14
Garbię się, naciągając na głowę kaptur. Dziewiąty schował włosy
pod brudną czapką z emblematem Chicago Cubs, a na nos
włożył popękane okulary przeciwsłoneczne - oba te przedmioty
znaleźliśmy na stacji kolejowej, gdzie wyskoczyliśmy z naszego
wagonu. Po godzinie marszu w kierunku południowym docieramy
do innej stacji, aby tam poczekać na pociąg chicagowskiej kolei
miejskiej. Jej popularna nazwa the L to skrót od elevated, czyli
„nadziemna", gdyż pociągi kursują głównie po wiaduktach i
estakadach. Loryjskie kuferki, które trzymamy w rękach, rzucają się
w oczy, bo reszta pasażerów ma teczki i plecaki. Robię, co mogę,
aby zachowywać się naturalnie. Bernie Kosar śpi wygodnie pod
moją koszulką - teraz jest kameleonem. Dziewiąty wciąż się na
mnie dąsa, bo pozwoliłem sobie skrytykować pomysł urządzenia
kryjówki w tak gęsto zaludnionej okolicy. Henri nigdy w życiu nie
wybrałby miejsca, gdzie zawsze jest się na widoku.
Kiedy pociąg wtacza się z łoskotem na stację, nie mówimy
ani słowa. Po dźwięcznym sygnale otwierają się drzwi. Dziewiąty
prowadzi mnie do ostatniego wagonu. Ruszamy, a metropolia
Chicago powoli rośnie w oczach.
- Na razie pooglądaj sobie widoki - mówi mój przewodnik. Im bliżej
miasta, tym wydaje się spokojniejszy. - Kiedy wysiądziemy, powiem
ci więcej.
Nigdy jeszcze nie byłem w Chicago. Kola stukoczą o szyny, a
pociąg przejeżdża przez różne, niekiedy całkowicie odmienne
dzielnice, mijając setki, tysiące, wręcz miliony domów i bloków.
Ulice poniżej torów są pełne samochodów, ciężarówek, ludzi,
psów prowadzonych na smyczy i dzieci wiezionych w wózkach.
Przechodnie emanują szczęściem i poczuciem bezpieczeństwa.
Ogarnia mnie żal, że nie mogę być jednym z nich. Po prostu
chodzić do pracy albo do szkoły, może na spacer i kawę z Sarą.
Normalne życie. To takie proste, a nie umiem tego sobie
wyobrazić. Pociąg przystaje, jedni wysiadają, a inni wpychają się
do środka. Robi się taki tłok, że dwie dziewczyny stojące obok
naszych siedzeń, blondynka i brunetka, praktycznie muszą się o
nas oprzeć.
Tak jak mówiłem. - Dziewiąty uśmiecha się z głębokim
zadowoleniem. - Podziwiaj widoki.
Po kilku minutach jazdy jedna z dziewczyn, blondynka,
przypadkiem trąca nogą mój kuferek stojący na podłodze.
Au! - Krzywi się. - Kurde, chłopaki, co wy macie w tych
pudłach?
Odkurzacze - wyjaśniam. Tak się zdenerwowałem, że do
głowy przychodzi mi tylko kit, jaki Dziewiąty poprzedniego dnia
wciskał agentom. - Jesteśmy przedstawicielami handlowymi.
Naprawdę? - włącza się do rozmowy brunetka.
Jest wyraźnie rozczarowana. Robi mi się przykro; moje fikcyjne
życie rozczarowuje nawet mnie samego.
Dziewiąty zdejmuje popękane okulary i szturcha mnie
łokciem pod żebro.
On żartował. - Szczerzy zęby. - Myśli, że co powie, to
śmieszne. Tak naprawdę pracujemy dla kolekcjonera dzieł sztuki.
To są eksponaty, które wieziemy do Chicagowskiego Instytutu
Sztuki.
Tak? - Blondynka spogląda na koleżankę. Obie są chyba
zadowolone. Potem odwraca się z powrotem do nas i mówi,
zakładając włosy za ucho: - Jestem tam na studiach.
Poważnie? - dopytuje Dziewiąty z zadowolonym uśmiechem.
Brunetka pochyla się, oglądając uważnie zawiłe ryty na
wieku mojego kuferka. Nie podoba mi się, że ktoś znalazł się tak
blisko niego. Bardzo mi się to nie podoba.
A co jest w środku? - pyta. - Skarby piratów?
Nie powinniśmy w ogóle z nimi rozmawiać. Ani z nikim innym.
Nie jesteśmy już zwykłymi nastolatkami z obcej planety, którzy
usiłują zniknąć w tłumie Ziemian. Teraz staliśmy się poszukiwanymi
przedstawicielami obcej rasy, którzy zniszczyli konwój pojazdów
należących do służb rządowych. Za moją głowę wyznaczono
nagrodę i nie wątpię, że Dziewiątego niedługo spotka to samo.
Powinniśmy się ukryć na jakimś odludziu, wrócić do Ohio albo
pojechać gdzieś na zachód. A my co? Jedziemy zatłoczonym
pociągiem do samego centrum Chicago i flirtujemy z
dziewczynami! Już chcę powiedzieć, że w kuferkach nie ma nic, i
myślę tylko o tym, żeby przestały zadawać pytania i dały nam
spokój, ale Dziewiąty odzywa się pierwszy:
Może byście nas zaprosiły dzisiaj do siebie? Chętnie wam
pokażemy, co jest w środku.
A teraz nie możecie nam pokazać? - Wydyma wargi
brunetka.
Dziewiąty zerka w lewo, potem w prawo. Zgrywa się do
niemożliwości.
Nie, bo jeszcze wam nie ufamy. Podejrzanie wyglądacie.
Wiecie o tym, co nie? Z taką urodą jesteście jak żywcem wyjęte z
filmu szpiegowskiego.
Puszcza do mnie oko, a ja nagle zaczynam rozumieć: facet
nie umie się obchodzić z dziewczynami. Jest w tym tak samo słaby
jak ja. Przesadza i wychodzi na głupka. Lubię go za to jeszcze
bardziej, chociaż robi obciach nam obu.
Dziewczyny spoglądają na siebie z uśmiechem. Blondynka
wyciąga z torebki kawałek papieru i coś na nim zapisuje.
Wysiadamy na następnej stacji - informuje Dziewiątego,
podając mu karteczkę. - Zadzwońcie po siódmej, to pomyślimy,
jak się umówić na wieczór. Jestem Nora.
Po prostu nie mogę uwierzyć, że ten numer przeszedł.
A ja Sara - dodaje brunetka.
Jakżeby inaczej. Kręcę głową. Cholera, czy może być jakiś
jeszcze bardziej oczywisty znak, że powinniśmy zakończyć tę
rozmowę?
Dziewiąty podaje obu dziewczynom rękę na pożegnanie.
Ja jestem Tony, a ten przystojny ogier to Donald.
Unoszę uprzejmie dłoń, zaciskając mocno zęby. Donald?
Super - mówi Nora. - To do usłyszenia.
Pociąg zatrzymuje się i dziewczyny wysiadają. Dziewiąty
macha im jeszcze przez okno, a gdy ruszamy ze stacji, chichocze
pod nosem diabelnie zadowolony z siebie.
Zwariowałeś? - Trącam go łokciem w żebra. - Specjalnie
zwracasz uwagę na siebie? Na nas? Po co? Nie masz prawa
wciągać mnie w te swoje idiotyzmy. I po jakiego grzyba gadałeś
im tyle o naszych kuferkach? Miejmy nadzieję, że uwierzą w te
brednie, które im wciskałeś, bo to oznacza, że nie mają w ogóle
oleju w głowie i szybko o tym zapomną!
Znacznie bardziej mi się podobał, kiedy wysilał się jak frajer
przy tych studentkach.
Uspokój się, Donaldzie - słyszę. - Możesz nie skrzeczeć o
wszystkim tak głośno? Nic się nie stało i nic nam tutaj nie zagraża. -
Rozsiada się wygodnie, zakładając dłonie za głowę. - Sandor
byłby ze mnie teraz cholernie dumny, wiesz? - Dodaje już mniej
nadętym tonem. - Pewnie tego po mnie nie widać, ale zawsze
bardzo się denerwuję przy dziewczynach. A im bardziej mi się
podobają, tym jest gorzej. Ale koniec z tym. Po tym, co przeżyłem
przez ostatni rok, nic już mnie nie wystraszy.
Milczę, nie odpowiadam. Rozwalony na siedzeniu wyglądam
przez okno, za którym miasto rośnie w oczach, kusząc wzrok coraz
ciekawszą architekturą. Pełno tam teatrów, sklepów i
przepięknych restauracji, a wszystkie okna są ogromne. Niektóre
budynki lśnią w słońcu tak mocno, że muszę zasłaniać oczy. Ulice
w dole są po brzegi zapchane samochodami, a klaksony słychać
aż tutaj, na estakadzie. Nie ma chyba na świecie miejsca, które
różniłoby się bardziej od Paradise w stanie Ohio. Nasz pociąg mija
dwie kolejne stacje. Dziewiąty każe mi wstać. Na najbliższej
wysiadamy. Nie mija minuta i jesteśmy na Chicago Avenue i
ruszamy w kierunku wschodnim, każdy z kuferkiem pod pachą.
Dokładnie przed nami jest jezioro Michigan.
Kiedy dookoła nas robi się trochę luźniej, Dziewiąty mówi:
Sandor kochał Chicago i był zdania, że to będzie sprytne,
kiedy ukryjemy się w mieście, czyli miejscu, gdzie każdy będzie
mógł nas zobaczyć. Tutaj niczym się nie wyróżniasz, zawsze możesz
zniknąć w tłumie - o to chodziło. No, zastanów się: gdzie będziesz
bardziej anonimowy niż w zatłoczonym mieście?
Henri nigdy by się na to nie zgodził. Oszalałby chyba w takim
tłoku. Nie lubił miejsc, gdzie nie można od razu zauważyć, że ktoś
nas obserwuje. Nas to znaczy mnie.
I właśnie dlatego Sandor był najlepszym Cêpanem pod
słońcem. Pewnie, że miał swoje zasady, ale pierwsza i
najważniejsza brzmiała: „Nie bądź głupi".
Dziewiąty wzdycha ciężko. Niesamowite, on naprawdę nie
ma pojęcia, jak bardzo mnie wkurza i obraża gadką o tym swoim
Sandorze. Jestem wściekły i mam gdzieś, czy ktoś mnie usłyszy.
Tak mówisz? - syczę. - Więc skoro Sandor był taki wspaniały,
to dlaczego znalazłem cię w mogadorskim więzieniu?
Momentalnie czuję się jak ostatnia świnia. Chłopak tęskni za
swoim Cêpanem, a znajdujemy się w miejscu, gdzie po raz ostatni
spędził z nim trochę czasu naprawdę razem. Sandor obiecał mu,
że tutaj będzie bezpiecznie. Znam moc takiej obietnicy.
Dziewiąty staje jak wryty, chociaż jesteśmy na rogu ruchliwej
ulicy, a dookoła nas kłębi się tłum. Odwraca się i podchodzi do
mnie blisko, niemalże dotyka czołem mojego czoła. Pięści ma
mocno zaciśnięte, nie wspominając o zębach.
Znalazłeś mnie w celi - cedzi wściekle - bo popełniłem błąd.
Ja, nie on. A poza tym... Powiedz, gdzie jest twój Cêpan? Uważasz,
że mój nie dorastał mu do pięt? Ocknij się, głupku! Obaj nie żyją,
więc naprawdę wątpię, żeby jeden mógł być lepszy od drugiego.
Żałuję swoich pochopnych słów, lecz jednocześnie mam już
dość, że mnie ciągle terroryzuje. Odpycham go od siebie.
Odejdź, Dziewiąty. Nie żartuję. Odsuń się. I przestań do mnie
mówić jak do młodszego brata.
Światło na pasach się zmienia i przechodzimy, gotując się ze
złości. Dziewiąty prowadzi mnie na Michigan Avenue. Idę za nim w
milczeniu. Z początku jestem za bardzo wkurzony, żeby zwracać
uwagę na otoczenie, ale powoli zaczynam dostrzegać drapacze
chmur kłujące niebo nad moją głową. Nic na to nie poradzę. To
miejsce jest niesamowite. Dziewiąty zauważa mój podziw dla
„jego" miasta, a ja czuję, że zaczyna mięknąć.
Widzisz ten czarny wieżowiec z białymi iglicami? - pyta. Jest
tak szczęśliwy, że go widzi, że zapominam o urazie i posłusznie
unoszę głowę. - To jest John Hancock Center. Szósty najwyższy
budynek w tym kraju. I cel naszej wędrówki, mój mały braciszku -
dodaje, kładąc nacisk na ostatnie słowa.
Łapię go za ramię, odciągając na bok.
Chwileczkę. Tam jest ta wasza kryjówka? Chcesz się schować
w jednym z najwyższych budynków w mieście? Robisz mnie w
konia. To jest szaleństwo.
Dziewiąty śmieje się z mojego niedowierzania.
Wiem, wiem. To był pomysł Sandora, ale im dłużej się nad
nim zastanawiam, tym bardziej go doceniam. Był genialny.
Mieszkaliśmy tutaj przez ponad pięć lat i nigdy nie było żadnych
problemów. Ukryliśmy się tam, gdzie każdy nas widział.
Jasne. A nie zapomniałeś o tym, że w końcu was złapali? Nie
pójdziemy tam, Dziewiąty. Za żadną cholerę. Wracamy do
pociągu, musimy coś wymyślić.
Dziewiąty wyrywa mi się gwałtownym ruchem.
Złapali nas, Donaldzie, bo zostaliśmy zdradzeni przez osobę,
którą uważałem za przyjaciela. Ta osoba współpracowała z
Mogami, a ja byłem za głupi, żeby to zauważyć, nie widziałem
świata poza jej zgrabnym tyłkiem. Wydała mnie, a potem wpadł
też Sandor. Torturowali go na moich oczach i w żaden sposób nie
mogłem im przeszkodzić. To był jedyny człowiek, którego
kochałem ponad wszystko. I skończyło się tak, że mogłem tylko
uwolnić go od cierpień. Śmierć. Bezcenny, ponadczasowy dar. -
Szyderczy ton nie jest w stanie zagłuszyć bólu w jego głosie. - A po-
tem... Przewijam rok życia i nagle widzę za drzwiami mojej celi
twoją szkaradną facjatę. - Unosi rękę, wskazując John Hancock
Center. - Tam jesteśmy bezpieczni jak nigdzie indziej na świecie.
To jest pułapka - sprzeciwiam się. - Jeśli Mogadorczycy
namierzą nas tam, nie będziemy mieli dokąd uciec.
O, i tu się zdziwisz. - Dziewiąty mruga porozumiewawczo,
ruszając w stronę wieżowca.
Ni stąd, ni zowąd zaczynam zwracać uwagę na to, że mijają
nas setki ludzi. Denerwuję się jak cholera, a nie mam zielonego
pojęcia, dokąd mógłbym pójść, jeśli nie z Dziewiątym. Jedno wiem
na pewno: Mogadorczycy coraz lepiej się kamuflują, więc nie
mogę mieć żadnej pewności, że któryś właśnie nie otarł się o nas.
Ta myśl tak mnie przeraża, że dosłownie się trzęsę. A do tego w
Chicago mają pewnie monitoring, więc trzeba założyć, że rząd
zapewnił Mogom dostęp do tysięcy miejskich kamer - przecież z
nimi współpracuje. No świetnie. Trafiliśmy do niecenzuralnego,
krwawego wydania ukrytej kamery i nic nie możemy na to po-
radzić. W każdym razie pod dachem, jakimkolwiek, będzie
bezpieczniej niż na ulicy. Idę za Dziewiątym, nisko zwieszając
głowę.
Hol wejściowy John Hancock Center olśniewa niesamowitym
luksusem: fortepian, meble obite skórą, rozmigotane żyrandole. W
głębi dostrzegam dwa stanowiska ochrony budynku. Dziewiąty
daje mi do potrzymania swój kuferek i zdejmuje czapkę. Jeden z
ochroniarzy, potężny łysy facet, na jego widok zrywa się z
okrzykiem z fotela.
Hej! Patrzcie, kogo to diabli niosą! Nie napisze, nie zadzwoni...
Gdzieś ty był, chłopaku? - pyta, ściskając mu dłoń, a drugą ręką
klepiąc po ramieniu.
Stoi i szczerzy do niego zęby. No po prostu powrót syna
marnotrawnego.
Dziewiąty odpowiada szczerym, pełnym sympatii uśmiechem
i tez kładzie facetowi dłoń na ramieniu.
Lepiej zapytaj, gdzie mnie nie było - mówi.
Następnym razem daj nam znać, że wyjeżdżasz. Martwiłem
się! A gdzie jest twój wujek? - Zerka Dziewiątemu przez ramię, jakby
spodziewał się zobaczyć za nim Sandora.
W Europie. - Odpowiada bez zająknienia Dziewiąty. – A
konkretnie we Francji.
Nawet okiem nie mrugnął. Dobry jest. Wiem, jak mu ciężko.
Zaprosili go na jakieś gościnne wykłady, tak?
Aha - przytakuje Dziewiąty, a potem kiwa głową w moim
kierunku. - Dostał długi angaż i myśli o tym, żeby wziąć tę robotę
na stałe. Ja mieszkam na South Side, u mojego kumpla Donalda.
Wpadliśmy tutaj, żeby przygotować pracę z historii. Patrz na te
skrzynki, stary, mamy roboty na parę miesięcy!
Opuszczam głowę, wzrokiem wskazując ochroniarzowi nasze
kuferki, które trzymam w rękach, a on odchodzi na bok,
przepuszczając nas dalej.
Widzę, że macie wszystko przemyślane. Hej, Donald, miło cię
poznać. Powodzenia z tą pracą!
Dzięki, nawzajem - odpowiadam najuprzejmiej, jak potrafię,
choć nie jest to łatwe.
Dziewiątemu najwidoczniej nie przeszkadza, że ten facet tyle
o nim wie, że zauważył nawet jego nagłe zniknięcie. Bez namysłu
wstawił mu kit, który potem, niewykluczone, trudno będzie
obronić. Słyszę w głowie głos Henriego ostrzegający mnie, że
właśnie tego należy się wystrzegać. Staram się uspokoić szalejące
nerwy, bo mój żołądek wyczynia różne ewolucje. W tej chwili nie
ma co krytykować decyzji mojego towarzysza. To nam w niczym
nie pomoże.
Idziemy do niewielkiego korytarza, gdzie są windy. Dziewiąty
dotyka przycisku. Nad jednymi drzwiami zapala się duża jasna
strzałka.
Hej, Stanley!
Pobrzękując kluczami przy pasie, łysy ochroniarz podbiega
do nas, kiedy winda jest już na dole i mamy do niej wejść.
Stanley? - powtarzam, uśmiechając się drwiąco. To jeszcze
gorsze niż Donald!
Nie teraz - mruczy pod nosem Dziewiąty.
Mam dla ciebie parę przesyłek - mówi ochroniarz. –
Przechowaliśmy je, bo nie zostawiłeś adresu do korespondencji.
Chcesz, żebym je przysłał na górę?
Za godzinę, daj nam się rozgościć, dobrze? - prosi Dziewiąty.
Jasne, szefie. - Ochroniarz salutuje, a my wchodzimy do
windy.
Gdy tylko drzwi się zamknęły, Bernie Kosar wypełza mi na
ramiona i zaczyna spacerować z jednego na drugie i z powrotem.
Mówi, że ma już dosyć siedzenia w ukryciu.
Jeszcze tylko chwilę - pocieszam go.
Tak jest, Bernie - zapewnia Dziewiąty. - Już prawie jesteśmy w
domu. Nareszcie.
Skąd pewność, że jeszcze tutaj mieszkasz? - pytam. – Bardzo
długo cię nie było.
Nie ma chyba takiej sytuacji, w której ten chłopak zwątpiłby
w swoją rację. Chciałbym być podobny do niego. Czasami,
oczywiście, Dziewiąty musi się mylić, ale taka cecha charakteru
czyni go świetnym sprzymierzeńcem i jeszcze lepszym
wojownikiem.
Sandor zadbał o wszystko. Zlecił automatyczne uiszczanie
opłat za apartament ze swojego konta. Nigdy nikomu nie
mówiliśmy, czym właściwie się zajmuje, a kiedy zdarzyło nam się
zniknąć na parę miesięcy, wyjaśnienie zawsze było takie samo:
zaprosili go na gościnne wykłady. I ludzie w to wierzyli.
Dziewiąty dotyka kilku przycisków na niewielkiej klawiaturze
pod wyświetlaczem z numerami pięter. Winda śmiga w górę jak
rakieta. Numery na wyświetlaczu rosną tak szybko, że nie mam
czasu pomyśleć, na które piętro jedziemy. Zaczynamy zwalniać
dopiero na osiemdziesiątym. Kabina zatrzymuje się i drzwi
rozsuwają się bezszelestnie; wychodzimy prosto do apartamentu,
do salonu, gdzie momentalnie rzuca mi się w oczy ogromny
kryształowy żyrandol wiszący nad dwiema kanapami. Odnoszę
wrażenie, że wszystko jest tutaj olśniewająco białe i ma złote
wykończenie.
To jest wasze mieszkanie? - pytam. - Chyba żartujesz.
Nie żartuję. Mamy własne osobne wejście - mówi Dziewiąty,
widząc moje zdumione spojrzenie.
Do tej pory wydawało mi się, że tylko w telewizji ludzie tak
żyją. Nie mieści mi się w głowie, że to może być dom loryjskiego
Gardy.
Nagle zauważam wycelowaną prosto w nas kamerę. Wisi
pod sufitem, po prawej stronie. Błyskawicznie zasłaniam twarz, ale
Dziewiąty wyjaśnia, że to wewnętrzny system telewizyjny, a obraz
można odbierać tylko na miejscu, w apartamencie.
Pan przodem. - Kłania mi się nisko, zamiatając dłonią w
przesadnie wyszukanym geście.
Niemożliwe. Wynajęliście całe piętro? - Rozglądam się
dookoła z rozdziawionymi ustami.
Dziewiąty idzie za mną; słyszę, jak szoruje dłonią po ścianie.
Dwa piętra, jeśli chodzi o ścisłość.
Naciska jakiś guzik i nagle unosi się kilkadziesiąt rolet,
odsłaniając olbrzymie okna od podłogi aż do sufitu. Słoneczne
światło zalewa pokój. Bernie Kosar daje susa z mojego ramienia i
od razu zamienia się w beagle'a. Podchodzę do okna. Widok jest
niesamowity. Mam przed sobą całe Chicago. Po lewej rozciąga
się błękitna, lśniąca tafla jeziora Michigan. Stawiam swój kuferek
na pluszowym fotelu i opieram czoło o szybę, wodząc wzrokiem
po dachach innych wieżowców. Dookoła rozlega się cichy szmer,
a na łydkach czuję powiew świeżego powietrza z otworów
wentylacyjnych.
Jesteś głodny? - pyta Dziewiąty.
Jasne - odpowiadam.
Dziwne, ale z tej wysokości wszystko wygląda nieprawdziwie:
samochody, łodzie na jeziorze, pociągi krążące po estakadach.
Ku własnemu zaskoczeniu rzeczywiście czuję się tutaj bezpiecznie,
naprawdę bezpiecznie. Mam wrażenie, że nic mnie tu nie
dosięgnie. Już bardzo dawno tak się nie czułem. Jest w tym coś
obcego, nieznanego.
Słyszę dźwięk otwieranej lodówki.
Ale czad, że w końcu można się wyluzować! - woła Dziewiąty
z kuchni. - Czuj się jak u siebie w domu: możesz wziąć prysznic, a
do jedzenia jest pizza z zamrażarki. Zanim zadzwonimy do tamtych
dziewczyn, mamy czas na relaks, może trochę snu. Pamiętasz
jeszcze, co to znaczy? Stary, mówię ci, w domu najlepiej.
Trudno mi oderwać oczy od widoku z okna, jest wręcz
hipnotyzujący. Najchętniej stałbym tutaj, ile się da, i cieszył się
poczuciem bezpieczeństwa. Lepiej mogłoby być tylko wtedy,
gdybym miał przy sobie Henriego, Sarę, Sama i Szóstą.
Nagle coś miękkiego i szeleszczącego uderza mnie w tył
głowy. Batonik energetyczny.
Chodź, oprowadzę cię - mówi Dziewiąty roztargnionym
głosem jak dzieciak podjarany tym, że ma komu pokazać swoje
zabawki.
Gryząc batonik, który mi rzucił, przechodzę za nim przez salon
pełen kanap obitych pluszem i rozkładanych skórzanych foteli.
Nad marmurowym kominkiem wisi ogromny płaski telewizor, a na
niskim szklanym stoliku stoi wazon pełen sztucznych orchidei. Na
każdej płaskiej powierzchni zalega kurz. Dziewiąty przejeżdża
palcem po jednym szczególnie zabrudzonym blacie i obiecuje
zamówić sprzątanie. W korytarzu skręcamy w pierwsze drzwi po
prawej.
I od razu szok. Tuż za progiem stoją dwaj mogadorscy
żołnierze: alabastrowa skóra, długie czarne włosy, długie czarne
płaszcze. Celują do nas z gotowych do strzału miotaczy. Tygodnie
treningów z Szóstą i Samem błyskawicznie włączają program
obronny w moim mózgu. Nurkuję pod lufą tego, który stoi bliżej,
walę go hakiem w podbródek i poprawiam kopniakiem w brzuch.
Oszołomiony Mogadorczyk pada ciężko na plecy. Rozglądam się
za czymś ostrym, czym mógłbym go pchnąć, ale dookoła są tylko
sztangi, hantle i rękawice bokserskie. Dziewiąty włącza się do gry,
od niechcenia kopiąc drugiego Mogą w krocze, a zaraz potem
daje mu prztyczka w nos. Żołnierz w czarnym płaszczu chwieje się
na piętach i przewraca na podłogę. Musi upłynąć jeszcze chwila,
aby dotarło do mnie, że to tylko manekiny. Dziewiąty skręca się ze
śmiechu. Kiedy wreszcie udaje mu się odzyskać oddech, klepie
mnie po plecach.
No, no, niezły refleks! - woła, krztusząc się.
Gorący rumieniec oblewa mi twarz.
Mogłeś mnie uprzedzić.
Żartujesz? Czekałem na to, odkąd wsiedliśmy do pociągu.
Ale jazda!
Bernie Kosar wbiega do pomieszczenia i obwąchuje gu-
mowe buty Mogadorczyka, którego powaliłem, a potem unosi na
mnie wzrok.
Manekiny do ćwiczeń - wyjaśnia mu Dziewiąty, wypinając
dumnie pierś i zakreślając ramieniem szeroki krąg. - To
pomieszczenie nazywamy Audytorium.
Wreszcie mogę porządnie się rozejrzeć. Jesteśmy w ol-
brzymiej, pustej sali. W głębi znajduje się pulpit sterowniczy
podobny do kabiny pilota. Dziewiąty idzie tam i siada na fotelu,
pstryka przełącznikami i wystukuje na klawiaturze komendy, a ze
ścian, z sufitu i z podłogi wyskakują przeróżne przyrządy do
ćwiczeń bojowych. Obraca się razem z fotelem, chcąc zobaczyć,
czy zrobił na mnie wrażenie, a ja natychmiast czuję ukłucie
zazdrości, myśląc o treningach na takim sprzęcie. Widać po nim,
że spędził tutaj niejedną godzinę.
To jest...
Bezradnie unoszę oczy do sufitu. Nie mogę znaleźć słów.
Wstyd mi, że przez tyle czasu moją tak zwaną salą treningową było
zaśnieżone podwórko albo basen, nad którym fikałem z Szóstą i
Samem. Nagle zaczynam mieć żal do Henriego za te wszystkie
przeprowadzki, za to, że nie zapewnił mi wyszkolenia, które jest
niezbędne, jeśli mam wykonać swoje zadanie. Gdybyśmy mieli
takie miejsce do ćwiczeń, to wtedy być może byłbym tak silny i
pewny siebie jak Dziewiąty. Może ten jego Sandor naprawdę był
lepszym Cepanem.
Nie widziałeś jeszcze najlepszego - słyszę na koniec.
Przechodzimy na tyły sali, gdzie Dziewiąty otwiera drzwi
do mniejszego pomieszczenia, solidne jak do skarbca. Stoją tam
szeregi regałów z bronią: pistolety, miecze, noże, materiały
wybuchowe i różne inne rzeczy. Sama amunicja zajmuje całą
ścianę. Dziewiąty zdejmuje z półki duży karabin automatyczny z
celownikiem optycznym i celuje prosto we mnie.
Zdziwiłbyś się - mówi - jak łatwo było to wszystko kupić.
Kochany internet...
Nie odkładając broni, podchodzi do mnie, żeby nacisnąć
guzik nad moim ramieniem. Ściana w głębi zbrojowni rozsuwa się,
ukazując strzelnicę dłuższą niż tor na kręgielni. Dziewiąty bierze
pudełko z nabojami i ładuje karabin, a potem mogę popatrzeć,
jak z odległości przeszło dwudziestu pięciu metrów roznosi na
strzępy papierową tarczę.
Nie martw się - uspokaja. - Ściany są wytłumione, a poza tym
jesteśmy tak wysoko, że nikt nie ma szansy nas usłyszeć.
Inne drzwi w korytarzu prowadzą do centrali monitoringu.
Dziewiąty staje przed włącznikiem światła zainstalowanym tuż
obok wejścia i naciska go, pochylając się jednocześnie. Po jego
oczach przesuwa się przyćmiona wiązka bladoniebieskiego
światła, a ekrany komputerów w tym momencie ożywają.
Skanowanie siatkówki. Niezłe, naprawdę niezłe. Widać, że Sandor
znał się na technice i umiał zbudować nowoczesny system
zabezpieczeń. W pomieszczeniu stoi dwanaście komputerów, ale
samych monitorów jest jeszcze więcej. Jesteśmy podłączeni do
wszystkich kamer działających w John Hancock Center, na
każdym ze stu pięter, a dodatkowo chyba też do całego systemu
monitoringu chicagowskiej policji. Dziewiąty dotyka jakiegoś
klawisza, włączając największy ekran, na którym pojawia się
fotografia muskularnego mężczyzny w czarnym włoskim garniturze;
nawet na tym ziarnistym zdjęciu nie można nie zauważyć, że strój
jest skrojony bez zarzutu i uszyty z przepięknego materiału.
Mężczyzna jest brunetem i nosi krótką brodę, a w rękach ma dwa
laptopy. Spoglądam na Dziewiątego, zastanawiając się, po co mi
to pokazuje.
To jest Sandor - mówi po chwili zmienionym głosem, w którym
słychać znacznie mniej chojractwa, a więcej bezradności.
Odwraca się do mnie. - No, przed tobą ważna decyzja. - Urywa,
żeby było bardziej dramatycznie. - Musisz wybrać pokój. Jest ich
parę, obejrzyj sobie. Nie ma pośpiechu, pizze zrobią się szybko.