SERIA KRYMINAŁÓW TOM 5
Agatha Raisin i śmiertelny ślub
M.C. Beaton
Tytuł serii: Seria kryminałów
Tytuł tomu: Agatha Raisin i śmiertelny ślub
Tytuł oryginalny tomu: Agatha Raisin and the Murderous Marriage
TLR
Mojej siostrze i szwagrowi Matyldzie i Lamentowi Grenierom z Quebecu
z wyrazami miłości.
Wszystkie osoby występujące w niniejszej książce, a także wieś Carsely,
to wytwory wyobraźni autorki,
podobnie jak Borys Jelcyn.
TLR
Rozdział I
Do ślubu Agathy Raisin i Jamesa Laceya został tydzień. Mieszkańcy
wsi Carsely angielskiego Cotswold czuli się zawiedzeni tym, że Agatha i
James nie zawrą małżeństwa w miejscowym kos'ciele parafialnym, lecz w
urzędzie stanu cywilnego w Mircesterze. Szczególnie zakłopotana i urażona
była pani Bloxby.
Tylko Agatha wiedziała, że nie ma dowodu na to, iż jej mąż nie żyje.
Tylko Agatha wiedziała, że być może jest o krok od popełnienia bigamii.
Niemniej obsesja na punkcie atrakcyjnego sąsiada Jamesa Laceya spra-
wiała, że nie s'miała odłożyć ślubu, bojąc się, że wybranek się rozmyśli.
Swego męża pijaka, Jimmyego Raisina, nie widziała od wielu lat. Była
przekonana, że nie żyje.
Urząd stanu cywilnego w Mircesterze miał dla Agathy jedną zaletę:
tamtejszy urzędnik był stary, głuchy i niezbyt wnikliwy. Wystarczyło, żeby
TLR
spisała oświadczenia i powypełniała druki. Nie potrzebowała żadnych za-
świadczeń, a jedynie paszport – wciąż na panieńskie nazwisko Agatha
Styles. Wesele miało odbyć się w wiejskiej świetlicy, a zaproszono prawie
wszystkich mieszkańców Carsely.
Agatha jednak nie wiedziała, że Los już psuł jej szyki. Roy Silver, jej
niegdysiejszy znajomy, nie mógł darować, że wzgardziła ofertą pracy, do
której ją przekonywał. Kiedyś Agatha była jego szefową. Gdy przeszła na
wcześniejszą emeryturę, zmienił pracodawcę. Teraz najął detektywkę, by
spróbowała odnaleźć Jimmyego Raisina. Roy nigdy nie był z Agathą w
zażyłych stosunkach, ale ich znajomość ucierpiała jeszcze bardziej, gdy
Raisin rozwikłała kolejną zagadkę kryminalną i nie podzieliła się sukcesem
z Silverem. Obiecał sobie wówczas, że się zemści, gdy tylko będzie miał
okazję.
Ale o tym Agatha nie wiedziała. Wystawiła na sprzedaż swój domek,
gotowa zaraz po ślubie przeprowadzić się do Jamesa. Jej radość zakłócała
tylko od czasu do czasu niepewność: mimo że sypiała z Jamesem, mimo że
dużo z nim przebywała, cały czas miała wrażenie, że tak naprawdę go nie
zna. Był emerytowanym pułkownikiem armii, a w tej wsi wśród wzgórz
Cotswold zamieszkał po to, by pisać o historii wojska. Utrzymał pewien
dystans i roztaczał atmosferę niedostępności. Rozmawiali ze sobą o roz-
wikłanych wspólnie zagadkach kryminalnych, polityce, ludziach we wsi,
ale nigdy o swoich uczuciach. James był małomównym kochankiem.
Agatha, kobieta w średnim wieku, bezpośrednia, często szorstka,
wywodziła się z nizin społecznych, ale udało jej się osiągnąć cel, który
niegdyś sobie postawiła: stała się bogatą kobietą interesu. Przed przejściem
na emeryturę i przeniesieniem do Carsely nie miała żadnych przyjaciół.
Praca była, jak Agatha wówczas sądziła, jedynym przyjacielem, jakiego
TLR
potrzebowała. Toteż, mimo że miała sporo zdrowego rozsądku, James
sprawił, że zupełnie straciła głowę. Oszałamiała ją ta miłość, a brak ko-
munikacji z jego strony uznawała za coś zwyczajnego. Nie wiedziała, że
związek może być inny, bo przez wiele lat z nikim nie była bliżej.
Na ślub wybrała biały kostium z wełny. Do niego postanowiła założyć
dający cień słomiany kapelusz z szerokim rondem oraz zieloną bluzkę z
jedwabiu i czarne buty na wysokich obcasach. Zamiast bukietu ślubnego w
dłoni miała mieć kwiatki powpinane w poły marynarki. Były momenty, gdy
żałowała, że nie jest już na tyle młoda, by brać ślub w białej sukni. Żałowała
też, że poślubiła niegdyś Jimmyego Raisina, przez co nie mogła wziąć ślubu
w kościele. Ponownie przymierzyła kostium i przyjrzała się swojej twarzy
odbitej w lustrze. Jej niedźwiedzie oczka były zbyt małe, ale dałoby się je na
ten wielki dzień powiększyć z niewielką pomocą tuszu do rzęs i cieni do
powiek. Wokół ust tworzyły się wstrętne zmarszczki, natomiast nad górną
wargą zauważyła, ku swemu przerażeniu, długi włos. Pochwyciwszy pę-
setę, z wysiłkiem go wyrwała. Zdjęła drogi kostium, założyła bluzkę i
spodnie, a następnie pokryła całą twarz kremem przeciwzmarszczkowym.
Odchudzała się i dieta już ją pozbawiła podwójnego podbródka. Jej brą-
zowe włosy spięte w kok zdrowo lśniły.
Rozległ się dzwonek. Agatha przeklęła z cicha, starła krem z twarzy, po
czym poszła otworzyć. Na progu stała pani Bloxby, pastorowa.
— Ależ proszę - zaprosiła ją niechętnie Agatha. Lubiła panią Bloxby,
ale teraz sam widok tej dobrej kobiety o łagodnych oczach i przyjaznym
obliczu kłuł Agathę poczuciem winy. Wcześniej pani Bloxby pytała Agathę
o to, co się stało z jej mężem, a ta odpowiedziała, że Jimmy nie żyje. Teraz
jednak, ilekroć Agatha widziała pastorową, zdawało jej się, że ten przeklęty
Jimmy, mimo iż zapijał się od wczesnej młodości, może jakimś cudem
TLR
przeżył.
Roy Silver zadzwonił do zatrudnionej uprzednio detektywki. Kobieta ta
była po trzydziestce i nazywała się Iris Harris. Pani Harris — broń Boże nie
Harrisówna ani Harrisowa - była zagorzałą feministką i Roy zaczął się za-
stanawiać, czy nada się do tego zadania, czy też specjalizuje się wyłącznie
w prawieniu swoim klientom kazań na temat praw kobiet. Zaskoczyło go
więc, gdy usłyszał od niej:
— Znalazłam Jimmy’ego Raisina.
— Gdzie?
— W przejściu do dworca Waterloo.
— Chcę go zobaczyć — powiedział Roy. — Gdzie jest teraz?
— Zdaje mi się, że wcale się nie rusza, chyba że po kolejną butelkę
denaturatu.
— To na pewno on?
— Tylko dlatego, że jestem kobietą, sądzi pan, że się nie sprawdzę w
pracy. Tylko dlatego...
— Litości! — odrzekł Roy. — Wybiorę się do niego. Dobrze się pani
sprawiła. Proszę mi wysłać rachunek — to powiedziawszy, umknął z biura,
zanim Iris Harris podjęła przerwaną tyradę.
W gasnącym wieczornym świetle Roy zapłacił taksówkarzowi, który
dowiózł go do stacji Waterloo, po czym poszedł ku bramie dworca. Wtedy
uzmysłowił sobie, jaką głupotą było nieprzyprowadzenie ze sobą Iris. Mógł
przynajmniej spytać o rysopis. Na miejscu jakiś młodzieniec siedział na
ziemi obok kartonowego pudła. Wydawał się trzeźwy, ale sam widok jego
TLR
wytatuowanych rąk i ogolonej na łyso głowy wywołał w Royu strach.
— Czy zna pan gościa nazwiskiem Jimmy Raisin?
zaryzykował pytanie zadane zaskakująco przestraszonym tonem. Było
już prawie ciemno, a dworzec znajdował się w tej części Londynu, którą
Roy dotychczas omijał szerokim łukiem, tej, w której spotkać można było
bezdomnych, pijaków i ćpunów.
Gdyby ów młody człowiek odrzekł, że nie wie, Roy w tym momencie
zrezygnowałby i zapomniał o całej sprawie. Już zaczął wstydzić się swego
postępowania. Ale los okazał się dla Agathy niełaskawy, gdyż młodzieniec
rzucił w odpowiedzi lakonicznie:
— Tu, kierowniku. Roy spojrzał w mrok.
— Gdzie?
— Trzeci karton po lewej.
Roy ruszył wolnym krokiem we wskazanym kierunku. Z początku
myślał, że ów karton jest pusty, ale gdy nachylił się nad nim i wytężył
wzrok, dostrzegł połyskującą wewnątrz parę oczu.
— Jimmy Raisin?
— Taa, bo co? Pan z opieki społecznej?
— Jestem znajomym Agathy. Agathy Raisin.
Na dłuższą chwilę zapadła cisza, a następnie osoba w kartonie za-
kaszlała chrapliwie.
— Myślałem, że nie żyje.
— Bynajmniej. W przyszłą środę ma wziąć ślub. Mieszka we wsi
TLR
Carsely w Cotswold. Myśli, że to pan nie żyje.
W wielkim pudle rozległo się drapanie i szuranie, a następnie wychynął
z niego Jimmy Raisin. Ukazał się najpierw na czworaka, a potem niepewnie
stanął na nogi. Nawet przy skąpym oświetleniu Roy widział, że mężczyzna
jest bardzo zniszczony alkoholem. Był brudny i cuchnął. Twarz pokrywały
krosty, a włosy miał długie, brudne i splątane.
— Masz pan pieniądze? — zapytał.
Roy wsadził dłoń do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyciągnął z niej
portfel, wydobył z niego dwudziestofuntowy banknot i podał Jimmy’emu.
Teraz poczuł się naprawdę zawstydzony. Agatha na to nie zasługiwała. Nikt
na to nie zasługiwał, nawet taka wredna jędza jak ona.
— Wie pan co? Już nieważne. To był żart - Roy wziął nogi za pas i
uciekł.
Nazajutrz Agatha obudziła się w domu Jamesa, w łóżku Jamesa i zie-
wając, przeciągnęła się. Obróciła się, po czym, podparłszy się na łokciu,
spojrzała na narzeczonego. Jego gęste, czarne, miejscami szpakowate
włosy, były potargane. Niebrzydka twarz - mocna i opalona. Agatha po raz
kolejny poczuła niepewność. Tacy jak James Lacey byli przeznaczeni dla
innych kobiet: pań z zie- miaństwa, pań o szlacheckim pochodzeniu, w
tweedach, z psami, pań, które umieją przyrządzać ciasta i konfitury na
odpusty, i to jedną ręką. Tacy mężczyźni nie byli przeznaczeni dla Agath
Raisin tego świata.
Kiedyś obudziłaby go i próbowałaby skłonić do uprawiania miłości.
Ale James z zasady nie kochał się rano. Życie tego mężczyzny było
TLR
schludne i uporządkowane. „Podobnie z jego uczuciami", pomyślała Aga-
tha. Poszła do łazienki, wykąpała się, ubrała, zeszła na dół i stanęła, nie
wiedząc co dalej. To tu miałaby żyć, w otoczeniu regałów pełnych książek
Jamesa, wśród jego starych fotografii z wojska i ze szkoły, a tu, w tej ste-
rylnej kuchni, gdzie nawet okruszek nie zanieczyszczał wypucowanego
blatu, miałaby gotować posiłki. Ale czy na pewno? Przecież gdy byli razem,
gotował zawsze James. Czuła się tu jak intruz.
Matka i ojciec Jamesa nie żyli, ale Agatha poznała już jego elegancką
siostrę i jej męża, maklera giełdowego. Wydawało się, że sama nie wywarła
na nich ani pozytywnego, ani negatywnego wrażenia, chociaż Agatha po-
słyszała, jak owa siostra mówi:
— No wiesz, jeśli tego właśnie chce James, to nie powinniśmy się
wtrącać. Mogło być gorzej. Jakaś słodka idiotka, na przykład.
Na co jej mąż odrzekł:
— Jakąś słodką idiotkę jeszcze bym zrozumiał.
Nie brzmiało to jak wyraz uznania, pomyślała Agatha.
Postanowiła wyjść nieopodal, skryć się w zaciszu swojego domu.
Otworzyła drzwi i po gorącym przywitaniu, jakie zgotowały jej koty, Hodge
i Boswell, rozejrzała się wokół z żalem. Już umówiła się na przewiezienie
swoich mebli i innych rzeczy do przechowalni. Nie chciała zagracać Ja-
mesowi jego schludnego domku, szczególnie że zgodził się na przyjęcie do
domu kotów. Teraz żałowała, że nie zaproponowała mu złożenia się na
kupno większego domu, w którym mogłaby trzymać trochę własnych rze-
czy. Mieszkanie z Jamesem będzie jak wieczna gościna.
Nakarmiła koty i otworzyła drzwi z tyłu domu, by je wypuścić. Dzień
TLR
był wspaniały. Nad zielonymi wzgórzami Cotswold roztaczał się bezkres
nieba, wiała jedynie leciutka bryza.
Agatha wróciła do kuchni i przyrządziła sobie kawę. Popijając ją, pa-
trzyła na wszystkie graty, na których obecność James nigdy by się nie
zgodził. Rozległ się dzwonek do drzwi.
Na progu stał sierżant policji Bill Wong, który dzierżył duże pudło.
— "Wreszcie zebrałem się, żeby kupić wam prezent ślubny - powie-
dział.
— Wejdź, Billu. Właśnie zaparzyłam kawę.
Poszedł za nią do kuchni i postawił pudło na stole.
— Co to jest? - spytała Agatha.
Bill uśmiechnął się, a jego skośne oczy zabłysły.
— Otwórz, to zobaczysz.
Agatha rozdarła opakowanie.
— Ostrożnie! - ostrzegł ją Bill. - To delikatne.
Był to bardzo ciężki przedmiot. Z wysiłkiem wyciągnęła go z pudełka,
po czym zdjęła ochronny papier, którym go owinięto. Był to wielki, zło-
to-zielony porcelanowy słoń, przeładowany ornamentami, z wielkim
otworem na grzbiecie.
Agatha obejrzała go zdumiona.
— Po co ta dziura?
— W to się wstawia parasole! — oznajmił triumfalnie Bill.
TLR
Agatha pomyślała zaraz, że Jamesowi na pewno się nie spodoba.
— I co? - usłyszała z ust Billa.
Agatha dowiedziała się kiedyś, że kiedy Noel Coward zobaczył w te-
atrze pewną wyjątkowo nieudaną sztukę, to zapytany przez głównego ak-
tora o to, co sądzi, odpowiedział: „Drogi chłopcze, wprost brak mi słów"*1.
— Nie powinieneś był, Billu... — powiedziała Agatha bez przekonania.
- Pewnie bardzo drogi.
1 *Sir Noel Pierce Coward (1899-1973) - brytyjski reżyser i kompozytor.
— To antyk - powiedział Bill z dumą - z epoki wiktoriańskiej. Dla
ciebie tylko to co najlepsze.
Wtem w oczach Agathy pojawiły się łzy. Bill był pierwszym przyja-
cielem, jakiego kiedykolwiek miała. Przyjaźń z nim zawarła krótko po
przeniesieniu się na wieś.
— Przechowam go jak skarb - odrzekła z pewnością w głosie. - Ale na
razie odłóżmy go w bezpieczne miejsce, bo jutro przyjdą ludzie, zabrać
moje rzeczy do magazynu.
— Ale tego nie chcesz chyba pakować! - powiedział Bill. — Zabierz
ten stojak do nowego domu.
Agatha uśmiechnęła się nieznacznie.
— Jaka ja jestem głupia. Nie pomyślałam.
Nalała Billowi kawy.
— Wszystko gotowe na wielki dzień? - zapytał.
— Gotowe.
TLR
Jego oczy nabrały nagle chytrego wyrazu.
— Żadnych wątpliwości, zmartwień?
Pokręciła głową.
— Nie spytałem cię w końcu: na co zmarł ten twój mąż?
Agatha odwróciła się od Billa i zajęła rozprostowywaniem ścierki.
— Z przepicia.
— A gdzie go pochowano?
— Bill, nie miałam szczęśliwego małżeństwa, było to ze sto lat temu i
wolałabym o tym zapomnieć. Dobrze?
— Dobrze. Dzwonek do drzwi.
Agatha poszła otworzyć pani Bloxby. Bill wstał do wyjścia.
— Muszę już iść, Agatho. Jestem na służbie.
— Dzieje się coś?
— Ani jednego soczystego morderstwa dla pani, panno Marple*2. Za-
ledwie seria włamań. Do widzenia, pani Bloxby. Czy to pani ma być
świadkiem na ślubie Agathy?
— Mam ten zaszczyt... — odpowiedziała pani Bloxby.
Bill wyszedł, a Agatha pokazała pastorowej słonia.
— Ojej... — odezwała się pani Bloxby. - Czegoś takiego nie widziałam
od wielu lat.
— Jamesowi na pewno się nie spodoba... — powiedziała smutno
Agatha.
TLR
— James będzie musiał się do niego przyzwyczaić. Bill to dobry
przyjaciel. Na twoim miejscu wsadziłabym do środka jakąś roślinę w do-
niczce. No wiesz, taką ze zwisającymi odnogami i dużymi liśćmi. Taka
roślina zakryłaby go prawie całego, a James byłby zadowolony, że znalazłaś
dla tego przedmiotu takie artystyczne zastosowanie.
2 *Panna Jane Marple - postać z kryminałów Agathy Christie: stara panna amatorsko zajmująca się
rozwiązywaniem zagadek kryminalnych.
— Dobry pomysł! — odpowiedziała Agatha, rozchmurzając się.
— A więc na miesiąc miodowy wyjeżdżacie na północ Cypru. Bę-
dziecie nocowali w hotelu? Pamiętam, że z Alfem nocowaliśmy w hotelu
Dome w Kirenii.
— Nie, wynajęliśmy willę. James kiedyś stacjonował na Cyprze i na-
pisał do człowieka, który wszystko mu tam załatwiał. Ten przysłał mu
zdjęcia ślicznej willi na przedmieściach Kirenii, w pobliżu drogi na Niko-
zję. To musi być istny raj.
— Właściwie to przyszłam pomóc ci z pakowaniem — powiedziała
pastorowa.
— Nie ma takiej potrzeby — ucięła Agatha. — Ale dziękuję. Zatrud-
niłam jedną z kompleksowych firm od przeprowadzek. Zajmą się wszyst-
kim.
— No to nie zostanę na kawę. Muszę pójść jeszcze do pani Boggle.
Pogorszył jej się artretyzm.
—Ta starucha to chodzący argument za eutanazją - odrzekła złośliwie
TLR
Agatha. Pani Bloxby zwróciła na nią swoje dobrotliwe oczy, a Agatha w
poczuciu winy zarumieniła się i dodała: - Musisz przyznać, że to kawał
jędzy.
Pani Bloxby westchnęła z cicha:
—Owszem, bywa męcząca. Agatho, nie chcę cię naciskać, ale trochę
zdziwiło mnie, że nie chciałaś brać ślubu w naszym kościele.
—Za dużo byłoby z tym zamieszania. Ślub w kościele, a wiesz, że ja
nie jestem za bardzo wierząca.
—Ale i tak byłoby miło. Tak czy inaczej, wszyscy się cieszą na wesele.
Każdy by pomógł, wiesz o tym. Nie musiałaś tak się kosztować na wyna-
jęcie firmy gastronomicznej.
—Po prostu nie chciałam robić zamieszania — odparła Agatha.
—Nieważne, to przecież twój ślub. Czy James ci w ogóle mówił, dla-
czego dotychczas się nie ożenił?
—Nie, nawet go o to nie pytałam.
—Tak się tylko zastanawiałam. Potrzebujesz czegoś ze sklepu?
—Nie, dziękuję. Chyba mam wszystko.
Pani Bloxby wyszła, a Agatha się zastanawiała, czy wrócić do Jamesa i
przygotować mu śniadanie, jak na żonkę przystało. Tyle że on od zawsze
sam przygotowuje sobie śniadania. Uwielbiała go, chciała z nim spędzać
każdą chwilę, a jednak bała się, że zrobi albo powie coś, co odwiedzie go od
małżeństwa.
Następnego dnia pogoda się popsuła, a ze strzechy, którą kryty był
domek Agathy, skapywały krople deszczu. Przez cały dzień zajęta była
TLR
nadzorowaniem pakowania rzeczy. Pod wieczór zaś przyszła do niej jej
sprzątaczka Doris Simpson, by pomóc jej sprzątnąć cały bałagan, który
został po pracach. Za kuchennymi drzwiami stał słoń od Billa.
— A to ładne! - powiedziała Doris z podziwem.
— Skąd go masz?
— Dostałam od Billa Wonga.
— Ma gust! A więc wychodzisz wreszcie za naszego pana Laceya, a
wszyscy myśleli, że to taki stary kawaler. No, ale ja powiedziałam: „Jeśli
nasza Agatha czegoś chce, to dostanie".
— Wychodzimy na kolację, więc cię z tym zostawię
rzekła Agatha, niezbyt ucieszona sugestią, że zmusiła Jamesa do ślubu.
Tego wieczoru stołowali się w nowej restauracji w miasteczku Chip-
ping Campden. Była to, jak się okazało, jedna z owych restauracji, w któ-
rych cała energia i wysiłek były pożytkowane na pisanie karty dań zamiast
na gotowanie posiłków, gdyż jedzenie nie było ani pożywne, ani smaczne.
Agatha zamówiła „Kaczkę na chrupko z sosem z pomarańczy i brandy, w
sałatce z rukolą, okraszoną świeżo smażonymi ziemniaczkami, mięsistym
groszkiem z ogródka i młodymi marchewkami".
James dostał „Schab prime angus z wołu pasionego na zielonych po-
łoninach Szkocji, podawany z pommes duchesse i z warzywami uprawianymi
ekologicznie w naszym kuchennym ogródku".
Kaczka Agathy miała bardzo twardą skórę i bardzo mało mięsa. Stek
TLR
Jamesa składał się w dużej mierze z chrząstek, a co do warzyw, James rzekł
kwaśno, iż to zdumiewające, żeby w kuchennym ogródku restauracji udało
się wyhodować tak jaskrawo zielony, mrożony groszek.
Wino, Chardonnay, było cienkie i kwaśne.
Powinniśmy zrezygnować z jadania w restauracjach - powiedział
smutno James.
Jutro ugotuję coś dobrego - zaoferowała Agatha.
Co? Kolejne danie z mikrofalówki?
Agatha utkwiła wzrok w talerzu. Wydawało jej się, że jeśli odgrzewa
mrożonkę w mikrofali, a następnie chowa opakowanie, to James myśli, że
sama to ugotowała.
Gdy on gmerał smętnie w swoim talerzu, ona nagle spojrzała na niego i
spytała:
Czy ty mnie kochasz, Jamesie?
Żenię się z tobą, tak czy nie?
Tak, wiem, ale nigdy nie rozmawiamy ze sobą o tym, co do siebie
czujemy. Wydaje mi się, że powinniśmy więcej sobie mówić.
Znowu naoglądałaś się Oprah Winfrey*3. Dziękuję, że się tym ze mną
podzieliłaś, Agatho. Nie jestem osobą, która gada o uczuciach, wręcz nie
widzę takiej potrzeby. Może już poproszę o rachunek i wrócimy do domu
zjeść jakieś kanapki?
Agatha poczuła się tak stłamszona, że nie chciało jej się nawet narzekać
na jedzenie. James prowadząc samochód, przez całą powrotną drogę mil-
czał, a Agatha czuła w brzuchu bryłę lodu. A może on już jej nie chce?
TLR
Jednak tej nocy, z właściwą sobie milczącą namiętnością, kochał się z
nią, co ją pocieszyło. Ludzi nie da się zmieniać. James się z nią ożeni i nic
poza tym nie miało znaczenia.
W dzień ślubu Agathy chmury deszczowe się cofnęły. W kałużach
pobłyskiwało światło słońca. Róże w jej ogrodzie, nieco zmaltretowane
przez wcześniejsze ulewy, wydawały teraz z siebie intensywny zapach. W
3 Oprah Winfrey (ur. 1954) - jedna z najbogatszych Afroamerykanek, autorka programów telewi-
zyjnych, w których goście „z ulicy" uzewnętrzniają swoje kłopoty emocjonalne, konflikty rodzinne i
inne intymne problemy.
czasie miesiąca miodowego Agathy jej kotami miała się zająć Doris
Simpson. Domek stał pusty. Do chaty Jamesa przeniesiono jedynie porce-
lanowego słonia i ubrania przyszłej żony.
Agatha, przysiadłszy, by zająć się makijażem na ten wspaniały dzień,
starła nowy krem przeciwzmarszczkowy, którym wcześniej dość obficie
nasmarowała sobie twarz, po czym z przerażeniem przyjrzała się swemu
odbiciu w lustrze. Miała czerwoną wysypkę. Oblicze wręcz płonęło. Po-
biegła i przemyła je chłodną wodą, ale rumieniec pozostał.
Gdy przyszła pani Bloxby, zastała Agathę niemal we łzach.
— Spójrz na mnie! — jęknęła Agatha. — Wypróbowałam ten nowy
krem przeciwzmarszczkowy Natychmiastowa Młodość i zobacz, co się
stało.
Mamy mało czasu - odrzekła pani Bloxby z obawą. — Nie masz ja-
kiegoś kryjącego pudru, który mogłabyś nałożyć?
Agatha znalazła podkład i nałożyła go sobie grubo na twarz. Pozostawił
wyraźną granicę między jej brodą a szyją, więc nałożyła go także na szyję, a
TLR
następnie przykryła pudrem. Potem umalowała powieki, nałożyła róż na
policzki i tusz na rzęsy. Na koniec zawyła z wściekłości na widok skutku:
całość wyglądała jak maska. Ale pani Bloxby, wyjrzawszy przez okno,
oznajmiła, że przyjechała już limuzyna, która miała zawieźć Agathę do
Mircesteru.
„To by było na tyle, jeśli chodzi o najważniejszy dzień w moim życiu" -
pomyślała Agatha posępnie.
Pogoda była ładna, ale towarzyszył jej porywisty wiatr, który zwiał
pannie młodej kapelusz z głowy, gdy ta pakowała się do limuzyny. Kape-
lusz potoczył się po Lilac Lane, a w końcu wylądował w kałuży pełnej
błota.
Ojej! - zmartwiła się pani Bloxby. — Masz inny kapelusz?
— Pojadę bez... - odrzekła Agatha, walcząc z narastającym w niej
impulsem do płaczu. Wydawało jej się, że wszystko sprzysięgło się przeciw
niej. A nie mogła płakać, wszak łzy wyżłobiłyby kanały w masce makijażu.
Pani Bloxby zrezygnowała z próby nawiązania rozmowy w czasie
jazdy do Mircesteru. Pani młoda była wyjątkowo milcząca.
Nastrój Agathy najwyraźniej się poprawił, gdy tylko ujrzała gmach
urzędu stanu cywilnego, przed którym stał James rozmawiający z siostrą i
Billem Wongiem. Pojawił się też Roy Silver. Ten wyzbył się już wyrzutów
sumienia, gdyż — jak sobie wmawiał — nie uczynił nic, co mogłoby
zniszczyć Agacie ślub. Jeśli Jimmy Raisin jeszcze nie umarł, to stanie się to
wkrótce. Może i Roy wspomniał Jimmy'emu, że Agatha wychodzi za mąż i
że mieszka w Carsely. Ale Jimmy był wtedy bardzo pijany, niemal zalany w
trupa, toteż Roy był przekonany, że nie dotarło do niego ani jedno słowo z
tego, co mu powiedział. TLR
Wreszcie wszyscy weszli do urzędu stanu cywilnego: z Jamesem
krewni, a z Agathą - członkinie Stowarzyszenia Pań z Carsely.
Pani Bloxby wyciągnęła z pudełka kwiaty i przypięła je do poły białej
marynarki Agathy. Zauważyła, że makijaż nieco ubrudził biały kołnierzyk
kostiumu, ale nie chciała tego mówić, stwierdziwszy, że panna młoda jest
już wystarczająco załamana swoim wyglądem.
Fred Griggs, policjant przypisany do wsi Carsely, miał nietypowe
przyzwyczajenie: zamiast patrolować rewir samochodem, chadzał po nim
pieszo. Z niesmakiem dostrzegł zbliżającą się do wsi postać szurającego
nogami nieznajomego.
— Jak się pan nazywa i co tu robi? - zapytał go Fred.
— Jimmy Raisin — odpowiedział nieznajomy.
Jimmy po raz pierwszy od wielu tygodni był trzeźwy. Wykąpał się i
ogolił w schronisku Armii Zbawienia, a następnie uzbierał na żebrach pie-
niądze na autobus do Cotswold. Armia Zbawienia zaopatrzyła go też w
wyjściowy strój i parę butów.
— Krewny pani Raisin? - zapytał Fred, a jego tłuste oblicze skrzywiło
się w uśmiechu.
— Jestem jej mężem — odpowiedział Jimmy. Rozejrzał się po cichej
wsi, schludnych domkach, i westchnął z zadowoleniem. Szukał swojej żony
tylko po to, by znaleźć sobie wygodny dom do zapicia się na śmierć.
— Nie może być! — rzekł Fred, przy czym uśmiech zniknął mu z
twarzy. — Nasza pani Raisin dopiero dziś wychodzi za mąż.
Jimmy wyszperał z kieszeni pomiętą i brudną kartkę papieru, akt ślubu,
TLR
który udało mu się przechować aż do tej pory, i w milczeniu podał ją poli-
cjantowi.
Fred, załamany, krzyknął:
— Trzeba zapobiec zaślubinom. Ojej! Niech pan zaczeka. Sprowadzę
samochód.
Urzędnik stanu cywilnego nie zdążył ogłosić Jamesa i Agathy mężem i
żoną. Usłyszeli jakiś ruch przy wejściu, a następnie krzyk:
— Stop!
Agatha wolno odwróciła głowę. Z Fredem Griggsem był mężczyzna,
którego z początku nie poznała. Jimmy był wprawdzie pijany, gdy lata temu
go rzuciła, niemniej wówczas był to przystojny facet o czarnych, gęstych,
kędzierzawych włosach. Mężczyzna u boku Freda miał włosy tłuste i siwe,
a twarz nabrzmiałą, ze spuchniętym nosem pośrodku. Ramiona miał chude i
się garbił. Cała jego postać wydawała się zbyt słaba, by dźwigać ciężar
napuchniętego brzuszyska wiszącego nad paskiem spodni.
Fred natychmiast do niej podbiegł. Wcześniej zamierzał zabrać ją na
stronę i taktownie wyjaśnić sprawę, ale zbiła go z tropu straszna twarz
Agathy przypominająca maskę, toteż przy wszystkich wyrzucił z siebie:
— Twój mąż, Agatho. To Jimmy Raisin.
Agatha rozejrzała się zaniepokojona.
On nie żyje. Jimmy nie żyje. Co ten Fred wygaduje?
— To ja, Agatho. Twój mąż - odezwał się Jimmy i pomachał jej przed
nosem aktem ślubu.
Agatha nie widziała, jak twarz Jamesa Laceya stojącego u jej boku
TLR
stężała z powodu wstrząsu.
Ponownie spojrzała na Jimmy ego Raisina i wreszcie dostrzegła nie-
wielkie podobieństwo do swojego męża.
—Jak mnie znalazłeś? — spytała cicho.
Jimmy odwrócił się.
— To on... — wyjaśnił, wskazując kciukiem w kierunku Roya -
...zjawił się przy moim kartonie, ot tak.
Roy wydał z siebie wrzask przerażenia, a następnie uciekł.
Jedna z ciotek Jamesa, chuda jak tyczka kobieta o donośnym głosie,
powiedziała wyraźnie:
—No wiesz, Jamesie, żeby najpierw tak długo unikać małżeństwa, a
potem wplątać się w taki bajzel!
Wtedy w Agacie coś pękło. Spojrzała na dawnego męża z czystą nie-
nawiścią w swych niedźwiedzich oczkach:
— Zabiję cię, ty draniu! - wrzasnęła.
Próbowała rzucić mu się do gardła, ale odciągnął ją Bill Wong.
Poprzez okrzyki zdumienia rozlegające się ze strony zgromadzonych
gości i krewnych przebił się głos Jamesa Laceya. Rzekł do urzędnika, który
stał z otwartymi ustami:
— Proszę nas zaprowadzić do innego pomieszczenia - to mówiąc, ujął
Agathę pod rękę i nakłonił, by poszła za urzędnikiem. Za nimi ruszył Bill
Wong, prowadząc Jimmy'ego Raisina.
Gdy usiedli w zakurzonej kasie urzędu, James odezwał się znużonym
głosem:
TLR
— Oczywiście, w tej sytuacji ślub nie może się odbyć.
— To jasne — zgodził się Bill. - Nie może, dopóki Agatha nie weźmie
rozwodu.
— Agatha może sobie brać rozwód, jeśli chce — odparł wściekłym
tonem James. - Ale to nie znaczy, że się z nią ożenię. Okłamałaś mnie,
Agatho. Okryłaś mnie hańbą i nigdy ci nie wybaczę. Nigdy!
Następnie zwrócił się do Billa.
— Postaraj się ogarnąć ten bałagan. Ja wychodzę. Nic tu po mnie.
— Bałam się ciebie stracić... - szepnęła mu Agatha, ale odpowiedziało
jej tylko trzaśnięcie drzwiami.
— Masz chyba jeszcze mnie! - rzekł złośliwie Jimmy.
— Żona nie jest panu nic winna — zastrzegł Bill Wong. — Agatho,
proponuję znaleźć prawnika i postarać się o sądowy zakaz zbliżania się
męża do ciebie.
— Dobrze ci tak — podśmiewał się dalej Jimmy. - Może dasz mi jakąś
kasę, żebym wyjechał.
Agatha z wściekłością rozpięła zatrzaski swojej torebki od Gucciego,
wyciągnęła z niej portmonetkę, a z niej - garść banknotów, które rzuciła mu
w twarz.
— Precz! - wrzasnęła.
Jimmy uśmiechnął się szeroko i wepchnął pieniądze do kieszeni.
— Jeszcze buzi! — powiedział.
TLR
Bill wyprowadził go, a następnie wrócił do Agathy.
— Tak naprawdę, panie władzo - odezwał się urzędnik stanu cywilnego
- zmuszony jestem poprosić pana, by przyprowadził pan tego mężczyznę z
powrotem jako świadka. Wydaje mi się, że tę oto panią Raisin należy
oskarżyć o zamiar popełnienia bigamii.
— Do tego nieporozumienia doszło, w następujący sposób - wyjaśnił
Bill. - Rok temu byłem przy tym, jak pani Raisin otrzymała list od starego
znajomego z Londynu, w którym ów znajomy oświadczył jej, że Jimmy nie
żyje. Czy nie tak było, Agatho?
Chociaż załamana, Agatha miała jeszcze na tyle refleksu, by zauważyć
koło ratunkowe rzucone przez Billa, toteż kiwnęła głową.
— Zatem, sam pan rozumie - ciągnął Bill. - Zamiaru popełnienia bi-
gamii nie było. Pani Raisin doznała dzisiaj szoku. Proponuję, byśmy roze-
szli się do domów.
— Cóż, jak mi wiadomo, jest pan poważanym w Mircesterze funk-
cjonariuszem policji —odpowiedział mu urzędnik — więc nic więcej na ten
temat nie powiem.
* * *
Agatha wróciła do domu. Wewnątrz nie było nic poza porcelanowym
słoniem od Billa i jej walizkami pełnymi ubrań. James miał klucz, musiał
przenieść wszystkie jej rzeczy i je tu zostawić. Poprosiła już panią Bloxby,
aby powiedziała w wiejskiej świetlicy, by zamiast wesela odbyła się tam
taneczna impreza. Teraz zatelefonowała do firmy przeprowadzkowej, by
przywieźli z powrotem jej meble i pozostałe rzeczy. Odrzekli, że tego dnia
to niemożliwe, ale tak wściekle ich sklęła i obiecała tak sowitą zapłatę, że
zgodzili się przyjechać najszybciej, jak się da.
TLR
Agatha usiadła na podłodze pustej kuchni, przytuliła do siebie porce-
lanowego słonia i wreszcie się popłakała. Łzy wyżłobiły strumyki w jej
grubym makijażu. W dodatku pogoda ostatecznie się popsuła i ze strzechy
znów skapywały krople deszczu. Koty, które usiadły przy niej, spoglądały
na nią z zaciekawieniem.
Rozległ się dzwonek do drzwi. Nie chciała ich otworzyć, ale zaraz
usłyszała głos pastorowej nawołującej:
— Czy wszystko w porządku, Agatho? Agatho?
Agatha wyszperała chusteczkę, przetarła twarz i poszła otworzyć
drzwi.
— Gdzie James? - zapytała.
— Wyjechał. Nie ma jego samochodu, a klucze do domu zostawił u
Freda Griggsa.
— Dokąd wyjechał?
— Fredowi powiedział tylko, że jedzie za granicę i nie wie, kiedy
wróci.
— Boże! — powiedziała Agatha głosem zmieniającym się w płacz. —
Mogłabym go zabić.
— Jamesa?
— Nie, Jimmy'ego Raisina. Zapijaczona świnia. Moja pierwsza dobra
decyzja w życiu to było odejście od niego.
— Na twoim miejscu chyba bardziej chciałoby mi się zabijać Roya
Silvera -- rzekła z żalem pani Bloxby.
TLR
— Ale pomyśl tylko: gdyby wszystko to wyszło na jaw już po ślubie,
mielibyśmy jeszcze większą katastrofę.
— No nie wiem - powiedziała Agatha żałośnie.
Może do tego czasu James pokochałby mnie na tyle, by przy mnie zo-
stać.
Pani Bloxby nie odpowiedziała. Sądziła, że Agatha źle postępowała, a
jednak jej współczuła. A James Lacey powinien był zostać z Agathą. Starzy
kawalerowie to zawsze istoty takie trudne w obyciu. Biedna Agatha.
Usiadły na podłodze przy słoniu. Znów zabrzmiał dzwonek do drzwi.
— Ktokolwiek to jest, nie wpuszczaj go — powiedziała Agatha.
Pani Bloxby wstała. Agatha usłyszała głos zza ściany, a następnie —
odgłos zamykanych drzwi frontowych. Pani Bloxby wróciła.
— To był Alf - powiedziała, mając na myśli swojego męża, pastora. -
Przyszedł podnieść cię na duchu, ale powiedziałam mu, że to nie jest od-
powiednia chwila. Co teraz zrobisz?
— Nie wiem - odpowiedziała Agatha zmęczonym głosem. - Odwołam
ofertę sprzedaży domu, poprzestawiam rzeczy, wyjadę gdzieś i wrócę, gdy
już będę mogła spojrzeć ludziom ze wsi w oczy.
— Nie musisz uciekać, Agatho. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi.
— Jeśli będziesz mówić takie rzeczy, to znowu się rozpłaczę. Chyba
chcę zostać na chwilę sama. Możesz wszystkim powiedzieć, żeby do mnie
nie przychodzili?
Pani Bloxby pospiesznie ją uścisnęła, a potem wyszła. Agatha siadła na
podłodze obok słonia, wpatrując się przed siebie. Po trzech godzinach, gdy
TLR
podjechał samochód firmy przeprowadzkowej, wstała i wpuściła tragarzy.
Podpisała czek na okrągłą sumkę, dorzuciła hojny napiwek, a następnie
podjechała do całodobowego sklepu przy drodze Fosse za More-
ton-in-Marsh, kupić coś do jedzenia.
Zastanawiała się, czy nie podjechać do sklepu Treshera w Morton po
jakąś butelkę, żeby się upić, ale nagle poczuła się tak wyczerpana żalem i
natłokiem emocji, że wróciła do domu, wzięła kąpiel i poszła do łóżka,
szybko zapadając w pełen koszmarów sen.
Zbudziła się o piątej, przekonana, że już nie zaśnie. Czuła się jak postać
z operetki Ruddigore, która cieszyła się, iż noc już minęła. Postanowiła
pójść na długi spacer i sprawdzić, czy uda jej się tak zmęczyć, by móc
wrócić do łóżka i odespać resztę swojego nieszczęścia.
W szarym świetle wodnistego świtu Carsely opanowała cisza. Deszcz
już nie padał, powietrze było rześkie. Wieś przecinały jedna główna ulica i
kilka odbiegających od niej, mniejszych i powykręcanych, jak Lilac Lane,
przy której mieszkała Agatha. Kiedy nie jeździły samochody, Carsely wy-
glądało jak przed stu laty: kryte strzechą domki skupione w cieniu wieży
średniowiecznego kościoła. Agatha przyspieszyła kroku i wspięła się pod
górę. Myślenie o Jamesie było zbyt bolesne, nie była w stanie nawet się
zastanawiać, gdzie się może podziewać. Idąc przed siebie, czuła że od-
chodzi jednocześnie od własnego nieszczęścia i żalu.
Jednak koszmar wcale się dla niej nie skończył. Oto drogą kroczył w jej
kierunku Jimmy Raisin. Wyglądał teraz jeszcze gorzej: pijany, chwiejący
się na nogach i gadający do siebie, a z kieszeni wystawała mu butelka
kosztownej whisky.
TLR
Agatha odwróciła się na pięcie i ruszyła pospiesznie w dół stoku.
Jednak Raisin, biegnąc niezdarnie i co chwila się potykając, zdołał ją do-
gonić.
- Daj spokój! - wrzeszczał. - Jestem twoim mężem!
Zatrzymała się i odwróciła w jego stronę. Wzrok jej zasnuła czerwona
mgiełka. Nawet nie dostrzegła, że pod górkę podjeżdżał na swoim ciągniku
Harry Symes, jeden z miejscowych rolników.
Kiedy Jimmy znalazł się przy niej, uderzyła go otwartą dłonią w twarz
tak mocno, że jej pierścionek zaręczynowy z diamentem przeciął mu wargę,
a następnie z całej siły popchnęła go do rowu.
Stanęła nad nim, podpierając się pod boki.
— Zdechnij wreszcie! — wysapała. Potem zbiegła w dół stoku.
Godzinę później na progu jej domu stanęli policjanci, którzy oznajmili,
że jest podejrzana o zabójstwo Jimmy'ego Raisina.
TLR
Rozdział II
Kolejno weszli za Agathą do dużego pokoju: nadkomisarz Wilkes,
sierżant Bill Wong oraz posterunkowa Maddie Hurd z działu dochodze-
niowo-śledczego.
Agathę cieszyła obecność Billa. Wilkesa już znała, ale Maddie Hurd,
młoda kobieta o ostrych rysach i zimnych, szarych oczach, była dla niej
nowa.
— Jesteśmy zmuszeni poprosić panią, by pojechała z nami na poste-
runek — powiedział Wilkes po tym, jak przedstawiono jej zarzuty.
Agatha odzyskała głos i rzekła:
— To niemożliwe, żeby Jimmy zmarł. Uderzyłam go tylko w twarz i
wepchnęłam do rowu. O, Boże... Czyżby w coś uderzył i złamał sobie kark?
Ciemne oczy Wilkesa na moment zdradziły zaskoczenie, ale zaraz
odrzekł:
TLR
— Pojedzie pani z nami, na miejscu wszystko ustalimy.
Nagle bardzo zapragnęła, aby pojawił się James Lacey — nie dlatego,
że nadal go kochała, ale dlatego że jego chłodny, zdrowy rozsądek bardzo
by się teraz przydał. Nigdy jeszcze nie czuła się tak samotna.
No chodź, Agatho — powiedział Bill.
Wydaje mi się, iż sierżant Wong powinien zostać wyłączony z postę-
powania, jako że najwyraźniej przyjaźni się z oskarżoną — odezwała się
Maddie Hurd. Agatha rzuciła jej nienawistne spojrzenie.
Później! — uciął Wilkes.
Przed domem Agathy zebrała się grupka mieszkańców wsi. Przez
głowę przemknęło jej pytanie, czy cokolwiek mogłoby jeszcze mocniej ją
pohańbić w oczach sąsiadów. Najpierw próba bigamii, teraz morderstwo.
Na komisariacie w Mircesterze zaprowadzono ją do pokoju przesłu-
chań. Tam włączono taśmę, a Wilkes zaczął przesłuchanie w towarzystwie
sierżanta, ale nie Billa Wonga, który gdzieś zniknął.
Zebrawszy się w sobie, Agatha zeznała, iż wyszła wcześnie na spacer,
ponieważ nie mogła spać. Zobaczyła, jak w jej stronę idzie Jimmy. Był pi-
jany. Pobiegł za nią. Nerwy jej puściły i uderzyła go otwartą dłonią w twarz.
Wepchnęła do rowu i coś do niego krzyknęła. Tak, obawia się, że krzyknęła,
iż ma nadzieję, że on zdechnie. Jeśli uderzył się w głowę, bardzo jej przy-
kro, ale nie chciała go zabić.
Agacie wydawało się, że opowiedziała wszystko tak, jak było, ale oni
kazali sobie opowiadać w przód i w tył, i naokoło. Odzyskała wreszcie
śmiałość i zażądała adwokata. Następnie umieszczono ją w celi, gdzie miała
czekać na jego przybycie. Prawnik wkrótce przyszedł. Był to starszy pan,
TLR
którego Agatha wybrała sobie kilka miesięcy wcześniej do pomocy przy
spisywaniu swojego testamentu, w którym przekazała wszystko Jamesowi
Laceyowi. Wydawał jej się wtedy dobroduszny, wręcz ojcowski. Mógłby w
jakimś filmie grać znawcę prawa rodzinnego, z tymi swoimi gęstymi si-
wymi włosami, okularami w złotych oprawkach i w grafitowym garniturze.
Teraz wyglądał tak, jakby chciał znaleźć się gdziekolwiek indziej na świe-
cie, byle nie w pokoju przesłuchań z Aga- thą Raisin.
Znowu zaczęło się przepytywanie.
— Co jeszcze mam wam powiedzieć? — Agatha wreszcie ryknęła w
furii. — Chcecie, żebym coś wymyśliła? Powiedziałam już całą prawdę i
nic, tylko prawdę.
— Spokojnie, droga pani - upomniał ją prawnik, pan Times.
— Pan, mecenasie - odpowiedziała mu Agatha - od czasu przyjścia
gówno zrobił poza obserwowaniem mnie kątem oka, jakbym była jakąś
Lady Makbet.
Rozległo się pukanie do drzwi. Wilkes warknął:
— Wejść.
Zza drzwi wychynęła głowa Billa Wonga.
— Na słówko, panie nadkomisarzu. Pilna sprawa.
Wilkes zatrzymał taśmę i wyszedł.
Po tym wybuchu gniewu Agatha poczuła się słaba i roztrzęsiona.
Wszystko świadczyło przeciw niej. Przy wszystkich napadła na Jimmy'ego
w urzędzie stanu cywilnego, a rankiem Harry Symes widział ją, jak znowu
TLR
zaatakowała męża. Nie miała możliwości odkryć, kto to rzeczywiście zro-
bił, o ile to nie był wypadek. Kogo jeszcze można by podejrzewać? Komu
innemu zależałoby na śmierci pijaka zamieszkującego kartonowe pudło na
dworcu Waterloo? Tylko Agacie Raisin.
Do pokoju wrócił Wilkes z posępnym wyrazem twarzy. Siadł, ale ta-
śmy nie włączył.
— Gdzie James Lacey? — spytał.
— Nie wiem! — odparła Agatha. — A czemu pan pyta?
— Nie powiedział, gdzie się wybiera?
— Nie. A czemu?
— Wycofuję oskarżenie przeciwko pani, pani Raisin, wskutek braku
wystarczających dowodów, ale poproszę, by pani nie opuszczała kraju.
— Co się stało? - dopytywała się Agatha, wstając. — I do czego po-
trzebny wam James?
Siedzący na wprost niej nadkomisarz przełożył papiery.
— To już wszystko, pani Raisin.
— A, walcie się wszyscy! - odparsknęła Agatha, którą znów ogarnął
gniew. Wraz z nią wyszedł jej prawnik.
— Jeśli będzie pani jeszcze potrzebowała moich usług... — zaczął pan
Times.
— ... to znajdę sobie porządnego prawnika! — dokończyła Agatha
gniewnym tonem.
Wyszła z posterunku policji. Nawet nie odwieźli jej do domu. Miała iść
TLR
całą drogę pieszo?
— Potrzebujesz się napić — ktoś rzekł jej do ucha. Odwróciła się i
zobaczyła Billa Wonga. — No chodź — zachęcał — nie mam dużo czasu.
Przeszli na drugą stronę placu, w cień opactwa, i weszli do baru
George. Bill zamówił dżin z tonikiem dla Agathy, a dla siebie małe piwo.
Siedli w kącie sali.
Powiem ci, co się stało — Bill od razu przeszedł do rzeczy. - Wstępny
materiał dowodowy wskazuje na to, że Jimmy'ego Raisina uduszono mę-
skim krawatem z jedwabiu. Krawat znaleziono porzucony nieco dalej na
polu przy owej drodze. Przy ciele odkryto odciski stóp inne niż twoje. To
odciski męskich stóp. Dlatego poszukiwany jest James Lacey.
— Co? —Agatha wgapiła się w niego. — Przez cały czas wiedzieli, że
Jimmy'ego uduszono, a mimo to nic nie powiedzieli. Myślałam, że zabiło
go uderzenie głową o kamień czy coś takiego. Złożę na nich skargę. A
James? James miałby zabić mojego męża? James? Uwierz mi, całe to do-
świadczenie było dla mojego byłego narzeczonego tak ohydne i obrzydliwe,
że marzył tylko o tym, by odseparować się ode mnie na tyle mil, na ile to
tylko możliwe. Więc nie ma mowy, żeby kręcił się po wsi, nie mówiąc o
zabijaniu Jimmyego. Do takiego czynu potrzeba obłędu i pasji, a żeby mieć
w sobie tyle obłędu i pasji, musiałby być we mnie szaleńczo zakochany!
— Wystarczy, Agatho. Facet przeżył duży wstrząs.
— Gdyby mnie kochał, zostałby przy mnie! — nie ustępowała Agatha.
— A wiesz, co teraz do niego czuję? Nic. Absolutnie nic.
—Albo sama wciąż jesteś w szoku, albo też nie kochałaś go aż tak
bardzo — powiedział Bill.
TLR
—A co ty możesz o tym wiedzieć? Jesteś za młody - odrzekła Billowi,
który miał dwadzieścia parę lat.
— Więcej, niż myślisz - odpowiedział jej urażony Bill. - Wydaje mi się,
że sam jestem zakochany.
— O, to powiedz - odezwała się Agatha, odrywając się od swoich trosk.
- W kim?
— WMaddie Hurd.
— W tym ciętym babsztylu?
— Oj, nie mów tak o niej, Agatho. Maddie jest bystra i mądra, i... I... I
myślę, że nie jestem jej obojętny.
— Cóż , chacun a son gout, jak mawiamy w branży. Czyli: każda po-
twora znajdzie swego amatora. Ale jeśli oni myślą, że zbrodni dokonał
James, to się mylą. Słuchaj, mnie widział Harry Symes. Czy nie zobaczył na
drodze nikogo innego?
Bill pokręcił głową.
— Muszę już wracać. Przyjdę do ciebie, jak tylko dowiem się czegoś
więcej.
Agatha zastanawiała się, czy nie poprosić go o podwiezienie do Car-
sely, ale stwierdziła, że ma już dość towarzystwa policjantów w dniu dzi-
siejszym i poszła na postój taksówek znajdujący się na placu. Bill wrócił na
komisariat. Czekała tam na niego Maddie.
— Wyciągnąłeś z niej coś o tym Laceyu? — spytała go zaraz Maddie.
Bill powtórzył jej rozmowę. Czuł się przy tym jak zdrajca, ponieważ
TLR
spotkanie z Agathą nie było bezinteresowne - to Maddie go wysłała, by się
czegoś dowiedział.
— Ona ci ufa - zauważyła Maddie. - Nie odstępuj jej.
— Masz czas wieczorem? - spytał Bill z ciekawością. — Tak sobie
myślałem, może poszlibyśmy do kina...
— Nie dzisiaj, Billu - ucięła Maddie. - Za dużo roboty. Nie chcesz być
przy tym, jak dorwą Laceya?
— No jasne — odrzekł Bill, rezygnując z romantycznych marzeń o
siedzeniu na końcu sali kinowej i o Maddie w jego objęciach.
„Jest jeden plus tej sytuacji — pomyślała zmordowana Agatha, płacąc
taksówkarzowi, który przywiózł ją pod dom - nic gorszego nie może się już
dziś stać". Myślała tak, dopóki się nie odwróciła i nie ujrzała przy bramie
wielkiej kobiety w eleganckim stroju.
— Nie poznaje mnie pani, pani Raisin? - spytała głośno kobieta. —
Nazywam się Hardy, to mnie sprzedała pani ten domek i jestem oburzona,
że pani rzeczy nadal się tu znajdują.
— Wiem, że podpisałyśmy dokumenty i w ogóle, ale powiedziałam
pośrednikom, że dom już nie jest na sprzedaż... — mówiła Agatha w de-
speracji.
— Pani wzięła ode mnie pieniądze. Ta chata jest moja!
— Pani Hardy — błagalnym tonem zwróciła się do niej Agatha —
może byśmy się dogadały? Odkupię ją od pani, zapłacę z nawiązką.
— Nie, to miejsce mi odpowiada. Jutro wieczorem się wprowadzam.
TLR
Proszę wynieść stąd swoje rzeczy albo wytoczę pani sprawę.
Agatha przepchnęła się obok niej, wsadziła klucz w zamek w drzwiach,
weszła do środka i znużonym krokiem poszła w stronę kuchni. Jakim cudem
ona, taka dumna ze swej żyłki do interesów, uznała, że skoro dała znać
pośrednikom od nieruchomości, że dom nie jest już na sprzedaż, to wy-
starczy przelać pani Hardy z powrotem pieniądze ze sprzedaży?
Spojrzała na zegar. Zatelefonowawszy do firmy od przeprowadzek,
kazała przyjechać nazajutrz i zabrać rzeczy do przechowalni. Następnie
wyszła do baru Pod Czerwonym Lwem, gdzie, jak wiedziała, często wy-
najmuje się pokoje wczasowiczom. Ale właściciel, John Fletcher, nie pa-
trząc Agacie w oczy, bąknął tylko, że nie ma nic wolnego. Najwyraźniej
nikt w barze nie chciał z nią rozmawiać.
Agatha zostawiła swojego nieruszonego drinka na kontuarze i wyszła z
baru. W Carsely była banitką. Pozostało jej tylko zabrać koty, przenieść się
z powrotem do Londynu z całą jego anonimowością i czekać na śmierć.
Takie posępne myśli towarzyszyły jej w drodze do domu. Gdy skręciła w
Lilac Lane, jej serce zaczęło bić mocniej.
Oto przed domkiem Jamesa Laceya stał samochód, z którego właśnie
wysiadał jej niedoszły mąż. Podszedł do bagażnika, otworzył go i wycią-
gnął z niego dwie walizy. Następnie, jakby wyczuł, że ktoś go obserwuje,
znieruchomiał. Postawił walizki na ziemi i się odwrócił.
Agatha podeszła do niego. Miała podły nastrój, wręcz nienaturalnie
bladą twarz i sińce pod oczami.
— Gdzie cię odnaleźli? - spytała.
Nie ujechałem za daleko — odpowiedział. - Noc spędziłem w hotelu
TLR
Wold w Mircesterze i zbliżałem się do Oksfordu, kiedy zatrzymał mnie
samochód policyjny. Ale puścili mnie. Zbyt wielu świadków potwierdziło,
że w chwili zabójstwa byłem daleko od Carsely. Jak się czuje pani Bloxby?
— Chyba dobrze - Agatha wyglądała na zaskoczoną pytaniem. — A
czemu pytasz?
— To ona znalazła ciało.
— Co?!
— Nie powiedzieli ci?
— Ni cholery mi nie powiedzieli. Oskarżyli mnie o morderstwo, a na-
stępnie zadawali po kilka razy te same pytania, ale wcale nie powiedzieli
mi, jak zginął i kto go znalazł. Przez tych łajdaków myślałam, że to moja
wina i że gdy wepchnęłam go do rowu, to złamał kark albo coś. Potem
powiedzieli, że wycofują zarzuty, bo Jimmy'ego zaduszono męskim kra-
watem z jedwabiu, a przy ciele odkryto odciski stóp mężczyzny.
Po chwili milczenia James zapytał:
— Czy nie nagabywała cię prasa?
— Jakimś cudem nie.
— Podejrzewam, że jutro będzie tu pełno dziennikarzy.
— Mam to gdzieś — westchnęła Agatha. — I tak muszę wyjechać.
Sprzedałam swój domek pani Hardy i, jak idiotka, uznałam, że będę mogła
wycofać sprzedaż. Ale ta się jutro wprowadza, a ja mam się wynieść. Po-
szłam do baru Pod Czerwonym Lwem sprawdzić, czy nie mieliby tam dla
mnie pokoju, ale chyba wciąż jestem we wsi podejrzaną numer jeden. John
Fletcher powiedział, że nie ma nic wolnego i nawet nie spojrzał mi w oczy,
TLR
zresztą inni tak samo.
— Ależ Agatho, ta Hardy dobrze ci zapłaciła. Jakim cudem miałaby
teraz zmienić zdanie?
— Nie co dzień bywam skompromitowana w urzędzie stanu cywilne-
go, a następnie oskarżana o zabójstwo. Nie byłam w stanie trzeźwo myśleć.
Chciałam po prostu uciec: przed tobą, przed wszystkimi.
Podniósł swoje walizki, ale zaraz z powrotem je postawił.
— To chyba nie jest dobre wyjście, Agatho.
— A jakie by było dobre?
— Chyba oboje chcemy tu zostać?
Agatha pokręciła głową.
— Rób, co chcesz — rzekł James. - Ale dopóki się nie wyjaśni, kto
zabił twojego męża, to żadne dowody nie będą miały znaczenia, bo i tak my
będziemy posądzani o to zabójstwo.
— Nie wiem — odparła Agatha zniecierpliwiona. — Muszę jakoś za-
brać swoje rzeczy z powrotem do przechowalni, a potem pomyślę co dalej.
— Jeśli chcesz, możesz zająć pokój gościnny u mnie.
— Co? Myślałam, że nie chcesz mnie więcej widzieć.
— Sytuacja trochę się zmieniła. Wydaje mi się, że to, co się stało,
Agatho, przekreśliło już na zawsze szanse na nasz ślub. Ale, było nie było,
w przeszłości dobrze nam się razem pracowało i myślę, że razem damy
sobie radę z tą zagadką.
Agatha przyjrzała mu się ze zdumieniem.
TLR
— A zdawało mi się, że dobrze cię znam.
Myślała, że jeśli wcześniej cokolwiek do niej czuł, to teraz nie zaofe-
ruje jej mieszkania na takich zasadach.
Już bardziej ludzkie byłoby odejście, całkowite odrzucenie.
Ale nie czuła już do niego miłości i stwierdziła, że oferowane przez
niego rozwiązanie jest bardzo praktyczne.
— Dobrze. Dzięki — powiedziała. — Chyba odwiedzę panią Bloxby.
Pewnie czuje się okropnie.
— Niezły pomysł. Zaczekaj. Wstawię te toboły do środka i pójdę z
tobą.
Gdy szli razem w półmroku, Agatha pomyślała sobie, że w idiotycz-
nych artykułach o niskiej samoocenie, publikowanych w pismach dla ko-
biet, może tkwić trochę prawdy. Szła obok mężczyzny, z którym dzieliła
kiedyś namiętne uczucia, słuchała jego narzekania o dziurach w jezdni i
podpowiedziała mu, by poszli na następne zebranie sołectwa i zgłosili ten
problem. Kobiety o niskiej samoocenie, jak niedawno czytała, często ko-
chają mężczyzn niezdolnych do miłości i oddania.
— Czy myślisz, że mam niską samoocenę? - ni z tego, ni z owego
zapytała Jamesa, przerywając mu wywód o stanie nawierzchni.
— A co to takiego?
— No to wtedy gdy komuś się wydaje, że upadł niżej niż gówno wie-
loryba.
— Myślę, że źle się czujesz, bo usiłowałaś popełnić bigamię i wyszło to
na jaw, a teraz zarzucają ci zabójstwo męża. W dzisiejszych czasach za dużo
TLR
wymyśla się tych psychobredni. Ludzie to czytają, a potem się zamartwiają.
— Uderzyła cię kiedyś kobieta?
— Nawet o tym nie myśl, Agatho.
Otwarłszy drzwi, pani Bloxby nie kryła zdumienia.
— We dwoje? Jak miło. Wejdźcie. Co za okropieństwo.
Weszli za nią do dużego pokoju na plebanii, w którym jak zwykle
poczuli niesamowity spokój. Na widok Agathy pastor szybko odłożył ga-
zetę, którą czytał, bąknął pod nosem, że musi napisać kazanie, po czym
umknął do gabinetu.
— Siadajcie — rzekła pani Bloxby. — Przyniosę herbaty.
„Zawsze wygląda jak dama — pomyślała smętnie Agatha. — Nawet w
tej starej sukni i bez śladu makijażu, wygląda jak dama".
James rozparł się w wygodnym skórzanym fotelu i zamknął oczy. Pa-
trząc na niego, Agatha zdała sobie sprawę, że ani na chwilę nie przestała się
zastanawiać, co on myśli o tym swoim przerwanym ślubie i o tym prze-
klętym zabójstwie. Wyglądał na zmęczonego i starszego, gdyż zmarszczki
w kącikach jego ust rysowały się wyraźniej.
Pani Bloxby wróciła z tacą.
— Mam przepyszne ciasto z owocami, prezent od Stowarzyszenia Pań
z Carsely. I kanapki z szynką. Podejrzewam, że żadne z was nie miało czasu
wcześniej zjeść.
James otworzył oczy i odezwał się sennie:
— Na obojgu z nas ciążyły zarzuty morderstwa, dzień był długi, i
TLR
owszem, chętnie zjem kanapki. Agatha twierdzi, że we wsi uważa się nas za
podejrzanych.
— Czy jesteś pewna, Agatho? - spytała pani Bloxby.
Agatha opowiedziała, jak to starała się o pokój w barze Pod Czerwo-
nym Lwem.
— O, to smutne. Moglibyśmy przenocować was tu. Moglibyśmy...
Zza drzwi dobyło się ostrzegawcze kaszlnięcie. Stanął w nich pastor z
wyraźnie niechrześcijańskim błyskiem w oku.
— To nie będzie konieczne - rzekł pospiesznie James. — Agatha
wprowadzi się do mnie.
— Co chciałeś powiedzieć, Alfie? - zapytała małżonka pani Bloxby.
— Y... nic - odparł i zniknął za drzwiami.
— To pani znalazła ciało, zgadza się? — spytał James. —Proszę nam o
tym opowiedzieć, o ile nie jest to dla pani zbyt przykre.
— Jak go znalazłam, był to dla mnie duży wstrząs. Nie rozpoznałam
go... - odpowiedziała pani Bloxby, nalewając herbaty do filiżanek z deli-
katnej porcelany.
Ludzie wyglądają zupełnie inaczej, gdy ujdzie z nich dusza. No i był
duszony, także jego twarz nie wyglądała zbyt dobrze. Byłam na spacerze.
Martwiłam się o ciebie, Agatho, i nie mogłam spać.
Wtem w oczach Agathy pojawiły się łzy. Myśl, że ktokolwiek nie mógł
przez nią spać, była czymś nowym.
— Najpierw pomyślałam, że to tylko kłąb starych ubrań leży w rowie,
ale potem, gdy przyjrzałam się z bliska, zobaczyłam, że to on. Sprawdziłam
TLR
puls, a gdy go nie wyczułam, pobiegłam do najbliższej chaty zadzwoniłam
na policję.
— Czy był tam ktoś jeszcze? - zapytała Agatha.
— Nie, i musiało się to zdarzyć po twoim powrocie do domu, Agatho.
Inaczej spotkałybyśmy się na drodze albo zobaczyłabym tego kogoś, kto go
uśmiercił. Oczywiście zabójca mógł uciec na skróty, przez pola.
—Będziemy musieli się dowiedzieć, kto tego dokonał — powiedziała
Agatha.
—Ejże, tyle przeszliście. Dlaczego nie zostawicie tego policji?
—Bo chcemy się dowiedzieć, kto to zrobił — wyjaśnił James. - Tak
sobie myślałem... Jaka etykieta obowiązuje, jeśli chodzi o prezenty ślubne?
Chyba powinniśmy je zwrócić?
—Ja bym zatrzymała — odpowiedziała pastorowa. - Bo wtedy, kiedy
już się pobierzecie, goście nie będą musieli znowu kupować prezentów.
—Nie pobierzemy się — uciął James surowo.
Zapadła cisza. Wreszcie pani Bloxby spytała:
—Jeszcze herbaty?
* * *
Roya Silvera dręczyła bezsenność. Zwykle nie miał wyrzutów sumie-
nia, ale tym razem naprawdę cierpiał z ich powodu. Historia niedoszłego
ślubu, której pikanterii dodała sprawa śmierci męża Agathy, pojawiła się we
wszystkich gazetach, a jakiś śmiały dziennikarz odkrył, iż to właśnie Roy
Silver ostrzegł Jimmy'ego Raisina, że jego żona szykuje się do ponownego
wyjścia za mąż. Gdy tylko Roy dotarł do biura, zaraz zatelefonował do Iris
TLR
Harris, detektywki, i polecił jej przybyć tak szybko, jak to możliwe.
Do czasu jej przyjazdu nie mógł znaleźć sobie miejsca. Pani Harris
przeczytała gazety i wysłuchała cierpliwie Roya, który zlecił jej dowie-
dzenie się więcej o Raisinie. Jeśli nie zabiła go Agatha, to uczynił to ktoś
inny i ten ktoś mógł mieć coś wspólnego z. jego londyńską przeszłością. To
niemożliwe, by wszystkie te lata spędził wyłącznie na piciu denaturatu - nie
przeżyłby.
Dopiero gdy Iris Harris zgodziła się przyjąć to zlecenie, Roy poczuł
pewną ulgę.
Przez cały kolejny tydzień Agatha i James spędzali niemal całe dnie w
domu, tylko wieczorami wychodząc na kolację. Chata Jamesa była wprost
oblężona przez przedstawicieli prasy. Normalne byłoby, jak zakładała
Agatha, gdyby rozmawiali we dwoje o swoich relacjach, o tym, co się
między nimi stało, ale James mówił wyłącznie o morderstwie, o polityce
oraz o pogodzie. Wkrótce zajął się pisaniem o dziejach wojska, gdy tym-
czasem Agatha bawiła się w ogródku za domem ze swymi kotami i czytała
książki.
W nocy spała w pokoju gościnnym i tym razem jakoś nie przerywała jej
snu tęsknota za Jamesem, który spał po drugiej stronie wąskiego korytarza.
Wstrząsy, zarówno ten związany ze ślubem, jak i morderstwo, sprawiły, że
namiętność Agathy zniknęła. Chciała jak najszybciej rozpocząć śledztwo w
sprawie zabójstw?. Nie odwiedził jej Bill Wong, a była bardzo ciekawa
wieści. Miała nadzieję, że prasa wreszcie odpuści, zajmie się czymś innym,
zostawiając ich w spokoju.
TLR
Rankiem, gdy już wybrzmiał zarówno dzwonek do drzwi, jak i telefon,
Agatha wybrała się do Mircesteru, chcąc spotkać się z Billem Wongiem.
James stwierdził, że woli zostać i pisać.
Wszedłszy do komisariatu, Agatha dowiedziała się, że Bill tego dnia
nie ma służby. Zastanawiała się, czy nie odwiedzić go w domu, ale zrezy-
gnowała z tego pomysłu. Bill mieszkał z rodzicami, a ich towarzystwo
przytłaczało Agathę. Zamiast tego poszła kupić sobie nową sukienkę, choć
wcale nie była jej potrzebna, a także nową szminkę, by dołączyć ją do
zbioru dwudziestu podobnych szminek zagracających półkę w łazience
Jamesa. Szminka obiecywała czynić usta „pełnymi i zmysłowymi jak nigdy
przedtem". Agatha, która nigdy nie wierzyła w hasła reklamowe, łatwo
nabierała się na wszelkie promocje kosmetyków. Zawsze pełna nadziei,
ufała każdemu słowu, dopóki sama nie sprawdziła. Postanowiła zjeść obiad
w barze George, a wcześniej postanowiła wypróbować nową szminkę.
Poszła do toalety w barze, przeczytała napisy z opakowania kosmetyku,
jakby był to horoskop, odkręciła i już miała zacząć się malować.
Prawie przyłożyła szminkę do warg, gdy usłyszała znajomy głos:
— Ale Agatha jest moją przyjaciółką. To trudne.
Agatha obróciła się zdumiona. Wtedy przypomniała sobie o dziwnej
akustyce w barze George. Nad drzwiami umieszczony był świetlik, naj-
częściej otwarty. Był otwarty i dziś, toteż gości jedzących przy stole za
drzwiami było słychać tak dobrze, jakby jedli w toalecie.
„To Bill Wong", pomyślała Agatha z uśmiechem. Nieużytą szminkę
odłożyła do torebki i ruszyła w stronę drzwi.
Wtedy usłyszała kobiecy głos mówiący:
TLR
— O ile mi wiadomo, Billu, Agatha Raisin nadal jest podejrzana o
morderstwo. Mogła przecież bez trudu założyć męskie obuwie, by zmylić
trop, a jest wystarczająco silna, by udusić mężczyznę. To kawał baby.
Agatha, wstrząśnięta, stała bez ruchu, z otwartymi ustami i dłonią za-
wieszoną nieruchomo nad klamką drzwi.
— Słuchaj, Maddie - odpowiedział głos Billa. — Znam Agathę. Ona
nikogo by nie zabiła. To dama.
— E, daj spokój, Billu. Tak się użalasz nad tą flądrą, że można pomy-
śleć Bóg wie co. Damy nie walą facetów po pyskach.
— Ty mnie prosisz o szpiegowanie Agathy — powiedział Bill. — A
mnie się to nie podoba.
Głos Maddie Hurd zabrzmiał ostro i wyraźnie:
— Proszę cię tylko o wykonywanie poleceń służbowych, Billu. Jeśli
ona tego nie zrobiła i nie zrobił tego Lacey, to poszlaki wskazujące na
sprawcę znajdziemy w przeszłości Jimmy'ego Raisina. W ogóle mnie dziwi,
że przed tym wszystkim jej nie odwiedziłeś.
— Odwiedziłbym - wyjaśnił Bill - gdybym przez ciebie nie czuł się jak
zdrajca.
Głos Maddie zmiękł:
—Wiesz, że nie wymagałabym od ciebie, byś robił coś złego, Billu.
Podobało ci się wczoraj?
Głos Billa odpowiedział miękko i z czułością:
TLR
— Wiesz, że tak.
— Chodźmy już, bo przegapimy początek filmu. Ale zrobisz, co się da?
— Wpadnę tam dziś wieczorem.
Rozległ się odgłos odpychanych do tyłu krzeseł, a następnie Agatha
usłyszała odchodzące kroki.
Poczuła się naprawdę samotna. Dotychczas przyjaźń Billa wydawała
się jej czymś solidnym jak skała. Był on pierwszym przyjacielem w jej
samotnym życiu. Teraz wydało się jej, że nikomu nie może ufać, a już na
pewno nie Jamesowi, który najwyraźniej starał się radzić sobie z zaistniałą
sytuacją, traktując ją bezosobowo. Jak mężczyznę.
Ale mimo wszystko Bill Wong był bardzo zakochany. Co takiego wi-
dział w takiej ciętej suce?
Kiedy Agatha wróciła, James przyjrzał się jej smutnej twarzy i zapytał
ją, co ją do tego stopnia przygnębiło.
Agatha zmęczonym głosem opowiedziała mu o rozmowie Billa i
Maddie.
James słuchał, a w jego błękitnych oczach widać było zaintrygowanie.
Następnie odrzekł:
—Nie możesz winić Billa za to, że zakochał się w ambitnej detektywce.
To chyba nie potrwa długo. Nie możesz mu wybierać dziewcząt.
—Kiedy wieczorem przyjdzie - wysapała Agatha - nie zamierzam z
nim rozmawiać.
— A w czym to pomoże? On stanowi nasz jedyny kontakt z policją.
Zamiast się tak zaperzać, Agatho, powinnaś zwyczajnie powiedzieć mu, co
TLR
podsłuchałaś. Maddie mówiła o tobie przykre rzeczy, ale Bill nie.
— Nie chcę z nim więcej rozmawiać!
— Agatho, bądźże rozsądna.
— Mam już dość bycia rozsądną! — wykrzyknęła Agatha, po czym
zalała się łzami.
Podał jej chusteczkę, załatwił mocną brandy i poradził, by poszła się
położyć.
A Agatha, która nagle dotkliwie odczuła brak ramienia, na którym
mogłaby się wypłakać i wesprzeć, zebrała się w garść i przez łzy odpo-
wiedziała, iż owszem, odwiedzi Billa.
Pocieszyłoby ją, gdyby wiedziała, że James sam chętnie zadusiłby i
Billa Wonga, i Maddie, jednak James wrócił do pisania, nie dając po sobie
nic poznać. Agatha poszła położyć się do łóżka, James próbował wrócić do
pracy, ale przerwał mu niecierpliwy odgłos dzwonka. Pomyślał, że to
pewnie jakiś uparty przedstawiciel prasy. Normalnie nie otworzyłby drzwi,
ale poczuł, że musi się na kimś wyładować, nawet jeśli tym kimś miałby być
Bill Wong.
Toteż otworzył drzwi i na progu ujrzał Roya Silvera.
James schwycił nieszczęsnego Roya za gardło i silnie nim potrząsnął.
— Wynoś się stąd do diabła, ty nędzna gnido! - ryczał. Po czym po raz
ostatni wstrząsnął Royem, popchnął go, a ten się zachwiał i przewrócił w
żywopłot.
—Ja tylko niosę pomoc — odezwał się piskliwie Roy. — Słowo!
TLR
Dysponuję informacjami dotyczącymi Jimmy'ego Raisina. Dowiedziałem
się czegoś, co może wyjaśnić, dlaczego ktoś go zamordował! Zrobiłem to,
by pomóc Agacie.
James, który już miał trzasnąć drzwiami, zawahał się.
—O czym ty gadasz?
Roy wydostał się z żywopłotu i ostrożnie zrobił krok do przodu.
—Wynająłem detektywkę, by dowiedziała się czegoś o Raisinie. Mam
od niej raport — to mówiąc, uniósł do góry teczkę, którą podczas szarpa-
niny trzymał kurczowo w dłoni.
—No dobra —odrzekł James. - Wejdź, a ja sprawdzę, czy Agatha jest
gotowa z tobą rozmawiać.
Kiedy Agatha schodziła ze schodów, Roy lękliwie chował się za krze-
słem. Miał świeżo ufarbowane na blond włosy, przez co jego twarz wy-
glądała bardzo blado.
Ale Agatha zdążyła już wszystko przemyśleć. Jeśli Roy rzeczywiście
dysponuje jakąś informacją wartą zachodu, to ona i James mogliby roz-
wiązać tę zagadkę, a wtedy Bill i jego ukochana Maddie wyjdą na głupków.
—Siadaj, Royu! — zakomenderowała. — Jeśli przyszedłeś z czymś
ważnym, chciałabym to usłyszeć, ale nie wyobrażaj sobie, że ci wybaczę to,
co zrobiłeś.
—Powstrzymał cię przed popełnieniem bigamii - zauważył James.
Agatha przyjrzała się obu mężczyznom.
TLR
—Wysłuchajmy, co ma do powiedzenia — powiedział James pojed-
nawczo.
Agatha przytaknęła. Roy obszedł krzesło, wreszcie usiadł, na kolanach
trzymając swoją teczkę.
—Mam podejrzenie — odezwała się do niego Agatha - że specjalnie
wynająłeś tę detektywkę, by się dowiedzieć, czy wciąż mam męża, a na-
stępnie znowu ją nająłeś, bo wyrzuty sumienia nie dawały ci spokoju, ty
żałosna kreaturo!
Roy odkaszlnął.
—Zawsze podejrzewamy najgorsze, co nie? Myślałem, że twój mąż nie
żyje, i wydawało mi się, że za ostateczny dowód jego śmierci podziękujesz
mi jak za ślubny prezent. Możesz się boczyć i nadymać, ale niech mnie
szlag, jeśli to nieprawda!
Agatha spojrzała na sufit.
— Czekam, aż cię trafi piorun.
— W ten sposób do niczego nie dojdziemy — ostro przerwał im James.
— Opowiadaj!
Roy otworzył teczkę i wyszperał z niej jakieś papiery.
— Zastanawiało mnie, jak to jest, że Jimmy'emu udało się dożyć ta-
kiego wieku - zaczął. — Ale okazuje się, że swego czasu pani Serena Go-
re-Appleton uznała go za przypadek godny uwagi i wysłała na kosztowny
odwyk. Wprawdzie miejsce, do którego go wysłała, nie przypominało kli-
niki Betty Ford, a raczej służyło bogatym pijakom do wytrzeźwienia, by
mogli kolejnego dnia pić od nowa, ale w przypadku Jimmy'ego odniosło
TLR
skutek*4. Stał się schludny i trzeźwy, a wkrótce sam zaczął pomagać w
fundacji pani Gore-Appleton „Z Pomocą Naszym Bezdomnym". Teraz
uwaga. Jak się zdaje, Jimmy miał w tym czasie kupę forsy, którą mógł
szastać. Moja detektywka, niejaka Iris Harris, dowiedziała się o tym, bo
Jimmy chwalił się przed innymi wykolejeńcami. Później, po roku życia w
trzeźwości, nagle znowu poszedł na dno i wkrótce z powrotem znalazł się w
4 Betty Ford, wł. Elizabeth Ann Bloomer Warren Ford (1918-2011), małżonka prezydenta USA
Geralda Forda, założyła w roku 1982 ośrodek odwykowy w Rancho Mirage w Kalifornii.
Motywacją
do jego założenia było borykanie się z uzależnieniem od narkotyków i alkoholu ze strony samej
Pierwszej Damy Stanów Zjednoczonych Ameryki.
gronie żebraków, ćpunów, i, ogólnie rzecz biorąc, nędzarzy zamieszkują-
cych na londyńskich ulicach.
— Jeden z tych nędzarzy - ciągnął Roy - który niedawno przestał pić,
przedstawił informację, jakoby Jimmy lubił dowiadywać się o ludziach
różnych rzeczy i nawet wtedy, gdy był na dnie, posuwał się do szanta-
żowania tego lub owego dla butelki denaturatu. Groził na przykład zgło-
szeniem do opieki społecznej, że dana osoba ma pracę, a jednocześnie po-
biera zasiłek.
Roy rozejrzał się z wyrazem triumfu na obliczu.
A więc widzicie, kochani, mój bystry umysł doszedł do wniosku, że
jeśli Jimmy był w stanie zastraszać biednych, to czemu i nie bogatych u
owej Gore-Appleton, u której pracował? Może w Mircesterze spotkał ja-
kiegoś frajera, a ten frajer uznał, że to dobra okazja do zabicia Jimmy'ego i
po prostu z niej skorzystał?
— Za duży zbieg okoliczności - odpowiedział wolno James. - Nasza
Agatha postanawia wziąć ślub w Mircesterze. Gdyby nie ten ślub, Jimmy
nie pojawiłby się tutaj. Skąd nagle miałaby się tu znaleźć też jedna z jego
TLR
ofiar?
Roy wyglądał na strapionego. Niemniej, zaraz się rozpogodził.
— No, ale czy wiecie, gdzie leży ten ośrodek odwykowy, w którym on
się leczył? W Ashton-le-Walls, dziesięć mil od Mircesteru.
— Tak, ale bywalcy odwykówek chyba zwykle nie pochodzą z naj-
bliższej okolicy, co? - spytała Agatha.
— To znaczy przyjeżdżają z różnych stron kraju.
— Ale marudzicie! — Roy odezwał się niecierpliwie.
— Przecież przypadki chodzą po ludziach. Czy pamiętasz, kochana,
tego mojego znajomego z Australii? Tego turystę z piekła rodem?
— Tak, mnie wydawał się w porządku. Steve miał na imię.
— No, jego. Myślałem, że wyjechał do Australii i już nigdy nie wróci.
Któregoś dnia siedzę sobie w barze i rozmawiam o nim z jednym znajo-
mym, o jego cholernej kamerze i cholernych kieszonkowych przewod-
nikach, i właśnie mówię, że mam nadzieję, iż nigdy go więcej nie spotkam,
gdy nagle czuję, jakby ktoś wzrokiem świdrował mi potylicę. Odwracam
się, a tam Steve! Wkurzył się i sobie poszedł, ale mówię wam, tak się
przestraszyłem, a to było w jakimś barze w Fulham, w którym nigdy
wcześniej nie byłem.
James zwrócił się do Agathy:
— Przynajmniej podsunął nam coś, od czego moglibyśmy zacząć.
Powinniśmy jutro rano ruszyć do Londynu i poszukać tej Gore-Appleton.
Na myśl o podjęciu jakiegoś działania Agatha wyraźnie się rozpogo-
TLR
dziła.
Rozległ się dzwonek.
—To pewnie Bill Wong — rzekł James, wstając.
Agatha złapała go za mankiet:
—Nie mówmy mu niczego, Jamesie. Na razie zachowajmy to dla sie-
bie.
Już miał się sprzeciwić, ale wolno przytaknął.
—Dobrze, ale nie wikłaj się znowu w jakieś tarapaty, Agatho. W
przeszłości miałaś już do czynienia z przerażającymi morderstwami.
Bill Wong wszedł i na widok Roya znieruchomiał zaskoczony.
—Myślałem, że oni cię zabiją.
—Agatha i ja od dawna jesteśmy przyjaciółmi — zaprzeczył Roy. —
Chciałem jej tylko ofiarować akt zgonu Jimmy'ego jako prezent ślubny.
Bill spojrzał na niego z ironią.
—Jeśli tak mówisz...
Roy zebrał swoje papiery, które James zostawił na stole, i poupychał je
do teczki.
—Co to takiego? —zapytał Bill.
—Sprawy z branży PR — odrzekł Roy. — Przyjechałem prosić Agathę
o pomoc.
Bill spojrzał kolejno na wszystkie trzy twarze. W pokoju panowała
zawiesista, niemal wroga atmosfera. Z żalem stwierdził, że James i Agatha
TLR
muszą czuć się tym wszystkim bardzo przytłoczeni. Powinien był ich od-
wiedzić wcześniej.
— Niestety, nie mam dla was dobrych wiadomości — powiedział. —
Nadal nie odkryliśmy powodu, dla którego zabito twojego męża, Agatho.
Gdyby się to zdarzyło pośród londyńskich włóczęgów, to pewnie można by
orzec, iż zabito go z powodu byle flaszki, którą miał w kieszeni. Ale tutaj, w
Cotswold?
— A czy londyńska policja nie przesłuchała jego dawnych koleżków?
— zapytał go James.
— Jasne, że tak. Ale tacy ludzie natychmiast przestają gadać, gdy tylko
widzą policyjny mundur, a śledczego wyczują na kilometr. Żałuję, że sam
nie mogę tam pojechać i zobaczyć, co udałoby mi się wygrzebać. Jak
przyjmują to na wsi? — spytał Bill, który mieszkał w Mircesterze.
— Wydaje mi się, że ludzie mają mnie i Agathę za morderców numer
jeden i dwa — rzekł James. —Opowiedz nam, co znaleziono na miejscu
zbrodni, Billu.
— To, co powiedziałem Agacie. Uduszono go męskim krawatem z
jedwabiu. Może to brzmieć jak dobra poszlaka, ale to krawat Harvey Ni-
choll, dostępny w każdym sklepie odzieżowym w kraju. Jest dość stary i
postrzępiony.
— To krawat Jimmy'ego — odezwała się znienacka Agatha. — Gdy go
ostatnio widziałam, to nie nosił tego krawata, ale miał go na sobie, gdy
przyszedł na ślub. Poczekajcie. Może miał go w kieszeni. Ale chyba nie
stałby tam, czekając, aż ktoś wygrzebie mu z kieszeni coś, czym można by
było go zabić?
— Jak wyglądał ów krawat? — zapytał ją Bill. — Ja nie pamiętam.
TLR
Ale Agatha pamiętała. Miała wrażenie, jakby każdy fakt i każdy
przedmiot z owego dnia wrył się w jej umysł już na zawsze.
— Wyglądał jak jeden z tych, które przypominają krawaty ze szkol-
nych mundurków, takie z wąskimi prążkami. Granatowo-złoto-zielony.
Bill szybko wyciągnął na wierzch notes i wziął się do notowania. Na-
stępnie powiedział:
— Dowiedzieliśmy się, że zanim tu przyjechał, wykąpał się w schro-
nisku Armii Zbawienia i tam otrzymał ubranie. To oczywiste, że ów krawat
dostał również od nich.
— Czy wcześniej go czymś uderzono? - zapytała Agatha.
— Tylko twoją dłonią.
— Nie mógł tam przecież stać i nic nie robić.
— Chyba mam! — odezwał się triumfalnie Roy. - Leży w rowie, po
tym, jak Agatha go trzepnęła. Teraz tak: jeśli się jest pijakiem i dostaje się w
gębę, a potem leży w rowie, pierwsze, co się robi, to sprawdza się butelkę w
kieszeni, czy aby nie jest stłuczona. Potem bierze się z niej łyka. Może
kiedy wyciągnął z kieszeni butelkę, to wypadł z niej też krawat. Zjawia się
morderca. Jimmy w rowie. Jimmy z butelką przy ustach. Krawat sterczy z
kieszeni. Ten łapie za krawat, dusi, dusi i trup.
— Dziękujemy panu, panie Jingle* 5 - odpowiedział James. —
Zwróćmy uwagę, że mogło być i tak. Co myślisz, Billu?
— Myślę, że wszyscy wiecie coś, o czym nie chcecie mi powiedzieć -
TLR
odparł Bill, patrząc na nich.
— Jak tam moja ulubiona Maddie? - zapytała słodkim głosem Agatha.
Okrągła twarz policjanta okryła się rumieńcem.
— Posterunkowa Hurd czuje się dobrze, dziękuję.
— Proszę, koniecznie pozdrów ją ode mnie.
5 Alfred Jingle - postać w powieści Charlesa Dickensa Klub Pickwicka, charakteryzująca się tym, że
mówi bezokolicznikami zdań.
W tym momencie Bill zaczął się zastanawiać, czy Agatha aby nie
zgadła, iż to Maddie przysłała go tutaj, by się czegoś dowiedział. W końcu
jednak stwierdził, że to miłość doprowadza go do paranoi.
— Pójdę już - Bill wstał.
— Do zobaczenia — odrzekła Agatha. James odprowadził go do wyj-
ścia.
Na moment Bill stanął przed chatą, rozmyślając. Gdzie podziała się ich
gościnność? Ani do Agathy, ani do Jamesa nie pasowało, że nie poczęsto-
wali go drinkiem czy filiżanką herbaty. Przez chwilę myślał, czy by nie
wrócić i nie powiedzieć Agacie prawdy, o tym, że celowo odwiedził ich
dopiero teraz, gdyż tak nakazała mu Maddie. Postąpił pół kroku w stronę
drzwi, ale zaraz potrząsnął głową i zamiast tego wrócił do samochodu.
I tak trójka detektywów amatorów mogła wreszcie zacząć swoje
śledztwo, nieniepokojona przez pomoc ze strony policji.
TLR
Rozdział III
Nazajutrz w drodze do Londynu Agatha milczała. Jamesa, przyzwy-
czajonego do jej trajkotania na każdy możliwy temat, to niezwykłe mil-
czenie wprawiało w zakłopotanie. Co więcej, Agatha nosiła spodnie i
sweter, nie była umalowana, a na stopach miała buty na płaskiej podeszwie.
I żadnych perfum. Wręcz irytowało go, że po raz pierwszy najwyraźniej nie
siliła się na żadne podchody w jego kierunku.
Ostatni znany im adres Fundacji „Z Pomocą Naszym Bezdomnym" to
była suterena przy Ebury Street w dzielnicy Victoria. Znaleźli go w książce
telefonicznej sprzed ponad dziesięciu lat. James pożałował, że wcześniej
nie zatelefonowali, ponieważ się okazało, że pod tym adresem mieściła się
obecnie firma taksówkarska.
Odnaleźli prezesa firmy. Był nim słusznej budowy mężczyzna po-
chodzący z Karaibów. Wpółleżał na fotelu, trzymając nogi na biurku.
— Szukamy Fundacjii „Z Pomocą Naszym Bezdomnym".
TLR
— Jak i cała reszta, kolego — odpowiedział mu Karaib. - Powiem ci to
samo co im. Nie wiem. I mam to gdzieś.
— Dlaczego cała reszta też ich szuka? — spytał James.
— Z tego powodu co i wy, kolego. Wiszą kasę.
— A więc nie ma pan pojęcia, gdzie może przebywać pani Go-
re-Appleton? — zapytała Agatha.
— Chcecie mnie zrewidować? — to mówiąc, wzruszył szerokimi ra-
mionami, wziął kubek z kawą, wychłeptał jego zawartość i udał, że pytający
nie istnieją.
— Czy to od niej kupił pan ten lokal? — James nie ustępował.
Spojrzenie czarnych oczu ponownie się na nich skupiło, choć z niejaką
niecierpliwością.
— Kupiłem go od Ksera i Druku „Trymiga". Wcześniej mieściła się tu
Agencja Pracy Tymczasowej „Piotruś Pan", a jeszcze wcześniej Bozia ra-
czy wiedzieć co. Nikt tu długo nie zagrzewa miejsca. Czynsze nas zżerają,
słowo daję, kolego. Ta cała Fundacja „Z Pomocą Naszym Bezdomnym"
padła jakieś cztery lata temu.
Poddali się i wyszli. James stanął na chodniku ze zwieszoną głową,
sarkając:
— Jeśli ta fundacja stanowiła instytucję charytatywną, to na pewno
owa Gore-Appleton musiała się kiedyś pojawić w prasie, coś otworzyć, o
czymś mówić. Znasz dziennikarza, na którego moglibyśmy liczyć?
TLR
— Kiedyś znałam masę dziennikarzy, ale to byli najczęściej tacy od
mody i show-biznesu.
— Ale i oni mieliby dostęp do archiwów. Może byśmy popytali?
Agatha szperała w pamięci, próbując przypomnieć sobie, który znany
jej dziennikarz nienawidził jej w najmniejszym stopniu. Pracując w public
relations, przez prasę z reguły była postrzegana jako wrzód na tyłku, a o jej
klientach pisano tylko po to, by się wreszcie odczepiła.
— Znam redaktorkę działu „Gwiazdy" w Kurierze — powiedziała z
wahaniem. - Mary Parrington.
— Jedźmy do niej.
Wolno ruszyli w stronę East Endu. Fleet Street już było przeszłością*6.
Redakcje większych gazet poprze- nosiły się do tańszych i przestronniej-
szych lokali.
Wreszcie znaleźli się w sterylnym, metalicznym i przeszklonym holu
Kuriera, czekając na odpowiedź, czy Mary Parrington udzieli im audiencji.
Na szczęście dla Agathy, gdy redaktorka mówiła swojej sekretarce:
— Powiedz tej paskudnej starej krowie Agacie Raisin, że mnie nie ma
albo umarłam, albo cokolwiek
— koło jej biurka przechodził redaktor działu wiadomości.
— Chwileczkę! - odezwał się. — To jest ta zamieszana w sprawę
morderstwa w Cotswold. Przyprowadźcie ją do mnie i mi ją przedstawcie.
Żadnemu reporterowi nie udało się do niej zbliżyć.
TLR
Idea rzucenia Agathy na pożarcie lwom z redakcji wiadomości bardzo
się Mary spodobała, toteż Agatha i James zostali poproszeni na górę.
Przedstawiony nieposiadającemu się z radości redaktorowi działu,
niejakiemu Mikę'owi Tarryemu, James pomyślał, że przecież wcześniej
zarzucił Agacie naiwność przy sprzedaży domu, gdy tymczasem teraz sam
wszedł prosto do redakcji gazety, nie zastanowiwszy się nad tym, iż dla
prasy stanowią z Agathą łakomy kąsek.
6 Fleet Street - ulica w Londynie, przy której do lat 70. XX wieku mieściła się większość redakcji
angielskich gazet.
— No, Agatho - odezwał się Mike, gdy już nakłonił ich do wejścia do
swego gabinetu. — Czy możemy mówić sobie na „ty"?
— Nie - odparła kwaśno Agatha.
— Ha, ha. Mary mówiła mi, że z pani twarda sztuka. Jak możemy
pomóc? Na pewno zależy pani na tym, by oczyścić swoje nazwisko.
Z gabinetu widać było przez szyby biurka dziennikarzy. Mike wykonał
dłonią gest. Drzwi jego gabinetu się otwarły i wszedł jakiś fotograf z re-
porterem.
— Co to ma znaczyć? — spytała Agatha.
— Pani pomoże nam, a my pomożemy pani — odpowiedział Mike.
— Wychodzę! - rzekła Agatha, kierując się ku drzwiom.
— Zaczekaj — zawołał za nią James. Agatha niechętnie zawróciła.
— Nam rzeczywiście trzeba pomóc, Agatho - powiedział jej James. - I
powinniśmy się byli spodziewać, że będą chcieli mieć z tego artykuł. Łażą
za nami od czasu morderstwa. Nie mamy nic do ukrycia. Chcemy odnaleźć
TLR
tę Gore-Appleton. Może więc powiemy im, co wiemy?
— I wtedy policjanci będą się zastanawiać, dlaczego im nie powie-
dzieliśmy, co udało nam się dowiedzieć — zauważyła Agatha.
— I tak byśmy im powiedzieli, wcześniej czy później. Może lepiej od
razu mieć to z głowy, Agatho. Weszłaś już w paszczę lwa i nawet jeśli teraz
wyjdziesz, to ten fotograf cyknie ci fotkę, jeszcze zanim wymasze- rujesz z
redakcji.
— A proszę bardzo! - odcięła się Agatha.
— Agatho, jesteś nieumalowana.
To poskutkowało.
Wywiady i fotografie musiały poczekać, aż Agatha zakupi przybory do
makijażu, elegancką sukienkę i buty na wysokim obcasie.
Następnie oboje opowiedzieli, co wiedzieli, po czym zostali obfoto-
grafowani, przy czym Agatha wymogła na redakcji intensywny retusz
swojego zdjęcia.
Ale kiedy dziennikarz poszukał w archiwach szczegółów o pani Go-
re-Appleton, nie znalazł właściwie nic, poza wzmianką o tym, że na pewnej
imprezie charytatywnej przemawiała na temat bezdomnych. Żadnego
zdjęcia. Agatha poczuła się wystrychnięta na dudka, jednak James zwrócił
jej uwagę na to, iż może to właśnie artykuł o nich wywabi panią Go-
re-Appleton z ukrycia.
Teraz pozostało im tylko zjeść obiad, wrócić do Carsely i poczekać na
skutek pojawienia się artykułu w porannej gazecie.
Nazajutrz Agatha z wysiłkiem obudziła się z głębokiego snu. Ktoś
TLR
walił w drzwi jej sypialni. Założyła koszulę nocną i przystanęła, nie wie-
dząc, co dalej. Ten ktoś - to, rzecz jasna, James. Pewno w gazecie ukazał się
artykuł. Zastanawiała się, czy kazać mu czekać, aż się ubierze, ale osta-
tecznie wzruszyła ramionami. Dni, gdy stroiła się dla Jamesa, minęły.
Otworzyła drzwi. On w dłoni dzierżył egzemplarz Kuriera.
—Nie uwierzysz! — zaczął wściekle. - Gówno, ani jednego słowa!
—Chodź do kuchni - odpowiedziała mu Agatha.
—Na pewno niczego nie przeoczyłeś?
—Ani słowa! — powtórzył rozeźlony.
Agatha siadła ciężko przy kuchennym stole i rozpostarła gazetę. Naj-
większy nagłówek oznajmiał: „Freddie wychodzi z szafy!". Jakiś komik,
uwielbiany przez widzów Wielkiej Brytanii za swój bystry humor, wyznał,
iż jest gejem. Na tej samej stronie widniał też inny artykuł, o tym, jak to
dziennikarza Kuriera ostrzelali bośniaccy Serbowie.
—W redakcji nie słyszeliśmy słowa o tych wiadomościach - powie-
działa Agatha. - Na pewno dotarły po południu i wykolegowały nasz artykuł
z gazety.
—Może dadzą do jutrzejszej.
Agatha pokręciła głową, bowiem wiedziała co nieco o zwyczajach
panujących w prasie.
—Już go nie wykorzystają — wyjaśniła posępnie.
— Gdyby dostali naszą relację w dniu morderstwa, skorzystaliby z niej,
obojętnie, cokolwiek by się stało. Teraz jednak to musztarda po obiedzie.
—Zatelefonuję do tego redaktora i powiem mu coś do słuchu.
TLR
— To nic nie da, Jamesie. Musimy wymyślić coś innego.
Zaczął dreptać w tę i z powrotem po kuchni.
— Wkurzyłem się - oznajmił. - Chcę coś zrobić natychmiast.
— Ten odwyk... - odezwała się Agatha — ten, w którym leczył się
Jimmy. Może byśmy tam pojechali, przejrzeli akta i sprawdzili, kto prze-
bywał tam w tym samym czasie. Tak trafdibyśmy na osoby, które Jimmy
mógł szantażować.
Oblicze Jamesa się rozpogodziło.
— To dobry pomysł. Jak to miejsce się nazywa?
— W dużym pokoju mam notatki Roya. Tam poszukaj. Pewnie nie
będą chcieli udostępnić nam swoich dokumentów, może więc zapiszemy się
jako pacjenci, pod fałszywymi nazwiskami.
— Zgłosimy się jako małżeństwo. Państwo Perth, brzmi dobrze.
James pośpiesznie wyszedł, a Agatha została, dumając nad męskim
brakiem wrażliwości. Małżeństwo - i powiedział to bez mrugnięcia okiem!
Agatha wróciła na górę umyć się i ubrać. Chciała już odzyskać swój
dawny domek. Może powinna znów odwiedzić panią Hardy.
Pół godziny później pani Hardy otworzyła Agacie drzwi. Była mu-
skularna i jak zwykle elegancka, a gdy dostrzegła Agathę, w jej oczach
pojawił się bojowy błysk.
— Proszę posłuchać - odezwała się Agatha. - Czy nie zechciałaby pani
odsprzedać mi domu? Dobrze zapłacę.
TLR
— Ech, niechże pani stąd idzie — odrzekła pani Hardy. - Jestem zajęta
meblowaniem i nie mam ochoty, by tacy ludzie jak pani mi przeszkadzali.
Słyszałam, że kiedyś była pani kobietą interesu. Więc niech się pani za-
chowuje jak biznesmenka — po czym zatrzasnęła Agacie drzwi przed no-
sem.
— Głupia stara kwoka! — wściekała się przy Jamesie Agatha, gdy już
wróciła do niego i opowiedziała mu o uporze pani Hardy.
— Nie przejmuj się - odrzekł jej James. — Jest przecież tyle innych
domów. We wsi słyszałem, że państwo Boggle myślą o przeniesieniu się do
domu opieki. A to znaczy, że możesz odkupić ich dom.
Agatha wbiła w niego wzrok, wyraźnie wstrząśnięta:
— Ale państwo Boggle mieszkają w komunalnym.
— I co z tego? Wiele mieszkań komunalnych jest całkiem dobrze
utrzymanych. A w lokalu państwa Boggle będziesz miała dużo miejsca, gdy
wyniesiesz wszystkie graty.
Agatha zaczęła się zastanawiać, czy James sądzi, że nie zasługuje na
nic lepszego niż mieszkanie komunalne, ale uświadomiła sobie, iż przecież
nie wie o jej pochodzeniu i że jego wypowiedź miała charakter wyłącznie
irytująco praktyczny.
— Sam sobie odkup — bąknęła pod nosem.
— Może i odkupię. Teraz się pakuj. Zgłosiłem nas na odwyk. Ośrodek
nazywa się Łowieckie Pola. Spodziewają się nas dziś wieczorem Wezmę ze
sobą notatki Roya. Nie chmurz się. Zapomnij na chwilę o swoim domku.
TLR
Coś wymyślimy.
— Co? Wrzucimy węże do skrzynki na listy?
— Coś w tym stylu.
Zanim wyjechali, Agatha wybrała się jeszcze do pani Bloxby.
— A więc dogadujecie się jakoś z Jamesem - zagadnęła ją pastorowa.
— Dogadujemy się tylko dlatego, że James dysponuje wrażliwością
godną nosorożca - odrzekła sucho Agatha. - Zarejestrował nas w owym
ośrodku odwykowym jako małżeństwo.
— Może to dla niego wymówka, byście naprawdę zbliżyli się z po-
wrotem do siebie? — zaryzykowała pani Bloxby. Ujrzała wyraz twarzy
Agathy i pospiesznie dodała: — A może nie. To niezwykły mężczyzna.
Myślę, że jego mózg podzielony jest na szufladki. Szufladka z romantyczną
Agathą jest szczelnie zamknięta, ale szufladka z Agathą przyjaciółką nadal
stoi otworem. To lepsze niż nic. A może to dla ciebie zbyt ciężkie?
— Nie bardzo - odrzekła Agatha. - Chyba nie potrafię myśleć już o nim
tak jak dawniej.
— Bo to by cię bolało?
— Tak - odpowiedziała Agatha przez ściśnięte gardło i zalała się łzami.
— Zrobię herbatę — powiedziała pani BIoxby, taktownie wychodząc,
by Agatha miała szansę dojść do siebie.
— Gdybym tylko mogła odzyskać swój domek — martwiła się głośno
Agatha, gdy pani Bloxby wróciła z herbatą na tacy. - James jest tak dobrze
zorganizowany, że czuję się przy nim jak piąte koło u wozu. Chcę mieć
swoje miejsce i swoje rzeczy.
TLR
— Byłam u pani Hardy - rzekła pastorowa, nalewając herbatę do dwóch
drobnych filiżanek. - Udzieliła mi małego wykładu o tym, że woli zachować
pewne sprawy dla siebie i tak dalej. Tak naprawdę wydała mi się bardzo
nieuprzejma. Może powinnaś poszukać czegoś innego?
— Będę musiała - odpowiedziała Agatha. - Zawstydziło mnie, że tak
wiele osób odmówiło przyjęcia zwrotu swoich prezentów, w tym pani.
Wiem, że pani nie podejrzewa nas o to morderstwo, ale też mam wrażenie,
że większość mieszkańców wsi jednak tak i że to dlatego nie chcą mieć z
nami do czynienia.
— To nie tak. Owszem, wielu podejrzewało was o to morderstwo, ale
potem poszli po rozum do głowy i się zawstydzili, że w ogóle mogli tak
pomyśleć. A swoich prezentów nie chcą z powrotem, dlatego że widząc, jak
się zachowujecie, zakładają, iż jednak się pobierzecie, a nie chce im się
ponownie szukać odpowiedniej kartki z życzeniami i znowu wszystkiego
pakować.
— Ojej - powiedziała bez ogródek Agatha - no to niewątpliwie czeka
ich zawód.
Pani Bloxby zmieniła temat i zagadała gościa jakimiś niewinnymi
plotkami ze wsi, aż wreszcie Agatha zebrała się do wyjścia.
Łowieckie Pola składały się ze sporego dworu i otulającego go nie-
brzydkiego parku. Gdy James powiedział Agacie, ile trzeba tam zapłacić, ta
otworzyła szeroko oczy z przerażenia. James uparł się jednak, by uiścili tę
astronomiczną kwotę, wyjaśniając, iż niedawno jego ciotka zostawiła mu
spadek, przez co żył teraz w zbytku.
Do obszernego pokoju na pierwszym piętrze zaprowadziła ich śliczna
recepcjonistka, która rzekła, iż zaraz przyjdzie do nich dyrektor placówki i
TLR
przedstawi program leczenia oraz poszczególne udogodnienia, w które
wyposażony jest ośrodek.
W pomieszczeniu stały dwa osobne łóżka, daleko od siebie. Właśnie
skończyli rozpakowywanie i odwieszanie ubrań, kiedy wszedł dyrektor.
Okazał się mężczyzną o gładkiej twarzy, srebrnych włosach, w dobrze
skrojonym ubraniu oraz małych okularach w złotych oprawkach. Roztaczał
atmosferę dobroduszności. Przedstawił im się jako Adder.
— Najważniejsze - powiedział - aby rano zbadał państwa nasz lekarz.
O to zawsze dbamy. Nie chcemy poddawać naszych klientów zbyt uciąż-
liwemu programowi, jeśli się do tego nie nadają — tu jego wzrok obiegł
Agathę i Jamesa. - Pan, panie Perth, wydaje mi na tyle zdrowy, że chyba nie
będzie potrzebna panu nasza pomoc.
— To był pomysł mojej żony.
— Ach, tak. Rozumiem — łagodny wzrok dyrektora spoczął na Aga-
cie, a ona natychmiast poczuła, jak rosną jej wałeczki tłuszczu na podsta-
rzałych biodrach.
Pan Adder kontynuował, opowiadając o poszczególnych udogodnie-
niach: masażu, saunie, basenie pływackim, korcie tenisowym, i tak dalej.
James rzekł:
— Interesowałyby nas państwa akta.
Dlaczego? — na dotychczas gładkim licu pana Ad- dera zarysowała się
niewielka zmarszczka.
— Przebywał tu kiedyś nasz znajomy, niejaki Jimmy Raisin. W tym
samym czasie mogli tu być inni ludzie, których znamy, i...
TLR
— Nie, nie, nie, panie Perth. Nasze akta są tajne. Za pół godziny kola-
cja.
Ukłonił się płytko i odszedł.
— I to by było na tyle - powiedziała niezadowolona Agatha.
— Wystarczy włamać się do biura — odparł James.
Powtórzył to po skąpej kolacji.
Chyba nie wytrzymam całego tygodnia, Agatho
— powiedział.
—Oj, nie wiem — nie zgodziła się z nim Agatha.
—Może to i dobrze nam zrobi — teraz, gdy już się rozgościli, liczyła na
to, że pobyt w ośrodku ją odchudzi.
—Jeśli będę musiał jeść tę paszę dla królików przez cały tydzień, będę
nieznośny — ostrzegł James. Rozejrzał się po innych gościach. Większość
była w średnim wieku, a wszyscy wyglądali na bogatych.
— To kiedy chcesz włamać się do tego biura?
—Dziś w nocy - odpowiedział James. - Po kolacji pójdziemy się rozej-
rzeć. Gdziekolwiek to jest, na pewno nie zamykają na klucz. Szanujący się
ośrodek tego typu nie ma powodów przypuszczać, że ktokolwiek będzie
chciał szpiegować.
—Może daliśmy panu Adderowi powody do takich przypuszczeń. Na
pewno wiemy, że może mieć do ukrycia coś zwyczajnego, jak osobne księgi
dla siebie i dla urzędu skarbowego.
— Cóż, przekonamy się - odparł James, sącząc kawę zbożową. — A
gdy już znajdziemy biuro, powinniśmy pojechać do najbliższego baru coś
TLR
zjeść.
Agatha chciała się sprzeciwić. Już czuła się szczuplejsza. Wiedziała
jednak, że Jamesa zirytowałoby, gdyby uparła się przy odchudzaniu, skoro
powinni się zająć dochodzeniem.
Po kolacji wybrali się na obchód i, idąc wzdłuż holu, znaleźli biuro. Od
holu dzieliła je szklana szyba, więc widzieli wyraźnie szafki na kartoteki
oraz dwa komputery. Zamknięte na klucz było nie tylko biuro, ale też inne
pobliskie pomieszczenia: sauna, sala do masaży, gabinet zabiegowy, gabi-
net lekarza i pokój dyrektora.
—Jak masz zamiar otworzyć te drzwi? - spytała Agatha.
— Przywiozłem ze sobą wytrychy.
James wykorzystywał je już wcześniej, ale nigdy nie wyjaśnił, jak
wszedł w ich posiadanie.
Następnie pojechali do najbliższej wsi, gdzie James pochłonął solidną
porcję cynaderek, a Agatha zadowoliła się zjedzeniem kanapki z szynką i
wypiciem szklanki wody mineralnej.
Po czym wrócili do swojego pokoju. James podsunął sugestię, by
przebrali się w ciemną odzież i położyli się spać, a on nastawi budzik na
drugą w nocy.
Sam zasnął natychmiast, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki, na-
tomiast Agatha leżała, wsłuchując się w łagodne burczenie w swoim
brzuchu. Gdy wreszcie doszła do wniosku, że już w ogóle nie zaśnie, za-
snęła, po czym zerwała się gwałtownie na ostry dźwięk budzika.
—Czas iść — powiedział James. - Miejmy nadzieję, że nie wysłali na
obchód jakiegoś dozorcy do pilnowania, żeby goście nie wyjadali z kuchni.
TLR
Otworzył drzwi sypialni. Korytarz był jasno oświetlony. James wrócił
do pokoju. Agatha miała na sobie granatowy sweter i czarne spodnie, a on
— czarny sweter i takież spodnie.
—Na zewnątrz jest bardzo jasno — zauważył — a my wyglądamy jak
para włamywaczy. Może powinniśmy założyć szlafroki i w razie czego
udawać, że szukaliśmy jedzenia? Do tego pewnie są przyzwyczajeni.
—Zdziwią się, jak to jest, że szukamy jedzenia w ich archiwach. Może
byśmy założyli na siebie coś zwyczajnego. Oboje wzięliśmy ze sobą stroje
do biegania. Możemy powiedzieć, że wyszliśmy pobiegać. A jak nas złapią
na gorącym uczynku, powiemy, że mamy manię prześladowczą na punkcie
naszej prywatności i że chcemy zobaczyć, co o nas znalazło się w aktach.
—No dobra — powiedział James, zdejmując spodnie. Agatha poczuła
się z jakiegoś powodu zażenowana, że on tak jak gdyby nigdy nic przy niej
się rozbiera.
Sama natomiast w łazience przebrała się w spodnie i bluzę do biegania,
koloru szkarłatnego. Nie chciała, żeby James oglądał choć kawałek pod-
starzałego ciała, które wcześniej odrzucił.
W świetle jarzeniówki zawieszonej w łazience twarz Agathy wyglądała
mizernie. Może by tak chociaż trochę podkładu i odrobinę pudru. Może
troszkę różu. Do koloru tego dresu pasowałaby ta nowa czerwona szminka.
Agatha sięgała już po tusz do rzęs, gdy zza drzwi łazienki dobiegł ją nie-
cierpliwy głos Jamesa:
—Co ty wyprawiasz, Agatho? Chcesz tam spędzić całą noc?
—Już — Agatha z żalem zrezygnowała z malowania rzęs i wyszła do
TLR
niego. Idąc za nim w głąb korytarza, po raz kolejny przekonała się, że me-
tabolizmowi Agathy Raisin nie służyła zdrowa żywność. Była pewna, że z
ust zieje jej nieprzyjemny zapach, a w jej brzuchu gromadzą się gazy.
Zwolniła kroku, by znaleźć się dalej za Jamesem, i złożywszy dłonie,
chuchnęła w nie, ale James zaraz się obejrzał i zapytał:
—A teraz co robisz?
Na co Agatha odrzekła:
—Nic — po czym dołączyła do niego i jęła w duchu modlić się do
wszystkich bóstw opiekujących się paniami w średnim wieku, by nie pu-
ściła bąka. W budynku panowała zupełna cisza.
Nie napotkawszy i nie usłyszawszy nikogo, doszli tak aż do holu.
Gdy stanęli przy drzwiach biura, James powiedział cicho:
—To zwykły zamek Yale. Wystarczy karta kredytowa.
Wyszperał kartę z kieszeni i zaczął gmerać nią w szparze drzwi, a
Agatha stała za nim i wsłuchiwała się dziwne odgłosy wydobywające się jej
z brzucha. Wszędzie paliły się światła. Miała ze sobą latarkę, ale zarówno
hol, jak i biuro były jasno oświetlone. Rozległ się szczęk i James, wydając z
siebie pomruk zadowolenia, otworzył drzwi.
— Od czego zaczynamy? - szepnęła Agatha, patrząc na komputery. -
Od tego?
— Mają tu te stare kartoteki. Na pewno w nich zostały zapisy z wizyt
Jimmy'ego — to powiedziawszy, złapał za górną szufladę jednej z szafek.
Otworzyła się bez trudu. — Dobrze — mówił cicho — oby było coś pod
TLR
nazwiskiem Raisin — po czym przeszukał wszystkie kartoteki w obu
szafkach, ale bez powodzenia.
— Co teraz? — zapytał.
— Spróbuj pod Gore-Appleton — podpowiedziała Agatha. — Jimm-
y'ego nie byłoby stać na taki ośrodek, więc logiczne wydaje mi się, że to ona
go zgłosiła i ona zapłaciła.
Mruknął i wrócił do poszukiwań, a Agatha stanęła przy szybie, wy-
glądając na hol, czy aby nikt nie idzie.
Wreszcie odezwał się:
— Mam! Gore-Appleton, Charles Street 400a, Mayfair. Rejestracja
pana J. Raisina, sierpień 1991.
Agatha jęknęła:
— Ale jak się dowiemy, kto tu przebywał w tym samym czasie?
— Cholera, nie pomyślałem. Myśmy podpisywali się w jakiejś księdze,
w rejestrze. Tamten był raczej nowy. Gdzieś muszą trzymać stare.
— A tamta szafka, o tam?
— Zamknięta - powiedział James. - Ale łatwo się włamać.
Agatha czekała, aż James upora się z zamkiem. Z minuty na minutę jej
zdenerwowanie rosło. Była pewna, że szczęście kiedyś ich opuści. A czy
zdoła usłyszeć czyjeś kroki? Podłogi w całym budynku wyłożone były
grubymi chodnikami.
—No i mamy — odezwał się James - 1991. Teraz: sierpień — wyjął z
kieszeni notesik i począł w nim zapisywać.
TLR
—Szybciej - ponagliła go Agatha.
—Już — powiedział po jeszcze kilku chwilach, które jej wydały się
wiecznością. - Poodkładajmy wszystko na miejsca i pozamykajmy.
Agatha odetchnęła, gdy wreszcie znaleźli się za drzwiami, w holu.
— Co znalazłeś? - zdążyła zapytać, kiedy wystraszył ich łagodny głos
od strony schodów:
—Potrzebują państwo czegoś? — spytał pan Adder, odziany w czarny
szlafrok ze złotym sznurem, a jego oczy połyskiwały zza okularów.
— Nie, nie - odparł James, jak gdyby nigdy nic. — Byliśmy pobiegać.
— Ach, tak — odpowiedział pan Adder, podchodząc do nich. Jego
wzrok spoczął na notesiku, który James wsadzał sobie z powrotem do kie-
szeni. — A jak państwo wyszli? Drzwi o północy zamykamy na klucz.
—Po schodach... — odezwała się Agatha
— Po schodach?
— Głupia jestem — jęła wyjaśniać Agatha. — Mam w domu taką bież-
nię. Wie pan, jedno z tych urządzeń do ćwiczeń. To wszystko z próżności.
Chciałam na jutrzejsze badania być w dobrej formie, więc powiedziałam
Jamesowi: „Chodźmy pobiegać po schodach". Są wyłożone tak grubym
chodnikiem, że wiedziałam, iż nikomu nie będzie to przeszkadzało.
Pan Adder spojrzał na nich wzrokiem niepokojąco chytrym.
— Jest więc pani w lepszym stanie, niż myślałem, pani Perth. Nie ma
pani zadyszki, ani się pani nie poci.
— O, dziękuję! - odrzekła mu Agatha. - Chyba rzeczywiście jestem w
dobrej formie, ale przyznam, że troszeczkę się zmęczyłam. Do łóżka, ko-
TLR
chanie?
— Dobry pomysł - odpowiedział James. - Do jutra, panie Adder.
Ten zagrodził im przejście.
— Nie wolno państwu prowadzić programu po swojemu, inaczej cały
ten pobyt będzie stratą państwa pieniędzy, a naszego czasu. Proszę nie
włóczyć się po nocy.
— Dobrze - odrzekł James, obejmując ramieniem Agathę, po czym
obeszli pana Addera.
Kiedy wchodzili po schodach, Agatha zerknęła za siebie. Pan Adder
sprawdzał, czy drzwi do biura są zamknięte.
— Fiu — powiedziała, kiedy już znaleźli się z powrotem w pokoju. —
Myślisz, że to łyknął?
— Nie, ale pewnie stwierdził, że szukaliśmy kuchni i na wszelki wy-
padek sprawdziliśmy drzwi biura. W każdym razie wybrałem z rejestru
nazwiska osób, które mieszkają w okolicy Mircesteru i które przebywały tu
w tym samym czasie co Jimmy — tu otworzył notesik — mamy: sir De-
smonda Derringtona i lady Derrington, pannę Janet Purvey oraz panią
Glorię Comfort. Jednak kiedy się stąd wydostaniemy, to najpierw poje-
dziemy do Londynu, na Charles Street, sprawdzić, czy pani Gore-Appleton
mieszka jeszcze pod tym adresem. I wtedy zabierzemy się do tych ludzi.
— Czy zapłaciłeś za cały tydzień z góry? - zapytała go Agatha.
—Tak.
— To czy nie uważasz, że powinniśmy tu zostać do końca tygodnia i
skorzystać z tego, za co zapłaciliśmy?
TLR
— Umarłbym z nudów — odparł James. Odwrócił się, by wziąć pi-
żamę, przez co nie zobaczył zranionego spojrzenia oczu Agathy. — Wy-
starczy, że zrobimy sobie te badania, pójdziemy na basen czy na masaże, a
potem stąd zwiewamy.
Nazajutrz na badaniach Agatha dowiedziała się, że jej ciśnienie krwi
oraz poziom cholesterolu były nieco za wysokie. Po śniadaniu — musli z
owocami — przejrzała program zabiegów, poszła do masażysty na obijanie i
rozciąganie, następnie do sauny, a potem na salę ćwiczeń na poranny ae-
robik.
Był tam już James. Instruktorką grupy była jakaś blondynka o długa-
śnych nogach i zdumiewająco pięknej figurze. Agatha sapała i pociła się,
cały czas pewna tego, że wzrok Jamesa utkwiony był w tym cudzie, które
prowadziło zajęcia. Chociaż wcześniej chciała zostać do końca tygodnia,
teraz zapragnęła wydostać się stąd jak najszybciej. Gdy skończyły się za-
jęcia, wierciła się nerwowo w oczekiwaniu, aż James skończy gaworzyć ż
blond instruktorką.
Siedząc przy mizernym obiedzie składającym się z sałatki i soku
owocowego, James przyjrzał się swojemu programowi.
— Pierwszego dnia dają mi trochę luzu — zauważył. —Po południu nic
nie mam. Może byśmy poszli popływać?
Agatha nagle wyobraziła sobie swoje ciało skonfrontowane ze wspa-
niałą figurą instruktorki. Pokręciła głową i odparła:
— Myślałam, że mamy rozpocząć śledztwo.
— Masz rację — odpowiedział pogodnie. — Ale myślałem, że chcesz
tu zostać.
TLR
— Pan Adder jest o, tam, i co chwila na nas zerka.
— Agatho, nie wierzę ci. Myślę, że ten aerobik to było dla ciebie za
wiele.
— Ani trochę. Złapałam lekką zadyszkę i tyle.
— O Addera bym się nie martwił. A tutaj jest całkiem miło — to po-
wiedziawszy, zaśmiał się na widok zdumionej twarzy Agathy. —No do-
brze. Wyjedziemy. Jaką mamy wymówkę?
— Miewam takie kaprysy. Jestem damą z temperamentem. Zmieniłam
zdanie.
— To wystarczy. Jeśli skończyłaś, idź się spakować, a ja porozmawiam
z panem Adderem.
Przebieg rozmowy z panem Adderem trochę zaskoczył Jamesa. Dy-
rektor w milczeniu słuchał opowieści Jamesa o jego żonie z temperamen-
tem, a następnie odpowiedział:
— My nie dajemy zwrotów.
— Ani na chwilę nie przypuszczałem, że państwo dają - rzekł beztrosko
James.
Pan Adder pochylił się ku niemu.
— Czy słyszał pan o leczeniu współuzależnień?
— O czym?
— Myślę, że przydałaby się panu jakaś porada, panie Perth. Naszym
klientom dajemy wszystko co najlepsze, a więc dbamy nie tylko o ich dobry
TLR
stan fizyczny, ale i psychiczny. Wydaje się pan zdrowy i silny, a jednak
związał się pan z kobietą, który zrywa pana w środku nocy, by biegał pan po
schodach. Zdumiewa mnie, że zgodził się pan na jej kaprys, nie zgłaszając
sprzeciwu. Pan stał się jej zakładnikiem, panie Perth.
— E, z Agathą dogadujemy się bez kłopotów.
Pan Adder nachylił się nad uchem Jamesa i klepnął go w kolano, mó-
wiąc:
— Pod warunkiem, że zawsze zrobi pan to, czego ona sobie życzy, tak?
James przybrał chytry wyraz twarzy i odrzekł:
— Cóż, chodzi o jej pieniądze, wie pan.
— I zgadza się pan na wszelkie jej zachcianki, tylko dlatego, że to ona
trzyma kiesę?
— A czemuż by nie? - zapytał go James. — Młodszy już nie będę. Nie
chcę w tym wieku szukać pracy.
Na twarzy pana Addera przez chwilę malował się wyraz zniesmacze-
nia.
— Jeśli woli pan zarabiać pieniądze, będąc na usługach żony, to nic nie
mogę dla pana zrobić. Ale nigdy wcześniej nie poznałem człowieka, któ-
rego wygląd aż tak by wprowadzał w błąd. Myślałem, że cechuje pana silny
charakter, moralność i ugruntowane przekonania i że pan nie daje się ni-
komu podporządkować.
—Zaczyna mi się pan wydawać trochę nieuprzejmy, panie Adder.
— Niech mi pan wybaczy. Chciałem tylko pomóc.
TLR
„Pan Perth" wstał i umknął na górę, gdzie opowiedział Agacie, z nie-
jakim zadowoleniem, jak to właśnie uznano go za pierwszorzędnego pan-
toflarza zahukanego przez żonę.
Agatha nieco się zirytowała, gdy blond piękność, która prowadziła
zajęcia z aerobiku, wyszła pożegnać się z Jamesem. Agatha zaczekała w
samochodzie, gniewając się i rozmyślając, o czym to też rozmawiają ze
sobą. Widziała, że James wyciąga swój notesik i coś w nim zapisuje. Może
jej numer telefonu? Agatha zapłonęła z zazdrości. James nie należał już do
niej i był narażony na zabiegi każdej blond harpii, która chciałaby złapać go
w swoje polakierowane szpony. Gdy skończył wreszcie swoją konwersację,
Agacie chciało się płakać.
Wreszcie James wskoczył na siedzenie kierowcy.
—O czym tak rozmawialiście? — spytała Agatha, starając się, by jej
głos brzmiał spokojnie.
— A nic, takie tam pogaduchy - odpowiedział. — Chyba powinniśmy
pojechać prosto do Londynu, pod ten adres przy Charles Street.
Podróż upłynęła im w niemal całkowitym milczeniu, jako że Agatha
biła się z niechcianymi uczuciami, a James zatopiony był w rozmyślaniach.
Przy Charles Street, kolo Berkeley Square, niczego nie odkryli. Żadna
pani Gore-Appleton tam nie mieszKała, teraz ani wcześniej
—Nie płaciła czekiem ani kartą? - spytała Agatha.
— Nie, gotówką. Tak widniało w rejestrze.
— Cholera. To teraz co?
TLR
— Na noc wracamy do Carsely. A jutro spróbujemy u sir Desmonda
Derringtona.
Tej nocy Agatha nie mogła zasnąć. Bardzo chciała się dowiedzieć, co
też James zapisał sobie w notesie, gdy rozmawiał z blondyną od aerobiku.
Poczekała, aż była pewna, że James już zasnął, i zakradła się do jego
sypialni. Pokój był jasno oświetlony blaskiem księżyca. Dostrzegła spodnie
Jamesa przewieszone przez oparcie krzesła, a z ich tylnej kieszeni wystawał
notesik.
Nie spuszczając z oka postaci śpiącej w łóżku, Agatha delikatnie wy-
jęła notesik z kieszeni spodni i wyniosła do swego pokoju. Otworzyła i
przewertowała do ostatniej zapisanej kartki. W zdumieniu odczytała gęste
pismo Jamesa, które jej zakochane oczy nauczyły się rozszyfrowywać:
Klub Anonimowych Współuza- leżnionych. Pod spodem widniał londyński
adres oraz numer kontaktowy.
„A to ci suka", pomyślała Agatha, na tę chwilę zapomniawszy, że po-
winna być zmienną, dominującą kobietą, której mąż był uzależniony od jej
gotówki.
— Czy teraz, gdy już pani zaspokoiła swą ciekawość, mógłbym od-
zyskać swój notatnik? — dobiegł ją od drzwi głos Jamesa.
Agatha zarumieniła się ze wstydu.
— Ja tylko chciałam spojrzeć na te nazwiska, które spisałeś w biurze.
— To nie ta strona - powiedział. - Ty masz być władczą, bogatą babą, a
ja podporządkowanym jej pasożytem, pamiętasz? Stąd ta sugestia leczenia.
— Myślałam, że śpisz - brzmiała jedyna odpowiedź Agathy, jaką
TLR
zdolna była z siebie wydusić.
— Powinnaś wiedzieć, że łatwo się budzę.
— Przepraszam, James - wymamrotała Agatha. - Wracaj do łóżka.
Rozdział IV
Sir Desmond Derrington mieszkał w gustownym cotswoldzkim dworze
kilka mil od Mircesteru, przy drodze na Oksford. Gdy podjeżdżali do
dworu, Agatha zobaczyła, że do drzewa przy drodze przyklejono plakat.
Oznajmiał, że tego dnia ogrody sir Desmonda są dostępne dla ogółu.
— Oby tam był — rzekł James w odpowiedzi na zwrócenie mu uwagi
na ten fakt. - Oby nie wyjechał, oprowadzanie ludności pozostawiając na-
jętym wieśniaczkom.
Agatha, desperacko poszukując kogoś, kto by wyglądał jak morderca,
na widok sir Desmonda zrazu odczuła zawód. Nachylał się właśnie nad
jakimś ozdobnym krzewem, objaśniając jego dzieje i metody sadzenia
pewnej grubszej pani, która ogromem swej tuszy wierciła się, sprawiając
wrażenie, jakby żałowała, że zadała pytanie o ową roślinę. Sir Desmond
wyglądał jak filar społeczeństwa, podstarzały, siwy, o długim nosie, żonaty
z wysoką i chudą kobietą o donośnym głosie, która pełniła właśnie honory
TLR
w innej części ogrodu. Lady Derrington mimo panującego chłodu nosiła
bawełnianą sukienkę w deseń i o krótkim rękawie, miała twardy, płaski tył i
takiż przód. Na głowie miała sztywną trwałą, a jej patrycjuszowskie oblicze
spoglądało na kwiaty i rośliny z taką wyższością, jakby była oburzona, że
wyrosły bez jej pozwolenia.
Gruba kobieta odeszła od sir Desmonda i wtedy zbliżył się do niego
James.
— Podziwiałem tę piękną glicynię, którą mają państwo tam, na murze -
pochwalił.
— Ach, tamtą — gospodarz wytężył swój wzrok w kierunku muru
domostwa. - Bardzo ładnie wygląda wiosną. Mnóstwo kwiatów.
— Ja ze swoją mam pewne trudności — powiedział James. — Zasa-
dziłem ją dwa lata temu, ale niezbyt urosła i słabo kwitnie.
— A skąd ją pan ma?
— Ze szkółki Brakenhama.
— E, tamci! - sir Desmond fuknął z pogardą. - Nic bym od nich nie
kupił. Hetty, moja żona, otrzymała kiedyś od nich w prezencie hortensję.
Roślina zwiędła po tygodniu. A wie pan, dlaczego? - Sir Desmond dźgnął
Jamesa w pierś palcem wskazującym. - Brak korzeni.
— To okropne. W przyszłości będę ich unikał.
Agatha szła właśnie w kierunku obu mężczyzn. Dosłyszała, jak sir
Desmond mówi:
— Wokół sami szarlatani. Skąd pan jest?
— Z Carsely.
TLR
— Czy wic pan, wybrałem się tam kiedyś do ogródków, w dzień, gdy
były otwarte dla ogółu i jedna kobieta miała ws/.ystko kupione, już wyro-
śnięte, a próbowała udawać, że to z własnego siewu. Nawet nie wiedziała,
jak się co nazywa.
Spostrzegłszy, że mowa o niej, Agatha oddaliła się dyskretnie, zosta-
wiając rozmowę Jamesowi.
Podeszła za to do lady Derrington.
— Ładny ogród - powiedziała Agatha.
Dziękuję - odrzekła lady Derrington. - Obok domu mamy jakieś rośliny
na sprzedaż. Ceny bardzo przystępne. Mamy tam też herbatę i ciastka. Nasz
służący piecze bardzo dobre ciastka. Wystarczy iść tam, gdzie gromadzą się
ludzie. O, Angela, kochanie, jak miło cię widzieć! — to powiedziawszy,
odwróciła się. Agatha spojrzała znów na Jamesa. Zagłębił się w rozmowie z
sir Desmondem. Stwierdziła, że nie mówią już o okropnej babie z Carsely,
więc do nich podeszła. Wymieniali wspomnienia z wojska. Agatha tym-
czasem, wiercąc się, stłumiła ziewnięcie.
—Miałem właśnie zrobić sobie przerwę na herbatę - rzekł wreszcie sir
Desmond. - Proszę do nas dołączyć. Kobiety ze wsi doskonale poradzą so-
bie same z tym tłumem.
James przedstawił Agathę jako swoją żonę, panią Perth. Agathę za-
skoczyło, że James trzyma się tej mistyfikacji, ale on nie chciał, by sir
Desmond zobaczył w Agacie ogrodową oszustkę z Carsely.
Gospodarz przyprowadził ich do swojej żony i przedstawił. Lady Der-
rington nie wyglądała na zachwyconą faktem, iż dwoje obcych ludzi za-
proszono na herbatę. Agatha podejrzewała, że byłaby bardziej zadowolona,
TLR
gdyby zapłacili.
Znaleźli się w przytulnym saloniku. Za oknem trzepotały na wietrze
liście glicynii, pogrążając pomieszczenie w migoczących światłocieniach.
Na wejście gospodarzy i gości zbudziły się dwa psy - po czym ziewnęły,
przeciągając się, a następnie ponownie zwinęły w kłębki i zasnęły. Pani
Derrington dorzuciła do kominka i nalała herbaty. Żadnych ciastek —
zauważyła z ciekawością Agatha - tylko jakieś strasznie twarde herbatniki.
Chciało jej się papierosa, ale nie dostrzegła popielniczki.
Odpowiedzieli na pytania o Carsely, po czym James rozparł się na
krześle, wyciągnął nogi, i rzekł, jak gdyby nigdy nic:
— Z żoną wróciliśmy właśnie z krótkiego pobytu w Łowieckich Po-
lach.
Sir Desmond właśnie podnosił sobie filiżankę z herbatą do ust. Jego
dłoń trzymająca filiżankę zawisła nieruchomo w powietrzu.
— A co to takiego? - zapytał.
— Takie sanatorium - odpowiedziała jego żona.
— Okropnie drogie. Pomfretowie tam byli, ale ci to mogą sobie szastać
forsą.
— Ale państwo też tam byli — powiedział James.
— Oboje, podobnie jak dwoje osób, które są nam znajome: pani Go-
re-Appleton i Jimmy Raisin.
— Nigdy tam nie byliśmy, a o tamtych w życiu nie słyszałem — po-
wiedział sir Desmond jednym tchem.
TLR
— Przepraszam...
Następnie wstał i otworzył drzwi na oścież. Jego tona wyglądała na
zaskoczoną, ale się nie odezwała.
Wyszedł do ogrodu, wyraźnie zirytowany, a za nim Agatha i James, do
których zaraz się zwrócił:
— Mam dość takich łobuzów jak wy dwoje. Nie dostaniecie ode mnie
ani pensa.
Krokiem szybkim, jakby go wystrzelono z armaty, oddalił się od
zdumionej pary gości i zniknął za rogiem domu.
Agatha zrazu ruszyła w jego stronę, ale James ją powstrzymał.
— Musiał tam przebywać z kimś innym, nie z żoną. Nie goń go,
Agatho. Ktoś go szantażował, pewnie Jimmy. Już czas, byśmy powiedzieli
Billowi Wongowi, co wiemy.
Wracając do domu, zostawili Billowi Wongowi wiadomość, ale nim go
znowu zobaczyli, nadszedł już następny dzień.
Bill przyjechał po południu. Agatha, otworzywszy drzwi, ujrzała obok
niego w samochodzie znienawidzoną Maddie. Bill wszedł z Agathą do
dużego pokoju.
— Kawy? — zapytał James.
— Nie, dziękuję. Nie mam czasu. Po co chcieliście mnie widzieć?
Ci opowiedzieli mu o swoim śledztwie, a zakończyli na opowieści o
wizycie u sir Desmonda Derringtona.
TLR
Pulchna twarz Billa Wonga miała surowy wyraz.
— Tam właśnie spędziłem całą noc - odrzekł poważnie. - Sir Desmond
nie żyje. Czyścił strzelbę, gdy ta nagle wypaliła. Ale czyścił ją w środku
nocy, rozumiecie? I chyba wydawało mu się, że wy robiliście to samo co
wcześniej Jimmy Raisin. O drugiej nad ranem naszliśmy to sanatorium. Sir
Desmond przebywał tam w tym samym czasie co Jimmy Raisin i była tam z
nim kobieta podająca się za lady Derrington. Prawdziwa lady Derrington go
utrzymywała. Gdyby się z nim rozwiodła, zostałby bez grosza. W roku
trzeźwości Raisina sir Desmond wypłacał mu po 500 funtów miesięcznie, a
następnie przestał. Był dumny ze swojej pozycji w lokalnej społeczności: w
radzie gminy i tak dalej. Czy już pojęliście, że wtrącając się w nie swoje
sprawy, mogliście go zabić?
— O, nie - odezwał się James - to chyba był wypadek?
—Po co ktoś miałby czyścić strzelbę w środku nocy, i to w noc po
waszej wizycie? - odparł Bill znużonym tonem. - Wtrącanie się w pracę
policji bywa niebezpieczne.
James kątem oka dostrzegł, że Agatha jest wstrząśnięta.
—Słuchaj - powiedział — i tak mieliśmy zamiar podzielić się z tobą tą
informacją. I co by się stało? Zacząłbyś od sanatorium, a potem odwie-
dziłbyś sir Desmonda. Czy pomyślałbyś o tym, by poprosić tam o rysopis
lady Derrington? Nie sądzę. A więc przyjechałbyś do niego, on wiedziałby,
że żona o wszystkim się dowie, i rezultat byłby taki sam.
— Myśleliśmy o tym. Ale Maddie zasugerowała, że wizyta policji
skłoniłaby go do tego samego, co sprowokowało pojawienie się na scenie
dwojga rzekomych szantażystów.
TLR
—Maddie mówi to, Maddie mówi tamto - przedrzeźnia go wzburzona
Agatha. — Myślisz, że z dupy świeci jej słońce!
Zapadła cisza, gdyż wszyscy byli zaskoczeni. Agatha poczerwieniała.
—Idź na górę się umalować czy coś - powiedział do niej cicho James.
Po tym, jak Agatha opuściła pokój, odezwał się do Billa:
—Agatha podsłuchała pewną niemiłą rozmowę między tobą a Maddie
w owym barze w Mircesterze. Za stolikiem, przy którym rozmawialiście,
znajdują się toalety. Maddie nakłaniała cię, byś do nas przyjechał, dowie-
dzieć się, czy coś wiemy. Podobno to, co mówiła o Agacie, było bardzo
obraźliwe. Powiedziałbym ci wcześniej, gdyby nie to, że Agatha była tym
tak bardzo urażona, i gdybym tak bardzo jej nie współczuł. Przyjaźń —
zadeklamował James - to rzecz wartościowa. Wystarczyłoby, gdybyś po-
wiedział Maddie, że nas odwiedzisz i tak w ramach własnego śledztwa. Nie
sądzisz, że ona cię wykorzystuje, by dowiedzieć się czegoś więcej, tak aby
to ona rozwikłała sprawę?
—Nie - odrzekł Bill z zapałem - bynajmniej. To pracowita i sumienna
funkcjonariuszka.
—Czyżby? No dobrze, wróćmy do kwestii zgonu sir Desmonda. Był na
utrzymaniu żony. W takim razie, jakim cudem udało mu się płacić te 500
funtów miesięcznie bez wiedzy żony? Zakładamy, że to pieniądze dla
szantażysty, a nie dla młodej kochanki.
— Otrzymywał miesięczną wypłatę z rodzinnego funduszu lady Der-
rington. Wypłata opiewała na wysoką kwotę, ale sir Desmond był na swój
sposób rozrzutny. Wiele pieniędzy musiały pożerać na przykład jego po-
lowania, nie mówiąc o koszulach z Jermyn Street czy garniturach z Saville
TLR
Row*7. Lady Derrington ani razu nie zajrzała mu do konta. A on pod koniec
miesiąca zawsze miał debet. O tym nie wiedziała.
— I pewnie wy, bezduszni gliniarze, wyjawiliście jej istnienie ko-
chanki. Jak przyjęła to lady Derrington?
— Chłodno. Powiedziała: „A to stary satyr".
— I kim okazało się owo dziewczę, które tak oczarowało jej męża?
7 Jermyn Street i Saville Row - ulice w Londynie słynące ze sklepów z luksusową odzieżą.
— To była pewna sekretarka z Izby Gmin, sekretarka zaprzyjaźnionego
z sir Desmondem parlamentarzysty. Obecnie jej poszukujemy. Spędza teraz
wakacje na Barbadosie. Nazywa się Helen Warwick. I nie jest młoda.
Blondynka, owszem, ale po czterdziestce.
— Mężatka?
—Nie.
— A więc tym nie dało się go szantażować?
— Poczekamy, zobaczymy. To szanowana dama, może nie chciała,
żeby doszło do sprawy rozwodowej z jej udziałem. Wiesz co, pomówię z
Agathą. Bo lepiej usłyszeć coś wprost, niż podsłuchiwać zza ściany.
— Na razie nie — powstrzymał go James. - Ja z nią pomówię.
—Ale nie bawcie się w detektywów.
Bill wyszedł z domu i wsiadł do samochodu obok Maddie.
—No i co, powiedziałeś tej ciekawskiej parze, co o nich myślisz? -
zapytała.
TLR
—To ja poczułem się winny. Agatha podsłuchała naszą rozmowę w
barze, kiedy nakłaniałaś mnie, żebym od nich wyciągnął, co wiedzą. Pod-
słuchała też, jak się o niej wyrażasz.
—Dobrze jej tak - wzruszyła ramionami Maddie.
Po raz pierwszy w umyśle Billa nastąpił rozdźwięk między pożądaniem
a miłością. Na chwilę zastanowił się, czy w ogóle lubi Maddie, ale kiedy
skrzyżowała nogi w czarnych pończochach, pożądanie przejęło ster i skie-
rowało całą jego uczuciowość na tory namiętności.
Agatha wróciła do dużego pokoju i spytała znużonym tonem:
—Wyszedł już?
—Tak. Bardzo czuł się winny, że cię zranił — odrzekł James, obser-
wując Agathę. Zmyła makijaż, założyła stary sweter, bardzo porozciąganą
spódnicę i buty na płaskim obcasie. Osobiście zawsze uważał, że nie ma
potrzeby, by kobiety się tapetowały, ale odczuł brak tej Agathy, którą znał:
na wysokich obcasach, umalowanej, pachnącej francuskimi perfumami i w
pończochach grubości 10 den. Jeszcze jej nie wybaczył, że tak się przez nią
zbłaźnił w dzień ślubu. Głęboko w duszy czuł, że nigdy jej nie wybaczy, i
dlatego nie chciał z nią znów romansować, ale nie podobało mu się, że
widzi ją w takim stanie.
— Bill jak zwykle kazał nam się nie wtrącać - powiedział James. - Ale
ja byłbym za tym, by z tym ruszyć. To cię rozchmurzy. Jeden dzień sobie
odpuścimy, ale potem sprawdzimy następną osobę z listy: pannę Janet
Purvey.
— Żeby i ona się zabiła?
TLR
— No, no, Agatho. Kwestia z sir Desmondem i tak by wyszła na jaw, i
rezultat byłby taki sam. Chcesz wyjść dzisiaj na kolację?
— Zobaczę później. Obiecałam pojechać do An- combe na spotkanie
wraz z Paniami ze Stowarzyszenia Carsely. Zapraszają nas. Urządzają jakąś
rewię.
— Proszę, proszę, wsi spokojna, wsi wesoła... Baw się dobrze.
— W Kole Gospodyń Wiejskich w Ancombe? Żartujesz.
— To czemu jedziesz?
— Pastorowa mnie poprosiła.
— A, to co innego.
Agatha nie chodziła do kościoła. Często wydawało jej się, że wcale nie
wierzy w Boga. Była jednak zabobonna i gdy pani Bloxby, przepraszającym
tonem, poprosiła ją o przewiezienie do Ancombe państwa Boggle, z ja-
kiegoś powodu uznała to za element kary boskiej.
— Wiem, wiem, Agatho - mówiła z żalem pani Bloxby. - Ale zanim
przyjechałaś, losowaliśmy między sobą z kapelusza i wyszło, że państwa
Boggle wieziesz ty. Ancombe jest niedaleko, zaledwie pięć minut sa-
mochodem.
— Dobrze... - odrzekła Agatha posępnie.
Zajechała pod dom państwa Boggle, o nazwie Culloden, na osiedlu
domów komunalnych. Podobnie jak większość mieszkańców tego osiedla i
oni wykupili swoje mieszkanie. „Jak James mógł w ogóle pomyśleć, że
mogłabym żyć w takim miejscu" - pomyślała Agatha. Owszem, był to so-
lidny dom z kamienia, ale wyglądał identycznie jak wszystkie naokoło.
TLR
Przyjrzała mu się z goryczą. Drzwi się otworzyły i pojawiła się w nich
przysadzista postać pani Boggle, a następnie stanął w nich także jej mąż.
— Będzie tu pani stała cały dzień — marudziła pani Boggle - czy
przyjdzie mi pomóc?
Agatha powstrzymała się od westchnienia i podeszła podać ramię
schodzącej z mozołem pani Boggle, od której zalatywało smażonymi
ziemniakami i lawendą.
Wsiedli oboje do samochodu, a Agatha, niczym szofer, usadowiła się w
fotelu kierowcy. Zanim ruszyli, pani Boggle stuknęła paluchem w plecy
Agathy, mówiąc:
— Nie powinniśmy jechać z takimi jak pani. Biedny pan Lacey. Co za
hańba.
Agatha odwróciła się, płonąc rumieńcem.
— Zamknij się, ty stara raszplo! — odpaliła jej ze złością. - Albo pój-
dziesz pieszo!
— Powiem pani Bloxby - odburknęła pod nosem pani Boggle, ale zaraz
zamilkła i nie odzywała się już aż do Ancombe.
Przed budynkiem parafii w Ancombe Agatha pomogła wysiąść pań-
stwu Boggle z samochodu, po czym skierowawszy ich do środka, podeszła
do pani Mason, prezes grupy z Carsely, panny Simms, sekretarki, oraz pani
Bloxby.
—Że też to na ciebie padło z tymi Bogglami — powiedziała panna
Simms, dyżurna samotna matka wsi Carsely. - Nie martw się, ostatnio ja ich
TLR
wiozłam.
—Nie wiedziałam, że masz samochód - powiedziała Agatha.
—Mój obecny mi kupił. Ale pełną kiesą to on nie grzeszy. Nie kupił
porsche, tylko stare, rdzewiejące renault 5.
Agatha zwróciła się do pani Bloxby:
—Czy do Stowarzyszenia zapisała się ta kobieta, która kupiła mój
dom?
—Spytałam, czy chce — odpowiedziała pastorowa. - Ale powiedziała,
że nie ma ochoty i zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.
—A to krowa — skomentowała Agatha. - Ech, że też sprzedałam ten
dom! Muszę poszukać sobie nowego. Nie mogę wiecznie żyć na walizkach
u Jamesa — to powiedziawszy, weszła do sali.
—No właśnie - powiedziała panna Simms, wydłubując spomiędzy
zębów strzępek tytoniu. - A myślałam, że prędzej czy później dojdzie do
ślubu.
Weszła z nimi także Doris Simpson, sprzątaczka Agathy.
—Biedna Agatha — powiedziała. — Naprawdę tęskni za swoim do-
mem, a i mnie brakuje sprzątania u niej.
—A nie możesz robić tego samego u pana Laceya? — zapytała panna
Simms.
—Nie, on sam sobie sprząta. Jak dla mnie, to u mężczyzny nienatu-
ralne.
—Też kiedyś miałam takiego faceta. Zostawił mnie dla drugiego
TLR
chłopa — zwierzyła się panna Simms.
— Bywa i tak, widać.
—Nie wydaje mi się, żeby nasz pan Lacey miał podobne inklinacje —
odrzekła pani Bloxby.
—Nigdy nie wiadomo. Niektórzy faceci pokazują, co lubią dopiero w
późnym wieku i wtedy dopiero latają, mówiąc: „To jest życie. W dupę z
żoną i dziećmi" — powiedziała pani Simpson. —Dosłownie: w dupę - od-
rzekła panna Simms, zanosząc się śmiechem.
—Może już wejdziemy? - zaproponowała pastorowa.
Rewia składała się z piosenek i skeczy. Jak to bywa przy występach
amatorskich osobą najczęściej pojawiającą się na scenie była ta o najsłab-
szym głosie. Śpiewała fragmenty musicali Andrew Lloyda Webbera, ury-
wając przy wysokich tonach, gasnąc przy niskich i skrzecząc przy średnich.
Wykonanie piosenki „Dont ery for me, Argentina" wydało się Agacie
muzyką dobrą do ogłuszania świń.
Dotychczas, ilekroć była na jakimś wydarzeniu, które ją nudziło, my-
ślała o tym, że wróci do domu i do kotów. Teraz jednak wracała myślami do
chatki Jamesa, gdzie pędziła cierpiętniczą egzystencję na marginesie jego
poukładanego życia.
„Niech szlag trafi tę Hardy" - pomyślała. A następnie stłumiła głośne
westchnięcie. Pani Hardy, może to ona! Przyjechała tu Bóg wie skąd. Czy
ktokolwiek coś o niej wiedział? A jej przybycie do wsi zbiegło się ze
śmiercią Jimmy ego Raisina. Agatha nie słyszała już dalszej części kon-
certu. Chciała biec do domu, opowiedzieć Jamesowi o swoich podejrze-
niach, ale trzeba było zostać na podwieczorek i odwieźć marudnych Bo-
TLR
ggle'ów.
Zanim odzyskała wolność, zaczęła mieć wątpliwości co do swojego
pomysłu. Niemniej zwierzyła się ze swoich podejrzeń Jamesowi. Ku jej
uldze, wysłuchał jej z poważną miną i odpowiedział:
— Sam się zastanawiałem nad tą kobietą. Nie ma raczej sensu z nią
rozmawiać, to osoba mało rozmowna, delikatnie mówiąc.
U drzwi rozległ się dzwonek i Agatha poszła otworzyć. W progu stała
pani Bloxby.
— Wejdź, proszę - powiedziała Agatha.
— Nie mogę. Przywiozłam twoją apaszkę. Zostawiłaś ją w sali. Wezmę
tylko klucze od pani Hardy. Z jakiegoś powodu poprosiła mnie o trzymanie
zapasowych, kiedy będzie w Londynie. Powiedziałam, żeby zostawiła je u
policjanta Freda Griggsa, ale nie chciała.
— Kiedy wyjeżdża? - zapytała ją Agatha.
— Jakoś niedługo, tak myślę. Lepiej już pójdę.
Agatha podziękowała jej za apaszkę i wróciła do środka.
— No, właśnie — powiedziała, siadając naprzeciw Jamesa. - Ta Hardy
wyjeżdża do Londynu. Zostawia klucze pani Bloxby. Może dałoby się tam
zajrzeć?
TLR
— Nie możesz tak po prostu poprosić pani Bloxby o te klucze. A
włamu w biały dzień bym nie próbował.
— Ale mam drugi zestaw kluczy. Znalazłam je w walizce.
— Nie zmieniła zamków?
— Coś mi się zdaje, że nie chciało jej się wykosztowywać, skoro nie
było to konieczne. Oj, tylko pomyśl, Jamesie, co będzie, jeśli to ona okaże
się panią Gore- -Appleton?
— To chyba niemożliwe. Ale chętnie dowiedziałbym się o niej czegoś
więcej. Jak się tam dostać, tak, żeby nikt nas nie zobaczył? W naszej wsi
sąsiedzi zawsze zjawiają się wtedy, gdy nie trzeba, a do nocy nie możemy
czekać. Czy pani Bloxby mówiła coś o planach powrotu tej kobiety?
— Nie. Ale mam klucze do tylnych drzwi. Wystarczy wyjść, przejść
przez płot twojego ogródka, a potem przez kolejny do mojego... To znaczy
jej.
— Dobra. Ja wyjdę i popielę ogródek z przodu, żeby zobaczyć, kiedy
będzie wyjeżdżała.
TLR
James, na czworakach chyląc się nad klombem, po pół godzinie
stwierdził, że może pani Hardy zmieniła zdanie. Gdy się już wyprostował,
los wynagrodził go widokiem jej bojowej miny, gdy siedziała za kierownicą
samochodu odjeżdżającego Lilac Lane. Stał z wyciągniętą szyją, słuchając,
jak jej samochód przejeżdża przez wieś, a następnie obserwując, jak
wjeżdża pod górę, opuszczając Carsely.
Wrócił do środka.
— Dobra, Agatho - powiedział - idziemy.
Agatha przedzierała się przez płot ogródka Jamesa z myślą, iż praca
detektywistyczna może okazać się zbyt wymagająca fizycznie dla kobiety
w średnim wieku. James przeskoczył bez trudu i już przeszedłszy przez
wąską alejkę między swoim ogródkiem a posesją pani Hardy, wspinał się na
jej ogrodzenie.
Agathę rozdrażniło to założenie Jamesa, iż ona przejdzie za nim przez
płoty bez jego pomocy. Miała wrażenie, że naprawdę traktuje ją jak męż-
czyznę. Zapragnęła, by znów zaczął ją zauważać, by rzeczywiście spojrzał
na nią tak, jak mężczyzna spogląda na kobietę. Pomyślała, żeby wspiąwszy
się na płot pani Hardy, zawołać go na pomoc. On wtedy wyciągnie do niej
swe ramiona, a ona skoczy w nie z zamkniętymi oczyma i wyszepcze:
„James, o, James!".
- Pomocy! - zawołała cicho. Zleciała z drugiej strony płotu i wpadła
twarzą w rabatę. Wstała na nogi, a następnie popatrzyła przed siebie. Oto
James, niepo- ruszony romantycznym scenariuszem, który dla niego napi-
sała, spokojnie otwierał kuchenne drzwi. Agatha w duchu się otrząsnęła.
Już go nie kochała. Tak przynajmniej sobie powiedziała. Ale przez to, że
przyzwyczaiła się do stanu zakochania, do wypełniania swych myśli ja-
TLR
snymi marzeniami, bez tych imaginacji czuła się zostawiona samej sobie. A
Agatha nie czuła się dobrze we własnym towarzystwie.
Idąc ku tylnym drzwiom, rozejrzała się po swym dawnym ogrodzie,
zachwaszczonym i zaniedbanym.
W domu rozejrzała się po kuchni. Była lśniąca i sterylna. Otworzyła
lodówkę. Zobaczyła tylko butelkę mleka i odrobinę masła. Już miała
otwierać zamrażarkę, gdy James gniewnie odezwał się zza jej pleców:
— Nie mamy sprawdzać, co ona je, tylko kim jest.
Poszła za nim do dużego pokoju. Agatha nie uważała się za osobę o
wyrafinowanym guście, ale rozejrzawszy się po tym, co kiedyś stanowiło
jej przytulny, swojski salonik, poczuła jakby jej dom padł ofiarą swego
rodzaju gwałtu. Podłoga wyłożona była wykładziną koloru burego. Tak
samo bury był zestaw wypoczynkowy ozdobiony złotymi elementami przy
poręczach i szerokich nóżkach. Połyskiwała chłodno szklana ława. Zero
obrazów i książek. Jej ukochane palenisko zastawiono elektrycznym pie-
cykiem udającym piecyk na drewno.
Tutaj nic — powiedział James. — Spróbujmy na górze. Ty zostań i
nasłuchuj, czy nie wraca.
Agatha przystanęła na to bez sprzeciwu. Nie chciała się dowiedzieć, co
pani Hardy uczyniła z resztą jej domku. Podeszła do okna i wyjrzała. Już
jesień. Między konarami lilaka rosnącego przy furtce skradała się mgła. Ze
strzechy żałośnie skapywała woda.
Agatha zaczęła się zastanawiać, co też ona robi tu, na wsi. Zastanawiała
się nad tym wyłącznie jesienią. To przez te cotswoldzkie mgły. Tegorocznej
zimy nie dały się bardzo we znaki, ale zima rok wcześniej była pod tym
TLR
względem okropna. Do Moreton-in-Marsh czy do Evesham jeździło się
bardzo wolno z włączonymi światłami przeciwmgielnymi i czasem nie
wiedząc, czy jest się jeszcze na drodze, czy już poza nią. Podczas wie-
czornych powrotów do domu miało się wrażenie, że mgła zbiera się w
pionowe, zmienne kształty, a oczy aż bołały od wypatrywania wiatru, który
by ją rozgonił.
W Londynie były jasno oświetlone sklepy, metro, autobusy, teatry i
kina. Oczywiście, wszystko to mogła mieć i w Oksfordzie, ale Oksford leżał
trzydzieści mil zamglonej drogi stąd.
Usłyszała, że James woła ją cicho:
—Lepiej tu przyjdź.
Wbiegła po schodach.
— Tutaj — powiedział — w głównej sypialni.
Połowę pokoju zajmowało wielkie łoże. Łoże nowoczesne.
—Jak ona to wtachała po schodach? — Agatha nie mogła wyjść z
podziwu.
— To nieważne. Patrz na to. Ale niczego nie dotykaj. Poodkładam to
wszystko tam, gdzie leżało.
Na podłodze leżały porozkładane różne dokumenty. Agatha uklękła i je
obejrzała. Szybko opuściła ją wszelka nadzieja, by tajemnicza pani Hardy
okazała się poszukiwaną panią Gore-Appleton.
Był tam akt urodzenia: Mary Bexley, urodzona w Sheffield w roku
1941. Potem dokumenty dotyczące jej małżeństwa. Mary Bexley wyszła za
mąż za niejakiego Johna Hardyego w 1964 roku. Akt zgonu Johna Hardy-
TLR
'ego. Zginął w wypadku samochodowym w 1972 roku.
Książeczki bankowe i oświadczenia na nazwisko Mary Hardy. Były też
fotografie, nudne i nieciekawe. Wyglądało na to, że świętej pamięci pan
Hardy był dyrektorem firmy elektronicznej. Zdjęcia pana Hardy'e- go przy
zajęciach służbowych. Żadnych dzieci.
—I to by było na tyle — skomentowała Agatha posępnie, wstając na
nogi. James starannie poodkładał wszystko na miejsca.
— Jutro sprawdzimy, co z panną Janet Purvey - powiedział.
Panna Janet Purvey mieszkała w Ashton-le-Walls, niedaleko sanato-
rium. Była to senna wieś, pogrążona w gęstej mgle, która i teraz nie
opuszczała miejscowości. Przekwitające dzikie róże zwisały smętnie przy
murach domów, a czarne od pierwszych przymrozków niecierpki chyliły się
do ziemi na krawędziach rabatek. Drzewa nabierały rdzawej barwy, a ptaki
śpiewały smutno, wydając jedyne odgłosy we wsi Ashton-le- -Walls. We
mgle zdawało się, że poza Agathą i Jamesem nie ma tu żywego ducha.
Lato umarło, a Agatha poczuła się obco, zagubiona i pozbawiona mi-
łości. Zdawało się jej, że tylko śledztwo trzymało ją i Jamesa razem. Po-
myślała, że gdy już się zakończy, oddalą się od siebie bardziej niż dotych-
czas, zupełnie jakby nigdy nie trzymali się w ramionach.
W tej chwili przez głowę przemknął jej wiersz, którego uczyła się w
szkole:
Zachodni wietrze, zbudźże się wreszcie,
Deszczykiem roztop śnieg!
O Chryste Panie, z miłą na sianie
TLR
Tak bym znów sobie legł!*8
Wydawało jej się, że gdyby wiatr rozwiał tę mgłę, nastrój by jej się
poprawił. Jesień wdarła się wręcz do jej umysłu, a z nią: ciemność, opada-
jące liście oraz widmo starości i rozkładu.
8 Angielska pieśń anonimowego autorstwa z XVI wieku w przekładzie Stanisława Barańczaka ( Mi-
łość jest wszystkim, co istnieje. 300 najsławniejszych angielskich i amerykańskich wierszy
miłosnych.
Antologia w wyborze i przekładzie Stanisława Barańczaka. Wydawnictwo A5, 1992)
Panna Purvey mieszkała w domu o nazwie Pod Gruszą, w środku wsi.
Dom stał w szeregu innych, równie mrocznych, milczących i niewybijają-
cych się z mgły żadnym światłem.
Agatha nie zapytała Jamesa, czy wie, ile lat ma panna Purvey. Oba-
wiała się, że to jakaś elegancka blondyna, która może skupić na sobie uwagę
mężczyzny.
Kiedy panna Purvey otworzyła im drzwi, to pierwszym uczuciem
Agathy była ulga, a drugim - pogarda towarzysząca myśli: co za pozba-
wiona gustu starucha.
Osoby w średnim wieku, jak Agatha, czasem cechują się skrajnym
okrucieństwem wobec starców, a to dlatego, że patrzą na własną niedaleką
przyszłość. Panna Purvey była dopiero siedemdziesięciolatką, o twarzy
Rumcajsa, drobnym nosie, wodnistych oczach i siwych włosach uformo-
wanych przez trwałą. Jej oblicze było pożółkłe i pomarszczone. Patrząc na
obwisłą szczękę i wąskie, zwiędłe usta, Agatha pomyślała, że tylko w
Brytanii można się jeszcze natknąć na majętne kobiety, które specjalnie
usuwały sobie zęby. Był to nadal orwellowski kraj ludzi albo o zębach ze-
TLR
psutych, albo całkiem bezzębnych*9.
— Żadnych reporterów - odezwała się panna Purvey głosem dawnej
ziemianki.
— Nie jesteśmy reporterami - odrzekł James. - A byli tu w ogóle jacyś
dziennikarze?
— Nie, ale policja zadaje mi nieuprzejme pytania. Jesteście jehowita-
mi?
9 George Orwell o fatalnym stanie uzębienia Anglików pisał w Drodze do Wigan Pier.
— Nie, my tylko...
— Coś sprzedajecie?
— Nie - odrzekł James cierpliwie.
— To o co chodzi? - drzwi powoli się zamykały.
— Nazywam się Agatha Raisin - powiedziała Agatha, wystąpiwszy
przed Jamesa.
— Wdowa po tym zamordowanym?
—Tak.
— Cóż, bardzo mi przykro, ale nie mam pani jak pomóc.
Tu wtrącił się James:
— A ja myślę, że owszem, panno Purvey. Wygląda pani na kobietę
czarująco inteligentną - to mówiąc, uśmiechnął się, na co panna Purvey
odwzajemniła uśmiech. - Zastanawia nas, co mąż pani Raisin robił w sa-
natorium. Potrzeba nam damy, z dobrym zmysłem obserwacji, a nie ja-
kiegoś suchego policyjnego raportu.
TLR
— Cóż... — odpowiedziała z wahaniem. - Moja mama zawsze ma-
wiała, że udaje mi się zauważać to, co inni przeoczą. Proszę wejść.
Agatha szybko weszła za Jamesem do domu, w obawie, iż panna Pu-
rvey gotowa jest zamknąć jej drzwi przed nosem.
Wewnątrz panował taki sam półmrok, jak na zewnątrz. W kominku
pokoju dziennego płonął słaby ogień. Wszędzie stały i wisiały fotografie: na
licznie poustawianych stoliczkach, na pianinie w kącie oraz na półce nad
kominkiem. Stare zdjęcia zapomnianych już słonecznych dni.
— Proszę mi powiedzieć — zaczął James, gdy już siedli - czy rozma-
wiała pani z panem Raisinem?
— Niewiele - odpowiedziała panna Purvey. - I, szczerze mówiąc, by-
łam zdumiona, że ktoś taki jak on korzystał z tak drogiego sanatorium.
— Ale go pani widziała - rzekł James. - Jakie odniosła pani wrażenie?
Kobieta przyłożyła palec do czoła, niczym ptak Dodo z Alicji w Kra-
inie Czarów, i zmarszczyła czoło.
— Do wszystkich odnosił się przyjaźnie, tu i tam zagadywał, dosiadał
się podczas posiłków. Bardzo głośno się śmiał. Był ubrany dobrze, ale te
ubrania jakoś do niego nie pasowały. Nie był dżentelmenem.
— A pani Gore-Appleton?
— Wydała mi się w porządku. Ale jak na swoje lata przesadzała z
farbowaniem włosów na złoto, a jej ubrania do ćwiczeń były zdecydowanie
zbyt krzykliwe.
— Czy ona się kochała w panu Raisinie? — zapytał James.
TLR
— Wyglądali jak para i widziałam, jak ona wychodzi od niego z pokoju
w środku nocy - usta pani Purvey w wyrazie niesmaku skrzywiły się tak, że
nie było ich prawie widać spomiędzy zmarszczek.
— Ale pani nie miała z nim za wiele do czynienia?
— wtrąciła swoje pytanie Agatha.
— Faktycznie próbował mnie... y... podrywać. Tak to się teraz mówi?
Ale odmawiałam.
W tym samym momencie do Agathy i do Jamesa dotarła ta sama myśl:
że trudno byłoby sobie wyobrazić pannę Purvey odrzucającą afekty jakie-
goś mężczyzny. Gdy patrzyła na Jamesa, coś w jej gestach zdradzało pra-
gnienie, ciągle wyciągała dłoń, by dotknąć jego ręki.
— Ale potem - mówiła dalej - zaczął mizdrzyć się do lady Derrington
czy raczej: do kobiety, która przecież nie była lady Derrington. W tych
sanatoriach dochodzi chyba do zupełnej degrengolady moralnej.
— Czy policja mówiła pani coś na temat szantaży?
— zapytał James.
— Owszem. Ale, jak im powiedziałam, są na świecie jeszcze damy —
wzrok panny Purvey na krótką chwilę spoczął na Agacie, jakby ona była
wykluczona z grona dam.
— Jak pani myśli, kogo mógł szantażować? - głos Agathy stał się
cieńki z braku sympatii.
— Nie wiem, czy ją akurat szantażował. Ale była taka pani Gloria
Comfort. Bardzo się do niej kleił. Pani Gore-Appleton zdawała się nie wi-
TLR
dzieć w tym nic złego.
— Jaka naprawdę była pani Gore-Appleton? - spytała Agatha. — Nie
chodzi mi o jej wygląd, lecz o charakter.
— No, jak już powiedziałam, to dama - panna Purvey niechętnie są-
czyła z siebie słowa. I znów jej wzrok padł na Agathę. — I chociaż jej
ubrania nie były stosowne, to jednak bardzo drogie. Była ładnie umalowana
i bardzo szczupła, ale wyglądała zdrowo. - „A więc: żegnaj, pani Hardy",
pomyślała Agatha, przypominając sobie tęgą kobietę. Agatha nie traciła
nadziei, że pani Hardy jakimś cudem okaże się poszukiwaną panią Go-
re-Appleton, ale wynikało to z desperackiej chęci odzyskania swego
domku.
Agatha nie mogła usiedzieć. Już znienawidziła pannę Purvey, a ciasny,
ciemny pokój, w którym siedzieli, przyprawiał ją o klaustrofobię.
James jednak wydawał się przekonany, że warto ciągnąć rozmowę
dalej i, ku przerażeniu Agathy, zgodził się zostać na kawie. Poszedł za
panną Purvey do kuchni, by wspólnie tę kawę zaparzyć. Agatha zaś obeszła
pokój, oglądając fotografie. Na wszystkich widniała panna Purvey w ko-
lejnych stadiach życia. Agathę zaskoczyło, że kobieta ta była w czasach
swej młodości bardzo ładna. Dlaczego nie wyszła za mąż? Było tam zdjęcie
z rodzicami i dwójką chyba braci. Było zdjęcie panny Purvey na jej
pierwszym balu, z czasów, gdy debiutantki jeszcze stawały przed królową,
a więc jej rodzina musiała być majętna. Usłyszała jakieś głosy z kuchni, a
następnie zalotny śmiech panny Purvey. Cholerny James!
Wrócili oboje z kuchni, a stara twarz gospodyni była lekko zarumie-
niona. Ku zdumieniu Agathy, panna Purvey zaczęła traktować ją inaczej.
Zachęciła, by Agatha spróbowała jej ciastek. Następnie wciągnęła w roz-
TLR
mowę o życiu na wsi i o tym, co sama robiła w Instytucie Kobiet.
—Damy, takie jak ja i pani, pani Raisin — powiedziała — muszą robić
swoje.
—Tak — przytaknęła słabym głosem Agatha, nie mogąc zrozumieć,
skąd ta zmiana. Nie wiedziała, że James skłamał pannie Purvey na ucho, iż
Agatha jest siostrzenicą księcia Devonshire.
—Wprawdzie powiedziałam, że pani Gore-Appleton była damą -
szepnęła panna Purvey, kładąc Agacie na kolanie swoją pomarszczoną dłoń
- ale odniosłam wrażenie, że się popsuła, jeśli mnie pani rozumie. Nie dam
sobie ręki uciąć, ale ona miała chyba taki obskurny i nonszalancki styl bycia
i coś jeszcze... Nie wiem co, ale trochę się jej bałam. Powiedziałam już panu
Laceyowi, że pamiętam, jak już pod koniec mojego pobytu zaczęła ze mną
rozmawiać. Mówiła o jakichś pieniądzach, o interesie, powiedziała, że
prowadzi jakąś fundację. Powiedziała, że w dzisiejszych czasach każdemu
trudno jest związać koniec z końcem, a kiedy odparłam, że ja nie narzekam,
zapytała, czy nie dorzuciłabym się na tę jej fundację. Ale powiedziała, że to
na bezdomnych, więc odmówiłam. Powiedziałam, że jeśli ci ludzie są
bezdomni, to sami są sobie winni.
Ku uciesze Agathy, James nagle stracił zainteresowanie tym, co może
mieć do powiedzenia panna Purvey. Odstawił filiżankę.
— Dziękujemy pani za gościnę. Naprawdę musimy już jechać.
— O, doprawdy? Myślę, że bardzo mogłabym wam pomóc.
— Już nam pani pomogła - odparł James uprzejmie.
— To bardzo miło z pani strony — powiedziała Agatha, wstając i
zbierając swoją torebkę i rękawiczki - ale nie wydaje mi się...
TLR
— Ze swoim zmysłem obserwacji — kobieta dodała głośno - mogła-
bym być bardzo dobrym detektywem. Pan sam, panie Lacey - powiedziała
zaczepnym tonem - nazwał mnie świetną detektywką!
— To prawda — odrzekł pospiesznie. Wyszperał wizytówkę i jej podał
- Jeśli się pani czegokolwiek dowie, będę pod tym adresem.
Gdy już wyszli, panna Purvey jęła przechadzać się w te i we wte po
swoim saloniku. Czuła się podniecona i rozradowana. Ten przystojny pan
Lacey tak na nią patrzał! Podeszła do okna i potarłszy szybę, wyjrzała na
zewnątrz. Mgłę zabarwiało teraz żółtawe światełko, co pokazywało, że
gdzieś wysoko usiłowało się przez nią przebić słońce.
Panna Purvey nagle zatęskniła za latarniami i sklepami Mircesteru.
Miała jedną przyjaciółkę, Belindę Humphries, która w Mircesterze pro-
wadziła butik z odzieżą damską. Panna Purvey postanowiła się do niej
wybrać i już się cieszyła, że będzie opisywała Jamesa Laceya i to, jak na nią
patrzył. Jasne, była też z nim ta pani Raisin, ale w kuchni spytała go, czy w
ogóle zamierza się z nią ożenić, a on jej na to szeptem, że „nie teraz". A
przecież ona, panna Purvey, była tylko odrobinkę starsza od pani Raisin.
Założyła płaszcz oraz kapelusz z rodzaju tych, które uwielbiają nosić
Angielki z klasy s'redniej, a które cała reszta określa jako „cholernie prak-
tyczne", po czym załadowała się do swojego forda escorta zaparkowanego
przy drodze koło domu.
Jechała powoli i ostrożnie. Kilka mil za wsią wjechała na dwupa-
smówkę i przesunąwszy się na pas szybkiego ruchu, w dalszym ciągu je-
chała pięćdziesiątką, jakby nie słyszała wściekłych klaksonów i nie wi-
działa błyskających świateł samochodów we wstecznym lusterku.
TLR
Nie podobało jej się, że mgła gęstniała, w miarę jak jej samochód
zbliżał się do Mircesteru. Na głównym placu znalazła miejsce do parko-
wania, zamknęła samochód i weszła do pawilonu. Na szklanych drzwiach
wisiał schludny napis: „Zamknięte". Kobieta cmoknęła z niezadowolenia.
Zapomniała, że tego dnia sklepy w Mircesterze działały krócej.
Czuła się zanadto nakręcona, by wracać do domu. Oczywiście, mogła
udać się do Belindy, ale ta mieszkała na wsi o dwadzieścia mil w kierunku,
który zupełnie nie był po drodze.
Panna Purvey postanowiła sobie zrobić przyjemność i pójść do kina.
Wyświetlali właśnie film z Bruce'em Willisem „Szklana pułapka", a Bruce
Willis podobał się pannie Purvey. Film już wcześniej widziała, ale wie-
działa, że z przyjemnością obejrzy raz jeszcze.
W kasie kupiła bilet i zajęła miejsce w sali. Seans miał się rozpocząć za
parę minut.
Panna Purvey się rozsiadła i wyjęła z torebki paczkę mocnych cu-
kierków miętowych, wyciągnęła jednego i wsadziła do ust. W kinie było
niewiele osób. Odwróciła się, sprawdzić, czy zobaczy kogoś znajomego i
wtedy zobaczyła postać siedzącą w rzędzie za nią, nieco po lewej. Odwró-
ciła od niej wzrok i siedziała w fotelu, zesztywniała. Na pewno już gdzieś
widziała tę twarz.
Odwróciła się z powrotem za siebie i spytała swoim donośnym, szla-
checkim głosem:
— Czy myśmy już gdzieś się nie widzieli?
Kylie, bileterka, miała lat pięćdziesiąt kilka i chore stopy. Czasy, kiedy
TLR
bileterkami były młodziutkie uśmiechnięte dziewczęta podające lody, już
dawno minęły. Lody i popcorn kupowało się w budce we foyer, a na sali
gości odprowadzały do siedzeń i sprawdzały po nich fotele w poszukiwaniu
wartościowej zguby zmęczone kobiety w średnim wieku.
Kylie dostrzegła w środku jednego z centralnych rzędów samotnie
siedzącą postać i pomyślała, że to kolejna emerytka, która zasnęła na filmie.
Przy tych starcach trudno było zachować cierpliwość. Niektórzy budzą się,
nie wiedząc nawet, gdzie są ani kim są. Wzgórza Cotswold zmieniają się w
kraj starych ludzi.
Przecisnęła się wzdłuż rzędu za tym, w którym siedziała nieruchoma
postać. Pochyliwszy się do przodu, Kylie potrząsnęła nią za ramię. Zupeł-
nie jak w filmie Hitchcocka - pomyślała, a serce podeszło jej do gardła.
Postać tylko przechyliła się na bok. Kylie złapała oddech, nachyliła się i
oświetliła twarz kobiety latarką, bo mimo że w kinie były włączone lampy,
to i tak panował półmrok.
Spojrzała w wybałuszone oczy panny Purvey patrzące mgliście przed
siebie. Wokół starej, kościstej szyi mocno zaciśnięty był szalik.
Wstrząs różnie działa na ludzi. Kylie pospiesznie wyszła do foyer i
kazała koleżance zadzwonić do kierownika, sama zatelefonowała na poli-
cję. Mężczyźnie z kasy kazała wyjść, zamknąć drzwi i nie wpuszczać ni-
kogo do kina. Potem zapaliła papierosa i zaczekała. Przyjechała policja i
pogotowie, śledczy z wydziału kryminalnego, policyjny patolog, a następ-
nie ekipa do zbierania poszlak.
Kylie kilkakrotnie opowiedziała całą historię, zabrano ją na komisariat,
gdzie znów wszystko powtórzyła, a potem podpisała zeznania.
Dała się podwieźć do domu radiowozem, a ładnej młodej policjantce
TLR
powiedziała, że jak tylko napije się herbaty, poczuje się lepiej.
Kiedy weszła do siebie do domu, jej mąż wychodził właśnie z dużego
pokoju. Miał na sobie swój ulubiony, stary zapinany sweter zżarty przez
mole, a do wąsów przykleiły mu się kawałki gotowanego jajka.
— Nienawidzę cię! — wrzasnęła Kylie, po czym się rozpłakała.
Rozdział V
James i Agatha wracali w ten zamglony wieczór z baru Pod Czerwo-
nym Lwem. Milczeli. Mieszkańcy wsi stwierdzili w końcu, że nie pasują na
morderców, toteż zamiast chłodnym milczeniem przywitano Agathę i Ja-
mesa gorącymi pozdrowieniami. Następnie musieli przecierpieć parę cięż-
kich żartów, gdyż przekomarzano się z nimi, pytając, kiedy oznajmią
wszem i wobec o ślubie.
James nie chciał powiedzieć wprost, że nie poślubi Agathy, bo to by-
łoby nieuprzejme, więc to nietaktowna Agatha wreszcie oznajmiła głośno:
— Nie pasujemy do siebie. Nie pobierzemy się i już!
A James, zamiast być jej wdzięczny, że rozwiązała
cały kłopot, z jakiegoś powodu poczuł się tak, jakby Agatha przy
wszystkich dała mu kosza, co wprawiło go w markotny nastrój.
Agatha chwyciła go za ramię.
TLR
—Spójrz! — krzyknęła.
Pod antywłamaniowym światłem za drzwiami domu Jamesa stanęli:
nadkomisarz Wilkes, Bill Wong oraz Maddie.
—Co się znowu stało? — zapytał James. — O, Boże, mam nadzieję, że
teraz ta Purvey nie popełniła samobójstwa.
Wilkes zaczekał, aż podejdą, a potem rzekł:
—Lepiej wejdźmy.
James ich wpuścił. Wszyscy stanęli w kole w salonie.
—Siądźmy - powiedział Wilkes, a jego ciemna twarz przybrała po-
ważny wygląd. - Czy państwo dziś odwiedziliście kobietę o nazwisku Janet
Purvey?
—Tak - odpowiedziała Agatha. - O co chodzi?
—A po południu gdzie państwo byli?
—Chwileczkę — powiedział James. — Wydawało mi się, że to tylko
na filmach policja wypytuje człowieka, nie mówiąc mu, jaki jest prawdziwy
powód zadawania pytań. A więc: prosimy. Bo najwyraźniej coś niedobrego
przydarzyło się pannie Purvey.
Odezwał się Bill Wong, którego skośne oczy przez cały czas obser-
wowały ich oboje:
—Pannę Purvey dziś po południu znaleziono uduszoną w kinie Impe-
rial w Mircesterze. Dlatego musimy spytać raz jeszcze: co robiliście dziś po
południu?
—Wiesz przecież, Billu, że żadne z nas nie mogło mieć nic wspólnego
TLR
z jej śmiercią — wykrzyknęła Agatha.
—Proszę odpowiedzieć na pytanie — rzekła Maddie stanowczo i
sztywno.
— Owszem, widzieliśmy się z panną Purvey przed południem - od-
powiedział James. — Z tego, co nam powiedziała, nikt jej nie szantażował,
a w czasie swego pobytu w sanatorium nie zadawała się ani z panią C io-
re-Appleton, ani z Raisinem. Wyjechawszy od niej, wstąpiliśmy do baru w
Ancombe na kanapki, a potem wróciliśmy tutaj. Agatha pojechała do Mo-
reton na zakupy, a ja tu zostałem. W czasie nieobecności Agathy odwiedziła
mnie pani Bloxby i została na kawie.
Bill zwrócił się do Agathy:
— Widział cię ktoś w Moreton?
— Pewnie — odrzekła mu Agatha. — Poszłam do Druriego, do rzeź-
nika, potem do supermarketu Budgens... Aha, i potem do księgarni w pa-
wilonie. Później piłam kawę w herbaciarni Market House. Ludzie mnie
chyba zapamiętali.
— Sprawdzimy — odpowiedziała Maddie, a Agatha posłała jej nie-
przyjemne spojrzenie.
Wilkes się nachylił.
— Może od początku. Słyszałem, że sierżant Wong poprosił, aby pań-
stwo już nie bawili się w detektywów. Ale państwo musieli, co? No więc
proszę zacząć od początku, od wizyty u panny Purvey.
James opisał całą ich rozmowę, przemilczając tylko jeden fakt. Agatha
to zauważyła, ale nie dała po sobie poznać. James nie powiedział słowa o
TLR
tym, że panna Purvey również chciała bawić się w detektywkę.
Następnie Wilkes zwrócił się o to samo do Agathy i teraz to ona mu-
siała opowiedzieć swoją wersję wydarzeń.
Przesłuchanie ciągnęło się w nieskończoność. Wreszcie Wilkes rzekł:
—Muszą państwo oboje stawić się na posterunku. Trzeba będzie spisać
zeznania. Kolejny zgon to już za wiele. Jak już powiedziałem, słyszałem, że
sierżant Wong kazał państwu nie wtrącać się w nie swoje sprawy, a
śledztwo zostawić policji.
—Dlaczego po naszym wyjściu wybrała się do Mircesteru? - zapytała
Agatha.
Wilkes westchnął.
—Podejrzewam, że po to, by pójść do kina. Reszty możemy się tylko
domyślać. Może coś ukrywała, zatelefonowała do kogoś i umówiła się na
spotkanie. A może ktoś zobaczył ją w kinie, rozpoznał i stwierdził, że mu
zagraża. Proszę zwyczajnie zostawić to nam.
Zanim policjanci wyszli, zadali jeszcze kilka pytań.
Agatha i James spoglądali na siebie w smutnym milczeniu.
Wreszcie James rzekł:
—Słuchaj, Agatho, to nie nasza wina. My jej nie udusiliśmy. Ale nie
ma tego złego... O ile w tej sytuacji można tak powiedzieć. Znowu media
będą zainteresowane tą sprawą i może puszczą nasz wywiad. Ludzie będą
wiedzieli, że szukamy pani Gore-Appleton i na pewno ktoś się odezwie.
—Chciałabym, żeby już było po wszystkim — powiedziała Agatha
znużonym tonem. - Może rzeczywiście powinniśmy zostawić całą tę sprawę
TLR
w rękach policji.
—No, zostało nam tylko jedno nazwisko - zwrócił jej uwagę James. —
Gloria Comfort, która mieszka W Mircesterze, obok opactwa. I nawet, jeśli
Kurier nie puści tego artykułu, to ktoś z innej gazety z pewnością z tobą
porozmawia. Żeby wypchnąć taką historię z gazet, trzeba by jakiejś świa-
towej katastrofy.
Następnego ranka James wstał wcześnie i wyszedł kupić wszystkie
gazety. Nagłówki krzyczały czarnym drukiem. Obalono Jelcyna. Generali-
cja w Moskwie dokonała puczu. Wróciła zimna wojna. Pierwsze strony
gazet zapełnione były reportażami, a w środku roiło się od artykułów eks-
pertów. W każdej z gazet o zabójstwie pewnej starej panny w Mircesterze
wydrukowano tylko po jednym krótkim akapicie. W Serbii niedobitki armii
wstawiły się za generałami. W Rosji zaczęła się wojna domowa.
Odniósł gazety Agacie, która na podłodze bawiła się z kotami. Wstała i
w milczeniu przejrzała dzienniki.
— Przynajmniej — odezwała się w końcu - możemy dalej prowadzić
śledztwo. Gdybyśmy skupili na sobie uwagę prasy, byłoby to trudne.
Porozmawiali o sytuacji na świecie, a potem postanowili wybrać się do
Mircesteru spisać zeznania, wyjść gdzieś na obiad i odwiedzić panią Glorię
Comfort.
Parę godzin później Maddie piła herbatę z Billem Wongiem w kanty-
nie. Od rozmowy z Agathą i Jamesem dopiero teraz udało im się poroz-
mawiać w cztery oczy. TLR
— I co teraz myślisz o tej swojej Agacie Raisin? - zapytała go Maddie.
— Ta baba jest jak sęp. Gdzie ona, tam i trupy.
— Nie bądź taka okrutna — sprzeciwił się Bill. - Może i te ich od-
wiedziny u Derringtona sprowokowały jego samobójstwo, ale przecież oni
byli tylko o krok przed nami i jeśli staruszek miał zamiar się zastrzelić, to
zrobiłby to i tak, prędzej czy później. A z zabójstwem panny Purvey nie
mieli nic wspólnego. Agatha dysponuje mocnym alibi. Słuchaj, Maddie,
chciałbym jedno ustalić. Agatha to moja znajoma i nie podoba mi się, że tak
się wyzłośliwiasz. Nie jestem pewien, czy te ostatnie zbrodnie rozwikłała
ona, ale na pewno się do tego przyczyniła swoim wścibstwem. Gdyby nie
to, w ogóle nie trafilibyśmy na morderców.
— Mam prawo do własnej opinii - odcięła się Maddie. - Popatrz na jej
dziwną relację z Laceyem. Ich zaręczyny zostają zerwane, bo ona go
okłamała. A jednak żyją ze sobą.
— Myślę, że bardzo do siebie pasują - powiedział pod nosem Bill. Na
ten wieczór zaprosił Maddie do domu na kolację ze swoimi rodzicami i nie
chciał, by cokolwiek poszło nie tak. - Czy nie możemy uzgodnić, że się nie
zgadzamy?
— Jak chcesz. A ty przypadkiem nie lecisz na starą Agathę?
— Przecież mogłaby być moją matką!
— Tak się tylko zastanawiałam.
Bill dotychczas nie mógł się doczekać, aż pokaże Maddie rodzicom.
Teraz nagle poczuł pewną wątpliwość. Czy to możliwe, że jego ukochana
jest, no cóż, troszeczkę niemiła?
Agatha i James jechali w kierunku Mircesteru. Mgła podniosła się i
TLR
zapanował piękny jesienny dzień. Krzewy głogu jaśniały od owoców, a na
krańcach zaoranych, brązowych pól drzewa mieniły się odcieniami złota i
czerwieni.
— Wieś na pierwszy rzut oka nie kojarzy się z pięknem - powiedziała
Agatha. - Dawniej tęskniłam za Londynem. Teraz się przyzwyczaiłam.
Zaczęłam zauważać, jak zmieniają się pory roku, i dostrzegać urok i urodę
życia poza miastem. To tak, jakby oglądać cykl pejzaży, obraz po obrazie.
Tylko te chmury. Z tymi chmurami coś należy zrobić, Jamesie. Są takie jak
te proste, uładzone chmury na obrazach, które malują amatorzy z Cotswold.
Światło też jest inne. To się całkiem gryzie z jesienią.
Spomiędzy drzew na przedzie wydostawały się na drogę promienie
słońca. James ostro przyhamował, bo właśnie jakiś niezdarny bażant prze-
kraczał drogę tuż przed kołami jego samochodu, miażdżącymi właśnie le-
żące na jezdni bukowe orzeszki.
— Nieczęsto myślę o tym, by cofnąć czas - powiedziała cicho Agatha -
ale w takie dni, jak dzisiaj, żałuję, że w ogóle się w to wplątałam i mam
świadomość, że nie uwolnię się, dopóki się to nie skończy. Jimmy'ego
nawet nie żałuję. Wiem, że zszedł na psy i gdyby nie był takim draniem, to
jeszcze by żył. Z żywym jakoś bym sobie poradziła. Mogłabym na zawsze
się od niego uwolnić, ale z trupem walczyć nie mogę. On wszedł między
nas, Jamesie.
— To ty go tam wpuściłaś, Agatho. Gdybyś zawczasu się dowiedziała,
czy żyje, moglibyśmy tego uniknąć.
Agatha jęknęła.
TLR
James zdjął jedną rękę z kierownicy i pospiesznie uścisnął Agathę.
— Daj mi trochę czasu - powiedział, a serce Agathy z nadziei wy-
strzeliło do góry, zupełnie jak drugi bażant, który wyskoczył im przed sa-
mochodem i poszybował nad rzędem krzewów.
Gdy zakończyli składanie wyjaśnień na komisariacie, wyruszyli na
poszukiwanie Glorii Comfort. Okazało się jednak, że nie będzie to takie
proste. Od jej sąsiadów dowiedzieli się, że się przeprowadziła do jednej z
okolicznych wsi. Nikt nie znał nowego adresu, ale jeden z sąsiadów zapa-
miętał, że jej dom sprzedali pośrednicy nieruchomości z firmy Whitney and
Dobster.
W agencji pośrednictwa nieruchomości z ulgą odkryli, że mężczyzna,
który zajmował się sprzedażą domu pani Comfort w Mircesterze, nadal tam
pracuje. Co więcej, był gotów z uśmiechem na ustach dać im jej adres w
Ancombe, wierząc, że są jej starymi przyjaciółmi, którzy chcą się z nią
skontaktować.
— No! - zakrzyknęła Agatha, gdy już znaleźli się poza budynkiem
agencji. - To bardzo blisko i od Carsely, i od miejsca, w którym zabito
Jimmy ego. Myślisz, że policja już tam była?
— Nie wiem. Ich wiążą procedury, nas nie.
W tym momencie Agatha się zawahała.
— Wściekną się, jeśli przyjadą, a my tam będziemy.
—Robi się późno. Albo już tam byli, albo pojadą tum dopiero jutro.
Ancombe to jedna z owych cotswoldzkich wsi, które wyglądają tak
pięknie, że aż nieprawdziwie.. Jest mała, ze starym kościołem pośrodku, z
TLR
domkami krytymi strzechą, pięknymi ogrodami. Jednym słowem — ogól-
nie zadbana.
Pani Gloria Comfort mieszkała w jednej z najładniejszych chatek, w
cieniu kościoła. Na dzwonek nikt nie otworzył.
—Spróbujmy od tyłu - powiedział James. - Coś tam słyszę.
—Pewnie wierzga w przedśmiertnych drgawkach — powiedziała po-
sępnie Agatha.
Wąską ścieżynką podeszli na tył domu. Pulchna blondynka pieliła ra-
batę.
—Przepraszam - zaczepił ją James, a ona wstała i się odwróciła.
Włosy miał wybielone bez śladu odrostów, ale jej podstarzała twarz
była napuchnięta, a oczy pobłyski- wały warstewką wilgoci jak u nałogo-
wych pijaków. Ubrana była nieodpowiednio na prace ogrodowe: wystro-
jona w ciasno opasujący ją tweedowy komplet z marynarki i spódnicy, białą
bluzeczkę z falbanami, perły oraz buty na wysokim obcasie.
—Pani Comfort? — zapytał James.
—Państwo zbierają na coś?
—Nie, ja się nazywam James Lacey, a to Agatha Raisin.
—Ojej, pani jest żoną tego mężczyzny, którego zamordowano. Niechże
państwo wejdą - to powiedziawszy, przeszła się po trawniku, a jej szpilki
wbijały dziury w darni.
—To służy trawnikowi - wyjaśniła. - Spulchnia ziemię.
TLR
Wnętrze pasowało do jej stroju. Wszystko tu było przesadzone.
Okropne plisowane zasłony w oknach, imitacje ozdób końskich uzd, imi-
tacje klasycznego malarstwa na ścianach, a w kącie salonu - bar oklejony
białą skórą. Pani Comfort od razu skierowała się w stronę baru.
—Drinka? - zaproponowała.
Agatha poprosiła o dżin z tonikiem, a James o whisky.
—No — zaczęła pani Comfort, przycupnąwszy na samym końcu
nadmiernie wypchanej kanapy — to o cc chodzi?
—Pani była w sanatorium wtedy, kiedy przebywaj tam Jimmy - zaczęła
Agatha. - Ciekawi nas, z kim on wtedy rozmawiał. Interesuje nas również
kobieta, która z nim wtedy była, pani Gore-Appleton.
Pani Comfort pociągnęła głęboki łyk ciemnej cieczy ze szklanki. Na-
stępnie odrzekła:
—Ciężko mi sobie przypomnieć. Wydaje się, że było to tak dawno.
Jimmy'ego Raisina uważano za ich sukces. Gdy się tam zjawił, wyglądał jak
wrak, a pod koniec pierwszego tygodnia — zupełnie inny człowiek. O pani
Gore-Appleton nic wam nie powiem. Z nią nie rozmawiałam. Może czasem
o pogodzie lub o tym, jak to strasznie czuć się głodnym — takie tam gadki.
Obawiam się, że na wiele wam się nie przydam.
James zapytał:
— A czy policja już panią odwiedzała?
— Nie. Czemuż by mieli? A, bo zabito pana Raisina.
— To nie takie proste. Może nie zauważyła pani w dzisiejszych gaze-
tach, bo tyle się dzieje na świetle, ale w Mircesterze zamordowano niejaką
TLR
pannę Purvey.
— Purvey? Purvey! Była wtedy w sanatorium. Chuda, stara panna. Ale
to na pewno nie ma żadnego związku.
— Jimmy Raisin był szantażystą - powiedziała Agatha. Pani Comfort
zakrztusiła się drinkiem, ale po chwili doszła do siebie.
— Naprawdę? — spytała całkiem trzeźwo. — To obrzydliwe.
Agatha spróbowała pójść na całość:
— Tak naprawdę jesteśmy tu dlatego, bo myślimy, że mógł szanta-
żować i panią.
— Jak pani śmie! Mnie nie dałoby się szantażować, nie ma powodów.
Myślę, że powinni państwo już iść.
Pani Comfort wstała. Oni również.
— A nie spróbuje pani opowiedzieć prawdziwej wersji najpierw nam?
— zapytał James łagodnie.
— Co pan ma na myśli?
— Niedługo będzie tu policja. Zapytają o to samo, co my. Później
sprawdzą pani odcinki z banku, żeby dowiedzieć się, czy wyjmowała pani
regularnie stałą sumę pieniędzy na płacenie szantażystom albo czy wypisała
pani z konta kiedyś czek na nazwisko Jimmy'ego Raisina.
Usiadła, jakby zapadły się pod nią nogi. Jej nabrzmiała twarz zmarsz-
czyła się, kobieta sprawiała wrażenie, jakby miała się rozpłakać. Agatha i
James wołno usiedli.
Bez słowa podała Jamesowi opróżnioną szklankę. Ten ją wziął, po-
TLR
wąchał, a potem poszedł za biały skórzany bar, napełnił ją porządną whisky
i oddał kobiecie. W milczeniu czekali, aż dopije. Wreszcie rzekła:
— Może lepiej już wszystko opowiem. I opowiedziała:
— Jak państwu mówiłam, Jimmy Raisin był wrakiem, kiedy się zjawił,
ale wkrótce wyszedł na prostą. Stał się czarujący, zabawny i... no cóż, poza
nim byli tam sami sztywniacy. Ja, ponieważ przyjechałam sama, dostałam
miejsce przy tym samym stole co panna Purvey, przez co czułam się jak
śmieć. Jimmy zaczął mnie podrywać, a potem powiedział, że był tego dnia
we wsi i że ma w pokoju paszteciki. Poszłam z nim zjeść, bo dręczył mnie
głód. Podśmiewaliśmy się jak dzieci w szkolnej stołówce. Od słowa do
słowa, doszło do tego, że spędziliśmy razem noc. Nazajutrz potraktowa-
liśmy to w bardzo cywilizowany sposób. Myślałam o tym jak o jednorazo-
wym wyskoku. Byłam mężatką w szczęśliwym związku, ale tamte paszte-
ciki uwiodły mnie podobnie, jak w innej sytuacji uczyniłby to prawdziwy
szampan.
Przerwała, by łapczywie wypić kolejną whisky.
— Wiecie, że zdążyłam niemal zapomnieć o całej sprawie? Tak nie-
wiele to dla mnie znaczyło. I dopiero pewnego dnia, gdy mój mąż właśnie
wyszedł do pracy - a mieszkaliśmy wtedy w Mircesterze - zjawił się Jimmy.
Powiedział, że albo mu zapłacę, albo powie mężowi o naszej wspólnej
nocy. Kazałam mu spływać. Nie miał przecież żadnych dowodów, a ja w
razie czego wszystkiemu bym zaprzeczyła. Ale napisał do mojego męża,
opisując dokładnie pewne szczegóły i... I... Mój mąż zażądał rozwodu.
Nastąpiła dłuższa chwila milczenia.
Agatha odezwała się cicho:
TLR
— Dlaczego nam to pani mówi? Nic mu pani nie zapłaciła, więc na
podstawie wyciągów z banku nikt niczego by się nie dowiedział.
Wzruszyła ciężko ramionami.
— Nikomu nie powiedziałam. Wyobrażacie sobie, jaki to wstyd?
Trzydzieści lat małżeństwa poszło w diabły, ot tak. Znienawidziłam
Jimmy'ego Raisina, ale ja go nie zabiłam. Jestem zbyt dużym tchórzem.
Byłam zdruzgotana. Tyle lat małżeństwa, a Geoffrey, mój mąż, mi nie
wybaczył. Doprowadził do szybkiego rozwodu. Zdumiało mnie, że tak
hojnie rozdzielił między nas majątek. Później dowiedziałam się, skąd ten
pośpiech. Dowiedziałam się już po rozwodzie, bo to właśnie wtedy przy-
jaciele nagle się odzywają i mówią człowiekowi coś, co powinni już dawno.
Od jakiegoś czasu miał romans z jakąś kobietą od siebie z biura, a ja po
prostu dałam mu świetny pretekst.
— A pani Gore-Appleton? - zapytał ją James. - Czy Jimmy nie mówił o
niej, nie wyjaśniał, co tam z nią robił?
— Powiedział mi, że to jakaś kobieta o szlachetnych intencjach, która
opłaca jego leczenie i tyle. Rozmawialiśmy wyłącznie o sanatorium i o tym,
jakie okropne są tam ćwiczenia i posiłki.
Kobieta zaczęła szlochać.
— Przepraszam panią - powiedziała Agatha.-
—Chcemy się tylko dowiedzieć, kto zamordował Jimmy'ego.
Ta otarła oczy chusteczką i wydmuchała nos.
— Po co? Kogo to obchodzi?
TLR
— Dopóki nie dowiemy się, kto go zabił, sami jesteśmy podejrzani.
Pani też.
Kobieta ze strachu otworzyła szerzej oczy.
— Nie powinnam była wam mówić o tym, że spałam z Raisinem. Nie
powiecie policji?
A dwoje detektywów amatorów, którzy jeszcze nie zapomnieli, że
kazano im trzymać się z dala od śledztwa, zgodnie pokręciło głowami.
— Nie powiemy — odrzekła Agatha. Pogrzebała w torebce i wyjęła z
niej swoją wizytówkę, mówiąc:
— Tu jest mój adres i numer. Gdyby nasunęło się pani cokolwiek, co
mogłoby pomóc, proszę dać znać.
— Dobrze. Już myślę.
— Rozumie pani - uzupełnił James - myślimy, że dojdziemy do czegoś,
gdy znajdziemy tę panią Gore-Appleton. Nie ma dowodu, że była zamie-
szana w szantażowanie. Jimmy pobierał tylko pięćset funtów miesięcznie
od sir Desmonda Derringtona. Pani Gore-Appleton zarejestrowała się w
sanatorium, podając pewien adres w Mayfair. Trzeba pamiętać, że mógł być
fałszywy. Ale wydaje mi się, że gdyby i ona brała udział w tym procederze,
to żądania opiewałyby na wyższe kwoty. Nie wiem czemu, ale tak mi się
zdaje. Jaka ona była?
Pani Comfort zmarszczyła brwi.
—Zaraz... Blondynka, dobrze zbudowana, nieco muskularna, głośno
się śmiała, głos jak u szlachcianki, z Jimmym była blisko, ale raczej jak
TLR
matka opiekująca się synem.
James przypomniał sobie, jak to panna Purvey mówiła, iż widziała
Jimmy'ego wchodzącego nocą do sypialni pani Gore-Appleton, ale nic nie
powiedział.
—Do mnie się nie odzywała, do innych też nie - ciągnęła dalej pani
Comfort. — Rzecz jasna, poza
Jimmym - tu jej wodniste oczy spojrzały nagle w oczy Agacie. - Dla-
czego go pani poślubiła?
Agatha przypomniała sobie Jimmy'ego z czasów, gdy brali ślub. Był
niegrzecznym chłopcem, przystojnym i pełnym humoru. Później ona ciężko
pracowała jako kelnerka, a on powoli tonął w alkoholizmie. Budził się z
pijackiej śpiączki tylko po to, by ją bić. Ich małżeństwo było krótkie i
burzliwe. Wciąż pamiętała cudowne uczucie swobody, jakie odczuła, gdy
go wreszcie zostawiła.
—Byłam bardzo młoda - wyjaśniła. - Jimmy krótko po ślubie rozpił się,
więc go zostawiłam. I tyle.
Tu James odezwał się:
—Niech pani na siebie uważa, pani Comfort.
—Dlaczego?
—Wokół grasuje morderca i to ktoś, kto był w owym sanatorium, je-
stem tego pewien. Ktoś rozpoznał pannę Purvey i postanowił uciszyć ją na
doJ bre. Możliwe, że Jimmy wiedział coś o pannie Purvey i ją szantażował.
Ten ktoś mógł kontynuować proceder z szantażami zaczęty przez Ji-
mmy'ego. Czy na pewno niczego więcej pani nie pamięta? Pomogłaby
TLR
nawet jakaś błahostka.
— Było tylko jedno małe głupstwo - powiedziała. — Chodzi o panią
Gore-Appleton.
— Słucham? - spytała ją Agatha.
— Cóż, bywało, że zdawała mi się bardzo podobna do mężczyzny.
James i Agatha wgapili się w nią, zaskoczeni.
— To tylko takie wrażenie. Była bardzo umięśniona. Może nie męska.
Ale coś w niej takiego tkwiło. Czy sprawdzili państwo każdego, kto prze-
bywał tam w tym samym czasie co ja?
James pokręcił głową.
— Tylko tych, którzy mieszkali w okolicy Mirceste- ru. Sir Desmond.
Następnie panna Purvey. A potem pani.
— Ale dlaczego założyli państwo, że mordercą był ktoś z okolic Mir-
cesteru?
— Bo Jimmy'ego Raisina zamordowano w Carsely. Musiał dokonać
tego ktoś, kto mieszkał w pobliżu.
— Ale jeśli mają państwo do czynienia z szantażystą, a może z parą
szantażystów - zwróciła im uwagę pani Comfort - to on lub oni, mogli
jeździć za swoimi ofiarami do Londynu, do Manchesteru, czy dokądkol-
wiek! I tam Jimmy Raisin mógł się wygadać, że jedzie do pani na ślub.
— Ten pomysł mi nie pasuje — powiedziała Agatha.
Nasz znajomy wynajął detektywkę, która się dowiedziała, że Jimmy
TLR
Raisin mieszka w kartonowym pudle liii dworcu Waterloo. I raczej nie był
w stanie umożliwiającym szantażowanie.
— Ale gdy tylko się dowiedział, że biorą państwo jilub, dał jednak radę
wyruszyć do Mircesteru. Może wytrzeźwiał, wylazł z tego swojego pudła, a
zaczepiwszy jakąś' swoją dawną ofiarę rzekł, ot: „Wybieram się do Mirce-
steru".
Agatha mruknęła i spytała:
— Ile osób przebywało tam w tym samym czasie co pani?
— Niewiele. To drogi ośrodek. Było nas chyba trzydzieścioro.
— Trzydzieścioro — powtórzyła Agatha jak echo.
— To musiał być ktoś stąd - nie ustępował James.
— Ale kto? - zapytała Agatha. — Przecież nie pani Comfort. Panna
Purvey nie żyje. Sir Desmond nie żyje. To kto został?
— Państwo zostali — podsunęła pani Comfort złowieszczym tonem.
— Albo lady Derrington — powiedział James. — Co z lady Derring-
ton? Może dowiedziała się zawczasu o szantażu i postanowiła na własną
rękę pozbyć się Jimmy'ego.
— A sir Desmond? - wtrąciła Agatha. - Mógł zabić Jimmy'ego, a na-
stępnie w przypływie wyrzutów sumienia popełnić samobójstwo.
— Zatem kto zabił pannę Purvey?
— Może lady Derrington - powiedziała Agatha, podchwyciwszy po-
mysł. - Panna Purvey mówiła, że spróbuje się czegoś dowiedzieć. Może
wiedziała co nieco o Derringtonach?
TLR
A może — podpowiedziała pani Comfort — zrobiła to ta kobieta, z
którą Derrington miał romans?
Spojrzeli na nią zaskoczeni. Wtedy James powoli rzekł:
— O niej nie pomyśleliśmy.
Pani Comfort ni z tego, ni z owego wstała.
No, jeśli to już wszystko...
Agatha i James również wstali, podziękowali jej za gościnę, poodsta-
wiali szklanki na obskurny bar i wyszli.
Pani Comfort odprowadziła ich wzrokiem, popatrzyła, jak wsiadają do
samochodu Jamesa i jak odjeżdżają. Potem poniosła słuchawkę telefonu.
Tego wieczoru Maddie siedziała z rodziną Wongów przy stole, zasta-
nawiając się, kiedy uda jej się uciec. Bill był bardzo dumny z rodziców i
było to widać jak na dłoni. Ale Maddie nie mogła pojąć dlaczego. Pani
Wong była tęgą, wiecznie niezadowoloną glouce- sterską babą, a ojciec
Billa — ponurym Chińczykiem z Hongkongu. Jedzenie straszyło: cyna-
derki w cieście odgrzano w mikrofalówce wraz z ziemniaczanym puree z
paczki — wystarczy dolać wody — a zielony groszek pochodził z puszki i
zalewał talerze sztucznym barwnikiem. Podano słodkie wino Sauterne.
Maddie pomyślała, że Bill Wong może nie jest wart jej wysiłków.
Uważano go za jednego z najbystrzejszych policjantów w wydziale do-
chodzeniowo-śledczym. A Maddie była ambitna. Wydawało jej się, że jeśli
uwiedzie Billa, porozmawia z Billem, będzie się trzymać błi- uko Billa,
może uda jej się wykorzystać jego informacje I rozwiązać dzięki niemu
sprawę. I zgarnąć laury oczywiście. Ale śledztwo w sprawie morderstwa
toczyło się bez śladu przełomu, a Billowi jakoś nie przyszedł do głowy
żaden genialny pomysł. TLR
Wtem spostrzegła, że mówi do niej pani Wong:
— Nasz Bill musi dobrze zjeść.
— O jego wyżywienie dba kantyna policyjna - rzekła Maddie.
— Matce chodzi o jedzenie, gdy będziecie po ślubie — dopowiedział
pan Wong.
Maddie była twarda. Maddie była pewna siebie. Maddie była silna.
Niemniej na te słowa poczuła, jak ogarnia ją panika. Pewnie, powinna była
wiedzieć, co oznacza zaproszenie na kolację w rodzinie Wongów.
— Nie weźmiemy ślubu - odparła wprost.
— Nawet jej jeszcze nie pytałem - rzekł Bill, próbując się zaśmiać.
— Nie sądzimy, że jesteście zbyt młodzi na ślub — brnęła dalej pani
Wong. - Choć wy, młodzi, zawsze zanadto się spieszycie. Jasne, że z ojcem
rozmawialiśmy kiedyś, że może jakieś wnuki... Zawsze chciałam dziew-
czynkę - powiedziała do Maddie, która zmieszana nie podnosiła wzroku
znad talerza.
Następnie Maddie została dokładnie wypytana o swoich rodziców,
rodzeństwo, gdzie mieszkają i czy chce dalej pracować, kiedy już wyjdzie
za Billa.
— Niech państwo posłuchają - odezwała się Maddie, sama słysząc, jak
nieprzyjemnie brzmi jej głos - nastąpiło nieporozumienie. Nie mam zamiaru
wychodzić za Billa ani — na razie — za kogokolwiek innego. Czy możemy
TLR
zmienić temat?
Pan Wong wyglądał na urażonego, a Bill na nieszczęśliwego. Nie winił
swoich rodziców. Sam im mówił, że Maddie to jego jedyna. Ale Bill nigdy
nie winił swoich rodziców za cokolwiek.
Maddie cieszyło tylko to, że przyjechała do Billa własnym samocho-
dem. Zaraz po kolacji powiedziała, że boli ją głowa i Bill odprowadził ją do
auto.
— Nie powinieneś im sugerować, że jesteśmy zaręczeni — powie-
działa szorstko.
Bill wyglądał na zawstydzonego.
— Wiesz, oni na każdą dziewczynę, którą przyprowadzę do domu,
patrzą jak na potencjalną synową. Nie pozwól, żeby to cokolwiek popsuło,
Maddie.
— Dobranoc.
— Kiedy się znowu spotkamy?
— Jutro, na komisariacie.
— Wiesz, o czym mówię.
— W wolnym czasie będę zajęta - rzekła Maddie, siadając na fotelu
kierowcy. Zatrzasnęła drzwi, tłumiąc protesty Billa, i odjechała, w dodatku,
co załamany policjant zdołał zauważyć, bez przepisowo zapiętych pasów.
Stał tam zagubiony. Pomyślał o Agacie i zapragnął, by była już w tym
swoim domku, bez Jamesa. Zachciało mu się z nią pogadać. Nie byli z
Jamesem małżeństwem. Może udałoby się wyciągnąć ją do baru.
James sprawiał wrażenie zaskoczonego, gdy Bill Wong, tonem
TLR
chłopczyka pytającego, czy koleżanka wyjdzie się pobawić, poprosił o
możliwość porozmawiania z Agathą na osobności.
W drzwiach pojawiła się również Agatha.
— Wejdź — powiedział James. - Pójdę sobie na spacer, jeśli chcecie.
— Nie, zabiorę Agathę do baru, o ile nie ma przeszkód.
— Dołączę do was później - rzekł James.
— Samochód zostaw - powiedziała Agatha, wyszedłszy do Billa. — Do
baru Pod Czerwonym Lwem pójdziemy pieszo.
— Wolałbym pójść gdzieś, gdzie możemy rozmawiać w cztery oczy —
rzekł Bill. — Wcale nie chcę, żeby dołączał do nas Lacey.
Gdy znaleźli się już w samochodzie, Agatha zapytała lękliwie:
— Czy mam kłopoty?
Uśmiechnął się do niej słabo.
— Nie, to raczej ja je mam. Pojedziemy do gospody Royal White Hart
w Moreton. Dopiero tam pogadamy.
Bar był opustoszały. Przyszła wszak jesień, liście opadały, a turyści
powyjeżdżali. „Trudność życia w urokliwym miejscu, takim jak angielskie
wzgórza Cotswold, polegała na tym - pomyślała sobie Agatha - że przez
sporą część roku roi się tam od turystów". Ale nie miała prawa narzekać:
turystą jest każdy, kto wyprowadza się z własnej wsi.
Zajęli miejsca w kącie, przy jednym z dużych stołów koło kominka, w
którym jasno płonął stos drewien.
— No - odezwała się Agatha - co się stało? Mam nadzieję, że nikt
więcej nie zginął?
TLR
Potrząsnął głową i odparł:
— Chodzi o mnie i o Maddie.
Agatha, wbrew rozsądkowi, poczuła ukłucie zazdrości, po czym
upomniała siebie, że Bill jest dopiero po dwudziestce, a ona już po pięć-
dziesiątce.
— Co przeskrobała Pani Siekiera? - zapytała.
Bill uśmiechnął się szeroko, mówiąc:
— Prawie zdążyłem zapomnieć, jak bardzo cię lubię.
Agatha wtem poczuła łzy napływające jej do oczu, ale je wstrzymała.
Zastanawiała się, czy jest w stanie przyzwyczaić się do tego nowego od-
czucia: bycia lubianą. W ciągu wielu lat pracy nie wydawało jej się, by
ktokolwiek lubił Agathę Raisin, zresztą było tak nie bez powodu. Dawnej
Agathy nie dało się ani lubić, ani kochać.
— Mów dalej - powiedziała.
Bill spojrzał na odblask światła z kominka w swojej szklance i rzekł:
— Wiesz, że Maddie mi się podobała.
— Wiem.
Bill westchnął.
— Wiesz co, Agatho, ja się urodziłem za późno. We mnie jest coś ta-
kiego staromodnego. Wydaje mi się, że kiedy kobieta idzie ze mną do łóżka,
to jest to pewna forma zaangażowania.
— A teraz tak nie było?
TLR
—Myślałem, że owszem. Myślałem, że będę się żenić, a nawet roz-
glądałem się za domem. Zupełnie zapomniałem, że nie wspomniałem
Maddie słowem o tych barwnych marzeniach. Dziś wieczorem zaprosiłem
ją do domu, by przedstawić rodzicom.
Agatha już miała rzec: „ojej!", ale ugryzła się w język. Osobiście
uważała, iż państwo Wong są w stanie uśmiercić miłość w najromantycz-
niejszej kobiecej piersi.
— No, wiesz, jacy są moi rodzice. Co w sercu, to na języku. To nie ich
wina, że tacy są szczerzy.
„Ich wina, że są tacy chamscy", pomyślała Agatha, ale nic nie odpo-
wiedziała.
—No więc mama pomyślała, że my się pobieramy, a mówiąc szczerze,
to i ja tak myślałem. Ale Maddie się wystraszyła i raczej już się ze mną nie
spotka, chyba że na służbie. To bardzo boli, Agatho. Ona tak mnie miała
dość, że odjechała, nie zapiąwszy nawet pasów.
— Może do jutra jej przejdzie - powiedziała Agatha, ale zaraz w duchu
sklęła samą siebie za czynienie mu fałszywych nadziei.
Na chwilę się rozpogodził, ale zaraz spuścił głowę.
—Nie, coś mi się zdaje, że już po wszystkim. Wiesz, co znaczy od-
rzucenie, Agatho.
Agatha ścisnęła go za rękę, a te łzy, których już nie mogła wstrzymy-
wać, rozlały się jej po policzkach.
— Oj, Agatho - rzekł Bill - nie miałem zamiaru doprowadzić cię do
płaczu.
Ale Agatha opłakiwała samą siebie, stratę Jamesa i lata, jak sądziła,
TLR
zmarnowanego życia pozbawionego miłości, poświęconego pracy.
Otarła oczy i z wysiłkiem wzięła się w garść.
— Mogę ci tylko zasugerować, Billu, żebyś jutro, gdy ją spotkasz,
zachowywał się tak przyjaźnie i zwyczajnie, jak to tylko możliwe, tak, żeby
jej nie zrazić. Może spotkaj się z inną. Jeśli Maddie nadal cię pragnie, da ci
znać. Jeśli nie, zachowasz twarz.
Bill wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Jestem Chińczykiem tylko w połowie. Serce mam ciemnego wsioka
z Gloucestershire. Masz rację. Ale jak kobieta może z kimś się kochać,
spędzać wieczory, a potem tak po prostu odejść?
„Bo byłeś dla niej mięsem armatnim - pomyślała Agatha. — Bo
stwierdziła, że nadasz pędu jej karierze, jeśli uda jej się wykorzystać twoje
informacje, ale po poznaniu twoich rodziców i nastraszeniu ślubem, uznała,
że nie warto. Bo to zimna suka. Istnieją naciągaczki wykorzystujące męż-
czyzn dla pieniędzy, a inne wykorzystują ich dla posady. A twoja droga
Maddie jest naciągaczką tego drugiego rodzaju". Natomiast na głos rzekła:
— Wiele kobiet bardzo boi się małżeństwa, szczególnie jeśli zależy im
na pracy. Ale to cię chyba nie pocieszy. Odrzucenie boli jak cholera. Napij
się czegoś mocniejszego niż piwo.
— Prowadzę.
— A ja się chcę upić - powiedziała Agatha. - Wrócimy taksówką. Ja-
mes odwiezie cię do Mircesteru twoim autem, a wróci też taryfą.
— Nie zadzwonisz do niego, nie spytasz się?
TLR
— Nie, pojedzie. Pijmy. Zamów teraz coś mocnego.
James Lacey nie był zachwycony widokiem pijanych Agathy i Billa,
chwiejących się na progu jego domu o wpół do dwunastej w nocy, ani
faktem, że musi odwieźć Billa do Mircesteru, a następnie zapłacić za tak-
sówkę z powrotem. Nie był też zachwycony tym, że Agatha i Bill siedzieli
całą drogę z tyłu, obejmując się i rycząc plugawe przyśpiewki.
Z twarzą sztywną z niezadowolenia, odwiózł Billa do domu jego sa-
mochodem, który stał zaparkowany pod gospodą White Hart. Bill za-
dzwonił po taksówkę. James miał zamiar w drodze powrotnej udzielić
Agacie reprymendy, ale ona szybko zasnęła i chrapała z głową zwieszoną
na jego barku.
Kiedy już zapłacił za taksówkę, przywiózł własny samochód z Moreton
i zaprowadził Agathę do jej sypialni u niego w domu, zszedł na dół do sa-
lonu, zły i z poczuciem odizolowania. Dlaczego Wong chciał omawiać
sprawę zabójstwa z Agathą, a jego zostawił? Co jest grane?
TLR
Rozdział VI
Rankiem skacowana Agatha Raisin cichutko zeszła po schodach i na-
tychmiast doświadczyła na własnej skórze tego, jak mogłoby wyglądać
małżeństwo z Jamesem.
— Zachowałaś się wczoraj niewiarygodnie samolubnie, Agatho. Po-
winnaś się za siebie wstydzić!
— James, nie zaczekałbyś, aż napiję się kawy?
— Samolubnie! — karcąc ją James przechadzał się po kuchni. —
Myślałem, że śledztwo prowadzimy razem, a tu wy się odłączacie. Posze-
dłem do baru Pod Czerwonym Lwem, ale was tam wcale nie było. A potem
zjawiacie się tu, w środku nocy, pijani. A ja muszę odwieźć was do More-
ton, zostawić swój samochód, podwieźć Billa do domu, taksówką pojechać
po swoje auto... To już przesada.
Agatha drżącą ręką nalała sobie kawy do filiżanki, a następnie zapaliła
TLR
papierosa. James gniewnie otworzył na oścież okno kuchni, wpuszczając do
środka powiew zimnego jesiennego powietrza.
— A to jest ohydny nałóg, Agatho — rzekł. — Cały dom zaczyna
cuchnąć dymem z papierosów.
— Daj mi spokój — jęknęła Agatha, ciężko siadając przy kuchennym
stole.
Rozległ się dzwonek. James, tupiąc, poszedł otworzyć. Za chwilę
wrócił.
— To pani Hardy, do ciebie. Nie wpuściłem jej.
Ciekawość natychmiast wyleczyła ją z ciężkiego kaca. Pomaszerowała
do wyjścia.
— Dzień dobry — powiedziała pani Hardy. - Jestem gotowa rozważyć
pani propozycję.
W oczach Agathy zapaliła się iskierka nadziei.
— Mówi pani, że mogę odkupić swój domek?
— Jeśli pani chce.
— Przebiorę się i pójdę tam z panią - powiedziała żywo Agatha.
— Proszę się pospieszyć. Będę chciała wyjść.
Agatha poszła na górę, szybko umyła się i ubrała.
— Idę do sąsiadki - zawołała do Jamesa - ta cała Hardy chce mi
sprzedać dom.
Po paru minutach Agatha, siedząc w kuchni pani Hardy i ukradkiem ją
obserwując, zastanawiała się, czy w nie tak w końcu odległej przeszłości
TLR
sama była podobna do niej: wredna i opryskliwa.
— Dlaczego pani chce go sprzedać? — zapytała Agatha.
— Czy to ważne? Carsely mi nie pasuje - to mówiąc, gospodyni nalała
sobie kawy, ale gościowi nie zaproponowała.
Zaczęły więc omawiać interesy. Wreszcie Agatha, już po wszystkim',
wstała, czując się słaba, nie tylko przez kaca. Pani Hardy targowała się
niemiłosiernie. Okazało się, że będzie musiała zapłacić za odzyskanie chaty
dużo więcej, niż dostała za nią wcześniej od pani Hardy. Później zastano-
wiła się, czy nie lepiej było trochę się wstrzymać, by stargować cenę w dół,
ale tak już chciała odzyskać swój domek i wyprowadzić się od Jamesa, że
przystała na kwotę, którą wymieniła pani Hardy.
— Bardzo dobre wieści - powiedziała Jamesowi po powrocie - ta pa-
skudna Hardy odsprzeda mi dom.
— Za ile?
— Za dużo.
— Czy warto, Agatho? Możesz tu zostać, jak długo chcesz.
Agatha rzuciła mu spojrzenie frustratki. Mieszkając z Jamesem, nie
mogła być sobą. Najczęściej to on gotował i sprzątał. Pojęła, że gdyby do-
szło do małżeństwa, byłoby pewnie tak samo. Mieszkała tu jak w hotelu,
starając się trzymać ubrania i rzeczy w jednym pokoju i nieustannie przy-
pominając sobie o konieczności szorowania wanny po kąpieli, bowiem
sama była raczej bałaganiarą. „Podejście do porządku to rzecz wrodzona,
nie nabyta" - myślała Agatha. Utrzymywanie domu w ładzie stanowi talent,
taki sam jak taniec w balecie czy śpiew w operze. Ktoś, kogo wychowały
TLR
slumsy, w których jedzenie było z puszki, myło się rzadko, a ubrań nie prało
się tygodniami, nie ma łatwo w dorosłym życiu. Dopóki posiadała własny
dom, James widział tylko jej lepszą stronę. Gdyby wtedy cierpiała na ta-
kiego kaca, po prostu zostałabyw domu aż do wyleczenia, a potem by wy-
szła, umalowana i wystrojona na glanc. Zbadała teraz palcem skórę nad
górną wargą. Rosły tam sztywne włoski. Wydawało jej się, że wystają w
stronę Jamesa niczym czułki owadów. Przeprosiła i wyszła do łazienki.
Woskiem wydepilo- wała skórę pod nosem, otworzyła okno łazienki i wy-
rzuciła wosk w krzewy, planując wydobyć go stamtąd później i schować w
śmieciach z kuchni tak, by James go nie zobaczył. „Bycie w średnim wieku
to takie ciężkie doświadczenie - pomyślała Agatha mimowolnie - a z wie-
kiem będzie coraz gorzej". Co z gazami, nie- trzymaniem moczu, wypada-
jącymi włosami i zębami? Boże, chciałabym już umrzeć. I z tą radosną
myślą zeszła na dół.
— Nie rozmawialiśmy z Billem o sprawie — powiedziała do Jamesa,
odwróconego do niej plecami i smażącego jajecznicę nad kuchenką -
Maddie go odrzuciła. Biedak cierpi.
— Aha - plecy Jamesa rozluźniły się. - I nie powiedziałaś mu o naszej
wizycie u Glorii Comfort?
— Nie - powiedziała Agatha - za to komfortowo się upiliśmy, żeby nie
czuł się źle. Głupie, wiem. I to szlachetne z twojej strony, że go odwiozłeś.
Maddie to flądra, ale i tak mu jej brakuje.
James podsunął Agacie pod nos jajecznicę.
— Zjedz. To ci dobrze zrobi.
— Dobrze zrobi mi tylko czas i pierwsza szklaneczka szkockiej - od-
powiedziała mu Agatha, ale udało jej się wrzucić w siebie trochę jajecznicy
TLR
i kawałek grzanki.
Znowu rozległ się dzwonek, a Agatha złapała się za głowę, wydając ryk
rozpaczy.
— Jeśli to ktoś do mnie, to się tego kogoś pozbądź, James. Nawet pani
Bloxby nie chcę widzieć.
Ale James wrócił w towarzystwie Billa, Maddie i Wilkesa. Agatha
poczuła, jak kurczy jej się żołądek.
— Z rysopisów, jakie otrzymałem - zaczął surowo Wilkes - wynika, że
pani i ten oto pan Lacey byli wczoraj u niejakiej pani Glorii Comfort.
Agatha nie mogła wyjść z podziwu dla charakteru życia angielskiej
wsi. Ancombe wydawało się całkiem opuszczone, gdy odwiedzili panią
Comfort, a mimo to z ukrycia obserwowano tam każdy szczegół ich wy-
glądu.
— Chyba nie zginęła? — zapytała Agatha.
— Pani Gloria Comfort po państwa wyjściu spakowała się, zdepono-
wała klucze na najbliższym posterunku policji i orzekła, że jedzie na wa-
kacje do Hiszpanii. Z lotniska Heathrow poleciała do Madrytu tam wynajęła
samochód i wyjechała, Bóg wie dokąd. Chcemy wiedzieć, co jej państwo
powiedzieli.
— I dlaczego - dodała Maddie sztywno - pojechali państwo do podej-
rzanej, skoro wyraźnie tego państwu zakazano?
— To wolny kraj - odcięła się Agatha. - Poza tym, nie miała za wiele do
powiedzenia. Mówiła, że Jimmy jej nie szantażował, nawet po tym, jak
TLR
powiedzieliśmy jej, że policja dla pewności sprawdzi jej konta bankowe.
Nie mówiła nam nic o wyjeździe do Hiszpanii.
Przesłuchanie zaczęło się na poważnie. Opowiedzieli wszystko, poza
tym, że pani Comfort spędziła noc z Raisinem.
W końcu wstali. Maddie pochyliła się nad Agathą i rzekła cicho:
— Zwyczajnie się odpieprz, dobrze?
— Och, spadaj - odpaliła jej Agatha. - Aż boli na ciebie patrzeć.
Bill spojrzał tępo na Agathę, ale nic nie powiedział.
Gdy James już zamknął za wychodzącymi drzwi, Agatha odezwała się
do niego:
— A to ci dopiero! Dlaczego tak nagle uciekła? Czego się bała?
— Jedźmy się do niej włamać w nocy - powiedział James.
— A co, jeśli nas złapią? Patrz, ilu ludzi nas zobaczyło i dokładnie
opisało. Co, jeśli zadzwonią na policję?
— W środku nocy nas nie zobaczą.
— A oświetlenie antywłamaniowe? Alarm?
— Nie miała. Zauważyłem.
Agatha przyjrzała mu się z powątpiewaniem.
— Wsie na wzgórzach Cotswold roją się od starców, Jamesie, a starzy
ludzie krótko śpią. Usłyszą samochód.
— Wysiądziemy przed Ancombe, a resztę drogi pójdziemy pieszo.
Ubierzemy się w coś ciemnego, ale takiego, żeby nie rzucać się w oczy, gdy
kogoś spotkamy na drodze. Na twoim miejscu położyłbym się teraz do
TLR
łóżka i odespał kaca. W nocy musisz być czujna i w pełni sił.
Do wieczora Agatha zdążyła fizycznie wydobrzeć, ale nie była prze-
konana do planu Jamesa. Przeczuwała, że jeśli zostaną przyłapani na wła-
maniu do chaty pani Comfort, na pewno będzie można ich aresztować,
zarówno za włam, jak i za wtrącanie się w sprawy policyjne. Z Londynu
zadzwonił Roy Silver i Agatha poprosiła go o sprawdzenie, kim jest kobieta
podająca się w sanatorium za lady Derrington i dowiedzenie się o niej, jak
najwięcej się da.
O drugiej wyjechali. James zaparkował samochód przed bramą jakie-
goś gospodarstwa koło wsi. Wysiedli i ruszyli pieszo. Noc była ciemna i
bezksiężycowa, a wiatr wiał coraz mocniej. Pod ich nogami pękały bukowe
orzeszki, a jeszcze więcej ich spadało z drzew, które chyliły swoje konary
nad wąską dróżką.
— Nigdy nie widziałam, żeby tak obficie spadały bukowe orzechy -
odezwała się niewesoło Agatha.
—Czy to znaczy, że idzie ciężka zima, czy co?
— Na wsi wszystko oznacza, że idzie ciężka zima — odpowiedział
James. - Jeśli ludzie będą to wystarczająco wiele razy powtarzali, na pewno
któregoś roku się sprawdzi. Teraz cicho, zbliżamy się do wsi.
Poruszali się cicho. Ciemna bryła kościoła rosła na tle czarnego nieba.
— Ani żywego ducha — szepnął James, ale zlękniona Agatha była
przekonana, że za firankami w oknach czają się starzy ludzie, wypatrujący
ich nadejścia. Panowała zupełna cisza. Poza drzewami targanymi wiatrem,
nic się nie poruszało. TLR
James po cichu otworzył frontową furtkę przed chatą pani Comfort i
poszli ku tylnemu wejściu. Agatha poczuła się trochę uspokojona odosob-
nieniem, jakie dawał mrok ogrodu.
James wyjął kieszonkową latarkę i podał Agacie.
—Świeć na drzwi - wyszeptał, wyjmując zza pazuchy zestaw wytry-
chów.
Nie po raz pierwszy Agatha zachodziła w głowę, po co emerytowa-
nemu pułkownikowi zestaw wytrychów.
Na filmach zamki otwierają się zawsze łatwo i szybko. Tymczasem
Agatha po półgodzinie z zimna kurczyła się i trzęsła.
— Długo jeszcze? - syknęła.
— Spokojnie. Z zamkiem Yale już sobie poradziłem. Tylko z tym
drugim mam kłopot.
W chacie stojącej po sąsiedzku od strony ogrodu zapaliło się światło.
Żółty promień przedostawał się poprzez osłaniające ich drzewa. James
znieruchomiał, a Agatha wydała z siebie cichy jęk. Potem światło znów
zgasło i ponownie utonęli w kojącej ciemności.
Wreszcie, gdy właśnie Agatha miała zaproponować zrezygnowanie z
całego tego wariackiego pomysłu, James wydał z siebie pomruk zadowo-
lenia, a drzwi stanęły otworem.
Wziął Agathę za rękę i poprowadził za sobą, co jakiś czas na krótko
zapalając latarkę.
—Na górę! — powiedział James. — Nie zauważyłem, żeby miała gdzie
trzymać listy czy papiery w salonie.
TLR
Już po chwili cienki promień światła z jego latarki przemieszczał się po
chaosie panującym w sypialni. Wszystkie szuflady były szeroko pootwie-
rane. Otwarta na oścież była też szafa.
— Ktoś był tu przed nami - powiedziała Agatha.
—Może policja?
— Myślę, że to raczej skutek pakowania się w panice. Usiądź tam, na
tym krześle przy oknie i patrz przez firanki, czy coś się nie dzieje, a ja się tu
rozejrzę.
Przeszukawszy listy i papiery zalegające szuflady komody, James
wydał z siebie przytłumiony okrzyk i przyniósł jeden list do Agathy.
— Zejdź na podłogę, a ja na to poświecę — rzekł.
—Warto przeczytać.
Agatha przycupnęła na podłodze i przeczytała list.
Droga Glorio,
Proszę, proszę zastanów się jeszcze. Tyle razy cię przepraszałem. Nasze
małżeństwo było szczęśliwe i może jeszcze takie być, jeśli się spotkamy.
Wysłuchaj mnie. Możemy dokądś wyjechać, dokąd chcesz, i wszystko na-
prawić. Tylko spotkaj się ze mną. Co nam szkodzi? To niemożliwe, żebyś po
tak długim czasie miała do mnie żal. Kocham cię.
Zadzwoń, proszę.
Geoffrey
List napisano na maszynie, na papierze urzędowym firmy z Mircesteru
o nazwie Ziemniak Plus. Agatha podniosła głowę, zdumiona.
TLR
— O co jej chodziło z tym zrujnowanym małżeństwem, skoro mogła do
niego wrócić? Może to z nim uciekła.
— Na to wygląda. Ale niech się jeszcze przyjrzę.
Po godzinie rzekł:
— Nie, nie znalazłem nic innego. Lepiej już na tym skończmy. Daj mi
ten list, Agatho. Odłożę go z powrotem tam, gdzie leżał.
Kiedy schodzili po schodach, Agatha złapała Jamesa za ramię tak na-
gle, że ten aż się przestraszył.
— Salon. Ona ma automatyczną sekretarkę. Zanim pójdziemy,
sprawdźmy, co na niej jest nagrane.
— No dobrze - powiedział James. - Ale wątpię, czy dowiemy się
czegoś więcej, niż wiemy. List od męża był wysłany trzy dni temu. Jestem
pewien, że to do niego uciekła.
Weszli do salonu. James odtworzył nagrania z sekretarki.
— Mówi Jane — odezwał się głos. — Przepraszam, Glorio, ale nie było
mnie, kiedy zadzwoniłaś. Tak, zaopiekuję się twoim ogródkiem. Mam
jeszcze twoje klucze. Życzę przyjemnego wyjazdu. Cześć.
Następnie głos męski:
— Halo, kochanie, tu Basil. Mam bilety. Widzimy się jutro na He-
athrow o wpół do piątej przy odprawie. Nie spóźnij się.
Spojrzeli po sobie zaskoczeni.
— Basil? - wykrzyknęła Agatha. - Przecież jej mąż ma na imię Geo-
ffrey. I musiała z tym facetem uzgodnić wycieczkę po naszym wyjściu, bo
on nie mówi nic o Madrycie, tylko że ma już bilety.
TLR
— Wynośmy się stąd, zanim opuści nas szczęście - powiedział James. -
Męczy mnie to szeptanie.
— Czy tak samo długo zajmie ci zamykanie drzwi?
—Nie, to jest łatwiejsze.
Po chwili wymaszerowywali już z Ancombe w stronę samochodu.
—Tak sobie myślałem - powiedział James, gdy już odjeżdżali - że
dotychczas skupialiśmy się na ludziach, których zastraszał albo wykorzy-
stywał Jimmy Raisin. Nie pomyśleliśmy o wspólnikach ani o kobietach,
może poza lady Derrington. Popatrzmy teraz od tej strony. Pani Comfort
załamuje się naszą wizytą, choć nie wiem dlaczego. Jej mąż chce, żeby do
niego wróciła. Ale ona dzwoni do Basila, kogoś, z kim najwyraźniej jest
dostatecznie blisko, by ot tak, obmyśleć nagły wyjazd do Hiszpanii.
—Policjanci powiedzieli, że wynajęła samochód na lotnisku w Ma-
drycie. Nic nie mówili o żadnej drugiej osobie. Fakt, że ten Basil mógł być
żonaty. Mogli w tym samolocie podróżować osobno, a ona mogła dopiero z
lotniska odebrać go wynajętym samochodem. Proste. O Boże, Jamesie, za-
trzymaj się!
Wyhamował i spytał:
—O co chodzi?
—Telefon od Basila był ostatni. Na sekretarce nagrały się tylko dwie
wiadomości. Jeśli on był ostatnią osobą, która do niej dzwoniła, mogliby-
śmy zatelefonować na 1471 i dowiedzieć się o numer tego Basila*10.
—Agatho! Wtedy musiałbym znowu rozpracować te wszystkie zamki.
TLR
Ja bym nie ryzykował. Słuchaj, łatwo znajdziemy tę całą Jane. Wrócimy
jutro do Ancombe. Ona powinna wiedzieć, co to za facet.
— A może nie jest bliską przyjaciółką. Może to tylko jakaś kobieta,
która zajmuje się ogrodami i domami ludzi, którzy wyjeżdżają. Proszę cię,
James.
Znów ruszył.
— Nie, Agatho, nie ma mowy. Zaufaj mi. Ta Jane będzie wiedziała.
10 *1471 - w Wielkiej Brytanii pod tym numerem abonent może się dowiedzieć, z jakiego numeru do
niego dzwoniono.
Jane istotnie łatwo znaleźli, pytając o nią nazajutrz w kościele. Ko-
ścielny powiedział im, że pani, której szukają, nazywa się Jane Barclay, i
poinstruował, jak dojść do jej chaty.
Jane Barclay była krzepką kobietą o niemal męskim wyglądzie, w
średnim wieku i o krótko przyciętych siwych włosach.
Już po krótkiej chwili, Agatha zdążyła tylko zdjąć z szyi jedwabną
apaszkę i wsadzić do kieszeni, dowiedzieli się, że Jane Barclay nie jest
przyjaciółką Glorii Comfort.
— Przyjechaliśmy tak naprawdę dlatego - powiedziała do niej wylew-
nie Agatha, podczas gdy James przyglądał jej się zaskoczony - że zosta-
wiłam wczoraj u Glorii swoją apaszkę. Powiedziała mi, że zajmuje się pani
ogrodem, a mówiła o pani tak, że pomyśleliśmy, iż jest pani jej bliską
przyjaciółką i może wie, dokąd ona w tej Hiszpanii pojechała. Ale klucze
pani ma. Może będzie pani tak miła i wpuści nas, żebym mogła poszukać tej
apaszki?
— Myślę, że tak - powiedziała Jane. - A czy państwo mogą mi przy-
pomnieć nazwisko?
TLR
— Perth - wypalił szybko James, zanim Agatha zdążyła cokolwiek
odpowiedzieć. Obawiał się, że jeśli kobieta usłyszy nazwisko Agathy, może
okazać więcej ostrożności, była przecież żoną zamordowanego Raisina.
— Mają państwo jakiś dowód?
Serce Agathy zamarło, ale ku jej zdumieniu James wydobył z we-
wnętrznej kieszeni wizytownik i wyjął z niego wizytówkę.
— Pułkownik i pułkownikowa Perth — odczytała na głos Jane — ze
Stratfordu. Nie wspominała o państwu, ale faktycznie nie znam jej aż tak
dobrze. Proszę ze mną. I niech to nie zajmie za długo.
Krótką drogę do domu pani Comfort przeszli z Jane pieszo. James co
chwila spoglądał na Agathę, a z jej spojrzenia odczytał, że ta chce dobrać się
do telefonu. Gdy weszli do salonu, Agatha rozejrzała się, mówiąc:
— Gdzie to ja położyłam tę apaszkę? Na pewno zostawiłam ją gdzieś
tutaj.
James podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.
— Dalii jeszcze nie uszkodziły przymrozki — powiedział. - Ładnie się
trzymają.
Jane Barclay podeszła do niego.
— Sama je sadziłam — rzekła z dumą — pani Comfort... Gloria, na-
prawdę kompletnie się nie zna na ogrodnictwie.
Agatha wyjęła apaszkę z kieszeni i wrzuciła między poduszki na ka-
napie.
TLR
— Znalazłam! — zawołała, wyjmując ją, gdy Jane się odwróciła. —
Musiała mi spaść za poduszki.
James nadal stał przy oknie.
— Niektóre z tych róż można by trochę przyciąć.
— Co? Gdzie? - zapytała go gniewnie Jane. - To najlepiej zadbane róże
na całych wzgórzach Cotswold.. Pokażę panu.
— Idźcie - powiedziała Agatha - ja jeszcze przypudruję nos.
Jane nawet jej nie usłyszała. Zbyt przejęta była napaścią na jej kom-
petencje ogrodnicze.
Kiedy oboje wyszli, Agatha szybko rzuciła się do telefonu i wybrała
1471. Blaszany głos oznajmił:
— Zarejestrowano numer:
zero-jeden-pięć-sześć-zero-trzy-osiem- dziewięć-dziewięć-trzy-dwa.
Agatha szybko zanotowała, a potem wyszła do ogrodu, gdzie James
właśnie przepraszał:
— A niech mnie. Co za wspaniała robota. Niech mi pani wybaczy,
panno Barclay. To przez mój przeklęty wzrok. Nie widzę już tak dobrze jak
kiedyś.
Jane czuła się tym na tyle mile połechtana, że wdała się w rozmowę o
ogrodnictwie, która, jak zdało się Agacie, trwała całą wieczność.
Wreszcie podziękowali Jane i wrócili do samochodu. Gdy tylko wyszli
poza zasięg jej słuchu, Agatha odezwała się, podekscytowana:
TLR
— Mam numer.
— To może nie być numer tego tajemniczego Basila - James odjechał
jeszcze kawałek, po czym zatrzymał wóz. — Pokaż.
Agatha podała mu kartkę z zanotowanym numerem.
— To numer mircesterski - zauważył James. - Ale równie dobrze może
pochodzić z każdej wsi wokół Mircesteru. Jak znajdziemy adres po nume-
rze?
Agatha się zafrasowała.
— Mam pomysł — powiedziała wreszcie. — Zawsze, ilekroć przy-
szłam na komisariat w Mircesterze porozmawiać z Billem Wongiem lub
kimkolwiek o jakiejś sprawie kryminalnej, kazali mi czekać całe wieki w
pokoju przesłuchań. W tym pokoju jest telefon. Mogłabym zadzwonić do
centrali, przedstawić się jako policjantka i zanim by nabrali podejrzeń,
powiedzieć coś typu: „Proszę zaraz oddzwonić na ten numer wewnętrzny".
— Agatho, zabraniam ci zrobić coś tak szalonego!
— Zabraniasz? A kim ty do diabła jesteś, żeby mi rozkazywać?
— Kobieto, pomyśl. Jeśli ktokolwiek zareaguje na taką prośbę, to w
sposób, którego byś sobie nie życzyła. Telefon zadzwoni i ktoś taki, jak na
przykład okropna Maddie, odbierze. I zaraz oskarży cię o podszywanie się
pod policjantkę.
— W tej branży - powiedziała Agatha — nie da się nie ryzykować.
— Oj, nie wariuj. Jak na razie wszystko psujemy. Odwiozę cię do
domu. Pojadę na rynek w Moreton kupić rybę na kolację. Jeśli nie będziesz
miała co robić, możesz popielić grządki, moja droga. Nie umknęło mojej
TLR
uwadze, iż traktujesz ten dom jak hotel.
—Bo to twój dom — odpowiedziała Agatha, głęboko urażona. — Nie
mogę się doczekać, aż odzyskam własny.
—Ja również — odparł James, a dalszą trasę do Carsely odbyli w
przykrym milczeniu.
James pojechał do Moreton-in-Marsh, a Agatha weszła do domu, zła i
urażona. Czy tak by wyglądało życie małżeńskie? Czy cały czas byłaby
ustawiana? Jak on śmie? Ale ona mu pokaże.
Wyszła z powrotem, wsiadła do swojego samochodu i tak szybko, jak
mogła, pojechała do Mircesteru.
Na komisariacie policji w Mircesterze, trochę niepewna, podeszła do
blatu, za którym siedział oficer dyżurny i odezwała się do niego słodkim
tonem:
—Chciałabym porozmawiać z kimś, kto zajmuje się sprawą morder-
stwa Jimmy'ego Raisina.
—Pani Raisin, prawda?
—Tak.
Podniósł zwodzony blat, wyszedł do niej i zaprowadził do drzwi pro-
wadzących z holu wejściowego do pokoju przesłuchań.
—To nie potrwa długo - rzekł z uśmiechem. — Może herbaty?
—Nie, dziękuję.
Wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Agatha złapała za telefon i za-
dzwoniła na centralę. Nic. Wtedy pomyślała sobie, że dzwoniąc na ze-
TLR
wnątrz należy wybrać dziewiątkę i, w nadziei, że to rzeczywiście dzie-
wiątka, spróbowała ponownie. Odezwał się ktoś z centrali.
— Mówi sierżant Crumb*11 - powiedziała Agatha, pospiesznie wy-
myśliwszy sobie nazwisko, patrząc na resztki herbatnika pozostawione na
talerzu leżącym na stole. Podała telefonistce z centrali numer, który spisała
z telefonu pani Comfort, poprosiła o nazwisko i adres posiadacza tego
numeru, a potem podała jej numer wewnętrzny telefonu na biurku.
11 *Crumb - po angielsku „okruch", ale także powszechne nazwisko.
— Oddzwonimy — powiedziała telefonistka.
Agatha czekała i czekała.
Wreszcie ogarnęła ją panika. Podniosła telefon z biurka i położyła na
podłodze. Biurko złapała i przepchnęła po podłodze, zastawiając nim drzwi.
Właśnie zdążyła tego dokonać, gdy dwie rzeczy nastąpiły w tym samym
czasie: ktoś usiłował wejść i zadzwonił telefon.
Agatha uklękła na podłodze, chwyciła słuchawkę i cicho wyszeptała do
niej:
—Tak?
— Sierżant Crumb?
— Tak, tak - syknęła Agatha, która już słyszała głos Maddie wołający
zza drzwi:
— Pani Raisin? Jest tam pani? Drzwi się zacięły.
— Podaję imię i nazwisko, o które pani prosiła: Basil Morton, The
Loanings, London Road numer sześć, Mircester.
TLR
— Dzięki - odrzekła Agatha.
Przesunęła biurko i położyła się pod drzwiami, gdy usłyszała krzyk
Maddie:
— Dave, chodź, pomóż mi z tymi drzwiami.
Agatha teatralnie jęknęła.
— Czy dobrze się pani czuje? — zawołała Maddie, której ostry ton
wyrażał raczej podejrzliwość niż troskę.
— Zasłabłam - odkrzyknęła Agatha. - Już wstaję. Leżałam w drzwiach.
Wstała i cofnęła się, a Maddie, z oficerem dyżurnym za plecami,
otworzyła drzwi. Wzrok Maddie powędrował zaraz ku czerwonej twarzy
Agathy, a potem ku telefonowi, który leżał na podłodze.
— Nie wygląda pani na kobietę, która dopiero co zasłabła - skrzyczała
ją Maddie. — I co ten telefon robi na podłodze? Chyba słyszałam, jak
dzwoni.
— Pewnie ściągnęłam go na podłogę, upadając. Zadzwonił tylko parę
razy i przestał.
— A wylądował ze słuchawką na widełkach?
— Dziwne — przyznała Agatha. Przyłożyła dłoń do czoła. - Bardzo mi
gorąco. Czy mogłabym dostać szklankę wody?
— Przynieś — Maddie nakazała dyżurnemu. — To pewnie skok tem-
peratury, typowy przy menopauzie.
Agatha spojrzała jej w oczy z nienawiścią.
— Dosyć bredni, pani Raisin. Co pani tu robi?
TLR
— Jeśli takie ma pani podejście, to wolałabym rozmawiać z Billem.
— Bill jest w terenie i może pani rozmawiać ze mną albo doigra się
pani za marnowanie czasu funkcjonariuszy na służbie.
— Że też w ogóle udaje się wam cokolwiek wykryć - powiedziała
Agatha - jeśli odtrącacie pomoc obywateli.
Dyżurny wrócił ze szklanką wody i podał Agacie. Wzięła ją, mamro-
cząc pod nosem podziękowanie. Usiadła i piła łapczywie. Maddie obser-
wowała ją, rozeźlona, po czym rzekła:
— Mów.
— Nie przeszłyśmy na „ty".
Ta szklanka wody dała Agacie czas na improwizację. Wcześniej nie
zdążyła nic zmyślić, bo myślała, że wyślą do niej Billa.
— Mam powody sądzić — powiedziała — że Fundacja „Z Pomocą
Naszym Bezdomnym" była oszustwem, a nie prawidłowo prowadzoną in-
stytucją charytatywną.
— To już wiemy - ku zdumieniu Agathy odrzekła Maddie. - Policja
miała zamknąć ich lokal w dziewięćdziesiątym pierwszym, ale biuro było
zamknięte, a ta cała Gore-Appleton zniknęła.
— Dlaczego mi pani nie powiedziała?
— A dlaczegóż bym miała to zrobić? — Maddie nie kryła pogardy. —
Z kobietami, które nie pracują, tak jak jest to w pani przypadku, jest zawsze
ten sam kłopot: wściubiacie nos w cudze sprawy. Powtarzano już, żeby
zostawiła pani wszystko policji. Coś jeszcze pani powiem. Myślę, że ko-
rzystała pani z tego telefonu. Spróbujmy zatelefonować na informację i
TLR
sprawdzić, co też pani kombinowała.
Agatha jęła pospiesznie rozmyślać. Maddie dostanie tylko numer cen-
trali. Ale zapyta wszystkich na posterunku, czy dzwonili do centrali i dowie
się, że nikt nie dzwonił. Wtedy, martwiła się Agatha, sama zadzwoni do
centrali, i dowie się, jakie padło zapytanie. Ale właśnie w tej chwili za-
dzwonił telefon.
Maddie podniosła słuchawkę.
— Halo. Bill - powiedziała wściekła - wróciłeś? Nie? Dzwonisz z
zewnątrz. — głos Billa ze słuchawki kwakał intensywnie. - No to posłuchaj
- mówiła dalej Maddie - twoja kochana pani Raisin jest w pokoju przesłu-
chań i wydaje mi się, że korzystała z tego telefonu. Właśnie miałam zamiar
zadzwonić na informację, by sprawdzić, kto tu do niej dzwonił, ale ponie-
waż zadzwoniłeś przez linię zewnętrzną, już się tego nie dowiem. Dlaczego
nie poprosiłeś, by zwyczajnie cię przełączyli?
Słuchawka znowu kwakała. Agatha już wiedziała, że Bill wyjaśniał, iż
nie chciał, by to, co miał Maddie do powiedzenia, podsłyszeli w łączności,
bowiem Maddie odrzekła mu:
— To nie jest odpowiedni czas ani miejsce i szczerze mówiąc, nigdy
nie będzie odpowiedniego czasu ani miejsca... Nigdy. Kumasz?
Trzasnęła słuchawką i powiedziała Agacie:
— Wynocha.
A Agatha z radością wyszła.
Jamesa zanadto zaciekawiła ta nowa informacja, by był zły na Agathę.
TLR
Opowiedzianą przez nią historię o biurku i udawanym zasłabnięciu uznał
nawet na zabawną.
— Kiedy cię nie było, zadzwonił tu Roy Silver - powiedział. - Ta se-
kretarka, Helen Warwick, ta, z którą Derrington miał romans, wróciła.
Chcesz dziś pojechać do Londynu?
— Czy możemy to odłożyć do jutra? — poprosiła Agatha. — Muszę
jeszcze pojechać do Cheltenham z tą okropną Hardy i załatwić kupno domu.
— Ty ją wieziesz, czy ona ciebie?
— Ani ja ją, ani ona mnie. Spotkamy się na miejscu.
— Mam jechać z tobą na wypadek, gdyby próbowała jeszcze windo-
wać cenę?
— Nie spróbuje!
— A może? To uparta sztuka.
— Nienawidzę jej — powiedziała Agatha z pasją — nienawidzę jej
niemal tak samo jak tej Maddie Hurd. Nie pojmuję, co Bill w niej dostrzegł.
Co za suka! I mamy jeszcze tego Basila do sprawdzenia.
— Zajmij się kupnem domu, a później pojedziemy do Mircesteru i
zobaczymy, czego uda się dowiedzieć o Basilu.
— No i mąż, Geoffrey Comfort z Ziemniaka Plus. Co to w ogóle za
firma?
— To mały zakład, w którym pakują ziemniaki w plastikowe torby na
sprzedaż do supermarketów. Ale jego telefon domowy jest w książce.
Zgadnij, gdzie mieszka? TLR
— Tu? W Carsely?
— Nie, w Ashton-le-Walls, tam, gdzie świętej pamięci panna Purvey.
Ruszaj.
Agatha spotkała panią Hardy oczekującą na nią przed biurem notariu-
sza na Montpelier Terrace w Cheltenham.
Agatha, gdy się wprowadzała, zapłaciła za domek sto dziesięć tysięcy
funtów, a sprzedała ją pani Hardy za sto dwadzieścia tysięcy. Pani Hardy
zażądała sto trzydzieści tysięcy, co Agatha uznawała za idiotyczną cenę,
zważywszy, że na rynku ceny nieruchomości spadły.
Agatha już miała podpisać dokumenty, kiedy w oko wpadła jej się cena
wydrukowana na papierze: sto pięćdziesiąt tysięcy funtów.
— Co to ma być? - warknęła.
— Ta cena? — notariusz się uśmiechnął. — Pani Hardy powiedziała, iż
tyle właśnie wynosi umówiona stawka.
— Co wy dwoje knujecie? — zaczęła krzyczeć Agatha. Skupiła swój
gniew na notariuszu. — Przez telefon mówił pan o stu trzydziestu tysiącach!
— No cóż, chyba pani Hardy uważa cenę stu pięćdziesięciu tysięcy za
uczciwą.
Agatha zabrała swoją torebkę i rękawiczki.
— Możecie się wypchać oboje. Powiem wam, ile teraz wynosi moja
cena: sto dziesięć tysięcy funtów. Wóz albo przewóz.
Po czym wymaszerowała z biura.
„O, mój domku", w myślach żegnała się z nim, wsiadając do samo-
chodu. Lepiej już dam sobie z tym spokój. Lepiej znajdę inną chatkę w innej
TLR
wsi, odejdę ostatecznie od Jamesa i odzyskam swoje życie. Na świecie
pełno jest mężczyzn.
Ale gdy weszła do domu Jamesa, a ten spojrzał na nią i się uśmiechnął,
jej serce zaczęło bić szybciej, a ona zastanowiła się, czy kiedykolwiek po-
zbędzie się uczuć, którymi go darzy.
Opowiedziała mu o tym, co się stało, a James odrzekł spokojnie:
— Wiesz, są inne chaty. Zjedzmy wcześnie kolację i pojedźmy do
Mircesteru.
The Loanings było nazwą osiedla, na którym mieszkał Basil Moreton.
Było to osiedle podobne do tego, które zamieszkiwali Wongowie. Z grubsza
przypominało osiedle z gminnymi mieszkaniami, ale Agatha zauważyła
jedną, jedyną rzecz, która je odróżniała: tu domy były nieco większe, a
ogródki dobrze utrzymane.
Zadzwonili do drzwi, ale nie w oczekiwaniu, że ktoś je otworzy, tylko
po to, by zapewnić sobie pretekst do chodzenia po sąsiadach i wypytywania,
gdzie też podział się ich „znajomy" Basil. Ku ich zaskoczeniu, drzwi
otworzyła chuda, ciemnowłosa kobieta. Z początku pomyśleli, że to jakaś
dziewczynka, bo nosiła krótką, granatową spódniczkę i białą bluzkę, zu-
pełnie jakby mundurek szkolny. Włosy miała uplecione w dwa warkocze.
Ale kiedy zapaliła lampę nad drzwiami, dostrzegli wokół jej oczu
zmarszczki i ocenili, że dobiega czterdziestki.
— Czy możemy porozmawiać z panem Mortonem? — zapytał James.
— Basil wyjechał w interesach. Często wyjeżdża — w ciemnych
oczach kobiety połyskiwała samotność.
— Wejdą państwo? TLR
Weszli za nią do salonu, który przerażał sterylną czystością. Książki i
czasopisma leżały porozrzucane. - Długo tu pani mieszka? — spytała
Agatha, rozglądając się.
— Dziesięć lat.
I nigdzie ani śladu rysy, plamy czy przetarcia Agatha nie mogła wyjść z
podziwu. Na pewno nie ma dzieci.
— Sherry?
— Poproszę.
— To proszę usiąść.
Kobieta uklękła przed stoliczkiem, który lśnił i błyszczał od częstego
polerowania i dobyła kryształową karafkę, następnie trzy kryształowe kie-
liszki i małą srebrną tacę. Postawiła tacę na podłodze, a na tacy ustawiła
kieliszki i karafkę.
— Pomogę - James zaniósł tacę z zawartością na niską ławę, która
również błyszczała i lśniła niczym szkło.
„To straszne - pomyślała Agatha. - Czy ona nigdy niczego nie wyle-
wa?".
Kobieta nalała trzy kieliszki płynu, który okazał się bardzo słodkim
sherry. „Pewno brytyjskie", pomyślał James, marszcząc nos przy wąchaniu
zawartości.
— Czy chcieli państwo odwiedzić Basila w interesach?
— Nie. Pani... y... Morton?
TLR
— Tak, to ja.
— Chcieliśmy tylko porozmawiać z nim o sprawie osobistej - rzekł
James.
- —Jest za granicą. W Hiszpanii. Często podróżuje.
—W jakiej działa branży, proszę pani?
—W łazienkach. Łazienki Mortona, tak nazywa się firma.
—Dlaczego Hiszpania?
—Kupuje tam kafelki — odpowiedziała, niewiele wyjaśniając. -
Szczerze mówiąc, nie znam się na interesach. Mam tu tyle roboty, a kiedy
Basil przyjeżdża, to zwykle jestem taka zmęczona, że zaraz zasypiam.
—Pracuje pani w domu? — zapytał James.
Kobieta wydała z siebie cichy śmiech i jedną z chudych dłoni machnęła
na błyszczący salon.
—Obowiązki domowe. Nie ma im końca. Na pewno i pani, pani...?
—Proszę mi mówić: Agatho. Ja zatrudniam sprzątaczkę. Nie jestem
dobra w obowiązkach domowych.
—No, ale i tak musi pani wszystkiego pilnować. Chociaż tyle wypada
zrobić dla ciężko pracującego męża. Podoba mi się, że mój Basil ma swoje
gniazdko, do którego może wracać... O ile wraca - dodała smutno.
James, nieznacznie krzywiąc się, opróżnił szklankę i wykonał oczyma
gest w stronę Agathy.
—No, musimy już lecieć, pani Morton. Chcemy odwiedzić jeszcze parę
miejsc.
TLR
—O, muszą państwo? A może jeszcze sherry?
—Nie, naprawdę. Jest pani bardzo miła.
—Mam przekazać, że kto był?
—Państwo Perth.
—A o co jeszcze mieliśmy pytać? — powiedział James, gdy odjeżdżali.
- Przecież nie mogliśmy tej biednej neurotycznej czyścioszce powiedzieć,
że jej mąż poleciał do Hiszpanii z inną kobietą.
— To co teraz? — zapytała Agatha.
— Chyba pan Comfort. Więc znowu do Ashton-le- -Walls. No i proszę.
Znowu mgła.
— Powiemy panu Comfort, jak naprawdę się nazywamy?
— Tak, chyba tak.
— Po co marnowaliśmy czas na jechanie do Basila?
— Nie jechaliśmy do niego. Wiemy przecież, że nie ma go w kraju.
Miałem zamiar wypytać o niego sąsiadów. Dziwna sprawa, ani na moment
nie pomyślałem, że okaże się żonaty.
— Pewnie gdybyśmy byli uprzejmi, to powinniśmy jej wyznać prawdę
— powiedziała z wolna Agatha. — Myślę, że policja ją odwiedzi i jej po-
wie. Ojej, całe to czyszczenie i polerowanie w imię miłości. A on pewnie
pluje na podłogę w pokoju hotelowym i zostawia kółka od kieliszków na
powierzchni stolika nocnego.
— Patrz na tę cholerną mgłę - powiedział James, wycierając przednią
szybę dłonią w rękawiczce. Zjechali właśnie z dwupasmówki i brnęli przez
TLR
mgłę w kierunku Ashton-le-Walls.
— O co go zapytamy? Aj, uważaj! — wrzasnęła Agatha, gdy przed
reflektorami samochodu pojawił się borsuk. James wyhamował i borsuk
umknął w krzaki.
— Nie wiem — powiedział James nerwowo. - Boże jedyny - samochód
pojechał dalej, ale tylko kawałek. Za chwilę znów ostro wyhamował, bo-
wiem w mgle przed nimi drogę przeskakiwał jeleń - dlaczego te cholerne
zwierzęta nie posiedzą wygodnie w cieple, zamiast łazić po ciemku w taki
paskudny wieczór jak dziś? Pan Comfort? Będziemy improwizować. Może
nawet nie będzie go w domu. A może natkniemy się u niego na drugą panią
Comfort.
Geoffrey Comfort mieszkał w wielkim dworze na krańcu wsi.
— Kto by pomyślał, że tyle pieniędzy zarabia się na pakowaniu ziem-
niaków - Agatha nie mogła wyjść z podziwu. — Zaczynam myśleć, że
spędziłam życie w nieodpowiednim zawodzie.
— Ten gmach wygląda na opuszczony - powiedział James pod nosem,
usiłując zobaczyć coś przez mgłę. — Nie, czekaj. Zza zasłonek na dole
widać jakieś światło.
Zaparkowali, i podeszli pod dom, zadzwonili do drzwi.
Czekali i czekali.
— Może zostawił to światło zapalone w obawie przed złodziejami —
zaczęła Agatha, gdy wtem otworzyły się drzwi i stanął w nich mężczyzna w
średnim wieku, który się w nich wpatrywał. Był bardzo gruby i niski. Sam
przypominał ziemniaka, umytego i opakowanego na sprzedaż do super-
TLR
marketu. To wrażenie potęgowały jeszcze jego lekko opalone oblicze i dwie
czarne myszki na skórze jego twarzy, zupełnie jak oczka ziemniaka.
— Tak?
— Pan Comfort?
—Tak.
— Ja nazywam się James Lacey, a to jest pani Agatha Raisin.
—I?
— Męża pani Raisin niedawno zamordowano. Przebywał w sanatorium
w tym samym czasie, co pańska żona.
— Walcie się! - z tymi słowami, ciężkie drzwi zatrzaśnięto im przed
nosem.
— Co teraz zrobimy? - zapytała Agatha.
— Pojedziemy do najbliższego baru, tam się najemy i napijemy, to
właśnie zrobimy. Nie zadzwonimy przecież znowu i nie zażądamy roz-
mowy.
Otworzyło się okno, a w nim pojawiła się okrągła głowa pana Comfort.
— I spieprzajcie szybko albo spuszczę psy.
— Oto twoja odpowiedź. Do samochodu. Szybko, Agatho.
Ruszyli z kopyta, a James na podjeździe wykonał manewr, by nie
przejechać bażanta.
— Czemu to głupie ptaszysko nie śpi? Dlaczego nie siedzi na drzewie z
resztą ptaków? Dlaczego cała ta cholerna okolica ma takie tendencje sa-
TLR
mobójcze?
— Wypiłabym wiadro dżinu - odezwała się smutno Agatha. - Szkoda,
że ty prowadzisz.
— To nieważne. Niech no tylko skontrolują mnie alkomatem, zaraz
pójdę się napić. Bardziej interesuje mnie jedzenie.
Znaleźli wiejski bar o staromodnej nazwie Tapestry Arms. Menu spi-
sano kredą na czarnej tablicy umieszczonej koło lady. James odczytał je na
głos:
— Megaparówka z frytkami, kurczak curry z frytkami, lasagne z fryt-
kami, ryba z frytkami oraz Śniadanie Oracza*12.
— Może zjemy gdzie indziej?
— Nie przy takiej mgle. Zamówmy te dwa Oracze i miejmy nadzieję,
że nie będą takie złe.
Śniadanie Oracza składało się z dosyć czerstwej bagietki skąpo po-
smarowanej wodnistym masłem oraz klina sera typu Cheddar, który przy-
pominał dawne mydło smołowe.
Dżin z tonikiem zamówiony przez Agathę był ciepły, ponieważ w ba-
rze skończył się lód.
Mgła przenikała do wnętrza pomieszczenia. Agatha zostawiła niedo-
jedzony posiłek i zapaliła papierosa.
— Nie patrz tak na mnie, Jamesie. Wokół taka mgła, że dym z mojego
papierosa nie zrobi różnicy.
— I myślisz, że ta cała Hardy przyjmie twoją propozycję? - zapytał.
TLR
— Nie, nie sądzę. Myślę, że będę musiała jej zapłacić tyle, ile ona ze-
chce. Wiem, że to głupie, i wiem, że mogłabym znaleźć inny dom w po-
bliżu, ale ja chcę swój. Gdy u niej byliśmy, zwróciłeś uwagę na ogródek?
Wszędzie chwasty. Po co mieszkać na wsi, jeśli nie lubi się tego, co żyje? -
zamyśliła się na głos Agatha. Pokręciła nosem na swój ciepły dżin i wylała
go do doniczki z gumową rośliną, która stała na półce obok jej stolika.
— To pewnie nie chcesz kolejnego?
12 *Ang. Ploughmans Lunch - najprostszy posiłek dostępny w angielskich pubach: pieczywo w ze-
stawie z serem, cebulą i ogórkiem.
— Nie, dziękuję. I ciepłego piwa też nie.
— No to chyba możemy wracać we mgle do domu.
"Wyszli na zewnątrz. Mgła podniosła się i powiał
rześki wietrzyk. Nad ich głowami za chmurami wisiał sierp księżyca.
Na głowę Agathy spadły obficie bukowe orzeszki.
— Znowu orzeszki!
— Są trujące — poinformował James - trujące dla trzody i bydła.
Wiewiórkom jakoś nie szkodzą.
Kiedy dotarli już do domu, James odezwał się znużony:
— Zdaje mi się, że kręcimy się w kółko, nie docierając nigdzie.
Wszystkie środki ma policja: może sprawdzić życiorysy, alibi i konta
bankowe. Czy sądzisz, że naprawdę warto jechać jutro do Londynu do tej
sekretarki?
— Pewnie - odrzekła Agatha, bojąc się już tego, że jeśli przerwą swoje
śledztwo, James znów wyjedzie za granicę. — Jutro spojrzysz na to ła-
TLR
skawszym okiem.
Helen Warwick nie przebywała w budynkach parlamentu, ale w swym
mieszkaniu w wiktoriańskiej kamienicy przy Gloucester Road w dzielnicy
Kensing- ton. Gdy otworzyła im drzwi, Agatha nie mogła z początku
uwierzyć, że ta kobieta mogła być kochanką sir Desmonda. Była obfitej
tuszy i nieciekawej urody, o jasnoszarych oczach i brązowych włosach,
które nosiła zaplecione w staromodny warkocz. Miała na sobie jedwabną
bluzkę szytą na miarę, tweedową spódnicę i stonowane obuwie. Zero ma-
kijażu. James oszacował jej wiek na czterdzieści parę lat.
James wyjaśnił, tym razem zgodnie z prawdą, kim są i po co przyje-
chali.
— Proszę do środka - odpowiedziała.
Mieszkanie było wielkie, niezbyt jasne, ale bardzo przytulne, z pło-
nącym w salonie kominkiem. Na wypolerowanym stole przy oknie stał
dzban z jesiennymi liśćmi i chryzantemami. Poduszki na kanapie i krze-
słach wypchane były pierzem. Nad kominkiem wisiał elegancki angielski
landszafcik z epoki wiktoriańskiej. Wyglądało na to, że panna Warwick
miała pieniądze i chyba nigdy nie zaznała biedy.
— Byłam wstrząśnięta wieścią o śmierci Desmonda — powiedziała
Helen. — Bardzo się przyjaźniliśmy. Zawsze był miły i szarmancki.
Szkoda, że jego żona dowiedziała się o wszystkim w tak paskudny sposób.
A o co chodzi z szantażami?
Opowiedzieli jej wszystko o Jimmym Raisinie i pani Gore-Appleton.
— Pamiętam ich - rzekła Helen. - Nie, nie starali się mnie szantażować.
Ja jestem taka, że zaraz poszłabym z tym na policję, chyba zdawali sobie z
TLR
tego sprawę. Od razu mi się nie spodobali. Nie wiem, skąd dostali moje
prawdziwe nazwisko.
— Pewnie zajrzeli pani do torebki - powiedziała Agatha.
— I zobaczyli inne nazwisko na kartach kredytowych? Może i tak.
Paskudni ludzie. Rzeczywiście, jakby się zastanowić, to chyba pamiętam
dokładnie dzień, kiedy się mogli dowiedzieć.
—Niech nam pani o nich opowie — poprosiła gorąco Agatha. — Inni, z
którymi rozmawialiśmy, nie wydawali się godni zaufania, nawet osoba,
która spała z Jimmym.
—Niech no pomyślę... Może napiją się państwo kawy?
—Nie, dziękuję - powiedział James, który już nie mógł się doczekać, aż
coś od niej usłyszy, i bał się, że gdy kobieta pójdzie do kuchni, gotowa
zrezygnować z rozmowy.
Z Desmondem na początku tylko żartowaliśmy o sanatoriach. Nie
bardzo interesowało nas zdrowie. Pomyśleliśmy, że byłoby to zabawne
miejsce do wspólnego spędzenia czasu. Wizytę w hotelu żona mogłaby
uznać za coś podejrzanego, ale Desmond powiedział jej kiedyś, że obawiał
się o swoje ciśnienie. Jimmy Raisin był wtedy wrakiem. Przyjechaliśmy w
tym samym dniu co on. Jeszcze cuchnął alkoholem, ale po zaledwie kilku
dniach już był odmieniony. Zawsze się do nas kleił, mnie tytułował do
znudzenia i chciał znać wszystkie sławne osobistości. To był taki facet,
który o znanych ludziach mówi z imienia. Co chwila gadał o swoim przy-
jacielu, Tonym, który dostał Oskara, a wreszcie okazało się, że mówi o
Anthonym Hopkinsie. Nie wydaje mi się, żeby w ogóle go znał. Pani Go-
re-Appleton nie była wiele lepsza. Była, jak to mówią Amerykanie, „prosto
w twarz". Miała bezpośredni sposób zwracania się do ludzi, a do tego
strasznie słodziła. Rozumieją państwo, obsypywała mnie komplementami,
TLR
a jednocześnie stale mnie obserwowała, czy daję się na nie nabrać. De-
smond w końcu powiedział im, że chcemy spędzić trochę czasu sami. Na-
stępnego dnia, czyli chyba piątego dnia po naszym przyjeździe - zaczęli
rzucać w naszą stronę bardzo znaczące spojrzenia, a gdy przechodzili koło
naszego stolika, pogardliwie się podśmiewali. Myślałam wtedy, że to dla-
tego, iż Desmond kazał im się odczepić. Ale pewnie dowiedzieli się, że nie
jestem lady Derrington. Co jeszcze mogę państwu powiedzieć? Jimmy
Raisin wyglądał mi na naciągacza, kogoś, kogo dawniej by nazywano wy-
drwigroszem. Było w nim coś obrzydliwego. Z gazet wyczytałam, że chyba
długo go pani nie widziała, pani Raisin. Ta Gore-Appleton była muskularną
blondynką, starała się uchodzić za dystyngowaną, ale coś z nią było nie tak.
Może jednak zrobię nam wszystkim kawy i pomyślimy jeszcze.
Agatha z Jamesem czekali, aż kobieta wróci z tacą, na której znalazła
się nie tylko kawa, ale też domowe herbatniki.
— Naprawdę upiekła je pani sama? — James z zachwytem ugryzł
ciastko po raz kolejny. — Są pyszne, a kawa wprost boska - to mówiąc,
wyciągnął swoje długie nogi. - Tu jest bardzo przyjemnie.
Helen uśmiechnęła się do niego.
— Zapraszam, ilekroć będzie pan w mieście i będzie miał pan wolną
godzinkę.
Agatha zesztywniała. Ta paskudna baba zaraz wydała jej się konku-
rencją groźniejszą od jakiejkolwiek blond sylfidy. Agatha zlękła się, że
zabierze jej Jamesa.
Ale Helen mówiła dalej:
— Mówi pani, że spał z jakąś kobietą? - zaśmiała się. - Uwielbiam ten
TLR
eufemizm, „spał". Przecież wtedy się właśnie nie śpi — jej śmiech brzmiał
ciepło i przeciągle. Niedźwiedzie oczka Agathy spojrzały na nią z ledwie
skrywaną nienawiścią.
— Pewnie niejaka pani Comfort, mam rację?
— Skąd pani wiedziała? - zapytał ją James.
— A, ciągnęło go do niej, a ta Gore-Appleton jeszcze go zachęcała.
Sama słyszałam, jak powiedział: „Dzisiaj będzie moja", na co pani Go-
re-Appleton zaśmiała się i odrzekła: „Baw się dobrze", a nazajutrz, cóż,
gesty, dotyk i tak dalej, wie pan, o czym mówię, Jamesie?
— O, pewnie.
„Zabiję sukę" - pomyślała Agatha.
— A tę biedną starą pannę zamordowano - powiedziała Helen, po czym
przesadnie się zatrzęsła. - Jeszcze kawy, Jamesie?
Jej jedwabna bluzka miała głębokie wycięcie w kształcie litery V, a
sięgając po dzbanek z kawą, kobieta pochyliła się, jak sądziła Agatha, spe-
cjalnie po to, by James mógł zobaczyć dwie kształtne piersi opięte biusto-
noszem z falbankami.
James pił kolejną kawę i sięgnął po kolejnego herbatnika. Agatha w
duchu wyła z wściekłości.
Wtem Helen spojrzała na nią.
— Teraz sobie przypominam. Pani z panem Leceyem mieli brać ślub,
ale pojawił się na nim Jimmy - to mówiąc, znów się zaśmiała. - To dopiero
musiała być scena. Teraz już możecie zawrzeć małżeństwo.
TLR
—Tak - przyznała Agatha.
—Niczego jeszcze nie planowaliśmy - zastrzegł James.
Zapadła niewygodna cisza.
—Powinniśmy już iść — bez ogródek powiedziała Agatha.
—Może poczekasz, aż dopiję kawę, kochanie?
Agatha, która już wstawała, usiadła z powrotem.
—Lacey, Lacey - mówiła Helen. - Czy pan jest spokrewniony z gene-
rałem Robertem Laceyem?
—To mój ojciec. Niedawno zmarł.
—O, to na pewno pan zna... - i nastąpiła ta część konwersacji, której
Agatha się obawiała: James i Helen jęli żywo rozmawiać o ludziach, któ-
rych wcale nie znała.
Wreszcie, gdy już Agatha poczuła, że nie wytrzyma ani chwili dłużej i
zacznie wyć, James z wyraźną niechęcią wstał.
Pożegnali się, najpierw Agatha, która bąknęła podziękowanie pod no-
sem, a po niej James, który pocałował Helen w policzek, obiecał, że jeszcze
się zobaczą oraz wymienił z nią wizytówki.
Agatha przez całą drogę do Carsely była wściekła. Z goryczą marudziła
o harpiach, które zamiast chodzić do pracy, żerują na mężczyznach. James
usiłował zwrócić jej uwagę, że będąc sekretarką parlamentarzysty, Helen
chodzi do pracy, ale to jeszcze bardziej rozeźliło jego towarzyszkę. Zosta-
wił ją niedaleko domu, mówiąc, że musi się z kimś spotkać, na co Agatha
TLR
zaczęła zadręczać się w szalonej zazdrości, wyobrażając sobie, że jedzie z
powrotem do Londynu, spędzić tę noc z Helen. Wreszcie poszła do łóżka i
usiłowała poczytać, wciąż nasłuchując, czy James nie otwiera właśnie
drzwi. W końcu, zaraz po północy, usłyszała, że wraca, idzie na górę,
wchodzi do łazienki, myje się i idzie do siebie do pokoju, nie powie-
dziawszy jej „dobranoc", chociaż na pewno widzi, że spod jej drzwi dobywa
się światło.
Uniosła dłoń i walnęła w poduszkę pięścią, wyłączyła światło i spró-
bowała ułożyć się do snu. Ale sen nie przychodził, a ona wierciła się i
przewracała, dręcząc się obrazami czyhającego na zewnątrz świata pełnego
kobiet tylko czekających, by wyrwać jej Jamesa.
I wtedy zesztywniała. Usłyszała stłumiony hałas dobiegający z dołu,
potem zgrzyt skrzynki na listy, a następnie coś jakby dźwięk lanej wody.
Wciągnęła na siebie koszulę nocną i zbiegła po schodach. Kiedy otworzyła
drzwi prowadzące do holu, czyjaś dłoń w rękawicy właśnie wrzucała do
środka zapałkę przez otwór skrzynki na listy. W tym momencie Agatha
wskoczyła z powrotem do salonu i krzyknęła:
— James - właśnie gdy sięgał po nią płomień ognia.
Zbiegł po schodach.
— Pali się! - wrzasnęła Agatha. Pobiegła znów otworzyć drzwi, ale on
ją odciągnął.
— Leć do łazienki i lej wiadrami wodę na podłogę. Pali się w holu. Nie
możemy dopuścić ognia do strzechy!
James pobiegł do kuchni, a Agatha wgramoliła się na schody. Klnąc,
napełnił wiadro wodą, a następnie pobiegł z nim i wylał zawartość na drzwi
TLR
salonu, które już zajmowały się ogniem.
Na górze Agatha, płacząc ze strachu, lała wodę na podłogę łazienki. Z
zewnątrz dobiegły ją różne okrzyki. Agatha wyraźnie usłyszała głos wła-
ściciela baru, Johna Fletchera, który krzyczał:
—Nie przestawajcie rzucać ziemi. Nie możemy czekać na straż po-
żarną. No, pani Hardy. Więcej ziemi. Jeszcze. To płonie benzyna. Czuję to.
I wtedy wraz z krzykiem Jamesa:
— Już wszystko w porządku, Agatho — usłyszała syreny radiowozów i
wozu gaśniczego z oddali. Powoli zeszła na dół po schodach i siadła na
najniższym schodku z głową w dłoniach.
Drzwi salonu były już otwarte, widać było czarną i dymiącą ruinę
wejściowego korytarzyka, zasypanego wzgórkiem ziemi.
— Kto mógł coś takiego zrobić? - dopytywał się James. — Ktoś za-
mierzał upiec nas żywcem.
—Pewnie Helen Warwick — powiedziała Agatha, szlochając.
TLR
Rozdział VII
Dom znienacka zapełnił się ludźmi.
Był tam Fred Griggs, policjant, pani Bloxby, która założyła na piżamę
sweter i spodnie, John Fletcher, włas'ciciel baru, oraz liczni mieszkańcy
wsi.
— Podziękujcie za szybką reakcję pani Hardy - powiedział Fred. — To
ona zatelefonowała na straż pożarną, a potem przybiegła z wiadrami ziemi,
by zagasić ogień. Woda nie gasi płonącego paliwa.
— Dobrze się pani czuje, pani Raisin? - zwykle skwaszona twarz pani
Hardy tym razem wyrażała troskę.
— Jestem trochę wstrząśnięta - odpowiedziała Agatha.
— Kto mógł się czegoś takiego dopuścić?
Agatha zatrzęsła się i skryła we własnych ramionach.
TLR
— Nie mam pojęcia - odrzekła.
Kiedy na miejsce dotarli pierwsi policjanci, a po nich Bill Wong i
jeszcze dwójka śledczych, których Agatha nie znała, kuchnią już zdążyło
się zająć Stowarzyszenie Pań z Carsely, którego członkinie przygotowy-
wały tam dla wszystkich herbatę. Wszystkie wylewnie wyrażały troskę o
samopoczucie Agathy i zaraz zaczęły jej podsuwać domowe ciasta. John
Fletcher przyniósł ze swojego baru skrzynkę piw i rozdawał je mężczy-
znom. James rozglądał się ze zdumieniem po pełnym ludzi domu i zaczął
się zastanawiać, czy przypadkiem nie powinien włączyć muzyki i zmienić
tego zbiegowiska w przyjęcie.
Niemniej po otrzymaniu raportu od straży pożarnej, policja wyprosiła
całe towarzystwo, a śledczy przystąpili do rozmowy z Agathą i Jamesem.
— Mąciłaś i masz - Bill wyrzucał Agacie. - Kogo dzisiaj odwiedzili-
ście? — tu spojrzał na zegar. — To znaczy: wczoraj.
James rzucił Agacie ostrzegające spojrzenie, ale Agatha mimo to
odezwała się:
— Helen Warwick.
— Co?! Tę sekretarkę, która miała romans z sir Desmondem Derring-
tonem? Kazałem wam się do tego nie mieszać!
Tu James odezwał się ciężko:
— Wiem, że kazałeś. Ale dopóki nie wyjaśni się cała sprawa morder-
stwa czy morderstw, my dwoje pozostaniemy podejrzani.
— O tym pomówimy później. Teraz powiedzcie, z kim się jeszcze
TLR
spotykaliście?
— Wczoraj już z nikim.
— A przedwczoraj?
Tu James zawahał się. Następnie wzruszył ramionami i rzekł:
— Pani Comfort poleciała do Hiszpanii z kochankiem, Basilem Mor-
tonem, zamieszkałym w Mircesterze. Pojechaliśmy sprawdzić, czego da-
łoby się o nim dowiedzieć. Jest żonaty, a jego żona nie miała pojęcia, co on
knuje, więc wyszliśmy. Potem pojechaliśmy do byłego męża pani Comfort,
mieszkającego w Ashton- -le-Walls. Straszył, że spuści na nas psy. I tyle.
— A o panu Comfort skąd się dowiedzieliście? Skąd mieliście jego
adres? No i w ogóle, skąd mieliście adresy wszystkich tych pozostałych
kuracjuszy sanatorium?
Agatha odrzekła:
— Roy Silver zatrudnił detektywkę, by dowiedziała się czegoś o
Jimmym. To ona wyszperała nam te adresy.
— Jak ona się nazywa?
— Nie pamiętam — wybąkała Agatha.
— Spytamy Silvera.
Agatha spojrzała bezradnie na Jamesa.
— Nie trzeba kłamać, Agatho — powiedział. - Na krótko byliśmy w
tym sanatorium, Billu, a w czasie, kiedy tam byliśmy, mieliśmy okazję
spojrzeć w spisy. Czy reszta przesłuchania mogłaby zaczekać, aż się wy-
TLR
śpimy? Jesteśmy tym wszystkim zdruzgotani.
— No dobrze. Ale jak tylko dacie radę, ruszajcie na komisariat.
Gdy Bill Wong wraz z innymi odjeżdżał, jego pierwsza myśl brzmiała:
„Mam tyle do powiedzenia Maddie"... Ale natychmiast przyszła druga:
„Niech mnie gęś kopnie, jeśli jej powiem". Dziwne, że nie dotarli do samej
Gore-Appleton. A mimo to miał jakieś przeczucie, jakby ktoś coś powie-
dział, jakby było do zrobienia coś oczywistego, o czym on nie pomyślał.
Następnego dnia, kiedy James dzwonił do firmy ubezpieczeniowej,
miejscowy cieśla wziął się do najpilniejszych napraw, ustawiając ścianki z
płyty wiórowej i tymczasowe drzwi. Pani Hardy zadzwoniła do Agathy i
zapytała, czy „nie wpadłaby po sąsiedzku" pogadać.
—Dowiem, się czego ona chce, James — powiedziała Agatha - a potem
jedźmy już do Mircesteru.
Agatha z pewnym ociąganiem poszła do sąsiadki. Od początku darzyła
panią Hardy dużą dozą niechęci, ale to przecież ta kobieta uczyniła, co było
w jej mocy, by ugasić ogień. „I nie tylko, bo wręcz uratowała nam życie" -
pomyślała Agatha. Było to sporą przesadą, bo mogli przecież uciec tylnymi
drzwiami.
Ale pani Hardy, która otworzyła jej drzwi, była już zupełnie inną ko-
bietą.
—Niech pani wejdzie, biedaczko — powiedziała do Agathy. — Co za
koszmar!
—Dziękuję pani za wszystko, co pani zrobiła - to mówiąc, Agatha
weszła za nią do kuchni.
—Kawy?
TLR
—Poproszę.
Pani Hardy nalała kawy do dwóch filiżanek. Obie kobiety siadły przy
kuchennym stole.
—Przejdę od razu do rzeczy - pani Hardy nerwowo przekładała fili-
żankę w ręce ciężkiej od pierścionków. - Na wieś przeprowadziłam się w
poszukiwaniu ciszy i spokoju. Miałam tego aż nadto, ale to, co się pani
przydarzyło w nocy, było przerażające. Takie rozrywki mnie nie bawią. W
okolicy grasuje psychopata i ja nie chcę tu dłużej zostać. Jestem gotowa
przyjąć pani ofertę: sto dziesięć tysięcy funtów.
Agatha miała już powiedzieć, że zapłaci sto, trzydzieści, czyli tyle, ile
pani Hardy chciała wcześniej, ale w porę ugryzła się w język.
— Kiedy chce pani załatwić to u notariusza?
— Dziś, jeśli można - odpowiedziała jej pani Hardy.
— Niech pomyślę. Właśnie mieliśmy jechać do Mircesteru spisać ze-
znania. Stamtąd moglibyśmy odbić w stronę Cheltenham. To może o
czwartej?
— Załatwię.
—Niech tylko pani powie - zapytała Agatha z ciekawością - czego pani
tak nie lubi w Carsely, poza krwawą rzezią?
Kobieta westchnęła.
—Od czasu śmierci męża czuję się bardzo samotna. Wydawało mi się,
że tak mała wieś okaże się miejscem przyjaznym.
TLR
—Ależ to jest przyjazne miejsce! — zaoponowała Agatha. - Każdy tu
odnosi się przyjaźnie, jeśli tylko da się mu szansę.
—Ale wtedy trzeba by chadzać do kościoła, gadać z kmiotkami w barze
i należeć do jakiegoś okropnego stowarzyszenia pań.
— Mnie te gospodynie odpowiadają.
—Mnie nie. Ja lubię miasto. Wynajmę coś w Londynie. Zostawię
swoje rzeczy w przechowalni, a sama wynajmę kawalerkę na kilka tygodni i
się rozejrzę.
Ale słowa, że pani Hardy nie potrafi zawrzeć przyjaźni, trafiły Agacie
do serca, bo sama pamiętała jeszcze swoje samotne dni w czasie, gdy
jeszcze nie mieszkała w Carsely.
Powiedziała:
—Może by pani została? My mogłybyśmy się zaprzyjaźnić.
—To bardzo miłe z pani strony — pani Hardy uśmiechnęła się nie-
pewnie. — A nie chce pani swojej chaty z powrotem?
—No, chcę, ale...
—To ją pani dostanie. Widzimy się u notariusza po południu.
—I tak to było — opowiadała parę minut później Jamesowi Agatha. - A
więc już wkrótce wrócę do siebie. Jak już wychodziłam, powiedziała, że
mogę się wprowadzić za dwa tygodnie, o ile do tego czasu podpisane będą
wszystkie papiery.
James poczuł się trochę zirytowany. Jeszcze przed chwilą wydawało
mu się, że nie chce od życia nic więcej jedynie swój dom dla siebie, bez
Agathy Raisin strzepującej wszędzie popiół z papierosa. Teraz stwierdził,
TLR
że nie powinna tak się cieszyć, że opuszcza jego dom.
—Cóż, jeśli jesteś gotowa — powiedział. — To jedźmy już na komi-
sariat.
Gdy ruszyli, liście spadały na drogę, jesienne, tańczące. Z drzew
zdmuchiwał je potężny, porywisty wiatr wiejący od nieba pełnego kłębią-
cych się czarnych, poszarpanych chmur.
Cała okolica była w ruchu. Na dach samochodu zlatywał grad
orzeszków. Jakaś kobieta wysiadając przy Quarry Garage, musiała trzymać
spódnicę, by wiatr nie zadarł jej w górę. Starą gazetę poderwało w powie-
trze, gdzie wykonała obłędny taniec, wirując w kierunku brunatnego, za-
oranego pola. „I gdzieś tam - pomyślała Agatha — czai się morderca".
— Na pewno chodziło o tę Helen Warwick - odezwała się.
— Nie wygłupiaj się — uciął James. — Mówisz, że przejechała całą
drogę z Londynu, żeby wlać nam benzynę przez otwór na listy? Ale po co?
— Bo przysięgam ci, że ona coś wie.
— No nie. To rzeczywiście muszę zawrócić i się z nią spotkać.
— A, tak. Tego byś chciał, prawda?
— Bardzo. Myślę, że to czarująca kobieta.
— Mężczyźni są tacy ślepi. Była chytra i przebiegła. Do tego wyra-
chowana.
— Ty tak myślisz, bo jesteś zazdrosna.
— Nie jestem zazdrosna o tę pozbawioną gustu spaślarę. Wczoraj
mogliśmy zginąć.
TLR
— Wcale nie: mogliśmy się wydostać drugim wyjściem.
— A gdybyśmy oboje spali?
Na to nie miał odpowiedzi.
Do Mircesteru jechali dalej w milczeniu.
Na komisariacie mieli wystarczająco dużo czasu, by odpowiadać na
pytania. Tym razem przesłuchanie prowadził nadinspektor Wilkes, a po-
magał mu Bill Wong.
Agatha spostrzegła, że aż się zaczęła pocić. Bała się, że albo jej, albo
Jamesowi coś się wyrwie, a wtedy Wilkes dowie się o wszystkim.
Gdy wreszcie było już po przesłuchaniu i oboje podpisali zeznania,
nadinspektor odezwał się surowym tonem:
- Powinienem państwa oskarżyć o utrudnianie pracy policji. Udzielam
wam jednak tylko upomnienia, po raz ostatni. Może wam się wydawać, że
działamy powoli, ale za to starannie.
Wyszli zawstydzeni, z poczuciem, że ich skarcono. Z okien komisa-
riatu odprowadzała ich wzrokiem Maddie Hurd. Ogryzała paznokieć
kciuka, patrząc, jak odchodzą. Nie dopuszczono jej do przesłuchania. W
ogóle wykluczono ją z tej sprawy. Zamiast tego przydzielono jej docho-
dzenie w sprawie serii włamań. O nieprzychylne nastawienie zwierzchni-
ków obwiniała Billa Wonga. Wprawdzie nawet ust nie otworzył, ale to, że
dała mu kosza, miało z tą sytuacją sporo wspólnego. Bill Wong był lubiany,
Maddie nie. Nawet w policji kobiety miały zachowywać się kobieco. Nie
mogły dawać kosza kolegom na służbie. Toteż, choć nadinspektor Wilkes
nie powiedział wprost: „Nie chcemy, żeby Maddie Hurd brała udział w
TLR
dochodzeniu, ponieważ źle potraktowała Billa Wonga", to postanowił, być
może bezwiednie, że nie nadaje się ona do tego zadania.
Agatha dopełniła formalności związanych z zakupem domu, choć su-
mienie nakazało jej dać sto dwadzieścia tysięcy funtów. Uznała, że nie-
sprawiedliwie oceniała panią Hardy. Że widzi w niej bratnią duszę.
Gdy opuszczały biuro notariusza, Agatha impulsywnie rzekła:
— Proszę pani, w sobotę wieczorem w wiejskiej świetlicy będą tańce.
Może pójdzie pani ze mną i z Jamesem? Nie, niech pani od razu nie od-
mawia. Sama myślałam, że nigdy nie polubię takiego życia, ale to naprawdę
niezła zabawa. No i w dobrej sprawie. Zbieramy pieniądze na Fundację
Walki z Rakiem.
Pani Hardy rzuciła jej słaby uśmiech. Zdawało się, że cała agresja z niej
uleciała.
— No, może — powiedziała z wahaniem.
— Właśnie. Niech się pani zastanowi — to mówiąc, Agatha pomachała
jej na pożegnanie i odeszła w stronę samochodu, gdzie czekał na nią James.
— No i po wszystkim - powiedziała mu z radością - wiesz, że ona nie
jest wcale taka zła? Zaprosiłam ją w sobotę na tańce.
James jęknął z niezadowoleniem.
— Nie wiedziałem, że się wybieramy.
— No pewnie, że tak. Czym byłaby wiejska zabawa bez nas?
Na sobotnie tańce Agatha założyła wieczorową bluzkę z szyfonu oraz
czarną spódnicę z jedwabiu. Wolałaby co prawda żyć w czasach, gdy nawet
na wiejską zabawę noszono prawdziwe wieczorowe stroje, ponieważ ele-
TLR
gancka suknia robi wrażenie. Szybko pożałowała pomysłu zaproszenia na
tańce pani Hardy. We wsi nie było nikogo, na kim James mógłby zawiesić
oko. A James oko miał, czego dowodem było jego zainteresowanie Helen
Warwick.
Mówiąc „Daj mi czas", na pewno miał na myśli coś, co ma prawo się
wiązać z pewną nadzieją. Może pojadą razem na wakacje na północ Cypru.
Niekoniecznie na miesiąc miodowy. Siadła przy toaletce, a dłoń ze szminką
znieruchomiała jej w pół drogi do ust. Zobaczyła ich razem, rozmawiają-
cych i spacerujących po plaży.
Następnie wzruszyła ramionami i, pochylając się do lustra, ostrożnie
się umalowała szminką. James w jej marzeniach zawsze mówił tak pięknie i
za każdym dokładnie to, co chciała usłyszeć. Prawdziwy James pewnie
mówiłby o książkach lub polityce. Wstała. Spódnica zwisała jej luźno na
biodrach. Nie zawdzięczała tego wcale krótkiemu pobytowi w sanatorium.
Był to raczej skutek mieszkania z Jamesem i jedzenia starannie przez niego
przygotowanych posiłków: bez smażenia na głębokim oleju, bez puddin-
gów. Nie podjadała między posiłkami, gdyż nadal czuła się w domu Jamesa
obco i uważała, że za każdym razem powinna go o wszystko prosić. Dlatego
łatwiej jej było między jednym a drugim posiłkiem nic nie jeść, niż zwrócić
się o coś z prośbą i ryzykować, że wyjdzie na żarłoka. Twarz jej wyszczu-
plała, a cera zrobiła się czysta. „Mogłabym uchodzić za czterdziestkę...
może" — pomyślała sobie Agatha.
Gdy już, zabrawszy z domu panią Hardy, szli w stronę wiejskiej świe-
tlicy, Agatha obserwowała sąsiadkę kątem oka i pomyślała, że ta mogłaby
się chociaż lepiej ubrać. Pani Hardy miała na sobie trochę zmiętoszoną
zieloną spódnicę z tweedu oraz czarną koszulę, na to płaszcz przeciw-
deszczowy.
TLR
—To chyba nie najlepszy pomysł — powiedziała pani Hardy. — Nie
lubię tańczyć.
—Niech pani chociaż zostanie i coś wypije - zachęcała ją Agatha. - A
potem, jeśli nie będzie się pani podobało, może pani iść do domu.
Z sali dobywało się światło i przybywający już z ulicy usłyszeli wesołe
umpa-umpa grane przez wiejską kapelę.
—Dziś będą tańce w starym stylu, nie dyskoteka - zauważyła Agatha.
— Żadnego heavy metalu.
—Czyli tańce irlandzkie i oberki, coś takiego?
—Tak.
—No, to potrafię - powiedziała pani Hardy. - Nie wiedziałam, że
jeszcze się urządza takie tańce. Myślałam, że teraz ludzie tylko łykają ec-
stasy i rzucają się po sali jak wariaci.
Płaszcze zostawili w tymczasowej szatni, którą obsługiwała stara pani
Boggle.
—Po pięćdziesiąt pensów od każdego — powiedziała pani Boggle. — I
niech sobie państwo sami powieszą.
—Nigdy wcześniej nie płaciłam za szatnię w wiejskiej świetlicy... —
odezwała się podejrzliwie Agatha.
—Chyba pani nie myśli, że będę to robiła za darmo! - marudziła pani
Boggle.
James zapłacił, a potem otworzył towarzyszkom drzwi do sali.
— Następnym tańcem będzie kanadyjski - ogłosił konferansjer, pastor
TLR
Alf Bloxby.
James zwrócił się do pani Hardy:
— Chce pani spróbować?
— Nie wiem...
— No, dalej - powiedziała Agatha, chcąc być tego wieczoru miła i
myśląc o tym, że już wkrótce wprowadzi się z powrotem do swego dawnego
domu.
James i pani Hardy weszli na parkiet. Agatha przeszła do bufetu, ob-
sługiwanego przez Johna Fletchera, którego pubem we wsi zajęła się na ten
czas jego żona z synem.
— Dżin z tonikiem, John - poprosiła Agatha.
— I słusznie. A jak idzie śledztwo? Złapano kogoś? Agatha pokręciła
głową.
— Dziwne, nie? I to zabójstwo tamtej biednej kobiety w kinie... Co
ciekawe, policja wcale nie twierdzi, że te dwa zabójstwa mają ze sobą coś
wspólnego.
— Od kiedy?
— Nie wiem. Fred Griggs niedawno mi mówił. Barman odwrócił się,
by obsłużyć kogoś innego. Agatha zobaczyła, że znalazła się przy niej pani
Bloxby.
— Pani Hardy chyba wyszła już ze skorupy - zauważyła pastorowa.
Agatha odwróciła się i spojrzała w stronę parkietu. Pani Hardy tańczyła
z niespodziewaną gracją. Śmiała się z czegoś, co mówił James.
TLR
— I, jeśli się nie mylę, w jej oczach widzę zalotne spojrzenie — po-
wiedziała pani Bloxby, ale zaraz dodała:
— Nie, żeby mogłaby być jakąś konkurencją. Wyglądasz ostatnio na
bardzo zdrową i zadbaną.
— To pewnie przez stołowanie się u Jamesa - odrzekła Agatha. - Za-
braliśmy ze sobą panią Hardy, by ją rozweselić. Teraz tylko mam nadzieję,
że nie rozweseli się za bardzo, bo wtedy gotowa zostać.
— Ale chatę odzyskasz?
— Tak, wszystko już podpisane i uzgodnione.
— No to wtedy nic już na to nie poradzi.
— Oby James nie wciągnął się zanadto w rolę dobrego Samarytanina -
powiedziała Agatha - jeśli poprosi ją o następny taniec, zabiję ją... Ojej, jak
łatwo się człowiekowi coś takiego wyrywa. Chyba już się nie dowiemy, kto
zabił Jimmy'ego.
— Siądźmy tam sobie w kącie. Tam nie ma takiego hałasu, będziesz
mogła mi o wszystkim opowiedzieć — powiedziała pani Bloxby.
Agatha zawahała się. Taniec się skończył. Ale James o następny taniec
prosił pannę Simms.
— Dobrze - zgodziła się Agatha. Przeniosły drinki do kącika, gdzie
stało kilka krzeseł.
— Pewnie już pani o tym wie — zaczęła Agatha
— Jimmy, a może i tamta Gore-Appleton, która prowadziła udawaną
organizację charytatywną, przebywali w sanatorium, tam dowiadywali się,
czego się dało, a potem kilkoro gości zastraszali ujawnieniem szczegółów z
TLR
ich życia. Sądzę, iż zabiło go któreś z ówczesnych kuracjuszy - rzekła
Agatha, po czym opisała przebieg swojego śledztwa.
Pani Bloxby wysłuchała do końca, a potem rzekła:
—Ja bym raczej sądziła, że najoczywistszym podejrzanym będzie sama
pani Gore-Appleton.
— Ale byli wspólnikami!
—Owszem. Ale Jimmy wrócił do picia i znów znalazł się na dnie. Ale
też zdołał wydobyć się z rynsztoka na wystarczająco długo, by zjawić się
czysty i ubrany na waszym ślubie. Powiedzmy więc, że miał wcześniej taki
etap, gdy był w miarę trzeźwy i potrzebował pieniędzy. Więc czemu by nie
odszukać swej dawnej opiekunki? I teraz pomyśl. Powiedzmy, że ona nie
chciała mieć z nim nic wspólnego. Jej cudownie wyleczony alkoholik wcale
nie jest wyleczony. Stara się więc go spławić. Ale Jimmy jest doświadczony
w szantażach i, będąc z nią kiedyś blisko, na pewno niejedno wie o jej
oszustwie z fundacją charytatywną. Wie, że policja jej poszukuje. Może
więc powiedział jej: „Płać albo powiem im, gdzie jesteś"? Chwileczkę.
Mogło to nastąpić zaraz zanim się tu zjawił. Powiedział, że będzie w Car-
sely. Ona go śledzi, czeka na odpowiedni moment, a jaki moment będzie
bardziej odpowiedni niż ten, gdy facet jest kompletnie zalany i właśnie
pokłócił się z małżonką?
Agatha spojrzała na nią z otwartymi ustami, a potem powiedziała:
— To wszystko jest takie proste, że może i miało miejsce. Ale przecież
policja może znaleźć tę kobietę. Dysponują przecież odpowiednimi środ-
kami.
Mogła zmienić nazwisko.
TLR
— Rzeczywiście. Ciekawe, czy sprawdzili to w urzędzie stanu cywil-
nego. Cholera, na pewno. To kryminalistka, Agatho. Mogła sobie wyrobić
fałszywe dokumenty. Czy poza nią trafiłaś w toku śledztwa na kogoś, kto
mógł być mordercą lub morderczynią?
—Każde z nich. Odciski męskich butów koło ciała to mogła być
zmyłka. Mam przeczucie, że to mogła być kobieta. Ta sekretarka, Helen
Warwick. Nie ufam jej za grosz.
—Żeby udusić mężczyznę, potrzeba nie lada siły.
—Pani Comfort mówiła mi coś dziwnego o pani Gore-Appleton. Po-
wiedziała, że ona wyglądała jak mężczyzna.
—To może była mężczyzną, który tylko udawał kobietę?
—Chyba wszystko jest możliwe.
—Tu jesteś — odezwał się James - zatańczymy, Agatho?
—Usiądź na chwilę - powiedziała Agatha. - Pani Bloxby ma kilka
pomysłów.
Niemniej pani Bloxby nawet nie skończyła o nich opowiadać, gdy jej
mąż ogłosił, że teraz „panie proszą panów", i ku przerażeniu Agathy po-
deszła do nich pani Hardy, klepnęła Jamesa w ramię i odmaszerowała z nim
niczym żandarm aresztujący dezertera.
—Już wolę, żeby ona wróciła do tej swojej skorupy - bąknęła pod no-
sem Agatha. Znowu czuła się jak panna podpierająca ściany. Zaraz jednak
przypomniała sobie, że teraz panie proszą panów, więc na parkiet zaprosiła
jednego z rolników.
Pani Bloxby obserwowała ją i doszła do wniosku, że Agatha jest ko-
TLR
bietą niebrzydką. Wprawdzie miała zbyt małe oczy, a jej figura, choć nieco
szczuplejsza, nadal była nieco przysadzista, niemniej miała świetne nogi, a
jej brązowe włosy lśniły zdrowiem.
Agatha zdążyła już zapomnieć o morderstwie i postanowiła korzystać z
wieczoru. James poprosił ją o następny taniec, a później przemieścili się do
baru, napić się w towarzystwie. Pani Hardy przetańczyła całą zabawę. Jej
twarz była rumiana, a oczy błyszczały.
—Kto by pomyślał, że taka wredna, stara flądra może okazać się cał-
kiem miła, rozumiesz, co mam na myśli - powiedziała Agatha.
Jak zwykle bal zakończył się o północy. Wszyscy życzyli sobie dobrej
nocy, a Agatha zauważyła, że stara pani Boggle po zebraniu od wszystkich
gości pieniędzy za szatnię, ulotniła się, zostawiając płaszcze bez opieki.
Rozeszli się do domów. Pani Hardy szła trzymana pod ramię przez
Jamesa, co rozeźliło Agathę, i nie przestawała chwalić, jaki to był piękny
wieczór. Właśnie skręcali w ulicę Lilakową, gdy z czarnych krzewów wy-
łoniła się ciemna postać.
W słabym świetle księżyca z przerażeniem dostrzegli, że naprzeciw
nich stanął mężczyzna, zamaskowany i z pistoletem w dłoni.
—To jest ostrzeżenie — wycedził przez zęby. — Odczepcie się. A tak,
żebyście wiedzieli, że nie żartuję...
Obniżył pistolet, celując gdzieś w nogi Agathy.
Ułamek sekundy stali sparaliżowani lękiem, ale po chwili stopa pani
Hardy wystrzeliła jak na pokazach karate, szybkim kopniakiem wytrącając
TLR
mężczyźnie pistolet z dłoni. Ten odwrócił się i zaczął uciekać. Pani Hardy
zerwała się, by go gonić, ale potknęła się i wywaliła na twarz, pod nogi
Jamesa. James potknął się o nią i rozłożył na ulicy.
Agatha odzyskawszy głos, zaczęła wrzeszczeć o pomoc.
Po raz kolejny zostali przesłuchani przez policję. Agatha, blada i roz-
trzęsiona, czuła się jeszcze bardziej podminowana, ponieważ pistolet okazał
się atrapą. Pani Hardy powiedziano, że zachowała się dzielnie, ale nieroz-
tropnie. Wszak to mógł być prawdziwy pistolet.
—Gdzie się pani nauczyła tak kopać? - zapytał Bill Wong.
Pani Hardy zaśmiała się.
—Oglądałam te wszystkie filmy kung-fu w telewizji. Pewnie to, co
zrobiłam, nie było za mądre... A że udało mi się wytrącić mu pistolet z ręki,
było tylko szczęśliwym trafem.
—Proszę pamiętać — upomniał ją Bill — że gdyby to był prawdziwy i
naładowany pistolet, mógł w tym momencie wypalić.
—No, ja myślę, że zachowała się bardzo dzielnie - odezwała się Aga-
tha, ściskając w ręku filiżankę gorącej, słodzonej herbaty.
Gdy ponownie przesłuchiwano Jamesa i panią Hardy, o to, jak brzmiał
głos mężczyzny, jakiego był wzrostu i w co ubrany, Agatha zaczęła myśleć
o Helen Warwick. Odwiedzili Helen, potem podpalono dom Jamesa i teraz
jeszcze to.
To wszystko musiało być jakoś powiązane.
Ale kiedy przesłuchujący ich policjanci wyszli, by wraz z resztą sił
policyjnych przeczesywać teren - a były tam jednostki uzbrojone, psy po-
TLR
licyjne i śmigłowce - i gdy pani Hardy poszła już do domu, Agatha zwie-
rzyła się Jamesowi ze swoich podejrzeń co do Helen Warwick. On tylko
wzruszył ramionami i odparł:
— To niedorzeczne.
— Wcale nie! - krzyknęła Agatha.
— Wystraszyłaś się - starał się ją uspokoić James. - Ja jutro muszę
pojechać do Londynu odwiedzić starego znajomego. A ty może poleżysz
sobie w łóżku? Nie, nie mów nic więcej. Nie jesteś w stanie trzeźwo myśleć.
Agatha obudziła się o dziewiątej. Zauważyła, że w domu nikogo nie
ma, a przed domem brakuje samochodu Jamesa. W tym momencie się
rozgniewała. Cholera, będzie musiała sama pojechać do Londynu i spytać
Roya Silvera, czy nie dowiedział się od detektywki czegoś więcej.
Zadzwonił dzwonek do drzwi. Pobiegła otworzyć, w nadziei, iż wrócił
James. Ale na progu stała pastorowa.
— O, zapraszam. Właśnie miałam zbierać się do Londynu.
— Nie powinnaś nieco odpocząć?
— Złapali kogoś? - spytała Agatha przez ramię, gdy prowadziła panią
Bloxby do kuchni.
— Nikogo. Ciągle szukają. Lasy na wzgórzach za wsią roją się od
mężczyzn i psów. Czy ten ktoś nosił rękawiczki?
— Pewnie tak. Dlaczego?
— Odciski palców.
Agatha wzięła dzbanek z ekspresu. Ręka nagle jej zadrżała. Wypuściła
TLR
dzbanek, który się nie rozbił, ale przetoczył po podłodze, zaś kawa się
wylała, ochlapując szafki. Agatha usiadła i się rozpłakała.
— Ojej - powiedziała pani Bloxby, prowadząc ją do stołu. - Usiądź tu, a
ja posprzątam ten bałagan.
— J-James to taki-taki pedant - łkała Agatha. - Na pewno się wścieknie.
— Jak skończę — odpowiedziała jej pastorowa, zdejmując płaszcz. -
To nawet nie zauważy.
Otworzywszy szafkę pod zlewem, wyjęła stamtąd środki czyszczące i
ścierkę do podłogi. Gdy Agatha, załamana, wydmuchiwała nos w chus-
teczkę, pani Bloxby spokojnie i sprawnie pracowała. Następnie nastawiła
czajnik, mówiąc:
— Myślę, że lepiej zrobi ci herbata. Masz już wystarczająco stargane
nerwy. Dziwi mnie, że nie ma Jamesa. Wyjechał?
— Powiedział, że musi odwiedzić znajomego - to mówiąc Agatha,
która zdołała na chwilę wziąć się w garść, teraz znowu czuła, że zbiera jej
się na łzy. - Ale myślę, że nie ma zamiaru odwiedzać żadnego znajomego.
Myślę, że pojechał do tej morderczyni Helen Warwick.
— Zaparzę nam herbaty, a potem mi o tym opowiedz.
Kiedy już obie siedziały przy stole, Agatha opisała całą wizytę u Helen
Warwick i to, jak po owej wizycie ktoś zamierzał spalić ich żywcem, a te-
raz, w nocy, zamaskowany mężczyzna mógł Agathę postrzelić w nogę,
gdyby nie pani Hardy, która kopniakiem wytrąciła mu pistolet z ręki.
—O tej nocy słyszałam. Pani Hardy zachowała się bardzo dzielnie. Ale
TLR
widzisz chyba sama, Agatho, że to nagroda za twój chrześcijański uczynek
względem pani Hardy, którą zabrałaś na tańce. Zawsze umacnia moją wiarę
w ludzką dobroć to, iż nawet drobne dobre uczynki zostają nagrodzone.
Agatha zdołała uśmiechnąć się przez łzy.
—Z państwem Boggle to nie działa - rzekła.
—A, oni, cóż... Zawsze jest jakiś wyjątek, ale zainteresowanie Jamesa
Helen Warwick na pewno ma po prostu związek ze sprawą.
— James nie ma gustu do kobiet - powiedziała posępnie Agatha. —
Pamięta pani Mary Fortune? - Mary Fortune, rozwódka, która padła ofiarą
zabójstwa, na krótko przed śmiercią miała krótki romans z Jamesem.
— Wtedy cię nie było - zwróciła jej uwagę pani Bloxby. - Czy pojawili
się dziennikarze, o coś pytali?
— Po tej próbie postrzału? Nie. Myślę, że policjanci wolą, żeby
dziennikarze nie wchodzili im w paradę i dlatego na razie nie rozdmuchali
sprawy. Także mieszkańcy naszej wsi mają chyba już dość prasy, więc nikt
nie zamierza dzwonić do gazety. Pojadę do Londynu i sprawdzę, czy Roy
Silver czegoś się dowiedział. Coś mi chodzi po głowie. Może zostanę tam
na noc. Lepiej zostawię Jamesowi kartkę.
—A nie lepiej, żebyś została tutaj? Policja na pewno po ciebie wróci.
— Niech rozmawiają z Hardy. Tak czy inaczej, potrzebuję zmiany
otoczenia.
—Naprawdę sądzę, że powinnaś uważać, Agatho. Wydaje się, że ktoś
obawia się bardziej twojego śledztwa niż policji.
TLR
—Zaczynam dochodzić do wniosku, że ten ktoś zwariował. Niech pani
posłucha, wczoraj z pistoletem straszył nas mężczyzna. Pani Comfort po-
wiedziała coś o tym, że pani Gore-Appleton przypomina mężczyznę. Może
nigdy nie było żadnej pani Gore-Appleton. Może był za to pan Go-
re-Appleton. Może jakiś mężczyzna udawał kobietę podczas oszukańczej
działalności owej fundacji.
— Nadal sądzę, że powinnaś zostać tu i odpocząć, Agatho.
— Nie, jadę. Jak tylko wyjadę ze wsi, poczuję się lepiej.
Ale zostawić kartkę Jamesowi Agatha zapomniała.
* * *
Gdy tylko dojechała do Londynu, pierwsze kroki skierowała do Ken-
sington, przy Gloucester Road. Musiała się upewnić, że James rzeczywiście
pojechał odwiedzić znajomego i że tym znajomym nie była Helen Warwick.
Jadąc wzdłuż Gloucester Road w kierunku jej bloku, obserwowała samo-
chody na parkingu. W Kensington zawsze były trudności ze znalezieniem
miejsca do parkowania. Może zaparkował gdzieś dalej na Cromwell Gar-
dens albo na Emperors Gate, albo gdzieś, gdzie ona nie zobaczy. Ale wtem:
oto był, przy parkomacie, o kilka metrów od domu Helen. I ostatni gwóźdź
do trumny Agathy: oto wychodzili z bloku: James z Helen, śmiejąc się i
rozmawiając niczym para starych przyjaciół. W tym momencie samochód
wlekący się za Agathą osiem kilometrów na godzinę, zatrąbił niecierpliwie.
Agatha przyspieszyła. Kusiło ją, by zawrócić, podjechać do nich i z okna
samochodu obrzucić Jamesa wyzwiskami.
Zamiast tego jednak pojechała dalej wzdłuż Pałace Gate, skręciła w
lewo przy Kensington Gardens, a następnie skierowała się do City.
TLR
Roy siedział w swoim gabinecie. Na widok posępnego oblicza Agathy
wsunął się głębiej pod biurko.
—Co u ciebie, kochanieńka?
Agatha opowiedziała mu o pożarze, próbie postrzelenia oraz o śledz-
twie. Roy wyglądał na uspokojonego tym, iż przyczyną złej miny Agathy są
wszystkie opisane zdarzenia, a nie on.
— Może to jednak ta Hardy - powiedział, gdy skończyła mówić. -
Pojawiła się znikąd, żeby zamieszkać w Carsely. A co, jeśli Gore-Appleton
to tak naprawdę ona? Przecież zdarzają się zbiegi okoliczności. Na wzgórza
Cotswold przeprowadza się wiele osób. Niektórzy lądują po sąsiedzku z
kimś, kogo unikali przez całe życie. Może więc było tak: baba kupuje twój
dom. Zaciekawia ją, że nazywasz się Raisin i że prawdopodobnie jesteś
żoną Jimmy'ego. To w końcu nie takie powszechne nazwisko. Wie, że je-
steście z Jamesem zaręczeni, ale podejrzewa, iż jesteś rozwiedziona. Może
nawet Jimmy nic jej o tobie nie mówił. Potem, w toku swej pijackiej włó-
częgi, wpada na nią, poznaje w niej starą znajomą i próbuje przykręcić jej
śrubę. Ona go zabija. Następnie idzie do kina w Mircesterze i tam, w owym
kinie, dostrzega pannę Purvey, a co gorsza, panna Purvey dostrzega ją, więc
pannę Purvey trzeba uciszyć...
— Teraz boi się nie na żarty — ciągnął dalej Roy. - W panice stara się
podpalić ciebie i Jamesa, by was zabić, ale jakiś sąsiad zaczyna krzyczeć:
„Pożar". Ona widzi światło u was na górze, słyszy, jak krzyczysz: „James!"
czy coś takiego, i stwierdza, że was jednak nie zabije i że musi pobiegać z
wiadrami ziemi, żeby jej nie podejrzewano. Potem obmyśla plan, by zmylić
trop. Zatrudnia aktora albo jakiegoś zbója, by udał napad i cię wystraszył,
po to by sama mogła wyjść na bohaterkę, a taką kto by podejrzewał?
TLR
— To bardzo sprytne, Royu, i chciałabym móc przytaknąć, ale prawda
jest taka, że z Jamesem weszliśmy jej do chaty, bo mam jeszcze klucze,
przejrzeliśmy jej papiery i okazało się, że ona jest właśnie tym, za kogo się
podaje.
— Cholera.
— Zdaje się, że twoja detektywka ma kontakty z wykolejeńcami, któ-
rych to kontaktów brakuje policji.
— Kłopot w tym, że Iris jest obecnie bardzo zajęta. Ma za dużo pracy.
Zajmuje się przynajmniej kilkoma sprawami bitych żon.
- —Spróbuj ją załatwić. Zapłacę — to mówiąc, Agatha podeszła do
okna i bezrefleksyjnie wgapiła się w widok kramu wież i dachów londyń-
skiego City.
Następnie się odwróciła.
—Wiem. Sami pojedziemy sprawdzić, czego dałoby się dowiedzieć.
—My pojedziemy? Przecież ja tu pracuję, pamiętasz 6 tym?
Otworzyły się drzwi i wychynęła zza nich głowa Bunty, byłej sekre-
tarki Agathy.
—O, dzień dobry, pani R. Roy, pan Wilson chce się z tobą widzieć.
—Poczekam - powiedziała Agatha.
Roy odszedł, prostując swój jaskrawy krawat i zastanawiając się, czy
nie jest zanadto krzykliwy jak na krawat ambitnego młodego człowieka
pnącego się na szczeble kierownicze.
TLR
Pan Wilson zmierzył Roya wzrokiem, a potem rzekł:
—Masz tu tę Raisin.
—Tylko wpadła pogadać.
—Ona nigdy nie wpada pogadać. Czego chce? Skręcić ci kark za to, co
jej zrobiłeś?
—Nie. Chce, żebym jej pomógł. Oszalała. Chce, żebym z nią wmieszał
się w środowisko wykolejeńców i dowiedział się więcej o życiorysie jej
męża.
—No to zrób to.
—Słucham?
—Powiedziałem: zrób to. Agatha Raisin może i jest najbardziej
wredną, najbardziej nieprzyjemną babą, z jaką miałem do czynienia, ale
jest najlepsza w branży PR i chcę ją mieć u siebie. Masz być dla niej miły.
Masz zwracać jej uwagę, że od czasu, gdy odeszła na emeryturę, w swoim
życiu tam na wsi doświadcza wyłącznie stresu i zbrodni. Napomknij, że u
mnie można dobrze zarobić. Niech zaciągnie u ciebie dług wdzięczności.
—Ale dzisiaj miałem się spotkać z prezesem konsorcjum mydlanego.
—Zajmie się tym Patterson. Rusz się i nie przestawaj słodzić tej starej
babie.
Roy podreptał smętnie z powrotem do swego gabinetu. Owo konsor-
cjum było ważnym klientem i na pewno Patterson z chęcią położy na nim
łapy. Życie jest niesprawiedliwe.
Otworzył drzwi gabinetu, przyklejając sobie do twarzy szeroki
uśmiech.
TLR
— Wiesz co? Mam dziś luz w robocie, więc możemy iść.
Agatha przyjrzała mu się podejrzliwie.
—Co takiego chciał od ciebie Wilson? Czy on przypadkiem znowu nie
chce mnie na liście płac?
— Nie, nie - Roy wiedział, że gdyby przyznał się Agacie, że pomaga jej
tylko z tego powodu, to już na zawsze straciłby z nią kontakt.
—Dobra, teraz dorwiemy jakieś stare ciuchy i się przebierzemy.
— Po co?
— O nic się nie martw. Ja znajdę odpowiednie rzeczy. Widzimy się tu
za godzinę.
Za jakiś czas dwoje obdartusów stało pod biurowcem Pedmana na
handlowej ulicy Cheapside, usiłując złapać taksówkę. Agatha była wcze-
śniej w sklepie dobroczynnym Oxfam, gdzie kupiła ubrania, które mieli
teraz na sobie. Roy odziany był w dżinsy, które Agatha rozcięła mu na ko-
lanach, a także w dżinsową koszulę i starą sportową marynarkę. Agatha
nosiła długą spódnicę w kwiaty oraz dwa zapinane swetry, a pod nimi
bluzkę, i dzierżyła różne plastikowe torby. Od obojga zalatywało denatu-
ratem, którym Agatha skropiła uprzednio ich stroje. Specjalnie ubrudzili
sobie też twarze.
— Nic z tego - powiedział Roy, gdy trzecia już taksówka minęła ich,
nie zatrzymując się. Agatha wróciła do biurowca i podeszła do portiera.
— Czego? - zapytał opryskliwie.
— To ja, Agatha Raisin — odparsknęła mu Agatha. — Idź zawołać mi
TLR
taksówkę.
Portier, który nie cierpiał Agathy, spojrzał na nią, a usta rozszerzył w
uśmiechu. A więc na starego babsztyla przyszły ciężkie czasy. Niech sama
sobie woła tę cholerną taksówkę.
— Spływaj - odparł. - Nie chcemy tu takich, jak ty.
Agatha już otworzyła usta, by zrugać go, na czym świat stoi, ale oto zza
pleców portiera odezwał się cichy głos:
— Jock, załatw pani Raisin taksówkę i to na jednej nodze.
Był to pan Wilson.
— Jedzie pani na bal przebierańców, pani Raisin?
— Właśnie.
Jock wybiegł na ulicę i zatrzymał taksówkę, po czym z odwróconą od
Agathy i Roya twarzą, otworzył im drzwi pojazdu. Agatha wcisnęła mu coś
w dłoń. Uchylił kapelusza. Taksówka odjechała. Jock otworzył dłoń. Pens!
Cisnął drobną monetą do rynsztoka i sadząc ciężkie kroki wrócił do środka.
— Nie wzięłaś torebki? — zapytał Roy.
— Nie, zostawiłam ją u twojej sekretarki, w biurku. Ty pewnie zosta-
wiłeś portfel?
— Tak, ale kto zapłaci za taksówkę?
—Ty!
— Ale ja zostawiłem wszystkie swoje pieniądze!
— Ja też. To znaczy, mam funta w drobnych, ale to nie wystarczy na
taryfę do Waterloo.
TLR
— To co zrobimy? — jęknął niezadowolony Roy. - Ze wszystkich
durnych...
— Miejmy tylko nadzieję, że to nie taka taryfa, w której kierowca
zamyka centralnie drzwi — rzekła Agatha, gdy taksówka zwalniała przed
czerwonymi światłami.
— Teraz! — powiedziała Agatha.
Otworzyła silnie drzwi i wyskoczyła na ulicę, a za nią Roy. Z taksówki
dobiegły ich krzyki oburzenia ze strony taksówkarza.
— Jeszcze potrafisz biegać - wysapał Roy, kiedy się wreszcie zatrzy-
mali. Agatha złapała się za bok.
— Złapałam kolkę. Naprawdę muszę zadbać o kondycję.
Ruszyli pieszo, ziejąc na wszystkie strony odorem denaturatu.
—Chodź, wyżebrzemy jakąś forsę - powiedziała Agatha, zatrzymując
się na środku mostu London Bridge.
—Nasz wygląd nie zachęca do datków. Przydałby się jakiś pies albo
dziecko.
—Nie mamy. Nie potrafisz śpiewać albo co?
—W hałasie z ulicy nikt nie usłyszy ani nutki. Skuteczny żebrak musi
wzbudzać albo litość, albo strach.
—Dobra - to mówiąc, Agatha zatrzymała się na wprost jakiegoś biz-
nesmena i wyciągnęła rękę.
—Pieniądze na jedzenie - powiedziała - bo jak nie, to...
Zatrzymał się i zmierzył ją wzrokiem.
TLR
—Jak nie, to co?
—Jak nie, to walnę pana butelką.
—Spadaj albo wezwę policję, szmaciaro. To przez takie obiboki jak wy
ten kraj schodzi na dno. Jesteś za stara, żeby pracować, ale powinnaś wysłać
do roboty syna, niech cię utrzymuje.
Roy zachichotał złośliwie.
Biznesmen zaś zwrócił się do przechodniów.
—Ludzie, widzicie? Oni wymuszają pieniądze groźbą.
—Chodź, proszę - jęknął Roy, który zaczynał już się poważnie bać,
gdyż na moście gromadził się tłumek.
—Policja! - zawołała jakaś kobieta. — Policja! Wzięli nogi za pas i
znów zaczęli biec, tupiąc po moście, aż tłum przestał ich gonić.
—Jak już tyle biegamy, ptasi móżdżku — sarkała Agatha — to mo-
glibyśmy pobiec do biura i wziąć pieniądze.
— Już niedaleko - rzekł Roy — miejmy to już z głowy.
Zapadał zmierzch. W uszach bębnił im hałas samochodów wlokących
się ku dzielnicom mieszkaniowym. Agatha pomyślała o Jamesie i zasta-
nawiała się, co też on teraz porabia.
James czuł się winny. Zabrał dziś Helen Warwick na obiad, a potem dał
się do niej zaprosić na kawę. Tłumaczyła, że ma dziś dzień wolny. Gdy nie
było posiedzeń, nie miała wiele do roboty.
Może dlatego, że nie miała Jamesowi za wiele do powiedzenia poza
tym, co już mówiła wcześniej, a może dlatego, że nie wydała mu się aż tak
TLR
czarująca jak przy pierwszym spotkaniu, James zdał sobie sprawę, że jego
wizyta była raczej podyktowana chęcią niepozwolenia Agacie na dominację
nad jego życiem, aniżeli jakimkolwiek rzeczywistym zainteresowaniem
osobą Helen. Ona z kolei bardzo umiejętnie wyciągała z niego informacje, a
najbardziej interesowała się chyba jego saldem bankowym. Nie padło ani
jedno bezpośrednie czy wulgarne pytanie. Rozmawiali o giełdzie, o tym,
czy ruszał go spadek akcji Lloyda i Baringsa i tym podobne. A rzekomi
wspólni znajomi zaczęli się Jamesowi wydawać po prostu osobami, które
ona widywała na przyjęciach i w swojej pracy, ale tak naprawdę nie znała.
—Czy mogę stąd zatelefonować? - spytał wreszcie. — A potem już
pójdę.
— Proszę.
Wybrał numer do siebie do domu i przeczekał parę sygnałów.
— Nikt nie odbiera - powiedział.
—Próbowałeś dodzwonić się do pani Raisin?
—Tak.
— E, ona jest w mieście.
—Skąd to wiesz?
— Widziałam, jak przejeżdżała, kiedy wychodziliśmy na obiad.
— To dlaczego nic nie powiedziałaś?
—Miałam zamiar, ale opowiadałeś o czymś, a potem jakoś wyleciało
mi z głowy.
Teraz James poczuł się, jak niewierny mąż, którego przyłapano na
TLR
małżeńskiej zdradzie. Wściekł się, bo był pewien, że Agatha przyjechała do
miasta z jednego tylko powodu: aby go śledzić.
— To ja już pójdę. Dzięki za kawę.
—Oj, zostań - powiedziała mu Helen. — Nie mam żadnych planów na
wieczór.
—Ale ja mam.
Wstała i podeszła do niego. Odsunął się tak, że za sobą miał już tylko
kanapę. Uniosła ręce, by położyć mu je na szyi, a na jej twarzy z wolna
malował się zalotny uśmiech. James wykonał głową unik, wszedł nogami
na kanapę i przez oparcie przelazł na drugą stronę, po czym jego długie nogi
poniosły go prosto do drzwi.
—Żegnam — rzekł, otworzywszy drzwi, i zbiegł po schodach.
—Głupie cielę — powiedział na głos, ale miał na myśli siebie, a nie
Agathę Raisin.
Agatha zapobiegliwie kupiła wcześniej dwie butelki taniego, słodkiego
wina Irlandzkie Kwiecie. Było to wino z rodzaju tych, których butelki
wieńczyły zakrętki, a nie korki. Z Royem trafili na grupkę włóczęgów
kręcących się w okolicy, w której przebywał kiedyś Jimmy Raisin. Było to
mieszane towarzystwo, ale składało się w większym stopniu z pijaków niż z
narkomanów, albowiem narkomani byli młodsi i trzymali się lepszych
miejsc. Dominowała rasa celtycka: Szkoci i Irlandczycy, co u Agathy zro-
dziło refleksję, czy aby nie ma trochę prawdy w tezie, iż im bardziej na
północ, tym więcej pijaństwa.
Nikt nie chciał ich znać, dopóki Agatha nie wyszperała z jednej z pla-
stikowych toreb butelki taniego wina.
TLR
Pozostali zgromadzili się wokół nich. Roy puścił butelkę w obieg. Za
chwilę już była pusta. Wyszedł do przodu jakiś starszy mężczyzna. Miał ze
sobą dwie butelki cydru, którym się z nimi podzielił. Mówił uczonym gło-
sem i przedstawiał się jako były wykładowca. Wkrótce wszyscy zaczęli
rozmawiać i Agatha z Royem dowiedzieli się, że znaleźli się w kręgu pi-
lotów odrzutowców, znanych piłkarzy, neurochirurgów i przedsiębiorców.
—To jak z tymi, którzy wierzą w poprzednie wcielenia - bąknęła nie-
dosłyszalnie dla innych Agatha — zawsze mówią, że byli Napoleonem,
Kleopatrą czy kimś takim.
— Ale ci wierzą w to, co mówią - odrzekł jej do ucha Roy. - Tyle razy
powtarzali te same kłamstwa, że teraz sami są przekonani, że to prawda.
Agatha odezwała się na głos.
— Mieliśmy tu kiedyś koleżkę - powiedziała - nazywał się Jimmy
Raisin.
Mężczyzna o uczonym głosie, który miał na imię Charles, rzekł:
— Ktoś tu mówił, że go zabito. Krzyż na drogę temu parszywemu
obdartusowi.
„Pewnie usłyszeli o tym tylko z plotek" — pomyślała Agatha. Mało
któremu z nich zdarza się przeczytać gazetę.
— Co z jego rzeczami? — spytał Roy.
— Glyny wzięli - odrzekła chuda kobieta o ptasiej twarzy i błyszczą-
cych oczach jak z rysunku Hogartha*13
— wzięli jego pudło i wszystko. Ale jego torbę z rzeczami ma Lizzie.
— Jakimi rzeczami? — spytał dociekliwie Roy.
TLR
— A kim wy do diabła jesteście? - spytał Charles.
Agatha spojrzała na Roya.
— Powiem wam, kim jestem - powiedział, nieco zniekształcając wy-
mowę. — Jestem ważnym kierownikiem w City. Przychodzę tu wieczorami
wyłącznie dla towarzystwa.
13 Paul Hogarth, właśc. Arthur Paul Hogarth (1917-2001) — angielski rysownik-karykaturzysta i
ilustrator.
Nastąpiło rozluźnienie nastrojów, gdy wszyscy neurochirurdzy, piloci
odrzutowców i przedsiębiorcy stwierdzili, że mają przed sobą swojaka.
— I powiem wam coś jeszcze — Roy pogrzebał w pojemnej kieszeni
swojej kurtki kupionej w sklepie dobroczynnym Oxfam - przed wyjściem
wziąłem z biurka tę oto butelkę szkockiej.
Powiedział wyłącznie prawdę, ale ich przeżarte używkami umysły
uznały go za równego im kłamcę. Szkocka poszła w obieg. Ponieważ
wszyscy poza Agathą i Royem żłopali łapczywie, szkocka niemal natych-
miast ich ścięła.
Agatha dowiedziała się, że kobieta o ptasiej twarzy ma na imię Clara, i
przysiadła się do niej.
— Powiem ci coś - szepnęła.
Clara spojrzała na nią, a jej oczy były jakby zasnute mgłą.
— Byłam żoną Jimmy'ego - powiedziała Agatha.
— No i?
TLR
— Naprawdę. Więc ta torba, którą wzięła Lizzie, należy do mnie.
Gdzie ona jest?
— Będzie dzisiej.
Tak więc Agatha i Roy siedzieli w oczekiwaniu. Przyłączyło się więcej
osób. Doszły kolejne tanie alkohole. Jakiś mężczyzna rozpalił ogień w
starej metalowej beczce. Clara zaczęła coś śpiewać pijackim głosem.
„Takie życie może być nawet kuszące — pomyślała Agatha - o ile nie
jest za zimno. Wystarczy rzucić rzeczywistość, pożegnać się z pracą, z ro-
dziną, z obowiązkami, za dnia żebrać, a nocami zalewać się w trupa. Nie
wiążą człowieka żadne konwenanse, nie liczy zysków i strat, nie przejmuje
się niczym".
Nie zhafssze tak żżyłem — bełkotał po jakimś czasie Charles - kjedyśś
wykłatałem na Okssforzie.
„Może i wykładał - pomyślała Agatha, ujęta nagłym przypływem li-
tości. - Ale jakkolwiek by Charles wtedy żył, na pewno owo życie było
lepsze od siedzenia na dworcu Waterloo i niszczenia sobie resztek mózgu".
Noc się ciągnęła. Ktoś się z kimś pobił. Jakieś kobiety rzewnie płakały
za utraconymi mężczyznami i dziećmi. „Takie życie nie może być kuszące
— pomyślała Agatha. - To raczej przedsmak piekła". Ludzie ruszyli się do
jakiegoś działania dopiero, gdy podjechała „srebrna dama" - furgonetka z
darami: kanapkami i gorącą kawą. Niektórzy próbowali przehandlować
swoje kanapki i kawę za kolejny lyk alkoholu.
Stopniowo rozeszli się do swoich kartonowych pudeł. Ale Lizzie nadal
nie było.
Nad brudnym Londynem budził się świt. Kos siedzący na pobliskim
TLR
dachu zaśpiewał pięknie, jeszcze bardziej podkreślając tym upadek, nędzę i
stracone życie tych, którzy pod nim spali w kartonach.
Agatha wstała na zesztywniałych nogach.
—Mam dość, Royu. Każ swojej detektywce odnaleźć Lizzie i daj jej na
to podwójną gażę. Ja wracam.
—Nie mamy razem chociaż na metro? - zapytał Roy.
Agatha pogrzebała w kieszeni i doliczyła się funta.
—To na metro dla mnie - powiedziała zdecydowanym tonem.
— Musisz się trzymać mnie, kochana, jeśli chcesz wejść do Pedmana
po swoją torebkę i rzeczy. Ja mam klucze do biura.
— Dawaj.
— Nie.
— Czyli każesz mi iść całą drogę z powrotem na piechotę?
— Owszem.
Nie zamieniając ze sobą słowa, zdrętwiali, obolali i wyczerpani tą
długą nocą, z żołądkami strutymi ohydną miksturą, którą pili, ruszyli przed
dworzec Waterloo.
Podszedł do nich jakiś dobrze ubrany mężczyzna w wieczorowym
garniturze. Stanął naprzeciw nich, a gdy się zatrzymali, spojrzał na nich z
mieszanką politowania i obrzydzenia. Pogrzebał w kieszeni, wydobył z niej
portfel i wyciągnął z niego dziesięciofuntowy banknot.
— Na miłość boską — odezwał się do Roya. — Zamów pan matce
porządne śniadanie i nie wydaj pan tego na alkohol.
TLR
— Och, dziękuję panu, dziękuję — odrzekł Roy, chwytając banknot.
— Taksówkę! — wrzasnął i stał się cud: taksówka się przy nim za-
trzymała. Roy wepchnął Agathę do środka, krzyknął: - Cheapside! - i tak-
sówka odjechała.
Mężczyzna w wieczorowym stroju spojrzał za nimi wściekły. „Ostatni
raz zmarnowałem pieniądze, dając je komuś takiemu" - pomyślał.
James również tej nocy nie spał. Najpierw sądził, że Agatha nie wraca z
chęci zemsty, ale później zaczął myśleć, że może coś jej się stało. W końcu
usiadł w fotelu stojącym na wprost okna i wstawał wyglądać, ilekroć
usłyszał jakiś samochód. Jednakże najpierw była to furgonetka mleczarza, a
następnie samochód pani Hardy, która dokądś wyjeżdżała.
Powieki miał coraz cięższe. Dlaczego przynajmniej nie zadzwoniła?
Wreszcie zasnął, a w swoim śnie brał ślub z Helen Warwick. Wiedział
tylko tyle, że sam nie chciał żenić się z Helen, ale jakoś udało jej się go do
tego zmusić. Stał przy ołtarzu w nadziei, iż Agatha Raisin przyjdzie mu na
ratunek, i nagle, słysząc zgrzyt klucza w zamku, otworzył oczy.
Wstał, krzycząc:
—Agatho! Gdzie ty się u diabła podziewałaś?
Agacie nie chciało się przebierać i nadal miała na
sobie strój włóczęgi. James spojrzał na nią. Sprawiała przygnębiające
wrażenie: podkrążone oczy, smród alkoholu i woń denaturatu, którym na
początku całej: maskarady skropiła swoje ciuchy.
—Oj, Agatho - powiedział, patrząc na nią już nie z gniewem, ale z po-
litowaniem - naprawdę zdawało; mi się, że Helen Warwick będzie miała coś
więcej do powiedzenia, coś przydatnego. Ale gdybym wiedziały że tak się
TLR
tym przejmiesz...
Agatha siadła ciężko.
—Próżność mężczyzn nie przestaje mnie zdumiewać. Nie poszłam się
schlać z powodu złamanego serca, drogi Jamesie. Z Royem poprzebiera-
liśmy się i poszliśmy na dworzec Waterloo, gdzie w gronie bezdomnych
śpiących w kartonowych pudłach spędziliśmy tę noc. Dowiedzieliśmy się
czegoś, co może się przydać. Jimmy miał torbę rzeczy, które zabrała kobieta
imieniem Lizzie. Wyślemy z Royem detektywkę, która ma ją wytropić.
Teraz chcę tylko położyć się spać. W drodze tutaj już zasypiałam za kie-
rownicą. Dobrze ci było u Helen?
— Nie - powiedział prosto z mostu James. - Pomyliłem się. Nacią-
gaczka.
Agatha uśmiechnęła się nieznacznie i skierowała się w stronę schodów.
— A te ciuchy spal! — krzyknął za nią James.
TLR
Rozdział VIII
Agacie wydawało się, że nagle, po tej całej przygodzie, wszystko się
uspokoiło. Pani Hardy wybłagała u niej dodatkowy tydzień. Znalazła sobie
mieszkanie w Londynie, ale potrzebowała czasu, aż opróżni się tam dla niej
miejsce. Kurier wreszcie dowiedział się o próbie postrzelenia Agathy i
puścił do druku fragment przeprowadzonego z nią wywiadu. Z początku
była nadzieja, że odezwie się ktoś, kto coś wiedział o pani Gore-Appleton,
ale najwyraźniej nikt nie dysponował wystarczająco istotnymi informa-
cjami. Owszem, parę osób skontaktowało się z policją. Byli to ludzie, któ-
rzy odbywali kiedyś wolontariat w owej fundacji. Jednakże ich zeznania nie
wniosły za wiele do tego, co policja już wiedziała. Osobiście Bill Wong
twierdził, że pani Gore-Appleton osiadła gdzieś za granicą i jest poza ich
zasięgiem.
Pewnego wieczoru zjawił się i rzekł Agacie i Jamesowi złowieszczo, iż
zaczyna się obawiać, że teraz już nigdy jej nie znajdą.
TLR
— O co chodziło Fredowi Griggsowi, gdy mówił, że zabójstwo panny
Purvey nie ma związku ze sprawą?
— W tym kinie zadźgano już kilka osób i mamy sprawcę: jakiegoś
świra z nożem. Mówi, że to on udusił tę Purvey.
— Wierzycie mu?
— Ja nie, ale wszyscy inni bardzo chcą mieć już odhaczone jedno za-
bójstwo. A wy dowiedzieliście się czegoś?
James spojrzał na Agathę, Agatha spojrzała na Jamesa. Agatha wciąż
jeszcze przejęta była kwestią Maddie. Nie wiedziała, że Maddie została
oddelegowana do innych obowiązków. Pomyślała, że gdyby powiedziała
Billowi, że detektywka Roya poszukuje tajemniczej Lizzie, wtedy policja
przejęła by ten trop, a Maddie zebrałaby laury. Na to Agatha nie mogła
pozwolić.
— Nie, niczego - odpowiedziała. - Przeprowadzam się z powrotem do
siebie.
— Kiedy?
— Za niecałe trzy tygodnie. Mogłabym wcześniej, gdyby nie to, że pani
Hardy wybłagała dodatkowy tydzień. Znalazła coś sobie w Londynie.
— Czy artykuł w gazecie nie zachęcił nikogo do udzielenia informacji
o pani Gore-Appleton? - zapytał James.
— Owszem. Odezwały się głównie bogate emerytki, które wspomagały
wolontariat. Niektóre wpłaciły na rzecz fundacji duże sumy, ale inne za-
częły pilnować portfela, gdy tylko zorientowały się, iż pani Gore-Appleton
TLR
odbyła zaledwie kilka pokazowych wizyt u londyńskich bezdomnych,
którym rozdawała odzież i żywnos'ć. Rysopisy się potwierdziły: toporne
rysy, wiek średni, umięśniona, włosy blond.
— Nie było w ich gronie jakiejś jej przyjaciółki?
— Nie, widziały ją tylko w godzinach otwarcia fundacji. Wszystkie
pamiętały Jimmy'ego Raisina. Mówiły, że pani Gore-Appleton była z niego
bardzo dumna. Mówiły, że pokazuje to, ile może dokonać odrobina dobroci
i troski. Dwie z przesłuchanych dam miały wrażenie, że pani Go-
re-Appleton i Jimmy sypiali ze sobą.
— A więc to nie Jimmy ją namówił do złego, skoro już przed pozna-
niem go prowadziła udawaną fundację dobroczynną. Jak jej to uszło pła-
zem? Takie fundacje muszą rejestrować się w Komisji do spraw Instytucji
Charytatywnych.
— Jej była rejestrowana tylko jako stowarzyszenie. Nie szukała
ochotników przez ogłoszenia, agitowała zwyczajnie w kościołach. Zu-
chwałe oszustwo. Jakaś kobieta dała jej piętnaście tysięcy funtów, i to je-
dyna, która przyznała, ile wpłaciła, więc Bóg raczy wiedzieć, ile Go-
re-Appleton dostała od innych.
Agatha pomyślała o wyrzutkach społeczeństwa, w których gronie
spędziła noc pod dworcem, o tych wszystkich zagubionych dzieciach bo-
żych, i odczuła przypływ gniewu. Pani Gore-Appleton na swój słodki
sposób rabowała biednych.
— Nie mogę się z tym pogodzić, że ujdzie jej to na sucho. Na razie
mieszkańcy wsi porzucili myśl, że zbrodni dokonałam ja albo James, ale
spotkałam niedawno w sklepie tę okropną panią Boggle. Dogryzała mi, jak
to „niektórym zbrodnia uchodzi płazem". Dopóki zagadka nie zostanie
TLR
rozwiązana, to kto wie? Każdy może wrócić do myśli o nas.
— Będę wam dawał znać o wszystkim — powiedział Bill.
— A jak tam sprawy? - zapytała go Agatha. - Znaczy się, twoje?
— Z Maddie? E, już wszystko skończone. Moja mama się z tego cie-
szy, tata również. Myślałem, że raczej będą zawiedzeni, bo przecież żyli
nadzieją, że się ożenię.
Agatha osobiście uważała, że państwo Wong są w stanie zrobić
wszystko, co w ich mocy, by odpędzić każdą kobietę zainteresowaną ich
synkiem, ale tego nie powiedziała. To znaczyło, że zmieniała się na lepsze.
Dawna Agatha byłaby całkiem ślepa i głucha na uczucia innych.
Niemniej w oczach Billa ujrzała cierpienie i poczuła nagły przypływ
nienawiści do Maddie.
— A jak wam się wiedzie? — zapytał Bill.
Nastąpiła niezręczna cisza, a po chwili Agatha odezwała się radośnie:
— Wkrótce wszystko wróci do normy: ja będę mieszkała w swoim
domu, James w swoim. Będziemy mogli sobie machać ręką przez płot.
— No cóż, na pewno jakoś to sobie ułożycie - powiedział Bill. - Cieszy
mnie, że rzuciłaś tropienie morderstw, Agatho. Nie, żeby to nie było po-
mocne, ale ty zawsze popadasz w tarapaty i w dodatku wywołujesz różne
zdarzenia.
Agatha spojrzała na niego z wyrzutem.
— Wiecie co, idźcie sobie.
— Przepraszam. Tylko żartowałem. Niemniej, w przeszłości mało
TLR
brakowało, żebyś zginęła. Nie narażaj się więcej - mówiąc to, na twarzy
miał rumieniec. — Byłoby straszne cię stracić.
Wtedy Agatha się uśmiechnęła.
— Czasem wolałabym, żebyś był dużo starszy, Billu.
On odwzajemnił uśmiech.
— Czasem ja również, Agatho.
— Może kawy, Billu? — przerwał im raptownie James.
— Co? A, nie, muszę już iść.
Agatha odprowadziła go do drzwi.
— Nie zniknij na długo. Przyjdź do mnie na kolację, jak już przepro-
wadzę się z powrotem.
— Jesteśmy umówieni. I żeby nic nie było z mikrofalówki!
Pocałował ją w policzek i odszedł, pogwizdując.
— O Boże - odezwała się Agatha, gdy już wróciła do salonu, w którym
James, wyraźnie naburmuszony, poprawiał nogą dywan przed kominkiem
— właśnie sobie przypomniałam, że dzisiaj odwiedzają nas członkinie Koła
Gospodyń Wiejskich z Ancombe. Lepiej już pójdę do świetlicy. Już wiem.
Sprawdzę, czy pani Hardy nie zechce przyjść.
— Rób, co chcesz - bąknął pod nosem James.
Agatha przyjrzała mu się.
— Co w ciebie wstąpiło?
— Dawno nie pisałem — powiedział. Poszedł, siadł przy biurku i
włączył komputer.
TLR
Agatha wzruszyła ramionami i poszła na górę. Miłość czasem przy-
chodzi falami, jak grypa, ale na razie Agatha była wolna od zarazy i wolała,
żeby tak zostało.
Wróciła na dół, gwiżdżąc to samo co Bill, gdy wychodził. James gapił
się w ekran monitora.
— Wychodzę — powiedziała Agatha radosnym tonem.
Zero odpowiedzi.
— To miło ze strony Billa, że przyszedł — to mówiąc, zaśmiała się
lekko. - Czasem zastanawiam się, czemu mu się chce do mnie odzywać.
— Przychodzi - odparł kwaśno James - by opalić się słońcem, które
świeci z twojej dupy.
Agatha z otwartymi szeroko ustami gapiła się na Jamesa. James się
zarumienił.
— Jesteś zazdrosny - powiedziała Agatha powoli.
— Nie bądź śmieszna. Pomyśleć o tobie i mężczyźnie tak młodym jak
Bill Wong... To obrzydliwe.
— Ale intrygujące — powiedziała Agatha. — Do zobaczenia.
Wyszła, czując nieznaną sobie wcześniej moc.
Pani Hardy była w domu i po odrobinie krygowania, zdecydowała się
wreszcie towarzyszyć Agacie w świetlicy.
— A co się będzie działo? - zapytała.
— Naprawdę nie wiem - odpowiedziała jej Agatha. - Zwykle sama
TLR
biorę udział w przygotowaniach, ale teraz miałam za dużo bieganiny i
strachu na głowie, żeby coś przy tym robić. Ale cokolwiek będzie, spodoba
się pani.
Agatha aż się przeraziła, gdy po wejściu do świetlicy dowiedziała się
od pani Bloxby, że tego dnia Stowarzyszenie Pań z Carsely ma dać koncert.
— Jak my to zrobimy? — syknęła Agatha. — Nie wiedziałam, że w
ogóle mamy w swym gronie kogoś, kto występuje.
— Chyba się zdziwisz — powiedziała tajemniczo pani Bloxby i ode-
szła pomóc zdjąć płaszcz pani Boggle.
Pani Hardy i Agatha otrzymały drukowane programy.
Na początek miała wystąpić panna Simms, sekretarz Stowarzyszenia,
której przypadło wykonanie piosenki „Nigdy nie będziesz szła sama"*14.
Jednak zamiast tego występ rozpoczął pokaz charlestona wykonany
przez panie ze wsi ubrane w stroje z lat dwudziestych. Agatha otworzyła
szeroko oczy ze zdumienia. Skąd korpulentna pani Mason załatwiła sobie
taką suknię z koralikami? Jak pamiętała, pani Mason groziła, że wypro-
wadzi się ze wsi po tym, jak jej siostrzenicę uznano za winną morderstwa,
ale ostatecznie postanowiła zostać i już nikt więcej nie rozmawiał z nią o
tym zabójstwie. Panie radziły sobie świetnie, nie licząc tego, że na tak małej
scenie co chwila ktoś na kogoś wpadał.
Potem do przodu wyszła panna Simms i poprawiła sobie mikrofon.
Miała na sobie kusą sukienkę także w przedwojennym stylu, którą założyła
do pokazowego tańca. Otworzyła usta. Jej głos brzmiał cienko i piskliwie.
Przy wysokich tonach skrzeczał, a przy niskich zanikał zupełnie. Agatha
TLR
nigdy by nie pomyślała, że ta piosenka może trwać tak długo. Wreszcie
śpiewaczka litościwie skończyła. Następnie na scenę wszedł Fred Griggs i
siadł przy stole pełnym pierścieni i chust. Fred występował jako prestidi-
gitator. Tak często się mylił, że dobroduszni mieszkańcy wsi zgromadzeni
na widowni uznali, że robi to specjalnie i śmiali się z dowcipu. Nie śmiał się
tylko Fred, który coraz bardziej się denerwował. Wreszcie na scenę
14 Youll Never Walk Alone - piosenka z musicalu „Carousel" z 1945 r. Obecnie popularna przy-
śpiewka stadionowa.
wprowadzono dużą skrzynię na kółkach przypominającą szafę i Fred nie-
śmiało poprosił o ochotniczkę do numeru ze znikającą damą.
Między widzów wystąpiła pani Hardy i wdrapała się na scenę.
Fred szepnął jej coś na ucho, ona weszła do skrzyni, a on zamknął
drzwi.
— Panie i panowie — odezwał się Fred — teraz sprawię, że ta dama
zniknie.
Machnął różdżką, a dzieci na scenie obróciły skrzynię kilka razy wo-
kół.
Zadowolony Fred otworzył drzwi. Pani Hardy tam nie było.
Gorący aplauz.
Fred z radosnym uczuciem ulgi dał znać dzieciom, które poczęły znów
kręcić skrzynią.
— Wiola! - krzyknął Fred. Chodziło mu o „voila", albowiem uważał
francuszczyznę za jakiś czarodziejski język. Otworzył drzwi. Z wyrazem
TLR
załamania malującym się na twarzy zatrzasnął ponownie skrzynię i po-
wiedział coś cicho dzieciom. Skrzynię okręcono ponownie.
Znów Fred krzyknął:
— Wiola! - i otworzył drzwi.
Pani Hardy ani śladu.
Widownia pomyślała sobie, że to część spektaklu. Fred, z czerwoną
twarzą, pocąc się intensywnie, obszu- kiwał wnętrze skrzyni.
— Nawet mojego kota byś nie znalazł! - krzyczała pani Boggle spod
sceny. - Nie dziwota, że nie możesz znaleźć tej pani. Ty byś własną głowę
zgubił, Fred.
Fred spojrzał na nią w milczeniu. Następnie ukłonił się. Na scenę
wbiegły dzieci, by uprzątnąć jego rekwizyty, a następnie wszedł tam chłop
ze wsi nazwiskiem Albert Grange, który zagrał na łyżkach.
Agatha dyskretnie wstała z miejsca i po cichu wymknęła się z sali.
Poszła szybko na Lilac Lane. Zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem
pani Hardy coś się nie przydarzyło.
I wtedy, gdy skręciła w Lilac Lane, zobaczyła przed sobą tęgą postać
pani Hardy.
— Pani Hardy! - zawołała Agatha.
Ta się odwróciła.
— Co się stało? — spytała Agatha, podchodząc do niej.
— To było takie okropne i nudne — powiedziała z szerokim uśmie-
chem pani Hardy - że po prostu wyszłam tyłem z tej skrzyni i tylnym wyj-
TLR
ściem wymknęłam się z sali.
— A biedny Fred? - użaliła się nad policjantem Agatha.
— Czemu miałabym się o niego martwić? I tak nic mu się nie udawało,
więc stwierdziłam, że kolejna porażka nie sprawi mu różnicy.
Agatha przyjrzała jej się z wyrazem powątpiewania.
— Mnie wydaje się to trochę okrutne — powiedziała.
— Nie rozumiem pani — rzekła pani Hardy. — O ile mi wiadomo,
prowadziła pani kiedyś dobrze prosperującą firmę, a jednak woli pani gnić
tutaj, marnując czas i energię na zajmowanie się takimi badziewnymi
sprawami. Jak to pani wytrzymuje? Nigdy w życiu nie spotkałam jeszcze
tak nudnej bandy prostaków.
— Nie są nudni! Są bardzo mili i dobroduszni!
— Co? Ludzie tacy, jak to stare śmierdzące babiszcze Boggle? Te
beznadziejne wiejskie baby hasające przy dźwiękach charlestona? Chyba
pani kpi!
Agatha zmrużyła oczy.
— Myślałam, że pani jest w porządku - rzekła - ale jednak nie. Cieszę
się, że wyprowadzi się pani z Carsely. Pani tu nie pasuje.
— Tu nie pasuje nikt, czyj umysł nie zmienił się w papkę.
— W Cotswold mieszkają wspaniali ludzie! Pisarze.
— Baby w średnim wieku cierpiące z powodu me- nopauzy i piszące
serie romansów o grzeszkach na plebanii? Stare, skrzypiące geriatryczki
TLR
układające kompozycje z suszonych kwiatów i malujące słabe akwarele i
sądzące, że są geniuszkami?
— Pani Bloxby jest dobrym przykładem wszystkiego co szlachetne w
życiu na wsi.
— Pastorowa? Smutna istota żyjąca życiem innych z braku własnego.
Oj, nie kłóćmy się. Pani to lubi. Ja nie. Zobaczymy się później.
Agatha poszła wolnym krokiem z powrotem ku świetlicy. Jakaś ko-
bieta, którą znała tylko z widzenia, stała przy mikrofonie śpiewając „Fe-
elings"*15. Państwo Boggle zasnęli.
Agatha usiadła i rozejrzała się. Słowa pani Hardy zatruły jej umysł.
Teraz sala świetlicy wyglądała nędznie i beznadziejnie. Zaczął padać
deszcz, zamazując widok za oknem. No pewnie, że można chcieć od życia
więcej. Może przez swoją samotność zaczęła patrzeć na wszystko przez
wypaczające obraz różowe okulary. A co jej nie-związkiem z Jamesem?
Kobieta dojrzała, śmiała i odważna porzuciłaby go, uznawszy, że nie jest
tego wszystkiego wart. Tak czy inaczej, jakże mogło wyglądać z nim życie
małżeńskie? Owszem, był przystojny i mądry, ale taki zamknięty w sobie,
tak zimny, że nawet gdyby go poślubiła, to nic by się w ich życiu nie
zmieniło. A co z seksem? Czyżby mu go nie brakowało? Nie wspominał
tych nocy, które ze sobą spędzili?
Agatha pomyślała, że może on nawet wolał wrócić do celibatu. Celi-
batu, w którym dotychczas żył, z przerwami na wyskoki.
Londynowi nie zdążyła dać szansy. Owszem, nie miała tam przyjaciół,
TLR
ale to tylko dlatego, że taki miała sposób życia. Teraz się zmieniła. Dobrze
zainwestowała pieniądze ze sprzedaży firmy. Gdyby wróciła do Londynu,
nie musiałaby wcale podjąć na nowo pracy.
Koncert litościwie dobiegał końca. Wszyscy wykonawcy wspólnie
zaśpiewali „To jest rozrywka"*16.
15 Feelings - piosenka autorstwa Loulou Gaste'a i Morrisa Alberta, przebój lat siedemdziesiątych
opowiadający o smutkach rozstania. Dość prymitywny tekst padł od tego czasu ofiarą rozlicznych
przeróbek i parodii.
16 That's Entertainment - piosenka z musicalu „ The Bandwaggon" z 1953 roku .
Następnie powstał powszechny harmider, kiedy odsuwano krzesła i
powstawiano stoły na obiad z honorowymi gośćmi: paniami z Ancombe.
Agatha zadrżała. W sali panował chłód. Na obiad podano tartę oraz sałatkę.
Nie było nawet wina do popicia, jak to zazwyczaj praktykowano przy po-
dobnych okazjach, a tylko jakaś kiepska herbata.
Rozmowa ciągnęła się bez entuzjazmu. Agatha rozejrzała się wokół
siebie. „Co ja zrobiłam? - rozmyślała. - Jak w ogóle mogłam była pomyśleć,
że będę tu pasowała? Nie jestem stąd. Nie urodziłam się na wsi. Urodziłam
się w slumsach Birmingham, gdzie drzewa i kwiaty wyrywa się z ziemi, gdy
tylko mają czelność wypuścić listek. Może już lepsze byłoby życie w ano-
nimowym Londynie. Może Bill Wong zjawiałby się mnie odwiedzić co
jakiś czas. A może nawet pastorowa. A James... Cóż, Agathy Raisin nie był
wart. Jej potrzebny był mężczyzna z krwią w żyłach, mężczyzna zdolny do
intymności, ciepła, i uczuć".
— Czyżby mroczne myśli?
Kobieta, która siedziała obok Agathy przy jednym z podłużnych sto-
łów, już odeszła. Na jej miejsce wślizgnęła się teraz pani Bloxby.
TLR
— Ja tu nie pasuję - wyznała jej Agatha, gestem omiótłszy pomiesz-
czenie. - I, wie pani, James nie jest mnie wart. Chcę kogoś zdolnego do
miłości. Nie chodzi mi o seks. Chodzi mi o ciepło i uczucia.
Pani Bloxby spojrzała na nią z powątpiewaniem.
— Myślałam, że może James Lacey podoba się pani właśnie dlatego, że
brakuje mu tych cech. Choć przez ich brak w związku nie ma odpowied-
niego zaangażowania. Niedawno przyszło mi do głowy, że jesteście raczej
jak dwaj mieszkający razem starzy kawalerowie, a nie jak mężczyzna i
kobieta. I zastanawiam się, czy dałaby pani sobie radę z mężczyzną, który
oczekiwałby od pani intymności, miłości i oddania, pani Raisin.
— Agatho.
— No tak, Agatho.
— Czułabym się jak w siódmym niebie.
— Skąd ten nagły wstręt do Carsely i jego mieszkańców?
Agatha przygryzła wargę. Była zbyt dumna, by przyznać, że pani
Hardy miała na nią wpływ.
— Tak sobie tylko pomyślałam - odrzekła.
Pastorowa przyjrzała się jej twarzy, a następnie powiedziała:
— Widziałam, że wyszłaś z sali na krótko po zniknięciu pani Hardy.
Odnalazłaś ją?
— Tak. Szła do domu.
— Czy wytłumaczyła się z tego, że tak upokorzyła Freda Griggsa?
TLR
Agatha wciąż nie miała ochoty powtarzać jej tego, co pani Hardy po-
wiedziała o wsi i jej mieszkańcach.
— Myślę, że pani Hardy uznała, że Fred już sam wystarczająco się
upokorzył, a szukała okazji, żeby wydostać się z sali.
— Ach, tak — powiedziała pani Bloxby. — Może moje pierwsze
wrażenie co do tej kobiety zgadza się z rzeczywistością.
— To znaczy?
— Stwierdziłam z początku, że ta kobieta jest niedobra i nieszczęśliwa.
— E, nie, myślę, że ona jest taka jak ja. Przyzwyczajona do szybszego
trybu życia.
— Czy to ci wmawiała?
— Nie ma na mnie wpływu, co mówią inni — odparła stanowczo
Agatha.
— A jednak wydawało się, że nasze wsiowe towarzystwo ci pasuje, aż
do dzisiaj.
— Może to przez chłód w tej sali i pogodę, no i to był rzeczywiście
okropny koncert — powiedziała Agatha.
— Tak, kiepski, prawda. Ale koncert gospodyń wiejskich z Ancombe
był także żenujący.
— Dlaczego one to sobie robią?
— Każdy lubi znaleźć się na scenie. W każdym z nas jest coś z marnego
aktora. Na wiejskich występach każdy może się pokazać, choćby był nie
wiem jak słaby. Ludzie klaszczą i są mili, bo oni też chcą mieć dla siebie
chwilę w blasku reflektorów.
TLR
Stare kaloryfery pod ścianą zagrzechotały.
— No i proszę - powiedziała pani Bloxby - włączyło się ogrzewanie. I
spójrz, gospodynie z Ancombe przyniosły skrzynkę jabłkówki, żebyśmy
mogły się napić w trakcie przemówień. Nastrój zaraz się poprawi.
Połączenie ciepła i jabłkówki rzeczywiście poczyniło cuda. Agatha się
zrelaksowała. Zamiast patrzeć na wszystko z zewnątrz, znów zaczęła się
czuć częścią Carsely. Pani prezes Koła Gospodyń Wiejskich z Ancombe
wygłosiła przemówienie i opowiedziała kilka dowcipów, na które sala za-
reagowała salwami śmiechu.
„Chrzanić Londyn i panią Hardy - pomyślała Agatha. — Jestem tu
szczęśliwa".
Wieczorem James i Agatha wyszli na kolację. James najwyraźniej
odzyskał dobry humor i chciał z nią omawiać „naszą sprawę kryminalną".
Agatha zbyt była zadowolona, że udało jej się odzyskać dobre samopo-
czucie na wsi, by żądać od niego bardziej osobistej rozmowy, ale James sam
zaczął. Poprosił ją o przypomnienie sobie wszystkiego, co pamięta odno-
śnie jej byłego męża.
— Na przykład, jak się poznaliście?
Agatha zdążyła już zapomnieć, iż pozując na damę, ukrywała dotych-
czas przed Jamesem swoje pochodzenie, sugerując zawsze, choć nie do-
słownie, że pochodzi z klasy średniej i uczęszczała do szkoły prywatnej.
— Jak się poznaliśmy z Jimmym? — Agatha westchnęła, odłożyła na
stół nóż i widelec i wspomniała w duchu dawne czasy.
TLR
— Niech no pomyślę. To było wtedy, gdy uciekłam z domu.
— Z domu w Birmingham?
— Tak, to był jeden z bloków w dzielnicy, którą dziś nazywa się
śródmieściem, ale wtedy mówiono na to slumsy - mówiąc to, Agatha była
tak skupiona na swoich wspomnieniach, że nie zauważyła błysku zasko-
czenia w oczach Jamesa.
— Matka z ojcem ciągle byli pijani. Gdy skończyłam piętnaście lat, nie
pozwolili mi się dalej uczyć, chociaż nauczyciele ich błagali, bym skoń-
czyła szkołę. Posłali mnie do pracy w fabryce ciasteczek. Boże, kobiety tam
zachowywały się tak szorstko i brutalnie. Ja byłam wtedy chuderlawym,
wrażliwym tchórzem. Odłożyłam tyle, ile się dało, i pewnego dnia, gdy
oboje byli pijani, uciekłam do Londynu. Bardzo mi zależało, by zostać se-
kretarką. Te sekretarki, które widywałam w biurze fabryki ciasteczek, wy-
glądały cudownie w porównaniu z kobietami, z którymi pracowałam na
hali. Toteż zatrudniłam się jako kelnerka, a wieczorami chadzałam na kurs
dla sekretarek, gdzie uczyłam się notować oraz pisać na maszynie. Praco-
wałam siedem dni w tygodniu, a byłam tak ambitna, że nie czułam wcale
bólu stóp. Restauracja nie była zbyt elegancka. Eleganckie restauracje za-
trudniały w owych czasach wyłącznie kelnerów. Było to raczej coś takiego
jak restauracje Corner House Lyona17. Dobre jedzenie, ale nie Fran-
cja-elegancja, jeśli wiesz, o co mi chodzi.
Jej oczy przybrały rozmarzony wyraz. Opowiadała dalej:
— Pewnej nocy zjawił się Jimmy. Był z jakąś blond laleczką, trochę
starszą od siebie. Chyba się kłócili. Potem zaczął się do mnie zalecać, co
jeszcze bardziej wkurzyło tamtą. Chyba niezbyt go zainteresowałam.
Chodziło raczej o to, by zemścić się za coś na tej jego dziewczynie. Ale
TLR
kiedy po pracy wyszłam tylnym wyjściem, on tam na mnie czekał. Powie-
dział, że odprowadzi mnie do domu. Wtedy nie miałam kursów, bo były
wakacje, i pracowałam zarówno wieczorami, jak i za dnia. On był bardzo...
radosny. Taki lekkoduch. Wcześniej nie zdarzyło mi się poznać nikogo ta-
kiego jak on. Poszliśmy do mnie, do kawalerki w Kilburn. Spytałam go,
gdzie mieszka, a on na to, że nigdzie, bowiem właśnie wyrzucono go z
mieszkania. Zapytałam, gdzie są jego rzeczy, a on odparł, że w przecho-
17 *Corner House - nazwa restauracji sieci należącej do firmy J. Lyons & Co. Były to restauracje o
bardzo dużych salach.
walni bagażu na dworcu Victoria. Wszystko, co w ogóle posiadał, mieściło
się w jednej walizce. Powiedziałam mu, że jedną noc może przespać się u
mnie na kanapie. I tak zrobił. Ale następnego dnia miałam jeden z nieczę-
stych dni wolnych i poszliśmy do zoo. Było zabawnie. Nigdy nie lubiłam
ogrodów zoologicznych i nadal za nimi nie przepadam, ale oto byłam z
przystojnym chłopcem, więc wszystko zdawało mi się cudowne. Jakoś tak
wyszło, nie pamiętam już jak, że ustaliliśmy, iż on się do mnie wprowadzi.
Oczywiście, chciał ze mną spać, ale wtedy jeszcze nikt nie znał pigułek, a ja
bardzo bałam się ciąży. Żartował, że pobierzemy się. No i się pobraliśmy.
Na miesiąc miodowy pojechaliśmy nad morze, do Blackpool.
Wtem Agatha spojrzała na Jamesa i spostrzegła, że ostatecznie zdra-
dziła mu całą prawdę o swoim pochodzeniu. Potem wzruszyła ramionami i
opowiadała dalej.
— Dostał pracę. Pakował gazety na Fleet Street. Ja wciąż jeszcze
pracowałam jako kelnerka i uczęszczałam na kursy. Dopiero po miesiącu
małżeństwa zorientowałam się, że trafiłam z deszczu pod rynnę, to znaczy z
mieszkania u rodziców-pijaków do męża-pijaka. Do dziś nie wiem, po co on
się ze mną żenił. Przecież bardzo podobał się kobietom. Zaczął mnie bić.
TLR
Oddawałam mu wtedy, bo choć nadal byłam chuda, to potrafiłam się
wściec. No i on był zalany, a ja trzeźwa. Stracił pracę, a potem łapał różne
fuchy, ale najczęściej był bezrobotny. Wytrzymałam tak dwa lata. Ale do-
stałam wtedy pracę w firmie public relations jako sekretarka i potrzebne mi
były pieniądze na lepsze ubrania. Nie chciałam, żeby ciągle pił. Pewnego
wieczoru wróciłam, a on leżał w łóżku, pijany, z otwartymi ustami. Na
wycieraczce leżała nieotwarta przesyłka, a w niej plik broszur od Anoni-
mowych Alkoholików, które zamówiłam. Położyłam mu to na piersi, spa-
kowałam rzeczy i wyszłam. Wiedział, gdzie pracuję i przygotowałam się na
to, że przyjdzie po pieniądze. Ale nie przyszedł. Mijały lata, a ja zaczęłam
na poważnie myśleć, że on nie żyje. Nie sądziłam, że można tyle pić i nie
umrzeć. Ogarnęła mnie ambicja. A co wiedziałam o Jimmym? Miał wielki
urok. Teraz pewnie trudno ci w to uwierzyć. Kiedy go pierwszy raz spo-
tkałam, sprawił, że poczułam, jakbym była jedyną kobietą na świecie, która
cokolwiek znaczyła, a on jedynym mężczyzną w moim życiu, który kie-
dykolwiek sprawił, że poczułam się ładna. Nigdy nie mówił nic mądrego, a
jego żarty były raczej niewyszukane, ale zanim wszystko się pogorszyło,
sprawiał, że czułam się dobrze, zabawiał mnie, zupełnie jakby świat był
śmiesznym miejscem, w którym nic nie miało znaczenia - tu Agatha wes-
tchnęła. — Jaki był prawdziwy Jimmy? Nie wiem. Z początku po każdej
pijackiej bójce zdawał się szczerze skruszony. O, wiem. Zawsze opowiadał
o zarabianiu pieniędzy i zawsze był pewien, że zdobędzie fortunę. Chyba
żył marzeniami.
— Wychodzi na to - powiedział James, nie owijając w bawełnę — że
gdy go poznałaś, był po prostu oszustem o obiecującej karierze. Zbyt le-
niwym, by pracować. Dzięki tobie poznał urok życia na utrzymaniu ko-
biety. Wreszcie przejrzałaś na oczy, a on pewnie wtedy otrzeźwiał tylko na
TLR
tyle, by znaleźć sobie jakąś inną. Opisałaś mi, Agatho, mężczyznę chciwego
i samolubnego. Urodzonego szantażystę.
— Pewnie to, co ci powiedziałam, już wiedziałeś - rzekła Agatha
nieśmiało.
— Niezupełnie. Nie zdawałem sobie sprawy, że miałaś kiedyś tak
ciężkie życie.
— Myślisz? Ambicja to narkotyk, wiesz? Cały czas nic tylko parłam do
przodu. Nigdy nie spoglądałam w przeszłość. Tak czy inaczej, wróćmy do
tego zabójstwa czy zabójstw. Musiał tego dokonać ktoś, kogo Jimmy poznał
w tamtym sanatorium. Teraz znowu o tym pomyślałam. Szkoda, że
umknęła nam tamta Comfort. Myślę, że nas okłamała.
— Na pewno to nasza wizyta skłoniła ją do ucieczki do Hiszpanii -
odpowiedział jej James. - No i ten jej były. Bardzo zapalczywy typ.
— Ale jego nie było w sanatorium — zaoponowała Agatha. - Skąd
miałby wiedzieć, jak wyglądał Jimmy czy panna Purvey?
Może Gloria czegoś nam nie powiedziała. Może Jimmy nie napisał
wcale do pana Comforta. Może go zwyczajnie odwiedził.
— Dobrze. W takim razie co z panną Purvey?
— O ile zabójstwo panny Purvey nie było związane z morderstwem na
Raisinie, to trochę poszerza nam pole.
— Myślę, że nasza jedyna nadzieja w tym, by detektywka Roya zna-
lazła coś w owej torbie, którą wzięła tajemnicza Lizzie.
Agatha kichnęła. TLR
— Zimno ci? - spytał James.
— Nie wiem. Może się trochę przeziębiłam. W świetlicy kościoła w
czasie koncertu było bardzo chłodno.
— A więc: do domu i do łóżka. Jutro zastanowimy się co dalej.
Kiedy wjeżdżali do Carsely, z naprzeciwka minął ich jakiś samochód.
James nagle zahamował.
— To chyba była Helen Warwick! Na pewno nas szukała.
— Nie nas, tylko ciebie — poprawiła go Agatha.
— Lepiej do niej zawrócę i dogonię - rzekł James, kręcąc kierownicą.
— Po co? - pytała go Agatha, gdy pędzili w kierunku, w którym jechała
Helen Warwick. — Mówiłeś, że nie ma nam nic więcej do powiedzenia.
— Ależ coś ma. Inaczej po co jechała by do nas taki kawał?
— Żeby nas zamordować w łóżkach - odparła Agatha posępnie.
Zjechali w dół, w kierunku Moreton-in-Marsh, a James całą drogę
wypatrywał samochodu Helen. Prowadziła bmw. Zobaczył taki samochód
na pierwszym rondzie w Moreton. Dogonili go na Oxford Road, ale okazało
się, że kierowcą jest starszy mężczyzna, a nie Helen Warwick.
Pojechali jeszcze parę mil, aż wreszcie James z żalem przyznał:
— I to by było na tyle. Zgubiliśmy ją.
— Wcale się nie tym nie martwię — powiedziała Agatha. — Przyje-
chała tu wyłącznie w pogoni za tobą.
— Pewnie masz rację — zgodził się James, na co w ciemnościach nocy
Agatha zaczęła obrzucać go inwektywami. Gdy wrócili do domu, już
TLR
kaszlała, z nosa jej ciekło, a głowa wręcz płonęła.
Za namową Jamesa wzięła dwie aspiryny i położyła się do łóżka. Po
zaśnięciu dręczyły ją hałaśliwe sny: o pożarach, strzałach z broni palnej i
niekończących się ucieczkach po wybrzeżu Tamizy w Londynie z Royem
przy boku. Uciekali przed kimś, kogo wcale nie znali.
Nazajutrz Agatha była zbyt chora, by czymkolwiek się przejmować.
Leżała w łóżku cały dzień, co chwilę zasypiając i się budząc. James przy-
nosił jej na tacy przekąski i butelki z wodą mineralną. Agatha nie pozwoliła
mu zadzwonić po lekarza. Twierdziła, że ma tylko przeziębienie, a gdyby na
przeziębienie wynaleziono lekarstwo, to na pewno napisaliby o tym w na-
główkach wszystkich gazet.
O siódmej wieczorem usłyszała dzwonek do drzwi, a potem głosy i
okrzyk zdziwienia ze strony Jamesa:
— Co?!
Mrucząc z niezadowolenia, wypełzła i założyła szlafrok. Przeziębienie
czy nie, czerwony nos czy nie, po prostu musiała dowiedzieć się, co jest
grane.
Zeszła po schodach do salonu. Z początku pomyślała, że to, co widzi,
jest częścią jej omamów. Był tam Wilkes, a po jego bokach: Bill Wong i
dwóch konsta- bli.
Mrugnęła powiekami i zorientowawszy się, że są tam naprawdę, spy-
tała:
— Po co oni tu przyszli, James?
Twarz Jamesa była nieruchoma i poważna.
TLR
— Zamordowano Helen Warwick.
Agatha aż usiadła.
— O, nie. Kiedy?
— Dziś. Uduszono ją jednym z jej szali. A wczoraj chciała nas od-
wiedzić, Agatho. W nocy była tu, w Carsely, a teraz nie żyje.
Odezwał się Wilkes:
— Niestety, w jej bloku nikt nic nie widział. Domyślamy się, że
zbrodni dokonano po południu. Zbieramy zeznania od każdego, kogo znała.
— Jak pan widzi - odpowiedział James, wskazując na Agathę - pani
Raisin nie była w stanie nigdzie się ruszyć, a ja robiłem za pielęgniarkę.
Dwukrotnie byłem w sklepie po zakupy. Tam będą za mnie ręczyć.
— Byłeś u niej - powiedział nagle Bill Wong. Było to zdanie oznaj-
mujące, a nie pytanie. - Nie mogłeś zostawić tego nam?
James odrzekł z ociąganiem:
— Naprawdę nie wydaje mi się, żeby nasza wizyta mogła wywołać
inny skutek niż, powiedzmy, wasza.
Przepytywali w kółko Jamesa o to, co powiedziała mu Helen, a na-
stępnie dlaczego musiał wracać. Agatha kaszlała i trzęsła się. Była już w
takim stanie, że coraz mniej rzeczy ją obchodziło.
W końcu policjanci wyszli.
— Wracaj do łóżka, Agatho - nakłonił ją James - dzisiaj już nic nie
zrobimy.
Ale Agatha długo wierciła się i obracała w łóżku. Gdzieś czyhał mor-
derca. Morderca, który już raz próbował ich spalić i może spróbować po-
TLR
nownie.
James miał już pójść na górę, ale zadzwonił telefon.
Dzwonił Roy Silver, a jego głos brzmiał ostro, z ekscytacją.
— Jest Agatha?
— Agatha jest bardzo chora, przeziębiła się. Może ja pomogę?
— Chodzi o tę Lizzie. Iris odnalazła ją. Ta kobieta ma rzeczy Jimmy-
'ego.
— Świetnie. Co tam jest?
— Nie wiem. Ta stara krowa żąda stu funtów.
— No to jej, kurka, zapłać.
— Nie mam szmalu, James.
— Jak się umówiliście na zapłatę?
— Jutro w południe zjawi się na stacji metra Temple.
— Będę tam. Z forsą.
— Będziemy tam też z Iris. Ona wskaże nas starej krowie. Na pewno
nie mogę pogadać z Agathą?
— Nie, jest zanadto chora. Widzimy się jutro.
To mówiąc, James odłożył słuchawkę i poszedł na górę.
— Kto to był? — zawołała z pokoju Agatha.
James wiedział, że gdyby powiedział jej prawdę, oburzyłaby się, że jej
nie zawołał.
TLR
— To był tylko dziennikarz z Daily Mail— odpowiedział uspokajają-
cym tonem. - Postaraj się zasnąć.
Następnego dnia, gdy Agatha wreszcie zeszła cicho po schodach, za-
uważyła na stole kartkę, na której James napisał, że pojechał na komisariat
do Mircesteru. James nie chciał, żeby tym razem Agatha ruszyła za nim do
Londynu.
Szurając nogami, Agatha weszła do kuchni i zaparzyła sobie kawę. Bez
Jamesa dom był milczący i złowrogi. Pachniał spalonymi w pożarze
drewnem i farbą. Tymczasowo postawione przez cieślę drzwi z płyty wió-
rowej, które miały tam stać aż do rozstrzygnięcia odszkodowania z ubez-
pieczenia Jamesa, zdawały się zbyt kruchą barierą przed zewnętrznym
światem.
Nakarmiwszy koty, wypuściła je do ogródka. Nogi miała jak z galarety.
Wypiła kolejną kawę i wypaliła dwa papierosy. Oba smakowały równie
obrzydliwie. Potem wróciła do łóżka.
James podekscytowany poszedł na stację metra Tempie. Oby tylko
gdzieś w rzeczach Jimmy'ego było coś, co im cokolwiek podpowie. Martwił
się, że Agatha została sama. Gdy schodził do stacji metra, była już za parę
minut dwunasta. Pod wpływem nagłego impulsu zatelefonował do pani
Hardy poprosić ją, by zadzwoniła do Agathy albo sprawdziła, czy nic jej nie
jest. Pani Hardy odrzekła radosnym tonem, że nic akurat nie robi i chętnie
zaopiekuje się sąsiadką. Pocieszony tym James odłożył słuchawkę.
Odwrócił się i zobaczył za sobą oczekujących na niego: Roya i jego
wspaniałą detektywkę. Roy przedstawił ich sobie nawzajem.
— A gdzie ta kobieta? - zapytał James, rozglądając się. - A jeśli się nie
pokaże?
TLR
— Pokaże się - powiedziała Iris. — Niech pan tylko pomyśli, ile wódki
może sobie kupić za sto funtów.
— Powinna być tu Agatha - rzekł Roy. — Jak się czuje?
— Bardzo źle - odpowiedział mu James. - Słuchaj, ja jej nic nie po-
wiedziałem. Inaczej na jednej nodze popędziłaby za mną do Londynu, a nie
jest w formie.
— Oto ona - rzekła Iris.
Drobna kobieta odziana w kilka warstw znoszonych ciuchów szurała
nogami w stronę stacji metra. Oczy miała głęboko osadzone, a zębów nie
posiadała wcale. Była zgarbiona, wyglądała staro, a ręce, w których niosła
dwie plastikowe torby, miała pokręcone artretyzmem.
— Cześć, Lizzie — powiedziała szybko Iris. — Daj nam torbę.
— Najpierw pieniądze - powiedziała Lizzie. - Chcę tysiąc funtów.
Zanim James albo Roy zdążyli się odezwać, Iris rzekła:
— No dobra, więc nic z tego, Lizzie. Weźmiemy swoją stówę i pój-
dziemy. Wątpię, czy w tej torbie jest cokolwiek warte piątaka.
I James dostrzegł w oczach Lizzie, że ta już przejrzała majątek Jim-
myego Raisina i zgodziła się z Iris.
— Zara, chwila - ręka przypominająca ptasią łapę złapała Iris za man-
kiet. - Macie pieniądze?
Iris kiwnęła głową w stronę Jamesa, który wyciągnął portfel i wyjął z
niego pięć banknotów po dwadzieścia funtów. Oczy Lizzie zabłysły.
TLR
— Torba, Lizzie - przypomniała jej Iris.
— Pieniądze - odparła Lizzie.
— O, nie. Czy to jest właściwa torba? - Iris wzięła od niej siatkę. -
Tylko rzucę okiem. Może nic tam nie ma, tylko gazety.
Iris spojrzała do środka i trochę pogmerała. Najwyraźniej na całość
ziemskich dóbr Jimmy'ego składało się kilka fotografii, korkociąg, kilka
listów oraz podniszczony portfel.
— Dobrze - powiedziała Iris.
James przekazał pieniądze, mówiąc:
— Mam nadzieję, że kupisz sobie za to jedzenie.
Lizzie spojrzała na niego jak na wariata, porwała pieniądze i we-
tknąwszy je sobie gdzieś w liczne warstwy odzieży, odeszła szurając no-
gami.
— Odejdźmy gdzieś i sprawdźmy, co mamy — zaproponował James.
— Pojedziemy do mnie do biura - rzekła Iris. - Ale pewnie czeka cię
zawód. Tu chyba nie ma nic poza papierami i kilkoma zdjęciami.
Wsiedli w taksówkę i pojechali do biura Iris na Paddington, a tam
wysypali zawartość torby na biurko.
Były tam listy miłosne od różnych kobiet, wilgotne, pogniecione i za-
plamione. Pewnie Jimmy przechowywał je, by się nimi chełpić. Było
zdjęcie chudej dziewczyny o drobnych oczach i ciemnobrunatnych wło-
sach. Zdjęcie to stanowiło wyłączną zawartość portfela. James powiedział:
— Mój Boże, przecież to nasza Agatha za młodu. Ledwo można ją
poznać.
TLR
Były tam też inne fotografie przedstawiające kobiety i jedna, na której
był Jimmy na plaży. Blondynka w średnim wieku, ubrana w kostium ką-
pielowy, smarowała mu plecy olejkiem. Była szczupła i muskularna. Jej
twarz odwrócona była od aparatu.
— Cholera, szkoda, że nie widać twarzy — bąknął pod nosem James.
— Założę się, że to pani Gore-Appleton.
— Niech no spojrzę raz jeszcze na te zdjęcia — rzekła Iris, pochylając
się nad fotografiami. Przejrzawszy je, odezwała się triumfalnie: — To ta
sama kobieta.
Kobieta, której zdjęcie oglądał teraz James, była blondynką o topor-
nych rysach i chudej, agresywnej twarzy.
Wtedy, gdy spoglądał na tę twarz, zorientował się, że gdzieś już ją
widział. Agatha od czasów młodości zmieniła się nie do poznania. Ludzie
się zmieniają. Kobiety zmieniają się z wiekiem, na starość wiele przybiera
na wadze.
Wtem dotarło do niego, co to za kobieta. Gdyby te blond włosy po-
wypadały, a cała postać przybrała kilka kilogramów, byłaby to pani Hardy.
Tak, te same usta i te same harde oczy.
— O mój Boże - odezwał się James - a ja ją prosiłem o zaopiekowanie
się Agathą.
— Kogo? - spytał skrzekliwie Roy.
— Panią Hardy. To nasza sąsiadka, pani Hardy.
TLR
— Mówiłem Agacie, że to pewnie ona - przypomniał sobie na głos
Roy.
James zatelefonował do domu. Nikt nie odbierał. Potem zadzwonił do
pani Hardy. Telefon zajęty. Zaczął się pocić. Zadzwonił do Billa Wonga i
mówił w pośpiechu.
Rozdział IX
Wreszcie Agatha stwierdziła, że jeśli wykąpie się i przebierze, to po-
czuje się lepiej. Długo moczyła się w wannie, a potem, wróciwszy do swego
pokoju, przebrała się w ciepły sweter i spodnie. Tęskniła już za dniem, w
którym będzie mogła wrócić do siebie do chatki i palić w centralnym do
woli. James miał ogrzewanie zaprogramowane czasowo, tak że grzejniki
działały przez dwie godziny rano i dwie wieczorem, co Agatha uważała za
skąpstwo.
Zadzwonił telefon. Dzwoniła pani Hardy. James powiedział jej wcze-
śniej, że Agatha jest chora. Czy trzeba jej uszykować jedzenie albo inaczej
pomóc?
Agacie zachciało się już wyjść na powietrze, nawet na chwilę.
- Napiłabym się kawy — powiedziała. — Zaraz przyjdę do pani.
Wpuściła koty do domu, nakarmiła je i, wsadziwszy sobie do torebki
TLR
papierosy, wyszła z domu w stronę najbliższej sąsiadki.
Dopiero kiedy weszła i usadowiła się w kuchni, pożałowała, że przy-
szła. Przypomniała sobie wszystko, co pani Hardy powiedziała o wsi i jej
mieszkańcach. Agatha zaczęła też podejrzewać, że w oczach pani Hardy
stanowiła obiekt nie tylko politowania, ale nawet drwiny. Choć podając jej
filiżankę kawy, odezwała się uprzejmym tonem:
— Proszę. To bardzo dobra brazylijska kawa od Druriego. Nie wygląda
pani dobrze. Czy to na pewno właściwe, by wychodziła pani z łóżka?
— Tak, czuję się naprawdę lepiej, niż wyglądam
powiedziała Agatha. Obrzuciła kuchnię gospodarskim wzrokiem.
Wkrótce cała ta chata znowu będzie należała do niej.
— Co też pan Lacey porabia w Londynie? — zapytała pani Hardy.
— Nie, jego nie ma w Londynie. Pojechał na komisariat do Mircesteru.
Zostawił mi kartkę.
— Dziwne. Zadzwonił do mnie i kazał się panią zająć. Jak tylko się
rozłączył, zatelefonowałam pod 1471. Okazało się, że dzwonił z numeru
londyńskiego.
— Może postanowił czegoś się tam dowiedzieć — rzekła Agatha.
Rozległ się dzwonek telefonu w salonie.
— Przepraszam panią — powiedziała pani Hardy i poszła odebrać.
Agatha usłyszała jej głos: - Nie, dziś jej nie widziałam - po czym pani Hardy
odłożyła słuchawkę. Za chwilę telefon znów zadzwonił. Agatha zauważyła
ze zdziwieniem, że pani Hardy na pewno go odebrała, bo w cichej chatce
dało się usłyszeć głosik skrzeczący ze słuchawki, a jednak pani Hardy nie
powiedziała nic do telefonu. Gdy pani Hardy wróciła do kuchni, Agatha
TLR
powiedziała jej:
— Ktoś mówi przez telefon. Słyszę głos.
— O, to jakiś dowcipniś. Dzwoni i sapie do słuchawki.
To powiedziawszy, pani Hardy wróciła, rozłączyła się i odstawiła
słuchawkę obok telefonu.
— Właśnie sobie przypomniałam — rzekła pani Hardy. — Muszę na
chwilę wyjść. Ale niech pani zostanie i dopije kawę, a ja pójdę po coś na
górę.
Agatha kiwnęła głową i jęła popijać kawę. Wreszcie, znudzona, wstała
i ciekawskim wzrokiem obejrzała sobie kuchnię. Potem otwierała jedną
szufladę za drugą. W jednej z nich były jakieś zdjęcia. Na fotografii Agatha
zobaczyła twarz jej męża. Siedział obok blondynki o topornych rysach.
Było to gdzieś we Francji, przed jakąś kawiarnią.
Wtedy, przyjrzawszy się dokładniej, przypomniała sobie, że na połu-
dnie Francji zabrała kiedyś Jimmy'ego pani Gore-Appleton. Twarz wyda-
wała się znajoma. Te same fałszywe oczka, te same twarde usta.
Szybko zamknęła szufladę i stanęła, trzymając się kuchennej lady. Ależ
byli głupi. Wszystko było proste jak drut. Pani Hardy to pani Go-
re-Appleton. To pewnie ona rozpoznała wtedy pannę Purvey w kinie, cho-
ciaż mówiła, że jechała wtedy do Londynu. Na pewno ta oportunistka Helen
Warwick stwierdziła, że odwiedzi Jamesa, potem zobaczyła panią Go-
re-Appleton i rozpoznała ją. Na pewno ze sobą rozmawiały.
Pani Gore-Appleton na tyle się zmieniła, że Helen mogła powiedzieć:
„Czy pani nie jest przypadkiem tą kobietą, którą poznałam kiedyś' w sa-
natorium?". Albo coś w tym stylu. A może pani Gore-Appleton próbowała
TLR
ją czymś przekupić? Obiecała, że odwiedzi ją w Londynie? Jaki ma adres?
Jakoś tak. I Helen mogła na to pójść w nadziei zarobienia pieniędzy.
Odgłos kroków pani Gore-Appleton schodzącej po schodach zmroził
Agacie krew w żyłach.
Gdyby Agatha nie była tak zdezorientowana rosnącą u niej znów go-
rączką, zachowałaby się rozsądnie i zatelefonowała na policję. Ale ogarnął
ją chwilowy obłęd i gniew, i rzekła:
— Pani Gore-Appleton, jak mniemam - to mówiąc, wskazała kciukiem
za siebie. - Widziałam pani zdjęcie z Jimmym w szufladzie.
— Prawdziwa wieśniaczka z pani. Wtyka pani nos w nie swoje sprawy
- odparła pani Gore-Appleton, stojąc w przejściu i blokując sobą drzwi.
Agatha mogła ją zapytać, dlaczego ta zamordowała troje ludzi, ale
zamiast tego powiedziała niemądrze:
— Dlaczego Carsely? I dlaczego ta chata?
— Nie chciałam mieszkać w Londynie. Próbowałam w Hiszpanii, ale
mi to nie pasowało. Poprosiłam pośrednika od nieruchomości, by poszukał
mi czegoś wśród wzgórz Cotswold. Przysłano mi kilka broszur. Postano-
wiłam tu przyjechać i się rozejrzeć. Usłyszałam pani nazwisko jako jednej z
osób sprzedających domy. Nie wiedziałam, że była pani żoną Jimmy'ego.
Nigdy nie wspominał, że był kiedykolwiek żonaty, ale to nazwisko ubawiło
mnie i dlatego kupiłam ten dom.
— A Jimmy wrócił, rozpoznał panią i próbował panią przycisnąć?
— Właśnie. Wcześniej zmieniłam nazwisko na Gore-Appleton dzięki
fałszywym dokumentom. Kiedy zamknęłam fundację, zwyczajnie wróci-
łam do starego nazwiska.
TLR
— Dlaczego mnie pani nie zabiła? - zapytała Agatha, rozglądając się za
jakąś bronią.
— Wie pani, próbowałam, podpalając chatę Laceya, ale na wypadek,
gdyby jakiś wieśniak mnie tam zobaczył, musiałam udawać, że chcę gasić
pożar. Później poczułam do pani nawet sympatię, więc uznałam, że istnieje
inny sposób na odwrócenie od siebie podejrzenia. Zatrudniłam kogoś, by
odegrał rolę napastnika z pistoletem. Starannie przećwiczyłam ten kopniak.
— A kto teraz dzwonił? — dopytywała się Agatha. — Policja?
— Nie, to była ta upierdliwa pastorowa. Nie wiem dlaczego, ale ko-
niecznie chciała wiedzieć, gdzie się pani znajduje.
Agatha splotła ramiona. Pani Gore-Appleton nie miała broni.
— Przejdę przez te drzwi i zadzwonię na policję — powiedziała.
Pani Gore-Appleton ustąpiła jej z drogi.
— Nie zamierzam pani powstrzymywać. Mam dość uciekania. Przy-
najmniej obecnie nie grozi mi już kara śmierci — to mówiąc, zeszła jej z
drogi.
Agatha przemaszerowała obok niej i weszła do salonu. Odłożyła słu-
chawkę, podniosła ją ponownie i wybrała numer komisariatu policji w
Mircesterze.
Pani Gore-Appleton, która zakradła się za Agathą, uderzyła ją z całej
siły w głowę mosiężnym pogrzebaczem.
Wydając z siebie jęk, Agatha padła na podłogę
— Głupia baba - odezwała się pani Gore-Appleton, kopnąwszy leżącą,
TLR
a następnie odłożyła słuchawkę.
Wyszła do ogródka za domem, tam weszła do szopki na końcu i zna-
lazła szpadel. Powyrywała najpiękniejsze krzewy zasadzone przez Agathę,
wyrzuciła je na trawnik, a potem zaczęła kopać grób, uradowana tym, że
ziemia była luźna i kopało się łatwo.
Następnie wróciła do salonu i sprawdziła puls nieprzytomnej Agacie.
„Jeszcze żyje, ale pogrzeb rozwiąże ten problem" — pomyślała pani Go-
re-Appleton. Złapała Agathę za kostki, przeciągnęła ją przez kuchnię, a
następnie do ogródka. Zraniona głowa Agathy pozostawiała pasmo krwi na
kamiennym bruku za domem. Później kobieta przeciągnęła ją przez trawnik
i położyła na brzuchu w grobie.
— Spoczywaj w pokoju, droga Agatho - powiedziała, rzucając pierw-
szą łopatę ziemi do grobu. Tak bardzo wciągnęła ją ta praca, że stojąc ple-
cami do chaty, nie zorientowała się, że ktoś przyjechał, aż wreszcie Fred
Griggs pochwycił ją i rzucił na ziemię. Wtedy Bill Wong doskoczył do
grobu i zaczął szaleńczo odkopywać Agathę z ziemi gołymi rękami.
TLR
Agatha odzyskała przytomność w szpitalu i zobaczyła przy swoim
łóżku Billa Wonga.
— Nic ci nie jest - powiedział Bill. — Ale nie przemęczaj się. Później
spiszę twoje zeznanie.
Agatha niepewnie rozejrzała się dookoła. Leżała w izolatce. Wszędzie
były kwiaty. Potem otworzyła szerzej oczy i się odezwała:
— To była cały czas pani Gore-Appleton. Co się stało?
— Ledwo uszłaś z życiem — odpowiedział Bill. - Uderzyła cię mocno
pogrzebaczem, wykopała w ogródku grób i próbowała pogrzebać cię
żywcem. Jesteś w stanie tego słuchać? Mogę iść, jeśli chcesz.
— Nie, zostań - odpowiedziała słabym głosem Agatha, ale powieki jej
się zamykały i wkrótce zasnęła. Po ponownym przebudzeniu czuła się sil-
niejsza, a lekarz powiedział jej, że zgolono jej włosy z części głowy i że ma
założone szwy. Przebadano ją i powiedziano, że wydobrzeje, o ile spokojnie
wypocznie. Następnym jej gościem była pani Bloxby.
— Cieszę się, że żyjesz — powiedziała pastorowa, układając wino-
TLR
grona w misce. — Wiesz, to zbieg okoliczności. Rozmyślałam sobie o tym,
co powiedziała ta Hardy... Chyba tak będę ją nazywała, skoro to jej praw-
dziwe nazwisko... I o tym pożarze, i o napastniku z bronią, i zaczęłam mieć
złe przeczucia. Zadzwoniłam do niej, sprawdzić, czy cię tam nie ma, bo
wcześniej dzwoniłam do ciebie. Powiedziała mi, że cię nie ma. Nie wiem
czemu, ale mnie się jakoś zdawało, że jednak jesteś. Zadzwoniłam znowu, z
pytaniem, czy cię nie widziała i wtedy zorientowałam się, że odeszła od
telefonu. Wtedy wydało mi się, że słyszałam twój głos w tle, a potem
odłożono słuchawkę. Założyłam płaszcz i pobiegłam na Lilac Lane, a tam
zobaczyłam policyjny samochód. Próbowała pogrzebać cię żywcem. Ależ
nie- godziwość.
Wszedł Bill Wong.
— Kupiłem ci czekoladę - rzekł.
— Usiądź — nakłoniła go Agatha — i opowiadaj.
— Gadała jak najęta - powiedział Bill. - Chyba ma nie po kolei w
głowie. Kiedy poznała Jimmy ego, prowadziła tę swoją oszukaną fundację
charytatywną. On był wtedy pewnie jak wrak, ale coś ci powiem. Okazuje
się, że ona zakochała się w nim i stąd ta jej szczupła figura, utlenione włosy
i wakacje w południowej Francji. Szantażowanie kuracjuszy po turnusie
wymyślił Jimmy, ale ona na to przystała. I oto przypadkiem w dniu twojego
ślubu Jimmy ujrzał ją w urzędzie i postanowił ją zaszantażować. Dała mu
swój adres i kazała się odwiedzić wcześnie rano. Będąc świadkiem waszej
kłótni, już na niego czekała, w przebraniu mężczyzny. W jej garderobie
natrafiliśmy na obuwie rozmiaru dziewięć. Udusiwszy go, myślała, że jej
kłopotom nadszedł kres. Potem udusiła pannę Purvey. Powiedziała, że
Helen Warwick zauważyła ją, gdy starała się odwiedzić Jamesa Laceya.
TLR
Pani Gore-Appleton...
— Łatwiej nazywać ją panią Hardy - poprawiła pani Bloxby.
— A więc pani Hardy. Przekonała Helen Warwick, iż nie ma nic
wspólnego z morderstwami, a jeśli ona będzie milczała, to odwiedzi ją z
„podarunkiem". Gdyby ta niemądra kobieta poszła z tym od razu na policję,
teraz by żyła. A i ty masz szczęście, że żyjesz, Agatho. Uderzyła cię w
potylicę. Czy wiesz, kim była naprawdę?
— Tak. W szufladzie w kuchni znalazłam zdjęcie z nią i Jimmym.
Miałam taką gorączkę... Już mi chyba przeszło... Ze nic nie wydawało mi
się prawdziwe i jak głupia powiedziałam jej wprost, że zadzwonię na poli-
cję. Zdawało mi się, że sama się poddała. Wpienia mnie tylko to, że ze
wszystkich ludzi to właśnie Roy Silver miał pewność, że sprawcą była pani
Hardy. Teraz do końca świata będzie się przechwalał. Ale co z panią
Comfort? Dlaczego tak nagle wyjechała do Hiszpanii?
— To dziecinnie proste. Już wróciła i wyjaśniła, że nie chciała mieć nic
do czynienia ze śledztwem w sprawie o morderstwo. Bała się swojego by-
łego męża. Mówiła, że marzyła o jego powrocie, ale potem zakochała się w
Basilu i spostrzegła, że jej były mąż zaczął się irracjonalnie wściekać, za-
czął być skłonny do agresji i picia. Geoffrey co najmniej zdziwaczał, a są-
siedzi narzekają, że głośno wygraża po pijaku.
— Głupia - powiedziała z goryczą Agatha. - Straciła tyle czasu - to
powiedziawszy, rozejrzała się po innych lękliwie. — A co z Jamesem? Nie
dzwonił?
Bill i pani Bloxby spojrzeli po sobie.
TLR
— Gdzie jest? - dopytywała się Agatha.
— Lepiej już powiedzmy prawdę - powiedziała pani Bloxby.
— Chyba jego nie zamordowała? Oj Boże, czy nic mu nie jest?
Pani Bloxby wyciągnęła dłoń i złapała Agathę za rękę.
— Z nim wszystko w porządku - powiedział Bill — dowiedział się, że
pani Hardy i pani Gore-Appleton to jedna i ta sama osoba. Owa detektywka
Roya odnalazła tajemniczą Lizzie, a James dzięki temu znalazł w rzeczach
Jimmy'ego Raisina jego zdjęcie z panią Hardy. Potem zorientował się, iż
kazał jej zaopiekować się tobą i zadzwonił do mnie.
— No to gdzie jest?
Pani Bloxby mocniej schwyciła jej rękę.
— Złożył zeznania — wyjaśnił Bill — sprawdził w szpitalu, czy
wszystko z tobą w porządku, a następnie poleciał na północ Cypru. Po-
wiedział, że chyba musi od wszystkiego uciec. Firma, którą zamówiła pani
Hardy, przyjechała po jej rzeczy, a policja zabrała wszelkie niezbędne
dowody. James odstawił twoje rzeczy z jego domu do twojego. Przepra-
szam, Agatho. Trochę się z nim pokłóciłem. Powiedziałem mu, iż mógł
przynajmniej poczekać, aż odzyskasz przytomność.
— No i to by było na tyle — rzekła Agatha tonem radosnym, mimo iż
oczy miała mokre. - Raz się wygrywa, raz przegrywa. Teraz jestem trochę
zmęczona, więc...
— Oczywiście - to mówiąc, pani Bloxby wstała.
— Jutro przyjdę po te zeznania - rzekł Bill.
TLR
Agatha uśmiechnęła się słabo.
— Nie przyprowadzaj Maddie.
— Nie mam najmniejszego zamiaru.
Kiedy wyszli, Agatha rozpłakała się. Jak James mógł zrobić cos' tak
bezdusznie nikczemnego?
W końcu, łkając, zasnęła, a jej ostatnią myślą przed snem było to, iż jest
najbardziej niekochaną kobietą na świecie.
Dni mijały, a Agatha stopniowo odzyskiwała siły, zdrowie i dobry na-
strój. Zjawił się Roy Silver, a ona kazała mu zadzwonić do przechowalni,
zamówić przywiezienie i rozładunek jej rzeczy w chacie.
Roy był aż nadto chętny do pomocy. Bo czyż pan Wilson nie obiecał
mu sporej premii, jeśli uda mu się nakłonić Agathę do powrotu do branży
public relations?
Wrócił po dwóch dniach i powiedział jej z uśmiechem, że wszystko
wróciło do pożądanego stanu, a kotami opiekuje się Doris Simpson, jej
sprzątaczka.
— A na stole w kuchni znalazłem to - powiedział Roy, podając jej list.
Agatha otworzyła. List był od Jamesa. Odłożyła.
— Później przeczytam.
— Niezła przygoda - podsumował Roy. - Chociaż to ten twój przyja-
ciel, Bill Wong, zbiera pochwały w gazetach, a o nas ani słowa.
— O tobie powinni wspomnieć - odpowiedziała mu Agatha. — Ale że
zagadka rozwiązana, to nie moja zasługa. Ależ byłam głupia! Jeszcze kilka
TLR
trupów i ta okropna kobieta przeszłaby do historii jako seryjna morderczyni.
Roy usiadł na krawędzi łóżka.
— Coś ci powiem, kochana. To wiejskie życie nie jest dla ciebie. Jest
zbyt mroczne i niebezpieczne.
Agatha uśmiechnęła się szeroko.
— Wiem, co knujesz, Royu, i wiem, skąd twój zapał do pomocy.
Dziękuję, że pozbierałeś mnie do kupy, ale nie sądzę, żebym chciała rze-
czywiście wrócić do pracy.
— Chyba jesteś mi coś winna — odrzekł Roy — po pierwsze, kto za-
łatwił detektywkę?
— Ty. I kierowały tobą bardzo wredne motywy.
— Przyjaźń — zaperzył się Roy — dawno leżałabyś martwa we wła-
snym ogrodzie i wąchała kwiatki od spodu, gdyby nie mój skromny udział.
Teraz, kiedy ten nic nie warty osioł Lacey zszedł ze sceny, potrzebujesz
jakiegoś zajęcia. Może kolejne pół roku? — zaproponował, gdyż Agatha już
wcześniej pracowała sześć miesięcy u Pedmana.
Agatha zmarszczyła brwi. Może to by jej pomogło. Za każdym razem,
gdy pomyślała o Jamesie, czuła ból w brzuchu. Serce jej nie pękało, ale flaki
owszem rozrywało.
— Dobrze — zgodziła się - ale tylko na sześć miesięcy.
— Anioł z ciebie. Skoczę tylko zadzwonić do Wilsona.
Kiedy wyszedł, Agatha otworzyła list.
Droga Agatho
TLR
- przeczytała -
Wiem, że uznasz mnie za tchórza, że tak uciekam na Cypr, ale wcześniej
zaczekałem i dowiedziałem się, że jest z tobą coraz lepiej. Prawda jest taka,
że bardzo potrzebuję teraz czasu dla siebie. Obawiam się, że jeśli bym został
i czekał, aż się wybudzisz, to może bym wcale nie wyjechał, a naprawdę nie
sądzę, iżbym był teraz gotowy na ślub. Proszę, wybacz mi. Chyba kocham
cię tak mocno, jak jestem w stanie kochać w ogóle. Pamiętaj o tym.
Twój James
Agatha odłożyła list i popatrzyła w dal. W jej połamanej duszy zapło-
nęła iskierka nadziei. Przeczytała ten fragment jeszcze kilka razy: „Chyba
kocham cię tak mocno, jak jestem w stanie kochać w ogóle".
Zadzwoniła dzwonkiem, który wisiał przy łóżku.
— Czy jutro stąd wyjdę?
— Tak, pani Raisin — odpowiedziała pielęgniarka.
— Niech pani będzie tak miła i przyniesie mi odpowiednie formularze,
bo chciałabym wyjść już dziś.
— Jeśli uważa to pani za rozsądne...
— O, bardzo, bardzo rozsądne.
— W porządku.
Kiedy wyszła, wszedł Roy.
— Wilson jest uradowany, Agatho. Chcesz zacząć za miesiąc?
— Pewnie, pewnie - odpowiedziała mu Agatha, a on przyjrzał jej się
podejrzliwie. — Nie patrz tak na mnie, Royu. Do jutra i tak tu zostanę. A
TLR
czy ty nie masz być w Londynie?
— Tak, tylko nie ucieknij.
— Jestem przykuta do łóżka, nie?
Roy wyszedł i z wolna zniknął w korytarzu. Mijając pielęgniarkę, która
rozmawiała z lekarzem, usłyszał, co mówi:
— Ta pani Raisin z piątki chce, żeby ją wypisać już dziś. Miała wyjść
dopiero jutro, ale nie sądzę, żeby jeden dzień czynił wielką różnicę.
Lekarz z pielęgniarką odeszli. Roy stał znieruchomiały. Następnie
odwrócił się i znowu znieruchomiał. Jeśli Agatha zmieniła zdanie, to mu nie
powie. Będzie musiał poczekać, aż ona wyjdzie i dopilnować, czy na pewno
pojedzie do domu.
Po godzinie oczekiwania na parkingu zobaczył, że przyjeżdża pani
Bloxby, pastorowa. Po kolejnej półgodzinie, Agatha wyszła z panią Bloxby
i obie wsiadły do jej samochodu. Zamiast pojechać do Carsely, ruszyły w
kierunku Moreton-in-Marsh, a tam zaparkowały pod biurem podróży.
Znowu Roy zaczekał, aż wyjdą. Potem szybkim krokiem wszedł do biura
podróży i beztrosko rzekł:
— Właśnie widziałem tu moją przyjaciółkę, panią Raisin. Już się wy-
biera za morze?
— Owszem — odrzekła dobrodusznie agentka biura podróży — na
północny Cypr.
— Kiedy?
— Jutro. Ale w czym panu mogę służyć?
TLR
— A to stara, wredna, dwulicowa lampucera — wrzasnął Roy, myśląc
o swej straconej premii i straconym triumfie.
— Słucham? — agentka biura podróży, uładzona brunetka, patrzyła na
niego zdruzgotana.
— Ty też się wal - krzyczał Roy. - Boże, jak ja nienawidzę bab!
Document Outline
Agatha Raisin i śmiertelny ślub M.C. Beaton
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX