Pakt dla Berlina i Paryża
Nasz Dziennik, 2011-03-15
Akceptując na szczycie w Brukseli pakt dla konkurencyjności, Donald Tusk zgodził się,
by Polska straciła 160 tysięcy miejsc pracy na rzecz krajów strefy euro. Podział na
Europę dwóch prędkości stał się faktem.
Gdy kilka lat temu ówcześni ministrowie finansów Niemiec i Francji - Theo Weigel i Nicolas
Sarkozy (tak, ten sam, obecny prezydent Republiki), wyszli z inicjatywą ujednolicenia
podatku od firm, oburzenie w Europie było powszechne, a eksperci zapewniali opinię
publiczną, że niemożliwe jest, aby Berlin i Paryż narzucili swoją wolę w tak drażliwej kwestii
pozostałym krajom członkowskim. A jednak tamta inicjatywa wróciła niczym bumerang.
Tym razem jako część paktu dla konkurencyjności. Ten bumerang jest jednak dla Polski
szkodliwy, a pakt jako przejaw niemiecko-francuskiego dyktatu faktycznie... zmniejsza
konkurencyjność innych państw europejskich, w tym Polski, wobec dwóch największych
europejskich potęg.
Europa "A" i Europa "B"
Powodem, a może raczej pretekstem do zaskoczenia przez kanclerz Angelę Merkel i Nicolasa
Sarkozy´ego 25 krajów członkowskich Unii Europejskiej ową inicjatywą jest kryzys
ekonomiczny w Europie. Frau Merkel, a za nią niemieccy publicyści mówią twardo i
otwartym tekstem, że skoro Berlin ratuje od bankructwa Grecję, Irlandię, a niedługo zapewne
także Portugalię, ojczyznę przewodniczącego Komisji Europejskiej José Manuela Durao
Barroso (Hiszpanię, która też była na tej liście, chwilowo olbrzymimi pożyczkami uratował
Pekin), to ma prawo narzucać swoje porządki w gospodarce.
To, co korzystne dla Niemiec, a zwłaszcza dla Francji, nie musi być jednak korzystne dla
Polski. W tym przypadku po prostu nie jest. Pakt dla konkurencyjności - czy tego chcemy,
czy nie - ustanawia podział na Europę "A" i Europę "B". Europę lepszą i gorszą (w tym także
biedniejszą, choć od tej reguły są wyjątki - mające własną walutę i niezamierzające z niej
zrezygnować relatywnie bogate kraje, jak Wielka Brytania i Królestwo Szwecji). Oczywistym
następstwem paktu jest powstanie Europy dwóch prędkości. Szczerze potwierdził to polski
komisarz Komisji Europejskiej Janusz Lewandowski w wywiadzie, którego udzielił dwa
tygodnie temu "Gazecie Wyborczej". Jeśli teraz premier Donald Tusk propagandowo mówi,
że obawa powstania Europy dwóch prędkości... została zażegnana, to jest to wyłącznie zwrot
retoryczny, próba uspokojenia polskiej opinii publicznej. Charakterystyczne zresztą, że ten
sam Tusk na pierwsze informacje o "niemiecko-francuskim dyktacie" (określenie...
niemieckiego polityka Martina Schulza, szefa frakcji socjalistycznej w Parlamencie
Europejskim) i powstaniu paktu dla konkurencyjności na poprzednim szczycie UE w Brukseli
zareagował bardzo krytycznie i ostro, co zresztą znalazło swoje odzwierciedlenie m.in. w
prasie niemieckiej ("Der Spiegel"). Jednak szybko zmienił zdanie i pakt zaakceptował. Stało
się tak po... zeszłotygodniowym telefonie kanclerz Angeli Merkel. To swoisty "stały fragment
gry". Po raz kolejny polski premier zmienia zdanie w kluczowej sprawie po telefonicznym
lobbingu niemieckiej kanclerz. Trudno się potem dziwić, że w europejskich stolicach jest, z
pewną złośliwością, nazywany premierem na telefon.
Polska traci
Donald Tusk odtrąbił pakt jako swoisty sukces jego rządu: istniała groźba, że będzie źle, a jest
dobrze. Przypomina to bliźniaczą sytuację sprzed trzech lat, gdy w Brukseli uzgodniono
bardzo niekorzystny dla polskiej gospodarki pakiet klimatyczno-energetyczny. Wówczas też
premier z PO przedstawiał to jako doniosłe osiągnięcie Polski, a dziś wiadomo, że dokument
ten będzie miał niesłychanie negatywne konsekwencje dla naszej gospodarki narodowej: już
w 2013 roku nasz produkt krajowy brutto zmniejszy się tylko z tego tytułu o 2,2 proc.,
bezrobocie wzrośnie o 2 proc., a ceny elektryczności pójdą w górę o 23 procent. Dziś premier
Tusk, mówiąc, że "pakt dla konkurencyjności" nie będzie dzielił Europy, jest równie
niepoważny jak premier Tusk w 2008 roku, gdy ogłaszał w Brukseli na konferencji prasowej
polski sukces w kontekście paktu klimatyczno-energetycznego. Gdy zaś mówi, że "Polska
chce być w europejskim mainstreamie" (czyli głównym nurcie), jest zabawny, bo ów główny
nurt płynie Renem i Sekwaną i ewentualnie, od biedy, w pozostałych krajach strefy euro - na
pewno nie Wisłą.
Ekonomiści są jednomyślni: ostrożnie licząc, pakt dla konkurencyjności przyniesie w Polsce
wzrost bezrobocia o 1 procent. To poważne zagrożenie, zważywszy na to, że w ostatnich
kilku miesiącach pracę straciło aż ćwierć miliona Polaków. Zmiana podatku CIT, co jest
konsekwencją paktu, oznacza również straty dla Polski i niewielkim pocieszeniem jest fakt,
że jeszcze większe straty niż my zanotują takie kraje jak Irlandia, Dania i Holandia. Skądinąd
wiadomo też, że największymi beneficjentami będą Francja, Grecja i Łotwa. To dlatego ta
ostatnia entuzjastycznie przyjęła powstanie paktu i zgłosiła do niego swój akces - obok
jednego z dwóch najbiedniejszych krajów UE - Bułgarii, która widocznie uważa, że gorzej już
tam być nie może, a przykład Grecji może być na Bałkanach zaraźliwy...
Polska w wyniku tak dobrze ocenianego przez szefa rządu PO - PSL paktu dla
konkurencyjności straci 160 tysięcy miejsc pracy - bezrobocie natomiast dzięki paktowi
zmniejszy się we Francji, Hiszpanii i Belgii, natomiast Niemcy ucierpią najmniej. Poza nami
najwięcej procentowo miejsc pracy stracą Irlandia i Luksemburg. Ale to polski premier mówi,
że akceptujemy ustalenia szczytu UE "bez kompleksów i przesadnych trudności". Jakoś nie
dał mu do myślenia fakt, że zdecydowanie przeciwko paktowi dla konkurencyjności
opowiedziały się Republika Czeska i Wielka Brytania.
W praktyce pakt dla konkurencyjności oznacza oddanie części suwerenności ekonomicznej
Polski na rzecz krajów strefy euro, a w gruncie rzeczy na rzecz polityczno-ekonomicznej osi
Berlin - Paryż. Ten pakt równa się, co zresztą szczerze przyznają nawet jego zwolennicy,
zacieśnieniu narodowych polityk gospodarczych. Także tych dotyczących kwestii
emerytalnych i zatrudnienia. W obu obszarach Polska już sobie nie radzi, a jeszcze
dodatkowo straci.
Swoistą metaforą jest ustalenie, że szczyty krajów należących do "eurozony" mają odbywać
się każdego roku w marcu, tuż przed... szczytami Rady Europejskiej, czyli szczytami UE
poświęconymi gospodarce. Jasne jest więc, że decyzje dotyczące państw nienależących do
strefy euro będą zapadały poza nimi, na spotkaniu krajów, w których obowiązuje wspólna
waluta. Nic dodać, nic ująć...
Ryszard Czarnecki
Autor jest deputowanym do Parlamentu Europejskiego (Europejscy Konserwatyści i
Reformatorzy).
sz Dziennik, 2011-03-15
Akceptując na szczycie w Brukseli pakt dla konkurencyjności, Donald Tusk zgodził się,
by Polska straciła 160 tysięcy miejsc pracy na rzecz krajów strefy euro. Podział na
Europę dwóch prędkości stał się faktem.
Gdy kilka lat temu ówcześni ministrowie finansów Niemiec i Francji - Theo Weigel i Nicolas
Sarkozy (tak, ten sam, obecny prezydent Republiki), wyszli z inicjatywą ujednolicenia
podatku od firm, oburzenie w Europie było powszechne, a eksperci zapewniali opinię
publiczną, że niemożliwe jest, aby Berlin i Paryż narzucili swoją wolę w tak drażliwej kwestii
pozostałym krajom członkowskim. A jednak tamta inicjatywa wróciła niczym bumerang.
Tym razem jako część paktu dla konkurencyjności. Ten bumerang jest jednak dla Polski
szkodliwy, a pakt jako przejaw niemiecko-francuskiego dyktatu faktycznie... zmniejsza
konkurencyjność innych państw europejskich, w tym Polski, wobec dwóch największych
europejskich potęg.
Europa "A" i Europa "B"
Powodem, a może raczej pretekstem do zaskoczenia przez kanclerz Angelę Merkel i Nicolasa
Sarkozy´ego 25 krajów członkowskich Unii Europejskiej ową inicjatywą jest kryzys
ekonomiczny w Europie. Frau Merkel, a za nią niemieccy publicyści mówią twardo i
otwartym tekstem, że skoro Berlin ratuje od bankructwa Grecję, Irlandię, a niedługo zapewne
także Portugalię, ojczyznę przewodniczącego Komisji Europejskiej José Manuela Durao
Barroso (Hiszpanię, która też była na tej liście, chwilowo olbrzymimi pożyczkami uratował
Pekin), to ma prawo narzucać swoje porządki w gospodarce.
To, co korzystne dla Niemiec, a zwłaszcza dla Francji, nie musi być jednak korzystne dla
Polski. W tym przypadku po prostu nie jest. Pakt dla konkurencyjności - czy tego chcemy,
czy nie - ustanawia podział na Europę "A" i Europę "B". Europę lepszą i gorszą (w tym także
biedniejszą, choć od tej reguły są wyjątki - mające własną walutę i niezamierzające z niej
zrezygnować relatywnie bogate kraje, jak Wielka Brytania i Królestwo Szwecji). Oczywistym
następstwem paktu jest powstanie Europy dwóch prędkości. Szczerze potwierdził to polski
komisarz Komisji Europejskiej Janusz Lewandowski w wywiadzie, którego udzielił dwa
tygodnie temu "Gazecie Wyborczej". Jeśli teraz premier Donald Tusk propagandowo mówi,
że obawa powstania Europy dwóch prędkości... została zażegnana, to jest to wyłącznie zwrot
retoryczny, próba uspokojenia polskiej opinii publicznej. Charakterystyczne zresztą, że ten
sam Tusk na pierwsze informacje o "niemiecko-francuskim dyktacie" (określenie...
niemieckiego polityka Martina Schulza, szefa frakcji socjalistycznej w Parlamencie
Europejskim) i powstaniu paktu dla konkurencyjności na poprzednim szczycie UE w Brukseli
zareagował bardzo krytycznie i ostro, co zresztą znalazło swoje odzwierciedlenie m.in. w
prasie niemieckiej ("Der Spiegel"). Jednak szybko zmienił zdanie i pakt zaakceptował. Stało
się tak po... zeszłotygodniowym telefonie kanclerz Angeli Merkel. To swoisty "stały fragment
gry". Po raz kolejny polski premier zmienia zdanie w kluczowej sprawie po telefonicznym
lobbingu niemieckiej kanclerz. Trudno się potem dziwić, że w europejskich stolicach jest, z
pewną złośliwością, nazywany premierem na telefon.
Polska traci
Donald Tusk odtrąbił pakt jako swoisty sukces jego rządu: istniała groźba, że będzie źle, a jest
dobrze. Przypomina to bliźniaczą sytuację sprzed trzech lat, gdy w Brukseli uzgodniono
bardzo niekorzystny dla polskiej gospodarki pakiet klimatyczno-energetyczny. Wówczas też
premier z PO przedstawiał to jako doniosłe osiągnięcie Polski, a dziś wiadomo, że dokument
ten będzie miał niesłychanie negatywne konsekwencje dla naszej gospodarki narodowej: już
w 2013 roku nasz produkt krajowy brutto zmniejszy się tylko z tego tytułu o 2,2 proc.,
bezrobocie wzrośnie o 2 proc., a ceny elektryczności pójdą w górę o 23 procent. Dziś premier
Tusk, mówiąc, że "pakt dla konkurencyjności" nie będzie dzielił Europy, jest równie
niepoważny jak premier Tusk w 2008 roku, gdy ogłaszał w Brukseli na konferencji prasowej
polski sukces w kontekście paktu klimatyczno-energetycznego. Gdy zaś mówi, że "Polska
chce być w europejskim mainstreamie" (czyli głównym nurcie), jest zabawny, bo ów główny
nurt płynie Renem i Sekwaną i ewentualnie, od biedy, w pozostałych krajach strefy euro - na
pewno nie Wisłą.
Ekonomiści są jednomyślni: ostrożnie licząc, pakt dla konkurencyjności przyniesie w Polsce
wzrost bezrobocia o 1 procent. To poważne zagrożenie, zważywszy na to, że w ostatnich
kilku miesiącach pracę straciło aż ćwierć miliona Polaków. Zmiana podatku CIT, co jest
konsekwencją paktu, oznacza również straty dla Polski i niewielkim pocieszeniem jest fakt,
że jeszcze większe straty niż my zanotują takie kraje jak Irlandia, Dania i Holandia. Skądinąd
wiadomo też, że największymi beneficjentami będą Francja, Grecja i Łotwa. To dlatego ta
ostatnia entuzjastycznie przyjęła powstanie paktu i zgłosiła do niego swój akces - obok
jednego z dwóch najbiedniejszych krajów UE - Bułgarii, która widocznie uważa, że gorzej już
tam być nie może, a przykład Grecji może być na Bałkanach zaraźliwy...
Polska w wyniku tak dobrze ocenianego przez szefa rządu PO - PSL paktu dla
konkurencyjności straci 160 tysięcy miejsc pracy - bezrobocie natomiast dzięki paktowi
zmniejszy się we Francji, Hiszpanii i Belgii, natomiast Niemcy ucierpią najmniej. Poza nami
najwięcej procentowo miejsc pracy stracą Irlandia i Luksemburg. Ale to polski premier mówi,
że akceptujemy ustalenia szczytu UE "bez kompleksów i przesadnych trudności". Jakoś nie
dał mu do myślenia fakt, że zdecydowanie przeciwko paktowi dla konkurencyjności
opowiedziały się Republika Czeska i Wielka Brytania.
W praktyce pakt dla konkurencyjności oznacza oddanie części suwerenności ekonomicznej
Polski na rzecz krajów strefy euro, a w gruncie rzeczy na rzecz polityczno-ekonomicznej osi
Berlin - Paryż. Ten pakt równa się, co zresztą szczerze przyznają nawet jego zwolennicy,
zacieśnieniu narodowych polityk gospodarczych. Także tych dotyczących kwestii
emerytalnych i zatrudnienia. W obu obszarach Polska już sobie nie radzi, a jeszcze
dodatkowo straci.
Swoistą metaforą jest ustalenie, że szczyty krajów należących do "eurozony" mają odbywać
się każdego roku w marcu, tuż przed... szczytami Rady Europejskiej, czyli szczytami UE
poświęconymi gospodarce. Jasne jest więc, że decyzje dotyczące państw nienależących do
strefy euro będą zapadały poza nimi, na spotkaniu krajów, w których obowiązuje wspólna
waluta. Nic dodać, nic ująć...
Ryszard Czarnecki
Autor jest deputowanym do Parlamentu Europejskiego (Europejscy Konserwatyści i
Reformatorzy).