background image

18 

Nagle Dziewiąty podskakuje w fotelu. 

 

O w mordę! - woła. - Czwarty, patrz! Przenieśli się! 

 

Kto się przeniósł? 

Wyjmuję mu z ręki tablet. Błękitne punkciki oznaczające nas, 

Gardów, zmieniły położenie. Co prawda nie wszystkie, wciąż jest 
jeden na Jamajce i dwa w Chicago, ale trzy znajdują się teraz na 
wybrzeżu Afryki, a jeden zapalił się w Nowym Meksyku. Rozluźniam 
się, widząc, że żadnego nie ubyło, ale nie mogę pojąć, w jaki 
sposób tak błyskawicznie przeniosły się z miejsca na miejsce. 

 

Jak oni to zrobili? - wytrzeszczam oczy. 

 

Nie mam pojęcia - odpowiada Dziewiąty. - Zupełnie jakby się  

teleportowali albo zrobili skok w przestrzeni. Może znaleźli gwiezdne 
wrota albo coś w tym rodzaju? 

 

Henri mówił, że nie ma czegoś takiego jak gwiezdne wrota. –  

Potrząsam głową. 

 

Jasne. A niektórzy mówią, że poza Ziemią nie ma życia. Sporo  

ich nawet jest... 

Co racja, to racja. Henri mógł się mylić. 

 

Dziewiąty, zobacz. - Zwracam jego uwagę na tablet. - Jeden  

Garda jest w Nowym Meksyku. Niedaleko miejsca, gdzie według 
ciebie może znajdować się nasz statek. To na pewno nie jest zbieg 
okoliczności. Myślisz, że on go szuka? 

 

Oby nie... Na to jest jeszcze za wcześnie. Musimy odwalić  

kawał roboty, zanim odlecimy z Ziemi. 

Nie spuszczając wzroku z błękitnego punktu pulsującego w 

Nowym Meksyku, naciskam zielony trójkąt pokazujący miejsce 
ukrycia loryjskich statków kosmicznych. Nie ma mowy, żeby ten 
ktoś przypadkiem znalazł się nagle tak blisko tej kryjówki. A jeśli 
dodać fakt, że Sara (i przypuszczalnie też Sam) podobno jest „na 
zachodzie"... Cóż, więcej nie trzeba, aby mnie przekonać. 

 

Dziewiąty, mówiłem poważnie. Jedziemy tam. Do Nowego  

Meksyku. Natychmiast. Wszystko, co widzieliśmy, wszystko, czego 
się dowiedzieliśmy, wskazuje na to, że musimy się tam znaleźć jak 
najszybciej. 

Zrywam się i wybiegam do kuchni po swój kuferek, który 

zatrzaskuję i stawiam pod drzwiami windy. 

 

Bernie! - wołam. 

Bernie Kosar przybiega, niosąc w zębach kość ze steku. 

background image

Dziewiąty idzie za mną. 

 

Stary... Zaczekaj. Nie ma mowy, żebyśmy lecieli teraz do  

Nowego Meksyku, zwłaszcza po tym, co widzieliśmy przed chwilą! 
Oni się teleportują. Zanim wsiądziemy do windy, mogą już być na 
Antarktydzie albo w Australii! Wciąż jest w tym wszystkim za dużo 
niewiadomych. Nie mamy nawet pewności, że tam naprawdę jest 
nasz statek. A jeśli to pułapka? 

Dziewiąty staje w progu, krzyżując ramiona na piersi. Wiem, że 

wyglądam jak wariat, ale mimo wszystko naciskam klawisz 
przywołania windy, udając, ze nikt nie stoi mi na drodze. 

 

I tak musielibyśmy tam pojechać - trajkoczę gorączkowo. –  

Nawet jeśli ten Garda ma zniknąć, zanim dotrzemy na miejsce. 
Nowy Meksyk wciąż jest dla nas najbardziej oczywistym celem. Nie 
mamy w zasadzie innego wyjścia. 

Wiem, że muszę za wszelką cenę go przekonać i zmobilizować. 

 

Możemy wziąć stąd trochę broni - dodaję. 

Od natłoku myśli aż kręci mi się w głowie. Biegnę do sali 

treningowej, kierując się prosto do zbrojowni, przeskakując po 
drodze maty leżące na podłodze. Nagle z góry dochodzi 
metaliczny szczęk pierścieni do zawieszania przyrządów 
treningowych i tuż przede mną ląduje Dziewiąty, ostrzegawczym 
gestem wyciągając przed siebie ręce. 

 

Zaraz. Poczekaj chwilę, chłopaku. Odetchnij. - Obraca  

dłonie w moją stronę. - Moim zdaniem powinniśmy jechać do 
Paradise. 

 

Jaja sobie ze mnie robisz? Teraz chcesz jechać do Ohio? –  

Zabiję go chyba. 

 

Kiedy spałeś, przemyślałem parę rzeczy. Musimy wrócić do  

miejsca, gdzie znalazłeś tablet. Opowiadałeś, że były tam różne 
papiery, nie mówiąc już o szkielecie i mapach. Uważam, że czegoś 
nam brakuje, jakiegoś przedmiotu, bez którego nie damy rady 
pokonać Setrakusa Ra. 

 

Nic nie kapujesz. - Przepycham się obok niego, wchodząc na  

siłę do zbrojowni. - To, co się dzieje na zachodzie, dzieje się 
dokładnie w tej chwili. Masz samochód? 

Nie mówiąc ani słowa, Dziewiąty popycha mnie mocno w 

plecy. Z trudem udaje mi się utrzymać równowagę. Nie odwracam 
się jednak, stoję tyłem do niego, gotując się ze złości. 

 

Mam samochód - odpowiada Dziewiąty - jest tylko jedno ale:  

background image

najpierw jedziemy do Paradise. Potrzebne nam wszystko, co może 
pomóc w walce. 

 

Zapomnij. 

Odwracam się i rewanżuję pchnięciem w pierś, a w następnej 

chwili, zanim zdążę się zorientować, Dziewiąty łapie mnie za 
dłonie, podrywa mi ręce do góry i podcina nogi, przewracając na 
ziemię. 

Bernie Kosar ostrzega nas krótkim szczeknięciem, że mamy 

przestać. 

 

Spoko. - Dziewiąty odgania go machnięciem ręki. –  

Powiedzmy, że to mały trening przed wyjazdem do Ohio. 

 

Tak jest. Trenujemy. - Spluwam, podnosząc się z podłogi. - Nie  

oszczędzamy się. 

Dziewiąty zaczyna zwykłym prostym, który blokuję, ale prawego 

sierpowego nie udaje mi się uniknąć. Dostaję w żebra jak taranem 
i padam na kolana, ściskając się za bok, a wtedy on kopie mnie 
prosto w mostek, przewracając na plecy. 

 

No dawaj! - woła. - Postaraj się trochę! Chcesz jechać na  

pustynię, walczyć nie wiadomo z kim, a mnie nie dasz rady? 

Zrywam się na równe nogi i funduję mu małą niespodziankę: 

czysty, celny cios w brzuch. Zgina się wpół, a wtedy poprawiam 
kolanem w twarz. 

 

Dobrze, Czwarty! O to chodzi! - Uśmiecha się cały  

rozpromieniony, chociaż z pękniętych warg cieknie mu krew. 
Okrążamy się czujnie. - Coś ci powiem - ciągnie Dziewiąty. - Widzę, 
że chyba jednak nie będzie z tobą az tak łatwo, więc proponuję 
układ: jeśli mnie pokonasz, jedziemy do Nowego Meksyku. 
Natychmiast. I nawet pozwolę ci prowadzić. Ale jeśli to ja wygram, 
posiedzimy tutaj jeszcze kilka godzin, zbierzemy trochę informacji i 
wymyślimy porządny plan, dla odmiany konkretny. A potem 
pojedziemy do Paradise i zbadamy piwnicę. 

 

I to ja mam być tchórzem? - parskam drwiąco. 

Okrążamy się dalej, doskakując do siebie na krótkie 

zwarcia i wymieniając potężne ciosy. Raz udaje mi się trafić go 
prawym łokciem; czuję wyraźnie, jak od siły uderzenia pęka mu 
żebro. Robię szybki obrót, żeby poprawić drugim łokciem, ale 
zanim zdążę to zrobić, on kopie mnie mocno w lewe kolano. 
Chrząstki pękają, a piekący ból poraża całą nogę. Chociaż 
utykam, daję radę wyprowadzić jeszcze kilka ciosów, ale jestem 
unieruchomiony, dzięki czemu Dziewiąty zyskuje nade mną sporą 

background image

przewagę. Obiega mnie szybko i podbija zdrową nogę, na której 
się opieram. Przy upadku uderzam głową w podłogę i świat znika 
w wybuchu oślepiającej bieli, a po odzyskaniu orientacji czuję, że 
usiadł mi na piersi i przygniata ręce kolanami do boków. Koniec 
walki. Straciliśmy szansę na dotarcie do Gardy, który pojawił się na 
zachodzie. 

 

Przyniosę kamień uzdrawiający - mówi Dziewiąty i powoli  

wstaje ze mnie. 

Widzę jak przez mgłę, że wychodzi z sali treningowej, trzymając 

się za bok. Bernie Kosar skomle cicho. 

 

Ty idioto! - wołam za nim na całe gardło. - Nie można  

rozstrzygać spraw w taki sposób! Nic cię nie obchodzi, że ten 
Garda w Nowym Meksyku jest sam i może zginąć? 

 

Jesteśmy żołnierzami, Johnny! - Głos Dziewiątego niesie się  

dudniącym echem po całym apartamencie. - A żołnierze giną! 
Przysłano nas tutaj, żebyśmy wyćwiczyli się w walce, a potem ją 
stoczyli. I to prawda, że niektórzy z nas nie przeżyją. Tak już jest na 
wojnie. 

Powoli, kuśtykając na zdrowej nodze, przechodzę do salonu. 

Za oknami zachodzi słońce. Bernie Kosar siedzi na podłodze w 
ostatnim skrawku pomarańczowego światła. 
Spogląda na mnie, błagając, żebyśmy spokojnie zaplanowali co 
dalej. 

Dziewiąty staje w drzwiach, przyciskając kamień uzdrawiający 

do boku. Potem rzuca mi go, a ja od razu kładę go na kolanie. Ból 
nie ustaje, ale chrząstka powoli zaczyna się zrastać. Wkrótce jest 
po wszystkim i już nic nie boli. Opieram się dłonią o framugę okna. 

 

Skoro nie jedziemy do Nowego Meksyku, to zajmijmy się  

Setrakusem Ra - proponuję. - Teraz. We dwóch. Może jeśli go 
zabraknie, pozostali Mogowie umrą sami. W ten sposób ocalimy 
dwa światy. 

Dziewiąty siada na skórzanej kanapie, kładąc nogi na niskim 

stoliku ze szklanym blatem. 

 

Przykro mi, Johnny - wzdycha, zamykając oczy - ale oni będą  

walczyć nawet po jego śmierci, tak jak my walczymy, chociaż nie 
żyje Pittacus Lore. Wciąż chcesz iść na łatwiznę. Przestań, spójrz 
prawdzie w oczy: będziemy się zabijać do ostatniego żołnierza. 

Wyglądam przez okno, zbierając siły, aby powiedzieć to, co 

cisnęło mi się na usta już od wielu tygodni, jeszcze nawet przed 
przeczytaniem listu, który zostawił mi Henri. 

background image

 

Pittacus nie umarł. To ja nim jestem. 

 

Coś ty powiedział? 

Odwracam się, stając z nim twarzą w twarz. 

 

Pittacus Lore to ja - powtarzam z naciskiem. 

Dziewiąty odrzuca głowę w tył, wybuchając dzikim śmiechem. 

O mało nie przewróci się razem z kanapą. 

 

Pittacus to ty? Skąd ci to przyszło do głowy? 

 

Czuję to - odpowiadam. - Dlatego właśnie Lorien, zamiast  

umrzeć, zapadła w hibernację. Pittacus żyje we mnie. 

 

Co ty nie powiesz? A wiesz co? Ja chyba też to czuję. - Krzywi  

się drwiąco, obmacując sobie tors. - Ale czekaj, czekaj. Jeśli 
naprawdę tak jest, to chyba się nie pomylę, mówiąc, że właśnie 
spuściłem łomot najsilniejszemu i najmądrzejszemu - to ostatnie 
słowo wypowiada ze szczególnym naciskiem - z całej loryjskiej 
Starszyzny. Co to może oznaczać? 

 

Ze miałeś szczęście - wzdycham, żałując, że się odzywałem. 

 

Poważnie? To zabrzmiało tak, jakbyś miał ochotę na rewanż. 

Dość tego, mówi Bernie Kosar. Przestańcie się bić. Szkoda 

waszej siły. 

 

W porządku - odpowiadam głuchy na jego prośby. - Może  

być rewanż. 

 

Jeśli chcesz znowu się zmierzyć, to w innym miejscu. A żeby  

było ciekawiej... Pittacusie... proponuję, żebyśmy wzięli do walki po 
jednym gadżecie z naszych kuferków. 

 

Dobra. 

Unoszę wieko, sięgając bez namysłu po sztylet z diamentową 

klingą. Od dotyku rękojeść zaczyna wibrować, owijając się 
błyskawicznie dookoła mojej pięści. Resztki popiołu ze zwłok 
Mogadorczyków wciąż trzymają się w rowkach i żłobieniach, a 
jego woń budzi we mnie głód kolejnej walki. 

Dziewiąty chwyta w prawą dłoń znaną mi krótką srebrną pałkę. 

No dobrze, to mnie już trochę stresuje; widziałem na własne oczy 
w mogadorskiej bazie, jak zmasakrował nią stado pikenów. 
Widząc mój sztylet, kiwa na mnie ostrzegawczo palcem. 

 

Zaraz, zaraz. Miał być jeden gadżet. 

 

Biorę tylko ten sztylet. Nic więcej mi nie trzeba. 

 

A ta elegancka bransoletka? 

 

Aha. Zapomniałem o niej. No tak, ona chyba bardziej mi się  

przyda. Dziękuję. 

Wrzucam sztylet z powrotem do kuferka. 

background image

 

Chodź - rzuca Dziewiąty. 

Idę za nim, puszczając mimo uszu błagania Berniego. 

Przechodzimy przez cały apartament i wsiadamy do windy, nie 
mówiąc ani słowa. Spodziewałem się, że wybierze do walki 
ciemne podziemia wieżowca, gdzie nasze moce skryją się 
pomiędzy filarami, za ścianami z grubego betonu, a tymczasem 
winda rusza w górę. Po chwili wysiadamy. Przed nami są kolejne 
drzwi. Dziewiąty wbija pięścią jakiś klawisz. Zamek otwiera się ze 
szczękiem. Jesteśmy na dachu John Hancock Center. 

 

Nie - kręcę głową, cofając się za drzwi. - Nie ma mowy.  

Mnóstwo ludzi może nas tutaj zobaczyć! 

Dziewiąty rusza przed siebie. 

 

Nikt nas tutaj nie zobaczy. W tym cały urok mieszkania w  

jednym z najwyższych budynków w mieście. 

Nie chcąc wyjść na tchórza, idę za nim, nadrabiając miną, 

choć trudno powiedzieć, żebym się czuł pewnie. Nie jestem 
jednak przygotowany na potężne uderzenie wściekłego wiatru, 
które niemalże wpycha mnie z powrotem do korytarza. Dziewiąty 
kroczy dalej z rozwianą grzywą czarnych włosów; mam wrażenie, 
że zupełnie nie zwraca uwagi na wichurę. Jego biała koszulka 
wydyma się jak żagiel, więc ją zrzuca i wypuszcza; porwana 
prądem powietrza leci daleko za krawędź dachu. Na samym 
środku Dziewiąty przystaje i potrząsa dłonią. Na ten gest srebrna 
pałka wydłuża się do prawie dwóch metrów, lśniąc jaskrawą czer-
wienią. Mój przeciwnik odwraca się i kiwa na mnie, żebym 
podszedł. Biorę głęboki wdech i ruszam przed siebie jak li-
noskoczek, stawiając stopy równo jedna za drugą, inaczej w ogóle 
nie mógłbym iść. Stoimy w cieniu potężnej białej iglicy, która 
wznosi się po przeciwnej stronie dachu. Gdy się zbliżam, Dziewiąty 
odwraca się i rusza biegiem prosto na nią. 

Nie mam pojęcia, co zamierza zrobić, więc przystaję w 

miejscu, obserwując go uważnie. A on, nawet nie zwalniając, 
wskakuje na pionową płaszczyznę i pędzi po niej na sam szczyt. 
Iglica kołysze się szarpana wściekłym wiatrem. Od samego 
patrzenia kręci mi się w głowie. Dziewiąty zatrzymuje się, unosi 
wysoko czerwoną pałkę i nagle, zanim zdążę się połapać, co robi, 
ciska nią prosto we mnie. Gdy tylko wyleci mu z dłoni, rzuca się w 
ślad za nią głową naprzód - i już mam dwa pędzące pociski, 
których muszę uniknąć. Z ledwością udaje mi się uskoczyć przed 

background image

ostrym końcem pałki, która wbija się pod ostrym kątem w metalo-
wą belkę. Odwracam się, szukając wzrokiem Dziewiątego, i gdy 
jest tuż przede mną, biję na odlew tak mocno, że leci w tył, 
koziołkując przez cały dach. 

Pałka weszła w metal tak głęboko, że muszę ją wyszarpnąć. 

Henri nigdy nie uczył mnie posługiwać się taką bronią, ale mimo to 
ruszam do ataku, kręcąc nią nad głową dzikiego młyńca. 
Dziewiąty wstaje i przyjmuje pozycję bojową, szykując się do 
odparcia ataku. Biorę zamach, mierząc pałką w jego korpus, ale 
on paruje cios nadgarstkiem i natychmiast odpowiada 
kopnięciem w świeżo zagojone kolano. Cofam nogę i uderzenie 
chybia celu, udaje mu się jednak dosięgnąć dłońmi pałki. 
Zaczynamy ją sobie wyszarpywać, przepychając się dookoła po 
dachu, zadając sobie kopniaki i unikając ich albo je blokując. W 
pewnej chwili Dziewiąty unosi mnie telekinezą. Z początku próbuję 
się opierać, ale potem dociera do mnie, że wykorzystując silny 
wiatr, który tutaj wieje, mogę zyskać przewagę. Kiedy czuję solidny 
powiew, daję mu się ponieść, synchronizując z nim silne szarp-
nięcie i obrót pałki, i w ułamku sekundy ląduję za plecami 
Dziewiątego, dusząc go jego bronią. 

 

Powinniśmy już być w drodze do Nowego Meksyku - warczę,  

ciągnąc go z powrotem do windy. 

A on odrzuca głowę w tył, trafiając mnie prosto w nos. 

Wypuszczam pałkę z rąk. Dziewiąty zabiera ją, patrząc, jak cofam 
się na oślep i wpadam na skrzynkę elektryczną. 

 

Sam to wymyśliłeś, Johnny, czy tako rzecze Pittacus? - prycha  

kpiąco, biorąc zamach. 

W ostatniej chwili włącza się moja bransoleta, odchylając tor 

opadającej pałki, która trafia w skrzynkę elektryczną, przecinając 
ją na pół. Iskry buchają ze środka istną fontanną, obsypując 
wszystko, w tym moją tarczę i mnie samego. Pozwalam, aby moja 
koszulka zajęła się od nich. Tarcza wyłącza się, a Dziewiąty patrzy 
zdębiały, jak fale ognia mnie pożerają. 

Szybko jednak otrząsa się z zaskoczenia. 

 

Dlaczego nie zamieniłeś się w żywą pochodnię, kiedy  

walczyliśmy po tej samej stronie? 

Oblepiające mnie płomienie szumią i trzeszczą targane silnym 

wiatrem. Ruszam w jego stronę. Może dla niego to jest zabawa. 
Dla mnie nie. 

background image

 

To już koniec? - pytam. 

 

Jeszcze nie całkiem. - Dziewiąty uśmiecha się znacząco. 

Nabieram ognia w dłoń i tworzę z niego niedużą kulę. Chcę 

rzucić mu ją pod nogi. Może wtedy dotrze do niego, że to wszystko 
nie bawi mnie w najmniejszym stopniu. Ale on odbija pocisk 
końcem pałki jak hokeista krążek. Rzucam w niego jeszcze dwie 
takie same kule, każdą z nich szybszą od poprzedniej, jednak on 
odpycha je siłą umysłu. Pierwsza toczy się na bok i wypala, nie 
powodując szkód, ale druga trafia w obudowę olbrzymiego 
wentylatora, która topi się od ciepła, a wiatr dokańcza dzieła, 
zrywając ją i odsłaniając potężne łopaty. 

Unoszę dłonie nad głową, aby stworzyć ognisty pocisk wielkości 

lodówki, ale kiedy kula zaczyna rosnąć, Dziewiąty rzuca się na 
mnie, chwytając pałkę oburącz i kładąc jej koniec na swoim 
ramieniu. Gdy jest już blisko, zapiera jeden jej koniec o ziemię i 
wybija się, opierając się na niej całym ciężarem. Mierzy przy tym 
stopami prosto w moją pierś skąpaną w płomieniach. Krzyczy z 
bólu, gdy podeszwy jego butów zanurzają się w nich, a ja lecę w 
tył, tocząc się jak piłka. Świat, który jeszcze przed sekundą 
widziałem na czerwono i żółto, nagle robi się szary i niebieski. 
Podczas ostatniego obrotu dociera do mnie, że zaraz wpadnę na 
niczym nieosłonięty wentylator. Czepiam się ziemi rozłożonymi sze-
roko rękami i nogami, zatrzymując się o centymetry od wirnika. 
Wentylator ma tak silny ciąg, że gasi prawie całkowicie resztki 
przytłumionych koziołkowaniem płomieni. Silnym rzutem ciała 
usuwam się na bok. 

 

Próbujesz się ochłodzić? - pyta Dziewiąty, opierając dłonie  

na biodrach, jakby po prostu przyglądał się mojej technice. Zdążył 
już zrzucić nadpalone buty. 

 

Dopiero się rozgrzewam! 

Zrywam się na równe nogi gotowy do dalszej walki. 
Dziewiąty rzuca się w lewo, ja za nim. Daje susa nad jakimiś 

rurami i ląduje na uniesionym występie otaczającym krawędź 
dachu. Robię dokładnie to samo. Stoimy teraz na skraju 
trzystumetrowej przepaści nad ulicą. I wtedy Dziewiąty robi krok 
naprzód, prosto w tę przepaść. Jestem w kompletnym szoku. 
Rzucam się na pomoc, krzycząc dziko, ale kiedy wychylam się 
poza krawędź dachu, okazuje się, że on wcale nie spadł. Stoi na 
szybie okiennej poniżej występu - wyciągnięty poziomo, z rękami 

background image

na piersi i tym swoim szerokim uśmiechem na twarzy. Próbując go 
złapać, wychyliłem się za daleko i teraz walczę o odzyskanie rów-
nowagi, rozpaczliwie wywijając rękami. To jednak już niemożliwe - 
nagle zaczynam się osuwać. Dziewiąty podbiega po ścianie i 
częstuje mnie potężnym podbródkowym, wyrzucając w powietrze. 
Zanim jednak zdążę spaść na dach, łapie mnie za gardło i obraca 
się, tak że zawisam ponad przepaścią. 

 

A teraz posłuchaj, Numerze Cztery - mówi. - Mogę cię  

postawić z powrotem na dachu. Musisz tylko powiedzieć jedno 
zdanie. - Ściskaną w wolnej dłoni pałkę unosi nad głową. - 
Powiedz, że nie jesteś Pittacusem. 

Chcę go kopnąć, ale on prostuje rękę i nie mogę go do-

sięgnąć. Rozhuśtałem się tylko jak wahadło. 

 

Powiedz to - powtarza, zaciskając zęby. 

Otwieram usta, ale nie potrafię wyprzeć się tego, w co wierzę i 

czego jestem absolutnie pewien. Naprawdę wierzę, że Pittacus 
Lorę to ja. Wierzę, że jestem tym, który potrafi położyć kres tej 
wojnie i zrobi to. 

 

Najpierw chcesz gnać na złamanie karku do Nowego  

Meksyku, żeby szukać naszego statku - cedzi Dziewiąty - i nawet 
nie przyjdzie ci do głowy, że to może być pułapka. Potem roi ci się, 
że możemy załatwić Setrakusa Ra, kiedy nawet mnie nie możesz 
pokonać w walce wręcz. Nie jesteś Pittacusem. Źle ci się wydaje. 
Dosyć tych bredni. Chcę to usłyszeć, Czwarty. 

Jeszcze mocniej zaciska palce na moim gardle. Oczy zachodzą 

mi mgłą. Spoglądam w bezchmurne niebo, które nagle zasnuwa 
się czerwienią, tak jak tamtego dnia, gdy Mogadorczycy zaczęli 
inwazję na Lorien. W krótkich jak mgnienie przebłyskach widzę 
twarze Loryjczyków, którzy polegli w tej rzezi. Ich krzyki dźwięczą 
echem w moich uszach. Widzę ognie wybuchów, pożogę, kres 
niezliczonych istnień. Widzę loryjskie dzieci w paszczach kroili. Żal 
nad ich losem jest tak bolesny, tak przytłaczający, że w obecnej 
chwili nie potrafię przeciwstawić się niczemu, nawet Dziewiątemu, 
który miażdży mi gardło. 

 

Powiedz to! - rozkazuje. 

 

Nie mogę - z największym trudem wyduszam słowa przez  

ściśniętą krtań. 

 

Masz urojenia! - wrzeszczy Dziewiąty. 

background image

Jego chwyt jest coraz mocniejszy. Teraz widzę bomby 

spadające na Lorien. Widzę moich rodaków rozrywanych przez 
eksplozje i moją planetę ogarniętą zniszczeniem. Wszędzie piętrzą 
się stosy ciał, na szczycie jednego z nich dostrzegam zwłoki 
mojego ojca odzianego w swój srebrnoniebieski strój. 

Dziewiąty potrząsa mną z całej siły, aż zarzucam dziko nogami. 

 

Nie jesteś Pittacusem! 

Zaciskam powieki, aby uciec przed zamgloną wizją masakry, 

truchlejąc na myśl o tym, co nastąpi po niej. Oczyma duszy widzę 
słowa listu Henriego: „Było was dziesięcioro. Kiedy przyszliście na 
świat, Lorien rozpoznała w was niezłomne serca, nieugiętą wolę i 
dar współczucia. To przesądziło o waszym przeznaczeniu: mieliście 
zająć miejsce loryjskiej Starszyzny. Oznacza to, że w przyszłości ci z 
was, którzy przeżyją, zdobędą moc przewyższającą wszystko, co 
do tej pory zrodziła Lorien, staną się potężniejsi nawet niż 
Starszyzna, od której otrzymaliście Dziedzictwa. Mogadorczycy o 
tym wiedzą i właśnie dlatego tak zawzięcie was ścigają". 

Cokolwiek to ma znaczyć, i tak wiem, że Dziewiąty mnie nie 

zabije. Każdy z Gardów, Pittacus czy nie Pittacus, jest zbyt cenny. A 
przede wszystkim zgromadzenie nas wszystkich razem do walki 
ramię przy ramieniu jest daleko ważniejsze niż jakakolwiek osobista 
rozgrywka pomiędzy nim a mną. Marna to jednak pociecha, kiedy 
wciąż dyndam nad przepaścią. Nagle czuję, że wiatr lekko się 
zmienia, a potem dłoń zaciśnięta na moim gardle otwiera się i 
żołądek podjeżdża mi do gardła. Zaczynam spadać. Czyżbym się 
mylił? Jak to możliwe? Ale nie, po niespełna sekundzie uderzam 
stopami o twarde podłoże. Otwieram oczy - znów stoję na dachu. 
Dziewiąty odwraca się i odchodzi ze spuszczoną głową. Potrząsa 
ręką, a długa czerwona pałka kurczy się do długości dłoni, 
przybierając swój zwykły srebrny kolor. 

 

Następnym razem cię puszczę! - woła do mnie przez ramię

.

 

 

 

background image

19 

Leżę twarzą w dół na rozgrzanym, parzącym piasku. Mam go 
wszędzie: w ustach, w nosie, ledwo mogę oddychać. Wiem, że 
muszę wstać. Próbuję się obrócić, ale ból promieniujący z głębi, z 
samych kości, jest nie do wytrzymania. Zaciskam powieki, starając 
się zablokować sygnały bólu dobiegające z całego ciała. 
Wreszcie udaje mi się zebrać w sobie na tyle, aby usiąść, ale gdy 
kładę dłonie na gorącym piasku, by podźwignąć się na nogi, 
parzy niemiłosiernie. Opadam z powrotem na plecy. 

 

Marina, gdzie jesteś?—jęczę. 

Marina nie odpowiada. Nie mogę jeszcze otworzyć oczu, ale 

nasłuchuję uważnie odgłosów wydawanych przez żywe istoty. Na 
razie jednak w uszach mam tylko szum wiatru i świst piasku sma-
gającego mnie ze wszystkich stron. 

Przy kolejnej próbie wydobycia głosu z gardła udaje mi się tylko 

wyszeptać: 

 

Marina! Pomóżcie mi. Ósmy? Ella? Jesteście tu? 

Mam taki mętlik w głowie, że wołam nawet Craytona, ale gdy 

pełna nadziei oczekuję na odpowiedź, nagle przed oczami staje 
mi wstrząsający obraz jego zwłok. Przeżywam wszystko od 
początku, łzy Elli i bitwę z Mogami, a na końcu biorę Marinę pod 
rękę i słyszę głos Ósmego: „No dobrze, ruszamy 

Z nieba leje się taki żar, że włosy na karku i ramionach parzą 

mnie żywym ogniem. Udaje mi się wreszcie obrócić na plecy; 
unoszę dłoń, osłaniając oczy przed oślepiającym blaskiem słońca, 
a potem powoli otwieram powieki, nieustannie przy tym mrugając. 
Nie widać nikogo. Wszędzie tylko piach. Wstaję z wysiłkiem. W 
uszach rozbrzmiewa mi echo słów Ósmego: „Oby tylko się udało. 
Nigdy nie próbowałem teleportować innych”. 

Cóż, wygląda na to, że się nie udało. W każdym razie nie w 

moim wypadku albo inaczej: nie powiodło się wszystkim razem. 
Gdzie trafiły Ella i Marina? Czy są razem? Czy Ósmy jest z nimi, czy 
też może rozrzuciło nas po całym świecie? Te wszystkie pytania, 
szkice każdej prawdopodobnej sytuacji, tłuką mi się po głowie w 
szaleńczym wirze. Gdyby się okazało, że oprócz śmierci Craytona 
spadło na nas drugie nieszczęście i zostaliśmy rozdzieleni, to je-
steśmy znacznie dalej od osiągnięcia naszego celu. Wszystkie 

background image

nasze wysiłki, wszystko, co poświęciliśmy, aby dotrzeć do Indii i 
odnaleźć Ósmego, mogło pójść na marne. 

Jestem sama, nad głową mam rozżarzone piekącym słońcem 

niebo bez jednej chmurki i nie wiem, gdzie się znajduję ani jak 
mam tutaj znaleźć żywą duszę, choćby zwykłego człowieka, o 
loryjskim Gardzie nie wspominając. Rozglądam się na wszystkie 
strony ożywiona nadzieją, że zaraz zza wydmy wyłoni się Marina i 
pomacha do mnie, a za nią będzie szła Ella albo że w tym pylistym 
bezkresie dojrzę roześmianego Ósmego fikającego kozły na 
piachu. Nic z tego. Otacza mnie bezludna pustynia. 

Przypominam sobie, co Ósmy mówił o tym urządzeniu do tele-

portacji. To, gdzie się znalazłam, jest nieistotne, bo wiem, że w po-
bliżu musi znajdować się jedna z dużych brył loralitu. Co prawda 
nie otrzymałam, tak jak on, Dziedzictwa teleportacji, ale mam na-
dzieję, że mimo to uda mi się wykorzystać ten najrzadszy z loryjskich 
minerałów. Opadam na kolana i zaczynam kopać w piachu jak 
szalona. Nie wiem, jak ustalić położenie tej bryły, nie wiem, gdzie 
zacząć szukać, ale jestem doprowadzona do ostateczności. Nie 
czuję nawet, że piach parzy mi palce. 

Drążę wytrwale, ale znajduję tylko zwyczajne kamienie, małe i 

pokruszone. Gdy brak mi już tchu, a pot zalewa oczy, przerywam 
wreszcie pracę i siadam ciężko na piasku. Nie mogę sobie po-
zwolić na marnowanie energii. Muszę znaleźć wodę i schronienie. 
Przekrzywiając głowę, wsłuchuję się w szum wiatru w nadziei, że 
przyniesie mi jakiś znak, wskazówkę, ale nie, żadnych dźwięków, 
żadnych głosów. Jak okiem sięgnąć, tylko piach i wydmy. Nie 
pozostaje mi więc nic innego jak marsz. Oglądam się na słońce, 
orientuję według własnego cienia i zaczynam brnąć przed siebie. 

Kierunek: północ. Nic mnie nie chroni przed żarem z nieba, oczy 

pieką od zalewającego je potu, a wiatr smaga piaskiem po całym 
ciele. Wszystko to sprawia, że czuję się tak bezbronna jak jeszcze 
nigdy. Gdzie się obrócę, wszędzie widać to samo. Zdaję sobie 
sprawę, że mój organizm nie wytrzyma zbyt długo takiego skwaru. 
Stawiam z wysiłkiem jeszcze kilka kroków, a potem robię się 
niewidzialna, żeby uciec przed niesłabnącym upałem. Trudno 
teraz będzie mnie znaleźć, ale nie mam wyboru. Potem unoszę się 
telekinetycznie, niezbyt wysoko, tylko tyle żeby nie dotykać sto-
pami parzącego piasku. Widok z góry potwierdza moją 
wcześniejszą obserwację - wszędzie jest dokładnie to samo: 
piasek, piasek i jeszcze raz piasek. Za każdą kolejną wydmą 

background image

rozglądam się, mrużąc oczy, w nadziei, że dojrzę szosę albo inny 
ślad cywilizacji. Ale nie, jedynym urozmaiceniem nieskończonego 
piaszczystego krajobrazu są diabelsko złowieszcze kwitnące 
kaktusy i kloce skamieniałego drewna. Czyste, bezchmurne niebo 
wyśmiewa się ze mnie, bo nie ma na nim choćby najmniejszego 
obłoczka, którym mogłabym się posłużyć do wywołania burzy z 
piorunami. Rozrywam pierwszy mijany kaktus, ale czeka mnie 
potworne rozczarowanie: jest w nim tak mało wody, że nawet nie 
czuję jej w ustach. 

W końcu, gdy znajduję się już niemalże u kresu wytrzymałości 

fizycznej i psychicznej, na horyzoncie pojawiają się góry, dając 
przynajmniej perspektywę ocalenia. Na oko znajdują się przynaj-
mniej dzień marszu, chociaż trudno mieć pewność w tej kwestii. 
Dziś na pewno do nich nie dotrę i ta świadomość podcina mi 
skrzydła. Muszę znaleźć schronienie, wiem o tym. 

Porzucam zasłonę niewidzialności, mając nadzieję, że ktoś mnie 

zauważy. Unosząc wzrok, dostrzegam pierwsze tego dnia chmury. 
Serce uderza żywiej i nagle czuję odrobinę energii, o której nie 
miałam najmniejszego pojęcia. Koncentruję się na chmurach, aby 
skondensować odrobinę wody i spuścić ją sobie prosto na głowę. 
Deszcz jest przelotny, ale uczucie wspaniałe. Tylko dzięki niemu 
udaje mi się utrzymać na nogach, inaczej dałabym za wygraną. 

Idę dalej, aż wreszcie zatrzymuje mnie niskie ogrodzenie z drutu 

kolczastego. Tuż za nim widać na poły zasypaną piaskiem drogę 
bez twardej nawierzchni. To pierwszy ślad cywilizacji na tym pust-
kowiu i moja radość jest tak wielka, że znajduję nawet siłę, aby 
przyspieszyć kroku. Mniej więcej półtora kilometra dalej droga do-
biega do niewielkiego wzgórza. Udaje mi się wspiąć na nie i zejść z 
drugiej strony, gdzie czeka na mnie mały cud: kilka niewysokich 
budynków. Nie mogę uwierzyć własnym oczom. Nie wiem nawet, 
czy powinnam im wierzyć. To musi być fatamorgana. 

Ale nie. Im bliżej, tym te konstrukcje, ślady życia, sprawiają 

wrażenie coraz bardziej autentycznych. Niestety z bliska widać 
wyraźnie, że są podziurawione: to tylko niszczejące drewniane 
szkielety porzucone na pastwę zaciętej, nieustępliwej pustyni. Te 
zabudowania są dowodem na to, co czeka tych, którzy utkną w 
takim miejscu. Trafiłam do miasta duchów. 

Nie pozwalam jednak, aby gorzkie rozczarowanie powaliło 

mnie na kolana. Muszę się skupić na tym, co mogę jeszcze tutaj 

background image

znaleźć. Zanim duchy zawładnęły miastem, była tu może kanali-
zacja? Albo chociaż studnia? Błąkam się pomiędzy szkieletami za-
budowań, obchodzę je dookoła, zaglądam do środka, a wszystko 
to w poszukiwaniu wody. Całe moje istnienie sprowadza się teraz 
do tego jednego niezbędnego składnika. Muszę znaleźć wodę. 
Woda jest zawsze potrzebna, więc musi tutaj być, prawda? 

Nieprawda. W każdym razie nie mogę jej znaleźć. Kiedyś pew-

nie była tutaj studnia, ale teraz jej nie ma. Zasypał ją piasek czy 
zdewastowali przybysze z kosmosu? Kto to może wiedzieć? Ogar-
nia mnie czarna rozpacz, jakiej nie zaznałam jeszcze nigdy. Jestem 
sama, bez wody, żywności i odpowiedniego schronienia. 

 

Czy ktoś tutaj jest?! - wołam z całych sił. - Proszę, niech ktoś  

się odezwie! 

Gdzieś po prawej drewniana belka daje o sobie znać 

szorstkim skrzypnięciem. Nie na taką odpowiedź liczyłam. 

Zaglądam po kolei do wszystkich budynków. Tak jak się spo-

dziewałam, każdy następny jest bardziej pusty od poprzedniego. 
Gdy nie mam już żadnych wątpliwości, że jestem tutaj całkiem sa-
ma, siadam pod ścianą rudery, która kiedyś, zdaje się, była skle-
pem spożywczym. Muszę trochę odpocząć. Dla czystej rozrywki 
próbuję wyobrazić sobie półki pełne jedzenia i napojów, udając, 
że przyszłam tu na zakupy, bo chcę przyrządzić wielki posiłek dla 
wszystkich Gardów. Przy wymyślonym długim stole sadzam Marinę, 
a po jej bokach Ósmego i Ellę. John zasiada w jednym końcu 
stołu, a ja naprzeciwko, w drugim. Siłą fantazji dodaję też do na-
szej grupy dwa pozostałe numery: Dziewiąty i Piąty. Wśród żartów i 
wygłupów opowiadamy sobie o różnych miejscach, które wi-
dzieliśmy. Wszyscy się śmieją i gratulują mi wspaniałej uczty, a ja 
odpowiadam po prostu: bardzo się cieszę, że daliście radę się tu-
taj zjawić. 

 

Macie jakieś ulubione wspomnienia z Ziemi? — pyta w mojej  

wyobraźni Marina. 

 

Teraz powiedziałbym - to mówi John - że nigdy nie było mi na  

tej planecie lepiej niż w tej chwili. Czuję się bezpieczny i jestem z 
wami. 

Wszyscy zgadzamy się jednogłośnie, wznosząc toast za 

szczęśliwe spotkanie. Numer Piąty wstaje i wychodzi, ale wraca po 
chwili z olbrzymim tortem czekoladowym. Witamy go gromkim 
aplauzem, błyskawicznie rozdając sobie talerze. Pierwszy kęs 

background image

ciasta to najprawdziwsza poezja, jeszcze nigdy nie jadłam czegoś 
równie smacznego. 

Rzecz jasna to wszystko ułuda. Jestem sama jak palec, zaczy-

nam tracić zmysły i siedzę w opuszczonym, walącym się sklepie na 
środku pustyni. Czemu uważam, że tracę zmysły? Bo gdy budzę się 
ze snu o uczcie, dociera do mnie, że poruszam żuchwą, jakbym 
coś gryzła. Przeżuwam powietrze, uśmiechając się z błogością. 
Potrząsam głową, odpędzając cisnące się do oczu łzy. Nie po to 
walczyłam z Mogadorczykami i przeżyłam w ich więzieniu, nie po 
to musiałam oglądać śmierć Katariny, aby samotnie zakończyć 
życie na pustyni. Opieram czoło na podciągniętych wysoko kola-
nach. Trzeba wykombinować jakiś plan działania. 

Gdy zostawiam za sobą miasto duchów, wciąż jeszcze jest 

gorąco i duszno. Odpoczęłam nieco od upału, ale wiem, że 
muszę iść dalej, w stronę gór, zanim całkowicie opadnę z sił. Po 
pokonaniu około półtora kilometra na tej patelni mięśnie nóg 
zaczynają rwać przeraźliwymi skurczami, a żołądek zwija się w 
twardą kulę. Przywołując resztki energii, wyrywam siłą umysłu kilka 
rosnących nieopodal kaktusów, z których udaje się wycisnąć 
jeden pełny łyk wody. 

Na niebie pojawiło się kilka postrzępionych chmur. Sięgam w 

tę stronę swoim Dziedzictwem, chcąc wycisnąć z nich kolejną 
burzę z piorunami, ale rezultat tych wysiłków to tylko olbrzymia 
fontanna piasku, w którym tonę aż po kolana. 

Pierwszy raz w życiu czuję coś więcej niż tylko lęk przed tym, 

co mnie czeka. Zaczynam się bać, że nie przeżyję w tym miejscu. 
Nie mam już siły. Starszyzna wybrała mnie do walki o ocalenie 
naszej rasy, a ja zginę na pustyni. 

Z każdym krokiem wpadam w większą panikę. Naprawdę za-

czyna mi odbijać. Trzeźwości umysłu starcza tylko na tyle, aby 
zdać sobie sprawę, że nie mogę popaść w obłęd, bo sytuacja jest 
tak groźna, że jeśli sobie na to pozwolę, to mogę zostać tutaj już 
na zawsze. Aby nie ulec rozpaczy, przypominam sobie wczorajszy 
wieczór, a potem wymyśloną ucztę z pozostałymi Gardami, chcąc 
zaś uniknąć dekoncentracji, układam sobie w głowie, co mogła-
bym im w tej chwili powiedzieć. 

 
Hej, Marino, jak się masz? Pytasz, co u mnie? jestem na pu-

styni, idę w stronę jakiejś góry. Z tego, co Ósmy opowiadał o swo-

background image

ich poprzednich teleportacjach, domyślam się, że trafiłam do No-
wego Meksyku. Tracę już sity, Marino. Nie umiem powiedzieć, jak 
długo jeszcze wytrzymam. Nie wiem, gdzie jesteście, ale proszę, 
błagam, spróbujcie do mnie dotrzeć.
 
Ello... Bardzo żałuję Craytona. Wiem, jak cierpiałaś, widząc jego 
śmierć i zostawiając go w tej jaskini. Obiecuję ci, że go pomścimy. 
Sama stanę w pierwszym szeregu. Jeśli tylko uda mi się opuścić tę 
pustynię, odpłacę Mogadorczykom za całą Lorien.
 
Ósmy. Nie udało mi się odnaleźć loralitu. Nie ma tutaj żywności, 
wody, schronienia ani żadnych śladów cywilizacji. Jestem sama. 
Powiedz mi, gdzie znajdę bryłę loralitu. Chcę stąd uciec i wrócić 
do was.
 
 

Nie jest mi głupio, że rozmawiam w myślach z ludźmi, którzy 

według wszelkiego prawdopodobieństwa są teraz na drugim 
końcu świata. Zamykam oczy, rozpaczliwie nasłuchując odpowie-
dzi. Oczywiście nikt się nie odzywa, więc wlokę się dalej przed sie-
bie, z coraz większym trudem poruszając nogami. Zaczynam się 
zataczać, najpierw w prawo, potem w lewo. W pewnym momen-
cie mało brakuje, a bym się przewróciła. Odzyskuję równowagę w 
ostatniej chwili, ale w końcu nie mogę dłużej utrzymać się prosto i 
padam na twarz. Przez jakiś czas czołgam się z zamkniętymi 
oczami, aby nie oślepiało mnie światło słoneczne. Gdy wreszcie 
unoszę wzrok, by sprawdzić położenie słońca na niebie, wydaje mi 
się, że to musi być kolejna fatamorgana: kilkaset metrów przede 
mną z piasku wyrasta solidna metalowa brama, wysoka na prze-
szło sześć metrów i najeżona spiralami z drutu kolczastego. Nawet 
z tej odległości słychać buczenie prądu. Ogrodzenie, które zamy-
ka ta brama, znajduje się pod napięciem. No to już poważny argu-
ment za tym, że to jednak nie miraż. 

Co jest za tym ogrodzeniem? Nie mam pojęcia, ale potrzebuję 

pomocy i osiągnęłam stan, gdy robi się wszystko jedno, kto jej 
udzieli. Po doczołganiu się pod bramę dźwigam się z niemałym 
trudem, siadając na piasku i machając ręką nad głową. Oby tylko 
mieli tutaj kamery. 

 

Pomocy, błagam - szepczę, z ledwością przepychając słowa  

przez wyschnięte na wiór gardło. 

Brama ani drgnie. Nikt się nie pojawia. Opadam z powrotem 

na piasek i zbieram resztki sił do kolejnej próby. Obracam się na 

background image

brzuch, aby najpierw powoli unieść się na kolana, a potem stanąć 
na nogach. Muszę sprawdzić to ogrodzenie. Co mi tam prąd, gdy 
jestem bliska śmierci z głodu i pragnienia. W pobliżu rośnie mały 
kaktus. Wyrywam go telekinezą i opuszczam na siatkę, która spala 
go w jednej chwili przy akompaniamencie trzasków i skwierczenia. 
Zwęglone, dymiące resztki spadają na ziemię. 

Osuwam się na kolana, padam ciężko na bok, a potem 

obracam się na plecy i zamykam oczy. Na spieczonych wargach 
wyrastają mi pęcherze. Gdzieś z tyłu dobiega ledwo słyszalny me-
chaniczny hałas, ale brak mi sił, aby unieść głowę i sprawdzić, co 
to. Czuję wyraźnie, że tracę przytomność. W uszach świdruje mi 
uporczywy gwizd, który wkrótce zamienia się w głuche dudnienie. 
Kilka sekund później słyszę czyjś głos. Przysięgłabym, że to Ella. 

Szósta, gdziekolwiek jesteś, mówi, to mam nadzieję, że wszyst-

ko w porządku. 

Krztuszę się śmiechem, a potem zanoszę od szlochu. Gdyby 

została mi choćby odrobina wilgoci, to na pewno pojawiłyby się 
łzy. 

Ello, odpowiadam, umieram na pustyni. Tej z górami. Zoba-

czymy się kiedyś na Lorien. 

Znów dobiega mnie jej głos, ale tym razem nie mogę zrozu-

mieć słów. Zagłusza je nowy dźwięk, głośny i klekoczący. A potem 
nagle mocny podmuch powietrza uderza mnie w twarz i burzy 
włosy. Powoli otwieram oczy: nade mną wiszą trzy czarne helikop-
tery. Jacyś mężczyźni krzyczą, że mam podnieść ręce, ale ja mogę 
tylko opuścić powieki. 

 

 

background image

20 

Ella unosi się nad moją głową. Oczy ma przerażone, otwarte 
szeroko, a z ust uciekają jej bąbelki powietrza. Nie mogę 
zrozumieć, co się dzieje, jak się tam znalazła, skąd wszędzie tyle 
wody. Kiedy próbuję ją złapać, ręce nie chcą mnie słuchać. Co 
się ze mną stało po tej teleportacji? Twarz mam odrętwiałą i 
potwornie boli mnie głowa, głęboko, pod oczodołami. Nogami 
też nie mogę poruszyć, chociaż wkładam w to wszystkie siły. Mogę 
tylko patrzeć, jak Ella wznosi się coraz wyżej, oddalając się ode 
mnie. Skąd się wzięło tyle wody? Nagle zaczynam się trząść, ale 
dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to ktoś szarpie mnie za 
ramię, a potem dostrzegam Ósmego. Kędzierzawa czupryna 
otacza jego głowę niczym czarna aureola. Nasz nowy towarzysz 
łapie mnie jedną ręką pod pachę. Staram się nie zwracać uwagi 
na jego zaniepokojoną minę, i bez tego najadłam się dosyć 
strachu. Ósmy usiłuje pociągnąć mnie do góry, ale kuferek, który 
trzymam pod packą, jest za ciężki. 

Pozwalam, aby lodowata woda napełniła mi płuca. Nic 

innego nie mogę zrobić. Ósmy kopnięciem wybija kuferek z moich 
sparaliżowanych rąk i ciągnie za sobą. Powoli wypływamy na 
powierzchnię. Rozglądam się gorączkowo za Szóstą, ale nigdzie 
nie widać nawet jej jasnych, ufarbowanych na blond włosów. 

Po wynurzeniu głowy widzę oślepiające, rozpalone słońce. 

Wszędzie jak okiem sięgnąć — woda. Tuż obok nas kołysze się Ella. 
Kilka minut oddychania świeżym powietrzem przywraca mi władzę 
w kończynach i mogę już sama utrzymać się na powierzchni tak 
jak ona. Ósmy tymczasem niestrudzenie przeklina naszego pecha. 

 

Gdzie jest Szósta? — pytam, zanosząc się kaszlem i bez  

przerwy rozglądając się dookoła. 

 

W wodzie jej nie było! — krzyczy Ósmy. — Nie mam pojęcia,  

czy przeniosła się razem z nami! 

 

Dlaczego miała się nie przenieść? — pyta Ella, a w jej głosie  

nagle odzywa się histeria. 

Ósmy powoli wynurza się z wody i staje na jej powierzchni. Tym 

razem nie przychodzi mu to z taką łatwością jak poprzednio. 

 

Cholera! — Ze złością kopie przepływającą falę. - Wie 

działem, że lepiej nie teleportować tylu osób! 

 

Gdzie ona może teraz być? Jak ją znajdziemy? — piszczy Ella. 

 

Nie wiem. Mogła nawet zostać w jaskini. 

background image

Ręce i nogi mam jeszcze ociężałe. Samo utrzymanie głowy nad 

wodą kosztuje mnie sporo wysiłku. 

 

Co? Przecież ona tam zginie! — wołam. 

Ella też ma trudności z utrzymaniem się na wodzie. Ósmy 

wyciąga ją na górę i sadza sobie na plecy. Dziewczynka czepia 
się kurczowo rękami jego szyi. 

 

Mogło ją też rzucić gdzieś indziej, tak jak nas — mówi Ósmy,  

starając się, aby zabrzmiało to optymistycznie. — Tylko że nie 
wiem, dokąd trafiła. 

 

A my? Gdzie my jesteśmy? — pytam. 

 

To akurat wiem — zapewnia z ulgą zadowolony, że tym  

razem może udzielić dokładnej odpowiedzi. — Jesteśmy w Zatoce 
Adeńskiej, a tam... — Wskazuje na widoczną w oddali linię 
brzegową, której wcześniej nie zauważyłam — ... tam jest Somalia. 

 

Skąd wiesz? — dopytuje się Ella. 

 

Już tu kiedyś trafiłem — wyjaśnia chłodnym tonem. 

Nie rozwija tematu, więc pewnie coś się za tym kryje. 
Nie wiem zbyt wiele o Somalii poza tym, że trwa w niej 

brutalny konflikt plemienny i szaleje wojna domowa, nie mówiąc o 
nędzy, przez którą ludzie wciąż nie przestają się burzyć. Tak samo 
nie wiem, czy starczy mi sił, aby dotrzeć do brzegu, czy to z 
wykorzystaniem telekinezą czy też normalnie, płynąc pod wodą. 
Nie wiem nawet, czy w ogóle chce mi się tam płynąć. Potrzebuję 
czasu do namysłu. 

 

Wiecie co? — odzywam się. — Zanurzę się na jakiś czas. Pod  

wodą zużywam mniej energii, a tymczasem zastanowimy się, co 
robić. 

Zanim moja głowa zniknie pod powierzchnią, dogania mnie 

wołanie Elli: 

 

Poszukaj tam Szóstej! 

Jej słowa są jak nagły zastrzyk nowych sił. Sama myśl o tym, że 

mogę odnaleźć Szóstą, pobudza mnie, każąc zanurzyć się jak 
najszybciej. Gdy jestem już głęboko, otwieram oczy. Woda jest 
tutaj jeszcze błękitna pomimo sporej odległości od brzegu. Łowiąc 
okiem jakiś ruch w głębinie, daję nura, ale to tylko niewielkie stado 
tuńczyków. Powoli zataczam szerokie kręgi, wpatrując chociażby 
odbłysku jasnych włosów Szóstej; kilka razy daję się nabrać kępom 
falujących wodorostów. Unosząc głowę, dostrzegam na po-
wierzchni niewyraźny cień sylwetki Ósmego. Gdy mam już 

background image

pewność, że nie opuszczą mnie siły, zanurzam się głębiej, na samo 
dno. Ruszam przed siebie w poszukiwaniu drogi, przebijając 
wzrokiem ciemniejszą już wodę. Nagle zaczepiam przypadkowo 
kolanem o wystający kawałek skały koralowej i rozcinam sobie 
kolano. Kiedy mija pierwsze oszołomienie ostrym bólem, dotykam 
rany, aby ją wyleczyć. Trwa to dłużej niż zazwyczaj. Jak się okazuje, 
teleportacja odbiera nam siłę i szkodzi naszym Dziedzictwom. 
Dobrze, że mogę bez problemu oddychać pod wodą. Mam 
nadzieję, że ten stan nie potrwa długo — źle by było, gdybyśmy 
nagle stali się bezbronni. 

Idąc przed siebie, odnajduję wreszcie swój kuferek, a tuż obok 

— kuferek Ósmego. Kilka metrów dalej dostrzegam błękitną bryłę 
loralitu. Kuferki ani drgną, kiedy chcę je unieść, jestem zbyt 
osłabiona. Unoszę głowę i widząc cień Ósmego, który nadal tkwi 
dokładnie w tym samym miejscu, postanawiam, że najlepiej 
będzie poprosić go o pomoc. Wynurzając się na powierzchnię, 
przepływam przez ławicę przepięknych pomarańczowych ryb. 

 

Nie ma tam Szóstej — melduję, wystawiając głowę z wody —  

ale na dnie znalazłam loralit, a tuż obok niego nasze kuferki. 
Zabierzmy je i teleportujmy się w jakieś inne miejsce. Może trafimy 
tam, gdzie Szósta. 

 

Żeby się teleportować, trzeba być blisko loralitu — zauważa  

Ella. — Jak tam dopłynę? Nie umiem wstrzymać oddechu na tak 
długo. 

 

I nie musisz — oznajmia Ósmy, uśmiechając się szeroko. 

 

Masz takie Dziedzictwo, że zamieniasz się w żywą torpedę,  

której inni mogą się uczepić? — pytam. 

 

Lepiej — odpowiada, sięgając do kieszeni. 

Na jego dłoni leży zielony kryształ, który wyciągnął przed chwilą 

ze swojego kuferka. Kryształ najpierw zaczyna lśnić, a potem nagle 
bucha z niego potężny prąd powietrza. Ósmy kieruje podmuch 
prosto w wodę, żłobiąc płytki krater. 

 

Chodźcie, szybko! 

Wskakuje do niego. Wpadamy za nim do dziury w wodzie. Ósmy 

wyciąga wolną rękę w moją stronę. Ella chwyta się mnie z drugiej 
strony. 

 

Uwaga, za chwilę bardzo szybko polecimy w dół — ostrzega  

background image

Ósmy. — Trzymajcie się blisko mnie, bo woda zamknie się nad 
nami. Ello, kiedy będziemy już na dnie, musisz jak najdłużej 
wstrzymać oddech, żebym zdążył zabrać nasze kuferki. 

 

Rozglądajcie się też za Szóstą — dodaję. 

Ella ściska mnie za rękę. 

 

Znajdziemy ją, jeśli tylko gdzieś tam jest. 

Ósmy opuszcza kryształ, celując nim w dno oceanu. 

 

Jazda! — krzyczy na cały głos. 

W jednej chwili spadamy jak kamień. Woda odpychana przez 

wicher wydobywający się z kryształu rozstępuje się przed nami i 
zlepia z powrotem metr, może dwa za plecami Elli. Spuszczamy się 
na dno zamknięci w bańce powietrza. Ósmy wyje z euforii. Ja też 
nie mogę się powstrzymać. Nagle Ella szarpie mnie za ramię. 

 

Szósta potrzebuje pomocy! — woła. — Powiedziała, że jest  

na pustyni! 

 

Jak to? — Odrywam wzrok od rozmazanych w pędzie obłych  

sylwetek ryb, rekinów i kałamarnic. — Skąd wiesz? 

Ella milczy przez moment, a potem odkrzykuje: 

 

Nie wiem skąd! Przed chwilą usłyszałam w myślach jej glos!  

Rozmawiałam z nią! Mówiła, że umiera! 

 

Na pustyni? To znaczy, że trafiła do Nowego Meksyku! —  

krzyczy Ósmy. 

 

Musimy dostać się tam natychmiast! — wołam. 

Jesteśmy już na dnie. Zapadając się w mule, próbujemy iść,  

ale tutaj nie można poruszać się szybko. Woda wypycha naszą 
bańkę na powierzchnię, a kryształ wkrótce staje się bezużyteczny 
— mąci tylko wodę przed nami, robiąc mały wir. Oglądam się na 
Ellę, sprawdzając, czy wszystko z nią w porządku i czy udało jej się 
nabrać dużo powietrza. Gdy odwracam z powrotem głowę, 
okazuje się, że Ósmy przybrał postać czarnej ośmiornicy. Dwiema 
mackami chwyta nasze kuferki, a kolejne dwie owija dookoła 
naszych rąk, sunąc w kierunku lśniącej bryły loralitu zanurzonej w 
mule. Zanim zdążę spojrzeć jeszcze raz na Ellę, wszystko tonie w 
ciemności.