18
Nagle Dziewiąty podskakuje w fotelu.
O w mordę! - woła. - Czwarty, patrz! Przenieśli się!
Kto się przeniósł?
Wyjmuję mu z ręki tablet. Błękitne punkciki oznaczające nas,
Gardów, zmieniły położenie. Co prawda nie wszystkie, wciąż jest
jeden na Jamajce i dwa w Chicago, ale trzy znajdują się teraz na
wybrzeżu Afryki, a jeden zapalił się w Nowym Meksyku. Rozluźniam
się, widząc, że żadnego nie ubyło, ale nie mogę pojąć, w jaki
sposób tak błyskawicznie przeniosły się z miejsca na miejsce.
Jak oni to zrobili? - wytrzeszczam oczy.
Nie mam pojęcia - odpowiada Dziewiąty. - Zupełnie jakby się
teleportowali albo zrobili skok w przestrzeni. Może znaleźli gwiezdne
wrota albo coś w tym rodzaju?
Henri mówił, że nie ma czegoś takiego jak gwiezdne wrota. –
Potrząsam głową.
Jasne. A niektórzy mówią, że poza Ziemią nie ma życia. Sporo
ich nawet jest...
Co racja, to racja. Henri mógł się mylić.
Dziewiąty, zobacz. - Zwracam jego uwagę na tablet. - Jeden
Garda jest w Nowym Meksyku. Niedaleko miejsca, gdzie według
ciebie może znajdować się nasz statek. To na pewno nie jest zbieg
okoliczności. Myślisz, że on go szuka?
Oby nie... Na to jest jeszcze za wcześnie. Musimy odwalić
kawał roboty, zanim odlecimy z Ziemi.
Nie spuszczając wzroku z błękitnego punktu pulsującego w
Nowym Meksyku, naciskam zielony trójkąt pokazujący miejsce
ukrycia loryjskich statków kosmicznych. Nie ma mowy, żeby ten
ktoś przypadkiem znalazł się nagle tak blisko tej kryjówki. A jeśli
dodać fakt, że Sara (i przypuszczalnie też Sam) podobno jest „na
zachodzie"... Cóż, więcej nie trzeba, aby mnie przekonać.
Dziewiąty, mówiłem poważnie. Jedziemy tam. Do Nowego
Meksyku. Natychmiast. Wszystko, co widzieliśmy, wszystko, czego
się dowiedzieliśmy, wskazuje na to, że musimy się tam znaleźć jak
najszybciej.
Zrywam się i wybiegam do kuchni po swój kuferek, który
zatrzaskuję i stawiam pod drzwiami windy.
Bernie! - wołam.
Bernie Kosar przybiega, niosąc w zębach kość ze steku.
Dziewiąty idzie za mną.
Stary... Zaczekaj. Nie ma mowy, żebyśmy lecieli teraz do
Nowego Meksyku, zwłaszcza po tym, co widzieliśmy przed chwilą!
Oni się teleportują. Zanim wsiądziemy do windy, mogą już być na
Antarktydzie albo w Australii! Wciąż jest w tym wszystkim za dużo
niewiadomych. Nie mamy nawet pewności, że tam naprawdę jest
nasz statek. A jeśli to pułapka?
Dziewiąty staje w progu, krzyżując ramiona na piersi. Wiem, że
wyglądam jak wariat, ale mimo wszystko naciskam klawisz
przywołania windy, udając, ze nikt nie stoi mi na drodze.
I tak musielibyśmy tam pojechać - trajkoczę gorączkowo. –
Nawet jeśli ten Garda ma zniknąć, zanim dotrzemy na miejsce.
Nowy Meksyk wciąż jest dla nas najbardziej oczywistym celem. Nie
mamy w zasadzie innego wyjścia.
Wiem, że muszę za wszelką cenę go przekonać i zmobilizować.
Możemy wziąć stąd trochę broni - dodaję.
Od natłoku myśli aż kręci mi się w głowie. Biegnę do sali
treningowej, kierując się prosto do zbrojowni, przeskakując po
drodze maty leżące na podłodze. Nagle z góry dochodzi
metaliczny szczęk pierścieni do zawieszania przyrządów
treningowych i tuż przede mną ląduje Dziewiąty, ostrzegawczym
gestem wyciągając przed siebie ręce.
Zaraz. Poczekaj chwilę, chłopaku. Odetchnij. - Obraca
dłonie w moją stronę. - Moim zdaniem powinniśmy jechać do
Paradise.
Jaja sobie ze mnie robisz? Teraz chcesz jechać do Ohio? –
Zabiję go chyba.
Kiedy spałeś, przemyślałem parę rzeczy. Musimy wrócić do
miejsca, gdzie znalazłeś tablet. Opowiadałeś, że były tam różne
papiery, nie mówiąc już o szkielecie i mapach. Uważam, że czegoś
nam brakuje, jakiegoś przedmiotu, bez którego nie damy rady
pokonać Setrakusa Ra.
Nic nie kapujesz. - Przepycham się obok niego, wchodząc na
siłę do zbrojowni. - To, co się dzieje na zachodzie, dzieje się
dokładnie w tej chwili. Masz samochód?
Nie mówiąc ani słowa, Dziewiąty popycha mnie mocno w
plecy. Z trudem udaje mi się utrzymać równowagę. Nie odwracam
się jednak, stoję tyłem do niego, gotując się ze złości.
Mam samochód - odpowiada Dziewiąty - jest tylko jedno ale:
najpierw jedziemy do Paradise. Potrzebne nam wszystko, co może
pomóc w walce.
Zapomnij.
Odwracam się i rewanżuję pchnięciem w pierś, a w następnej
chwili, zanim zdążę się zorientować, Dziewiąty łapie mnie za
dłonie, podrywa mi ręce do góry i podcina nogi, przewracając na
ziemię.
Bernie Kosar ostrzega nas krótkim szczeknięciem, że mamy
przestać.
Spoko. - Dziewiąty odgania go machnięciem ręki. –
Powiedzmy, że to mały trening przed wyjazdem do Ohio.
Tak jest. Trenujemy. - Spluwam, podnosząc się z podłogi. - Nie
oszczędzamy się.
Dziewiąty zaczyna zwykłym prostym, który blokuję, ale prawego
sierpowego nie udaje mi się uniknąć. Dostaję w żebra jak taranem
i padam na kolana, ściskając się za bok, a wtedy on kopie mnie
prosto w mostek, przewracając na plecy.
No dawaj! - woła. - Postaraj się trochę! Chcesz jechać na
pustynię, walczyć nie wiadomo z kim, a mnie nie dasz rady?
Zrywam się na równe nogi i funduję mu małą niespodziankę:
czysty, celny cios w brzuch. Zgina się wpół, a wtedy poprawiam
kolanem w twarz.
Dobrze, Czwarty! O to chodzi! - Uśmiecha się cały
rozpromieniony, chociaż z pękniętych warg cieknie mu krew.
Okrążamy się czujnie. - Coś ci powiem - ciągnie Dziewiąty. - Widzę,
że chyba jednak nie będzie z tobą az tak łatwo, więc proponuję
układ: jeśli mnie pokonasz, jedziemy do Nowego Meksyku.
Natychmiast. I nawet pozwolę ci prowadzić. Ale jeśli to ja wygram,
posiedzimy tutaj jeszcze kilka godzin, zbierzemy trochę informacji i
wymyślimy porządny plan, dla odmiany konkretny. A potem
pojedziemy do Paradise i zbadamy piwnicę.
I to ja mam być tchórzem? - parskam drwiąco.
Okrążamy się dalej, doskakując do siebie na krótkie
zwarcia i wymieniając potężne ciosy. Raz udaje mi się trafić go
prawym łokciem; czuję wyraźnie, jak od siły uderzenia pęka mu
żebro. Robię szybki obrót, żeby poprawić drugim łokciem, ale
zanim zdążę to zrobić, on kopie mnie mocno w lewe kolano.
Chrząstki pękają, a piekący ból poraża całą nogę. Chociaż
utykam, daję radę wyprowadzić jeszcze kilka ciosów, ale jestem
unieruchomiony, dzięki czemu Dziewiąty zyskuje nade mną sporą
przewagę. Obiega mnie szybko i podbija zdrową nogę, na której
się opieram. Przy upadku uderzam głową w podłogę i świat znika
w wybuchu oślepiającej bieli, a po odzyskaniu orientacji czuję, że
usiadł mi na piersi i przygniata ręce kolanami do boków. Koniec
walki. Straciliśmy szansę na dotarcie do Gardy, który pojawił się na
zachodzie.
Przyniosę kamień uzdrawiający - mówi Dziewiąty i powoli
wstaje ze mnie.
Widzę jak przez mgłę, że wychodzi z sali treningowej, trzymając
się za bok. Bernie Kosar skomle cicho.
Ty idioto! - wołam za nim na całe gardło. - Nie można
rozstrzygać spraw w taki sposób! Nic cię nie obchodzi, że ten
Garda w Nowym Meksyku jest sam i może zginąć?
Jesteśmy żołnierzami, Johnny! - Głos Dziewiątego niesie się
dudniącym echem po całym apartamencie. - A żołnierze giną!
Przysłano nas tutaj, żebyśmy wyćwiczyli się w walce, a potem ją
stoczyli. I to prawda, że niektórzy z nas nie przeżyją. Tak już jest na
wojnie.
Powoli, kuśtykając na zdrowej nodze, przechodzę do salonu.
Za oknami zachodzi słońce. Bernie Kosar siedzi na podłodze w
ostatnim skrawku pomarańczowego światła.
Spogląda na mnie, błagając, żebyśmy spokojnie zaplanowali co
dalej.
Dziewiąty staje w drzwiach, przyciskając kamień uzdrawiający
do boku. Potem rzuca mi go, a ja od razu kładę go na kolanie. Ból
nie ustaje, ale chrząstka powoli zaczyna się zrastać. Wkrótce jest
po wszystkim i już nic nie boli. Opieram się dłonią o framugę okna.
Skoro nie jedziemy do Nowego Meksyku, to zajmijmy się
Setrakusem Ra - proponuję. - Teraz. We dwóch. Może jeśli go
zabraknie, pozostali Mogowie umrą sami. W ten sposób ocalimy
dwa światy.
Dziewiąty siada na skórzanej kanapie, kładąc nogi na niskim
stoliku ze szklanym blatem.
Przykro mi, Johnny - wzdycha, zamykając oczy - ale oni będą
walczyć nawet po jego śmierci, tak jak my walczymy, chociaż nie
żyje Pittacus Lore. Wciąż chcesz iść na łatwiznę. Przestań, spójrz
prawdzie w oczy: będziemy się zabijać do ostatniego żołnierza.
Wyglądam przez okno, zbierając siły, aby powiedzieć to, co
cisnęło mi się na usta już od wielu tygodni, jeszcze nawet przed
przeczytaniem listu, który zostawił mi Henri.
Pittacus nie umarł. To ja nim jestem.
Coś ty powiedział?
Odwracam się, stając z nim twarzą w twarz.
Pittacus Lore to ja - powtarzam z naciskiem.
Dziewiąty odrzuca głowę w tył, wybuchając dzikim śmiechem.
O mało nie przewróci się razem z kanapą.
Pittacus to ty? Skąd ci to przyszło do głowy?
Czuję to - odpowiadam. - Dlatego właśnie Lorien, zamiast
umrzeć, zapadła w hibernację. Pittacus żyje we mnie.
Co ty nie powiesz? A wiesz co? Ja chyba też to czuję. - Krzywi
się drwiąco, obmacując sobie tors. - Ale czekaj, czekaj. Jeśli
naprawdę tak jest, to chyba się nie pomylę, mówiąc, że właśnie
spuściłem łomot najsilniejszemu i najmądrzejszemu - to ostatnie
słowo wypowiada ze szczególnym naciskiem - z całej loryjskiej
Starszyzny. Co to może oznaczać?
Ze miałeś szczęście - wzdycham, żałując, że się odzywałem.
Poważnie? To zabrzmiało tak, jakbyś miał ochotę na rewanż.
Dość tego, mówi Bernie Kosar. Przestańcie się bić. Szkoda
waszej siły.
W porządku - odpowiadam głuchy na jego prośby. - Może
być rewanż.
Jeśli chcesz znowu się zmierzyć, to w innym miejscu. A żeby
było ciekawiej... Pittacusie... proponuję, żebyśmy wzięli do walki po
jednym gadżecie z naszych kuferków.
Dobra.
Unoszę wieko, sięgając bez namysłu po sztylet z diamentową
klingą. Od dotyku rękojeść zaczyna wibrować, owijając się
błyskawicznie dookoła mojej pięści. Resztki popiołu ze zwłok
Mogadorczyków wciąż trzymają się w rowkach i żłobieniach, a
jego woń budzi we mnie głód kolejnej walki.
Dziewiąty chwyta w prawą dłoń znaną mi krótką srebrną pałkę.
No dobrze, to mnie już trochę stresuje; widziałem na własne oczy
w mogadorskiej bazie, jak zmasakrował nią stado pikenów.
Widząc mój sztylet, kiwa na mnie ostrzegawczo palcem.
Zaraz, zaraz. Miał być jeden gadżet.
Biorę tylko ten sztylet. Nic więcej mi nie trzeba.
A ta elegancka bransoletka?
Aha. Zapomniałem o niej. No tak, ona chyba bardziej mi się
przyda. Dziękuję.
Wrzucam sztylet z powrotem do kuferka.
Chodź - rzuca Dziewiąty.
Idę za nim, puszczając mimo uszu błagania Berniego.
Przechodzimy przez cały apartament i wsiadamy do windy, nie
mówiąc ani słowa. Spodziewałem się, że wybierze do walki
ciemne podziemia wieżowca, gdzie nasze moce skryją się
pomiędzy filarami, za ścianami z grubego betonu, a tymczasem
winda rusza w górę. Po chwili wysiadamy. Przed nami są kolejne
drzwi. Dziewiąty wbija pięścią jakiś klawisz. Zamek otwiera się ze
szczękiem. Jesteśmy na dachu John Hancock Center.
Nie - kręcę głową, cofając się za drzwi. - Nie ma mowy.
Mnóstwo ludzi może nas tutaj zobaczyć!
Dziewiąty rusza przed siebie.
Nikt nas tutaj nie zobaczy. W tym cały urok mieszkania w
jednym z najwyższych budynków w mieście.
Nie chcąc wyjść na tchórza, idę za nim, nadrabiając miną,
choć trudno powiedzieć, żebym się czuł pewnie. Nie jestem
jednak przygotowany na potężne uderzenie wściekłego wiatru,
które niemalże wpycha mnie z powrotem do korytarza. Dziewiąty
kroczy dalej z rozwianą grzywą czarnych włosów; mam wrażenie,
że zupełnie nie zwraca uwagi na wichurę. Jego biała koszulka
wydyma się jak żagiel, więc ją zrzuca i wypuszcza; porwana
prądem powietrza leci daleko za krawędź dachu. Na samym
środku Dziewiąty przystaje i potrząsa dłonią. Na ten gest srebrna
pałka wydłuża się do prawie dwóch metrów, lśniąc jaskrawą czer-
wienią. Mój przeciwnik odwraca się i kiwa na mnie, żebym
podszedł. Biorę głęboki wdech i ruszam przed siebie jak li-
noskoczek, stawiając stopy równo jedna za drugą, inaczej w ogóle
nie mógłbym iść. Stoimy w cieniu potężnej białej iglicy, która
wznosi się po przeciwnej stronie dachu. Gdy się zbliżam, Dziewiąty
odwraca się i rusza biegiem prosto na nią.
Nie mam pojęcia, co zamierza zrobić, więc przystaję w
miejscu, obserwując go uważnie. A on, nawet nie zwalniając,
wskakuje na pionową płaszczyznę i pędzi po niej na sam szczyt.
Iglica kołysze się szarpana wściekłym wiatrem. Od samego
patrzenia kręci mi się w głowie. Dziewiąty zatrzymuje się, unosi
wysoko czerwoną pałkę i nagle, zanim zdążę się połapać, co robi,
ciska nią prosto we mnie. Gdy tylko wyleci mu z dłoni, rzuca się w
ślad za nią głową naprzód - i już mam dwa pędzące pociski,
których muszę uniknąć. Z ledwością udaje mi się uskoczyć przed
ostrym końcem pałki, która wbija się pod ostrym kątem w metalo-
wą belkę. Odwracam się, szukając wzrokiem Dziewiątego, i gdy
jest tuż przede mną, biję na odlew tak mocno, że leci w tył,
koziołkując przez cały dach.
Pałka weszła w metal tak głęboko, że muszę ją wyszarpnąć.
Henri nigdy nie uczył mnie posługiwać się taką bronią, ale mimo to
ruszam do ataku, kręcąc nią nad głową dzikiego młyńca.
Dziewiąty wstaje i przyjmuje pozycję bojową, szykując się do
odparcia ataku. Biorę zamach, mierząc pałką w jego korpus, ale
on paruje cios nadgarstkiem i natychmiast odpowiada
kopnięciem w świeżo zagojone kolano. Cofam nogę i uderzenie
chybia celu, udaje mu się jednak dosięgnąć dłońmi pałki.
Zaczynamy ją sobie wyszarpywać, przepychając się dookoła po
dachu, zadając sobie kopniaki i unikając ich albo je blokując. W
pewnej chwili Dziewiąty unosi mnie telekinezą. Z początku próbuję
się opierać, ale potem dociera do mnie, że wykorzystując silny
wiatr, który tutaj wieje, mogę zyskać przewagę. Kiedy czuję solidny
powiew, daję mu się ponieść, synchronizując z nim silne szarp-
nięcie i obrót pałki, i w ułamku sekundy ląduję za plecami
Dziewiątego, dusząc go jego bronią.
Powinniśmy już być w drodze do Nowego Meksyku - warczę,
ciągnąc go z powrotem do windy.
A on odrzuca głowę w tył, trafiając mnie prosto w nos.
Wypuszczam pałkę z rąk. Dziewiąty zabiera ją, patrząc, jak cofam
się na oślep i wpadam na skrzynkę elektryczną.
Sam to wymyśliłeś, Johnny, czy tako rzecze Pittacus? - prycha
kpiąco, biorąc zamach.
W ostatniej chwili włącza się moja bransoleta, odchylając tor
opadającej pałki, która trafia w skrzynkę elektryczną, przecinając
ją na pół. Iskry buchają ze środka istną fontanną, obsypując
wszystko, w tym moją tarczę i mnie samego. Pozwalam, aby moja
koszulka zajęła się od nich. Tarcza wyłącza się, a Dziewiąty patrzy
zdębiały, jak fale ognia mnie pożerają.
Szybko jednak otrząsa się z zaskoczenia.
Dlaczego nie zamieniłeś się w żywą pochodnię, kiedy
walczyliśmy po tej samej stronie?
Oblepiające mnie płomienie szumią i trzeszczą targane silnym
wiatrem. Ruszam w jego stronę. Może dla niego to jest zabawa.
Dla mnie nie.
To już koniec? - pytam.
Jeszcze nie całkiem. - Dziewiąty uśmiecha się znacząco.
Nabieram ognia w dłoń i tworzę z niego niedużą kulę. Chcę
rzucić mu ją pod nogi. Może wtedy dotrze do niego, że to wszystko
nie bawi mnie w najmniejszym stopniu. Ale on odbija pocisk
końcem pałki jak hokeista krążek. Rzucam w niego jeszcze dwie
takie same kule, każdą z nich szybszą od poprzedniej, jednak on
odpycha je siłą umysłu. Pierwsza toczy się na bok i wypala, nie
powodując szkód, ale druga trafia w obudowę olbrzymiego
wentylatora, która topi się od ciepła, a wiatr dokańcza dzieła,
zrywając ją i odsłaniając potężne łopaty.
Unoszę dłonie nad głową, aby stworzyć ognisty pocisk wielkości
lodówki, ale kiedy kula zaczyna rosnąć, Dziewiąty rzuca się na
mnie, chwytając pałkę oburącz i kładąc jej koniec na swoim
ramieniu. Gdy jest już blisko, zapiera jeden jej koniec o ziemię i
wybija się, opierając się na niej całym ciężarem. Mierzy przy tym
stopami prosto w moją pierś skąpaną w płomieniach. Krzyczy z
bólu, gdy podeszwy jego butów zanurzają się w nich, a ja lecę w
tył, tocząc się jak piłka. Świat, który jeszcze przed sekundą
widziałem na czerwono i żółto, nagle robi się szary i niebieski.
Podczas ostatniego obrotu dociera do mnie, że zaraz wpadnę na
niczym nieosłonięty wentylator. Czepiam się ziemi rozłożonymi sze-
roko rękami i nogami, zatrzymując się o centymetry od wirnika.
Wentylator ma tak silny ciąg, że gasi prawie całkowicie resztki
przytłumionych koziołkowaniem płomieni. Silnym rzutem ciała
usuwam się na bok.
Próbujesz się ochłodzić? - pyta Dziewiąty, opierając dłonie
na biodrach, jakby po prostu przyglądał się mojej technice. Zdążył
już zrzucić nadpalone buty.
Dopiero się rozgrzewam!
Zrywam się na równe nogi gotowy do dalszej walki.
Dziewiąty rzuca się w lewo, ja za nim. Daje susa nad jakimiś
rurami i ląduje na uniesionym występie otaczającym krawędź
dachu. Robię dokładnie to samo. Stoimy teraz na skraju
trzystumetrowej przepaści nad ulicą. I wtedy Dziewiąty robi krok
naprzód, prosto w tę przepaść. Jestem w kompletnym szoku.
Rzucam się na pomoc, krzycząc dziko, ale kiedy wychylam się
poza krawędź dachu, okazuje się, że on wcale nie spadł. Stoi na
szybie okiennej poniżej występu - wyciągnięty poziomo, z rękami
na piersi i tym swoim szerokim uśmiechem na twarzy. Próbując go
złapać, wychyliłem się za daleko i teraz walczę o odzyskanie rów-
nowagi, rozpaczliwie wywijając rękami. To jednak już niemożliwe -
nagle zaczynam się osuwać. Dziewiąty podbiega po ścianie i
częstuje mnie potężnym podbródkowym, wyrzucając w powietrze.
Zanim jednak zdążę spaść na dach, łapie mnie za gardło i obraca
się, tak że zawisam ponad przepaścią.
A teraz posłuchaj, Numerze Cztery - mówi. - Mogę cię
postawić z powrotem na dachu. Musisz tylko powiedzieć jedno
zdanie. - Ściskaną w wolnej dłoni pałkę unosi nad głową. -
Powiedz, że nie jesteś Pittacusem.
Chcę go kopnąć, ale on prostuje rękę i nie mogę go do-
sięgnąć. Rozhuśtałem się tylko jak wahadło.
Powiedz to - powtarza, zaciskając zęby.
Otwieram usta, ale nie potrafię wyprzeć się tego, w co wierzę i
czego jestem absolutnie pewien. Naprawdę wierzę, że Pittacus
Lorę to ja. Wierzę, że jestem tym, który potrafi położyć kres tej
wojnie i zrobi to.
Najpierw chcesz gnać na złamanie karku do Nowego
Meksyku, żeby szukać naszego statku - cedzi Dziewiąty - i nawet
nie przyjdzie ci do głowy, że to może być pułapka. Potem roi ci się,
że możemy załatwić Setrakusa Ra, kiedy nawet mnie nie możesz
pokonać w walce wręcz. Nie jesteś Pittacusem. Źle ci się wydaje.
Dosyć tych bredni. Chcę to usłyszeć, Czwarty.
Jeszcze mocniej zaciska palce na moim gardle. Oczy zachodzą
mi mgłą. Spoglądam w bezchmurne niebo, które nagle zasnuwa
się czerwienią, tak jak tamtego dnia, gdy Mogadorczycy zaczęli
inwazję na Lorien. W krótkich jak mgnienie przebłyskach widzę
twarze Loryjczyków, którzy polegli w tej rzezi. Ich krzyki dźwięczą
echem w moich uszach. Widzę ognie wybuchów, pożogę, kres
niezliczonych istnień. Widzę loryjskie dzieci w paszczach kroili. Żal
nad ich losem jest tak bolesny, tak przytłaczający, że w obecnej
chwili nie potrafię przeciwstawić się niczemu, nawet Dziewiątemu,
który miażdży mi gardło.
Powiedz to! - rozkazuje.
Nie mogę - z największym trudem wyduszam słowa przez
ściśniętą krtań.
Masz urojenia! - wrzeszczy Dziewiąty.
Jego chwyt jest coraz mocniejszy. Teraz widzę bomby
spadające na Lorien. Widzę moich rodaków rozrywanych przez
eksplozje i moją planetę ogarniętą zniszczeniem. Wszędzie piętrzą
się stosy ciał, na szczycie jednego z nich dostrzegam zwłoki
mojego ojca odzianego w swój srebrnoniebieski strój.
Dziewiąty potrząsa mną z całej siły, aż zarzucam dziko nogami.
Nie jesteś Pittacusem!
Zaciskam powieki, aby uciec przed zamgloną wizją masakry,
truchlejąc na myśl o tym, co nastąpi po niej. Oczyma duszy widzę
słowa listu Henriego: „Było was dziesięcioro. Kiedy przyszliście na
świat, Lorien rozpoznała w was niezłomne serca, nieugiętą wolę i
dar współczucia. To przesądziło o waszym przeznaczeniu: mieliście
zająć miejsce loryjskiej Starszyzny. Oznacza to, że w przyszłości ci z
was, którzy przeżyją, zdobędą moc przewyższającą wszystko, co
do tej pory zrodziła Lorien, staną się potężniejsi nawet niż
Starszyzna, od której otrzymaliście Dziedzictwa. Mogadorczycy o
tym wiedzą i właśnie dlatego tak zawzięcie was ścigają".
Cokolwiek to ma znaczyć, i tak wiem, że Dziewiąty mnie nie
zabije. Każdy z Gardów, Pittacus czy nie Pittacus, jest zbyt cenny. A
przede wszystkim zgromadzenie nas wszystkich razem do walki
ramię przy ramieniu jest daleko ważniejsze niż jakakolwiek osobista
rozgrywka pomiędzy nim a mną. Marna to jednak pociecha, kiedy
wciąż dyndam nad przepaścią. Nagle czuję, że wiatr lekko się
zmienia, a potem dłoń zaciśnięta na moim gardle otwiera się i
żołądek podjeżdża mi do gardła. Zaczynam spadać. Czyżbym się
mylił? Jak to możliwe? Ale nie, po niespełna sekundzie uderzam
stopami o twarde podłoże. Otwieram oczy - znów stoję na dachu.
Dziewiąty odwraca się i odchodzi ze spuszczoną głową. Potrząsa
ręką, a długa czerwona pałka kurczy się do długości dłoni,
przybierając swój zwykły srebrny kolor.
Następnym razem cię puszczę! - woła do mnie przez ramię
.
19
Leżę twarzą w dół na rozgrzanym, parzącym piasku. Mam go
wszędzie: w ustach, w nosie, ledwo mogę oddychać. Wiem, że
muszę wstać. Próbuję się obrócić, ale ból promieniujący z głębi, z
samych kości, jest nie do wytrzymania. Zaciskam powieki, starając
się zablokować sygnały bólu dobiegające z całego ciała.
Wreszcie udaje mi się zebrać w sobie na tyle, aby usiąść, ale gdy
kładę dłonie na gorącym piasku, by podźwignąć się na nogi,
parzy niemiłosiernie. Opadam z powrotem na plecy.
Marina, gdzie jesteś?—jęczę.
Marina nie odpowiada. Nie mogę jeszcze otworzyć oczu, ale
nasłuchuję uważnie odgłosów wydawanych przez żywe istoty. Na
razie jednak w uszach mam tylko szum wiatru i świst piasku sma-
gającego mnie ze wszystkich stron.
Przy kolejnej próbie wydobycia głosu z gardła udaje mi się tylko
wyszeptać:
Marina! Pomóżcie mi. Ósmy? Ella? Jesteście tu?
Mam taki mętlik w głowie, że wołam nawet Craytona, ale gdy
pełna nadziei oczekuję na odpowiedź, nagle przed oczami staje
mi wstrząsający obraz jego zwłok. Przeżywam wszystko od
początku, łzy Elli i bitwę z Mogami, a na końcu biorę Marinę pod
rękę i słyszę głos Ósmego: „No dobrze, ruszamy
Z nieba leje się taki żar, że włosy na karku i ramionach parzą
mnie żywym ogniem. Udaje mi się wreszcie obrócić na plecy;
unoszę dłoń, osłaniając oczy przed oślepiającym blaskiem słońca,
a potem powoli otwieram powieki, nieustannie przy tym mrugając.
Nie widać nikogo. Wszędzie tylko piach. Wstaję z wysiłkiem. W
uszach rozbrzmiewa mi echo słów Ósmego: „Oby tylko się udało.
Nigdy nie próbowałem teleportować innych”.
Cóż, wygląda na to, że się nie udało. W każdym razie nie w
moim wypadku albo inaczej: nie powiodło się wszystkim razem.
Gdzie trafiły Ella i Marina? Czy są razem? Czy Ósmy jest z nimi, czy
też może rozrzuciło nas po całym świecie? Te wszystkie pytania,
szkice każdej prawdopodobnej sytuacji, tłuką mi się po głowie w
szaleńczym wirze. Gdyby się okazało, że oprócz śmierci Craytona
spadło na nas drugie nieszczęście i zostaliśmy rozdzieleni, to je-
steśmy znacznie dalej od osiągnięcia naszego celu. Wszystkie
nasze wysiłki, wszystko, co poświęciliśmy, aby dotrzeć do Indii i
odnaleźć Ósmego, mogło pójść na marne.
Jestem sama, nad głową mam rozżarzone piekącym słońcem
niebo bez jednej chmurki i nie wiem, gdzie się znajduję ani jak
mam tutaj znaleźć żywą duszę, choćby zwykłego człowieka, o
loryjskim Gardzie nie wspominając. Rozglądam się na wszystkie
strony ożywiona nadzieją, że zaraz zza wydmy wyłoni się Marina i
pomacha do mnie, a za nią będzie szła Ella albo że w tym pylistym
bezkresie dojrzę roześmianego Ósmego fikającego kozły na
piachu. Nic z tego. Otacza mnie bezludna pustynia.
Przypominam sobie, co Ósmy mówił o tym urządzeniu do tele-
portacji. To, gdzie się znalazłam, jest nieistotne, bo wiem, że w po-
bliżu musi znajdować się jedna z dużych brył loralitu. Co prawda
nie otrzymałam, tak jak on, Dziedzictwa teleportacji, ale mam na-
dzieję, że mimo to uda mi się wykorzystać ten najrzadszy z loryjskich
minerałów. Opadam na kolana i zaczynam kopać w piachu jak
szalona. Nie wiem, jak ustalić położenie tej bryły, nie wiem, gdzie
zacząć szukać, ale jestem doprowadzona do ostateczności. Nie
czuję nawet, że piach parzy mi palce.
Drążę wytrwale, ale znajduję tylko zwyczajne kamienie, małe i
pokruszone. Gdy brak mi już tchu, a pot zalewa oczy, przerywam
wreszcie pracę i siadam ciężko na piasku. Nie mogę sobie po-
zwolić na marnowanie energii. Muszę znaleźć wodę i schronienie.
Przekrzywiając głowę, wsłuchuję się w szum wiatru w nadziei, że
przyniesie mi jakiś znak, wskazówkę, ale nie, żadnych dźwięków,
żadnych głosów. Jak okiem sięgnąć, tylko piach i wydmy. Nie
pozostaje mi więc nic innego jak marsz. Oglądam się na słońce,
orientuję według własnego cienia i zaczynam brnąć przed siebie.
Kierunek: północ. Nic mnie nie chroni przed żarem z nieba, oczy
pieką od zalewającego je potu, a wiatr smaga piaskiem po całym
ciele. Wszystko to sprawia, że czuję się tak bezbronna jak jeszcze
nigdy. Gdzie się obrócę, wszędzie widać to samo. Zdaję sobie
sprawę, że mój organizm nie wytrzyma zbyt długo takiego skwaru.
Stawiam z wysiłkiem jeszcze kilka kroków, a potem robię się
niewidzialna, żeby uciec przed niesłabnącym upałem. Trudno
teraz będzie mnie znaleźć, ale nie mam wyboru. Potem unoszę się
telekinetycznie, niezbyt wysoko, tylko tyle żeby nie dotykać sto-
pami parzącego piasku. Widok z góry potwierdza moją
wcześniejszą obserwację - wszędzie jest dokładnie to samo:
piasek, piasek i jeszcze raz piasek. Za każdą kolejną wydmą
rozglądam się, mrużąc oczy, w nadziei, że dojrzę szosę albo inny
ślad cywilizacji. Ale nie, jedynym urozmaiceniem nieskończonego
piaszczystego krajobrazu są diabelsko złowieszcze kwitnące
kaktusy i kloce skamieniałego drewna. Czyste, bezchmurne niebo
wyśmiewa się ze mnie, bo nie ma na nim choćby najmniejszego
obłoczka, którym mogłabym się posłużyć do wywołania burzy z
piorunami. Rozrywam pierwszy mijany kaktus, ale czeka mnie
potworne rozczarowanie: jest w nim tak mało wody, że nawet nie
czuję jej w ustach.
W końcu, gdy znajduję się już niemalże u kresu wytrzymałości
fizycznej i psychicznej, na horyzoncie pojawiają się góry, dając
przynajmniej perspektywę ocalenia. Na oko znajdują się przynaj-
mniej dzień marszu, chociaż trudno mieć pewność w tej kwestii.
Dziś na pewno do nich nie dotrę i ta świadomość podcina mi
skrzydła. Muszę znaleźć schronienie, wiem o tym.
Porzucam zasłonę niewidzialności, mając nadzieję, że ktoś mnie
zauważy. Unosząc wzrok, dostrzegam pierwsze tego dnia chmury.
Serce uderza żywiej i nagle czuję odrobinę energii, o której nie
miałam najmniejszego pojęcia. Koncentruję się na chmurach, aby
skondensować odrobinę wody i spuścić ją sobie prosto na głowę.
Deszcz jest przelotny, ale uczucie wspaniałe. Tylko dzięki niemu
udaje mi się utrzymać na nogach, inaczej dałabym za wygraną.
Idę dalej, aż wreszcie zatrzymuje mnie niskie ogrodzenie z drutu
kolczastego. Tuż za nim widać na poły zasypaną piaskiem drogę
bez twardej nawierzchni. To pierwszy ślad cywilizacji na tym pust-
kowiu i moja radość jest tak wielka, że znajduję nawet siłę, aby
przyspieszyć kroku. Mniej więcej półtora kilometra dalej droga do-
biega do niewielkiego wzgórza. Udaje mi się wspiąć na nie i zejść z
drugiej strony, gdzie czeka na mnie mały cud: kilka niewysokich
budynków. Nie mogę uwierzyć własnym oczom. Nie wiem nawet,
czy powinnam im wierzyć. To musi być fatamorgana.
Ale nie. Im bliżej, tym te konstrukcje, ślady życia, sprawiają
wrażenie coraz bardziej autentycznych. Niestety z bliska widać
wyraźnie, że są podziurawione: to tylko niszczejące drewniane
szkielety porzucone na pastwę zaciętej, nieustępliwej pustyni. Te
zabudowania są dowodem na to, co czeka tych, którzy utkną w
takim miejscu. Trafiłam do miasta duchów.
Nie pozwalam jednak, aby gorzkie rozczarowanie powaliło
mnie na kolana. Muszę się skupić na tym, co mogę jeszcze tutaj
znaleźć. Zanim duchy zawładnęły miastem, była tu może kanali-
zacja? Albo chociaż studnia? Błąkam się pomiędzy szkieletami za-
budowań, obchodzę je dookoła, zaglądam do środka, a wszystko
to w poszukiwaniu wody. Całe moje istnienie sprowadza się teraz
do tego jednego niezbędnego składnika. Muszę znaleźć wodę.
Woda jest zawsze potrzebna, więc musi tutaj być, prawda?
Nieprawda. W każdym razie nie mogę jej znaleźć. Kiedyś pew-
nie była tutaj studnia, ale teraz jej nie ma. Zasypał ją piasek czy
zdewastowali przybysze z kosmosu? Kto to może wiedzieć? Ogar-
nia mnie czarna rozpacz, jakiej nie zaznałam jeszcze nigdy. Jestem
sama, bez wody, żywności i odpowiedniego schronienia.
Czy ktoś tutaj jest?! - wołam z całych sił. - Proszę, niech ktoś
się odezwie!
Gdzieś po prawej drewniana belka daje o sobie znać
szorstkim skrzypnięciem. Nie na taką odpowiedź liczyłam.
Zaglądam po kolei do wszystkich budynków. Tak jak się spo-
dziewałam, każdy następny jest bardziej pusty od poprzedniego.
Gdy nie mam już żadnych wątpliwości, że jestem tutaj całkiem sa-
ma, siadam pod ścianą rudery, która kiedyś, zdaje się, była skle-
pem spożywczym. Muszę trochę odpocząć. Dla czystej rozrywki
próbuję wyobrazić sobie półki pełne jedzenia i napojów, udając,
że przyszłam tu na zakupy, bo chcę przyrządzić wielki posiłek dla
wszystkich Gardów. Przy wymyślonym długim stole sadzam Marinę,
a po jej bokach Ósmego i Ellę. John zasiada w jednym końcu
stołu, a ja naprzeciwko, w drugim. Siłą fantazji dodaję też do na-
szej grupy dwa pozostałe numery: Dziewiąty i Piąty. Wśród żartów i
wygłupów opowiadamy sobie o różnych miejscach, które wi-
dzieliśmy. Wszyscy się śmieją i gratulują mi wspaniałej uczty, a ja
odpowiadam po prostu: bardzo się cieszę, że daliście radę się tu-
taj zjawić.
Macie jakieś ulubione wspomnienia z Ziemi? — pyta w mojej
wyobraźni Marina.
Teraz powiedziałbym - to mówi John - że nigdy nie było mi na
tej planecie lepiej niż w tej chwili. Czuję się bezpieczny i jestem z
wami.
Wszyscy zgadzamy się jednogłośnie, wznosząc toast za
szczęśliwe spotkanie. Numer Piąty wstaje i wychodzi, ale wraca po
chwili z olbrzymim tortem czekoladowym. Witamy go gromkim
aplauzem, błyskawicznie rozdając sobie talerze. Pierwszy kęs
ciasta to najprawdziwsza poezja, jeszcze nigdy nie jadłam czegoś
równie smacznego.
Rzecz jasna to wszystko ułuda. Jestem sama jak palec, zaczy-
nam tracić zmysły i siedzę w opuszczonym, walącym się sklepie na
środku pustyni. Czemu uważam, że tracę zmysły? Bo gdy budzę się
ze snu o uczcie, dociera do mnie, że poruszam żuchwą, jakbym
coś gryzła. Przeżuwam powietrze, uśmiechając się z błogością.
Potrząsam głową, odpędzając cisnące się do oczu łzy. Nie po to
walczyłam z Mogadorczykami i przeżyłam w ich więzieniu, nie po
to musiałam oglądać śmierć Katariny, aby samotnie zakończyć
życie na pustyni. Opieram czoło na podciągniętych wysoko kola-
nach. Trzeba wykombinować jakiś plan działania.
Gdy zostawiam za sobą miasto duchów, wciąż jeszcze jest
gorąco i duszno. Odpoczęłam nieco od upału, ale wiem, że
muszę iść dalej, w stronę gór, zanim całkowicie opadnę z sił. Po
pokonaniu około półtora kilometra na tej patelni mięśnie nóg
zaczynają rwać przeraźliwymi skurczami, a żołądek zwija się w
twardą kulę. Przywołując resztki energii, wyrywam siłą umysłu kilka
rosnących nieopodal kaktusów, z których udaje się wycisnąć
jeden pełny łyk wody.
Na niebie pojawiło się kilka postrzępionych chmur. Sięgam w
tę stronę swoim Dziedzictwem, chcąc wycisnąć z nich kolejną
burzę z piorunami, ale rezultat tych wysiłków to tylko olbrzymia
fontanna piasku, w którym tonę aż po kolana.
Pierwszy raz w życiu czuję coś więcej niż tylko lęk przed tym,
co mnie czeka. Zaczynam się bać, że nie przeżyję w tym miejscu.
Nie mam już siły. Starszyzna wybrała mnie do walki o ocalenie
naszej rasy, a ja zginę na pustyni.
Z każdym krokiem wpadam w większą panikę. Naprawdę za-
czyna mi odbijać. Trzeźwości umysłu starcza tylko na tyle, aby
zdać sobie sprawę, że nie mogę popaść w obłęd, bo sytuacja jest
tak groźna, że jeśli sobie na to pozwolę, to mogę zostać tutaj już
na zawsze. Aby nie ulec rozpaczy, przypominam sobie wczorajszy
wieczór, a potem wymyśloną ucztę z pozostałymi Gardami, chcąc
zaś uniknąć dekoncentracji, układam sobie w głowie, co mogła-
bym im w tej chwili powiedzieć.
Hej, Marino, jak się masz? Pytasz, co u mnie? jestem na pu-
styni, idę w stronę jakiejś góry. Z tego, co Ósmy opowiadał o swo-
ich poprzednich teleportacjach, domyślam się, że trafiłam do No-
wego Meksyku. Tracę już sity, Marino. Nie umiem powiedzieć, jak
długo jeszcze wytrzymam. Nie wiem, gdzie jesteście, ale proszę,
błagam, spróbujcie do mnie dotrzeć.
Ello... Bardzo żałuję Craytona. Wiem, jak cierpiałaś, widząc jego
śmierć i zostawiając go w tej jaskini. Obiecuję ci, że go pomścimy.
Sama stanę w pierwszym szeregu. Jeśli tylko uda mi się opuścić tę
pustynię, odpłacę Mogadorczykom za całą Lorien.
Ósmy. Nie udało mi się odnaleźć loralitu. Nie ma tutaj żywności,
wody, schronienia ani żadnych śladów cywilizacji. Jestem sama.
Powiedz mi, gdzie znajdę bryłę loralitu. Chcę stąd uciec i wrócić
do was.
Nie jest mi głupio, że rozmawiam w myślach z ludźmi, którzy
według wszelkiego prawdopodobieństwa są teraz na drugim
końcu świata. Zamykam oczy, rozpaczliwie nasłuchując odpowie-
dzi. Oczywiście nikt się nie odzywa, więc wlokę się dalej przed sie-
bie, z coraz większym trudem poruszając nogami. Zaczynam się
zataczać, najpierw w prawo, potem w lewo. W pewnym momen-
cie mało brakuje, a bym się przewróciła. Odzyskuję równowagę w
ostatniej chwili, ale w końcu nie mogę dłużej utrzymać się prosto i
padam na twarz. Przez jakiś czas czołgam się z zamkniętymi
oczami, aby nie oślepiało mnie światło słoneczne. Gdy wreszcie
unoszę wzrok, by sprawdzić położenie słońca na niebie, wydaje mi
się, że to musi być kolejna fatamorgana: kilkaset metrów przede
mną z piasku wyrasta solidna metalowa brama, wysoka na prze-
szło sześć metrów i najeżona spiralami z drutu kolczastego. Nawet
z tej odległości słychać buczenie prądu. Ogrodzenie, które zamy-
ka ta brama, znajduje się pod napięciem. No to już poważny argu-
ment za tym, że to jednak nie miraż.
Co jest za tym ogrodzeniem? Nie mam pojęcia, ale potrzebuję
pomocy i osiągnęłam stan, gdy robi się wszystko jedno, kto jej
udzieli. Po doczołganiu się pod bramę dźwigam się z niemałym
trudem, siadając na piasku i machając ręką nad głową. Oby tylko
mieli tutaj kamery.
Pomocy, błagam - szepczę, z ledwością przepychając słowa
przez wyschnięte na wiór gardło.
Brama ani drgnie. Nikt się nie pojawia. Opadam z powrotem
na piasek i zbieram resztki sił do kolejnej próby. Obracam się na
brzuch, aby najpierw powoli unieść się na kolana, a potem stanąć
na nogach. Muszę sprawdzić to ogrodzenie. Co mi tam prąd, gdy
jestem bliska śmierci z głodu i pragnienia. W pobliżu rośnie mały
kaktus. Wyrywam go telekinezą i opuszczam na siatkę, która spala
go w jednej chwili przy akompaniamencie trzasków i skwierczenia.
Zwęglone, dymiące resztki spadają na ziemię.
Osuwam się na kolana, padam ciężko na bok, a potem
obracam się na plecy i zamykam oczy. Na spieczonych wargach
wyrastają mi pęcherze. Gdzieś z tyłu dobiega ledwo słyszalny me-
chaniczny hałas, ale brak mi sił, aby unieść głowę i sprawdzić, co
to. Czuję wyraźnie, że tracę przytomność. W uszach świdruje mi
uporczywy gwizd, który wkrótce zamienia się w głuche dudnienie.
Kilka sekund później słyszę czyjś głos. Przysięgłabym, że to Ella.
Szósta, gdziekolwiek jesteś, mówi, to mam nadzieję, że wszyst-
ko w porządku.
Krztuszę się śmiechem, a potem zanoszę od szlochu. Gdyby
została mi choćby odrobina wilgoci, to na pewno pojawiłyby się
łzy.
Ello, odpowiadam, umieram na pustyni. Tej z górami. Zoba-
czymy się kiedyś na Lorien.
Znów dobiega mnie jej głos, ale tym razem nie mogę zrozu-
mieć słów. Zagłusza je nowy dźwięk, głośny i klekoczący. A potem
nagle mocny podmuch powietrza uderza mnie w twarz i burzy
włosy. Powoli otwieram oczy: nade mną wiszą trzy czarne helikop-
tery. Jacyś mężczyźni krzyczą, że mam podnieść ręce, ale ja mogę
tylko opuścić powieki.
20
Ella unosi się nad moją głową. Oczy ma przerażone, otwarte
szeroko, a z ust uciekają jej bąbelki powietrza. Nie mogę
zrozumieć, co się dzieje, jak się tam znalazła, skąd wszędzie tyle
wody. Kiedy próbuję ją złapać, ręce nie chcą mnie słuchać. Co
się ze mną stało po tej teleportacji? Twarz mam odrętwiałą i
potwornie boli mnie głowa, głęboko, pod oczodołami. Nogami
też nie mogę poruszyć, chociaż wkładam w to wszystkie siły. Mogę
tylko patrzeć, jak Ella wznosi się coraz wyżej, oddalając się ode
mnie. Skąd się wzięło tyle wody? Nagle zaczynam się trząść, ale
dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to ktoś szarpie mnie za
ramię, a potem dostrzegam Ósmego. Kędzierzawa czupryna
otacza jego głowę niczym czarna aureola. Nasz nowy towarzysz
łapie mnie jedną ręką pod pachę. Staram się nie zwracać uwagi
na jego zaniepokojoną minę, i bez tego najadłam się dosyć
strachu. Ósmy usiłuje pociągnąć mnie do góry, ale kuferek, który
trzymam pod packą, jest za ciężki.
Pozwalam, aby lodowata woda napełniła mi płuca. Nic
innego nie mogę zrobić. Ósmy kopnięciem wybija kuferek z moich
sparaliżowanych rąk i ciągnie za sobą. Powoli wypływamy na
powierzchnię. Rozglądam się gorączkowo za Szóstą, ale nigdzie
nie widać nawet jej jasnych, ufarbowanych na blond włosów.
Po wynurzeniu głowy widzę oślepiające, rozpalone słońce.
Wszędzie jak okiem sięgnąć — woda. Tuż obok nas kołysze się Ella.
Kilka minut oddychania świeżym powietrzem przywraca mi władzę
w kończynach i mogę już sama utrzymać się na powierzchni tak
jak ona. Ósmy tymczasem niestrudzenie przeklina naszego pecha.
Gdzie jest Szósta? — pytam, zanosząc się kaszlem i bez
przerwy rozglądając się dookoła.
W wodzie jej nie było! — krzyczy Ósmy. — Nie mam pojęcia,
czy przeniosła się razem z nami!
Dlaczego miała się nie przenieść? — pyta Ella, a w jej głosie
nagle odzywa się histeria.
Ósmy powoli wynurza się z wody i staje na jej powierzchni. Tym
razem nie przychodzi mu to z taką łatwością jak poprzednio.
Cholera! — Ze złością kopie przepływającą falę. - Wie
działem, że lepiej nie teleportować tylu osób!
Gdzie ona może teraz być? Jak ją znajdziemy? — piszczy Ella.
Nie wiem. Mogła nawet zostać w jaskini.
Ręce i nogi mam jeszcze ociężałe. Samo utrzymanie głowy nad
wodą kosztuje mnie sporo wysiłku.
Co? Przecież ona tam zginie! — wołam.
Ella też ma trudności z utrzymaniem się na wodzie. Ósmy
wyciąga ją na górę i sadza sobie na plecy. Dziewczynka czepia
się kurczowo rękami jego szyi.
Mogło ją też rzucić gdzieś indziej, tak jak nas — mówi Ósmy,
starając się, aby zabrzmiało to optymistycznie. — Tylko że nie
wiem, dokąd trafiła.
A my? Gdzie my jesteśmy? — pytam.
To akurat wiem — zapewnia z ulgą zadowolony, że tym
razem może udzielić dokładnej odpowiedzi. — Jesteśmy w Zatoce
Adeńskiej, a tam... — Wskazuje na widoczną w oddali linię
brzegową, której wcześniej nie zauważyłam — ... tam jest Somalia.
Skąd wiesz? — dopytuje się Ella.
Już tu kiedyś trafiłem — wyjaśnia chłodnym tonem.
Nie rozwija tematu, więc pewnie coś się za tym kryje.
Nie wiem zbyt wiele o Somalii poza tym, że trwa w niej
brutalny konflikt plemienny i szaleje wojna domowa, nie mówiąc o
nędzy, przez którą ludzie wciąż nie przestają się burzyć. Tak samo
nie wiem, czy starczy mi sił, aby dotrzeć do brzegu, czy to z
wykorzystaniem telekinezą czy też normalnie, płynąc pod wodą.
Nie wiem nawet, czy w ogóle chce mi się tam płynąć. Potrzebuję
czasu do namysłu.
Wiecie co? — odzywam się. — Zanurzę się na jakiś czas. Pod
wodą zużywam mniej energii, a tymczasem zastanowimy się, co
robić.
Zanim moja głowa zniknie pod powierzchnią, dogania mnie
wołanie Elli:
Poszukaj tam Szóstej!
Jej słowa są jak nagły zastrzyk nowych sił. Sama myśl o tym, że
mogę odnaleźć Szóstą, pobudza mnie, każąc zanurzyć się jak
najszybciej. Gdy jestem już głęboko, otwieram oczy. Woda jest
tutaj jeszcze błękitna pomimo sporej odległości od brzegu. Łowiąc
okiem jakiś ruch w głębinie, daję nura, ale to tylko niewielkie stado
tuńczyków. Powoli zataczam szerokie kręgi, wpatrując chociażby
odbłysku jasnych włosów Szóstej; kilka razy daję się nabrać kępom
falujących wodorostów. Unosząc głowę, dostrzegam na po-
wierzchni niewyraźny cień sylwetki Ósmego. Gdy mam już
pewność, że nie opuszczą mnie siły, zanurzam się głębiej, na samo
dno. Ruszam przed siebie w poszukiwaniu drogi, przebijając
wzrokiem ciemniejszą już wodę. Nagle zaczepiam przypadkowo
kolanem o wystający kawałek skały koralowej i rozcinam sobie
kolano. Kiedy mija pierwsze oszołomienie ostrym bólem, dotykam
rany, aby ją wyleczyć. Trwa to dłużej niż zazwyczaj. Jak się okazuje,
teleportacja odbiera nam siłę i szkodzi naszym Dziedzictwom.
Dobrze, że mogę bez problemu oddychać pod wodą. Mam
nadzieję, że ten stan nie potrwa długo — źle by było, gdybyśmy
nagle stali się bezbronni.
Idąc przed siebie, odnajduję wreszcie swój kuferek, a tuż obok
— kuferek Ósmego. Kilka metrów dalej dostrzegam błękitną bryłę
loralitu. Kuferki ani drgną, kiedy chcę je unieść, jestem zbyt
osłabiona. Unoszę głowę i widząc cień Ósmego, który nadal tkwi
dokładnie w tym samym miejscu, postanawiam, że najlepiej
będzie poprosić go o pomoc. Wynurzając się na powierzchnię,
przepływam przez ławicę przepięknych pomarańczowych ryb.
Nie ma tam Szóstej — melduję, wystawiając głowę z wody —
ale na dnie znalazłam loralit, a tuż obok niego nasze kuferki.
Zabierzmy je i teleportujmy się w jakieś inne miejsce. Może trafimy
tam, gdzie Szósta.
Żeby się teleportować, trzeba być blisko loralitu — zauważa
Ella. — Jak tam dopłynę? Nie umiem wstrzymać oddechu na tak
długo.
I nie musisz — oznajmia Ósmy, uśmiechając się szeroko.
Masz takie Dziedzictwo, że zamieniasz się w żywą torpedę,
której inni mogą się uczepić? — pytam.
Lepiej — odpowiada, sięgając do kieszeni.
Na jego dłoni leży zielony kryształ, który wyciągnął przed chwilą
ze swojego kuferka. Kryształ najpierw zaczyna lśnić, a potem nagle
bucha z niego potężny prąd powietrza. Ósmy kieruje podmuch
prosto w wodę, żłobiąc płytki krater.
Chodźcie, szybko!
Wskakuje do niego. Wpadamy za nim do dziury w wodzie. Ósmy
wyciąga wolną rękę w moją stronę. Ella chwyta się mnie z drugiej
strony.
Uwaga, za chwilę bardzo szybko polecimy w dół — ostrzega
Ósmy. — Trzymajcie się blisko mnie, bo woda zamknie się nad
nami. Ello, kiedy będziemy już na dnie, musisz jak najdłużej
wstrzymać oddech, żebym zdążył zabrać nasze kuferki.
Rozglądajcie się też za Szóstą — dodaję.
Ella ściska mnie za rękę.
Znajdziemy ją, jeśli tylko gdzieś tam jest.
Ósmy opuszcza kryształ, celując nim w dno oceanu.
Jazda! — krzyczy na cały głos.
W jednej chwili spadamy jak kamień. Woda odpychana przez
wicher wydobywający się z kryształu rozstępuje się przed nami i
zlepia z powrotem metr, może dwa za plecami Elli. Spuszczamy się
na dno zamknięci w bańce powietrza. Ósmy wyje z euforii. Ja też
nie mogę się powstrzymać. Nagle Ella szarpie mnie za ramię.
Szósta potrzebuje pomocy! — woła. — Powiedziała, że jest
na pustyni!
Jak to? — Odrywam wzrok od rozmazanych w pędzie obłych
sylwetek ryb, rekinów i kałamarnic. — Skąd wiesz?
Ella milczy przez moment, a potem odkrzykuje:
Nie wiem skąd! Przed chwilą usłyszałam w myślach jej glos!
Rozmawiałam z nią! Mówiła, że umiera!
Na pustyni? To znaczy, że trafiła do Nowego Meksyku! —
krzyczy Ósmy.
Musimy dostać się tam natychmiast! — wołam.
Jesteśmy już na dnie. Zapadając się w mule, próbujemy iść,
ale tutaj nie można poruszać się szybko. Woda wypycha naszą
bańkę na powierzchnię, a kryształ wkrótce staje się bezużyteczny
— mąci tylko wodę przed nami, robiąc mały wir. Oglądam się na
Ellę, sprawdzając, czy wszystko z nią w porządku i czy udało jej się
nabrać dużo powietrza. Gdy odwracam z powrotem głowę,
okazuje się, że Ósmy przybrał postać czarnej ośmiornicy. Dwiema
mackami chwyta nasze kuferki, a kolejne dwie owija dookoła
naszych rąk, sunąc w kierunku lśniącej bryły loralitu zanurzonej w
mule. Zanim zdążę spojrzeć jeszcze raz na Ellę, wszystko tonie w
ciemności.