieszczęśliwa...
– Chyba wiesz – ciągnął tym samym lodowatym, obcym tonem – jak dużo moje
dzieci wycierpiały w przeszłości z powodu niewłaściwego wyboru, którego wiele
lat temu dokonałem. Nie pozwolę, żeby cierpiały znowu. Nie zniosę podobnej
myśli.
Jon cierpiał i wiedziała o tym. Nie mogła jednak objąć go i przytulić,
powiedzieć, jak bardzo go kocha i że jest dla niej wszystkim, że zostanie z nim i
jego dziećmi, i już nigdy żadne z nich nie będzie cierpiało...
Gdyby to było takie proste, gdyby życie było proste, gdyby...
– Jest mi strasznie przykro, Jon – powiedziała. – Jest mi potwornie przykro, ale
wierz mi, że tak będzie lepiej dla nas wszystkich.
Jon milczał, nie patrząc na nią.
– Ty im powiesz? – przemówił wreszcie. – Sama im powiesz czy wolisz, żebym
ja to zrobił?
– Powiem im sama. Spotkamy się w przyszłym tygodniu i powiem im, że to
nasza ostatnia lekcja.
– Doskonale, to naprawdę miło z twojej strony – powiedział uprzejmym głosem
obcego człowieka.
Spojrzał na nią, w jego oczach dostrzegła ból, który przeczył słowom.
– Dziękuję jeszcze raz. Zobaczymy się w poniedziałek na wykładzie. Do
widzenia, pani doktor.
– Jon...
Jego imię zawisło w powietrzu. Czuła się bardzo krucha i bardzo bezbronna.
Wiedziała, że wystarczy jego jedno słowo, a z płaczem rzuci się w jego ramiona.
Jon wstał jednak i, nie patrząc na nią, odszedł. Chłodny, północny wiatr wtargnął
na kampus i porwał do tańca suche liście.
– Żegnaj, Jon – szepnęła. – Żegnaj.
Wieczorem poszła do schroniska jak mogła najwcześniej i natychmiast zaczęła
wypytywać o Zeke'a i Szybkostrzelnego. Nikt jednak nic nie wiedział albo po
prostu nikt nie chciał udzielać jej informacji.
Marty nie było; nie dostrzegła też śladu po małej Tracy. Znajomi chłopcy
gdzieś zniknęli.
Camilla poszła do biura i oderwała się od smutnych myśli nad własnym losem.
Trzeba się zastanowić, co zrobić z Tracy. Dziewczynka ma dopiero dwanaście lat;
może należałoby zawiadomić policję i nadać całej sprawie formalny bieg?
Dwunastoletnia dziewczynka chyba powinna znaleźć się w domu dziecka.
Ochotnicy pracujący w schronisku zawsze starali się trzymać z dala od policji.
Próbowali nadać przytułkowi charakter miejsca, w którym udziela się doraźnej
pomocy, nie ingerując w życie młodych, potrzebujących jej ludzi. Z zasady
uważali, że dzieci ulicy mają prawo do własnego wyboru i mogą żyć, jak chcą.
Chcieli jedynie zapewnić im miejsce, do którego mogą się udać w przypadku
choroby czy beznadziejnej sytuacji życiowej; gdzie mogą się ogrzać, coś zjeść i
porozmawiać z kimś życzliwym. Nigdy o nic nie pytali, wiedząc, że nadmierna
dociekliwość spowoduje, że „dzieci" zaczną omijać schronisko. Będą szukać
czegoś innego i wpakują się w jeszcze większe kłopoty.
Były jednak takie przypadki jak Tracy. Przecież mała dziewczynka nie może
włóczyć się po ulicy zupełnie sama tylko dlatego, że w schronisku obowiązują
niepisane reguły nieingerowania w cudze życie.
Camilla nawet nie próbowała dzisiaj pracować. Żadna lektura nie była w stanie
oderwać jej od myśli o Tracy, o Jonie, o Stevenie, Amy i Arim... Stale widziała
spiętą, wrogą twarz Jona, widziała uśmiechnięte buzie jego dzieci. Miała przed
oczami tamten motel sprzed lat i rozjaśnione słońcem ranczo, które widziała przed
kilkoma dniami. Czuła pocałunek Jona i dotyk jego dłoni.
Cała była upleciona ze wspomnień i nie mogła wyplątać się z samej siebie.
Westchnęła, wstała i poszła do sąsiedniego pokoju. Podopieczni spali już na
materacach pod połatanymi kocami. Szła pomiędzy legowiskami, poprawiając
poduszki, przykrywając gołe nogi. Już miała wychodzić, kiedy dobiegł ją cichy
głos:
– Cześć, królowo...
Wytężyła wzrok, próbując dojrzeć w ciemności, kto mówi.
– Gdzie jesteś?
Pod oknem dostrzegła leżącego chłopca. Zippy patrzył na nią, czekając, aż
podejdzie.
– To ty, Zippy? Coś się stało? Potrzebujesz czegoś? Uniósł głowę znad
poduszki.
– Nie, wszystko w porządku. Po prostu nie mogę zasnąć. Spostrzegła, że siniaki
z jego twarzy zeszły i nie ma już spuchniętego oka.
– Ja też jakoś nie mogę zabrać się do pracy – powiedziała i usiadła na podłodze
obok legowiska. – Może jesteś głodny?
– Nie, i dziękuję za tamte owoce.
– W porządku, Zippy. Chłopiec zamilkł.
– Ja mam też prawdziwe imię – szepnął po chwili.
– Jak masz na imię?
– Andrew, mówią na mnie Andy.
– Uciekłeś z domu, Andy?
– Tak. Mieszkałem u dziadków, ale dziadek strasznie pił i bił mnie, jak wracał
pijany do domu, dlatego dałem nogę.
Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po włosach.
– Musiało ci być bardzo ciężko. Teraz też.
– Pewnie, że na ulicy nie jest lekko, ale do domu nie wrócę już za nic.
Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. Za oknem zaczął padać deszcz, krople
rytmicznie uderzały o parapet. Światła przejeżdżającego samochodu przebiły czerń,
rozrzedzając panujący w pokoju mrok.
Chłopiec westchnął.
– Nawet lubiłem chodzić do szkoły. Lekcje były fajne, zwłaszcza matematyka i
fizyka. To było naprawdę ciekawe.
– Może mógłbyś wrócić do szkoły, Andy. Gdybyś chciał, mogłabym ci pomóc.
– Może i tak... – W głosie chłopca zabrzmiała nadzieja. – Chciałbym, ale pod
warunkiem, że nie odeślą mnie z powrotem tam, skąd uciekłem.
– W takim razie przyjdź do mnie jutro do biura i wszystko omówimy.
Naradzimy się, od czego zacząć.
– Będziesz jutro w biurze?
– Całe popołudnie.
– W takim razie dobrze, wpadnę na pewno. Jest jeszcze taka sprawa...
– Tak?
– Chciałem zapytać, czy ty masz rodzinę, męża, jakieś dzieci... – Nie.
Camilla zapatrzyła się w ciemność. Nie, pomyślała, ja nie mam nikogo.
Słyszała tylko oddech śpiących, bezdomnych dzieci i beznadziejny szum deszczu
za oknem.
– Nie, Andy – powtórzyła – nie mam nikogo. Jestem zupełnie sama, tak jak ty.
W sobotni wieczór wróciła do schroniska, i zaparkowała w brudnej uliczce za
rogiem. Wiał zimny wiatr, chodniki były mokre, w powietrzu czuło się zgniliznę
oraz chłód starych domów i brudnych klatek schodowych.
Usiadła za stołem w biurze z mocnym postanowieniem niepoddawania się
nastrojowi, i wyjęła prace z teczki. Musiała czytać chyba ponad godzinę, bo kiedy
poczuła głód, za oknem było już ciemno. Wyjęła kanapkę i zjadła ją. Właśnie
zamierzała powrócić do przerwanej pracy, kiedy w progu pojawiła się Marty.
– Cześć, królowo.
– Cześć, Marty. Dobrze, że jesteś.
– Okropnie jest na dworze – skrzywiła się dziewczyna. – W taki wieczór
wszystkie dzieciaki zaraz się tu zwalą. Trzeba sprawdzić, czy mamy dość koców.
Zaraz się tym zajmę.
Camilla uważnie jej się przyjrzała. Marty mówiła w zwykły, nonszalancki i
niedbały sposób, ale było w niej coś nowego. Tak jakby z trudem ukrywała
podniecenie.
– Przyprowadziłam kogoś, kto chce się z tobą przywitać – powiedziała w końcu
z zagadkowym wyrazem twarzy – tylko nie wie, czy może wejść.
Podeszła do drzwi i otworzyła je na oścież.
W progu stał młody człowiek i nieśmiało patrzył na Camillę. Camilla zerwała
się z krzesła, podbiegła do niego i ucałowała.
– Chase! Witaj! Jak się czujesz?
Chase uśmiechnął się niepewnie i przysiadł na brzeżku krzesła. Marty
usadowiła się obok i opiekuńczo objęła go ramieniem.
– Całkiem nieźle, to znaczy o wiele lepiej niż w zeszłym tygodniu – powiedział.
– Przyszliśmy z Marty, żeby za wszystko podziękować. Naprawdę jesteśmy bardzo
wdzięczni.
Camilla machnęła ręką i przyjrzała się uważnie siedzącemu naprzeciw niej
chłopcu. Chase miał ciemne włosy, inteligentną twarz, bystre spojrzenie, iskierki
humoru w oczach. Widać było, że jest mądry i pełen dystansu do samego siebie.
Miał delikatne dłonie muzyka – delikatne, ale silne.
Ten chłopak ma charakter, pomyślała. Ma szansę wyjść z tego.
– Przestałem brać, królowo – powiedział i z powagą spojrzał jej w oczy, –
Myślę, że dam radę i wytrzymam, to znaczy myślę, że sobie damy radę razem z
Marty.
Marty patrzyła na Camillę ze spokojem w oczach. W niej też była jakaś
pewność i siła.
– Bardzo się cieszę, że to słyszę – rzekła Camilla, przenosząc wzrok z Chase'a
na jego dziewczynę. – Znaleźliście już jakąś pracę?
– Będę zmywał talerze w pizzerii – odparł Chase z uśmiechem. – Będę mył
gary kilka godzin dziennie, a potem, wieczorem, będę chodził pograć trochę na
gitarze w pewnym klubie. Na razie to niewiele, ale na początek i tak dobrze. W
każdym razie lepiej niż włóczyć się po ulicy.
– To cudownie. Bardzo się cieszę ze względu na was oboje.
Marty chrząknęła.
– A ja mam już tę pracę w warzywniczym – powiedziała z rozjaśnioną twarzą.
– Wynajęliśmy małe mieszkanie w suterenie, tu niedaleko, i za dwa dni się
wprowadzamy. I wiesz co, królowo? Tam jest nawet łazienka. Będziemy mieli
własną łazienkę!
W jej głosie zabrzmiała nie skrywana duma, Chase uśmiechnął się i objął czule
swą dziewczynę.
Camilla uśmiechała się do nich, myśląc jednocześnie, że takie szczęśliwe
zakończenie zdarza się raz na tysiąc. Losy dzieci ulicy zwykle toczą się zupełnie
inaczej. A jednak świadomość, że coś takiego w ogóle może się wydarzyć, miała w
sobie coś pocieszającego i krzepiącego. Przywracała wiarę w sens tego, co robiła,
wynagradzała wszystkie spędzone tu godziny i jakoś radośniej pozwalała patrzeć w
przyszłość.
– Marty – powiedziała, coś sobie przypominając – pamiętasz tę dziewczynkę,
która tu przyszła w zeszłym tygodniu, tę małą Tracy? Co się z nią dzieje? Jestem
bardzo niespokojna.
Marty uśmiechnęła się serdecznie.
– Tracy? Wszystko dobrze.
Camilla spojrzała pytająco, nie rozumiejąc, co dobrego mogło przytrafić się
małej.
– Gdzie ona jest?
– U swojej ciotki w Banff.
– Jak znalazłaś jej ciotkę?
– Zabraliśmy Tracy do nas, do domu – wyjaśniła Marty. – Kupiliśmy jej
ubranie, daliśmy jeść. Dużo nam o sobie opowiadała. Powiedziała, że ma ciotkę,
bardzo miłą, która ma na imię Jean i mieszka w Banff. Tracy nie widziała jej od
dawna, ale ja do niej zadzwoniłam i ta ciotka zaraz wszystko rzuciła i przyjechała,
żeby zabrać Tracy.
– Myślisz, że wszystko będzie w porządku?
Camilla nie mogła uwierzyć w łatwość, z jaką problem Tracy niejako sam się
rozwiązał. Chase odpowiedział za Marty:
– Chyba tak. Ta ciotka jest nauczycielką, ma dom i pracę, i bardzo się cieszyła,
że Tracy u niej zamieszka. Zresztą mamy zamiar pojechać do niej podczas
najbliższego weekendu, to zobaczymy co i jak. Myślę, że to wypali.
Camilla spojrzała na nich z podziwem i wdzięcznością.
– Jesteście niezwykli, naprawdę. Bardzo wam dziękuję za to, co zrobiliście.
Chase uśmiechnął się.
– To nic wielkiego. Ta mała to bardzo miłe i dobre dziecko. Marty mi mówiła...
Przerwał.
– Powiedziałam mu, jak bardzo nam pomogłaś – odezwała się Marty – i że mi
mówiłaś, że kiedyś tobie, dawno temu, też ktoś pomógł. Dlatego postanowiliśmy z
Chase'em, że i my coś dobrego zrobimy. Gdyby wszyscy ludzie tak myśleli,
zrobiłby się taki łańcuch i nie byłoby na świecie tyle krzywdy, prawda?
Camilla poczuła, że do oczu napływają jej łzy.
– Masz rację, Marty, masz całkowitą rację – szepnęła po chwili.
Marty i Chase wstali i pożegnali się. Już stojąc w drzwiach, Marty odwróciła
się nagle:
– Zupełnie zapomniałam, królowo – dodała. – Pamiętasz, jak rozmawiałyśmy o
Zeke'u i Szybkostrzelnym?
– Tak – przytaknęła szybko Camilla. – Wiesz coś?
– Owszem, Chase spotkał wczoraj Zeke'a.
Camilla spojrzała na chłopca naglącym wzrokiem.
– I co?
Chase zmarszczył czoło.
– Był napalony jak diabli. On coś szykuje, królowo, coś dużego.
– Może tylko tak mówi?
– Tym razem nie. To coś naprawdę poważnego. Mają szczegółowo opracowany
plan. Howie dostarczył im broń i chcą zrobić napad na sklep monopolowy. Zeke
cieszył się, że jest zła pogoda, bo łatwiej im będzie nawiać. On naprawdę świruje.
Wygląda na to, że może polać się krew.
– Cieszy się, że jest zła pogoda – powtórzyła jak w transie Camilla – że jest zła
pogoda... To znaczy, że oni chcą to zrobić teraz?
– Dokładnie dziś wieczorem – skinął głową Chase. – Zeke powiedział, że
dzisiaj wszystko się zmieni i jutro będzie bogatym facetem.
– O Boże...
Camilla zerwała się, zaczęła zbierać papiery i na oślep wkładać je do teczki.
– Królowo, co się dzieje?
Nie odpowiedziała, Zarzuciła na siebie płaszcz i wybiegła na ulicę, wprost w
wilgotną ciemność. Deszcz przeszedł właśnie w mokry śnieg.
Rozdział 14
Czerń zasnuła niebo i spadła na opustoszałe pola. Chłodny wiatr zawodził za
kamiennymi ścianami baraku, nawiewając do środka suche liście przez szeroko
otwarte, automatyczne drzwi.
Steven siedział za kierownicą żółtego mustanga i czekał ze wzrokiem
utkwionym w przestrzeń. Nie widział brudnych ścian ani nie słyszał wycia wiatru.
Czuł się jak mysz w pułapce. Świat nagle skurczył mu się do rozmiarów
zagubionego pośród pól i wzgórz niskiego, małego budynku – garażu, z którego nie
było ucieczki mimo szeroko otwartych drzwi.
Szkoda, że drzwi się nie zepsuły, pomyślał nagle. Gdyby automat zamykający
je zawiódł, mógłby przynajmniej liczyć na to, że zatrzasną się od zewnątrz i
zamkną go w środku. Mógłby wtedy tu zostać i nie musieć nigdzie jechać. Byłby
usprawiedliwiony. Dopiero po pewnym czasie ktoś przypadkiem odnalazłby go i
uwolnił, a wtedy byłoby już za późno na wzięcie udziału w tym, co miało się
wydarzyć tego wieczoru.
Westchnął i zawstydził się. Nigdy nie przypuszczał, że jest aż takim tchórzem.
Przecież sam podjął tę decyzję, sam uzależnił od niej całe swoje życie... Powoli
wysiadł z samochodu, obszedł go wokół, pochylił się i sprawdził opony. Uniósł
maskę samochodu i obrzucił wzrokiem silnik. Potem podszedł do otwartych drzwi,
włożył ręce do kieszeni i wystawił głowę na wiatr.
Gdyby pogoda jeszcze się pogorszyła, gdyby spadł ulewny deszcz, zerwał się
huragan albo z nieba zaczął walić grad – byłaby jeszcze szansa... Gdyby stało się
coś, co uniemożliwiłoby mu jazdę do miasta.
Ma jeszcze całe długie pół godziny. Może w tym czasie coś się stanie, może na
przykład nastąpi koniec świata?
Uśmiechnął się do siebie smętnie. Nic się nie stanie, koniec świata nie nastąpi,
nie lunie ulewa i nie nadciągnie huragan. Los ani przypadek nie zadecydują za
niego, decyzję jakiś czas temu podjął już sam.
Zresztą droga wiodąca z farmy do miasta jest dobra, a nawierzchnia
utwardzona. Można nią jeździć nawet w ulewnym deszczu, a nic nie wskazuje na
to, że zwykły, jesienny wiatr zamieni się nagle w huragan przewracający drzewa i
porywający z sobą samochody. Steven przeżył niejeden huragan na farmie w
Saskatchewan i wiedział, że to, co ma przed sobą, nie jest nawet zapowiedzią
prawdziwej wichury. Zresztą, przecież Zeke powiedział, że im gorsza pogoda, tym
lepiej dla powodzenia całej akcji.
Stał w drzwiach baraku, zmrużonymi oczami próbując przebić mrok. Miał
przed sobą migoczące w dali światełka domu. Wiedział, że Margaret jest sama,
dlatego pali się tylko na parterze od strony kuchni. Pewnie krząta się, jak zwykle.
Reszta rodziny pojechała do miasta. Vanessa z Enrikiem są w bibliotece, a Jon
zabrał bliźnięta do teatru. Potem mieli się spotkać, zjeść coś w restauracji i wrócić
razem do domu.
Ogarnęła go nagle dręcząca ochota, by być razem z nimi. Mógłby nawet pójść z
siostrą i Enrikiem do biblioteki albo, od biedy, posiedzieć z ojcem i młodszym
rodzeństwem na tym głupim przedstawieniu. Wyobraził sobie, jak pójdą potem do
jakiejś knajpki i będą się śmiać i opowiadać sobie różne rzeczy, i poczuł się bardzo
samotny. Samotny i opuszczony.
Nawet Vanessa, jego egoistyczna i odpychająca siostra, ostatnio bardzo się
zmieniła na lepsze. Była teraz miła, serdeczna i wrażliwsza na sprawy innych. A i
ojciec po przeprowadzce do miasta jest spokojniejszy, mniej nerwowy, skupiony.
Tyle że robi wrażenie człowieka bardzo nieszczęśliwego. Ta myśl zaskoczyła
Stevena: fakt, że zwrócił uwagę na nastrój ojca, uświadomił mu, jak bardzo go
kocha. Jednocześnie zrozumiał, że jest to najgorsza rzecz, jaka mogła mu przyjść
do głowy w tym właśnie momencie.
Przecież po tym, co stanie się tego wieczoru, już nigdy nie będzie mógł zbliżyć
się do Jona. Za kilkanaście minut dokona się ostateczne zerwanie i jego stosunki z
ojcem zmienią się na zawsze. Myśl, że wchodzi na drogę, z której nie ma powrotu,
że pali za sobą mosty, sprawiła mu ból. Jon Campbell nigdy nie przebaczy synowi.
Po tym, co się stanie, odepchnie go ze wzgardą. Rozejdą się i nigdy nie dojdzie
do pojednania.
Steven zacisnął usta w bolesną linię.
Trudno, nic mnie to nie obchodzi. Niech sobie myśli, co chce. Może mnie
znienawidzić. On nic nie zrozumie. Robię to dla tych wszystkich bezdomnych
biedaków, o których nikt się nie troszczy. Nikt nie robi nic, żeby ulżyć ich losowi.
Trzeba zrobić coś, żeby dostali środki do życia. Skoro mój ojciec nie jest w stanie
tego zrozumieć, nie chcę go znać. W moim życiu nie ma dla niego miejsca.
Zamrugał powiekami, jakby coś wpadło mu do oka.
Od strony drogi dobiegł go dźwięk nadjeżdżającego samochodu. Wiatr tłumił
go i zniekształcał, ale nie zagłuszał. Ktoś rzeczywiście jechał w stronę baraku.
Przez zasłonę mroku i wiatru zobaczył odległe światła/Spojrzał na zegarek i
podszedł do samochodu. Jeszcze raz wszystko sprawdził i znowu skontrolował
godzinę. Czas wlókł się, jakby chciał pogłębić niepewność oczekującego.
Steven oparł się o drzwiczki samochodu. Trzeba jeszcze wytrzymać kilka
minut. Nie może jechać do miasta przed czasem. Jeśli zacznie jeździć bez celu po
ulicach, ktoś go zauważy, a potem skojarzy fakty. Musi cierpliwie poczekać. Tylko
że to czekanie przyprawia go o szaleństwo. Jeszcze chwila tego wiatru, ciemności i
zdenerwowania, a zwariuje.
Chwycił szmatę i jak szalony zaczął czyścić karoserię na wysoki połysk. Potem
nagle coś mu przyszło do głowy, rzucił szmatę, wybiegł przed barak, nabrał w
dłonie ziemi i błota, i umazał nimi tablicę rejestracyjną. Odstąpił krok do tyłu, żeby
ocenić rezultat swojej pracy.
Błoto zamazało litery i cyfry, tak że nic nie można było odczytać. Na wszelki
wypadek zamazał je jeszcze bardziej, po czym wytarł ręce w szmatę i po raz
kolejny zerknął na zegarek.
Miał jeszcze piętnaście minut, ale nie był w stanie czekać dłużej. Trudno,
wsiądzie do samochodu i pojedzie do miasta, zatrzyma się na parkingu niedaleko
sklepu i kilka minut poczeka, zanim się uda na umówione miejsce.
Ciekawe, jak czują się Zeke i Szybkostrzelny? Skoro on tak bardzo się boi, jak
czują się tamci dwaj? Mają przecież znacznie trudniejsze zadanie. Mają dokonać
prawdziwego napadu. Co prawda bez użycia broni, przyrzekli przecież, że nie
wezmą ani noży, ani broni palnej i nikogo nie zranią, ale i tak czeka ich znacznie
poważniejsza akcja.
Tak czy owak, trzeba ruszać w drogę, pomyślał i z determinacją otworzył drzwi
samochodu.
– Steve? Steve, jesteś tutaj?
Głos dobiegał od strony automatycznych drzwi. Był cichy i najwyraźniej
należał do kobiety.
– Steve!
Rozejrzał się zdumiony, próbując w ciemności zobaczyć osobę, która go woła.
Na tle otwartych drzwi dostrzegł wysoką, szczupłą sylwetkę, ubraną w płaszcz
przeciwdeszczowy i kalosze. Kobieta niepewnym krokiem weszła do baraku i
zrzuciła kaptur z głowy: Zalśniły złote włosy i Steven poznał Camillę.
– Margaret powiedziała mi, że jesteś tutaj i coś robisz przy samochodzie –
powiedziała spokojnym, obojętnym tonem, tak jakby spotkali się na korytarzu w
instytucie literatury. – Strasznie wieje, prawda? Co za pogoda!
– Jeśli szuka pani taty i bliźniąt – odezwał się, z trudem dobierając słowa – to
ich nie ma. Wszyscy pojechali do miasta. Powinni niedługo wrócić.
– Wiem. Margaret mi powiedziała.
Camilla włożyła ręce do kieszeni płaszcza i zrobiła kilka kroków w stronę
Stevena.
– Przyjechałam do ciebie, Steve. Chcę z tobą porozmawiać.
Ogarnęła go paniczna chęć, żeby rzucić się do ucieczki. Obecność Camilli w
tym zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu miała w sobie coś niesamowitego.
– Bardzo mi przykro, ale nie mogę. Właśnie zamierzałem jechać do miasta,
jestem umówiony. Mogę panią podwieźć do naszego domu, jeśli pani chce.
Poczeka tam pani. aż oni wrócą.
Camilla podeszła bliżej. Widział teraz wyraźnie złotą aureolę włosów i
delikatne rysy jej twarzy.
– Byłoby chyba lepiej, żebyś jednak dziś wieczorem nie jechał do miasta, Steve
– rzekła cichym, melodyjnym głosem.
Spojrzał na nią, nie zdejmując ręki z otwartych drzwiczek samochodu.
– Dlaczego? O czym pani mówi?
– Wiesz, że Zeke i Szybkostrzelny mają broń? Wiesz, co to oznacza? Zdajesz
sobie sprawę, co się stanie, jeśli weźmiesz udział w czymś takim?
Wyprostował się i zesztywniał; jego umysł zaczął gorączkowo pracować. Może
to tylko koszmar, majak, jakieś zwidy; może to tylko jego rozgorączkowany umysł
podsuwa mu takie obrazy? Może jej tu wcale nie ma, a tylko on sam i jego wyrzuty
sumienia, jego strach, obawa i zdenerwowanie sprawiają, że...
Może zaraz się obudzi we własnym łóżku i zrozumie, że to wszystko tylko mu
się śniło.
– Skąd pani...
Camilla wcale nie zniknęła. Stała przed nim wyprostowana i zdecydowana,
patrząc mu prosto w oczy.
– Jak pani...
– Howie postarał się dla nich o broń – przerwała mu. – Dobrze się na tym zna,
robił takie rzeczy już nieraz. Steven, czy możemy na chwilę usiąść i spokojnie
porozmawiać?
Wskazała ławę biegnącą wzdłuż ściany. Pokręcił przecząco głową, nie
spuszczając osłupiałego spojrzenia ze stojącej przed nim kobiety. Camilla wolnym
krokiem podeszła do ławy i usiadła na niej, dłońmi obejmując kolana.
– To są chłopcy z marginesu, źli i zepsuci. Nie ma dla nich nic świętego, ale ty
jesteś zupełnie inny – powiedziała. – Pewnie mówili ci, że przeznaczą te pieniądze
na jakiś szlachetny cel, że nikogo nie pobiją ani nie zranią i że nie dojdzie do
gwałtu ani przemocy. Przyrzekli ci, prawda?
Skinął głową, w dalszym ciągu oszołomiony i ogłupiały.
– Oszukali cię, okłamali. Oni cię wykorzystali, Steven. Jesteś im potrzebny, bo
muszą mieć samochód, żeby po napadzie szybko uciec. Tylko dlatego biorą cię ze
sobą. Nie zależy im w ogóle na tobie, oni po prostu chcą mieć kierowcę.
– Nieprawda! – zawołał, – To moi koledzy – dodał już ciszej, bojąc się, że zaraz
wybuchnie płaczem.
To, co mówiła Camilla, było straszne, bolesne i niesprawiedliwe.
– Wiesz, że to nieprawda – powiedziała Camilla ze smutkiem. – Dla takich
ludzi jak oni ty w ogóle nie istniejesz. Dla nich jesteś po prostu rzeczą, którą można
wykorzystać i odrzucić. Poświęcą cię w każdej chwili dla własnego celu. Zdradzą i
oszukają, jeśli to im przyniesie jakąkolwiek korzyść. W tym środowisku nie ma
miejsca na przyjaźń i lojalność. Wiem, co mówię, – Kim pani właściwie jest? –
Wolno zbliżył się do niej, bezskutecznie próbując w mroku dostrzec jej twarz. –
Jest pani gliną czy co?
– Ja? – Uniosła głowę i spojrzała na niego. – Ja jestem tylko nauczycielką
literatury.
– Myślałem...
Nerwowo spuścił wzrok i przestąpił z nogi na nogę.
– Myślałem, że może pani jest gliną w cywilu, tajniaczką... Skoro mnie pani
śledzi.
– Ja wcale cię nie śledzę, Steve. Chociaż masz trochę racji; bywam w takich
miejscach, gdzie można się wielu rzeczy dowiedzieć, zupełnie jak policjant w
cywilu.
Zapadła cisza, w której Steven próbował przewidzieć następny ruch tej
zdumiewającej kobiety. Jest sprytna, ale niewystarczająco silna pod względem
fizycznym. Nie zdoła go powstrzymać. W każdej chwili, jeśli zechce, może
odwrócić się od niej, wskoczyć do samochodu i pojechać na umówione spotkanie.
Mogę nawet, pomyślał w pewnej chwili, i ten pomysł zadziwił jego samego,
mogę nawet zatrzasnąć drzwi i zamknąć ją w środku. Wtedy nie mogłaby nikogo
zaalarmować i przeszkodzić nam w akcji.
Ale ta cholerna baba wszystko wie. Ktoś wreszcie ją znajdzie, wypuści, a wtedy
i tak wszystko się wyda. Pójdzie na policję i poda glinom ich nazwiska.
Podczas gdy tak rozmyślał, Camilla nie spuszczała z niego smutnego,
spokojnego spojrzenia. Widać było, że na coś czeka. Dla niej rozmowa dopiero się
rozpoczęła.
– Powiedz mi, Steve – zaczęła po chwili milczenia – dlaczego wpakowałeś się
w tę historię. Co przez to chcesz osiągnąć?
Odwrócił głowę. Nic jej nie powie.
– Co chcesz w ten sposób załatwić, Steve?
Milczał.
– Możesz mi powiedzieć. Przecież widzisz, że wszystko wiem, nie znam tylko
twojej motywacji. Chciałabym zrozumieć, dlaczego władowałeś się w napad z
bronią w ręku, skoro masz wszystko, co chłopiec w twoim wieku może posiadać.
Nie mogła użyć bardziej nienawistnego argumentu. Steven spojrzał na nią z
pogardą.
– Nie władowałem się w żaden napad z bronią w ręku – wycedził. – Nie będzie
żadnej broni. Zeke dał mi słowo, a ja mu wierzę. Przyrzekł mi, wszystko
szczegółowo omówiliśmy.
– Rozumiem. Tak czy owak, mamy tu jednak do czynienia z napadem i
kradzieżą pieniędzy w wykonaniu dwóch młodych ludzi o długiej kryminalnej
przeszłości. Mamy tu dwóch młodocianych przestępców, a ty masz być kierowcą,
który umożliwi im ucieczkę z miejsca przestępstwa. Wziąwszy to wszystko pod
uwagę, ciekawi mnie, z jakiego powodu postanowiłeś to zrobić.
Steven nie od razu odpowiedział.
– Chcę zdobyć pieniądze i rozdać je potrzebującym – odezwał się po dłuższej
chwili. – Postanowiłem dać pieniądze bezdomnym dzieciakom, żeby sobie mogły
za nie kupić jedzenie, ubranie i koce, zanim nastanie zima. Muszę im pomóc; ktoś
musi to zrobić.
Camilla spojrzała na niego pytająco.
– To znaczy, że zamierzasz pomóc dzieciom włóczącym się po ulicach?
– Tak, właśnie tak. – Obrzucił ją niechętnym wzrokiem. – Dziwne, prawda?
Trudno w to uwierzyć. Zwłaszcza jak się nie ma pojęcia, że takie dzieci w ogóle
istnieją. Pewnie pani wcale tego nie zauważyła. W takim razie ja pani powiem:
ulice – tego miasta roją się od bezdomnych, trzeba tylko pofatygować się do
pewnych dzielnic i zobaczyć to na własne oczy.
W jego oczach była ironia i gniew. Camilla zachowała spokój.
– Na pewno masz rację. Jest tak jak mówisz, ale można pomóc tym ludziom na
wiele sposobów.
Wzruszył ramionami.
– Ciekawe jak? Oni nie potrzebują słodkich minek i historyjek o miłości
bliźniego, niepotrzebne im umoralniające lektury ani darmowe bilety do cyrku, nie
najedzą się na charytatywnym balu. Im są potrzebne pieniądze, waluta, kasa.
Trzasnął drzwiczkami samochodu i mówił dalej, coraz bardziej podniecony:
– Trzeba się z nimi podzielić tym, co mamy, pani, ja, mój ojciec, ludzie tacy jak
my. Moja cholerna rodzina w tydzień wydaje tyle, ile im starczyłoby na cały rok
dostatniego życia.
– Dlatego postanowiłeś zająć się sprawiedliwym rozdziałem dóbr, tak?
– Owszem. – Spojrzał na brudną ścianę ponad jej głową i wyprostował się. –
Tak – powtórzył stanowczo: – Właśnie to zamierzam zrobić.
– I nie ma żadnego innego powodu?
Powiedziała to tak łagodnie, że spojrzał na nią zdziwiony. – Na przykład
jakiego?
– Może na przykład czujesz się zraniony? Może ktoś nieświadomie wyrządził ci
krzywdę i chcesz się zemścić? Może twoja matka....
– Ani słowa o mojej matce! – zawołał. – Co pani może o niej wiedzieć? Pani
matka była pewnie świętą osobą, wychowywała się pani w bogatym domu, w
luksusie, spokoju, o nic się pani nie bała, na nic nie czekała, bo wszystko było
podane na talerzu! Nigdy nie była pani samotna, dlatego właśnie pani nie ma
najmniejszego prawa sądzić innych!
Był tak wściekły, że nie wiedział, co mówi. Przestał dobierać słowa. Miał
ochotę rzucić się na nią i potrząsnąć nią, tak by wreszcie coś zrozumiała, by pojęła,
że jej spokojny, uporządkowany i zasobny świat nie jest światem jedynym.
Wyrwać ją z jej wieży z kości słoniowej, zmusić, żeby przestała cedzić te swoje
mądrości opanowanym, chłodnym głosem.
Zbliżył się do niej i wyciągnął ręce, jakby ją chciał udusić. Wtedy Camilla
podniosła głowę. W jej oczach dostrzegł zupełnie nowy wyraz. Jej spojrzenie było
jasne i opanowane, ale w oczach błyszczały łzy. Steven zamarł. Czyżby się
przestraszyła?
Camilla jednak nie przestraszyła się. Nie bała się, niczego już się nie bała; była
teraz tysiące mil od niego. Nagłym ruchem złożyła ręce.
– Moja matka nie była świętą – powiedziała spokojnym głosem. – Moja matka
była alkoholiczką.
W ciszy, która po tych słowach zapadła, Steven poczuł szum w uszach.
– Moja matka była alkoholiczką – powtórzyła, jakby wsłuchiwała się w dźwięk
swego głosu. – Upijała się codziennie, do utraty przytomności. Potem prawie
zawsze sprowadzała z knajpy jakiegoś mężczyznę, a ja bardzo się ich bałam. Moje
dzieciństwo upłynęło w warunkach, których ty nie możesz sobie nawet wyobrazić.
– Ale... przecież... myślałem – wyjąkał. – Ludzie mówią, że podobno...
– Nikt nic o mnie nie wie – przerwała mu sucho. – Nikt nie zna prawdy, Steve.
Nigdy z nikim o tym nie rozmawiałam. Przez dwadzieścia lat trzymałam to
wszystko w tajemnicy.
W jej głosie i wyrazie twarzy było coś, co sprawiło, że Steven poczuł nagle, że
powinien coś zrobić. Podszedł do ławy i usiadł obok niej. Przez chwilą zastanawiał
się nawet, czyjej nie objąć.
– Mieszkaliśmy w małym miasteczku – ciągnęła bezbarwnym głosem – w
przyczepie kempingowej. Byłam brudna i obdarta i nigdy nie miałam przyjaciół.
Rodzice nie pozwalali dzieciom bawić się ze mną i wcale się nie dziwiłam; bali się
środowiska, w którym żyłam. Kiedy byłam o dwa lata młodsza od ciebie, jeden z
kompanów mojej matki zgwałcił mnie, podczas gdy ona leżała pijana do
nieprzytomności w sąsiednim pomieszczeniu.
– O Boże...
To niemożliwe, żeby ta elegancka, opanowana kobieta... Niemożliwe, żeby
ona...
– I co pani zrobiła?
– Kiedy zasnął, wbiłam mu nóż w piersi, ukradłam trochę pieniędzy i uciekłam
z domu. Postanowiłam, że już nigdy tam nie wrócę. Potem tułałam się, próbując
jakoś przeżyć i przetrwać.
– Ile miała pani wtedy lat?
– Siedemnaście.
– Dokąd pani poszła?
– Chciałam pojechać do miasta, żeby zostać prostytutką. Czułam, że moje życie
wypełniło się, wszystko już się stało i nic nie można zmienić. Chciałam ukarać cały
świat za to, jak los się ze mną obszedł.
Spojrzała na niego i z wysiłkiem wytrzymał jej wzrok. Nie odwrócił się. Czuł,
że teraz musi dowiedzieć się wszystkiego, wysłuchać jej do końca.
– I co było dalej? – szepnął.
– Próbowałam jakoś dostać się do miasta. Byłam potwornie głodna, bo od kilku
dni nie miałam nic w ustach. Pewnej nocy zasnęłam w rowie przy autostradzie.
Kiedy się obudziłam, zobaczyłam jakiegoś młodego człowieka, który rozbił namiot
niedaleko drogi. Przyjechał na motocyklu, był na wycieczce.
– I zrobił coś złego?
Znowu rzuciła mu jedno z tych pełnych bólu spojrzeń, od których ściskało się
serce.
– Nie. Nie zrobił nic złego. On uratował mi życie.
– Jak?
– Okazując mi więcej troski, niż zaznałam kiedykolwiek przedtem. Nigdy nie
spotkałam kogoś takiego. Dzięki niemu zrozumiałam, że moje życie ma jeszcze
sens, że nie wszystko stracone, że wszystko zależy ode mnie i że mogę uciec od
tego, co złe, i zrobić coś dla samej siebie. Zrobił dla mnie wszystko, co człowiek
może zrobić dla drugiego człowieka, a ja nigdy mu się za to nie odwdzięczyłam.
– Zostaliście potem razem?
Niecierpliwie czekał na odpowiedź. Zawisł wzrokiem na jej ustach, całkowicie
zapomniawszy o swoich planach.
Pokręciła przecząco głową.
– Tylko przez kilka dni. Potem musiałam od niego odejść.
– Dlaczego?
– Opowiedziałam mu wszystko o swojej przeszłości. Nie mogłam zostać z
kimś, kto znał całą prawdę. Ale nie tylko dlatego... Był dla mnie bardzo dobry, był
wartościowym człowiekiem, i zasłużył na znacznie więcej, niż ja mogłam mu dać.
– I znowu pani uciekła?
– Tak, ale tym razem był to zupełnie inny rodzaj ucieczki. Postanowiłam
odmienić swoje życie i stać się taką, za jaką on mnie uważał. Postanowiłam
dorosnąć do jego wyobrażeń o mnie. Dostałam się do miasta i poszłam do
schroniska dla nieletnich, potem znalazłam pracę i pokój w starym, rozwalającym
się domu. Przez następne kilka lat uczyłam się i pracowałam, potem zrobiłam
dyplom, zostałam asystentką na uniwersytecie, wszystko jakoś się ułożyło.
– I nikomu nie opowiadała pani tej historii?
– Nigdy nikomu. Ą ponieważ nigdy nie wspominałam nikomu o moim, życiu,
ludzie zaczęli wymyślać różne niesamowite rzeczy. Odpowiadało mi to.
Pozwoliłam im wygadywać Bóg wie co, bo w ten sposób było mi łatwiej ukryć
prawdę. Po pewnym czasie poczułam jednak, że taka mistyfikacja jest szkodliwa.
Chciałam żyć normalnie, nic nie ukrywając. Życie w fałszu niszczy człowieka.
– Ale nie mogła pani nikomu powiedzieć?
– Tak. Nie mogłam o tym z nikim mówić. Bałam się reakcji. Nie wiedziałam,
jak ludzie się zachowają. Obawiałam się, że kiedy zacznę mówić, wspomnienia
powrócą i nie zniosę ich ciężaru.
Steven poruszył się niespokojnie.
– Strasznie mi głupio i przykro. Przepraszam za to, co powiedziałem, że pani
nie może mieć pojęcia, jak żyją bezdomne dzieci, i w ogóle To nie było na
poziomie.
Dotknęła jego kolana.
– Nie musisz mnie przepraszać, Steve. Ja wiem, że jesteś dobrym chłopcem.
Masz dobre serce i charakter, ale jeśli naprawdę chcesz pomóc bezdomnym
dzieciom, musisz znaleźć jakiś inny, bardziej konstruktywny sposób. Powinieneś
skończyć studia, znaleźć pracę, zdobyć środki i wtedy przeznaczyć część swego
czasu na tego typu działalność. Naprawdę możesz im pomóc tylko wtedy, jeśli
jesteś kimś, jeśli sobą coś reprezentujesz. One potrzebują ludzi, którzy przejmują
się ich losem. W sposób sensowny i naprawdę mogą coś z siebie dać.
– To dlatego wie pani tyle o Zeke'u i jego kumplach. – Nareszcie zrozumiał,
skąd pochodzą informacje Camilli. – Pracuje pani z tego rodzaju młodzieżą,
prawda?
– Tak, każdy weekend spędzam w schronisku. Od ponad pięciu lat jestem
wolontariuszem w jednym z przytułków tego miasta.
Steven zwiesił głowę. Zrozumiał, że się ośmieszył. Wszystkie jego argumenty
okazały się chybione.
– Boże, jaki ja jestem głupi.
Objęła go i potrząsnęła.
– Wcale nie jesteś głupi. Jesteś wrażliwym, dobrym chłopcem, który
współczuje ludziom i pragnie im ulżyć. Gdybym była twoją matką, byłabym z
ciebie strasznie dumna. Chwaliłabym się tobą przed całym światem.
Właśnie to chciał usłyszeć. Jej słowa spłynęły na jego zbolałą duszę jak balsam.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
Przez chwilę siedzieli, nic nie mówiąc.
Uświadomił sobie, że czas spotkania minął, ale nie zrobiło to na nim
najmniejszego wrażenia. Cała sprawa z napadem zeszła na dalszy plan i nagle
przestała być ważna. To, co działo się teraz gdzieś na jakiejś uliczce tego miasta,
nie miało dla niego znaczenia. Gniew i rozczarowanie takich ludzi jak Zeke nie
mogły go obchodzić. Czuł się wolny i spokojny, jakby nareszcie ujrzał swoją
przyszłość w jasnym świetle. Wiedział już, co ma robić. Droga była prosto
wytyczona.
– A tamten facet... – zapytał – tamten facet, którego wtedy pani zraniła...
– Tak?
– Naprawdę go pani zabiła?
Camilla uniosła głowę.
– W kilka lat później pojechałam do tamtego miasteczka. Chciałam jakoś
pogodzić się z przeszłością, ale to okazało się niemożliwe. – Zapatrzyła się w
lśniącą w mroku karoserię stojącego przed nimi samochodu. – Przyczepa
kempingowa zniknęła bez śladu. Rozmawiałam z kobietą, która pilnowała
parkingu. Nie poznała mnie wcale. Zapytałam, co stało się z ludźmi, którzy tam
mieszkali.
– Pamiętała ich?
– Tak, dobrze pamiętała moją matkę – odparła z goryczą w głosie. – Doskonale
ją pamiętała. Nie miała dla niej dobrego słowa. Powiedziała, że pewnego dnia w
przyczepie wybuchł pożar i moja matka oraz mężczyzna, który z nią był, spłonęli
we śnie. To było kilka miesięcy po mojej ucieczce. To był ten sam facet, którego
zraniłam. Rana musiała być bardzo lekka, bo ta kobieta nawet nie wspomniała, że
coś takiego miało miejsce. Mojej ucieczki nikt nie zauważył.
– Bardzo trudno uwierzyć, że nikomu nie mówiła pani o tym wszystkim.
Musiało być strasznie trudno tak to w sobie tłumić i...
– I żyć w takim kłamstwie – dokończyła za niego. – Masz rację, to
najtrudniejsza rzecz pod słońcem. Człowiek, który żyje w fałszu, niszczy sam
siebie, bo wyparte wspomnienia są siłą destrukcyjną. Ale nie byłam w stanie o tym
mówić, nigdy nie mogłam o tym mówić. Z nikim.
– Dlaczego w takim razie powiedziała to pani mnie?
– Bo jesteś wartościowym człowiekiem, który omal nie zniszczył sobie życia. A
ponadto chciałam spłacić dług; nadal nie spłaciłam długu wobec tamtego
człowieka, który uratował mi życie.
– Myśli pani... – zawahał się – myśli pani, że w ten sposób odwdzięcza się pani
za to, co on zrobił dla pani?
Camilla nie odpowiedziała. Nie słuchała go; jej uwagę pochłonął jakiś szmer.
Zwróciła głowę ku drzwiom.
Steven spojrzał w ślad za jej wzrokiem i ujrzał ojca. Jon stał nieruchomo w
progu i spokojnie na nich patrzył.
Camilla drgnęła przerażona. Nie wiedziała, jak długo tak stoi i jak dużo mógł
usłyszeć. Czy dowiedział się o planowanym napadzie i udziale w nim swego syna?
– O Boże – szepnął Steven. – Nie, tylko nie to...
Jon wszedł do baraku, Camilla podniosła się i poszła w jego stronę. Steven
patrzył na ojca jak zahipnotyzowany. Ku jego ogromnemu zaskoczeniu ojciec
wcale nie zwracał na niego uwagi. Patrzył na idącą ku niemu kobietę z takim
napięciem, jakby od tego, co zaraz się stanie, zależało jego życie. W jego oczach
było zdumienie i ogromna radość.
– Callie? To ty? To naprawdę ty?
Powiedziała coś niezrozumiałego, minęła go i wybiegła wprost w ulewny
deszcz. Jon ruszył za nią. Po kilku krokach zatrzymał się, zawahał i zwrócił w
stronę syna.
Steven widział, jak ojciec spogląda na niego, a potem znowu patrzy w ślad za
uciekającą, ginącą w mroku kobietą. Potem, jakby się przełamał, potrząsnął głową i
wszedł do środka.
Steven powoli wstał i czekał. Wiedział, że nadeszła chwila prawdy i że teraz
usłyszy straszne słowa wyrzutu i potępienia.
Stał w oczekiwaniu, gotów przyjąć wszystko. Cisza przedłużała się, robiła się
coraz trudniejsza do zniesienia.
– Jak długo tu stałeś? – zapytał wreszcie Steven schrypniętym głosem.
– Długo, prawie od początku – odparł spokojnie Jon. – Spójrz na mnie, Steve.
Zmusił się do spojrzenia ojcu w oczy.
– Przepraszam cię, tato, za to, co zrobiłem. Wiem, że nie powinienem wdawać
się w coś takiego, wiem, jak bardzo cię zawiodłem i musisz mnie teraz
nienawidzić, ale chcę ci powiedzieć, że ja... zawsze...
Głos mu się załamał.
– Steve, tak bardzo cię kocham, synku.
Steven spojrzał na niego ze zdumieniem. Ojciec był bardzo wzruszony i jakby
odmieniony. Stał przed nim z rozjaśnioną twarzą i szczęściem w oczach.
– Kochasz mnie? – wybąkał. – Nie gniewasz się na mnie?
W odpowiedzi Jon rozłożył szeroko ramiona. Steven podszedł i schronił się w
objęciach ojca. Od bardzo dawna nie czuł się taki lekki i spokojny, jakby wszystko,
co go dotychczas dręczyło, rozpłynęło się gdzieś i odeszło, by nigdy nie powrócić.
Burza śniegowa rozpętała się zaraz po północy i lód przykrył szklaną powłoką
wszystko, co napotkał na swej drodze. Drzewa uginały się pod ciężarem lodowego
pokrowca, gałęzie dzwoniły niczym wisiorki kryształowych żyrandoli. Zimny wiatr
hulał po polach; nad ranem spadł puszysty śnieg i zdradziecko pokrył białą
warstwą lodowe posadzki.
Kiedy Camilla wreszcie dotarła do domu, linia telefoniczna była zerwana.
Mimo to, na wszelki wypadek, wyłączyła obydwa telefony.
Nie była w stanie słuchać głosu Jona, nie mogła z nim rozmawiać; nie teraz,
kiedy w końcu poznał prawdę.
Na całym kampusie nie było prądu, wokół panowały egipskie ciemności.
Przebrnęła po omacku przez pogrążone w mroku mieszkanie i znalazła świece.
Postawiła jedną w kuchni, a drugą w łazience, tworząc coś na kształt małej
pieczary rozrzedzonego mroku, w której, mogła się schronić. Ciemność panująca
poza obrębem drżącego światła świecy otoczyła ją przyjaznym murem. Przemyła
twarz, wzięła świecę i poszła do sypialni, do kotów.
Elton i Madonna leżały zwinięte w ciepłym kąciku jej łóżka. Kiedy podeszła do
nich, zmrużyły oczy w świetle świecy i zaczęły mruczeć.
– Bardzo wam tu dobrze, prawda? – powiedziała pieszczotliwie. – Ciepło i
zacisznie; zaraz do was przyjdę. Chyba wam nie przeszkodzi, że będę płakać przez
całą noc?
Madonna przeciągnęła się, a potem zwinęła ponownie z pyszczkiem
przykrytym łapkami. Camilla podrapała ją za uchem. Potem poszła do łazienki,
wyjęła szkła kontaktowe, położyła je na półeczce, szybko wzięła prysznic i
wśliznęła się do łóżka w wygrzane miejsce obok kotów.
W mieszkaniu panowała cisza zmącona tylko sennym mruczeniem Eltona i
Madonny. Camilla czuła się samotna, opuszczona i na swój sposób bezpieczna.
To łóżko, ta sypialnia, to mieszkanie były jej schronieniem i przystanią. Tu jest
bezpieczna, zupełnie jak żółw w skorupie. Nikt nie mógł jej znaleźć, nikt nie mógł
zrobić jej krzywdy. Na zewnątrz szalała burza. Sama ją wywołała. Zdradziła komuś
sekret o swej przeszłości i teraz odpryski tego, co powiedziała, mogą wrócić
rykoszetem i ją zranić. Mogą nawet zabić.
Z jednej strony czuła ulgę, że koszmar wreszcie dobiegł końca. Wyrzuciła to z
siebie i będzie mogła teraz żyć bez przygniatającego ją ciężaru kłamstwa, z drugiej
jednak – nie była gotowa psychicznie na taką odmianę.
Kłamstwo skończyło się, fałsz zniknął, powiedziała prawdę i jej życie zacznie
płynąć zupełnie nowym torem.
Kiedy ludzie się dowiedzą, mogą różnie zareagować. Koledzy mogą czuć się
oszukani, że przez tyle lat coś przed nimi ukrywała, grała zupełnie inną osobę,
mimo woli pozwalała im snuć najbardziej fantastyczne domysły. Mogą się, od niej
odwrócić. Trudno; to cena, jaką przyjdzie jej zapłacić za doprowadzenie sprawy do
końca. W końcu pozbyła się ciężaru obciążającego jej duszę.
Najważniejsze, że zapobiegła najgorszemu. Nie pozwoliła, żeby Steven zrobił
głupstwo, mogące zaważyć na całej jego przyszłości. Nie pozwoliła, żeby syn Jona
zmarnował sobie życie. Spłaciła dług.
Wtuliła twarz w poduszkę, próbując nie płakać.
Nie potrafiła jednak powstrzymać łez, przypomniawszy sobie Jona stojącego w
progu starego baraku, tam na polu. Znowu ujrzała zdumiony wyraz jego twarzy.
Widać było, że dotychczas nawet mu przez myśl nie przeszło, że doktor Pritchard
to dziewczyna z motelu, z którą kiedyś, przed laty, spędził długi weekend.
Co on teraz sobie o niej myśli? Nakryła się po uszy kołdrą i jęknęła.
Przez cały ten czas grała przed nim rolę pani profesor. Poprawiała jego prace i
wygłaszała uczone komentarze. Udawała, że wszystko jest normalnie. Pojechała
nawet z nim do jego domu, na ranczo, o którym tyle jej opowiadał przed
dwudziestoma laty. Zaprzyjaźniła się z jego rodziną i cały czas miała nadzieję, że
on nigdy nie pozna prawdy. A teraz Jon wszystkiego się dowiedział. Wie, że cały
czas kłamała i grała. Znowu cicho jęknęła i zaczęła szlochać.
Dopiero teraz, zrozpaczona i upokorzona, zrozumiała, jak bardzo go kocha.
Przez te wszystkie lata Jon był cudownym wspomnieniem, nierealnym marzeniem,
cieniem stale obecnym w jej życiu. Kiedy po latach wreszcie się pojawił, ujrzała
mężczyznę z krwi i kości, i pokochała go gorącym uczuciem dojrzałej kobiety.
Zrozumiała, że nie może bez niego żyć.
Płakała coraz głośniej, coraz bardziej rozdzierająco. Elton i Madonna
przysunęły się bliżej, jakby chciały ją chronić przed czymś, czego nie rozumiały.
Usiłowała przestać płakać, ale nie mogła powstrzymać strumienia łez. Nie
płakała już tylko z powodu Jona, opłakiwała całe swoje życie, wszystkie
zmarnowane lata, samotność i opuszczenie; płakała nad tymi wszystkimi ludźmi,
którzy żyją samotni i nieszczęśliwi, i nigdy nie znajdą kogoś bliskiego. Opłakiwała
cały smutek świata.
Potem, zmęczona płaczem, zapadła w niespokojny sen. Kiedy wreszcie się
obudziła, nie wiedziała, czy jest jeszcze noc, czy już nastał dzień. Sypialnię
wypełniał szarawy mrok, zegary nie chodziły. Wstała i podeszła do okna.
Mimo że na kalendarzu był dopiero październik, za oknem panował styczeń.
Śnieg grubym kożuchem pokrył dachy domów i samochody, kampus wyglądał jak
bezbrzeżne morze bieli. Wąskie ścieżki wydeptane wokół budynków przypominały
tunele pod szarym, niskim niebem.
W morzu bieli kilka drobinek ludzkich próbowało odśnieżać samochody i drzwi
wejściowe. Spostrzegła pana Armischa, administratora budynku, w którym
mieszkała, jak dzielnie walczy ze śniegiem oblegającym dom.
Przez chwilę patrzyła jeszcze przed siebie nie widzącym wzrokiem, a potem
poszła do kuchni, żeby sprawdzić, czy już włączyli prąd. Jakie to dziwne, że takie
błahe sprawy nadal mają dla niej znaczenie. Nawet kiedy człowiek ma złamane
serce i jego życie doznało wstrząsu, potrafi martwić się o to, czy uda mu się
zaparzyć kawę...
Ktoś zapukał do drzwi i przerażona zatrzymała się w pół kroku. Może to tylko
któryś z sąsiadów... Pewnie chce się dowiedzieć, czy u niej jest prąd i działa
telefon.
Szczelniej otuliła się szlafrokiem i poszła otworzyć.
W progu stał Jon i uśmiechał się. Jego kurtka pokryta była śniegiem. W
przelocie zauważyła, że trzyma coś w rękach, ale nie zauważyła co. Patrzyła na
niego bez słowa.
– Pan Armisch mnie wpuścił, domofony nie działają – wyjaśnił swobodnym
tonem, strzepnął śnieg z butów i wszedł do środka. – Obiecałem, że zejdę potem i
trochę mu pomogę. Strasznie napadało. Przyjechałbym wcześniej, ale o północy
zamknęli wszystkie drogi, bo były nieprzejezdne. Otworzyli je dopiero godzinę
temu.
– Jak się tutaj dostałeś? Ten śnieg i...
– Przyjechałem jeepem, ale doszedłem tu pieszo.
– Nie powinieneś... przychodzić – powiedziała – tylko dlatego, że wszystkiego
się dowiedziałeś... Nie warto było pokonywać całej tej drogi. Ja nie potrzebuję...
Nie słuchał; nie spuszczał oczu z jej twarzy.
– Wiedziałem! – zawołał z triumfem. – Wiedziałem, że masz szare oczy!
Dobrze zapamiętałem!
– Od kilku lat noszę kolorowe szkła kontaktowe. Skrzywił się lekko.
– Teraz jest o wiele lepiej. Moja dziewczyna była szarooka, wolę taką.
Uśmiechnął się i szybko spoważniał. Przyglądał jej się tak uważnie, że stropiła się
jeszcze bardziej.
– Callie – powiedział cicho i lekko dotknął jej policzka. – Moja Callie,
kochana...
Głos miał schrypnięty, w oczach pojawiły się łzy. Bała się na niego patrzeć. Nie
pojmowała, co się dzieje.
– Przyniosłem ci coś.
Gdy drżącymi dłońmi rozwinął pakunek, jej oczom ukazał się wielki bukiet
żółtych róż. Bursztynowe płatki ciepłym światłem rozświetliły szary mrok.
– Jon...
– Jesteś złotą księżniczką – szepnął i objął ją delikatnie. – Chciałem ci
przynieść bukiet polnych kwiatów, takich co rosną przy autostradzie, bo wiem, że
najbardziej lubisz właśnie takie, ale śnieg wszystko zasypał.
– Jon... – szepnęła i zaczęła płakać.
Wyjął bukiet z jej rąk i położył na stoliku. Potem wrócił, objął ją i zaczął
scałowywać z jej policzków łzy.
– Nawet nie wiesz, ile razy o tym marzyłem, ile razy wyobrażałem sobie tę
chwilę. Tak długo cię szukałem, że nie byłem w stanie cię poznać, kiedy wreszcie
przede mną stanęłaś.
Tuliła się do niego, nadal nie mogąc uwierzyć, że to, co się dzieje, jest prawdą.
Ogarnął ją spokój i wiedziała, że teraz zniesie wszystko i wszystkiemu stawi
czoło. Czuła się tak, jakby jej życie właśnie w tej chwili dopiero się rozpoczynało,
jakby stała na początku drogi prowadzącej w nieznane. Narodziła się na nowo, a
przeszłość odeszła. Ogarnęła ją radość i pewność, że szczęście jest możliwe.
– Callie, wszystko w porządku?
Uniosła głowę i uśmiechnęła się do niego.
– Jestem bardzo szczęśliwa i strasznie cię kocham.
Pocałował ją z czułością i spojrzał głęboko w oczy.
– Poznałaś mnie od razu, prawda? Jak tylko wszedłem do sali wykładowej? –
Tak. Ani przez chwilę nie miałam wątpliwości, że to ty.
– Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
– Nie chciałam powrotu przeszłości i bałam się, że będziesz czuł litość albo
uważał, że musisz coś zrobić. Jednocześnie myślałam, że moje życie ogranicza się
do tego, co osiągnęłam, czym się obwarowałam. Bałam się o siebie. Teraz
nareszcie zrozumiałam, że poczucie bezpieczeństwa to nie wszystko, że są rzeczy
ważniejsze.
– Dlatego powiedziałaś, że chcesz skończyć zajęcia z bliźniętami? Zrobiłabyś
to, żeby mnie nie widywać?
– Tak. Chciałam za wszelką cenę strzec własnego spokoju. Bałam się, że jeśli
zaczniesz częściej mnie widywać, będziesz musiał mnie poznać.
Wtulił twarz w jej jasne włosy i poczuł się jak tamten chłopiec w motelu.
Camilla uniosła głowę.
– Jon...
– Słucham, kochanie.
– Co ze Stevenem?
– Wszystko dobrze. Po twoim odejściu odbyłem z nim długą rozmowę i
zaczynam go rozumieć. Bardzo mu pomogłaś, właściwie wskazałaś mu, jak należy
żyć. Jestem ci za to bardzo wdzięczny. Mam w stosunku do ciebie wielki dług.
– W takim razie jesteśmy kwita.
W jego oczach zobaczyła wesołe iskierki.
– Jasne. Ale ja i tak zamierzam przez całe życie okazywać ci, jak wiele ci
zawdzięczam.
Puścił ją, pochylił się i pogłaskał grzbiet Eltona.
– A teraz ubierz się ciepło i jedziemy. Spojrzała na niego spłoszonym
wzrokiem.
– Dokąd? Dlaczego?
– Przyrzekłem dzieciom, że przywiozę cię i zrobimy wielkie przyjęcie.
Wszyscy na Ciebie czekają. Ty się ubieraj, a ja zejdę na dół i pomogę panu
Armischowi odgarniać śnieg. Pospiesz się.
Camilla uśmiechnęła się przekornie.
– Nie mów mi, co mam robić; nie mam już siedemnastu lat.
Twarz Jona nagle spoważniała.
– Gdybym ci wtedy dokładniej powiedział, co masz robić, nie
zmarnowalibyśmy dwudziestu lat życia. – Rozpogodził się i wziął ją w ramiona. –
A teraz musimy szybko nadrobić stracony czas.
Patrzyła na niego, szczęśliwa i wyczekująca.
– Masz rację. Przez całe życie będziemy nadrabiać stracony czas, i każda
sekunda naszego życia będzie cudowna. Wiem, że tak będzie.