M.C. Beaton
Agatha Raisin I wredny weterynarz
SERIA KRYMINAŁÓW TOM 2
Tytuł serii: Seria kryminałów
Tytuł tomu: Agatha Raisin i wredny weterynarz
Tytuł oryginalny tomu: Agatha Raisin and Yicious Vet TLR
TLR
Dla Anne Wombill,
lekarki weterynarii, i jej męża z wyrazami miłości.
Anne, dziękuję za wszechstronną pomoc
Rozdział I
Agatha Raisin wysiadła na londyńskim lotnisku Heathrow opalona słońcem na zewnątrz, spalona wstydem od środka. Czuła
się jak kretynka, gdy pchała swój wielki bagaż w kierunku wyjścia.
Właśnie wróciła z dwutygodniowej pogoni po Bahamach za swoim przystojnym sąsiadem Jamesem Laceyem. James wmówił
jej, że wybiera się tam, by spędzić wakacje w hotelu przy plaży w Nassau. W pogoni za mężczyzną Agatha zachowywała się
równie nieobliczalnie, jak w interesach. Wydała krocie na ciuchy. Obłędnie schudła, tak, by mimo średniego już wieku móc
paradować w bikini, a tymczasem Jamesa Laceya ani śladu.
Na próżno wynajęła samochód i objechała wszystkie hotele na wyspie.
Zadzwoniła nawet do brytyjskiej ambasady w nadziei, że może coś o nim słyszeli. Kilka dni przed zarezerwowanym lotem
zatelefonowała do Anglii, do wsi Carsely na Pogórzu Cotswold, gdzie mieszkała, żeby w końcu TLR
spytać pastorową, panią Bloxby, gdzie znajduje się James Lacey.
Zapamiętała głos pani Bloxby, przebijający się przez zakłócenia, jakby zagłuszały go fale oceanu:
— Pan Lacey w ostatniej chwili zmienił plany. Postanowił spędzić wakacje u znajomego w Kairze. Pamiętam, że powiedział
wcześniej, iż wybiera się na Bahamy, a pani Mason mu na to: „A to ci dopiero! To tam, gdzie jedzie nasza pani Raisin". A
niedługo potem dostał zaproszenie do Egiptu.
Od tego momentu Agathę wciąż skręcało ze złości. Było dla niej jasne, że James zmienił swoje plany po to, by się z nią nie
spotkać. Po fakcie stwierdziła, że pomysł uganiania się za nim był co najmniej chybiony.
Istniał jeszcze jeden powód niezadowolenia Agathy z wczasów. Przed wyjazdem oddała do przechowalni swojego kota
Hodge'a, który stanowił
prezent od sierżanta policji Billa Wonga, i teraz martwiła się, czy kotu przez ten czas nie stała się krzywda.
Na parkingu przy lotnisku załadowała swoje rzeczy do bagażnika i ruszyła w stronę Carsely, cały czas się zastanawiając, po
co u diabła poszła tak młodo na emeryturę — zakładając, że pięćdziesiątka to teraz wiek młody — i sprzedała interes
następnie zaszyła się w zapadłej dziurze.
Przechowalnia kotów znajdowała się na obrzeżach Cirenster. Agatha podeszła do drzwi, gdzie niemiło powitała ją szczupła,
wysoka kobieta —
właścicielka instytucji.
— No wie pani co, pani Raisin — odezwała się — ja właśnie wychodzę. Trzeba było zadzwonić.
TLR
— Chcę odebrać swojego kota. Teraz — wycedziła Agatha, rzuciwszy jej złowrogie spojrzenie — i lepiej się pospiesz.
Kobieta odeszła, a każdy jej długi krok świadczył o tym, jak bardzo jest obrażona. Zaraz wróciła z Hodge'em, miauczącym w
koszu. Agatha uiściła opłatę, głucha na dalsze wyrzuty opiekunki.
Tak się ucieszyła z powrotu kota, że zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie przerodziła się w wiejską babę wiecznie
głaszczącą jakieś zwierzę.
Jej dom, jakby przytłoczony ciężarem strzechy, sprawiał wrażenie starego psiska czekającego, by ją powitać. Gdy już
rozpaliła w kominku, nakarmiła kota i rozgrzała się whisky, poczuła nowy przypływ sił. Chrzanić Jamesa Laceya i wszystkich
mężczyzn!
Rano poszła do sklepu Harveyów kupić coś do jedzenia i pochwalić się opalenizną. Po drodze wpadła na panią Bloxby.
Agacie wstyd było za tamten telefon, ale pani Bloxby, zawsze pełna taktu, słowem o nim nie wspomniała. Powiedziała tylko,
że wieczorem odbędzie się spotkanie Stowarzyszenia Pań z Carsely na plebanii. Agatha obiecała przyjść, choć pomyślała
sobie, że jej życie towarzyskie nie powinno się ograniczać do herbatki na probostwie.
Biła się z myślami, czy tam iść, czy nie iść. Mogła wszak zamiast na spotkanie Stowarzyszenia pójść do miejscowego baru
Pod Czerwonym Lwem na obiad. Ale obiecała pani Bloxby, że przyjdzie, a pani Bloxby nie była osobą, którą by chciała
zwieść.
Gdy pod wieczór Agatha wreszcie zebrała się do wyjścia, nad wsią zawisła gęsta mgła. Gęsta i mroźna, taka, która zwykłym
krzakom nadaje TLR
groźny wygląd i w której zamiera dźwięk.
W otoczeniu uroczych staroci siedziały na plebanii wszystkie panie.
Nic się nie zmieniło. Pani Mason nadal pełniła funkcję prezesa — słowo
„prezeska" w Carsely nie istniało, gdyż jak mówiła pani Bloxby, z tymi sprawami jak się zacznie, to nie wiadomo kiedy
skończyć i ani się obejrzymy, jak po ulicach będą chodziły marynarki i kominiarki — a panna Simms, w białych butach a la
myszka Minnie i kusej spódniczce, nadal by-
ła sekretarzem. Wypytywano Aga— thę o szczegóły dotyczące jej wyjaz-du, na co tak się rozgadała się o słońcu i piasku, aż w
końcu w duchu przyznała, że wcale jej się nie nudzi.
Odczytano program zebrania, ustalono zbiórkę pieniędzy na Fundację
„Ratujmy Dzieci", wycieczkę dla osób starszych, a potem wniesiono herbatę i placek.
Wtedy Agatha usłyszała o nowym weterynarzu. Wieś Carsely wreszcie miała przychodnię weterynaryjną: do biblioteki
dostawiono dobudów-kę. Weterynarz, Paul Bladen z Mircesteru, pełnił tam dyżur dwa razy w tygodniu: popołudniami we
wtorki i w środy.
— Na początku wcale nas to nie zainteresowało — powiedziała panna Simms — bo zwykle jeździmy do weterynarza w
Moreton, ale pan Bladen jest tak dobry...
— I tak dobrze wygląda — dodała pani Bloxby.
— Młody? — spytała Agatha z cieniem zainteresowania.
— No, chyba coś koło czterdziestki — odparła panna Simms. — Nie-
żonaty. Po rozwodzie. Ma takie przenikliwe spojrzenie i ładne dłonie.
TLR
Agathy nie interesował weterynarz. Jej myśli wciąż jeszcze krążyły wokół Jamesa Laceya. Bardzo chciała, żeby wrócił, by
mogła mu pokazać, że nic dla niej nie znaczy.
Toteż gdy panie prześcigały się w chwaleniu weterynarza, ona siedzia-
ła cicho, wymyślając, co powiedziałby on, a co odpowiedziałaby ona, i wyobrażając sobie, jakby go zdumiało, że to wcale
nie było uganianie się za nim, tylko zwyczajna sąsiedzka życzliwość.
A jednak los chciał, by Agatha już nazajutrz spotkała Paula Bladena.
Wybrała się do rzeźnika kupić stek dla siebie i wątróbkę drobiową dla Hodge'a.
— Bry, panie Bladen — powiedział rzeźnik i Agatha spojrzała za siebie. Paul Bladen był przystojnym mężczyzną około
czterdziestki, o gę-
stych, falujących, jasnych włosach przyprószonych siwizną i jasnobrązowych oczach, przymrużonych, jakby patrzył pod
słońce. Miał słodkie usta i kanciastą szczękę. Był szczupły, średniego wzrostu. Nosił tweedową marynarkę z połatanymi
łokciami, flanelowe spodnie, a jako że tego dnia panował ziąb, szyję owinął starym szalem Uniwersytetu Londyńskiego.
Przywiódł Agacie na myśl dawne czasy, kiedy studenci wyglądali jak studenci, czyli zanim na uniwersytetach zapanowały
koszulki z krótkim rę-
kawem i postrzępione dżinsy.
Z kolei Paul Bladen zobaczył kobietę w średnim wieku, przy kości, o lśniących brązowych włosach i małych niedźwiedzich
oczkach spogląda-jących z opalonego oblicza. Zauważył, że jej ubrania były bardzo drogie.
Agatha wyciągnęła przed siebie dłoń i przedstawiła się, swoim najmil-szym głosem. W odpowiedzi spojrzał jej w oczy z
uśmiechem i ściskając TLR
dłoń, wyburczał coś pod nosem o paskudnej pogodzie. Agatha całkiem zapomniała o Jamesie Laceyu. Albo prawie całkiem.
Niech zgnije w tym swoim Egipcie. Oby dostał tam biegunki, oby pogryzł go wielbłąd.
— Właściwie to miałam zamiar — wygruchała Agata — odwiedzić pana. Z kotem.
Czyżby te przymrużone oczy od razu zamarzły? A jednak odezwał się.
— Dziś po południu mam dyżur. Może by pani przyszła? Powiedzmy, o drugiej?
— Jak to dobrze, że wreszcie mamy weterynarza — z entuzjazmem odrzekła Agatha.
Znowu się uśmiechnął we właściwy sobie, uroczy sposób, a Agatha wyszła, prawie frunąc. Mgła wciąż wisiała nad okolicą,
chociaż daleko, daleko w górze czerwony krążek słońca przebijał się przez nią z wysił-
kiem, oświetlając oszroniony krajobraz na bladoróżowo, co przypomniało Agacie kalendarze adwentowe z czasów jej
młodości, z obra2kami skrzą-
cymi się brokatem.
Przeszła obok domu Jamesa Laceya, nie oglądając się, lecz myśląc, w co by się tu ubrać. Szkoda, że wszystkie nowe ubrania
były przeznaczone na ciepłą pogodę.
Hodge obserwował Agathę z ciekawością, gdy oglądała swoją twarz w lustrze garderoby. Opalenizna wyglądała świetnie, ale
gruby makijaż na niemłodej już twarzy pozostawiał wiele do życzenia. Pod brodą, ku swojemu niezadowoleniu, zauważyła
miękką poduszkę, a zmarszczki przy ką-
cikach ust wydały jej się wyraźniejsze niż przed wyjazdem, co przypomniało jej o ostrzeżeniach przed szkodliwym działaniem
kąpieli słonecz-TLR
nych.
Wklepała w skórę stosowne kremy, a następnie przetrząsnęła szafę, z której wybrała soczyście czerwoną sukienkę i szyty na
miarę czarny płaszcz z jedwabnym kołnierzem. Włosy wyglądały zdrowo i lśniły, więc Agatha postanowiła nie zakładać
kapelusza. Na dworze było chłodno i powinna była założyć kozaki, ale miała przecież nowe włoskie buty na wysokim obcasie,
a wiedziała, że nogi ma zgrabne.
Dopiero po dwóch godzinach najpilniejszych przygotowań pojęła, że najpierw musi złapać kota. W końcu zapędziła zwierzę w
róg kuchni i bezlitośnie wcisnęła je w wiklinowy kosz. W domu rozległo się wycie Hodge-
'a. Niemniej Agatha, głucha na skargi swego pupila, udała się z koszem wprost do weterynarza, stukając wysokimi obcasami.
Jednak nogi szybko tak jej zmarzły, że miała wrażenie, iż idzie na dwóch bolesnych kikutach.
Pchnęła drzwi przychodni weterynaryjnej i weszła do poczekalni. By-
ło tam pełno ludzi: Doris Simpson, sprzątaczka Agathy, ze swoim kotem, panna Simms ze swoim Tomusiem, pani Josephs
bibliotekarka, z ogrom-nym wyliniałym kocurem wabiącym się Tewks, oraz dwóch rolników —
Jack Page, którego już znała, i przysadzisty, krzepki mężczyzna, którego znała tylko z widzenia, Henry Grange. Był też ktoś
nowy.
— To pani Huntingdon — wyszeptała Doris — chatę starego Droona, o tam, kupiła. Wdowa.
Agatha zawistnie zmierzyła nową sąsiadkę wzrokiem. Pani Huntingdon, na przekór staraniom Frontu Wyzwolenia Zwierząt
bojkotującego no-szenie futer, odziała się w płaszcz z norek, a na głowę założyła kapelusik z futra tych samych zwierząt.
Wokół niej unosił się delikatny zapach francuskich perfum. Miała drobną, śliczną twarzyczkę niczym porcelanowa TLR
lalka, duże orzechowe oczy ze (sztucznymi?) rzęsami, usta pomalowane na pomarańczowy kolor. Przyszła tu z małym terierem
rasy Jack Russell, który zaciekle szczekał i szarpał się na smyczy, próbując dorwać któregoś kota. Pani Huntingdon sprawiała
wrażenie nieporuszonej ani szczekaniem, ani złowrogimi spojrzeniami ze strony kocich właścicielek. Siedząc, blo-kowała też
dostęp do jedynego kaloryfera.
Na ścianach wisiało mnóstwo tabliczek Zakaz palenia, a mimo to pani Huntingdon zapaliła papierosa i wypuściła z ust
chmurę dymu. W poczekalni zwyczajnej przychodni, gdzie pacjenci martwią się tylko o siebie, na pewno wywołałoby to
sprzeciw. Poczekalnie przychodni weterynaryjnych są jednak miejscami wyjątkowo pozbawiającymi woli walki, ponieważ
ludzie pokornieją, martwiąc się przypadłościami swoich ulubieńców.
Poczekalnia kończyła się biurkiem, za którym siedziała pielęgniar-ko— recepcjonistka. Była to nieładna dziewczyna o długich
brązowych włosach i gardłowym akcencie rodem z Birmingham. Nazywała się panna Mabbs.
Doris Simpson weszła pierwsza i nie było jej tylko pięć minut. Agatha ukradkiem pocierała zziębnięte nogi, pocieszając się,
że to nie potrwa dłu-go.
Następna w kolejce była jednak panna Simms. Ta weszła do środka na całe pół godziny, a kiedy w końcu wyszła, oczy jej
błyszczały, a policzki były mocno zaróżowione. Następna weszła pani Josephs. Po długim czasie wyszła, mrucząc:
— Pan Bladen ma takie mocne dłonie.
Przy czym jej stare kocisko leżało w koszu na wznak jak trup.
TLR
Gdy przyszła kolej pani Huntingdon, Agatha podeszła do biurka re-cepcji i odezwała się do panny Mabbs:
— Pan Bladen kazał mi przyjść na czternastą. Czekam już bardzo dłu-go.
— Dyżur zaczyna się o czternastej. Pewnie to miał na myśli — wygę-
gała panna Mabbs — proszę czekać na swoją kolej.
Agatha, stwierdziwszy, że nie ubrała się tak, by odejść z niczym, cała w dąsach wzięła ze sterty czasopism wydanie Vogue
sprzed kilku lat i wróciła na swoje twarde plastikowe krzesło.
Czekała na powrót wesołej wdówki z psem, minuty biegły. Agatha dosłyszała wybuch śmiechu, który rozległ się w gabinecie,
i zachodziła w głowę, co tam się może dziać.
Minęły już trzy kwadranse, w trakcie których Agatha zdążyła przeczytać Vogue, jak również jeszcze starszą, choć wciąż w
niezłym stanie Do-brą gospodynię i zabrała się do artykułu z rocznika Dom Szkocki o przystojnym ziemianinie ze Szkocji,
który zostawił swoją „jedeno prawziwo miłoś", jakąś Morąg ze szkockich dolin, dla Cyntii, tapetowanej dziwki z Londynu. W
końcu wyszła pani Huntingdon z pieskiem na rękach. Zanim poszła do domu, nie omieszkała omieść poczekalni śladowym
uśmiechem, na co Agata w odpowiedzi zrobiła kwaśną minę.
Zostało jeszcze owych dwóch rolników i Agatha.
— Chyba tu już nie przyjdę — rzekł Jack Page — Czekania na cały dzień.
TLR
Jego jednak obsłużono bardzo szybko, bo chodziło tylko o receptę na antybiotyki, którą dał zaraz pannie Mabbs. Drugi rolnik
też przyszedł po leki i gdy po chwili wyszedł z gabinetu, Agatha pojaśniała. Już miała na-krzyczeć na weterynarza za to, że
kazał jej tak długo czekać, ale ten tak słodko się uśmiechnął, tak mocno uścisnął jej dłoń, obrzucił ją tak uwo-dzicielskim
spojrzeniem...
Agatha była w zalotnym nastroju, ale jednocześnie czuła się winna, bo Hodge'owi tak naprawdę nic nie dolegało, toteż tylko
uśmiechnęła się uroczo.
— A, pani Raisin — rzekł weterynarz. — Zapraszam kotka. Jak się wabi?
— Hodge.
— Tak samo jak kot doktora Johnsona.
— Czyj? Chodzi o pańskiego wspólnika w Mircesterze?
— Doktora Samuela Johnsona, pani Raisin*1.
— Skąd miałam wiedzieć? — oburzyła się Agatha, która osobiście są-
dziła, że doktor Johnson to jeden z owych starych pryków jak sir Thomas Beecham, takich, których zawsze się cytuje
górnolotnym tonem na pro-szonych kolacjach*2. To imię zaproponował kiedyś James Lacey.
Aby ukryć zdenerwowanie, postawiła kosz z Hodge'em na stole i otworzyła drzwiczki.
— Chodź no, wyłaź — namawiała Agatha niezadowolonego Hodge'a, który siedział przycupnięty w dalekim końcu kosza.
— Może ja — powiedział weterynarz, wciskając się przed Agathę.
TLR
Wsadził rękę do środka i brutalnie wyciągnął Hodge'a, a następnie uniósł
zwierzę za kark i tak przytrzymał.
— O, nie tak! Boi się — sprzeciwiła się Agatha — może ja go po-trzymam.
1 Doktor Samuel Johnson (1709— 1784) — angielski pisarz, krytyk, autor słynnego słownika języka an-gielskiego, znany z
konserwatywnych przekonań i zamiłowania do kotów.
2 * Sir Thomas Beecham (1879— 1961) — baronet, dyrygent i impresario operowy, wnuk założyciela słynnej firmy
farmaceutycznej.
— W porządku. Wygląda wyjątkowo zdrowo. Co mu jest?
Hodge schował głowę za połę płaszcza Agathy.
— Y... nie je — skłamała Agatha.
— Jakieś objawy? Biegunka?
— Nie.
— To zmierzymy temperaturę. Pani Mabbs?
Pani Mabbs weszła i stanęła, nie podnosząc głowy.
— Proszę przytrzymać kota — rozkazał weterynarz.
Pani Mabbs oderwała kota od Agathy i jedną ręką przygwoździła go do stołu.
Weterynarz potraktował Hodge'a termometrem doodbytniczym. „Czy to możliwe — zastanawiała się Agatha — żeby biednemu
kotu wsadzono termometr w tyłek z nadmierną siłą?". Hodge zawył, uwolnił się z ucisku, zeskoczył ze stołu i uciekł w kąt
gabinetu.
— Pomyliłam się — powiedziała Agatha zdecydowana na wszystko, TLR
byle zabrać kota z powrotem — może przyjdę z nim, gdy będzie miał po-ważniejsze objawy.
Weterynarz odesłał pannę Mabbs. Agatha jak najdelikatniej umieściła Hodge'a z powrotem w koszu.
— Pani Raisin...
— Tak? — niedźwiedzie oczka Agathy badały weterynarza wzrokiem, z którego uleciało już całkiem światełko nadziei.
— W Evesham mają niezłą restaurację chińską. Miałem ciężki dzień i chciałbym coś przekąsić. Może zjadłaby pani ze mną
kolację?
Agatha poczuła, jak ciepło rozchodzi się po jej niemłodym już ciele.
Chrzanić wszystkie koty razem wzięte, a Hodge'a przede wszystkim.
— Chętnie — sapnęła.
— A więc widzimy się tam o ósmej — powiedział, z uśmiechem patrząc jej w oczy — restauracja nazywa się Gospoda
Evesham. Stary dom przy głównej ulicy, siedemnasty wiek, nie da się przeoczyć.
Agatha wyszła do pustej już poczekalni, uśmiechając się zadowolona.
Żałowała tylko, że nie była tego dnia pierwszą „pacjentką". Wtedy mogła-by pochwalić się wszystkim pozostałym kobietom,
że się umówiła na wieczór.
W drodze powrotnej do domu wstąpiła do sklepu i kupiła Hodge'owi puszkę najlepszego łososia, by ukoić sumienie.
Kiedy w domu wygłaskała Hodge'a i umieściła go przed gorącym kominkiem, była już przekonana, że weterynarz postępował z
kotem spraw-TLR
nie i zdecydowanie, ale nie okrutnie.
Żądza pochwalenia się randką rozpierała Agathę tak silnie, że wreszcie zatelefonowała do pastorowej, pani Bloxby.
— Coś pani powiem — zagadnęła Agatha.
— Czyżby kolejne morderstwo? — próbowała zgadnąć pastorowa.
— Lepiej. Nasz nowy weterynarz zaprosił mnie dziś na kolację.
Zaległa cisza.
— Jest pani tam? — spytała głośno Agatha.
— Tak, jestem. Tylko tak myślałam...
— O czym?
— Jaki jest powód zaproszenia?
— To się chyba rozumie samo przez się — warknęła Agatha — podobam mu się.
— Przepraszam. To proste, pani mu się podoba. Tyle że on wydaje mi się jakiś taki zimny i wyrachowany. Proszę na siebie
uważać.
— Nie mam szesnastu lat.
— Właśnie.
Owo „właśnie" w uszach Agathy zabrzmiało jak „Jesteś kobietą w średnim wieku i młodszy mężczyzna może łatwo ci
zawrócić w głowie".
— W każdym razie — kontynuowała pani Bloxby — proszę ostrożnie jechać. Sypie śnieg.
Agatha się rozłączyła. Czuła się przybita, ale zaraz się uśmiechnęła.
TLR
Jasne! Pani Bloxby była zazdrosna. Wszystkie kobiety we wsi chciałyby być na jej miejscu. Ale co ona powiedziała o śniegu?
Agatha odchyliła za-słonę i wyjrzała. Padał mokry śnieg, który powoli się rozpuszczał.
Wyjechała o dziewiętnastej trzydzieści, dusząc się w przyciasnym bo-dy założonym pod czarną wełnianą sukienkę Jean Muir,
przyozdobioną sznurem pereł. Do tego założyła buty na bardzo wysokim obcasie, więc w samochodzie szybko je zrzuciła i na
górkę za wsią wjeżdżała na bosaka, w samych pończochach.
Coraz mocniej sypało i nagle, prawie na szczycie wzniesienia przejechała jak gdyby granicę — dalej jechała już po głębokim
śniegu. Ale nic jej nie było w stanie zniechęcić, gdy w perspektywie miała kolację z przystojnym weterynarzem.
Gdy zbliżyła się do drogi A— 44, przycisnęła hamulec, żeby zwolnić.
Wówczas samochód wpadł w poślizg. Wszystko działo się w tempie za-pierającym dech w piersiach. Reflektory w szalonym
piruecie omiotły swoim blaskiem zimowy krajobraz dookoła, następnie rozległ się okropny huk, gdy auto uderzyło lewym
bokiem w kamienny murek.
Agatha drżącymi rękami wyłączyła światła i silnik, po czym zamarła w bezruchu.
Samochód jadący z naprzeciwka w stronę wsi się zatrzymał, ktoś z niego wysiadł. Następnie czyjaś ciemna postać stanęła przy
aucie Agathy.
Ta otworzyła okno.
— Nic się pani nie stało, pani Raisin? — usłyszała głos Jamesa Laceya.
TLR
Przed akcją z weterynarzem, przed fiaskiem na Bahamach, Agacie zdarzało się fantazjować o tym, jak James Lacey uratuje ją z
jakiegoś wypadku. Ale teraz potrafiła skupić myśli tylko na swojej randce.
— Niczego chyba nie złamałam — powiedziała, po czym walnęła ze złością w kierownicę — cholerny śnieg. A może
zawiózłby mnie pan do Evesham?
— Żartuje pani. Ma się pogorszyć, tak przynajmniej zapowiadali. Fish Hill pewno zamknięte.
— O nie — jęknęła Agatha — może dałoby się pojechać inną drogą.
Może przez Chipping Camden?
— Co też pani plecie. Silnik jest sprawny?
Agatha przekręciła kluczyk i silnik się uruchomił.
— A światła?
Włączyła reflektory, oświetlając zaśnieżoną drogę.
James Lacey ocenił uszkodzenia przedniej części wozu.
— Światła z przodu są potłuczone. Będzie pani musiała wymienić zderzak, chłodnicę i tablicę rejestracyjną. Niech pani
wykręci i zjedzie ze mną do wsi.
— Jeśli mnie pan nie podwiezie, wezwę taksówkę.
— Życzą szczęścia — to mówiąc, odszedł do swojego samochodu, a Agatha usłyszała, jak uruchamia silnik. Wycofała i
pojechała za nim. Zaparkował przed swoim domem, pomachał do niej i wszedł do środka.
Agatha wyskoczyła z samochodu i, zapomniawszy, że na stopach ma TLR
tylko pończochy, pobiegła do domu. Złapała za słuchawkę i zaczęła wybierać kolejno numery telefonów firm taksówkarskich
widniejące na kart-ce na ścianie. Jednak nie znalazł się taksówkarz, który w taką noc chciałby jechać do Evesham.
„Do diabła — pomyślała wściekła Agatha — moje auto jest wciąż na chodzie. Jadę".
Założyła pierwszą lepszą parę butów na mokre stopy i znów wybiegła na dwór. Ale gdy przejechała połowę drogi pod górę,
żarówki obu stłu-czonych reflektorów pękły, zmuszając ją do pokonania dalszej drogi powoli i po ciemku.
Zmęczona zawróciła samochód i zjechała z powrotem do wsi. Z domu zatelefonowała do chińskiej restauracji. Głos po drugiej
stronie odparł, że nie, pan Bladen nie zjawił się u nich. Owszem, zamówił stolik, ale z pewnością nie przybył.
Bardzo już przybita Agatha zadzwoniła na informację i uzyskała numer mircesterskiego telefonu weterynarza. Odebrała jakaś
kobieta.
— Obawiam się, że pan Bladen jest teraz zajęty — głos kobiety był
spokojny i rozbawiony.
— Mówi Agatha Raisin — ucięła Agatha — mieliśmy się spotkać dziś wieczorem w restauracji w Evesham.
— Chyba nie sądzi pani, że pojechałby w taką pogodę.
— Można wiedzieć, kto mówi? — spytała Agatha.
— Jego żona.
TLR
— O! — Agatha rzuciła słuchawką jak rozżarzonym węglem.
Więc jednak był żonaty! Co jest grane? Ale jeśli żonaty, to nie powinien był się umawiać. Agatha miała swoje zasady w
kwestii umawiania się z żonatymi mężczyznami.
Wydawało się jej, że wystawił ją specjalnie, chcąc z niej zakpić. Face-ci! No a James Lacey! Po prostu poszedł do siebie, nie
racząc zajrzeć do niej i choćby po to, by sprawdzić, czy naprawdę nie ucierpiała w wypadku.
Agatha czuła się głupio, a z jej marzenia o randce z przystojnym męż-
czyzną został jej tylko zgruchotany samochód. Resztę wieczoru spędziła z mruczącym Hodge'em na kolanach, wypełniając
oświadczenie dla ubez-pieczalni.
* * *
O świcie zaśnieżony świat zasnuła mgła. I znów Agatha czuła się jak w klatce. Czekała i czekała na telefon, pewna, że Paul
Bladen zadzwoni, by jakkolwiek się wytłumaczyć. Ale telefon milczał jak zaklęty.
Wreszcie postanowiła odwiedzić Jamesa Laceya, choćby po to, by wy-jaśnić mu — subtelnie — że się za nim nie uganiała.
Ale, choć znad komi-na jego domu wznosiła się strużka dymu, choć przed domem stał jego ośnieżony samochód, on — nie
otworzył drzwi.
Agatha czuła się wystrychnięta na dudka. Była przekonana, że James jest w środku.
Hodge, samolubny jak przystało na kota, bawił się wesoło w śniegu, polując na niewidzialną zdobycz.
Po południu rozległ się dzwonek. Agatha przejrzała się w lustrze w przedpokoju, złapała szminkę, którą zawsze trzymała pod
ręką, i umalowa-TLR
ła usta. Następnie, rozprostowując sukienkę, otworzyła drzwi.
— A, to ty — mruknęła rozczarowana, spoglądając na okrągłą, orientalną twarz sierżanta policji Billa Wonga.
— To nie zabrzmiało jak powitanie — odparł — dostanę choć filiżan-kę kawy?
— Wejdź — powiedziała Agatha, wychylając się zza jego postaci i wyglądając z nadzieją na drogę.
— Kogo się spodziewałaś? — spytał, gdy siedzieli już oboje w kuchni.
— Spodziewałam się przeprosin. Nasz nowy weterynarz, Paul Bladen, zaprosił mnie na wczorajszy wieczór na kolację do
Evesham, ale na górce wpadłam w poślizg na drodze i nie dojechałam. Jednak, jak się okazało, on wcale nie pojechał do tej
restauracji. Zadzwoniłam do niego do domu i odebrała jakaś kobieta. Powiedziała, że jest jego żoną.
— Niemożliwe — odrzekł Bill — nie mieszka z żoną od pięciu lat, a w zeszłym roku się rozwiedli.
— W co on pogrywa? — krzyknęła zła Agatha.
— Raczej z kim pogrywa. Śnieg, noc, do Evesham nie dało się dojechać... Wolał bawić się w domu.
— Mógł chociaż zadzwonić — powiedziała Agatha.
— A propos twojego życia uczuciowego: jak było
na Bahamach?
TLR
— W porządku — odrzekła Agatha — słonecznie.
— Spotkałaś się z panem Laceyem?
— Nie spodziewałam się go tam. Wyjechał do Kairu.
— A wiedziałaś o tym przed wyjazdem?
— Co to ma być? — wrzasnęła Agatha. — Przesłuchanie?
— Tak tylko pytam. Dobrze, że Hodge jest zadowolony. Zdrowo wy-gląda.
— Bo jest zdrów jak ryba.
Skośne oczy intensywnie się jej przyglądały.
— To dlaczego biedak musiał pójść do weterynarza?
— Szpiegujesz mnie?
— Bynajmniej, ale przechodziłem tamtędy wczoraj i widziałem, jak niesiesz Hodge'a w koszu do przychodni. Na taką pogodę
powinnaś zało-
żyć lepsze obuwie.
— Chciałam tylko sprawdzić, czy nie trzeba go zaszczepić — odparła Agata. — A to, co mam na nogach, to moja sprawa.
Podniósł i opuścił ręce.
— Przepraszam. Ale z tym Bladenem to dziwne.
— Co?
— Jakiś czas temu wszedł do spółki z Peterem Ri— ce'em, weterynarzem w Mircester. Kolejka, w której ustawiały się do
niego kobiety w cią-
gu kilku pierwszych tygodni, była wprost niewiarygodna! Stały aż na ulicy. Ale w pewnym momencie przestały przychodzić.
Bladen chyba nie ra-TLR
dzi sobie ze zwierzętami domowymi. Jeśli chodzi o zwierzęta gospodar-skie, jest świetny, ale kotów i małych psów wprost
nie cierpi.
— Nie chcę o nim rozmawiać — ucięła gniewnie Agatha — nie masz nic innego do powiedzenia?
Więc Bill opowiedział jej o kłopotach związanych ze wzrostem liczby kradzieży samochodów w okolicach i że często zajmują
się tym procede-rem młodociani, a Agatha słuchała go jednym uchem, w nadziei, że zadzwoni telefon i będzie mogła z czystym
sumieniem się wykpić od rozmowy. Ale telefon nadal milczał, a Bill wreszcie sobie poszedł.
Zadzwoniła do najbliższego warsztatu napraw powiedzieć, by zabrali jej zepsuty samochód i oszacowali koszt reperacji, a
następnie, gdy cięża-rówka już wywiozła jej auto, Agatha postanowiła pójść do baru Pod Czerwonym Lwem. Nie miała już
powodu się stroić. W ciągu ostatnich kilku miesięcy przechodziła koło drzwi Jamesa Laceya odziana wyłącznie w swoje
najlepsze i najbardziej eleganckie stroje. Tym razem wdziała gruby sweter, tweedową spódnicę i kozaki. Gdy wbijała się w
kożuszek, nagle zadzwonił telefon. Agatha aż podskoczyła.
Podniosła słuchawkę w przekonaniu, że to wreszcie Paul Bladen, ale zamiast tego jakiś głos, którego nie poznawała, rzekł
niepewnie:
— Agatha?
— Tak, kto mówi? — odpowiedziała Agatha, zawiedziona i zła.
— Jack Pomfret. Pamiętasz?
Agatha ożywiła się. Jack Pomfret prowadził kiedyś konkurencyjną firmę z branży public relations, ale zawsze byli ze sobą na
przyjaznej sto-pie.
TLR
— O, witaj! Co nowego?
— Sprzedałem firmę mniej więcej w tym samym czasie co ty — odparł — stwierdziłem, że pójdę w twoje ślady:
wcześniejsza emerytura, nieco luzu. Ale trochę to nudzi, wiesz, o czym mówię?
— O, tak — odpowiedziała Agatha z przekonaniem.
— Pomyślałem, że ruszę znowu z interesem i zastanawiam się, czy nie chciałabyś wejść ze mną do spółki.
— To nie jest dobry moment — zauważyła trzeźwo Agatha — panuje recesja.
— Dużym firmom potrzebny jest PR. Dwie właśnie złowiłem: Elektrykę Johsona i proszek Bielszy.
Na Agacie zrobiło to wrażenie.
— Jesteś gdzieś niedaleko? Moglibyśmy przysiąść i omówić to do-kładnie.
— Pomyślałem — rzekł z entuzjazmem — że gdyby udało się wycią-
gnąć cię do Londynu, moglibyśmy zabrać się do roboty tutaj.
Myśl o ucieczce ze wsi, o umknięciu przed upiorami jej straconych nadziei na romans, sprawiła, że Agatha się nie wahała:
— Da się zrobić. Zamówię sobie nocleg na mieście. Podaj mi swój numer, oddzwonię.
Zapisała jego numer telefonu, a potem, gdy już miała dzwonić do swojego ulubionego hotelu, przystanęła. Cholerny Hodge.
Nie mogła znów od-dać biedaka do przechowalni. Zaraz przypomniała sobie jednak o bloku z TLR
drogimi kawalerkami do wynajęcia, z którego raz skorzystała, odwiedzając zagranicznych klientów. Zadzwoniła tam i
wynajęła jedną na dwa tygodnie. Na pewno nie pozwalali na trzymanie zwierząt, ale nie zamierzała ich pytać o zdanie. Hodge
poradzi sobie przez dwa tygodnie w zamknię-
ciu. Tym bardziej że pogoda była fatalna.
Rozdział II
Agatha nie mogła od razu zabrać się do interesów, bo musiała zająć się Hodge'em. Kocur, który w Carsely szalał poza domem,
w kawalerce w Ken— sington zaczął drapać meble, toteż Agatha kupiła drapak i przez ja-kiś czas, kucając przed nim, drapać
go paznokciami, by pokazać kotu, co ma robić.
Po tej lekcji wychowania Agatha zadzwoniła do Jacka Pomfreta. Jack zaproponował spotkanie na obiedzie w karczmie Savoy.
W głowie Agathy Carsely skurczyło się do rozmiaru małej kropki.
Znów była w Londynie, znów stanowiła część miasta, nie zwiedzała, lecz była w branży.
Jack Pomfret, blady mężczyzna w typie wychudzonego doktoranta, walczący ze swoim wiekiem za pomocą dżinsu i
przeszczepionych wło-sów, nie mógł nachwalić wyglądu dawnej rywalki. Agatha spytała z ciekawością, dlaczego postanowił
sprzedać firmę.
TLR
— Z tego powodu co ty — odrzekł z chłopięcym uśmiechem — my-
ślałem, że wczesna emerytura mi będzie służyć. Nawet wyprowadziliśmy się z żoną, Marcią, na chwilę do Hiszpanii, ale
klimat nam nie odpowiadał.
Południowy. Za gorący. Ale opowiadaj o sobie. Jak ci idzie?
Agatha usiadła wygodnie i zaczęła przechwalać się swoją rolą w pewnym śledztwie, znacznie kolo— ryzując.
— Ależ dla ciebie, kochana, wiejskie życie musi być ogłupiająco nud-ne — powiedział, patrząc Agacie w oczy z uśmiechem,
co zaraz przypomniało jej
weterynarzu — same prostactwo i ciemnota, co?
— Przyznaję, czasami się nudzę — powiedziała Agatha, ale zaraz ukłuło ją poczucie winy, bo ukazały jej się przed oczami
twarze znajomych kobiet z Carsely — to znaczy, wszyscy są bardzo mili uprzejmi. Nie chodzi mi o nich. To przeze mnie. Nie
jestem przyzwyczajona do życia na wsi.
Gadali sobie, dopóki nie przyniesiono kawy, wtedy wzięli się do interesów. Jack powiedział, że przy Marble Arch jest biuro,
które mogliby wynająć. Na początek potrzebowaliby tylko trzech pokoi. Agatha przejrza-
ła cyfry. Wszystko wyglądało na porządnie sprawdzone.
— Czynsz wysoki — zauważyła — lepiej będzie znaleźć lokal, któ-
remu się kończy umowa najmu. No i zanim pomyślimy o całej sprawie, musimy się upewnić, że dysponujemy wystarczającą
klientelą.
TLR
— Czy przekonają cię Elektryka Johnsona i proszek Bielszy?
— Oczywiście.
— Dyrektorzy obu firm przyjechali do Londynu na jakąś konferencję o biznesie. Wiesz co? Przyszykuj drinki i coś na ząb, a ja
zaproszę ich do ciebie. Zadzwonię później i powiem, na którą.
— Słuchaj, jeśli masz takie kontakty, to w parę tygodni wystrzelimy na sam szczyt — podsumowała Agatha.
Rzeczywiście zadzwonił później, a dyrektorzy przyszli następnego dnia. Było całkiem przyjemnie — szczególnie Agacie, z
którą obaj flirto-wali.
Kiedy Jack wstał, żeby wyjść — a został o jednego drinka dłużej od obu panów — cmoknął Agathę w policzek i powiedział:
— Zaokrąglę ci liczbę udziałów w firmie, a ty daj mi czek. Całą brudną robotę biorę na siebie. Jesteś genialna, jeśli chodzi o
klientów. Zawsze tak było. Ci dwaj jedli ci z ręki!
— Ile? — spytała Agatha.
Usłyszawszy liczbę, Agatha zamrugała oczami. Pomfret usiadł i jął
wyciągać druczki i rachunki. Agatha zadumała się. Suma, którą wymienił, pochłonęłaby wszystkie jej oszczędności. Miała
jeszcze domek w Carsely, ale teraz, gdy wróciła do interesów, nie był już jej potrzebny.
— Daj mi się z tym przespać — powiedziała — zostaw mi papiery.
Gdy już wyszedł, Agatha pożałowała, że tak dużo wypiła. Przyjrzała się jeszcze raz wyliczeniom. Potrzebowali
podstawowych rzeczy, jak: TLR
komputery, faksy, biurka i krzesła. Uroczystości na otwarcie. Papieru i spinaczy.
— Sama nie wiem — pomyślała głośno — jak ci się wydaje, Hodge?
Hodge?
Ale kota ani śladu. Przeszukała całą kawalerkę, zajrzała pod łóżko i do wszystkich szafek, ale Hodge’a nigdzie nie było.
Musiał się wymknąć, gdy wychodzili goście.
Narzuciła na siebie płaszcz i zeszła tym razem schodami, zamiast zjechać windą, wykrzykując przy tym:
— Hodge! Hodge!
Jakaś kobieta otworzyła drzwi i wrzasnęła:
— Można ciszej?!
— Spadaj — warknęła Agatha, zatroskana o kota. Gdyby zdarzyło się to w Carsely, mówił głos w jej głowie, cała wieś
ruszyłaby z pomocą.
Agatha otworzyła drzwi na ulicę. Za nimi rozpościerał się anonimowy, bezduszny Londyn. Zaczęła obchodzić skwery i ogrody
dzielnicy Kensington, a jej wołanie co chwila zakłócał gwar ulicy.
— Na twoim miejscu, moja droga — zagadnęła Agathę jakaś kobieta
— poczekałabym, aż będzie mniejszy ruch. Chodzi o kota? No właśnie, samochody je płoszą.
Mimo to Agatha nie przerwała poszukiwań, choć zmarzły jej już stopy i rozbolały nogi. Spytała we wszystkich sklepach przy
Gloucester Road, ale była tam tylko jedną z wielu kobiet pytających co jakiś czas o zgubio-TLR
nego ulubieńca. Jej kota nikt tam nie widział, nikt nawet nie wykazał troski czy zainteresowania.
Załamana zawróciła w stronę Ogrodów Kornwalijskich. Ktoś kaleczył
Szopena, próbując grać na pianinie. Gdzieś odbywała się prywatka, w oknie tłoczyli się ludzie.
I wtedy Agatha dostrzegła kota kroczącego powoli w jej stronę. Prę-
gowatego. Wolno podeszła bliżej, po cichu się modląc. Hodge był typo-wym dachowcem w szaro— czarne pręgi, trudno tu
mówić o znakach szczególnych.
— Hodge — zawołała łagodnie Agatha.
Kot stanął i uniósł ku niej głowę.
— To jednak ty — ucieszyła się Agatha i schwyciła kota.
— Dobrze, że ktoś wreszcie przygarnął tego przybłędę — odezwał się jakiś mężczyzna, który właśnie wyprowadzał psa — już
miałem dzwonić do Królewskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Błąkał się tu od dwóch tygodni. I to w taki ziąb. Ale
koty potrafią sobie radzić.
— To mój kot — odparła Agatha i trzymając kota mocno przy sobie niczym matka skrzywdzone dziecko, wróciła z nim do
domu.
Otworzyła drzwi i zaraz starannie je zamknęła, następnie postawiła kota na podłodze i powiedziała:
— Dobrze ci zrobi ciepłe mleko.
Gdy weszła do maciupkiej kuchni, z siedzenia krzesła wstał, przecią-
gnął się i ziewnął — Hodge.
— A ty jak tu wlazłeś? — spytała Agatha zdumiona. Odwróciła się na TLR
pięcie. Dachowiec, którego złapała w Ogrodach Kornwalijskich, właśnie wszedł do kuchni, pomiaukując. W mocnym świetle
jarzeniówki Agatha dostrzegła, że to jakiś chuderlak wcale do Hodge'a niepodobny.
— No to mam dwa — jęknęła Agatha. Nie mogła trzymać obu. Już jeden sprawiał kłopoty. „Gdzie podziewał się Hodge?",
zastanawiała się Agatha, która najwyraźniej nie znała kocich zwyczajów i nie wiedziała, że istoty te potrafią zwyczajnie
zniknąć. Pomyślała, czy by nie odstawić nowego kota z powrotem do parku. To jednak byłoby okrutne. Mogła oddać go do
Królewskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, ale tam na pewno by go uśpili, bo kto by chciał przygarnąć szarego
dachowca?
Podgrzała mleko, wlała je do dwóch miseczek i podstawiła jeszcze dwie miseczki kociej karmy. Hodge zdawał się tolerować
nowego do-mownika, a Agatha zmieniła piasek w kuwecie, w nadziei, że nowy kot umie załatwiać się w odpowiednim
miejscu.
Kiedy się położyła, kocury usadowiły się po obydwu jej stronach. To ją pocieszyło. Co by powiedzieli w Carsely, gdyby
przyjechała z dwoma?
Ale przecież do Carsely wróci tylko po to, by się spakować.
***
Jednak gdy zbudziła się rankiem, mimo wszystko myślała o wsi. Postanowiła zadzwonić do Billa Wonga z nowiną.
Na komendzie w Mircester powiedziano, że sierżant Wong ma dziś wolne, więc Agatha zadzwoniła do domu.
Bill słuchał pilnie o jej planach i o wizycie dwóch dyrektorów.
TLR
Zaległa cisza. Potem odezwał się tym swoim miękkim akcentem rodem z Gloucester.
— To dziwne.
— Co? — spytała Agatha.
— Żeby dwóch dyrektorów dużych firm ot, tak sobie, przyszło. Nie znam się na interesach...
— Nie, nie znasz się — potwierdziła Agatha.
— Niemniej wydaje mi się, że raczej umówiono by z tobą spotkanie, jakieś negocjacje z działem reklamy, z biurem do spraw
public relations, coś w tym guście.
— E, akurat byli w mieście na jakimś zlocie biznesmenów.
— A co ty w ogóle wiesz o tym Jacku Pomfrecie? Nie masz chyba zamiaru przekazać mu jakichś pieniędzy czy czegoś w tym
rodzaju?
— Nie jestem głupia — powiedziała Agatha, teraz już zła, bowiem zaczynała myśleć, że jednak jest.
— Żeby się czegokolwiek o kimś dowiedzieć — odpowiedział Bill —
najlepiej udać się do jego domu. Nowobogackich łatwo rozpoznać po tym, gdzie i z kim mieszkają.
— Więc według ciebie mam go szpiegować? Przecież zawsze mi przygadywałeś, jak to nie umiem powstrzymać się przed
wtykaniem nosa w nie swoje sprawy.
— Wydaje mi się, że jesteś wścibska, gdy nie trzeba, i rozczulająco naiwna wtedy, kiedy powinnaś powęszyć — rzekł Bill.
TLR
— Słuchaj pan, panie władzo, całe lata prowadziłam rentowny interes.
— Może żyjąc w Carsely, zapomniałaś, jaki zły jest świat?
— Co takiego? Po całym tym zamieszaniu i trupach?
— To co innego.
— Z Carsely już skończyłam.
Po drugiej stronie słychać było śmiech.
— Tylko ci się tak wydaje.
Agatha znowu przysiadła z kawą i papierosem nad papierami od Jacka. Czy rzeczywiście oczekiwał, że po prostu przekaże mu
czek, nie upew-niwszy się wcześniej co do odpowiedniego wkładu z jego strony? Nowy kot gonił się z Hodge'em po meblach.
Najwyraźniej znajda wracał do for-my.
Agatha otworzyła teczkę, wyjęła z niej podkładkę do pisania z klipsem i wpięła w nią wszystkie papiery. Zadzwoniła do Roya
Silvera, młodego mężczyzny, który kiedyś u niej pracował.
— Cześć kochana — usłyszała przez telefon jego melodyjny głos —
myślałem, żeby cię odwiedzić. Czym ty się teraz zajmujesz?
— Potrzebuję pomocy. Pamiętasz może Jacka Pomfreta?
— Jak przez mgłę.
— Jego adresu pewnie nie masz?
— Tak się składa, że mam. Kiedy odchodziłem z firmy, zwędziłem twój notes biznesowy z adresami. Nie jęcz! Pewnie już
dawno zapomnia-
łaś. Niech no spojrzę... Jest, 121 Kynance Mews, Kensington. Numer tele-TLR
fonu chcesz?
— Już mam, chociaż nie wygląda na kensingtoński. Nieważne. Przejdę się. To tuż za rogiem.
— Długo będziesz w Londynie? Bo rozumiem, że przyjechałaś.
Chcesz się spotkać?
— Może później — powiedziała Agatha. — Ożeniłeś się?
— Nie, czemu?
— No, a tamta, jak jej tam, ta, którą mi przedstawiałeś?
— Uciekła. Zostawiła mnie dla jakiegoś pijaka.
— Przykro mi.
— A mi nie jest przykro — odparł Ray tonem okrutnika — nie była mnie warta.
— Słuchaj, zadzwonię jeszcze do ciebie. Najpierw muszę coś jeszcze załatwić — Agatha pożegnała się i odłożyła słuchawkę.
Dlaczego Jack nie powiedział jej, że mieszka tuż za rogiem?
Zaszła na koniec ulicy Kynance Mews i przycisnęła dzwonek domu numer 121.
Drzwi otworzyła szczupła, dobrze zbudowana kobieta, z rodzaju tych, których Agatha nie cierpiała, tych, co to noszą w
Londynie zielone kalosze do hodowanych pereł.
— Czy zastałam pana Pomfreta? — spytała Agatha.
— Pan Pomfret już tu nie mieszka — odparła kwaśno kobieta — kupi-
łam od niego ten dom, ale nie jestem jego sekretarką. Nie będę wysyłała mu korespondencji! Jeśli chce, żeby przekierowywać
listy, wystarczy, że TLR
zapłaci parę groszy na poczcie.
— Jeśli da mi pani jego adres, mogę mu te jego listy zawieźć — powiedziała Agatha.
— Świetnie. Proszę poczekać, zaraz napiszę.
Agatha marzła, stojąc na oszronionym bruku którym wyłożony był ten dawny podwórzec stajni. Nad jej głową przeleciał od
strony Krągłego Stawu i Ogrodów Kensingtońskich ku parkowi Świętego Jakuba klucz gę-
si. Powietrze wydychane przez Agathę wzbijało przed jej twarzą obłoczki pary. W bramie stanęło dwoje miłośników psów i
spuściło swoje pociechy, te zaś zajęły się obsikiwaniem kolejno wszystkich drzwi. Następnie rów-nocześnie siadły i oddały
kał, po czym ich zadowoleni właściciele za-wołali je do nogi. „Nigdzie miłośnicy zwierząt nie są takimi samolubami jak w
Kensington", pomyślała Agatha.
— Proszę — rzekła kobieta — a oto adres.
Dała Agacie kartkę oraz stos listów. Ta podziękowała i wsadziła listy do teczki, a kiedy kobieta zamknęła już drzwi na klucz,
Agatha spojrzała zaskoczona na adres: 8A Ramilies Crescent, Archway. Owszem, w dzielnicy Archway stało kilka drogich
domów, a całe to podupadające przedmieście zamieszkiwało jeszcze paru bogaczy, ale numer 8A wskazywał na suterenę.
Poszła na przystanek metra Gloucester Road, a że nie chciała się zbyt często przesiadać, pojechała linią District do stacji
Embankment, a następnie linią Northern w stronę Archway. Żeby nie siedzieć bezczynnie, wy-ciągnęła listy. Głównie były to
jakieś reklamówki, ale znalazł się w tym stosie jeden z urzędu skarbowego.
TLR
Agatha poczuła się zawiedziona aż do szpiku swoich zziębniętych ko-
ści. Ze skarbówką korespondowali wszak ludzie materialnie zabezpieczeni i postępujący według prawa.
Następnie wyjęła kieszonkowy atlas Londynu i wyszukała Ramilies Crescent. Adres ten nosiła sieć uliczek biegnących na
tyłach szpitala.
Wyjście z metra przy głównym skrzyżowaniu w Archway wypełniali ludzie, na twarzach których malował się smutek. Agatha
stwierdziła po-sępnie, że wszystkich można by zabrać, rzucić na ulice Moskwy i nikt nie poznałby, że to cudzoziemcy. Od
wyjścia z metra poszła pod górę, a przy szpitalu skręciła w Ramilies Crescent.
Było to, jak się okazało, osiedle domów z epoki wiktoriańskiej, w fa-talnym stanie. Spadku na rynku nieruchomości nikt tu
pewnie nie odczuł, bo też nikt nie zdołał się wybić do poziomu, z którego można by spaść.
Ogrody wyglądały na zaniedbane, a większość z nich zalano betonem, by móc postawić na ich miejscu jakiś rdzewiejący
samochód. Agatha doszła do numeru 8. Ewidentnie lokal 8A mieścił się w suterenie. Przepchnąwszy się bokiem koło
zepsutego wózka, który tu chyba nie tyle odstawiono, co wręcz porzucono, by niszczał, zadzwoniła do drzwi. Jak przez mgłę
pa-miętała pomnikową blondynę Marcię Pomfret.
Z początku w osobie, która otworzyła jej drzwi, Agatha nie rozpoznała Marcii. Kobieta miała nijaką, poznaczoną
zmarszczkami twarz i czarne odrosty, a na Agathę patrzyła spojrzeniem pozbawionym jakiejkolwiek iskierki rozpoznania.
— Co pani sprzedaje? — spytała Marcia przez nos zmęczonym głosem.
TLR
Agatha postanowiła skłamać.
— Niczego nie sprzedaję — odrzekła przytomnie — przyszłam do pa-ni, ponieważ wydaje mi się, że mieszkali państwo z
mężem w Hiszpanii.
Przeprowadzam badanie na zlecenie rządu hiszpańskiego. Chcą wiedzieć, dlaczego tyle brytyjskich rodzin wróciło, zamiast
osiedlić się w Hiszpanii.
Agatha wyszperała z teczki podstawkę do pisania z klipsem, papiery i czekała.
— Proszę, niech pani wejdzie — powiedziała Marcia — zwykle gadam tu do siebie, naprawdę.
Zaprowadziła ją do ciemnego salonu. Bystre oko Agathy zauważyło, że stojące tu meble towarzyszą najemcom od zawsze.
Następnie siadła na przetartej kanapie, przed którą stała niska ława z metalu i szkła.
— A więc — zaczęła Agatha miłym głosem — co przywiodło panią do Hiszpanii?
— Mój mąż Jack — odpowiedziała Marcia — zawsze chciał mieć swój bar. Myślał, że umiałby takie coś prowadzić. No
więc sprzedał swój biznes i dom, a potem kupiliśmy taką małą knajpkę na Costa del Sol. Nazwał ją Home From Home, że niby
taka brytyjska: piwo San Miguel i cy-naderki ze stekiem. Mieszkaliśmy w klitce nad barem. To była dopiero ro-bota! On sobie
gaworzył z panienkami przy barze, a ja tam w kuchni musiałam szykować angielskie potrawy na gorąco, mimo że na zewnątrz
panował piekielny upał.
— A czy ten interes udało się rozkręcić? — spytała Agatha, udając, że notuje.
TLR
— Gdzie tam. Byliśmy kolejnym z wielu angielskich barów. Nie mogliśmy znaleźć nikogo do obsługi. Hiszpanie pracują tylko
za najwyższe stawki. Ja mało nie usmażyłam się na śmierć. „Będzie lepiej — mówił
Jack — będziemy siedzieć całymi dniami na plaży, a robił będzie kto in-ny". Ale nie wychodziliśmy nawet na zero. Mówiłam
Jackowi, żeby lepiej zrobić ją po hiszpańsku, żeby zwabić miejscowych i lepszych turystów, którzy nie po to przelecieli taki
szmat drogi, żeby jeść angielskie świń-
stwa. Ale czy on mnie słuchał? Więc sprzedaliśmy knajpę i znów nie mieliśmy nic.
Agatha zadała jeszcze parę pytań o Hiszpanię i Hiszpanów, by nie wzbudzić podejrzeń. Następnie odłożyła podstawkę do
pisania z klipsem i wstała do wyjścia.
— Mam nadzieję, że staną państwo na nogi.
Marcia z miną zbitego psa wzruszyła ramionami, a Agatha przypomniała sobie, jak owa piękna wtedy blondynka wyglądała na
pewnym przyjęciu dziesięć lat wcześniej. Wszyscy mówili wówczas, że to kolejna laska Jacka, a tymczasem on później się z
nią ożenił.
— Mają państwo dzieci? — spytała Agatha.
Marcia potrząsnęła głową zaprzeczając.
— I całe szczęście — dodała smutno — nie chciałabym ich tu wy-chowywać.
„Rzeczywiście szczęście", pomyślała Agatha równie posępnie, krocząc z powrotem tą samą drogą. Bowiem gdy on dowie się,
że nie dałam się nabrać na jego numer, to poszuka sobie nowej żony, i to tym razem jakiejś bogatej. Przypomniawszy sobie o
listach, stanęła przy czerwonej TLR
skrzynce pocztowej, przeadresowała koperty i wrzuciła je wszystkie.
Chwilę potem Jack Pomfret, stojąc na podjeżdżających w górę rucho-mych schodach stacji metra Archway, zobaczył Agathę
Raisin jadącą w dół.
Czym prędzej schował się za gazetą The Independent. Gdy już znalazł
się na ulicy, zaczął biec i biegł tak aż do domu.
— Czy ta Raisin tu była? — spytał głośno.
— Jaka Raisin? — spytała Marcia — była tylko jakaś urzędniczka przeprowadzająca badanie dla rządu hiszpańskiego, pytała
o Brytyjczyków, którzy wyjechali z Hiszpanii.
— A jak wyglądała?
— Proste, brązowe włosy, małe, brązowe oczy, trochę opalona.
— Och ty idiotko, to była Agatha Raisin węsząca nie wiadomo za czym. Coś jej powiedziała?
— Opowiedziałam, jak to nie udało nam się ruszyć z barem. Skąd mogłam wiedzieć... ?
Jack przechadzał się w te i we wte. Tyle wydał na żarcie w Savoyu!
Na dwóch znajomych aktorów, by udawali biznesmenów! Może jeszcze nie wszystko stracone.
Agatha popakowała rzeczy i wyprowadziła się z wynajmowanej kawa-lerki do nowego mieszkania, na straty spisując
pieniądze, które z góry dała za wynajem. Wprowadziła się do innej czynszówki, w Knightsbridge, za domem towarowym
Harrodsa. Miała zamiar zobaczyć jeszcze parę spek-TLR
takli i zjeść kilka razy w dobrych restauracjach przed powrotem do dziury o nazwie Carsely.
Wiedziała, że Jack będzie jej szukał, a taka konfrontacja jej się nie uśmiechała, bowiem, jak każdy, kto został oszukany,
wstydziła się własnej łatwowierności.
Kiedy więc Jack Pomfret przyjechał pod jej dotychczasowy adres, trochę się pocąc mimo zimna, nie zastał tam nikogo.
Właściciele nie wiedzieli, że wyjechała, bo nie oddała jeszcze kluczy, więc sądzili, że po prostu wyszła i wróci. Jack
przychodził jeszcze kilkakrotnie w ciągu następnych dni, aż wreszcie musiał przyznać, że nie ma większych nadziei na
wyciągnięcie forsy z Agathy Raisin.
A Agatha nie tylko obejrzała parę spektakli i odwiedziła kilka restauracji, ale też zabrała nowego kota do Kliniki Pogotowia
Weterynaryjnego w dzielnicy Victoria. Tam się dowiedziała, że to nie kot, lecz kotka, która natychmiast otrzymała wszystkie
odpowiednie zastrzyki oraz — wbrew swojej płci — męskie imię Boswell, trochę po to, by trzymać się tej linii pisarzy*3.
Agatha stwierdziła następnie, że dwa koty nie sprawiają więcej kłopotu niż jeden.
Pewnego wieczoru, gdy wracała z teatru przez Leicester Square, zadowolona, że wróciła do życia w mieście, nagle jakiś
młodzieniaszek zła-pał za jej torebkę. Agatha nie dała jej sobie wyrwać i jeszcze mocno kopnęła złodzieja w nogę. Uciekł.
Przechodnie gapili się na nią z zainteresowaniem, ale ani jeden nie spytał, czy nic jej się nie stało. „Póki człowiek żył w
mieście — pomyślała — był czujny, miał instynkt przetrwania na ulicy. Ale w sennej Carsely, gdzie nie trzeba zamykać
samochodu na noc, ten instynkt zanika". Szła przed siebie pewnie, stawiając długie kroki, jakby chciała w ten sposób
powiedzieć: „Nie zaczepiać mnie. Choćby niedź-
TLR
wiedź, to dam radę". To był krok czujnego mieszczucha.
Pod koniec tygodnia pojechała do Carsely, tym razem wioząc już dwa kosze z kotami.
3 * James Boswell (1740— 1795) — szkocki prawnik i pisarz, autor znanej biografii doktora Samuela Johnsona.
Po raz pierwszy doznała dziwnego uczucia: że oto wraca do domu.
Dzień był słoneczny, w powietrzu czuć było przyjemne ciepło.
Znów pomyślała o weterynarzu, Paulu Bladenie. Mając nową kotkę, mogła wreszcie znaleźć wymówkę, żeby się zjawić z nią u
lekarza. Z drugiej strony, gdyby wierzyć Billowi Wongowi, Paul Bladen nie przepadał
za kotami. Postanowiła jednak pójść i zgłosić, że potrzebuje jakichś kropli do oczu.
Billowi uwierzyła tylko do połowy, ale zaskoczył ją widok pustej poczekalni. Panna Mabbs uniosła niechętnie głowę znad
naddartego czasopisma i wyjaśniła, że pan Bladen pojechał do stajni koni wyścigowych lorda Pendleburyego, ale zaraz wróci.
Agatha czekała i czekała.
Po godzinie Paul Bladen wszedł do poczekalni, grzecznie ukłonił się Agacie i zniknął w gabinecie. Agatha zaczęła się
zastanawiać, czy nie wyjść.
Niemniej po krótkiej chwili panna Mabbs kazała jej wejść.
Wysłuchał historyjki Agathy o infekcji oka u kota, po czym wypisał
TLR
receptę, mówiąc, że tych kropli nie mają, ale można je dostać w aptece w Moreton— in— Marsh.
Następnie wyraźne dał do zrozumienia, że czeka, aż Agatha wyjdzie.
— Nie sądzi pan, że należy mi się wyjaśnienie? — spytała Agatha. —
Wybrałam się wtedy do tej restauracji w Evesham i w śnieżycy miałam kraksę. Chciałam zadzwonić, ale odebrała jakaś
kobieta twierdząca, że jest pańską żoną. Myślałam, że pofatyguje się pan do mnie zatelefonować.
Nagle stał się szarmancki.
— Pani Raisin, bardzo mi przykro. Pogoda była taka zła, że byłem pewien, iż nie wyjdzie pani w taki wieczór z domu.
Kobieta, która odebra-
ła telefon, to moja siostra, akurat się wygłupiała. Proszę o wybaczenie. A może dziś wieczór? W Mircester jest nowa grecka
restauracja, tuż obok opactwa. Moglibyśmy tam się spotkać o ósmej — ale gdy z uśmiechem spojrzał Agacie w oczy, ta
przypomniała sobie z goryczą Jacka Pomfreta.
Wahając się, spoglądała przez okno gabinetu. Wtedy ujrzała Jamesa Laceya, który wyglądał tak jak zawsze. Przechadzał się
tym swoim pewnym siebie krokiem. Jamesa Laceya, którego nie obchodził cały świat.
— Chętnie — powiedziała — no to do zobaczenia.
Wróciwszy do domu, Agatha usłyszała dzwonek
telefonu i podniosła słuchawkę. Dobiegł ją głos Jacka Pomfreta:
— Agatho, wszystko ci wyjaśnię...
Agatha cisnęła słuchawką. Telefon natychmiast odezwał się ponownie. Podniosła.
— Daj mi spokój, ty oszuście — warknęła — jeśli myślisz...
TLR
— Pani Raisin, to ja, Bill.
— O! Miałeś mi mówić na „ty".
— Przepraszam. Więc biznes nie był biznesem?
— Nie — ucięła Agatha.
— Szkoda. Może zjedlibyśmy dziś kolację?
— Co?
— Ty i ja, kolację.
Bill Wong liczył sobie lat dwadzieścia parę, więc za jego zaprosze-niem na kolację nie stało nic poza przyjaźnią. Niemniej
propozycja po-chlebiała jej i nieomal skłoniła do dania kosza weterynarzowi. Ale ten był
jej bliższy wiekiem.
— Już się umówiłam, Bill. Może w przyszłym tygodniu?
— W porządku. Wcześniej chyba się jeszcze zobaczymy. To z kim ta randka? Z Laceyem?
— Nie, z weterynarzem.
— Z deszczu pod rynnę.
— Co to ma niby znaczyć? Myślisz, że chodzi mu o moje pieniądze?
Coś ci powiem, Billu Wongu: wielu mężczyznom się podobam.
— Pewnie, pewnie. Tak tylko sobie gadam. Do zobaczenia wkrótce.
Tylko sobie żartuję. Facet na pewno jest kasiasty.
TLR
Rozdział III
Agatha przymierzała jedną sukienkę za drugą, w końcu skapitulowała i ubrała się w jakąś starą spódnicę i bluzkę. Już chciała
wyjść, ale cofnęła się, by — jak wcześniej — założyć body, suknię od Jean Muir, perły, a do tego sztuczne rzęsy, które kupiła
w Londynie.
James Lacey widział, jak jego sąsiadka odjeżdża. Zauważył, że przy jego domu już nie zwalnia i nie wypatruje go z okna
samochodu.
Agatha jechała drogą Fosse*4 do Mircester, starego miasteczka bru-kowanego kocimi łbami, nad którym górowało wielkie
średniowieczne opactwo*. Restaurację znalazła bez problemu. Wyglądała nie jak restauracja, bardziej jak zaniedbany sklep o
zasłoniętych oknach, ale Agatha była przekonana, że we wnętrzu będzie ciepło i elegancko.
Kiedy weszła do Stavrosa, doznała nieomal wstrząsu. Podłogę stanowiło popękane linoleum, a stoły wyłożono ceratami w
kratę. Ze ścian spo-zierały przybrudzone fotografie widoczków z Grecji: Akropol, Delfy i tak TLR
dalej.
Paul Bladen wstał powitać Agathę. Miał na sobie, jak zawsze, sportową marynarkę i rozpiętą pod szyją koszulę.
4 *Fosse — nazwa zwyczajowa historycznej trasy wiodącej z Lincoln na północnym wscho-dzie Anglii aż do Exeter na jej
południowo— zachodnim krańcu. Nazwa pochodzi od łacińskiego określenia na kanał, co wiąże się z historią tej drogi,
wyznaczonej jeszcze w czasach Impe-rium Rzymskiego.
— Wyglądasz świetnie — rzucił na powitanie.
— Nie wiedziałam, że to będzie taka restauracja. .. w starym stylu —
powiedziała Agatha, siadając.
— Ich jedzenie nadrabia braki w wystroju — nalał jej z karafki retsiny. Agatha wzięła łyka, zaraz w myślach przeklinając ten,
jak stwierdziła, płyn na rozpałkę, ale jednocześnie mając nadzieję, iż zawartość alkoholu w nim wystarczy, by dodać jej
odwagi.
Z notesem w ręku podeszła do ich stolika chuda kelnerka, umalowana na blado, jakby miała grać w horrorze.
— Państwo życzą? — spytała lakonicznie.
Agatha, która zazwyczaj w odpowiedzi kazałaby kelnerce się odejść i pozwolić na spokojny wybór dania, tego wieczoru
stwierdziła, że odegra rolę uległej damy, toteż zatrzepotała sztucznymi rzęsami w kierunku Paula i szepnęła:
— Wybierz za mnie.
Miano podać dolmades. Agatha podłubawszy w swoim daniu, które TLR
zjawiło się na ich stole zatrważająco szybko, stwierdziła, że zamiast w li-
ście winogron, zawinięte jest w kapustę, a treść stanowi rozmiękły ryż.
Odkryła też, że rozdziobując małe gołąbki i przesuwając kawałki po talerzu, może sprawić wrażenie, że cokolwiek zjadła.
Paul Bladen przez cały czas mówił o swoich planach, żeby dać wsi Carsely naprawdę dobrą opiekę weterynaryjną, oraz
zamówił drugą dużą karafkę retsiny, jako że Agatha piciem nadrabiała opieszałość w jedzeniu.
— Teraz — powiedział, z uśmiechem patrząc jej w oczy — opowiedz mi o sobie. Jak to się stało, że taka dama trafiła na
cotswoldzką wieś?
Trzeźwa Agatha powiedziałaby zapewne, że Pogórze Cotswold, region obecnie modny, obfitował w nietuzinkowe
osobowości, ale ta, nieco podpita, wzruszona pochlebstwem opowiedziała, jak to już w dzieciństwie marzyła o posiadaniu
domku na wsi, jak stworzyła dobrze prosperującą firmę, sprzedała ją i wcześnie poszła na emeryturę.
— Bardzo wcześnie — podkreśliła Agatha.
Nachylił się nad stołem i przytrzymał jej rękę.
— Nie powiedziałaś jeszcze o swoim mężu.
Agatha wzruszyła ramionami.
— Rzuciłam go całe lata temu. Wątpię, czy w ogóle żyje — Agacie nie chciało się załatwiać rozwodu. Dłoń Paula była ciepła,
sucha i ściskała mocno. Serce kobiety drżało i trudno jej było oddychać. Czuła się jak na pierwszej randce.
— Gadam i gadam — powiedziała w końcu — a ty?
TLR
— Ja pracuję nad marzeniem — rzekł. Puścił jej dłoń, gdy przyszła kelnerka postawić przed nimi dwa kawałki kleistego tortu
lewantyńskiego, z których kapał wodnisty miód, oraz dwie filiżanki czarnej mazi, która kryła się pod nazwą greckiej kawy.
— Chciałbym powołać do życia klinikę weterynaryjną z prawdziwego zdarzenia — powiedział — ale to kosztuje.
— Porozmawiaj ze Stowarzyszeniem Pań z Carsely — doradziła Agatha — są świetne w zbieraniu funduszy.
— W przeciwieństwie do ciebie sądzę, że myślą zbyt prowincjonalnie, by pojąć tak wielką ideę.
— Tego bym nie powiedziała — Agatha pomyślała o pani Bloxby —
ludzie w tej wsi są bardzo pracowici... Wiesz co? Dam ci coś na wkład po-czątkowy.
„Dwadzieścia funtów, pomyślała hojnie Agatha. W końcu to on płaci za tę koszmarną kolację".
Ponownie złapał ją za rękę.
— Chyba nie smakuje ci kawa.
— Ja lubię z ekspresu.
— No to jedźmy na kawę do mnie — wodził kciukiem po jej dłoni.
„No i proszę, pomyślała Agatha, jadąc później za jego samochodem po krętych, ciemnych uliczkach starego miasteczka, to po
to tak się stroiłam". Ale euforia wywołana wszystkim, co wypiła, powoli ją opuszczała.
TLR
Jadący przed nią Paul zatrzymał swój samochód przed małą willą w stylu wiktoriańskim na obrzeżach miasta.
Wszedłszy za nim w głąb mrocznego korytarza, Agatha nagle wpadła w panikę, gdy on odwrócił się i przeciągle na nią
popatrzył. Seks! Oto się zbliżał, a z nim wszystkie lęki. Nie goliła się pod pachami. Co, jeśli okaże się niewystarczająco...
wygimnastykowana? W domu panował chłód.
Sztuczne rzęsy zsuwały jej się z jednej powieki. Czuła to. A jeśli będzie musiała się przed nim rozebrać i wygramolić się z
body?
— Muszę już iść — powiedziała ni z tego, ni z owego — zapomnia-
łam zostawić kotom wodę.
— Agatho, Agatho, poradzą sobie. Chodź no.
— I spodziewam się ważnego telefonu z Nowego Jorku i... no, dzięku-ję za kolację. Następnym razem ja stawiam. Naprawdę,
muszę lecieć.
Agatha pobiegła przez podwórko, potykając się na wysokich obca-sach.
Otworzyła samochód, wskoczyła na siedzenie kierowcy i odjechała.
Otrząsnęła się z paniki, dopiero gdy już bezpiecznie wyjechała z miasta i pomknęła prosto do domu. Na szosie Fosse
zobaczyła w lusterku jadący za nią radiowóz. Pomyślała o tym, ile wypiła, i modliła się, by nie zatrzymali jej na badanie
alkomatem. Zwolniła do pięćdziesiątki, a radiowóz ją wy-minął.
Zaskoczyła ją jej własna reakcja na przystojnego weterynarza. Od dawna nie przeżyła z nikim romansu. Ależ była głupia.
Nigdy by nie po-myślała, że kiedykolwiek seks bez miłości mogłaby uznać za odrażający.
TLR
Takie podejście wydawało jej się staroświeckie, a Agatha Raisin była kobietą nowoczesną.
Nazajutrz Paul Bladen pojechał po raz kolejny do stajni wyścigowych lorda Pendleburyego. Miał na jednym z koni
przeprowadzić zabieg Hob-daya, by koń przestał rżeć. Zabieg ów polegał na przecięciu strun głosowych. Paul napełnił
strzykawkę środkiem zwanym etorfiną, by uśpić zwierzę. Pod ręką, na chwiejnym stoliku, który specjalnie przytaszczył ze sobą
do stajni, weterynarz postawił butelkę diprenorfiny, którą należało wstrzyknąć koniowi na przebudzenie po zabiegu, oraz
buteleczkę naloksonu, silnego antidotum na wypadek, gdyby etorfina przypadkiem dostała się do układu krążenia Bladena.
— No, koniku, spokojnie — powiedział, klepiąc konia po łbie, by nie parskał. Bladen czuł się podirytowany tym, że lord
Pendlebury nie przy-dzielił mu stajennego do pomocy. Przez otwarte drzwi stajni świeciło słońce, malując pod stopami
weterynarza złoty prostokąt na kamiennej po-sadzce. Paul uniósł strzykawkę do zastrzyku, gdy złoto pod jego stopami
ściemniało, jakby tarczę słońca przesłoniła chmura. Wtedy coś mocno uderzyło go w tył głowy. Bladen upadł na posadzkę.
Nie mógł oddychać, ale wciąż był przytomny.
— Coś ty za... — zaczął, obróciwszy się na kamieniach.
Czyjaś dłoń wyrwała mu strzykawkę z ręki i, nim się zorientował, miał już ją wbitą w pierś. Desperacko przeczołgał się w
stronę stołu, gdzie leżało antidotum. Gdyby nie mógł dosięgnąć naloksonu, zadziałałaby choćby diprenorfina, środek na
przebudzenie dla konia, ale kopnięty stół
się przewrócił i w kilka sekund później Paul Bladen już nie żył.
TLR
Agatha nazajutrz usłyszała o jego śmierci od Billa Wonga, ale jej pierwszym odczuciem była samolubna ulga spowodowana
tym, że weterynarza już nie ma i nie będzie rozsiewał plotek o ucieczce z jego domu.
W kuchni Agatha wymieniła piecyk elektryczny na klasyczny piec kuchenny. Z otwartych drzwiczek buchało ciepło palących
się szczap. Na parapecie stał dzbanek z wczesnymi żonkilami. Kwadratowy stolik z plastiku zniknął, a na jego miejscu stał
teraz solidny stół z drewna o przetartym blacie.
— Tragiczny wypadek — rzekł Bill — niektórzy weterynarze nie chcą pracować z etorfiną. To śmiertelnie groźna rzecz. Nie
tak dawno pewien weterynarz, który trzymał strzykawkę z etorfiną w kieszeni na piersi, podszedł do konia, a ten trącił go w
pierś. Igła ukłuła lekarza i to wystarczyło, by biedak zmarł natychmiast.
— Powinni mieć na to antidotum — stwierdziła Agatha.
— Ależ mają, tylko nie zawsze zdążą po nie sięgnąć. Paul Bladen trzymał je blisko siebie na stoliku, ale albo sam przewrócił
stolik w przed-
śmiertnych drgawkach, albo strącił go koń.
— Czyli to działa jak cyjanek? Wierzga się?
— Właściwie to nie — powiedział Bill — to dobry sposób na samobójstwo... szybki i bezbolesny. Ale znaleziono coś
ciekawego.
— Tak?
— Nie, nie aż tak. Żadne morderstwo. Miał z tyłu głowy guza, ale stwierdzono, że nabił go sobie, przewracając się na ziemię.
Chociaż gdy go znaleziono, to leżał na boku. Na krawędzi stołu zostawił odciski pal-TLR
ców, jakby próbował sięgnąć po antidotum.
— A był sam?
— Tak. Powodem, gdyby czytać między wierszami w zeznaniu lorda Pendleburyego, było to, że zbyt stanowczo domagał się
pomocy. Pendlebury zeznał, iż jego stajenni byli wszyscy bardzo zajęci, czego sam dopil-nował. Dzięki zabiegowi koń miał
przestać rżeć. Wiele koni wyścigowych przeraźliwie ryczy na biegach.
— Brzmi okrutnie.
— Każda agresja w stosunku do zwierząt jest okrutna.
Za drzwiami Agathy przyczaił się James Lacey. Dwa miesiące wcze-
śniej upiekła mu placek. Wiedział, że już dawno powinien był oddać blachę, ale to odkładał. Odwagi dodało mu to, że Agatha
najwyraźniej przestała się za nim uganiać. Zadzwonił do drzwi, myśląc, że może ma szczę-
ście i gospodyni nie będzie w domu, a wtedy mógłby bez obaw zostawić blachę do ciasta na progu.
A jednak Agatha otworzyła drzwi.
— Wejdź na kawę — powiedziała, biorąc od niego blachę — jesteśmy w kuchni.
To „jesteśmy" dodało Jamesowi Laceyowi odwagi, by wejść do środka. Pisał książki wojskowo— historyczne i, jak
większość pisarzy, całymi dniami zajęty był szukaniem wymówek, by nie pracować.
Ukłonił się na powitanie Billowi Wongowi, którego już znał. Następnie usiadł przy filiżance kawy, czując ulgę, że Agatha nie
wpatruje się w niego tak intensywnie, jak to miała w zwyczaju.
TLR
— Rozmawialiśmy właśnie o śmierci Paula Blade— na — powiedzia-
ła Agatha, po czym opisała, jak do tego doszło.
Emerytowany pułkownik gardził, jak to nazywał, „babskimi plotami" i byłby bardzo zaskoczony, gdyby ktoś zwrócił mu
uwagę, że i on, podobnie jak reszta ludzkości, sam jest plotkarzem.
— Wcale mnie nie dziwi — rzekł bez cienia smutku — że człowieka do tego stopnia znienawidzonego ktoś wreszcie dopadł.
— Ależ nikt go nie dopadł — sprzeciwiła się Agatha.
Ludzie, którzy sądzą, że nie plotkują, z reguły plotkują najgorzej, więc i James Lacey musiał wtrącić swoje trzy grosze.
— Skąd ta pewność? — spytał. — A słyszeli państwo o biednej pani Josephs? Wiadomo, że szczerze kochała swojego starego
kota Tewksa. No i z każdą najdrobniejszą rzeczą chadzała do Blade— na. Pewnego dnia ten poprosił, by zostawiła u niego
kota na gruntowne badanie. Kiedy wróciła po swojego ulubieńca, okazało się, że został uśpiony. Weterynarz twierdził, że kot
był za stary i trzeba było skrócić jego męki. Pani Josephs mało nie straciła zmysłów.
Ciągnął dalej:
— A panna Simms? Chadzała do niego pod byle pretekstem. Ostatnim razem, jak mi mówiła, poszła dlatego, że kotu
rzeczywiście coś dolegało.
Cały czas się drapał. Bladen odparł jej chłodno, że kot jest zapchlony, że-by nie marnowała jego czasu i dokładniej sprzątała
w domu. Zabrała kota do weterynarza, u którego leczyła zwierzę wcześniej, a ten zdiagnozował
alergię. Panna Simms wróciła do Bladena i zrugała go porządnie. Było słychać w całej wsi. A później Bladen powiedział
Jackowi Page'owi, temu TLR
rolnikowi, że dosyć ma tych bab i ich paskudnych zwierzątek. Ma czas tylko dla zwierząt gospodarskich.
— To się pewnie działo, gdy byłam w Londynie — powiedziała Agatha. — Bo kiedy się pojawił, to na początku wszystkie do
niego latały.
— Były nim zauroczone — odparł James — ale potem z jakiegoś powodu zaczął być dla kilku z nich niemiły. Są jeszcze takie,
które nadal uważają, że jest weterynarzem wszech czasów... czy raczej nim był.
— Kogo ma pan na myśli? — spytał Bill.
— Panią Huntingdon, tę ładną, która się wprowadziła z pieskiem rasy Jack Russell, panią Mason, prezes Stowarzyszenie Pań z
Carsely, panią Harriet Parr, która mieszka na dole, i panią Josephine Webster z tego sklepu, w którym są chyba wyłącznie
suszone kwiaty.
— Jak się pan tego wszystkiego dowiedział? — zdumiała się Agatha, po czym spąsowiała, gdy w jednej chwili zorientowała
się, że za Jamesem La— ceyem kobiety ze wsi uganiały się tak samo jak za Paulem Bladenem.
— Rozmawiam z ludźmi — powiedział tajemniczo.
— Ty miałaś randkę z Bladenem — przypomniał Bill Wong, patrząc na Agathę — i to w wieczór przed jego śmiercią, bo
kiedy zaprosiłem cię na kolację, odpowiedziałaś, że nie możesz iść, bo już się umówiłaś na kolację z Paulem.
— I co z tego? — spytała Agatha.
James Lacey przyjrzał jej się z ciekawością. Wydawała mu się na swój sposób atrakcyjna. Teraz, gdy tak nie kleiła się do
niego, zauważał u niej TLR
pewne zalety. Miała zgrabną, choć przysadzistą figurę, świetne nogi, małe, sprytne, brązowe oczka i lśniące, zdrowe, brązowe
włosy, proste, ale przy-strzyżone pewnie przez jakiegoś drogiego mistrza fryzjerskiego.
— Powiedzmy, że jestem ciekaw — mówił Bill — gdzie zjedliście tę kolację?
— W nowej greckiej restauracji w Mircester.
— Koszmarna nora — powiedział James — też byłem tam na kolacji.
Nigdy więcej.
Agatha od razu zaczęła się zastanawiać, z kim tam był na owej kolacji, ale zamiast o to spytać, powiedziała:
— Nie dowiedziałam się o nim za wiele. O, powiedział, że marzy o otwarciu dużej kliniki weterynaryjnej.
— Aha — odparował Bill — chciał wyciągnąć z ciebie pieniądze, mam rację?
— Wcale nie! — krzyknęła Agatha. I już ciszej dodała: — Może cię to zdziwi, ale podobałam mu się.
— Cieszę się. To znaczy, miałaś chyba dość kłopotów po tym, jak tamten gość w Londynie usiłował cię wykiwać —
powiedział Bill.
— Jeszcze kawy? — spytała Agatha, dusząc go wzrokiem.
— Poproszę — rzekł James Lacey.
— Ja dziękuję — powiedział Bill — wracam do pracy — po czym wyszedł z kuchni tak szybko, że James nie zdążył zmienić
zdania i uciec.
Starając się zachować spokój i opanowanie, Agatha podała Jamesowi TLR
drugą filiżankę kawy, po czym usiadła po przeciwnej stronie stołu. Bardziej, by powiedzieć cokolwiek, niż z powodu
rzeczywistego zainteresowania, rzekła:
— Więc sądzi pan, że ktoś mógł zamordować Paula Bladena?
— Owszem, przebiegło mi to przez myśl — powiedział — przecież to takie łatwe. Zaczaić się, a gdy będzie miał pełną
strzykawkę, walnąć go w głowę... Nie, to się nie klei. Nie był uderzony w głowę.
— Ale mógł być — odpowiedziała Agatha — to znaczy, miał guza na głowie. Stwierdzili, że nabił go sobie, przewracając się
na ziemię, ale on leżał na boku.
— Myślę, że policjanci wiedzą, co robią — rzekł James — przecież gdyby ktokolwiek pojawił się w stajniach
Pendleburyego, to od razu by go dostrzeżono. To jest wieś. Tu nie da się przemykać cichcem, jak w mie-
ście.
— Zastanawiające — powiedziała Agatha — chciałabym obejrzeć te stajnie. Czy pan zna lorda Pendleburyego?
— Nie. Ale wystarczy, że podjedzie tam pani i poprosi o składkę na jedną z tych fundacji charytatywnych, na które zbiera pani
zwykle pienią-
dze. A potem, kiedy wyjdzie pani od niego z domu, wystarczy przejść się do stajni i rzucić okiem.
— Dobrze by było, gdyby poszedł pan tam ze mną — powiedziała Agatha. Spojrzał na nią zaniepokojony, ale nie powiedziała
tego zalotnym tonem.
TLR
Pomyślał o tym, ile ma do zrobienia, o rozkoszach pisarstwa, i rzekł:
— Nie widzę przeszkód. Moglibyśmy tam pojechać choćby dziś, powiedzmy o drugiej.
— To miło z pana strony — powiedziała Agatha ze spokojem.
Odprowadziła go do drzwi, zamknęła za nim, a następnie odtańczyła w swoim przedpokoju taniec wojenny. Dojdzie do
niemożliwego. Spędzi popołudnie z Jamesem Laceyem.
* * *
O drugiej Agatha, zmęczona przymierzaniem ciuchów, zdecydowała się na soczyście czerwony sweter, ładną spódnicę z
tweedu, mocne skó-
rzane buty i płaszcz z baraniej skóry.
Stanęła przy oknie jadalni, z którego można było obserwować wejście do domu, tak by widzieć, kiedy przyjdzie. I oto,
stawiając długie kroki, nadszedł. Już po pięćdziesiątce, ale nadal przystojny, idealne metr dziewięćdziesiąt wzrostu, o gęstych,
ciemnych włosach nieco tylko przypró-
szonych siwizną, zabawnych oczach i wydatnym nosie. Na sobie miał stary sweter myśliwski napoczęty przez mole, z
wytartymi łatami na ramionach, pod nim koszulę w kratę i oliwkowe sztruksy. Agatha popatrzyła sobie na niego w nagrodę, że
próbowała zachować spokój i opanowanie przy kolejnym spotkaniu.
Lord Pendlebury mieszkał w Eastwold Park, na końcu długiej drogi odchodzącej od szosy wylotowej ze wsi. Agatha była
zachwycona. W takim pałacyku była tylko raz, i to jako turystka. Zastanawiała się, czy powinna dygnąć — nie, to się robi tylko
przed królową — i czy ma się do niego zwracać „milordzie"? Najlepiej podejrzeć, co zrobi James Lacey, i go naśladować.
TLR
Dojechawszy, zaparkowali przed dworem, jednym z tych rozlazłych cotswoldzkich gmachów, które zajmują dużo przestrzeni,
choć na to nie wyglądają. Drzwi nie otworzył kamerdyner, tylko jedna z mieszkanek wsi, pani Arthur ze Stowarzyszenia Pań z
Carsely, odziana w roboczy kombi-nezon, z siwymi kosmykami włosów opadającymi na oczy. Agatha nie wiedziała, że
pracuje u Pendlebu— ryego.
— Chciałam zapytać lorda, czy nie dołożyłby się do naszej zbiórki na Fundację Ratujmy Dzieci, powiedziała Agatha.
— Zapytać można — odparła pani Arthur — zawsze tak mówię: pytanie nie boli — i stała dalej.
— To może spyta pani lorda Pendlebury'ego, czy możemy się z nim zobaczyć? — nalegał James Lacey.
— Sami państwo spróbujcie — powiedziała pani Arthur — jest w gabinecie, o tam — wskazała kciukiem na drzwi w końcu
korytarza.
„Nie tak to sobie wyobrażałam", pomyślała Agatha, idąc korytarzem za Jamesem Laceyem. Powinien zjawić się kamerdyner i
odnieść panu kartę wizytową na srebrnej tacy. Ale oto James przytrzymywał już otwarte drzwi do gabinetu.
Lord Pendlebury siedział w wysłużonym skórzanym fotelu przed ga-snącym kominkiem. Mocno spał.
— No i proszę — szeptała Agatha.
James podszedł do okna.
— Stajnie są tam, na tyłach — powiedział, nawet nie starając się ściszyć głosu— widać je stąd.
TLR
— Cśśś — uciszyła go Agatha. Pokój był ciemny i wyłożony książ-
kami. Stały tam dwa wielkie regały pełne tomiszczy oprawnych w skórę, duże biurko, okrągłe dzbany z wiosennymi kwiatami
stojące na dziwacz-nych stoliczkach, a ciszę podkreślało pełne powagi tykanie zegarów.
— Co wyście za jedni? — lord Pendlebury już nie spał i gapił się na Agathę. Ta podskoczyła i rzekła:
— Jestem Agatha Raisin z Carsely. A to jest pan Lacey — bardzo chciała nazwać Jamesa pułkownikiem, ale wiedziała, że
jemu na pewno by się to nie spodobało — w imieniu Stowarzyszenie Pań z Carsely prowadzę zbiórkę pieniędzy na fundację
Ratujmy Dzieci.
Niczym Amerykanin, który przysięga wierność Stanom Zjednoczo-nym, lord Pendlebury przyłożył rękę do piersi, niewątpliwie
po to, by ochronić portfel.
— Już dałem na fundację badań nad nowotworami — powiedział.
— Ale to jest fundacja Ratujmy Dzieci.
— Nie lubię dzieci — Pendlebury tupnął nogą — jest ich zbyt wiele.
Idźcie już.
Agatha już otworzyła usta, by go zwyzywać, ale James pospieszył z wypowiedzią:
— Ładne ma pan stajnie, sir. Nie ma pan nic przeciwko temu, żeby-
śmy je obejrzeli?
— Nawet jeśli mam coś przeciwko, to chyba niewiele znaczy, co? —
odpowiedział lord Pendlebury. — Człowiek nie ma już prywatności na własnej ziemi. Jak nie takie ciekawskie typki jak wy,
to ci cholerni obroń-
TLR
cy środowiska. Wszyscy łażą mi po posiadłości z plecakami, żrą swoje zdrowotne batoniki orzechowe i puszczają bąki.
Wiecie, co naprawdę niszczy warstwę ozonową? To ci fanatycy zdrowego odżywiania, którzy żrą ohydne batony z orzechów i
otrąb, a potem zanieczyszają powietrze trującymi gazami. Takich to tylko powystrzelać.
— Racja — powiedział James bez przekonania, gdy Agatha wpijała wzrok w lorda Pendleburyego.
— Z ciebie jest swój chłop — rzekł lord Pendlebury, wytrzeszczając oczy na Jamesa w półmroku, jaki panował w gabinecie
— ale ona wygląda na jedną z tych sabotujących polowania i użalających się nad liskami.
— Słuchaj pan — Agatha zrobiła krok do przodu.
James złapał ją za rękę i odprowadził w stronę
drzwi.
— Dziękujemy za zaproszenie, lordzie — powiedział przez ramię —
chętnie obejrzymy pańskie stajnie.
— Wredny stary piernik — wściekała się Agatha, gdy byli już w holu.
James wzruszył ramionami.
— To starzec. Już się nie zmieni. Możemy wejść do stajni, a w końcu po to przyjechaliśmy.
Ale Agatha nadal czuła się urażona. Co gorsza, odniosła wrażenie, że lord Pendlebury przeniknął przez drogi barani płaszcz i
sweter aż do wnę-
trza jej plebejskiej duszy. TLR
— Muszę poważnie porozmawiać z panią Arthur — powiedziała Agatha, gdy szli tak razem w stronę budynku stajni — zdaje
mi się, że zarobi-
łaby więcej, pracując w jakiejś fabryce albo supermarkecie.
— Pracują u Pendlebury'ego z mężem — zwrócił jej uwagę James Lacey — mają domek na posesji, za który nie muszą płacić
czynszu, i mogą do woli brać warzywa z ogrodu. A pani chce nakłonić panią Arthur, by odeszła, tylko dlatego, że chce się pani
zemścić na staruszku za to, że wziął panią za obrończynię lisów cierpiącą na wzdęcia.
Taka była prawda. Agatha nagle uznała, że James jest nieciekawy i pozbawiony uroku.
Irytowało ją również to, że choć mieszkał w Carsely krócej od niej, to znał wiele osób. Powitał trenera lordowskich koni,
Sama Stoddera, i przedstawił go Agacie.
— Panie Stodder, lord Pendlebury pozwolił nam obejrzeć stajnie —
rzekł James. — Przykra sprawa z tą śmiercią weterynarza, co?
— Ano, przykra. To było tam, o. Robił Sparkie— mu zabieg, by ten przestał ryczeć.
— I nikogo tam wtedy nie było?
— Nie. Lord Pendlebury miał na padoku nową klaczkę i zawołał nas wszystkich, żebyśmy obejrzeli. Zrobiliśmy sobie przerwę
na papierosa, gadaliśmy i oglądaliśmy tę klaczkę, bo stary nieczęsto nam odpuszcza.
Zwykle nas pogania do roboty. I wtedy Bob Arthur, co też robi u milorda, idzie od nas, mówiąc, że zobaczy, jak sobie radzi
weterynarz, i zaraz wraca, krzycząc wniebogłosy, że Bladen nie żyje. „Chyba ktoś go zabił", gada, TLR
no więc lord każe dzwonić na policję.
— To było tutaj? — spytała Agatha, podchodząc do prawego skrzydła budynku stajni.
Obaj weszli za nią. Niczego nie było widać. Rząd końskich boksów, z których wystawały głowy zwierząt, nikł w głębi
ciemnego pomieszczenia.
— Najstarsza część stajni — powiedział Sam — gdzie indziej mamy boksy na powietrzu, a nie w środku, jak tu.
Agatha wodziła wzrokiem po podłodze, ale nie dostrzegła niczego, nawet okrucha szkła.
— Dlaczego pan Arthur powiedział, że ktoś chyba weterynarza zabił?
— spytała.
— To nie był zbyt lubiany gość. Chociaż z końmi radził sobie jak ma-
ło kto. Lord Pendlebury uważał, że on za dużo sobie pozwala, dlatego wo-lał pana Ri— ce'a, wspólnika Bladena z Mircester.
Ale z kolei pan Rice nie lubił lorda Pendlebury'ego, więc nieustannie coś wymyślał, żeby tylko nie przyjechać.
— Chyba nikt nie lubi tego lorda Pendlebury'ego, bo to gbur — powiedziała Agatha.
— Na pewno ma pani prawo do swojego zdania — powiedział Sam —
ale proszę się nie spodziewać, że ktokolwiek z nas tu powie choć słowo przeciwko staremu. Raczej nie jest pani w tych
stronach od tak dawna jak pan Lacey. Inaczej wiedziałaby pani, że krytyka wobec jego lordowskiej mości nie jest mile
widziana, oj nie.
TLR
— Jestem tu znacznie dłużej od pana Laceya
— oburzyła się Agatha.
— Cóż, są ludzie i ludziska — odrzekł Sam — usza— nowanko — to mówiąc, uchylił kapelusza i odszedł.
— Co za cham pańszczyźniany — zdumiała się Agatha.
— Sam to dobry człowiek, a za chamów robimy tu my.
— Proszę?
— Wściubiamy nosy w nie swoje sprawy. Co my tu w ogóle robimy, pani Raisin?
— Agatho.
— Agatho. Facet zginął w wyniku nieszczęśliwego wypadku.
— Nie jestem tego pewna — odparła Agatha, raczej z przekory niż z przekonania.
Przeszli na front pałacyku, gdzie Agatha zaparkowała samochód. Po kosztownych naprawach błyszczał jak nowy. Podszedł do
nich lord Pendlebury.
Poruszał się jak czapla, a jego wysoka, chuda sylwetka po kilku kro-kach znalazła się przy nich.
— Co wy tu u diabła robicie? — zawołał wściekle. — Dzień otwarty jest raz w roku, pierwszego czerwca. W pozostałe dni
nie łazić mi po mo-im terenie.
— To my — odpowiedział James Lacey ze spokojem — pozwolił nam pan zwiedzić swoje stajnie.
TLR
Poblakłe, wodniste oczy starca zamrugały, a następnie skupiły się na Agacie.
— A, sabotażystka od polowań — powiedział
— z rodzaju tych, których istnienie trzeba przeboleć.
Odszedł w stronę stajni, pozostawiając Jamesa w nastroju rozbawie-nia, a Agathę gotującą się z wściekłości.
— Nie wyglądasz na specjalnie uradowaną — powiedział James.
— Zgrzybiały cap — wycedziła Agatha. Marzyła kiedyś, że w czasie zwiedzania jakiegoś pałacu ktoś z rodziny jego
posiadaczy rozpozna w niej, sterczącej za kordonem oddzielającym trasę wycieczki od części prywatnej, członka swojej
rodziny, i zaprosi na herbatkę. Teraz ta fantazja wydała jej się zupełnie idiotyczna.
Urażona odwiozła Jamesa do wsi. Spojrzał na nią kątem oka i coś sku-siło go, by powiedzieć:
— Dawno nie byłem Pod Czerwonym Lwem. Wybrałabyś się wieczorem na drinka?
Dusza Agathy wzleciała niczym bażant, który właśnie wyskoczył
przed maską jej samochodu i pofrunął nad żywopłotem po drugiej stronie drogi. Niemniej zachowała spokój i bez emocji
powiedziała:
— Przydałoby się. O której?
— No, koło ósmej. Muszę skoczyć po coś do Mo— reton, więc zobaczymy się na miejscu.
W duchu już żałował tego zaproszenia, ale musiał też przyznać, że w TLR
oczach Agathy nie dostrzegł tego drapieżnego spojrzenia, które rzucała na niego wcześniej.
Agatha, uznawszy, że Jamesowi pewno nie będzie się chciało przebierać, powstrzymała się przed zmianą stroju. Nakarmiła
koty, trochę się z nimi pobawiła, starając się nie patrzeć na zegar. W miarę, jak zbliżała się ósma, napięcie w niej rosło. Mimo
iż przy pomocy pani Bloxby nauczyła się już co nieco gotować, na obiad wrzuciła do mikrofalówki mrożoną la-sagne, by
oszczędzić sobie czasochłonnych przygotowań. Danie smakowa-
ło wstrętnie. Jak mogła przez tyle lat jadać takie paskudztwa?
Gdy szła w stronę baru Pod Czerwonym Lwem, akurat była pełnia i wszystko lśniło srebrem, a jasne kontury oddzielały
korony drzew od roz-gwieżdżonego nieba. Powietrze przesycał zapach białych i różowych kwiatów werbeny, co u Agathy
wywołało mało romantyczne skojarzenie z drogim mydłem do kąpieli. Dokładnie trzy minuty na ósmą otworzyła drzwi baru
Pod Czerwonym Lwem.
Pod niskimi krokwiami tego pubu dostrzegła Jamesa Laceya, który rozmawiał z właścicielem.
— Czego się napijesz? — spytał ją na powitanie.
— Ginu z tonikiem — powiedziała Agatha, sadowiąc się wygodnie na stołku przy barze.
— Tak sobie myślę — zaczął, płacąc za jej drinka. Ale Agatha nie dowiedziała się, o czym myśli James, gdyż właśnie w tym
momencie otworzyły się drzwi baru, a ujadanie pieska rasy Jack Russell i ciężka woń francuskich perfum obwieściły
nadejście pani Huntingdon, najnowszej mieszkanki Carsely.
TLR
Ku zniesmaczeniu Agathy, James powiedział:
— Dobry wieczór, Fredo. Co sobie życzysz? Znasz Agathę Raisin?
Agatho, to jest Freda Huntingdon.
„A więc Freda, tak?", pomyślała Agatha posępnie. Wdowa miała na sobie soczyście czerwony kubraczek, a pod nim czarny
kaszmirowy sweter i krótką wełnianą spódniczkę koloru czarnego. Jej nogi odziane w eleganckie czarne pończochy
prezentowały się bardzo zgrabnie.
— Siądźmy przy tamtym stoliku — zaproponował James, postawiw-szy Fredzie whisky z wodą.
— A może Freda oczekuje kogoś — zasugerowała Agatha z nadzieją w głosie.
— Nie — powiedziała ona, lekko zachrypniętym głosem — jestem tu samiuteńka. Tak myślałam, że cię tu zastanę, James. Jak
idzie ci pisanie?
James! Freda! Ładnie! Agatha siadła za stołem przy kominku, starając się, by wyraz zawodu na jej twarzy nie rzucał się w
oczy.
— Wcale mi nie idzie — odpowiedział James — wiecznie szukam wymówki, by nie pisać. Dziś rano rozmrażałem lodówkę, a
po południu z panią Raisin...
— Z Agathą, proszę.
— Przepraszam, z Agathą byliśmy u lorda Pendlebury ego.
— To dopiero staruch, nie? — wymamrotała Freda. — Niezły zaby-tek, nie ma co.
— Znasz go? — spytała Agatha.
— Rozmawiałam z nim w niedzielę pod kościołem — rzekła Freda —
TLR
ujmujący dziadulek.
— Zdaje się, że Agacie nie wydał się wcale ujmujący — powiedział
James — uznał ją za sabotażystkę polowań.
Freda Huntingdon roześmiała się serdecznie. Jej piesek wysikał się właśnie pod stołem, na co ona pogroziła mu palcem,
podniosła ujadające zwierzę i usadowiła je sobie na kolanach.
— Widziałeś nowy film Star Trek, James? — spytała. Zapaliła papierosa i dmuchnęła chmurę dymu w stronę Agathy.
— Nie widziałem żadnego filmu Star Trek, a nowego już na pewno nie — odparł James.
— Ależ powinieneś! To świetne filmy. Najnowszy grają właśnie w Mircester. Słuchaj, wybierz się jutro ze mną.
W tym momencie Agatha zobaczyła, jak wchodzi Jack Page, rolnik.
Uznała, że nie zniesie dłużej towarzystwa Fredy i Jamesa. Wstała, biorąc ze sobą swojego niedopitego drinka.
— Pójdę napić się z Jackiem.
Jack Page powitał ją.
— Noce coraz krótsze, Agatho — powiedział — ani się obejrzymy, a będzie wiosna. Słyszałem o twojej stłuczce, bardzo mi
przykro.
Był to człowiek prosty i o beztroskim usposobieniu. Agatha usiadła na stołku obok niego i usiłowała zapomnieć o parce w
kąciku. Opowiedziała Page'owi o wypadku ze szczegółami. Postawił jej drugiego drinka.
— Szkoda weterynarza — rzekł Jack.
TLR
— Chodziłeś do niego, prawda? — powiedziała Agatha — Widziałam cię, gdy pierwszy raz zabrałam tam kota. Jaki ci się
wydawał?
— Ta jego przychodnia to była dobra sprawa, można było skoczyć po antybiotyki i takie inne — powiedział Jack — o samym
weterynarzu nigdy specjalnie nie myślałem. Potem dowiedziałem się, co zrobił z kotem biednej pani Josephs, i przestałem tam
chodzić. To było z jego strony okrutne.
— Nie myślisz, że ktoś go zabił, co?
— A, szukasz nowego morderstwa do wytropienia, mam rację? —
droczył się. — To był przykry wypadek. Pogrzeb będzie w poniedziałek w Mircester, msza w kościele Świętego Piotra.
— Może przyjdę — powiedziała Agatha.
— Przyjaźniłaś się z nim?
— Zjedliśmy razem kolację — powiedziała Agatha — ale żeby się przyjaźnić, to nie.
Wychłeptał cały kufel i odstawił pusty na bar.
— Będę już wracał. Zonie powiedziałem, że wychodzę tylko na jednego. Może też wstąpisz na chwilę?
Agathę kusiło, by zawrócić, ale wtedy pani Hun— tingdon wydała z siebie wrzaskliwy śmiech, a jej piesek zawtórował jej
głośnym szczekaniem.
— Tak, chętnie — powiedziała Agatha, biorąc torebkę.
Wróciła w końcu, by pożegnać się z Jamesem machnięciem dłoni, po TLR
czym wyszła z rolnikiem.
James Lacey powiódł za nią wzrokiem, zdumiony. A on myślał, że ta kobieta się za nim ugania!
Rozdział IV
Kiedy w poniedziałek Agatha weszła do kościoła Świętego Piotra w Mircester, na zewnątrz sypał śnieg. Szybko pożałowała,
że przyszła.
Przywiódł ją wyłącznie upór w chęci dowiedzenia się czegoś o śmierci weterynarza. Tak długo, jak Agatha przejmowała się
śmiercią weterynarza, nie musiała przejmować się Jamesem Laceyem.
Kościół był bardzo stary, z witrażami w oknach i przerażającym sie-demnastowiecznym ołtarzem z jakiegoś ciemnego drewna.
Agatha zajęła miejsce w ostatniej ławie, opuściła klęcznik, uklękła; udając, że się modli, po czym zaczęła studiować skład
zgromadzenia. Widziała jednak tylko ty-
ły głów. Zdawało się jej, że przyszło sporo kobiet. Spojrzała za siebie. Pa-ni Huntingdon! Następnie Agatha rozpoznała
siedzącą dwa rzędy przed nią tęgą postać pani Mason, prezes Stowarzyszenie Pań z Carsely. Przesiadła się do przodu, by
siedzieć koło niej.
Pani Mason dzierżyła w dłoni mokrą chusteczkę.
TLR
— Jakie to smutne — wyszeptała Agacie — taki młody mężczyzna.
— Nie taki znowu młody — rzekła Agatha, za co zaraz została zbesz-tana wzrokiem.
Trumnę wniesiono i postawiono na środku przed ołtarzem.
— To pan Rice, wspólnik pana Bladena — powiedziała pani Mason
— ten z przodu, po lewej — w gronie mężczyzn, którzy wnieśli trumnę, Agatha ujrzała potężnej budowy mężczyznę w średnim
wieku, o kręconych rudych włosach.
— Kto tu jeszcze jest od nas ze wsi, poza nami i tą panią Huntingdon?
— spytała Agatha.
— Tam po prawej siedzą pani Parr i panna Webster.
Agatha wychyliła się do przodu. Obie kobiety płakały. Pani Parr była drobna i ładna. Wieku pani Webster nie dało się
określić, ale raczej zbliża-
ła się do czterdziestki, a w jej twarzy Agatha rozpoznała oblicze kobiety, która prowadziła sklep z suszonymi kwiatami.
— Dziwię się, że wszystkie tak płaczecie — szepnęła Agatha — chyba wiecie, co zrobił pani Josephs?
— Dobrze zrobił — wymamrotała pani Mason ze złością — ten kot był za stary na ten świat.
— Oby nikt nie pomyślał tak o mnie — odpowiedziała Agatha.
— Cśśś — zgromił je niedyskretnie jakiś mężczyzna z przodu.
Zaczęło się nabożeństwo.
Peter Rice pochwalił swego zmarłego wspólnika, pastor zacytował
TLR
świętego Franciszka z Asyżu, odśpiewano pieśni, a potem podniesiono trumnę i wszyscy wierni udali się za nią w stronę
cmentarza.
„Dziwna rzecz, pomyślała Agatha, ale obecnie nie myślało się już o pogrzebach na starych przykościelnych cmentarzach.
Szczytem marzeń była krótka modlitwa w krematorium". Zawsze zastanawiała się, skąd bra-
ły się te wszystkie sceny pogrzebów kościelnych na fdmach i podejrzewa-
ła, że telewizja zapłaciła dużo pieniędzy kościołowi za wykopanie odpo-wiedniej dziury. Począwszy od końca
dziewiętnastego wieku stare angielskie cmentarze sprawiały wrażenie, jakby pękały w szwach.
Na chylące się ku ziemi nagrobki zaczął sypać śnieg. Sroka zawisła na gałęzi cedru i kręciła głową, z ciekawością
przyglądając się tym zabiegom.
— To jego była żona — rzekła pani Mason. Chuda, siwa kobieta o twarzy wyrażającej osłabienie, patrzyła tępo przed siebie.
Miała na sobie czerwony kostium, na który narzuciła futro z lisów. Ewidentnie nie nosiła żałoby.
Pogrzeb wyglądał tak ujmująco i dostojnie, że Agatha stwierdziła, iż wiele przemawia za opłaceniem działeczki na cmentarzu.
Ale zaraz po pogrzebie pożegnała się z panią Mason i szybkim krokiem poszła za byłą żo-ną weterynarza. Dogoniła ją przy
bramie kościoła.
— Nazywam się Agatha Raisin — powiedziała — pani chyba jest żo-ną biednego pana Bladena.
— Byłam — poprawiła pani Bladen z nutką zniecierpliwienia w głosie
— jest naprawdę zimno, pani Raisin, i chciałabym już wracać do domu.
— Mój samochód stoi tu na ulicy. Odwieźć gdzieś' panią?
— Nie, mam własny samochód.
TLR
— A możemy porozmawiać? — spytała Agatha z nadzieją.
Pani Bladen spojrzała na nią bez sympatii.
— Od jakiegoś czasu zatruwają mi życie kobiety, które chcą ze mną porozmawiać, po tym, jak rzucił je mój mąż. Całe
szczęście, że już nie ży-je — powiedziała, po czym odeszła.
„Wszyscy mnie olewają, pomyślała Agatha. Ale jedno jest pewne: nasz weterynarz był notorycznym podrywaczem. Gdyby
tylko udało mi się udowodnić, że to nie był wypadek, wtedy wszyscy zaraz nabraliby szacunku!".
W Carsely często wyłączano prąd. Czasem na wiele dni, czasem tylko na kilka sekund.
Następnego dnia James Lacey podszedł do drzwi Agathy i nacisnął
guzik dzwonka. Nie wiedział, że nie ma prądu, bowiem zwykle nie słyszał
dzwonka, stojąc na zewnątrz.
Spojrzał na trawnik przed domem. Zarastał mchem. Zastanawiał się, czy Agatha wie, co się z nim robi. Schylił się, by lepiej
się przypatrzeć.
Agatha, której zdawało się, że słyszy kogoś na zewnątrz, przyłożyła oko do judasza, ale nie zobaczywszy nikogo za drzwiami,
wróciła do kuchni.
James Lacey wyprostował się i znów nacisnął dzwonek. Agatha w tym czasie zdążyła podłączyć odkurzacz w kuchni na tyłach
domu, zauważywszy jakieś okruchy na dywanie.
James odszedł zdziwiony. Pamiętał, ile razy zdarzyło się, że udawał, iż go nie ma, wtedy, gdy przychodziła Agatha.
TLR
Wrócił do siebie, zrobił sobie filiżankę kawy i usiadł przy biurku.
Włączył swój nowy komputer do pisania, wsunął dyskietkę z programem i popatrzył tępo w ekran. Dopiero potem wsunął inną
dyskietkę i wklepał
parę słów, które migotały na zielonym ekranie. „Rozdział drugi". Szkoda, że nie napisał jeszcze ani jednego zdania. A w
ogóle, po co postanowił pi-sać o historii wojska? To, że służył kiedyś w armii, nie musiało oznaczać, że był na zawsze
skazany na pisanie o wojskowości. Poza tym, dlaczego wybrał akurat wojny napoleońskie na Półwyspie Iberyjskim? Czy
cokolwiek można było dodać do tego, co już zostało na ten temat napisane? O, jak dłużył się dzień. Wycieczka do majątku
Pendlebury'ego była przyjem-na. Jasne, że cała ta sprawa to po prostu wypadek. A jednak — ten guz na głowie.
Może lepiej by mu się pisało powieści detektywistyczne. Gdyby, za-
łóżmy, weterynarza zamordowano, jak należałoby dochodzić do prawdy?
Chyba pierwszym krokiem powinno być wydedukowanie, dlaczego go zamordowano, bo to z kolei doprowadziłoby do
odpowiedzi na pytanie kto.
Gdyby Agatha otworzyła Jamesowi drzwi, zamiast sprawić wrażenie, że go unika, mógłby dać sobie spokój z tym tematem.
Mógłby dać sobie z nim spokój, nawet gdyby rzeczywiście pociągało go pisarstwo wojskowo— historyczne. Jęknął z
obrzydzeniem, wyłączył komputer i znów wyszedł. Nie zaszkodzi podejść ponownie pod drzwi Agathy.
Było już dla niego jasne, że zwyczajnie pomylił się, myśląc, że Agatha jest nim zainteresowana. Wszak na drinka zaprosił ją, a
nie Fredę Huntingdon. To nie jego wina, że Agatha nagle poszła sobie z tamtym rolnikiem.
Dzień był miły i rześki, pachniał wiosną i przyrodą budzącą się do ży-TLR
cia. Tym razem drzwi do domu Agathy stały otworem. Wszedł do środka wołając „Agatho" i niemal się o nią wywrócił.
Siedziała po turecku w przedpokoju, bawiąc się z kotami.
— Czy mi się zdaje, czy masz dwa? — spytał.
— Ten nowy to znajda z Londynu — powiedziała Agatha, wstając —
napijesz się kawy?
— Kawy nie. Piję kawę od rana. Poproszę herbatę.
— A więc herbata — Agatha zaprowadziła go do kuchni.
— Wczoraj wieczorem — powiedział, przestępując z nogi na nogę w drzwiach kuchni — nie zdążyliśmy pogadać.
— Tak to bywa w barach — powiedziała Agatha, udając nieporuszoną
— na końcu nigdy nie rozmawia się z tą osobą, z którą się weszło. Z mle-kiem czy z cytryną?
— Z cytryną poproszę. Myślałem o tej sprawie z weterynarzem. Byłaś na pogrzebie?
— Tak. Pełno było kobiet. Chyba kobiety go lubiły, więc na pewno nie wszystkim usypiał koty bez pytania.
— A ze wsi kto był?
— Oprócz mnie, jego cztery ulubienice: twoja przyjaciółka Freda Huntingdon, pani Mason, pani Harriet Parr i pani Josephine
Webster. I jeszcze jego żona. Ej, to dziwne.
— Co?
— Kiedy jechałam tamtej nocy na kolację do Eve— sham i rozbiłam samochód, zadzwoniłam do domu Paula i wtedy odebrała
kobieta, która TLR
mówiła, że jest jego żoną... — Agatha nie dokończyła.
— No...?
— No, a Paul Bladen powiedział mi później, że kobietą, która odebra-
ła telefon, była jego siostra, która się wygłupiała czy coś takiego. Zapomniałam popytać o tę siostrę na pogrzebie.
— Możemy pojechać do Mircester i sprawdzić — zaproponował.
Agatha szybko się odwróciła i zaczęła krzątać przy czajniku, aby ukryć podniecenie, które malowało się na jej obliczu.
— A więc myślisz, że to było morderstwo? — spytała.
Westchnął.
— Nie. Ale możemy dla rozrywki to zweryfikować. To znaczy, popytać ludzi, jakby było.
— Idę się ubrać — Agatha bezzwłocznie ruszyła na górę, po drodze sprawdzając w lustrze, jak prezentuje się w swetrze i
spodniach. Nie było już jednak czasu, aby się przebrać, gdyby bowiem zwlekała, jemu mogło-by się odechcieć.
— Wezmę jeszcze jakieś pieniądze — krzyknął z dołu.
Agatha przeklęła pod nosem. Co jeśli gdzieś między jej a jego domem coś się wydarzy? Zbiegła po schodach i wyszła z domu.
Rozmawiał z Fredą Huntingdon, która się śmiała, trzymając pod pachą swojego przeklętego szczekającego psa. Gdy zniknęła
wraz z nim za drzwiami jego domu, dłonie Agathy zacisnęły się w pięści. Stała tak przed swoim domem, nie wiedząc, co
dalej. A jeśli o niej zapomniał? Ale już po TLR
chwili znów pojawił się na zewnątrz wraz z Fredą. Freda chowała do kieszeni jakąś książkę.
Pomachała mu na pożegnanie, a on podszedł w stronę Agathy.
— Może pojedziemy moim autem? — spytał. — Nie ma potrzeby brać obu.
— Moje się nada — powiedziała Agatha. James usiadł na siedzeniu pasażera. Gdy przejeżdżali obok Fredy, ta się odwróciła i
spojrzała za nimi zaskoczona. Agatha z radością odtrąbiła melodyjkę na klaksonie i dodała gazu, by szybko zniknąć za
zakrętem.
— Czego chciała wesoła wdówka? — zapytała.
— Freda? Pożyczyła mi kiedyś książkę i przyszła ją odebrać.
Agatha mogłaby gadać z Jamesem przez całą drogę do Mircester, nawet tak intensywnie, żeby się do niej zraził, gdyby nie to,
że wtem odkry-
ła, iż na nosie rośnie jej pryszcz. Zmrużyła oczy, by przejrzeć się w lusterku, i zanim odzyskała kontrolę nad pojazdem,
samochód zdążył zjechać nieco z jezdni.
— Wszystko z tobą dobrze? — spytał James. — Może ja poprowadzę?
— Wszystko w porządku — powiedziała Agatha, ale zaraz zamilkła, zatroskana. Czuła, jak pryszcz rośnie jej na nosie, coraz
bardziej swędząc i boląc. Dlaczego musiało się jej to przydarzyć właśnie teraz? Tak się koń-
czy „zdrowe odżywianie", które doradziła jej pani Bloxby. Lata jedzenia byłe czego nie zostawiły na jej cerze ani jednej
skazy. Agatha stwierdziła, TLR
że istnieje tylko jedno wyjście: jak tylko dojadą do Mircester, powie, że potrzebuje kupić coś w drogerii — żaden dżentelmen
nie spyta co — a później, że musi się czegoś napić.
Zaparkowała na ostatnim wolnym miejscu na głównym placu miasta.
Przyglądała się jej z wyrzutem kobieta, która usiłowała właśnie wjechać tam tyłem. Agatha ubiegła ją, parkując przodem. Gdy
wysiedli z samochodu, Agatha, starając się odwracać twarz od Jamesa, powiedziała:
— Muszę skoczyć do drogerii. Spotkajmy się zaraz w tamtym pubie, w George'u — po czym nie czekając na odpowiedź,
przeszła po prostu na drugą stronę placu.
W drogerii kupiła punktowy środek do usuwania wyprysków, tonik wysuszający, a do kompletu jeszcze nową szminkę Gorący
Róż.
Gdy Agatha weszła do pubu, James pomachał jej na powitanie, ona jednak przeszła prosto do toalety, wciąż starając się ukryć
pryszcz.
W toalecie umyła twarz, wmasowała w nią tonik wysuszający i przetarła chusteczką. Ostrożnie nałożyła środek do
wyprysków, co zaowoco-wało beżową plamą czubku nosa. Przykryła ją pudrem. W toalecie nie pa-liło się światło, więc tylko
mogła się domyślać efektów. Zadarła głowę do góry. Na suficie dostrzegła oprawkę w lampie, ale brakowało żarówki. Jedyne
światło w pomieszczeniu pochodziło zza brudnej szyby lufcika wysoko nad umywalką.
Zaraz przypomniała sobie, że dzień wcześniej kupiła zestaw stuwato-wych żarówek i nadal je miała w samochodzie. Znowu
wyszła. James ponownie jej pomachał, a ona raz jeszcze przeszła obok niego szybkim kro-TLR
kiem i z odwróconą głową, prosto do drzwi. Dumał, pijąc piwo. Przypomniał sobie, że kiedyś doszedł do wniosku, że z
Agathą Raisin jest coś nie tak. Może miał wtedy rację. Bo oto wraca, idąc szybko bokiem, i znów pędzi do toalety.
Agatha spojrzała na sufit. Oceniła, że aby sięgnąć oprawki, musiałaby stanąć na umywalce. Zadarła więc spódnicę, wspięła
się na starą mosiężną umywalkę, ostrożnie wyprostowała i sięgnęła do lampy.
Umywalka z głośnym zgrzytem oderwała się od ściany. Agatha za-chwiała się na nogach, po czym złapała się zakurzonej
krawędzi lufcika, gdy tymczasem umywalka ostatecznie odpadła od muru i z hukiem zlecia-
ła na podłogę, a z nią cała mosiężna armatura. Sprężony strumień zimnej wody z odsłoniętej i urwanej na końcu rury wystrzelił
Agacie wprost pod spódnicę.
Z piskiem puściła się lufcika, zeskoczyła na zalewaną właśnie podłogę i omijając gruz wymknęła się z toalety, po czym
starannie zamknęła za so-bą drzwi.
— Chodźmy stąd — powiedziała Jamesowi. Ten przyjrzał się jej, zdumiony.
— Właśnie zapłaciłem za twój dżin z tonikiem.
— O, dzięki — odrzekła Agatha z desperacją w głosie — na zdrowie!
— opróżniła szklankę jednym haustem. — Chodź! — powtórzyła, kątem oka widząc, jak pod drzwiami damskiej toalety rośnie
kałuża wody.
James wyszedł za nią z baru. Z niesmakiem zauważył ciemną plamę z tyłu jej spódnicy i zastanawiał się, czy powinien zwrócić
jej na to uwagę.
Nie była aż taka stara, ale może miała kłopoty z pęcherzem.
TLR
— No, ten bar wygląda znacznie lepiej — rzekła Agatha, gdy otwo-rzywszy szeroko drzwi do pubu Potters Arms, weszła do
środka. I znowu ruszyła do toalety. Ku jej niewątpliwemu uczuciu ulgi, był to przybytek nowoczesny, wyposażony w suszarkę
do rąk na gorące powietrze. Zdjęła spódnicę i trzymała przy suszarce tak długo, aż plama zniknęła. Następnie położyła się na
podłodze i uniosła pod suszarkę swoje zamoczone stopy.
Czas mijał. Kiedy wreszcie wyszła, zatroskany James sączył już drugie piwo.
— Już miałem kogoś po ciebie wysłać — powiedział — dobrze się czujesz?
— Tak — odrzekła Agatha, znowu tryskająca radością, albowiem zauważyła, że nowy makijaż sprawdza się świetnie i że
znowu jest jej ciepło i sucho.
— Postawiłem ci drugi dżin — powiedział, wskazując na szklankę stojącą na stole.
Agatha uśmiechnęła się do niego.
— No, to: za drogówkę — powiedziała, wznosząc szklankę. I zaraz znów ją opuściła, a na jej twarzy pojawił się dziwny
grymas niezadowolenia. To dlatego, że do baru wkroczył właśnie Bill Wong u boku wysokiej policjantki.
— Upuściłam torebkę — powiedziała Agatha, chowając głowę pod stół.
Na próżno.
— Wyłaź, Agatho — powiedział Bill.
TLR
Agatha niezgrabnie wygramoliła się spod stołu, oblana rumieńcem wstydu.
— No i co — rzekł Bill — coś ty narobiła? Pan P.W.C. Wood wezwał
mnie do George'a. Otóż kobieta odpowiadająca twojemu rysopisowi zde-molowała damską toaletę, wyrywając umywalkę ze
ściany i zalewając pomieszczenie. Na placu widziano, jak biegniesz do tego baru. Co masz na swoją obronę?
— Miałam pryszcz na nosie — wybąkała cicho Agatha.
— Głośniej. Nie słyszę.
— Miałam pryszcz na nosie! — ryknęła Agatha. Wszyscy wokół od-wrócili się w jej stronę, a James Lacey nagle zapragnął
znaleźć się całkiem gdzie indziej.
— A co to ma wspólnego z wyrywaniem umywalki ze ściany? — spytał Bill.
— Kupiłam w drogerii środki do makijażu — Agatha cedziła słowa bezbarwnym tonem — chciałam zapudrować pryszcz, ale
światło w toalecie nie działało, więc stwierdziłam, że trzeba wkręcić żarówkę. Przypomniałam sobie, że mam kilka w
samochodzie i poszłam je przynieść. Ale żeby dosięgnąć lampy, musiałam stanąć na umywalce. A ta oderwała się od ściany.
Byłam tym tak wstrząśnięta, że nic nie powiedziałam.
— Niestety, będziesz musiała pójść ze mną — rzekł poważnym tonem Bill.
Fakt, że James Lacey nie zechciał jej towarzyszyć, że wykpił się czymś bezsensownym, typu „zostanę tu i poczytam gazety",
spowodował
TLR
jego szybki spadek w notowaniach Agathy. Co — mimo swego żałosnego położenia — zdążyła sobie uzmysłowić. To by było
na tyle, jeśli chodzi o wyśnionego błędnego rycerza. Będzie sobie siedział w ciepełku, podczas gdy ona musi stawić czoła
rozeźlonemu właścicielowi knajpy.
Krótko po tym, jak wyszli, James opuścił lokal. Kupił dwie gazety i wrócił do baru. Nie potrafił się jednak skupić na
artykułach. Ta Agatha!
Co za baba. Jak można się tak idiotycznie zachować! Zaraz dotarł do niego cały absurd sytuacji i zaczął się śmiać. Raz
pobudzony do śmiechu, nie mógł przestać, chociaż inni goście pubu zaczęli odsuwać się od stołu, przy którym siedział. W
końcu otarł łzy i z nieprzeczytanymi gazetami pod pa-chą przeszedł się w stronę George'a.
Agatha wyciągnęła właśnie ku właścicielowi pechowego pubu rękę trzymającą czek, ale ten wykonał gesty odmowy.
— O, nie, nie pójdzie pani tak łatwo — rzekł. Był to facet o nieprzy-jemnym wyrazie twarzy, którego żółtawe oblicze
wyglądało jak kostka se-ra Cheddar. Ze złości lekko się spocił.
— Panie władzo, niech pan wytoczy tej pani sprawę karną — mówił
do Billa — i spotkam się z nią w sądzie. Proszę przedstawić jej zarzut niszczenia mienia, o charakterze czynu chuligańskiego.
James wyjął Agacie czek z ręki i zamrugał zdumiony przeczytawszy sumę.
— Nie stać cię — powiedział Agacie — dama w twojej sytuacji, żyją-
ca z wdowiej renty, nie może sobie na tyle pozwolić. Zgłoś, że nie masz pieniędzy, a wtedy — nawet jeśli sprawa trafi do
sądu — ten pan nie wydusi z ciebie ani grosza. Znam niedaleko dobrego prawnika.
TLR
— Dobry pomysł — powiedział Bill — prawnik na pewno się przyda.
Przede wszystkim będzie chciał wiedzieć, dlaczego w tej toalecie brakowało żarówki i dlaczego umywalka z taką łatwością
odpadła od ściany.
Trzeba będzie też sprawdzić elektrykę w barze.
— Wezmę czek — rzekł zdecydowanie właściciel.
— Dostanie pan inny — odparł mu bez ceregieli James. — Agatho, wypisz czek na połowę tej sumy.
Ser Cheddar znów wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć, ale uciszy-
ło go stalowe spojrzenie Jamesa.
Lacey podarł stary czek, a Agatha wypisała nowy.
Kiedy we trójkę znaleźli się na placu, Bill rzekł:
— Gdyby to był porządny, godny szacunku gospodarz baru, tobym ci postawił te zarzuty, Agatho. Tak czy inaczej, dzięki panu
Laceyowi mamy to z głowy. Pójdziemy wieczorem coś zjeść?
Agatha się zawahała. Najpierw myślała, żeby swój dzień z Jamesem uwieńczyć uroczą kolacją we dwoje. Z drugiej strony,
lepiej będzie nadal grać obojętną.
— Tak, chętnie. Gdzie mieszkasz? Znam twój numer telefonu, ale adresu nie.
— Dom numer 24 przy ulicy Bukowej. Wyjeżdżasz z miasta drogą Fosse i na pierwszym zjeździe skręcasz w lewo w
Camdeńską, dalej prosto aż do świateł, na światłach w prawo, potem pierwsza w lewo i już jesteś na Bukowej. To taki
zaułek. TLR
Agatha zanotowała te dane na odwrocie paragonu za paliwo.
— O której?
— O szóstej. Jadamy wcześnie.
— Jadamy?
— My, znaczy ja i rodzice. Nie zapominaj, że mieszkam z rodziną.
Pan niech też przyjedzie, panie Lacey.
„Proszę cię, proszę cię, proszę cię, Boże" — modliła się Agatha.
James miał zdziwioną minę, ale powiedział:
— Dobrze. I tak miałem zamiar zrobić sobie wolne. Czy mogę przyjść tak ubrany?
Billa to wyraźnie rozbawiło.
— Nie będziemy się stroić — odparł — to do zobaczenia wieczorem.
Odszedł w towarzystwie wysokiej i niezmiennie milczącej policjantki.
— Musimy coś zjeść — zdecydował James. — Chodźmy na piwo i kanapkę, a potem zastanowimy się, kogo zapytać o siostrę
Bladena. Trzeba było pogadać o tym z Billem Wongiem. Z drugiej strony, możemy po-ruszyć ten temat wieczorem.
Ku radości Agathy James słowem nie wspomniał o zrujnowanej toalecie. Czuła się jednak w obowiązku powiedzieć mu:
— Ale ja przecież mam pieniądze.
— Wiem — powiedział beztrosko — ale gdy tylko właściciel tamtej knajpy zrozumiał, że nie będzie miał cię już z czego
oskubać, był skłonny TLR
wydusić z ciebie ile się da.
Gdy już zjedli, wyszperał notes i długopis, po czym powiedział:
— Może udajmy, że to było morderstwo i zacznijmy od spisania nazwisk ludzi, z którymi moglibyśmy porozmawiać.
— Warto by zamienić słowo z byłą żoną — rzekła Agatha — choć nie była miła. Już wiem! Możemy odwiedzić tutejszego
weterynarza, wspólnika Bladena, Petera Rice'a. On będzie wiedział, czy Bladen ma siostrę, i to byłoby dobre na początek.
Pan Peter Rice wyglądał na zadziornego mężczyznę. Miał wielki bul-wiasty nos, małe oczka i drobne usta. Ten paskudny
nochal, który do-minował nad jego twarzą, sprawiał odpychające wrażenie. Wyglądało to, jakby ktoś przystawił twarz za
blisko obiektywu fotograficznego. Strzecha rudych, kręconych włosów przypominała tupecik rzucony byle jak na jego
stożkowatą głowę. Mężczyzna miał gruby, mocny kark i takież barki.
Istotnie, całe jego ciało wydawało się nazbyt tęgie i potężne na jego drobną głowę, zupełnie jakby na jakimś jarmarku wsadził
ją w otwór planszy z wizerunkiem siłacza.
Nie był zadowolony z tego, że ci dwoje ustawili się w kolejce do gabinetu tylko po to, by zapytać o zmarłego wspólnika.
— Siostra? — rzekł, usłyszawszy ich pytania. — Nie, siostry nie miał.
Miał brata w Londynie. Od dawna ze sobą nie rozmawiali. Ten brat nie przyszedł nawet na pogrzeb — dłonie weterynarza,
porośnięte rudymi włosami gęstymi jak futro, gmerały po półkach, jakby mężczyzna usiłował
tam odnaleźć czapkę— niewidkę — jeśli to wszystko...
— Czy był bogaty? — spytał James.
TLR
— Nie.
— O. A skąd pan wie?
— Bo wszystko zostawił mnie.
— To znaczy ile? — dopytała Agatha.
— Za mało — powiedział — idźcie już i dajcie mi obsługiwać klientów.
— Więc to on dostał jakiś spadek, a nie brat. I już mamy motyw —
mówiła zadowolona z siebie Agatha, gdy byli już na dworze — kto może wiedzieć, o jaką sumę poszło?
— Prawnik. Ale wątpię, czy nam powie. Spróbujmy w miejscowej gazecie — poradził James — oni zawsze wywlekają różne
ploty.
Biura Dziennika Mircesterskiego zawiodły Aga— thę, choć wiedziała, że cała ta gazeta to ledwo trzy strony na krzyż. W
swojej naiwności zakła-dała, że zobaczy tam coś w stylu biur prasowych takich, jakie pokazuje się w telewizji: olbrzymie
pomieszczenia z rzędami komputerów, pełne za-bieganych reporterów. Tymczasem w Dzienniku Mircesterskim czas i po-stęp
techniczny w dziedzinie druku stanęły. Biura mieściły się w kilku ciemnych pokojach na poddaszu, do których wiodły
chwiejne schody.
Młoda kobieta o bladej twarzy i prostych włosach stukała w ręczną maszynę do pisania, a przy oknie stał młody mężczyzna z
rękami w kieszeniach, bezgłośnie gwiżdżąc i wyglądając na ulicę.
— Czy możemy się widzieć z naczelnym? — spytał James.
Blade dziewczę przestało pisać.
TLR
— Jeśli chodzi o zawiadomienia o urodzeniach, zgonach i ślubach, to zajmuję się tym ja — powiedziała.
— Nic z tych rzeczy.
— Zażalenia? Przekręcone nazwisko?
— Żadnych zażaleń.
— A, to co innego — wstała. Na sobie nosiła długą spódnicę uszytą ze skrawków różnych materiałów, buty sportowe oraz
koszulkę z napisem:
„Spieprzaj". — Państwa godność?
— Pani Raisin i pan Lacey.
— Dobrze.
Otworzyła zniszczone drzwi i zniknęła za nimi. Zamruczały jakieś głosy, a następnie dziewczyna wróciła.
— Proszę. Pan Heyford państwa przyjmie.
Pan Heyford wstał, by podać im dłoń. Po wcześniejszym widoku T—
shirtu i trampek, ten stanowił dla nich konserwatywną niespodziankę. Zobaczyli przed sobą drobnego, schludnego mężczyznę o
gładkiej, oliwko-wej cerze, czarnych oczach i cienkich, wypomadowanych włosach zacze-sanych od czoła do tyłu. Odziany
był w ciemny garnitur i koszulę z krawa-tem.
— Proszę usiąść — powiedział — co mogę dla państwa zrobić? Panią poznaję z nazwiska, pani Raisin. W zeszłym roku
zebrała pani niezłą sumę TLR
na fundusz dobroczynny. — Agatha krygowała się na te słowa.
— Znaliśmy oboje tego weterynarza, Paula Bla— dena — wytłumaczył James — i umówiliśmy się na swego rodzaju zakład.
Ta oto pani Raisin uważa, że był to człowiek majętny, mnie zaś wydawało się, że wcale za wiele nie posiadał. Czy wiadomo
panu, ile po sobie zostawił?
— Ile, tego nie powiem, bo nie pamiętam — powiedział pan Heyford.
— Myślę, że coś koło osiemdziesięciu pięciu tysięcy. Kiedyś byłaby to fortuna, ale obecnie za tyle nie da się kupić choćby
porządnego mieszkania. Zgadza się, zostawił dom, ale ten był obciążony podwójną hipoteką.
Przy obniżeniu cen nieruchomości, jakiego doświadczamy obecnie, panu Rice'owi, któremu dom przypadł w spadku, trudno
będzie go sprzedać za tyle, by przynajmniej spłacić hipoteki. Kiedyś nie przypuszczałem, że w tym kraju dojdzie do tego, że
osiemdziesiąt pięć tysięcy okaże się tak małą sumą. Myślę więc, że to pan, panie Lacey, wygrał zakład.
— Więc nie zabito go dla pieniędzy — przyznała z żalem Agatha, gdy już pożegnali się z redaktorem — ale...
— Ale co?
— Jeśli miał osiemdziesiąt pięć tysięcy funtów, to skąd te dwa kredy-ty? Przecież musiały im towarzyszyć koszmarne odsetki.
Dlaczego nie spłacił części zadłużenia?
— Cały szkopuł w tym — odpowiedział James — że zmuszamy się do patrzenia na wypadek jak na zabójstwo.
Agatha szybko przemyślała sprawę. Jeśli on zrezygnuje z prowadzenia śledztwa w tej sprawie, to ona straci pretekst do
spędzania czasu w jego towarzystwie.
TLR
— To może do żony — zaproponowała — skoro tu jesteśmy, a do wizyty u Billa mamy jeszcze dużo czasu.
— No, niech będzie. Gdzie ją znajdziemy?
— Spróbujmy w książce telefonicznej. Może
wciąż używa nazwiska męża — powiedziała Agatha.
Znaleźli w spisie abonentów nazwisko G. Bladen. Widniał tam adres: Różana Chata, Little Blomham.
— Gdzie leży Little Blomham? — spytała Agatha.
— Widziałem ten drogowskaz. To gdzieś w bok od Stroud Road. Krajobraz przykryła biel mgły. Gdy jechali w stronę Little
Blomham, wszystko wokół wyglądało trochę jak na chińskiej grafice. Cała miejscowość ledwo zasługiwała na miano wsi.
Było to raptem kilka starych chat ze zło-tawego cotswoldzkie— go kamienia, zgromadzonych nad potokiem.
Nikt nie chodził po obejściach, z kominów nie unosił się dym, nie szczekał żaden pies.
Agatha wyłączyła silnik i oboje wsłuchiwali się w otaczającą ich nie-samowitą ciszę.
Wreszcie James rzucił cytatem:
Słyszeli jego stopę na strzemieniu
I żelaza o kamień brzęk
I to, jak milczenie ustąpiło pola,
Kiedy oddalił się już kopyt chrzęst*5
Agatha spojrzała na niego z wyrzutem. Nie przepadała za ludźmi, któ-
TLR
rzy znienacka zarzucali innych cytatami, przez co słuchając ich, można się było poczuć niedouczoną i nieoczytaną. W zasadzie
podejrzewała, że ci ludzie robią to wyłącznie dla popisu.
Wysiadła z samochodu i trzasnęła drzwiami silniej, niż to było potrzebne.
5 * Słyszeli jego stopę... — końcowy fragment poematu Waltera de la Mare „Słuchacze".
James wysiadł również i przeszedłszy się w stronę jakiegoś murku z kamienia, spoglądał na wolno sunący potok. Zdało się, że
zapadł w sen, jakby zapomniał o obecności Agathy.
— Tak cicho — powiedział, częściowo do siebie
— tak angielsko. To jest Anglia, o którą walczono w pierwszej wojnie światowej. Tak niewiele z niej zostało.
— Może zostaniesz tu i pomedytujesz, a ja w tym czasie dowiem się, która z tych malowniczych chałup to Różana Chata? —
spytała Agatha.
Nagle uśmiechnął się.
— Nie, pójdę z tobą.
Poszli więc razem drogą prowadzącą do strumienia.
— Niech no spojrzę. Ta nie ma nazwy, a na następnej wisi tabliczka
„Na Krańcu", chociaż na żadnym krańcu nie stoi. Może to będzie któraś z tych dalszych.
Różaną Chatę prawie przegapili. Stała w pewnej odległości od drogi i TLR
zasłaniał ją gęsto zarośnięty ogródek. Była to mała chatka kryta strzechą, a jej ściany z zewnątrz obrastało bujne pnącze.
— To raczej nora niż chata — zauważył James
— no, chodźmy. Nie możemy mówić, że myślimy, iż go zamordowano. Złożymy kondolencje i zobaczymy, co to da.
Zapukał do drzwi. Cisza. Stali w otoczeniu ciszy tej sennej wioseczki.
I nagle, jakby prysło jakieś zaklęcie, z krzewu koło chaty uleciał ptak, gdzieś daleko zaszczekał donośnie pies, a drzwi
otworzyła pani Bladen.
„Chyba starsza ode mnie", pomyślała sobie Agatha, przyglądając się ponownie siwym włosom i wiele mówiącym
zmarszczkom na chudej szyi.
Kobieta ominęła wzrokiem Jamesa i dostrzegła za nim Agathę, a jej twarz skrzywił grymas niechęci.
— O, to znowu pani.
— Pan Lacey chciał złożyć pani wyrazy współczucia — wyrzuciła z siebie szybko Agatha.
— A to dlaczego? — spytała pani Bladen prosto z mostu. — Po co ktoś chciałby jechać taki szmat drogi, by składać mi
wyrazy współczucia po śmierci faceta, z którym się rozwiodłam?
— W Carsely wysoko cenimy sobie stosunki sąsiedzkie — wyjaśnił
jej James — toteż zastanawialiśmy się, czy możemy pani w czymkolwiek pomóc.
— Możecie pomóc, odjeżdżając.
James rzucił Agacie bezradne spojrzenie. Agatha postanowiła wziąć byka za rogi.
TLR
— Jest pani pewna, że mąż zmarł naturalną śmiercią? — spytała.
Pani Bladen uśmiechnęła się.
— Że niby ktoś go zabił? To bardziej niż możliwe. Był paskudnym człowiekiem i cieszę się, że nie żyje.
Mam nadzieję, że są państwo zadowoleni — to mówiąc, trzasnęła im drzwiami przed nosem.
— No i masz — powiedział James, gdy odchodzili zachwaszczoną ścieżką.
— To już coś — powiedziała Agatha z przejęciem
— gdy zasugerowałam morderstwo, nie zaśmiała nam się w twarz.
Nieprawdaż?
— Wiesz, co myślę — powiedział, otwierając przed nią furtkę — że jesteśmy parą emerytów, którzy nie wiedzą, co zrobić z
czasem.
— To, że nie potrafisz zacząć pisać — odparowała mu Agatha — nie znaczy, że musisz zrzucać winę na mnie.
— Ładnie tu — powiedział, by zmienić temat
— tak cicho i spokojnie. Ciekawe, czy mają coś na sprzedaż.
— Ejże, nie chciałbyś tu mieszkać — odrzekła Agatha z nutką lęku w głosie — to znaczy, Carsely też jest nędzne, ale tutaj nie
ma niczego.
Choćby sklepu czy baru.
— A jakie to ma znaczenie w epoce samochodu? O, popatrz. Tam jest TLR
napis. „Dwór". Wcześniej go nie zauważyłem. Chodźmy zobaczyć.
Agatha poszła za nim milcząco wzdłuż wijącej się dróżki. Nie miała ochoty oglądać żadnego dworu, albowiem dwory
należały do świata Jamesa Laceya, a nie do jej własnego. Wysadzana rododendronami dróżka skończyła się placykiem i oto
znienacka zobaczyli dwór. Niski, rozlazły, dobrze wkomponowany w otoczenie, sprawiał ujmujące wrażenie, jakby spokój
kumulował się w tym gmachu od stuleci.
Nawet Agatha odczuła, że oszczędziły go wszelkie wojny i rokosze, plagi i kataklizmy.
Wyszła do nich niska i pulchna kobieta w bliźniaku i tweedowej spódnicy, z czarnym psem rasy retrieyer przy nodze.
— Czym mogę służyć? — zawołała.
— Tylko podziwiamy pani piękny dom — powiedział James, podchodząc do niej.
— Tak, jest piękny — powiedziała — proszę wejść, napijemy się herbaty. Nieczęsto miewam gości, poza sezonem letnim.
Wtedy z kolei wszystkim moim krewnym zachciewa się bezpłatnych wakacji.
James przedstawił siebie i Agathę. Kobieta powiedziała, że nazywa się Bunty Vera— Dedsworth. Wprowadziła ich do
ciemnego holu, a tamtędy do starej, obszernej kuchni błyszczącej miedzianymi garnkami oraz bia-
ło— niebieską porcelaną wystawioną na zabytkowym kredensie zajmują-
cym długość całej ściany.
— Lacey — powiedziała, nastawiając czajnik elektryczny — znałam kiedyś pewnych Laceyów w Sus— sex.
— To właśnie stamtąd wywodzi się moja rodzina — powiedział Ja-TLR
mes.
— Doprawdy! — kobieta miała chabrowe oczy i czerwoną twarz. —
Stary Harry Lacey?
— Mój ojciec.
— A to dopiero, jaki ten świat mały. Czy bywa pan u...
Agatha, wykluczona z konwersacji wyższych sfer wprawiającej ją w poczucie niższości, a składającej się z wymiany nazwisk
i okrzyków potwierdzających znajomość z tym czy owym, smutno popijała herbatę, czując, że James powoli wymyka się z jej
zasięgu. Wyobrażała go sobie teraz zamieszkującego takie miejsce jak to, u boku eleganckiej żony, a nie jakiejś emerytowanej
specjalistki od public relations jej rodzaju, która może związać nazwiska co najwyżej z kimś z paskudnych slumsów w
Birmingham, z których sama pochodzi.
— Co państwa tu sprowadza?
— Zmarł nasz weterynarz w Carsely — wyjaśnił James — i pojechali-
śmy złożyć wyrazy współczucia pani Bladen, ale ona najwyraźniej wcale ich nie potrzebuje.
— Na pewno nie — potwierdziła Bunty — była nieszczęśliwa w tym małżeństwie.
— Przez inne kobiety? — podpowiedziała Agatha.
— Myślę, że to raczej kwestia pieniędzy lub ich braku. Gdy Greta Bladen poślubiła Paula, była kobietą zamożną, a on żył
rozrzutnie na jej koszt. Gdy go zostawiała, mogła sobie pozwolić wyłącznie na ową lichą chatkę. Znienawidziła go. Słyszałam,
jak umarł Bladen. Nie zdziwiłoby TLR
mnie, gdyby zamiast otrutego, znaleziono by go zatłuczonego patelnią i dowiedziono, że to Greta. Ale żeby komuś wbić tak
śmiertelny zastrzyk, trzeba naprawdę znać się na weterynarii. No, bo niech państwo pomyślą: ile osób w ogóle mogło
wiedzieć, że ten środek jest w stanie zabić? Może jego wspólnik chciał prowadzić interes w pojedynkę — Bunty się roze-
śmiała.
James spojrzał na zegarek.
— Musimy już iść.
— Naprawdę? — Bunty uśmiechnęła się do Agathy. — No to niech państwo się jeszcze kiedyś zjawią. Zapraszam.
Agatha odwzajemniła uśmiech, czując, że jej pochodzenie wcale nie wyklucza tego, że jest tu mile widziana.
— Miała trochę racji — powiedziała Agatha, kiedy już wyjeżdżali ze wsi — co do Rice'a. Na pewno, żeby to zrobić, trzeba
znać się na weterynarii.
— Niekoniecznie — zauważył — historia weterynarza, który zmarł w ubiegłym roku kopnięty przez konia w pierś, tego, który
trzymał strzykawkę w kieszeni i w następstwie zmarł, była opisana w każdej miejscowej gazecie. To stamtąd się o niej
dowiedziałem. Każdy mógł się dowiedzieć
— przeczytać i wpaść na taki pomysł.
— Ale ten ktoś musiałby wiedzieć, dokąd Bladen jedzie tego dnia i czym będzie się zajmował.
— Szczegóły mogła znać którakolwiek z jego absztyfikantek. „Co bę-
dziesz robił jutro, Paul?", „E, mam przeciąć struny głosowe koniowi Pe-TLR
ndlebury'ego". Coś w tym guście.
— Tak, ale mi też to powiedział, a nie pomyślałam od razu o etorfinie.
— Nie, ale jakiś weterynarz mógł o niej napomknąć, opowiadając, jakie śmiertelne może mieć skutki i przypominając o
zeszłorocznym wypadku. Ja mam wrażenie, że zrobiła to kobieta.
Agatha już miała zakrzyknąć: „A więc jednak uważasz to za zabójstwo?", ale postanowiła zamilknąć, w nadziei na kolejne dni
wspólnego śledztwa.
* * *
Dom Billa zaskoczył Agathę. Z właściwą sobie naiwnością oczekiwa-
ła czegoś bardziej orientalnego i egzotycznego. Ulica Bukowa była jednym z tych zabudowanych domami jednorodzinnymi
zaułków, gdzie każ-
dy dom był inny, trawniki strzyżono na przedmiejską modłę, a wszystko tchnęło ładem i nudą. Agatha wiedziała, że ojciec
Billa był Chińczykiem z Hongkongu, a jego matka pochodziła z hrabstwa Gloucestershire, jednak nie spodziewała się, że
Wong mieszka w miejscu aż tak zwyczajnym.
Dom Billa nosił nazwę Clarendon, jak głosił wypalony w drewnie napis wiszący na słupie przy bramie. Podeszli ku drzwiom
starannie utrzymaną ścieżką wytyczoną wśród schludnych klombów i przycisnęli dzwonek, który wygrywał refren pieśni
„Panuj, Brytanio". Drzwi otworzył im Bill.
— Wchodźcie, wchodźcie — zawołał — zaprowadzę was do salonu i pójdę po drinki. Mama jest w kuchni, szykuje kolację.
Agatha i James siedli w salonie i nie spoglądali na siebie. Stał tam szary tapczan w komplecie z dwoma fotelami z jakiegoś
strasznego wełnianego materiału. Plastikowe okna przesłaniały żaluzje i zasłony w falbanki.
TLR
Wykładzina była w jakiś hałaśliwy czerwono— czarny deseń geometrycz-ny. Ścianę kryły tapety w biało— złote pionowe
pasy. W pomieszczeniu ustawiono też stoliczki na cienkich nóżkach, a przy jednej ze ścian —
oszklony regał zapełniony lalkami i drobną porcelaną. Gazowy kominek z atrapą węgielków i szczap drewna płonął radośnie,
dając jednak bardzo niewiele ciepła.
Agacie chciało się zapalić papierosa, ale nigdzie nie widziała popiel-niczki.
Bill przyniósł niewielką tacę z trzema maleńkimi szklaneczkami słod-kiej sherry.
— To ukłon w waszą stronę — rzekł Bill — na co dzień nie korzy-stamy z tego pomieszczenia. Jest na specjalne okazje.
— To miło — odpowiedziała Agatha, którą w osłupienie sprawił widok Billa, jak zwykle pulchnego i orientalnego, w
otoczeniu całej tej zimnej angielskiej przedmiejskości.
— Mogę skorzystać z toalety? — spytała.
— Na górze. Tylko nie stawaj na umywalce.
Agatha wspięła się na kryte chodnikiem schody i otworzyła drzwi łazienki o wystroju utrzymanym w kolorze zielonym. Na
klapę sedesu na-ciągnięto pokrowiec z szenili. Na drzwiach łazienki, gdy je zamknęła, widniał napis w kwiatki: „Jeśli coś ci
się ulało, proszę wytrzyj deskę".
Złapała za rolkę papieru, aby oderwać sobie tyle, by zmazać szminkę, i zaraz przestraszył ją wieszak na papier, zaczął bowiem
wygrywać
„Szkocką cebulicę"*6. TLR
— Obiad podano — powiedział Bill, gdy zeszła z powrotem na dół.
Korytarzem poprowadził ich do innego małego pokoju, w którym była jadalnia. W szczycie stołu siedział ojciec Billa, niski,
ponury Chińczyk z wąsami zwieszonymi w dół, w szarym przydużym swetrze i wielkich kap-ciach w kratkę.
*6 Szkocka cebulica ( ang. Bluebells of Scotland) — szkocka pieśń ludowa.
Bill przedstawił rodzicom gości. W odpowiedzi pan Wong wydał z siebie chrząknięcie, wziął w ręce widelec i nóż, a
następnie wgapił się w wypolerowany blat laminowanego stołu.
Agatha spojrzała na leżącą przed nią podkładkę z wizerunkiem opactwa w Tewkesbury i pożałowała, że w ogóle przyszła.
Otworzyło się okienko na kuchnię i rozległ się wrzask z akcentem z Gloucester:
— Bill! Zupa!
Bill wziął talerze zupy i rozstawił na stole.
— Czy masz jeszcze to wino Liebfraumilch, mamo? — zawołał.
— W lodówce.
— Przyniosę.
Pani Wong wreszcie się pokazała. Była to tęga kobieta, z twarzą wy-rażającą podejrzenie i niezadowolenie, najwyraźniej
niechętna goszczeniu kogokolwiek. Bill nalał każdemu wina.
TLR
Zupa okazała się ogonówką z puszki. Puszczono w obieg małe trójką-
ty chleba. Z tego wszystkiego nawet James Lacey milczał.
— Teraz pieczeń wołowa — zapowiedział Bill — nikt tak nie piecze wołowiny jak mama.
— Pewnie — odezwał się nagle pan Wong, co aż wystraszyło Agathę.
Pieczeń wołowa była niebywale twarda, a noże — tępe. Musieli dobrze się napracować, by odpiłować mniejsze kawałki.
Kalafior zalany był
jakimś gęstym białym sosem, marchewki rozgotowano i przesolono, słone ptysie przypomniały soloną gumę, a groszek z puszki
był z tych, co wszystko na talerzu zabarwiają na zielono.
— Dni coraz dłuższe — zauważyła pani Wong.
— Pewnie — przytaknął pan Wong.
— Coraz bliżej lata — ciągnęła pani Wong, wpatrując się niemiło w Agathę, jakby ją obwiniała o następstwo pór roku.
— Obyśmy mieli znowu ładne lato — powiedział James.
Tu pani Wong naskoczyła na niego.
— A zeszłe lato niby było ładne? Słyszałeś to, tatuśku? Czy on powiedział, że zeszłe lato było ładne?
— Niektórzy to są... — mruknął pan Wong, biorąc dokładkę kalafiora.
— Taki upał, że mało znów udaru nie dostałam — powiedziała pani Wong — mam rację, tatuśku?
— Pewnie.
Milczenie.
TLR
— Pójdę po pudding — powiedział Bill.
— Siedź — powiedziała matka — to są twoi goście. Mówiłam ci, że chcę obejrzeć tamten teleturniej, ale ty koniecznie
chciałeś ich zaprosić.
Po chwili postawiono przed nimi z hałasem miski z zapiekanymi jabł-
kami i sosem custard. „Chcę do domu, pomyślała Agatha. Boże, błagam, niech ten wieczór szybko minie".
— Idź z nimi do salonu — powiedziała pani Wong po koszmarnym posiłku — przyniosę tam kawę.
— Chętnie zobaczyłbym państwa ogród — powiedział James — bardzo interesują mnie ogrody.
— Wieczorem nie wychodzimy. Po co, żeby zaziębić się na śmierć?
— odparła pani Wong, wyraźnie oburzona. — Mam rację, tatuśku?
— Co też pan? — odezwał się pan Wong.
Na szczęście dla Agathy i Jamesa Bill sam towarzyszył im przy kawie.
— Tak się cieszę, że przyszliście — powiedział — jestem dumny z te-go domu. Mama zrobiła z niego istny pałac.
— Bardzo przytulny — skłamała Agatha. — Bill, czy jesteś pewny, że w śmierci Bladena nie było nic dziwnego?
— Nie znaleziono nic podejrzanego — powiedział i się uśmiechnął.
— Wy jednak węszycie.
— Tylko pytam — odpowiedziała Agatha. — Bill, przeszkadzałoby ci, gdybym zapaliła?
— Mnie nie, ale mama by cię zabiła. Chodźmy na dół do ogródka za TLR
domem, tam sobie zapalisz.
Poszli we trójkę do ogrodu. Jamesa aż zamurowało. Ogród wyglądał
pięknie. W dole kępa drzewek wiśni, które wznosiły ku wieczornemu nie-bu białoróżowe gałęzie. Rozpięta nad wejściem do
kuchni głicynia wypuszczała właśnie swoje pierwsze listki.
— To moja działka — powiedział Bill — taka odskocznia od roboty w policji.
James nie mógł się nadziwić, że Bill, który najwyraźniej był estetą, nie dostrzegał brzydoty w domu swoich rodziców. Agatha
zastanawiała się, jak Bill jest w stanie okazywać taki podziw i oddanie parze tak antypa-tycznych osób. W końcu stwierdziła,
że go za to podziwia.
James z zadowoleniem i ożywieniem dyskutował o roślinach, a Agatha przypomniała sobie o własnym zaniedbanym ogrodzie i
postanowiła, że jeśli nie śledztwo, to ogrodnictwo może być ich wspólnym tematem.
Gdy nadszedł czas powrotu do koszmarnego salonu na kolejną paskudną kawę podaną w filiżaneczkach dla lalek, które pani
Wong nazywała swoim najlepszym „serbisem", cała trójka zdążyła wprawić się w dobre nastroje.
— Lubię odwzajemniać gościnność — powiedział Jamesowi Bill —
zawsze wpadałem do Agathy na kawę, a ona jeszcze tu nie była. Teraz już znacie adres, możecie tu zaglądać, kiedy tylko
chcecie.
— Dawno się tu wprowadziliście? — spytał James.
— W zeszłym roku — z dumą powiedział Bill
— tata ma teraz firmę w Mircester, czyszczenie odzieży, i zdążył ją już nieźle rozwinąć. Tak, pniemy się w górę — to chyba
jego dobra natura zmieniała ten dom w pałac, jakim mu się wydawał. Przed wyjściem Aga-TLR
tha i James gorąco podziękowali pani Wong za jej gościnność.
— Szybciej piekło zamarznie, niż tam wrócę
— powiedziała Agatha, gdy odjeżdżali.
— Tak. Nadal jestem głodny. Pociąłem tę wołowinę i wcisnąłem pod warzywa, żeby wydawało się, że zjadłem — przyznał
James — zatrzy-majmy się po drodze na kanapkę i coś do picia.
To nie było pytanie, tylko propozycja rzucona tak jakby do siebie lub do starej przyjaciółki, z góry zakładająca, że myśli
podobnie. Agatha w euforii pomyślała, że zaraz się rozpłacze.
Przy piwie i kanapkach postanowili kontynuować śledztwo także na-stępnego dnia.
— A co z panną Mabbs? — spytała znienacka Agatha. — Bladen był
kobieciarzem. Panna Mabbs, to ta blada panienka, która pracowała w rejestracji. Co z nią? Musiała wiedzieć wszystko o tej
końskiej operacji. Ciekawe, gdzie ona teraz się podziewa?
— Znajdziemy ją jutro. Jak chcesz, to pal.
— Czuję się jak zagrożony gatunek — powiedziała Agatha, zapalając papierosa — ludzie są teraz tak wrogo nastawieni do
palaczy.
— To purytanie — rzekł James — kto to powiedział, że powodem, dla którego purytanie byli przeciwni zabawom w
drażnienie niedźwiedzia, nie było cierpienie niedźwiedzi, ale radość tłumu*7?
— Nie wiem. Ale powinnam rzucić.
TLR
— Gdy odjeżdżaliśmy, Bill powiedział coś dziwnego — przypomniał
James — powiedział: „Nie próbujcie węszyć, bo możecie spowodować prawdziwe morderstwo".
— E, żartował. To nałogowy żartowniś.
*7 Purytanie nienawidzili zabaw w drażnienie niedźwiedzia, nie z powodu cierpienia niedźwiedzi, ale z powodu radości
widzów — Thomas Macaulay, Historia Anglii.
Rozdział V
Agathę bardzo by zaskoczyło, gdyby ktoś nazwał ją romantyczką. Są-
dziła, że jest raczej twardogłowa i praktyczna. Toteż nie zdawała sobie sprawy, czym grożą fantazje i marzenia senne.
Po wieczornym pożegnaniu z Jamesem Laceyem w wyobraźni była już jego żoną. Śniła o namiętnym miesiącu miodowym, a
ponieważ najlepsze w snach jest to, że można samemu decydować, co się stanie, James mówił tam pięknie i z miłością.
Tak więc nazajutrz Agatha zapomniała już, że zamierzała być chłodna i niewzruszona. Z Jamesem byli umówieni w południe.
Mieli zjeść coś w barze, zanim poszukają panny Mabbs.
Agatha stwierdziła, że urządzi romantyczny obiad. Kiedy więc James pojawił się na progu i zobaczył ją ubraną w bluzkę z
głębokim dekoltem, przyciasną spódniczkę i buty na bardzo wysokim obcasie, w dodatku uro-TLR
czo zarumienioną, poczuł się zaskoczony. Niepewnie przestępował z nogi na nogę w przedpokoju, dopóki Agatha nie kazała
mu przejść do jadalni, mówiąc, że równie dobrze mogą zjeść u niej.
Przez otwarte drzwi jadalni James dostrzegł stół zastawiony porcelaną, kryształami i świecami płonącymi w wysokich
świecznikach. Świece w biały dzień!
Przeraził się nie na żarty i wycofał do wyjścia.
— Właściwie przyszedłem cię przeprosić — powiedział — coś mi wyskoczyło. Nie dam rady — po czym się odwrócił i
szybko ulotnił.
Agatha wręcz usłyszała, jak jej marzenie sypie się w gruzy. Czerwona ze wstydu, zdmuchnęła świece, odstawiła porcelanę,
poszła na górę, ze-skrobała gruby makijaż i przebrała się w starą, wygodną sukienkę, niczym w pątniczy wór. Założyła kapcie
i szurając, zeszła pooglądać seriale w telewizji. Starała się nie załamywać poczynioną gafą.
Poprzedniej nocy prawie nie spała, toteż zaraz zasnęła przed telewizo-rem z kotami na kolanach, a godzinę później zbudził ją
dzwonek do drzwi.
Miała nadzieję, że to on wrócił — o, gdyby tak wrócił! — ale zamiast niego w drzwiach stała pani Bloxby, pastorowa.
— Przechodziłam tędy — powiedziała pani Blo— xby — i zastanawiałam się, czy pamięta pani, że dziś zebranie
Stowarzyszenia Pań z Carsely — w tym momencie jakiś niemiły błysk przemknął oczach Agathy.
Pomyślała sobie: „Pieprzyć wiejskie gospodynie".
— Byłoby dobrze, gdyby pani przyszła — rzekła pani Bloxby — po-TLR
jawi się nasza nowa sąsiadka, pani Huntingdon i pani Webster ze sklepu.
Spodziewamy się tłumu. A panna Simms przyniesie swoje domowe wino z owoców, więc pomyślałam, że zakąsimy to serem i
ciastkami.
Agatha zorientowała się, że pani Bloxby nadal stoi na progu, toteż powiedziała:
— Niechże pani wejdzie.
— Nie, lepiej już wrócę. Mąż się męczy nad kazaniem.
„A więc na to mi przyszło, pomyślała Agatha posępnie, oto kolejny wieczór w gronie gospodyń wiejskich". Nawet informacja,
że pojawi się pani Huntingdon, nie dodała Agacie tyle energii, by się przebrała ze starej sukienki.
Ale już w drodze na plebanię przypomniało się jej, że ma się pojawić również Josephine Webster ze sklepu z suszonymi
kwiatami, która takim podziwem darzyła weterynarza. Co prawda Jamesa Laceya nie było, ale nie zamierzała porzucić roli
detektywa amatora.
Sala na plebanii pełna była kobiet, które trajko— tały w najlepsze. Pa-ni Bloxby podała Agacie szklankę wina owocowego.
— Gdzie pani Webster? — dopytała się Agatha.
— Przy pianinie.
— Aha — Agatha przyjrzała się jej z ciekawością. Była to kobieta zadbana w każdym calu, w nieokreślonym wieku, z
doskonałą trwałą, o doskonałych rysach drobnej twarzyczki i doskonałej drobnej figurze. Rozmawiała właśnie z Fredą
Huntingdon, której też, jak zauważyła Agatha, TLR
najwyraźniej nie chciało się stroić. Nie zamierzała przerywać im rozmowy. Wzięła kolejnego łyka ze szklanki i zamrugała. To
wino było istotnie mocne. Zaczepiła pannę Simms, która siedziała obok.
— Jak pani zrobiła takie mocne wino? — spytała.
Panna Simms zachichotała i szepnęła Agacie na ucho:
— Zdradzę pani tajemnicę. Trochę je doprawiłam — pomachała swoją szklanką w kierunku beczki ustawionej na stole —
dolałam butelkę wódki.
— Upije nas pani wszystkie — powiedziała Agatha.
— No, niektóre potrzebują się trochę rozweselić. Niech no pani spojrzy na panią Josephs. Już jej lepiej. Myślałam, że już
nigdy nie przestanie żałować tego kota.
Agatha usiadła koło pani Josephs.
— Cieszę się, że widzę panią w lepszym humorze
— powiedziała uprzejmie.
— O, znacznie lepszym — odrzekła pijanym głosem bibliotekarka —
zemsta jest słodka.
— Mówi pani?
— Odbiorę, co moje.
Agatha spojrzała na nią z zainteresowaniem.
— Co ma pani na myśli?
— Cisza, moje drogie — zawołała pani Mason
— otwieram zebranie.
TLR
— Odezwij się rano o dziesiątej — powiedziała pani Josephs głośno
— a powiem ci wszystko o Paulu Bladenie.
— Cśśś — upomniała ją pani Bloxby.
Zebranie się ciągnęło, a Agatha nie mogła usiedzieć w miejscu. Tymczasem jeszcze przed końcem pani Josephs znienacka
wstała i wyszła.
Agatha wzruszyła ramionami, a następnie podeszła do panny Webster.
— Widziałam panią na pogrzebie Paula Bladena
— powiedziała.
— Nie wiedziałam, że się państwo przyjaźnili
— odpowiedziała panna Webster.
— Raczej nie nazwałabym naszej znajomości przyjaźnią — odrzekła Agatha — ale stwierdziłam, że powinnam złożyć wyrazy
współczucia. Pa-ni jest teraz chyba ciężko po jego stracie.
— Wręcz przeciwnie — odparła pani Webster
— specjalnie poszłam się upewnić, że rzeczywiście nie żyje. Przepraszam, panno...
— Pani Raisin.
— Pani Raisin. Te wszystkie trajkoczące kobiety przyprawiają mnie o ból głowy.
Wstała i bez pożegnania opuściła salę. „Coraz ciekawiej" — pomyśla-
ła Agatha. Cholerny James. Takie to wszystko interesujące, co krok jakieś poszlaki. Musi złożyć mu wizytę, zanim odwiedzi
panią Josephs.
Następnego ranka o dziesiątej James usłyszał dzwonek do drzwi. Czuł
TLR
się jak stara panna, gdy zadzierał starą zasłonę do góry, aby wyjrzeć na ze-wnątrz. I oto była: Agatha Raisin. Powróciło dawne
uczucie prześladowa-nia. Poszedł do kuchni i tam postanowił przeczekać. U drzwi dzwoniło i dzwoniło, aż wreszcie zapadła
błoga cisza.
Agatha rozeźlona maszerowała przez wieś. Podjechał do niej jakiś samochód i wyjrzała z niego uśmiechnięta twarz Billa
Wonga.
— Co się stało, Agatho? Gdzie James?
— Nic się nie stało i nie wiem ani nie obchodzi mnie, gdzie przebywa James Lacey.
— To znaczy, że znowu go wystraszyłaś — skomentował Bill, nie przestając się uśmiechać.
— Nic takiego nie zrobiłam, a jeśli chcesz wiedzieć, to idę właśnie do pani Josephs, bibliotekarki. Ma mi coś ważnego do
powiedzenia odnośnie śmierci Paula Bladena.
Bill westchnął cicho.
— Agatho, ilekroć rzeczywiście dochodzi do zabójstw, na jaw wychodzi wiele niesmacznych skandali, niemających nic
wspólnego ze sprawą.
Wiele osób na tym cierpi. Jeśli zamierzasz przekopywać angielską wieś po to, by z wypadku uczynić morderstwo, będzie to
miało taki sam skutek, i to bez żadnego uzasadnienia. Przestań. Zrób coś dobrego. Wyjedź na kolejne zagraniczne wakacje. Daj
Paulowi Bladenowi spoczywać w spokoju.
Odjechał. „I tak tam pójdę — pomyślała Agatha z uporem. — Ona na mnie czeka".
Pani Josephs mieszkała w ostatnim budynku w szeregu dawnych do-mów robotniczych. Jej domek był schludny i zadbany, z
miniaturowym TLR
ogródkiem, z którego rozsiewały się już poza barierę żywopłotu złote for-sycje, wylewając się triumfalnie na drogę. Z dachu
rozlegał się śpiew kosa.
Od pola na wzniesieniu za wsią dobiegał odgłos myśliwskiego rogu, a gdy Agatha obróciła się w tamtą stronę, dostrzegła, jak
łowczy galopują po łą-
ce, z jej perspektywy sprawiając wrażenie czegoś nierealnego.
Miała nadzieję, że jeśli w pogoni uczestniczy lord Pendlebury, to skręci sobie kark. Z tą pobożną myślą pchnęła żelazną furtkę,
podeszła do drzwi i zadzwoniła. Nikt się nie odezwał. Odgłosy polowania zaniknęły w oddali. Nad jej głową rozległ się huk
odrzutowca, który dźwiękiem roz-dzierał blade wiosenne niebo.
Agatha spróbowała raz jeszcze i prawie zachciało jej się płakać na smutną myśl, że oto mieszkańcy Carsely będą teraz chować
się za kana-pami, ilekroć zobaczą ją w swoich progach.
Ale pani Josephs sama prosiła ją o wizytę. I nie miała powodu, by jej unikać. Agatha nacisnęła klamkę drzwi frontowych.
Otworzyły się bez trudu. Mały korytarzyk wiódł prosto do schodów na górę.
— Pani Josephs! — zawołała Agatha.
Ten mały domek miał grube ściany i cisza aż przytłoczyła Agathę.
Zajrzała do pomieszczeń na dole: do małego salonu, małej jadalni i tyciej kuchenki na tyłach.
Agatha stanęła pod drzwiami, przestępując z nogi na nogę.
Jakże złowróżbnie wyglądały te schody. Może pani Josephs była cho-ra. Ta myśl dodała Agacie śmiałości, by wejść na górę.
Po prawej znajdowała się sypialnia. Łóżko było zaścielone, wszystko czy— ściusieńkie.
Następnie graciarnia wypełniona nędznymi elementami potłuczonej porcelany, starymi meblami i zakurzonymi walizkami.
TLR
„Skoro już tu jestem, to skorzystam z łazienki — pomyślała sobie Agatha. — O, już wiem! Pewnie chciała, żebym odwiedziła
ją w bibliotece. Ależ ze mnie kretynka! Ale żeby tak wyjść z domu i zostawić wszystko otwarte... Jest i łazienka". Agatha
otworzyła drzwi przeszklone matową szybą.
Na podłodze łazienki leżała pani Josephs, z nieprzytomnie rozwartymi oczami. Agatha aż jęknęła. Przemogła się i kucnęła, by
dotknąć jej ręki i zbadać puls. Nic.
Odwróciła się i zbiegła ze schodów w poszukiwaniu telefonu. Znalazła w salonie, po czym zadzwoniła na policję i
pogotowie.
Pierwszy wszedł posterunkowy Fred Griggs, dyżurny dla wsi. Wyglą-
dał jak wiejski policjant z książeczek dla dzieci: wielki i z czerwoną twarzą.
— Trup — powiedziała Agatha — łazienka. Na górze.
Za gromadą policjantów wspięła się po schodach. Fred spojrzał ze smutkiem na ciało.
— Rzeczywiście — powiedział — wystarczy na nią spojrzeć. Pani Josephs miała cukrzycę.
— Czyli to nie zabójstwo — zagadnęła Agatha.
— Kto pani podsunął taki pomysł? — spojrzał na nią inteligentnymi oczkami.
— Powiedziała mi wczoraj przy wszystkich paniach ze Stowarzyszenia, że ma mi coś do powiedzenia odnośnie śmierci Paula
Bladena.
TLR
— Tego zmarłego weterynarza! A co to ma do rzeczy wspólnego ze śmiercią tej biedaczki?
— Nic — burknęła Agatha — chyba poczekam na zewnątrz.
Gdy wyszła znów na powietrze, usłyszała wycie syreny. Następnie pędem podjechała karetka pogotowia, a za nią dwa
radiowozy. Rozpoznała nadkomisarza Wilkesa oraz Billa Wonga. Było tam też dwóch innych policjantów z wydziału
śledczego oraz jedna policjantka.
— Ty ją znalazłaś? — spytał Bill, na co Agatha pokiwała bezrefleksyjnie głową. — O której?
— Była dziesiąta — odpowiedziała Agatha — powiedziałam ci, że się do niej wybieram.
— Wracaj do domu — powiedział jej Bill — zgłosimy się do ciebie po zeznania.
James Lacey stał w progu domu, obserwując ulicę. Słyszał syreny.
Przez cały czas, od kiedy nie podszedł do drzwi na dzwonek Agathy, gapił
się w nagłówek: „Rozdział pierwszy" widniejący na ekranie jego komputera. Wtem ujrzał Agathe, drepczącą po ulicy. Była
bardzo blada.
— Co jest? — zawołał, ale ona w odpowiedzi tylko machnęła ręką i odpowiedziała:
— Później.
Był zły. Wydawało mu się, że Agatha dysponuje czymś, co da mu wymówkę, by dziś nie pisać. Nie powinien był uciec z jej
obiadu jak jakiś uczniak.
Wrócił do maszyny i gapił się dalej. Następnie usłyszał, jak niedaleko jakiś samochód zjeżdża z trasy, więc znów wyjrzał. Był
to radiowóz. Ja-TLR
mes z zaciekawieniem obserwował, jak samochód parkuje pod domem Agathy. Poznał Billa Wonga wysiadającego w
towarzystwie jeszcze jednego śledczego i jakiejś policjantki. Weszli do środka.
Pomyślał ze smutkiem, że sam się o to prosił. Ta— przeklęta baba, Raisin, coś wywęszyła, a jego przy tym nie było.
* * *
W domu Agatha odpowiadała na wszystkie zadawane pytania. Jak długo była w domu pani Josephs? Czy ktokolwiek widział
ją, zanim we-szła? Detektyw Wong. Nadkomisarz przytaknął, bo najwyraźniej Bill już to zeznał.
— Na co umarła? — spytała Agatha.
— Trzeba z tym poczekać na wyniki sekcji — powiedział Wilkes —
co do waszego spotkania, to zdaje się, iż umawiały się panie wczoraj wieczorem na plebanii. Co dokładnie powiedziała?
Agatha odparła natychmiast:
— Powiedziała: „Odezwij się rano o dziesiątej, a powiem ci wszystko o Paulu Bladenie".
— Coś jeszcze?
— Niech pomyślę. Chyba powiedziałam jej, że wygląda lepiej, a ona odparła jakoś dziwnie. Powiedziała: „Zemsta jest
słodka".
— Jest pani pewna?
— Całkowicie. Dodała... — Agatha zmrużyła oczy, by sobie lepiej przypomnieć — dodała: „Odbiorę, co moje".
TLR
— Istotnie — skomentował Wilkes — tajemnicze. Zupełnie jak w powieści.
— Nie zmyślam — zaperzyła się Agatha — mam bardzo dobrą pa-mięć.
— Proszę powiedzieć: pani Josephs powiedziała „Odezwij się o dziesiątej", a pani przyszła do niej do domu. Czy nie
chodziło jej o to, żeby zadzwonić?
— Nie — odpowiedziała Agatha — we wsi najczęściej nie rozma-wiamy przez telefon, tylko bezpośrednio.
— Pani Josephs miała dyżur w bibliotece. Dlaczego tam pani nie po-szła?
— Bo nie pomyślałam! — krzyknęła Agatha, która straciła panowanie nad sobą — Co to ma być, do cholery? Przecież zmarła
z przyczyn natu-ralnych? Tak czy nie?
— To ciekawe, co pani mówi, bo wiem od sierżanta Billa Wonga, że jest pani głęboko przekonana, iż Paul Bladen został
zamordowany.
Agatha spojrzała na Billa Wonga z wyrzutem.
— Interesowała mnie sprawa jego zgonu i chciałam o nią popytać —
broniła się.
— A co to za „wszyscy" na przyjęciu wczoraj na plebanii?
— To nie było przyjęcie. Raptem wino i ser. Mogę dać panu nazwiska, ale wystarczy, że spyta pan pannę Simms, sekretarz
Stowarzyszenia.
Ona spisuje nazwiska wszystkich przybyłych na każde zebranie.
TLR
Wilkes powstał.
— Myślę, że to by było na tyle, pani Raisin. Jeszcze się do pani ode-zwiemy. Nie będzie pani chyba na razie podróżowała?
— Co takiego? — Agatha spojrzała z uwagą. — Ja? Podróżowała? A więc jednak uważa pan, że to zabójstwo.
— Spokojnie, pani Raisin, na razie prowadzimy śledztwo w sprawie śmierci diabetyczki. Życzę miłego dnia.
Bill za plecami swojego przełożonego mrugnął do Agathy i szepnął
bezgłośnie: „Dziś wieczorem".
Kiedy wreszcie wyszli, Agatha postanowiła znów iść do Jamesa. Nie chodziło o romans. Sprawa była zbyt ciekawa, by
zatrzymać ją dla siebie.
Ale nie podszedł do drzwi. Agatha pocieszyła się tym, że tym razem nie było również samochodu Laceya.
James zaś pojechał do Mircester. Postanowił zadośćuczynić Agacie swoje uniki i pójść do niej z kwiatami lub czekoladkami,
ale potem wpadł
na lepszy pomysł. Postanowił znaleźć adres panny Mabbs, co byłoby najlepszą wymówką, by znów odwiedzić sąsiadkę.
Agatha postanowiła się przejść do baru Pod Czerwonym Lwem, gdzie z ożywieniem dyskutowała o śmierci pani Josephs z
mieszkańcami Carsely. Niestety nie dowiedziała się niczego nowego. Wróciła do domu trochę podpita i szybko zasnęła. Spała
aż do piątej, kiedy obudził ją dzwonek do drzwi.
Nieco skacowana, niewiele przed sobą widząc, poszła otworzyć drzwi.
W progu stał Bill Wong. TLR
— Wejdź, wejdź — zawołała Agatha — wszystko mi opowiedz, ale najpierw muszę łyknąć filiżankę mocnej kawy. Za dużo
wypiłam w barze.
— Czym odstraszyłaś Laceya? — spytał Bill, podążając za nią do kuchni.
— Nie... No dobra, zaprosiłam go wczoraj na obiad, zapaliłam świece i dodatkowo zaświeciłam mu przed oczyma swoim
starym dekoltem. Zmy-kał, aż się kurzyło.
Rozległ się dzwonek.
— Otworzę — rzekł Bill.
Za chwilę wrócił w towarzystwie Jamesa.
— Nie podnoś głosu — poradził Bill — Agatha ma kaca. Topiła swoje smutki Pod Czerwonym Lwem. Wczoraj wystroiła się
jak na wesele, bo myślała, że zjawi się jej dawny ukochany z Londynu. Ten się nie pojawił, a w międzyczasie zapomniała, że
się umówiła z tobą, ale ty tak czy inaczej uciekłeś.
— O — powiedział James — to dobrze, że nie jestem próżny, bo bym pomyślał, że to wszystko było na moją cześć.
Bill uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Agatho, łowisz większe ryby, prawda? A w ogóle, dlaczego ten twój narzeczony się nie pojawił?
„Skoro ty potrafisz kłamać, to mogę i ja" pomyślała Agatha.
— Kłopoty w firmie — powiedziała — ale w zamian zabierze mnie do Savoya na obiad.
TLR
Jamesowi zrobiło się głupio. „Muszę przestać wyobrażać sobie, że ona jest mną zainteresowana", pomyślał.
— Dobrze — powiedziała Agatha, rozstawiając filiżanki z kawą —
powiedz mi, Billu, dlaczego nie mogę opuszczać kraju?
— O czym mowa? — wykrzyknął zdumiony James. — Chodzi o śmierć tamtej bibliotekarki? Gadali o tym w sklepie
Harveyów.
Agatha opowiedziała mu o umówionej wizycie u pani Josephs i o tym, jak znalazła panią ją martwą.
— Czy to morderstwo?
— Czekamy na wyniki sekcji — odpowiedział Bill — ale powiem wam słówko poza protokołem. Tam było coś dziwnego.
— Co? — spytała Agatha.
— Na miejscu wykryto ślady tarcia na schodach, od salonu aż do łazienki. Pani Josephs miała na sobie skórzane buty
turystyczne. Na schodach nie było chodnika. Znalezione ślady otarcia mogły pochodzić z jej butów. Miała też na sobie grube
pończochy, a w szparze w schodach znaleziono kilka włókien z pończoch.
Oczy Agathy zapłonęły.
— Czy to znaczy, że mogła zostać zabita w salonie, a następnie ktoś ją przeciągnął na górę i zamknął w łazience?
— Tego nie rozumiem — odezwał się James — jeśli ktoś ją zabił, po co ciągnął ciało do łazienki?
— To tylko spekulacje — zastrzegł Bill — ryzykuję, mówiąc wam o tym. Nie wolno nikomu pisnąć o tej sprawie.
TLR
Pokiwali głowami jak pajacyki.
— Wszyscy wiedzieli, że miała cukrzycę i robiła sobie zastrzyki z in-suliny. A jeśli ktoś wstrzyknął jej truciznę, zaciągnął do
łazienki, w której trzymała swoje leki, i tam ją zostawił, pozorując śmierć w wyniku zrobienia codziennego zastrzyku?
Ku irytacji Agathy, James potrząsnął głową.
— Nadal mi się to nie podoba — powiedział
— w dzisiejszych czasach każdy wie, jak drobiazgowo szuka się śla-dów przy takim postępowaniu.
— Zabójcy działają najczęściej w akcie desperacji lub przy braku po-czytalności — rzekł Bill — zdumiałbyś się, gdybym ci
opowiedział, jacy bywają bezmyślni.
— A sąsiedzi nie widzieli, czy ktoś wchodzi do domu? — spytał James.
— Nie zauważyli nikogo, ale z tyłu za ogródkami jest droga. Pani Dunstable z drugiego końca tego szeregu domów
powiedziała, że zdawało się jej, iż słyszała, jak na końcu tej drogi zatrzymuje się samochód. Dalej nie da się jechać, a było to
koło ósmej rano. Tylko że ona jest głucha. Powiedziała, że czuła wibracje samochodu, uwierzycie?
— Zdziwiłbym się, gdyby chodziło o morderstwo
— powiedział wolno James — po tym, co powiedziała Agacie w obecności tych wszystkich kobiet, mogłoby to wywołać
wątpliwości w temacie zgonu Paula Bladena.
TLR
— Mogła popełnić samobójstwo — zauważył Bill
— wszyscy mówili, że po śmierci swego kota była załamana. Ślady tarcia mogły powstać wtedy, gdy czołgała się na górę.
Tyle na razie wiadomo. Muszę wracać do pracy. Dziękuję za kawę, Agatho.
Gdy Bill już wyszedł, Agatha siadła przy stoliku i zamknęła oczy.
— Mam wyjść? — spytał James.
— Nie, tylko myślę. Gdybym to ja zamordowała panią Josephs i coś jej wstrzyknęła, nie zostawiłabym tego czegoś wśród jej
butelek i pigułek w łazience. Nie jestem mądrą morderczynią. Pomyśl o śladach na schodach. Więc odjeżdżam sobie z tą
buteleczką czy ampułką, której użyłam, w kieszeni. Pocę się, panikuję — otworzyła oczy — wyrzuciłabym ją z okna
samochodu.
— To jest myśl — powiedział James — droga, która biegnie zza tych ogródków, wiedzie w kierunku posiadłości lorda
Pendlebury'ego. Chyba nie zaszkodzi sprawdzić. Weźmiemy ze sobą worki na śmieci. Niech ludzie myślą, że jesteśmy
ochotnikami sprzątającymi okolice. Ale jeśli coś znajdziesz, nie dotykaj i zadzwoń na policję. Inaczej pomyślą, że podrzuciłaś.
Wzięli samochód Agathy. Podjechali do alei na tyłach ogródków, tam Agatha stanęła z włączonym silnikiem wyobrażając
sobie, że właśnie po-pełniła morderstwo. Następnie wjechała na wzgórze i wtem zatrzymała samochód.
— Dlaczego tu? — spytał James.
— Bo tu bym wyrzuciła, gdybym była morderczynią — powiedziała Agatha.
TLR
Zaczęli poszukiwania po prawej stronie drogi. Jeśli kierowca cokolwiek wyrzucił, najpewniej właśnie tam trafiło. Na
szczęście mieszkańcy Cotswold nie śmiecą za dużo, toteż w godzinę pilnych poszukiwań znaleź-
li tylko zepsute pióro i jeden sandał.
— Ściemnia się, a ja jestem głodny — marudził James.
— Spróbujmy nieco dalej, w stronę posiadłości — prosiła Agatha —
jeszcze tylko chwilkę.
— Kurczę, parę dni temu obiecałem Fredzie Huntingdon, że wyjdę z nią o siódmej na drinka do baru Pod Czerwonym Lwem.
Poza tym jest już prawie ciemno.
— Mam w samochodzie latarkę — powiedziała Agatha zdecydowana, by zatrzymać go przy sobie jak najdłużej.
— No dobra, ale tylko chwilę.
Podjechali pod górę i znowu wysiedli. Agatha wydobyła latarkę, a James z gasnącym zainteresowaniem przetrząsał pobocze.
Gdy po godzinie cierpliwego łażenia i szukania Agatha nagle wykrzyknęła: „Jest!", James odrzekł rozeźlony:
— Słuchaj, czy to jakiś kolejny but, czy co? Bo Freda się...
— Chodź tu! Zobacz!
Niechętnie podszedł. Agatha świeciła latarką w stronę rowu zarośnię-
tego pokrzywą i jakimiś krzakami. W głębi rowu dostrzec można było ma-
łą, brązową, apteczną buteleczkę.
TLR
— O, cholera! — powiedział i ją uściskał.
Agatha zarumieniła się z radości, błogosławiąc
mrok.
— Czekaj tu i pilnuj — powiedziała podniecona — ja pojadę zadzwonić po Billa Wonga.
James czekał i czekał. Spojrzawszy na zegarek zauważył, że jego pod-
świetlone cyfry wskazują już ósmą. A potem pomyślał: „Nie muszę tu wcale stać". Wziął patyk wycięty z krzewu, którym to
patykiem przeszukiwał wcześniej pobocze, wbił go w dno rowu przy butelce i zawiązał na końcu swoją chusteczkę niczym
flagę. Teraz mógł sobie spokojnie pójść do baru, bo policja z Agathą bez trudu powinni znaleźć jego znak. Ruszył
z powrotem w dół.
Agatha czekała na progu swego domu i obgryzała paznokcie. Wszak Bill Wong powiedział: „Czekaj tam, gdzie jesteś", więc
czekała. Ale James będzie się zastanawiał, co się stało.
Odetchnęła z ulgą, widząc, jak radiowóz skręca z ulicy i wybiegła mu na spotkanie. Bill z jakimś innym śledczym siedzieli w
samochodzie.
— Wskakuj — powiedział — i zaprowadź nas do tej swojej poszlaki.
Freda Griggsa nie udało nam się wyciągnąć. Ma tej nocy wolne.
Agacie trudno było w to uwierzyć, ale gdy tak przemierzali drogę, nie dostrzegła ani śladu Jamesa. Co gorsza, nie pamiętała,
gdzie dokładnie znaleźli ową buteleczkę, toteż znowu musieli przeszukiwać pobocze, aż wreszcie Bill natknął się na patyk z
przywiązaną doń chusteczką.
— Przynajmniej oznaczył miejsce — powiedział Bill, kucając. Za-TLR
świecił potężną latarką w rów przy wbitym patyku.
— Nie widzę tu niczego, Agatho.
Agatha zajrzała mu przez ramię.
— Ależ była tu — mówiła z przejęciem — gdzie się podział James?
Jeśli po prostu sobie poszedł do baru spotkać się z tamtą małpą, zabiję go.
Bill wraz z drugim śledczym szukali powoli i starannie, ale po buteleczce nie było śladu.
Wreszcie Bill wyprostował się i westchnął:
— Myślisz, że Lacey jest w barze?
— Jestem o tym przekonana — odpowiedziała Agatha gniewnie.
W barze Pod Czerwonym Lwem było tego wieczoru pełno ludzi. Do środka weszła chyba cała wieś. James zdziwił się, gdy
ktoś klepnął go w ramię, mówiąc:
— Policja. Pan wyjdzie ze mną, panie Lacey.
Wyszedł za nim i wtem uderzyło go poczucie
winy, albowiem stanął oko w oko z niezwykle poważnym Billem Wongiem i wściekłą Agathą.
— Może nie powinienem był stamtąd odchodzić — mówił szybko —
ale czy nie znaleźliście tam zatkniętego patyka z zawiązaną na nim chust-ką?
— To znaleźliśmy, ale buteleczki nie — powiedział Bill — od której jesteś w tym barze?
— Było po ósmej. Byłem tu umówiony z Fredą... Panią Huntingdon.
TLR
— Czy powiedziałeś o tym, co znaleźliście, pani Huntingdon albo komukolwiek innemu?
— Cóż... — James przestępował głupio z nogi na nogę. Policjant, któ-
ry poprosił go na zewnątrz, zdążył w tym czasie wejść z powrotem do środka, a następnie wyjść, dosłyszał ostatnie pytanie
Billa.
— Jeśli mogę pana poprosić na słowo... — odstąpili z Billem na stronę. James Lacey wpatrywał się w ziemię.
Bill wrócił i spojrzał w oczy Jamesowi.
— Wychodzi na to, że powiedziałeś pani Huntingdon, iż z panią Raisin znaleźliście klucz do rozwikłania zagadki zgonu pani
Josephs. Powiedziałeś o aptecznej buteleczce w rowie i o tym, że oznaczyłeś chusteczką to miejsce. Pani Huntingdon zaś
głośno oznajmiła skupionym wokół niej miejscowym: „Mamy w naszym gronie detektywa. Czyż James nie jest mądry?", po
czym opowiedziała wszystkim o buteleczce.
— Słuchajcie — powiedział zdesperowany James
— nie jestem policjantem. Dla mnie to była tylko zabawa. Ale może wbiłem patyk nie w to miejsce. Wróćmy tam i
poszukajmy.
— No to chodź — powiedział Bill — już o tym pomyślałem i wezwa-
łem posiłki.
Agatha nie odezwała się słowem do Jamesa, tylko wsiadła na tylne siedzenie samochodu Billa.
— Pana proszę z nami — powiedział jakiś policjant i poprowadził Jamesa do drugiego radiowozu.
Kiedy wrócili na miejsce poszukiwań, było tam już pełno policji. Po-TLR
bocze przetrząsano wzdłuż i wszerz.
Nagle rozległ się okrzyk triumfu. Jakiś policjant, który klęczał na ziemi o kilka metrów od chorągiewki Jamesa. I tam, kiedy
odchylił kępę trawy, ukazała się mała apteczna buteleczka.
Policjanci delikatnie podnieśli ją pincetą, położyli na czystej szmatce i pokazali Agacie.
— Tamta miała inny kształt — powiedziała Agatha
— ta nie ma żadnej etykiety. Jestem przekonana, że tamta miała jakąś etykietkę.
— Może pani iść do domu, pani Raisin — powiedział Bill — zgłosimy się, gdy będziemy potrzebowali.
— Bardzo przepraszam... — zaczął James żałośnie.
— Pan również, panie Lacey. Będziemy w kontakcie.
James spojrzał na Agathę.
— Pewnie masz mnie teraz za głupka.
Agatha już otworzyła usta, by powiedzieć, że owszem, uważa go za głupka, ale wystarczyło niedawne wspomnienie tego, jak
tuszował jej wy-głup z umywalką, by zamiast wyrzutów rzekła:
— Chodźmy do mnie na kawę, przemyślimy to.
Lacey ruszył, starając się dotrzymać jej kroku.
— Wydaje mi się — mówiła Agatha — że w tym barze był zabójca, który usłyszał Fredę. Tak więc on lub ona wymknął się z
baru na pobocze TLR
tamtej drogi, zabrał buteleczkę i kiedy zobaczył, że podjeżdżają policjanci, schował się w pobliżu. Poczekał, aż odjadą po
ciebie do baru, a następnie podrzucił inną buteleczkę, taką, która będzie całkowicie nieszkodliwa.
— Ale mądry zabójca pewnie by nie wyrzucił tam buteleczki — zaoponował James.
Szli dalej w milczeniu, każde pogrążone we własnych myślach.
Gdy już znaleźli się w kuchni Agathy i zaparzyli kawę, gospodyni, która milczała jak na nią wyjątkowo długo, znienacka się
odezwała:
— Coś mi przyszło do głowy.
— Co takiego?
— To jasne, że sprytni zabójcy występują tylko w książkach. Żeby odebrać komuś życie, trzeba mieć nie po kolei w głowie
lub być chwilowo niepoczytalnym. A co, jeśli któraś z kobiet wiedziała, że Paul pojawi się owego dnia u lorda
Pendlebury'ego? Oszalała z gniewu, wali go po głowie, a następnie wbija mu w ciało strzykawkę, nie wiedząc nawet, że jej
zawartość może zabić. On umiera. Ona ucieka. Skoro już dokonała mordu, osza-lała do reszty i jest przerażona. Słyszy słowa
pani Josephs skierowane do mnie na plebanii. Stwierdza, że trzeba ją uciszyć, a wie, że kobieta ma cukrzycę. Daje jej zastrzyk
nie wiadomo z czego. Wpada znów w panikę, stwierdza, że jeśli ciało znajdą w łazience, to założą śmierć z przyczyn na-
turalnych. Potem jest w barze i słyszy słowa Fredy. Panikuje jeszcze bardziej. Zabiera buteleczkę. W obłędnej już panice
podrzuca inną na miejsce tamtej.
Rozmawiali tak z godzinę, spisując listę kobiet, które były na plebanii, i tych, które James zapamiętał z baru. Wtedy zadzwonił
telefon. Agatha TLR
poszła odebrać, a potem wróciła i siadła ciężko przy stole.
— To był Bill. Panią Josephs zamordowano. Do jej układu krążenia trafił solidny zastrzyk z adrenaliny.
— Ale kto i skąd mógł zdobyć adrenalinę?
— Najpierw pomyślałam o Peterze Risie, bo korzystają z niej weterynarze, ale on trzymał się z dala od wsi. Bill powiedział,
że hodowcy często coś takiego trzymają, ale ich się często kontroluje, żeby sprawdzić, czy mają porządnie zamknięte apteczki.
— Pani Mabbs! — odezwał się nagle James.
— Co z nią?
— Po to wtedy do ciebie przyszedłem. Zdobyłem jej adres. Mieszka w Leamington Spa.
— Ale poczekaj. Jej na pewno nie było na plebanii ani wieczorem w barze.
— Nie, ale mogła gdzieś się czaić. Jakby nie było, to ona najwięcej wiedziała o Paulu Bladenie. Przecież z nim pracowała.
Agatha podjęła decyzję.
— Pojedziemy jutro.
TLR
Rozdział VI
Agacie i Jamesowi nie dane było wyruszyć w stronę Royal Leamington Spa za dnia, gdyż Carsely nawiedził kolejny dramat.
Ktoś włamał się do przychodni weterynaryjnej i siłą otworzył szafkę z lekami. Zrobiono to czysto i sprawnie. Stłuczono szybę
w tylnych drzwiach, dzięki czemu złodziej mógł sięgnąć i otworzyć je od środka.
— Stąd mogła pochodzić adrenalina — powiedział strapiony Bill Wong — tyle że posterunkowy Griggs mówi, że na służbie
sprawdzał tę okolicę i aż do wczoraj nie było tam śladów włamania.
— Pewno zwyczajnie nie zauważył tej stłuczonej szyby — odezwał
się James.
— Fred Griggs dba o swój rewir — odparł Bill.
— Myślisz więc, że ktoś chciał, żeby policja uznała, iż to stąd wzięto adrenalinę? — spytała Agatha.
TLR
— Mogło tak być. Ale po co takie kombinacje? I rzuca to podejrzenie na sprawę zgonu Paula Bladena. Nie znamy nikogo,
komu zależałoby na śmierci pani Josephs.
Następnie policjant przyjął mozolne zeznania Agathy i Jamesa dotyczące znalezionej buteleczki.
— Zbadali tę, którą w końcu znaleźliśmy. Wykryto w niej ślady środka uspokajającego. Sprawdziliśmy u miejscowego
lekarza. Zdumiałoby was, ile kobiet w tych oświeconych czasach stosuje środki uspokajające —
rzekł Bill — teraz coś wam powiem. Może się wam wydawać, że policja działa bardzo powoli, ale jest to pewniejsze, niż gdy
amatorzy biegają wo-kół i robią zamieszanie. Nie wtrącajcie się więcej.
— Gdybyśmy się, jak to ująłeś, nie wtrącali — powiedziała Agatha z pasją — to dalej uważalibyście śmierć Paula Bladena za
wypadek.
— A pani Josephs nadal by żyła. Zostaw to nam, Agat ho.
Gdy już policjanci odjechali, James powiedział jakby wbrew sobie:
— Chyba nie jesteśmy bardzo lubiani.
— Tak, może dajmy sobie spokój — Agatha też wyglądała na niechętną własnym słowom — może powinniśmy pomyśleć o
ogrodnictwie.
— Można by zadbać o twój trawnik przed domem — powiedział James — chodź, pokażę ci, o co mi chodzi.
Agatha wyszła pierwsza. Spojrzała na ulicę, zobaczyła, że na progu domu Jamesa stoi Freda, i zawróciła tak szybko, że się z
nim zderzyła.
— Zmieniłam zdanie — powiedziała, trzaskając drzwiami i prowadząc go z powrotem do kuchni — zrobię ci drugą kawę i
zaraz wszystko TLR
omówimy.
— Słuchaj — powiedziała, gdy już oboje siedzieli — ja to widzę tak.
Jednak nie zdążyła nic powiedzieć, bo zabrzmiał dzwonek do drzwi, dźwiękiem ostrym i nieznoszą— cym sprzeciwu.
— Nie pójdziesz otworzyć? — spytał.
— Pójdę — Agatha wstała niechętnie. Spojrzała przez wizjer. Na progu stała Freda. Agatha wróciła do kuchni i usiadła.
— Sprzedawca okien — powiedziała — są tacy natarczywi. Nie warto im nawet otwierać — dzwonek znowu się rozległ, a
Agatha skrzywiła się na jego nieprzyjemny dźwięk.
— Ja pójdę — odezwał się James, wstając.
— Nie, proszę, siedź. Sądzę, iż powinniśmy pojechać do Leamington i wypytać pannę Mabbs. To żadne wtrącanie się, zadamy
jej tylko kilka py-tań. Wiedząc więcej o Paulu Bladenie, być może się dowiemy, co się kryje za zagadką jego śmierci. No, bo
w końcu co skłania ludzi do zabójstwa?
— Namiętność — odparł James — jedna z porzuconych przez Bladena dam.
— Albo pieniądze — powiedziała Agatha, myśląc o swojej nieszczę-
snej przygodzie w Londynie.
Ale James, bezpieczny dzięki swojej działalności oraz wojskowej emeryturze, potrząsnął głową.
— Nie miał za wiele do zostawienia. Nie według dzisiejszych standar-dów.
TLR
Dzwonek rozległ się ponownie.
— Nie — zaoponowała ostro Agatha — zaczekaj. Ktokolwiek to jest, zaraz sobie pójdzie. Gdzie dokładnie w Leamington
mieszka panna Mabbs?
Wyjął i przewertował notes.
— Proszę. Panna Cheryl Mabbs, wiek: dwadzieścia trzy lata, zatrudniona w krótko działającej przychodni weterynaryjnej w
Carsely, mieszka przy ulicy Kosowej, numer 43, Royal Leamington Spa.
Zmęczone uszy Agathy nie słyszały żadnych odgłosów z zewnątrz, ale to głównie dlatego, iż dom był tak mocno izolowany, że
rzadko słyszała stamtąd cokolwiek.
— Pójdę tylko na górę się umalować — powiedziała — i jedziemy.
Jeśli znowu zadzwonią do drzwi, zignoruj to.
Weszła na górę, wyjrzała z okna swojej sypialni i z zadowoleniem ujrzała na dole odchodzącą od jej drzwi szczupłą postać
Fredy.
Nałożyła delikatny makijaż, bez przesady, żeby Lacey znowu się nie wystraszył, spryskała się cała wodą Rive Gauche i
wróciła na dół. Nakarmiła koty i, ponieważ nie było bardzo zimno, wypuściła je z domu tylnymi drzwiami.
— Dlaczego nie wstawisz drzwiczek dla kotów? — spytał James.
— Miałam już lęki na tym punkcie — powiedziała Agatha — i kiedy myślę o drzwiczkach dla kotów, to widzę oczyma
wyobraźni drobnego włamywacza, który wpełza przez nie jak wąż.
— Takie rzeczy się nie zdarzają. Wiesz co? — zaproponował James, TLR
który z jakiegoś powodu czuł, że musi zadośćuczynić za swoją niedawną dezercję
— kup takie drzwiczki, a ja ci je zamontuję.
Patrząc na niego Agatha promieniała radością. Ależ zaczęli się ze sobą oswajać. Prosty ślub w kościółku w Carsely. Na białą
suknię za stara. Mo-
że jedwabny kostium i coś ładnego na głowę. Miesiąc miodowy w jakimś egzotycznym miejscu. „Słynna detektywka Agatha
Raisin wychodzi za mąż" — głosiłyby nagłówki miejscowych gazet.
James spojrzał na nią niepewnie. Jej małe oczka nabrały dziwnego blasku.
— Dobrze się czujesz? — spytał. — Wyglądasz tak, jak ja, ilekroć cierpię na niestrawność.
— Czuję się dobrze — powiedziała Agatha, z hukiem wróciwszy na ziemię — jedźmy.
Leamington, czy w pełnym, prawie nigdy nieużywanym brzmieniu Royal Leamington Spa, znajdował się niedaleko jak na
podróż samochodem, toteż nie minęła godzina, a już byli na miejscu.
W ciągu dnia jakby poszarzało i nieco się zachmurzyło, ale mimo to pogoda była nadzwyczaj łagodna. Leamington leży
wprawdzie w samym sercu Anglii, ale Agatha zawsze wyobrażała go sobie jako kurort nadmor-ski typu Eastbourne czy
Brighton, i wydawało jej się, że za następnym rogiem na pewno zobaczy plażę.
James, ku jej irytacji, oznajmił, iż zanim zabiorą się do śledztwa, chce najpierw zobaczyć miejscowy park. I podczas gdy on
zachwycał się ro-TLR
ślinnością i kwieciem, Agatha szła ponura i milcząca. Zazdrościła otoczeniu, bo wolałaby, żeby James część swojej uwagi
poświęcił jej. Obserwowała go kątem oka. Lacey kroczył z wolna, z rękami w kieszeniach, beztroski i pogodny. Zastanawiała
się, co on o niej myśli. Dlaczego nie ma żony? Może jest gejem? A jednak wystarczy spojrzeć, jak zniweczył taką świetną
poszlakę, goniąc za tą głupią ździrą Fredą Huntingdon.
James tymczasem gapił się na kwitnącą nad nim bujnie koronę wiśni, z której raz po raz spadały płatki kwiatów. Nagle Agatha
przerwała mu:
— Czy przez cały dzień będziemy się tak jednoczyć z przyrodą, czy może jednak zabierzemy się do roboty?
W odpowiedzi spojrzał na nią wzrokiem tyle niewinnym, ile rozba-wionym, i natychmiast Agatha wyobraziła go sobie w
towarzystwie kobiety, która podzielałaby jego entuzjazm dla wiosennej scenerii i rozpoznawa-
łaby wszystkie nazwy hrabstw, które wymieniał w owym starym pałacyku.
Ostatecznie poczuła się natarczywa i grubiańska.
— No, dobra — zgodził się pojednawczo James — chodźmy.
Wyjął niewielki plan miasta i pospiesznie go przestudiował.
— Możemy iść pieszo — orzekł — to niedaleko.
Ruszyli w drogę.
— Gdzie ona teraz pracuje? — spytała Agatha. — No i skąd się tego wszystkiego o niej dowiedziałeś?
— Gdzie pracuje, tego nie wiem, ale adres dostałem od Petera Rice'a w Mircester. Nie jest pielęgniarką weterynarii, tylko
kimś w rodzaju re-cepcjonistki.
TLR
Agatha zaczęła zachodzić w głowę, czy w ogóle uda im się tam dojść, albowiem „niedaleko" okazało się zupełnie innym
dystansem dla Jamesa niż dla niej. W końcu znaleźli się przy długiej ulicy pełnej budynków, w których na parterze mieściły się
sklepy, a na piętrze — mieszkania. Sklepy zapewne od zawsze były sklepami. Budynki pochodziły z czasów króla Jerzego i
ich stan był fatalny. Tynk odpadał, a elewację krył brud pochodzący jeszcze z czasów, gdy nie znano ustaw o ochronie
środowiska i wszystko przykrywała sadza.
Była szósta. Zamknięto już większość małych sklepów i na ulicy panowała cisza. Agatha pamiętała jeszcze czasy, kiedy na
ulicy takiej jak ta brzmiałby gwar dziecięcych głosów: dzieci grających w klasy, w piłkę, bawiących się w kowbojów i
Indian. Teraz wszystkie pewnie siedzą w domach, oglądając telewizję, filmy albo grając w gry komputerowe. Smutne.
Pod numerem 43 znajdowała się klatka schodowa między dwiema ofi-cynami, prowadząca do mieszkań na górze. Na szczycie
znajdowały się zniszczone drewniane drzwi, a przy nich rząd przycisków z nazwiskami mieszkańców. Na liście nie było
żadnej Mabbs.
— Pewnie pomyliliśmy adres — powiedział James.
— Nie przeszłam takiego kawału drogi, żeby odejść z niczym — odparła niecierpliwie Agatha, którą bolały nogi. Przycisnęła
pierwszy dzwonek z brzegu.
Po chwili drzwi otworzyła chuda dziewczyna o anemicznym wyglą-
dzie i blond włosach uformowanych w kolce.
TLR
— Czego? — spytała.
— Panna Cheryl Mabbs? — zapytała Agatha.
— Pod czwórką — odpowiedziała dziewczyna — ale nie ma jej. Wyszli z Jerrym.
— Dokąd? — spytał James.
— Skąd mam wiedzieć, chłopie? Zwykle chodzą na rybę z frytkami i na dyskotekę.
— Gdzie ta dyskoteka? — James uśmiechnął się do dziewczyny, co ona natychmiast odwzajemniła.
— Nie jest w twoim stylu — powiedziała. — To na końcu ulicy. Zajebjazda. Na pewno traficie. Poznacie po hałasie.
— No i masz — powiedział James, kiedy znów znaleźli się na ulicy.
— Wcale nie mam — Agatha spojrzała na niego — możemy pójść coś zjeść, a potem sami byśmy się wybrali na tę dyskotekę.
Parsknął cicho i spojrzał przed siebie.
— Naprawdę sądzę, że powinniśmy raczej wracać, Agatho. Jak słusznie zauważyła tamta młoda dama, dyskoteki nie są w
moim stylu.
Agatha przyjrzała mu się.
— W moim też nie bardzo — powiedziała, czując każdy krok na swoich zbolałych stopach.
Przystanął, spoglądając na nią uprzejmie i z dystansem, ewidentnie czekając, aż ona ustąpi. TLR
— Kolacja i pomyślimy? — zaproponowała Agatha.
— Przyznam, że faktycznie jestem głodny. Na kolację trochę za wcze-
śnie. Znajdźmy jakiś bar.
Przy drinkach i skromnej kolacyjce w indyjskiej restauracji Agatha zauważyła, że im więcej czasu spędza z Jamesem, tym
mniej się o nim dowiaduje. Miała wrażenie, iż dysponował niewyczerpanym zasobem ogólnych tematów do rozmowy, od
polityki po ogrodnictwo, ale o tym, co czuł czy o czym myślał, nie mówił wcale.
Zgodził się jednak na zbadanie dyskoteki.
Poszli więc z powrotem ulicą Kosową. Zbliżając się do jej końca, usłyszeli: łup, łup, łup, muzyki dobywającej się z dyskoteki.
Dyskoteka nazywała się Zajebjazda. Po uiszczeniu drobnej opłaty za wstęp Agatha i James weszli do środka bez kłopotów.
— Miłej zabawy, babciu — usłyszała Agatha od bramkarza, na co odpowiedziała:
— Wypchaj się — i natychmiast zauważyła, że twarz Jamesa znów przybrała zdegustowany wyraz.
Wnętrze dyskoteki wypełniał tłum ciał miotających się w świetle stroboskopu. Agatha w ślad za Jamesem przepychała się
łokciami w kierunku plastikowego baru w rogu sali.
James zamówił Agacie wodę mineralną, ponieważ prowadziła, oraz whiskey z wodą dla siebie.
— Ile płacę? — wrzasnął w stronę barmana, bladego młodzieńca o niezdrowym, pryszczatym obliczu.
TLR
— Na koszt firmy, panie władzo — odrzekł barman.
— Nie jesteśmy z policji.
— W takim razie, płać pan. Trzy funty za każdego drinka. Razem sześć funciaków, kolego.
— Zna pan Cheryl Mabbs? — spytał James. — Jesteśmy jej znajomymi.
Barman wskazał:
— Przy tamtym stoliku, ta w tych pomarańczowo— — różowych włosach.
Spoza mrugającego światła stroboskopu i wygi— basów kręcących się ciał dostrzegli jakiś pomarańczowo— różowy blask w
najdalszym rogu sali.
— Pij — powiedział James, wychylając drinka.
— Ja dziękuję — Agatha przekrzykiwała panujący hałas — i tak nigdy nie przepadałam za owadzimi szczynami.
Spojrzał na nią milcząco w sposób, który Agatha nauczyła się już interpretować jako oznakę dezaprobaty. Niemniej
powiedział:
— Lepiej przemieścić się tam tanecznym krokiem. Nie będziemy się tak rzucać w oczy.
Dołączył do wyginających się postaci, radośnie machając rękami w powietrzu i kręcąc się wokół własnej osi niczym derwisz.
Agatha próbo-wała dotrzymywać mu kroku, chociaż czuła się przy tym głupio. Nastolat-ki przerywały swój taniec, by
kibicować Jamesowi.
TLR
„Nie będziemy się rzucać w oczy — pomyślała Agatha gniewnie. —
Cała knajpa się na nas gapi".
Po jeszcze kilku obrotach James zatrzymał się przy stoliku Cheryl, czemu towarzyszył aplauz otaczającej go młodzieży.
Panna Mabbs, która tam siedziała, była zupełnie inna od tamtej cichej, bladej dziewczyny w białym kitlu, którą Agatha
widziała po raz pierwszy w przychodni. Jej włosy były teraz polakierowane na różowo i pomarań-
czowo, a ułożone były w coś, co wyglądało jak jakieś kępy. Miała na sobie czarną skórzaną kurtkę z ćwiekami oraz żółtą
koszulkę z jakimś napisem, którego nie dało się odczytać w tym świetle. Obok niej siedział młodzieniec z twarzą pijanego lisa,
odziany w skórę.
— Panno Mabbs! — zawołała Agatha. — Szukaliśmy pani!
— A kim wy u diabła jesteście? — spytała dziewczyna, podnosząc ze stołu drinka w kolorze równie jaskrawym, co jej włosy.
Nosem odsunęła papierową parasolkę wystającą ze szklanki i napiła się przez słomkę.
— Jestem Agatha Raisin — powiedziała Agatha wyciągając dłoń w jej stronę.
— Co z tego? — spytała niewyraźnie Cheryl.
— Spotkaliśmy się u weterynarza w Carsely. Przyszłam wtedy ze swoim kotkiem.
— Z kotkiem na wierzchu? — spytał towarzysz Cheryl, podśmiewając się — Coś się złapało?
Cheryl parsknęła.
TLR
— Posłuchaj no, panno — powiedział James autorytatywnie, tonem wyższych sfer — czy możemy pójść w jakieś cichsze
miejsce i tam porozmawiać?
— Pieprz się — odpowiedziała Cheryl, ale młodzieniec położył dłoń na jej ramieniu i lisim wzrokiem spojrzał na Jamesa.
— A co będziemy z tego mieli?
— Dychę i drinka — odparł James.
— Dobra — powiedział — idziemy, Cher.
Po chwili siedzieli w cichym, staromodnym barze, być może jednym z ostatnich takich w Wielkiej Brytanii, w którym nie było
ani automatu do gier, ani szafy grającej, ani nagłośnienia. W kątach siedziało kilku starych mężczyzn. W środku cuchnęło
starym piwskiem i starymi mężczyznami.
— Co chcecie wiedzieć? — spytała Cheryl Mabbs.
— Wszystko o Paulu Bladenie — zaczęła Agatha prosto z mostu —
wychodzi na to, że został zamordowany.
Po raz pierwszy na twarzy dziewczyny pojawił się wyraz zainteresowania.
— A już myślałam, że w tamtej dziurze zabitej dechami nic ciekawego nie może cię wydarzyć. Ja wolę takie życie bardziej
światowe — powiedziała, jakby Leamington Spa było Paryżem. — Ale kto to zrobił?
— Tego właśnie chcemy się dowiedzieć — powiedział James — jakieś pomysły?
Jej wzrok nabrał przerażającego wyrazu. Wzięła potężnego łyka ze swej szklanki brandy z winem musującym Babycham.
TLR
— To mógł być każdy — odezwała się w końcu.
— Zabito też panią Josephs — powiedziała Agatha i opowiedziała o tym zdarzeniu.
— Jak uśmiercił tego jej starego kota, mówiłam mu, że będą kłopoty
— rzekła Cheryl — nie lubił kotów, naprawdę. Nie cierpiał ich. Ale tym staruchom we wsi słodził, że aż mdliło. Zawsze
zabierał jedną czy drugą na kolację.
— Dlaczego? — spytała Agatha.
— No jak to dlaczego? — odpowiedziała jej Cheryl. — Chyba z racji ich forsy, nie? Bo niby z jakiego powodu?
— A po co mu były ich pieniądze? — dopytał James, rzucając poro-zumiewawcze spojrzenie Agacie, która walczyła z Cheryl
na miny. — Był
przecież bogaty.
— Tylko tak się wydawało. Uwodził tamtą Fredę Huntingdon. Raz ich przyłapałam.
— Gdzie? — spytała zaraz Agatha, patrząc triumfalnym wzrokiem na Jamesa.
— Na stole zabiegowym. Ona miała kieckę zadartą na twarz, a on spodnie spuszczone do kostek. Ale śmiechu było! Mało nie
umarłam. Ale inne? Z nimi się tylko trzymał za ręce i wyciągał je na kolacje, chyba nic więcej. Jasne, że musiał też załagodzić
sprawę z tamtą panią Josephs, nie?
Bo tak go cisnęła o tego swojego kota. No i potem ta staruszka, Webster.
To wszystko.
Agatha znowu pod nosem zawyła. Według jej szacunków Josephine TLR
Webster, która prowadziła sklep z suszonymi kwiatami, mogła być młod-sza od Agathy.
— Tamte kobiety nie były wcale takie stare — zaprotestowała.
Cheryl wzruszyła ramionami.
— Jak dla mnie, wszystkie wyglądały na sto lat — odrzekła, bezlitoś-
nie jak przystało na jej młody wiek.
— A w Mircester też był takim kobieciarzem?
— spytał James.
— Nie znałam go jeszcze — odpowiedziała Cheryl
— później dostałam tę pracę.
— To co pani robi teraz?
— Robię w schronisku dla psów. Za miastem w stronę Warwick —
oblicze Cheryl jakby zmiękło
— lubię zwierzęta. Są lepsze od ludzi.
— Więc nic z tej paskudnej parki nie wyciągnęliśmy — rzekł James, gdy jechali z powrotem do Carsely — poza tym, co
przypuszczaliśmy już sami. Kokietował gospodynie z Carsely...
— ... a jedną nawet przeleciał — wtrąciła Agatha z zadowoleniem.
— Przyznam, że zaskoczyło mnie to co usłyszałem o Fredzie — powiedział sztywno. — Czy myślisz, że panna Mabbs mogła
zmyślać?
— Nie sądzę — rzekła Agatha, nie tając radości.
— No cóż, może skupmy się na pannie Webster. Moglibyśmy się też wybrać do pani Mason. Jak nazwała się ta druga, którą
spotkałaś na po-TLR
grzebie?
— Harriet Parr.
— Wszystkie odwiedzimy jutro — powiedział James — ale Billowi Wongowi lepiej nie mówmy, co robimy.
— A jednak — zauważyła Agatha — coś mi się zdaje, że kluczem do całej tej zagadki może być była żona Bladena. Wie o nim
na pewno więcej niż ktokolwiek inny. A kim była tamta, która odebrała telefon wtedy, gdy dzwoniłam, i powiedziała, że jest
jego żoną? Założę się, że to nasza pani
„Suknia Na Twarzy" Freda Huntingdon.
— Czy możemy przestać mówić o Fredzie? — poprosił. Agatha obserwowała go kątem oka. Dojeżdżali do żółtych świateł na
skrzyżowaniu.
Twarz Jamesa miała zacięty wyraz.
„Cholerna Freda", pomyślała z goryczą Agatha, po czym docisnęła pedał gazu i pomknęła nocną ulicą w stronę domu.
— Myślisz, że istnieje też jakiś pan Parr? — zapytał James, gdy na-stępnego dnia przechadzali się z Agathą po wsi,
kontynuując śledztwo.
— Nie wydaje mi się. Mało to wdów? Mężczyźni żyją krócej.
— Chyba tylko ci żonaci — zauważył James.
Wsadził ręce do kieszeni i zaczął gwizdać skomplikowaną melodię.
„Pewnie to Bach albo inny stary nudziarz" — pomyślała Agatha.
Pani Harriet Parr mieszkała w nowoczesnym parterowym budynku na krańcu wsi. Gdy dotarli do furtki, Agatha nagle
powiedziała: TLR
— To strata czasu.
— Dlaczego?
— Nie pamiętam, żeby pani Parr była wtedy na plebanii. Jeśli nie podsłuchała tego, co pani Josephs mi mówiła, to jakim
cudem mogła mieć cokolwiek wspólnego ze sprawą?
— Może pani Josephs to samo co tobie opowiadała też innym.
— Oj, dobra, wejdźmy.
Drzwi otworzyła pani Parr we własnej osobie. Agatha na powitanie rzekła, iż wprawdzie nie zdążyły się jeszcze poznać, ale
ona i pan Lacey chcieliby zadać jej kilka pytań. Zaraz znaleźli się w przytulnym pokoju dziennym. Agatha doliczyła się sześciu
kotów. Widok tak wielu zwierząt w jednym pomieszczeniu przyprawił ją niemal o klaustrofobię. Z jakiegoś powodu
wydawało jej się, że chociaż ze dwa powinny znaleźć się na ze-wnątrz.
Pani Parr była drobnej postury, o czarnych, kręconych włosach i dziwnie staromodnej figurze z talią osy. Agatha stwierdziła,
że prawdopodobnie nosi gorset. Policzki miała twarde i zaczerwienione, usta wąskie, a zęby spiczaste.
Minęło nieco czasu, zanim Agatha mogła przystąpić do zadawania py-tań gospodyni, gdyż ta musiała najpierw przedstawić
Jamesa wszystkim kotom po kolei. Następnie pani Parr jęła roztkliwiać się nad Jamesem, pytając, czy mu wygodnie,
podtykając mu poduszeczki pod plecy, a potem pospieszyła zaparzyć herbatę i przynieść swoje „wyjątkowe ciasteczka".
— A więc nie ma pana Parra — szepnęła Agatha.
TLR
— Może jest w pracy — odpowiedział James. Pani Parr wróciła z peł-
ną tacą. Gdy już wszyscy
dostali swoją herbatę, a ciasteczka zostały pochwalone za swoją delikatność, Agatha rzekła:
— Właściwie to mieliśmy zapytać o Paula Bladena.
Filiżanka gospodyni zagrzechotała o spodek.
— Biedny Paul — powiedziała. Odstawiła filiżankę ze spodkiem i przyłożyła do oczu pomiętą chusteczkę — taki młody i taki
dzielny.
— Dzielny?
— Chciał założyć klinikę weterynaryjną. Miał tak śmiałe marzenia.
Powiedział, że tylko mnie mógł o nich opowiedzieć. Byłam jedyną osobą z taką fantazją, by móc dzielić jego wizję.
Wtedy usłyszeli, jak otwierają się drzwi.
— Mąż — szepnęła pani Parr — cicho... Otwarły się drzwi pokoju i wszedł chudy, wysoki
mężczyzna w średnim wieku, o szarej twarzy i wydatnym jabłku Adama podskakującym nad sztywnym kołnierzykiem.
— Ludzie ze wsi, kochanie — powiedziała pani Parr — pani Raisin i pan Lacey. Oboje mieszkają przy Lilac Lane. Właśnie
próbowali moich ciasteczek.
— Co was tu sprowadza? — spytał niezbyt przyjemnie pan Parr.
— Pytaliśmy tylko o Paula Bladena. Wie pan, o tego weterynarza, któ-
rego znaleziono martwego.
TLR
— Wynoście się — wysyczał pan Parr. Trzymał drzwi szeroko otwarte — Precz!
— My tylko... — zaczęła mówić Agatha, ale nie dokończyła.
— Won! — krzyknął, tym razem już pełnym głosem, a jego chuda, zniszczona twarz cała ruszała się z gniewu — Już tu nie
wracajcie. Zo-stawcie nas w spokoju.
— Bardzo mi przykro, że tak państwa zdenerwowaliśmy — odezwał
się James uprzejmie, wychodząc z Agathą ostrożnie obok najwyraźniej wściekłego małżonka pani Parr.
— Chromol się, ty arystokrato jeden — wrzasnął pan Parr i splunął
obficie w twarz Jamesowi.
Nastąpiła straszliwa cisza, w której słychać było już tylko łkanie pani Parr. James wolno ocierał twarz chusteczką. Pan Parr
cały się trząsł, sam najwyraźniej przerażony własnym postępowaniem.
James schwycił pana Parra za ramiona swoimi potężnymi dłońmi i nim potrząsnął.
Każdy wstrząs ciałem pana Parra podkreślał, mówiąc:
— Nigdy... więcej... tak... mi... nie... rób.
Następnie wypuścił go z rąk dość niespodziewanie i odszedł w towarzystwie Agathy.
— Naprawdę mącimy, Agatho — westchnął. Odwrócił się, patrząc przez ramię na schludny parterowiec — Wiesz, czasem,
gdy jechałem na przepustkę, zdarzało mi się z okna pociągu widywać takie domki i wyobrażałem sobie wtedy, jak bezpieczne i
szczęśliwe życie się toczy za drzwiami. Co za potworne dramaty kryją się za fasadami wszystkich tych TLR
domów o ładnych nazwach, jak Mon Repos czy Shangri— La. Jakie to ogniska zbrodni.
— O tak, angielska wieś tętni życiem — powiedziała Agatha radośnie
— a my chyba coś mamy. Panią Parr na pewno coś łączyło z Bladenem.
Sprawdźmy, co z Josephine Webster.
— A może, zanim tam pójdziemy, powinniśmy odwiedzić Fredę Huntingdon?
— Co? Tę flądrę? Jak możesz bez zdegustowania patrzeć na tę ździrę?
— dopytywała się Agatha.
Zatrzymał się, spoglądając na nią z ukosa, i nadal z rękami w kieszeniach począł się bujać w przód i w tył na piętach. Miał
jakiś łobuzerski błysk w oku.
— W przeciwieństwie do ciebie, Agatho, uważam obraz Fredy Huntingdon z suknią zadartą na twarz za całkiem powabny.
Agatha szła przed siebie. No dobrze, niech pójdą do Fredy, bowiem Agatha nagle zdała sobie sprawę, że jest niemal pewna,
że czuje to w ko-
ściach, iż morderczynią jest właśnie Freda. Ona, Agatha Raisin, dowiedzie tego. Fredę zabierze policja. Skażą ją na
dożywocie. Zamkną ją, wyłączą ze społeczeństwa i James nigdy więcej na nią nie spojrzy.
— Dlaczego tak pędzisz? — spytał żałośnie James, który został w ty-le. — Myślałem, że nie spieszno ci do niej.
— Stwierdziłam, że jednak chcę odwiedzić kochaną Fredę — od-prychnęła Agatha.
TLR
Chara Droona, którą kupiła Freda, znajdowała się na wzniesieniu za wsią. Był to dom z epoki króla Jerzego. Nad
klasycystycznym wejściem rozpięta była pergola, z której zwisała rozkwitająca na fioletowo glicynia.
— Dzwonek nie działa — ostrzegł James, na co Agatha jęknęła, ude-rzona jak obuchem tym dowodem na jego zażyłość z
Fredą.
Drzwi otworzyła Doris Simpson zatrudniona u Agathy do sprzątania.
— Co tu robisz? — spytała Agatha, której wydawało się, że sprzą-
taczka stanowi jej wyłączną własność, mimo iż Doris przychodziła do niej obecnie tylko raz w tygodniu.
— Agatho, pracuję u pani Huntingdon — wyjaśniła Doris, a Agatha pomyślała sobie, że Doris powinna była zwrócić się do
niej „pani Raisin"
w obecności Jamesa.
— Jest u siebie? — spytał James.
— Nie, James. Jest u lorda Pendlebury ego. Ma konia i trzyma go w tamtejszej stajni. Aha, Bert kazał przekazać, że dziękuje ci
za pożyczenie książek.
— Pojedziemy do Pendlebury'ego i tam się z nią rozmówimy — rzekł
James.
— Nie wiedziałam, że znałeś Berta i Doris Simp— sonów — powiedziała Agatha.
— Zdarzało mi się wypić z nimi w barze Pod Czerwonym Lwem. A może pójdziemy na piechotę? Taki ładny dzień.
TLR
— Dobra — powiedziała Agatha wcale nie uradowana tym pomysłem, myśląc: „No tak, Freda pasuje jak ulał do
arystokracji".
Zanim doszli do Eastwold Park, przeklinała swoje niemłode już nogi.
Nosiła czarne zamszowe obuwie na niskim obcasie, które dotychczas wydawało się jej bardzo wygodne. Ale najwyraźniej
zdążyło się wyrobić od środka, z czego nie zdawała sobie sprawy, jeżdżąc samochodem, a teraz przekonała się o tym dość
boleśnie.
Gdy dotarli do posiadłości, Agatha poczuła, jak krwawi jej robotnicza dusza.
Krwawiła jeszcze bardziej, gdy poczuli zapach zapiekanej fasoli, którą przyrządzano w kuchni, a której woń przywołała
wspomnienie brudnych ulic Birmingham: małe zaniedbane dzieci, wielkie niemiłe baby i malutka Agatha, która marzyła o tym,
że kiedyś będzie miała własny dom w okolicy Cotswold. Pożywieniem biedoty, jak przypomniała sobie Agatha, od wieków
była fasolka z puszki albo ryba z ziemniakami.
Pani Arthur otworzyła drzwi.
— Ma gościa — powiedziała — są przy stajniach.
TLR
— Znajdziemy go — odpowiedział James.
Agatha pokuśtykała za nim w kierunku stajni..
Freda i lord Pendlebury stali na powietrzu i rozmawiali. Freda miała na sobie sportową marynarkę, bryczesy i nowiutkie
oficerki. Wyglądała, jakby właśnie wyszła z reklamy w magazynie Country Life.
— James! — wrzasnęła, dostrzegłszy Laceya, i zaraz podbiegła poca-
łować go w policzek. Agatha już żałowała, że przyszła. Cichym krokiem podszedł za Fredą lord Pendlebury.
— Cóż to, młodzieńcze? Dopóki nie przyszedłeś mogłem się cieszyć towarzystwem tej uroczej damy — po czym rzucił
Fredzie troskliwe spojrzenie. Następnie dostrzegł Agathę.
— Wielki Boże — zakrzyknął — to znowu ona.
Freda zachichotała i uwiesiła się na ramieniu Jamesa, uśmiechając się do niego szeroko.
— Rozpytujemy o śmierć Paula Bladena — odezwała się Agatha gło-
śno i szorstko — słyszeliśmy, żeście się bzyknęli.
— Doprawdy! — Freda rzuciła Agacie zniesmaczone spojrzenie, a na-stępnie milcząco odwróciła głowę ku panom, szukając
u nich ratunku.
— Odejdź, ty paskudna kobieto. Sio! — rzekł lord Pendlebury.
— Za ostro, Agatho — powiedział jej cicho James — idź może do domu i zostaw to mnie. Odwiedzę cię później.
Z twarzą oblaną rumieńcem Agatha odwróciła się na pięcie i odmasze-rowała. Czuła na plecach ich wzrok. Po co odezwała
się tak ostro? Cholerna Freda!
TLR
James na pewno zrezygnuje z całego śledztwa z powodu tej szmaty.
Bolały ją stopy i serce, a gdy doszła wreszcie do domu, pocieszyła się, że będzie mogła przytulić wdzięczniejszy obiekt
czułości, jakim są koty.
Stwierdziła, że musi zapomnieć o Jamesie i sama przepytać Josephine Webster. Zadzwonił telefon.
Zdumiało ją i oburzyło, że po drugiej stronie mówił nie kto inny jak Jack Pomfret.
— Słuchaj, Agatho — korzył się — zgadza się, źle to wszystko roze-grałem. Tak, zgadłaś. W Hiszpanii mi nie wyszło. Ale
mam teraz całkiem niezły dochód. Agatha odłożyła słuchawkę. Drżała z oburzenia. Jak on śmie! Niemal przeraził ją ten upór w
staraniach, by wyciągnąć od niej pieniądze. Pomyśleć o czymś innym. Myśleć o Josephine Webster. No i pani Mason. Ona też
była na pogrzebie.
Ale tak się złożyło, że była w zbyt kiepskim humorze, by myśleć kla-rownie. Zachciało jej się drinka, ale ostatecznie nie nalała
sobie. Nie ma zamiaru skończyć jak ci ludzie, którzy muszą się napić, ilekroć coś ich zdenerwuje. Zamiast tego włączyła
telewizor i zaczęła się tępo gapić na jakiś amerykański serial, stopniowo się odprężając.
Gdy po godzinie rozległ się dzwonek u drzwi, aż poskoczyła. Wystraszyła ją myśl, że przyjechał Jack Pomfret. Ale na progu
stał James.
— Przepraszam — powiedział — ale tak z tym wyskoczyłaś... Freda wie, że za nią nie przepadasz, więc nie zareagowałaby
zbyt uprzejmie na twoje pytania.
— No, a ty wyciągnąłeś z niej coś? — spytała Agatha.
TLR
— Zamieniłem z nią słowo, gdy już udało mi się spławić prawiącego jej komplementy Pendlebury'ego. Powiedziała, że miała
mały romans z Bladenem, ale to wszystko. Podkreśliła, słusznie zresztą, że jest wolną kobietą i może robić, co uważa za
stosowne. Mówiła o tym ze mną całkiem otwarcie.
— Ale dlaczego w gabinecie? — zapytała Agatha. — Każde z nich dysponowało przecież własnym domem i łóżkiem, gdzie
mogli być sami.
Czy to ci przypomina zwykły, przejściowy romans, czy raczej coś głęboko namiętnego?
— Cóż — odparł — Freda to wyjątkowa dziewczyna.
— Chyba raczej kobieta, i to w średnim wieku.
— Nie kłóćmy się o Fredę. Nie uważam, żeby było się czym przejmować. Sprawdźmy Josephine Webster.
Agatha pocieszona tym, że może być znowu z Jamesem i znaleźć się z dala od telefonu, wyruszyła do sklepu Josephine
Webster. Właściwie nie był to sklep. Był to szeregowy budynek mieszkalny przy głównej ulicy, a towary pani Webster
wystawiała w pomieszczeniu, które normalnie by-
łoby dużym pokojem. W sklepie panował mrok, a powietrze było ciężkie od zapachu imbiru i cynamonu tchnących od mydeł
ziołowych i perfum. Z
krokwi wisiały suszone bukiety. Ściany obwieszone były kapeluszami, które ozdobiono suszonymi kwiatami.
Panna Webster wyglądała schludnie. Siedziała przy biurku w kącie, zajęta rachunkami.
Chcąc tym razem okazać więcej taktu, Agatha kupiła kostkę mydła z olejkiem sandałowym, pogadała o Stowarzyszeniu Pań z
Carsely, o pogo-TLR
dzie, a dopiero potem zagadnęła o sprawę Paula Bladena.
— Jaka to nieszczęśliwa śmierć — powiedziała panna Webster, zerka-jąc na Agathę poprzez okulary w złotych oprawkach —
taki przykry wypadek.
Tu w rozmowę włączył się James.
— Ale teraz, gdy zabito panią Josephs, policja zaczyna sądzić, że Paula Bladena ktoś zamordował.
— To niedorzeczne. W to nie uwierzę.
— Przy wyjeździe ze wsi wciąż stoją wozy policyjne — zauważył James — chyba nie tylko z powodu pani Josephs.
Jej twarz miała wyraz surowy i zamknięty.
— Jestem bardzo zajęta. Jeśli nie życzą sobie państwo niczego więcej ze sklepu, to proszę wyjść.
— Ale pani musiała mieć bliski kontakt z Paulem Bladenem — naci-skała Agatha — widziałam panią na jego pogrzebie.
— Przyszłam okazać mu szacunek, chociaż za nim nie przepadałam
— powiedziała. — My, ludzie z tej wsi, poszliśmy tam okazać mu szacunek. Przyjezdni, jak państwo, z pewnością przybyli
tam kierowani wścib-stwem. Jeśli mogę coś doradzić, proszę zostawić śledztwo policjantom.
— A więc znowu ktoś nas ochrzanił — skomentował James, gdy byli już na zewnątrz — przygany to chyba na razie jedyne, co
udało nam się zdobyć. Informacji mamy niewiele. Co z panią Mason?
— Stamtąd przynajmniej nas nie wyrzucą — powiedziała Agatha —
mieszka w socjalnym. TLR
— Jak stopy?
— Dobrze. Zmieniłam obuwie.
Pani Mason rzeczywiście przywitała ich gorąco. Znów herbata i ciasteczka. Wiejskie plotki. Ale Agatha zaczęła niecierpliwie
się wiercić. We wsi toczyło się szeroko zakrojone śledztwo w sprawie zbrodni. Tymczasem pani Mason jakoś dziwnie nie
wspomniała o tym nawet słowem.
— Sporo się kręci policji — zaryzykowała Agatha.
— Tak, biedna pani Josephs. Trudno mi w to uwierzyć. Myślę, że odebrała sobie życie. Tak żałowała tego swojego kota.
— To było okropne ze strony Bladena — wtrącił James — oczywiście teraz policja sądzi, że go zamordowano.
Zapadła długotrwała cisza, a pani Mason wpatrywała się w Jamesa. Jej tęga postać zesztywniała.
— To niedorzeczne — odezwała się w końcu — nikt by nie zabił Paula Bladena.
— Dlaczegóż by nie?
— To nie taki człowiek, którego się zabija. To był ktoś z własnym ce-lem i z wizją. Dobry człowiek.
— Zabicie kota pani Josephs nie było niczym dobrym.
— Uśmiercił go z litości. Mnie powiedział, że ten stary kocur bardzo cierpiał.
Agatha nachyliła się ku niej.
TLR
— Niech pani chwilę pomyśli, pani Mason. Załóżmy, że ktoś jednak zabił Paula Bladena. Nie nasuwa się pani, dlaczego
mógłby to zrobić?
— Nie, naprawdę. Nie ma co się w to mieszać, pani Raisin. Nie warto.
I nie w porządku. Może tak robi się w mieście, ale...
— Ale czy nie chciałaby się pani nawet dowiedzieć, kto zabił panią Josephs?
— Owszem, ale to sprawa dla policji.
Nic z niej nie wyciągnęli, więc wrócili do domu Agathy.
— Chciałabym jeszcze raz spróbować podejść tę byłą żonę, panią Bladen — powiedziała Agatha — ale nie mam
wątpliwości, że tylko trzasnęła by nam drzwiami przed nosem.
— Wiesz co? — zastanowił się James. — Moglibyśmy wrócić i odwiedzić Bunty Vera— Dedsworth w jej pałacyku. Ona
może by nam po-mogła w nakłonieniu Grety Bladen do zwierzeń.
— No to chodźmy — powiedziała Agatha pospiesznie, bojąc się, że jeśli zostaną dłużej w Carsely, to na progu ponownie
zjawi się Freda.
TLR
Rozdział VII
Już mieli wyjść, kiedy zadzwonił telefon. Agatha wystraszyła się i spojrzała na nań jak na jadowitego węża. Czyżby Freda? A
może to Bill Wong dzwoni poradzić im, by pilnowali swoich nosów i zostawili docho-dzenie policji? On miał swoje sposoby,
by zawsze wyczuć, co ona zamierza.
Podniosła słuchawkę i powiedziała niepewnie:
— Halo?
— Słuchaj, Agatho — odezwał się surowy głos Jacka Pomfreta — to jest niepoważne. Ja...
— Odejdź i zostaw mnie! — wrzasnęła, rzucając słuchawką.
Następnie stanęła wycierając spocone dłonie w spódnicę.
— To wariat — mówiła, trochę do siebie — mogłabym go zabić.
TLR
— Kto? Dobrze się czujesz, Agatho?
Potrząsnęła głową, jakby chciała wytrząsnąć z niej niepotrzebne my-
śli, następnie westchnęła.
— Ktoś, kogo kiedyś znałam. Próbuje podstępem wyciągnąć ode mnie pieniądze. Uruchamia firmę. Ja płacę. On odkrywa, iż
dowiedziałam się, że próbuje mnie oszukać. Ale jest stuknięty. Ciągle dzwoni. Czuję się za-straszona.
Telefon zadzwonił znowu i Agatha podskoczyła.
— Może ja — zaproponował. Podniósł słuchawkę, chwilę posłuchał, następnie rzekł chłodnym tonem:
— Mówi mąż Agathy. Wszystkimi jej sprawami finansowymi zajmuję się ja. Jeśli pan jeszcze raz zadzwoni, to zgłoszę policji,
by przyjrzała się pańskim transakcjom biznesowym — James patrzał przez chwilę na słuchawkę, a potem ją odłożył i
uśmiechnął się.
— Co powiedział? — spytała Agatha.
— Zaskrzeczał przerażony i się rozłączył. Więcej nie będzie cię już nagabywał.
— Skąd ta pewność?
— Ponieważ, moja droga Agatho, żyjemy w staromodnym świecie, choćby nie wiem, jak twarde i niezależne stały się kobiety.
On teraz myśli, że ma przeciwko sobie wściekłego męża. Chodź. Jesteś zbyt roztrzęsiona, by prowadzić samochód.
Wchodząc do samochodu Jamesa, Agatha poczuła, jak ciepło wypeł-
nia jej ciało. Powiedział, że jest jej mężem! Jakoś musi powiedzieć to Fre-TLR
dzie Huntingdon!
Dzień był wietrzny. Po polach goniły olbrzymie cienie chmur, a wzra-stająca kukurydza łopotała falami. Dusza Agathy
śpiewała. A potem za-
śpiewał jej głos:
— O, jaki piękny poranek.*8
*8 O, jaki piękny poranek ( Oh, luhat a beautifid mornin) — pierwsze słowa piosenki pod tym samym tytułem, napisanej
przez Oscara Hammersteina II do muzyki Richarda Rogersa. Scena z
— Jest popołudnie — przerwał jej James. Włączył radio, co Agatha poczytała za wyraźną aluzję i zamilkła.
Pałacyk wyglądał tak jak wcześniej — spokojnie i dostojnie. Stanowił
nadal raczej część krajobrazu, aniżeli jakiś budynek weń ciśnięty.
— A więc wróciliście — powiedziała Bunty, na której twarzy malowało się zadowolenie — właśnie chciałam napić się
kawy.
— Potrzebujemy pani pomocy — powiedział James, gdy już rozsiedli się w przytulnej kuchni.
Naświetlił jej zwięźle, co się stało do tej pory, i wytłumaczył, iż oboje z Agathą są przekonani, że Greta Bladen może im
pomóc.
Bunty słuchała tego z uwagą, a blask jej oczu świadczył o zaintereso-waniu.
— Jak wam już mówiłam, znamy się z Gretą — powiedziała — w tej wioseczce wszyscy się znamy. Zadzwonię i poproszę,
żeby przyszła.
Bunty wyszła i zaraz wróciła, mówiąc, że Greta jest już w drodze.
TLR
— Lepiej, żebym to ja mówiła — zaproponowała Bunty — ona może być drażliwa.
I istotnie Greta wyglądała na drażliwą, gdy weszła do kuchni i stanęła jak wryta na widok Agathy i Jamesa.
— Słuchaj, nie uciekniesz od ludzi próbujących się czegoś dowiedzieć o śmierci Paula — powiedziała Bunty pewnym tonem
— nie lubiłaś go, odśpiewaniem tej piosenki przez kowboja jadącego konno ścieżką między polami rosnącej kuku-rydzy
stanowiła początek musicalu „Oklahoma!" z 1947 roku.
ale na pewno nie chcesz, żeby jego zabójca chadzał sobie po cotswoldzkim pogórzu. Usiądź, Greto, i napij się kawy. Widzisz,
wspólnie doszliśmy do wniosku, że gdybyśmy wiedzieli więcej o Paulu Bladenie, pozwoliłoby to nam odgadnąć, która z
podejrzanych osób mogła tego dokonać.
— Mnie wliczając — dopowiedziała z goryczą Greta, ale mimo to usiadła i zdjęła swój płaszczyk.
— Cóż, to dość przykra historia — powiedziała po chwili — pewnie wiecie, że gdy poznałam Paula, byłam od niego dziesięć
lat starsza. Pracował jako weterynarz w Leamington Spa, gdzie mieszkałam. Miałam wtedy psa, do którego byłam
przywiązana, tak jak tylko ktoś niekochany może przywiązać się do zwierzęcia.
Agatha, która wcześniej myślała o swoich kotach, nie podnosiła wzroku znad swojej filiżanki z kawą.
— Zabrałam psa do weterynarza na jakieś zastrzyki. Paul był czarują-
cy. Nie mogłam uwierzyć we własne szczęście, gdy zaprosił mnie na randkę. To było po śmierci rodziców, którzy zostawili mi
dom oraz sporo pieniędzy. Był to, jak się mawia, płomienny związek. Krótko po tym, jak TLR
wzięliśmy ślub, znalazłam pewnego ranka mojego psa martwego. Dzień wcześniej psiak był zdrowy i w pełni sił. Paul bardzo
mi współczuł. Zrobił
psu sekcję zwłok i powiedział, że psisko zdechło na serce. Dopiero po wielu latach nabrałam podejrzeń, że tak naprawdę otruł
go Paul. Jak na weterynarza to dziwne, ale nienawiścią darzył wszelkie psy i koty. Mówił mi o swoim marzeniu założenia
kliniki weterynaryjnej. Miał ją nazwać moim imieniem. Przekazałam mu naprawdę dużo pieniędzy na uruchomienie te-go
przedsięwzięcia.
— Przez cały następny rok — ciągnęła dalej Greta — Paul raczył
mnie opowieściami o działce, którą kupił i o tym, że już rozpoczęto tam budowę. Byłam podekscytowana i chciałam ją
zobaczyć, ale on odpowiadał, że chce, by to była niespodzianka. Mówiłam: „Przynajmniej powiedz, gdzie to jest", a on na to,
że przy Chimley Road za Mircester. Zaczął wracać do domu później. Tłumaczył, że codziennie po pracy udawał się na plac
budowy. Potem powiedział, że przeprowadzimy się do Mircester, by być bliżej kliniki. O pieniądze już nie prosił. Powiedział,
że ma tam już gotowy dom, ale musiałam przysiąc, że nie zbliżę się do Chimley Road, dopóki jego niespodzianka nie będzie
gotowa.
Greta westchnęła.
— Byłam w nim tak zakochana. Dopiero później, na zabawie, spotka-
łam jego wspólnika Paula Rice'a. Znałam go już wcześniej. Byliśmy starymi znajomymi. Toteż stwierdziłam, że to chyba nic
złego, jeśli zapytam, czy nadal będą prowadzili razem przychodnię, jak powstanie nowa klinika weterynaryjna. Zapytał: „Jaka
klinika weterynaryjna?", więc mu powiedziałam. Spojrzał na mnie z politowaniem i kazał pójść na Chimley Road i zobaczyć.
Przestraszyłam się i następnego dnia tam poszłam. Tam był tyl-TLR
ko długi szereg domów. Żadnej budowy.
— Spytałam o to Paula — mówiła dalej Greta
— zaczął tłumaczyć, że tam mu nie wyszło, więc budowę zaczął w Leamington. Nie uwierzyłam mu i dopiero wtedy wyznał mi
prawdę. Był
hazardzistą, urodzonym hazardzistą. Nie tylko wydał na hazard całe pieniądze, które mu dałam, ale potrzebował więcej, by
spłacić długi. Odmó-
wiłam. Zrobił się podły. Powiedział, że ożenił się z taką starą jędzą tylko dla pieniędzy. Tak, wtedy mogłam go zabić. Ale
chciałam już tylko się od niego uwolnić, dlatego zmusiłam go do zgody na separację, a następnie na rozwód. Zagroziłam, że
jeśli się nie zgodzi, to powiem o nim wszystko Pe-terowi Rice'owi.
— A więc — powiedział James — jedna z dam mogła go zabić po tym, jak podstępem wyciągnął od niej pieniądze.
— To nie jest powód do mordu — sprzeciwiła się Bunty.
— Ależ jest — powiedziała Agatha, myśląc o Jacku Pomfrecie.
— Czy teraz, gdy już usłyszeliście ode mnie, co chcieliście — powiedziała Greta zmęczonym głosem
— mogę sobie już iść?
— Oczywiście, moja droga — powiedziała Bunty — ale musisz zrozumieć, jakie to ważne, by dowiedzieć się, kto takiej
zbrodni dokonał.
Greta wstała.
— Po co? Dlaczego to niby takie ważne? Zmarł bezboleśnie. Był
okrutny i niepożyteczny. TLR
— Ale jest jeszcze sprawa zabójstwa pani Josephs — powiedziała cicho Agatha — na pewno pani o tym czytała.
— Tak, ale co to ma wspólnego z Paulem?
— Ona chciała mi wszystko o nim opowiedzieć
— wyjaśniła Agatha — a następnego dnia już nie żyła.
Greta potrząsnęła głową, zdumiona.
— Nie uwierzę, że śmierć Paula była czymś,więcej niż wypadkiem.
Nie znam tej całej Josephs... To znaczy nie znałam. Jej śmierć pewnie nie ma nic do rzeczy — głos jej drżał — zrobiłam dla
was już wszystko, co mogłam. Proszę mnie więcej nie niepokoić.
Po tym, jak wyszła, przez chwilę panowała cisza. Następnie odezwała się Bunty:
— Biedna kobieta.
— Być może — Agatha zacisnęła mocno palce na filiżance z kawą —
a z drugiej strony, to ona miała najmocniejszy powód, by zabić Paula.
Wiedziała także o etorfinie. Może miała też dostęp do adrenaliny, jeśli odchodząc, zostawił u niej jakieś medykamenty.
— Zapominasz o włamaniu do przychodni — zauważył James.
— Policja snuje przypuszczenia, że mogło się to zdarzyć już po śmierci pani Josephs.
— Tak wiele kobiet. Tak wiele podejrzanych osób
— zastanawiał się głośno James — ale zajęliśmy już pani i tak zbyt wiele czasu, pani Bunty. TLR
Podziękowali i wyszli.
— Jedno już wiemy — powiedziała Agatha, gdy już odjechali — to chyba nie namiętność, ale pieniądze były zarzewiem całej
tragedii. Słuchaj, przecież Jack Pomfret nie zdążył wydębić ode mnie ani grosza, mam rację? Ale już to, że próbował mnie
oszukać, że ma czelność do mnie wy-dzwaniać, już samo to powoduje, że mam ochotę go zabić, że go wściekle nienawidzę i
że się go boję. Rozumiesz?
— Myślę, że tak. Gdyby okazało się, że któraś z owych dam, to znaczy któraś z podejrzanych, nie licząc Grety, dała mu
pieniądze, byłby to jakiś motyw. Moglibyśmy wybrać się do Mircester i spytać Petera Rice'a, co się stało z książeczką
oszczędnościową Paula Bladena.
Agatha zgodziła się, zadowolona, że ma szansę spędzić jeszcze trochę czasu w towarzystwie Jamesa.
Przychodnia weterynaryjna w Mircester właśnie zamykano na noc. Peter Rice powitał ich tym razem przyjaźnie, ale na pytanie
o książeczki bankowe Paula Bladena tylko parsknął śmiechem.
— Wszystkie jego papiery sprzątnąłem z jego domu i spaliłem — powiedział — dom wystawiłem na sprzedaż, a z całym tym
bałaganem w środku nie dałoby się znaleźć nabywcy. Spytałem Gretę, czy coś nie chce, ale nie chciała, więc jego ubrania
oddałem organizacji dobroczynnej, a co zostało w domu, poszło razem z nim na sprzedaż.
— W którym banku miał konto? — spytał James.
— W Banku Cotswoldzko— Gloucesterskim. Ale, o ile mi wiadomo, szefowie banków nie ujawniają informacji o kontach
swoich klientów, nawet po ich śmierci.
TLR
— A nie zauważył pan, żeby Paul otrzymał krótko przed zgonem jakieś pieniądze od kobiet?
Weterynarz roześmiał się gromko.
— Był chyba za stary na bawidamka. Do mnie trafi przez prawników tylko to, co zostanie po uiszczeniu ich kosztów oraz opłat
związanych z pogrzebem. Obawiam się, że swoje sprawy bankowe Paul zabrał do grobu.
Ale dlaczego pani pyta? Czy i panią oszukiwał na pieniądze?
— Pytam z ciekawości — powiedziała Agatha — bo to trochę dziwne, w świetle tego, że okazało się, iż ktoś zamordował
panią Josephs. Teraz śmierć Paula Bladena zdecydowanie wygląda na zabójstwo.
— Nie dla mnie — powiedział Peter. — Pendlebury poprosił mnie o dokonanie tego zabiegu, a ja odparłem, że etorfiny już
więcej nie tknę.
— Zjedzmy coś — zaproponował James, gdy już oboje wyszli z przychodni.
Wybrali pobliski bar — ale nie ten, w którym Agatha zniszczyła umywalkę — i zaczęli omawiać podejrzanych, czy raczej
Agatha omawia-
ła podejrzanych, podczas gdy James skupiał swą uwagę na piwie.
— Nie wierzę, że usłyszałeś choćby słowo z tego, co powiedziałam —
powiedziała Agatha ze złością.
— Słuchałem, jednym uchem. Tak naprawdę myślałem o popełnieniu przestępstwa.
— Ty?
— Ja. Myślałem, czy by nie włamać się do Banku Cotswoldzko—
TLR
Gloucesterskiego.
Ale to niemożliwe. Tam są skomplikowane alarmy antywłamaniowe, zabezpieczenia laserowe, czujniki i Bóg wie co jeszcze.
— Może nie. Dokończmy jedzenie i picie, a potem obejrzyjmy sobie ten bank.
Bank mieścił się w oficynie przy bocznej uliczce. Nocne niebo przesłaniały wychylające się gzymsy renesansowych
budynków.
— Alarm mają na pewno — powiedział James — obejdźmy oficynę, może da się wejść od tyłu.
Znaleźli zaułek biegnący na tyłach rzędu sklepów i banku. Były tam jakieś pomieszczenia gospodarcze, garaże i wysokie
drewniane płoty, a wszystko zdawało się zamknięte na cztery spusty.
James policzył numery.
— To jest zaplecze banku — powiedział — tu było kiedyś podwórze.
Na pewno tych drewnianych drzwi nie podłączyli do żadnych urządzeń.
Wyszperał z kieszeni portfelik z kartami kredytowymi. Agatha ugryzła się w język, by nie powiedzieć niecierpliwym tonem, że
tylko na filmach otwiera się drzwi kartą kredytową. Wziął jedną z nich.
Agatha odwróciła się popatrzała na zaułek, któremu oświetlenie lam-pami sodowymi nadawało nierealny wygląd, a jej usta,
pomyślała prak-tycznie, zabarwiało na kolor purpury.
Rozległ się metaliczny dźwięk i Agatha odwróciła się. Furtka stała otworem.
TLR
— Niemożliwe — powiedziała Agatha.
— Właźmy, zanim ktoś nas zobaczy — wyszeptał James.
Agatha weszła za nim. Zamknął od wewnątrz furtkę i wyjął zza pazuchy małą latarkę.
— Robiłeś to już wcześniej — zauważyła Agatha oskarżycielskim tonem.
Zamiast odpowiedzieć, poszedł przed nią wąską ścieżką przez zaro-
śnięte podwórze.
— Patrz — powiedział cicho — na tyłach jest kuchnia.
— Po co w banku kuchnia?
— Herbata dla pracowników. Pozostałość z czasów, gdy był tu jakiś sklep. Teraz spójrzmy.
Drobne światełko latarki omiotło budynek w górę i w dół.
— Nie widzę tu żadnego alarmu — powiedział — próbuję. Przygotuj się na ucieczkę, w razie czego.
— Ale możemy nie usłyszeć alarmu — powiedziała Agatha przerażo-na nie na żarty — może dzwoni tylko na posterunku
policji.
— Gdzie twój optymizm? — droczył się James.
Znowu wyjął kartę kredytową. Agatha modliła
się, żeby nie próbował otworzyć nią drzwi. Wyobrażała sobie, że zaraz przyjedzie policja, rozlegną się syreny i szczekaczki,
Bill Wong będzie patrzył na nich z wyrzutem. Ale usłyszała tylko głos Jamesa mówiący łagodnie:
TLR
— Otwarte. Chodź.
Serce waliło Agacie jak młot i zdawało się jej, że słychać to na odległość. Kuchenne drzwi zamknęły się za nimi, a światło
latarki mignęło na boki. James otworzył drzwi wychodzące z kuchni do innego pomieszczenia i tam wszedł.
Znaleźli się w kwadratowym pokoju pełnym biurek i komputerów.
— Biuro — powiedział James — to nam wystarczy. Spójrz na tamte drzwi. Tam znajduje się właściwy bank, tam trzymają
pieniądze.
Agatha zadrżała. Nad drzwiami, które wskazał James, umieszczona była skrzynka urządzenia alarmowego, którego czerwone
światło sygnali-zowało gotowość, mrugając do nich niczym oko wściekłego potwora.
— Dobra — powiedział — rozgość się. To może trochę potrwać. To pomieszczenie nie ma okien, oprócz tego w ścianie
dzielącej nas od przestrzeni bankowej, ale i przez nie mogą nas zobaczyć, bo światło ekranu komputera będzie widać z
zewnątrz.
Agatha przycupnęła w ciemnym kącie i czekała, zbyt przerażona, żeby patrzeć, co robi James. Wiedziała tylko, że zaświecił
się ekran komputera, i słyszała cichy odgłos otwieranych i zamykanych szuflad.
Dzień, który minął, był długi, a lęk spowodował senność Agathy. Zamknęła oczy.
Obudziło ją potrząsanie za ramię, wykrzyknęła:
— Złapano nas! Policja!
— Cicho! Trafiłem na jego konto — syknął James.
— To dobrze. Czy możemy już wyjść?
TLR
— Tak, zanotowałem wszystko. Tylko cicho.
Gdy wreszcie Agatha wydostała się za nim na
podwórze, wydawało jej się pewne, że w przyległych budynkach mieszkają ludzie, ludzie, którzy teraz obserwują dwie
postacie przemiesz-czające się przez podwórze i sięgają po telefony, ale gdy w przerażeniu odwróciła się za siebie, wciąż
panował tam mrok i cisza.
Dopiero gdy już znaleźli się w bezpiecznym miejscu, Agatha poczuła, że strach miał też swoje cielesne skutki.
— Muszę do toalety... i to szybko — wysapała.
— Niedobrze ci?
— Nie, tylko siku — odpowiedziała Agatha — mam moczu po dziurki w nosie.
— Wrócimy do baru — rzekł — to niedaleko.
Agatha przeklinała samą siebie za niedelikatność. Ale do baru prawie pobiegła.
— Co? — spytała, uradowana tym, że otrząsnęła się już z przerażenia i skorzystała z toalety w barze.
— Nie chcesz wiedzieć, czego się dowiedziałem?
— Chcę.
— Posłuchaj. W tym krótkim czasie, gdy Paul Bladen przebywał w Carsely, zdążył złożyć w banku kolejne depozyty: jeden na
dwadzieścia tysięcy funtów, jeden na piętnaście tysięcy, potem dziewięć tysięcy, jeden na cztery tysiące, cztery depozyty po
pięć tysięcy, i jeden na pięćset. I to TLR
nie wliczając wpływów z pensji.
— Kto mu płacił?
— 1 tu jest pies pogrzebany. Nie widniało. Tak sobie pomyślałem...
Chciałbym wejść do tego jego domu. Moglibyśmy pojechać tam jeszcze tej nocy.
— Przyjmujemy ostatnie zamówienia. Proszę — zawołał barman.
— Już tak późno! — zdziwiła się Agatha — dobra, może wyruszymy jutro wcześnie rano i...
— Nie, dziś w nocy — spojrzał na soczystą czerwień płaszcza Agathy
— potrzebujemy ciemnych ubrań.
„Jakiegoż to potwora uwolniłam?" — pytała sama siebie Agatha, patrząc na jego przejęte oblicze. Mogła mu powiedzieć, żeby
jechał sam. A jednak cała ta podniecająca przygoda może doprowadzić do... ściskali się w mrokach domu Paula Bladena. „Co
to?" — krzyknął, trzymając Agathę w objęciach. „A, nic" — odpowiedział sam sobie, nie wypuszczając jej z uścisku.
„Pachniesz bosko. O, Agatho!", po czym nachylił usta ku jej ustom.
— Agatho! Przestań marzyć, zbieramy się — powiedział ostro James, a Agatha odpędziła uroczą wizję, podirytowana
najbardziej tym, że ją z niej wytrącił, zanim doszło do pocałunku.
Będąc już w domu, Agatha przebrała się w czarne spodnie i czarny sweter. Zastanawiała się, czy nie poczernić też twarzy.
Lepiej zaczekać i sprawdzić.
O pierwszej w nocy Lacey zadzwonił do drzwi. Także był odziany w czarny sweter i czarne spodnie.
TLR
— Wywołamy niezły skandal — powiedział, nie kryjąc radości —
mam tylko nadzieję, że nikt nie widział, jak przychodzę do ciebie o takiej porze.
Z kolei Agatha pomyślała o Fredzie i żywiła głęboką nadzieję, że ktoś jednak widział.
Samochód prowadził znowu James, który podczas ich niedawnej wizyty w pubie pił wyłącznie wodę mineralną. Agatha
ułożyła się wygodnie w siedzeniu pasażera i marzyła, że we dwoje jadą w swoją podróż poślubną.
— Na wszelki wypadek — powiedział James — zaparkujemy o jedną ulicę dalej i ten kawałek przejdziemy.
Dom Paula Bladena stał cichy i zamknięty na cztery spusty w otoczeniu innych willi z epoki wiktoriańskiej. Agatha
wspomniała swoją ostatnią wizytę i teraz już była zadowolona, że wtedy uciekła.
James spojrzał w obie strony cichej ulicy, wysadzanej wiśniami, które kwitły w najlepsze. Ulicą targnął powiew wiatru i
płatki sypnęły się z drzew.
— Czy to nie smutne — odezwał się melancholijnie James — że piękno jest tak ulotne?
— Prawda — przyznała Agatha sucho — ale jeśli będziesz dłużej tu stał i podziwiał kwiatki, to ktoś nas w końcu zobaczy.
Westchnął, a Agatha zachodziła w głowę, czy przypadkiem on nie wo-
łałby być z kimś, kto potrafiłby dzielić jego zamiłowania estetyczne.
TLR
— Myślę, że skoro nikogo nie widać, to możemy wejść frontowymi drzwiami — wyszeptał — na ganku jest ciemno i jak już
tam wejdziemy, to będziemy dobrze osłonięci.
— Po co te ciemne ciuchy, jeśli nie będziemy zakradać się od tyłu? —
spytała Agatha.
— Bo otwarcie tych drzwi może mi zabrać nieco czasu, a dopóki jesteśmy w czerni, istnieje mniejsze ryzyko, że zauważy nas
jakiś przecho-dzień.
Gdy już schowali się za gankiem, James oświetlił drzwi swoją kieszonkową latarką i natychmiast ją zgasił.
— Zwykły zamek Yale — powiedział, zadowolony — a w drzwiach piękny witraż. Ciekawe, czy Peter Rice wie, że w
dzisiejszych czasach można sporo zarobić, sprzedając witraże z epoki wiktoriańskiej.
— Szybciej! — popędzała go Agatha, lękliwie oglądając się za siebie.
I wtedy usłyszeli odgłos miękkich kroków zbliżających się od strony ulicy Zesztywnieli.
— Stań nieruchomo w kącie i odwróć twarz od ulicy. I ani nie drgnij
— syknął James.
Znieruchomieli.
Kroki zbliżały się i co jakiś czas zatrzymywały.
— Choć, Azor — czyjś męski głos wołał ze zniecierpliwieniem. To ktoś wyprowadzał psa.
Agatha poczuła, jak pot spływa po jej czole.
TLR
I zaraz, ku swemu przerażeniu, usłyszała za swoimi plecami ciche dreptanie łap, a następnie węszenie psiego pyska u swych
stóp i odgłos kroczącej ku niej po ścieżce postaci właściciela psa.
— Ty! Wyłaź stamtąd! — zawołał ostrym tonem właściciel. „Boże, proszę — modliła się w duchu Agatha — daj mi się z tego
wyplątać, a już nigdy nie będę niegrzeczna".
Pies odstąpił od jej nogi.
— Założę ci smycz — odezwał się głos właściciela. Następnie metaliczny klik, po czym kroki oddaliły się powoli z posesji i
ścichły w oddali ulicy.
— Fiu — odetchnęła Agatha — mało brakowało. Trzeba było udawać parę zakochanych — dodała z nadzieją w głosie — a
wtedy, gdyby nawet nas zobaczyli, moglibyśmy się wykpić.
— Wręcz przeciwnie — powiedział James — burżuja z przedmieść nic bardziej nie wpędzi w furię, jak widok parki
migdalącej się na terenie czyjejś nieruchomości — to mówiąc, wyszperał zza pazuchy zestaw ma-leńkich metalowych
instrumentów.
— Skąd to masz? — spytała Agatha. — Nie jesteś chyba emerytowa-nym włamywaczem, co?
— Od kolegi z wojska. Teraz cicho, biorę się do pracy.
Agatha stała i nerwowo się wierciła. Miała nadzieję, że szeroko rozre-klamowany dezodorant, który sobie zaaplikowała,
działa. James próbował
raz jednym narzędziem, raz drugim, aż w końcu oboje usłyszeli cichy TLR
szczęk.
Chwilę później, Agatha stała już w tym samym korytarzu, z którego wcześniej uciekła przed Paulem Bladenem.
— Dobra — odezwał się James zwyczajnym tonem — mamy tu wystarczająco dużo światła od latarni. Okna nie są zasłonięte.
Poszukajmy jakiegoś gabinetu albo biurka.
Agatha otworzyła drzwi z korytarza.
— Ja sprawdzę po tej stronie — powiedziała — ty spróbuj po drugiej.
W ciemności widziała tylko tyle, że znalazła się w pokoju, którego okna wychodzą na tory kolejowe biegnące za ogródkiem z
tyłu domu. Poruszała się w mroku ostrożnie, wyciągając ręce przed siebie w poszukiwaniu biurka. Był to chyba pokój dzienny:
kanapa, stolik pod kawę, fotele.
Nagle, z wielkim rykiem, po torach za ogrodem wtoczył się nocny pociąg pasażerski do Oksfordu i równie nagle stanął.
Agatha przycupnęła na pod-
łodze. Blask z okien pociągu świecił prosto na ten pokój. W pociągu nie-liczni pasażerowie czytali książki lub gapili się w
dal. Za chwilę maszyna z hałasem ruszyła, wolno nabrała prędkości i pomknęła, rycząc w noc.
Agatha wstała i podreptała na trzęsących się nogach w stronę drzwi. O
coś się potknęła i przewróciwszy, głośno zaklęła.
James wszedł i upomniał ją:
— Postaraj się nie hałasować, Agatho. Znalazłem gabinet. Chodź ze mną. To po drugiej stronie korytarza.
— Nic mi nie jest, dziękuję — powiedziała Agatha z sarkazmem —
coś wywróciłam.
TLR
Skierował latarkę na podłogę. Leżał tam na boku stojak na gazety.
Dzienniki i czasopisma rozsypane były po podłodze.
— Rice mógł to wszystko powyrzucać — jął narzekać James, podnosząc je i układając, ustawiwszy wcześniej stojak —
wartości posesji nie dodadzą.
Cicho przeszli się korytarzem aż do gabinetu. James podszedł do biurka stojącego przy oknie i delikatnie poodsuwał szuflady.
— Tu nic — powiedział pod nosem — może niżej
— odsunął najniższą szufladę i doszperał się czegoś z tyłu. Wyciągnął
stamtąd jakąś teczkę i powiedział:
— Chodź na korytarz, tam mogę poświecić latarką.
Na korytarzu cienka strużka światła ujawniła w kartonowej teczce książeczki bankowe, rachunki depozytowe i wyciągi z
banku.
— Na dobrą sprawę, możemy już się zbierać, a to wziąć ze sobą.
— Czy nikt nie zauważy, że zginęła?
— Nie. Rice powiedział, że spalił wszystkie papiery. Ta teczka utkwi-
ła za najniższą szufladą. Musiał ją przeoczyć.
Agatha zadowolona z tego, że jest już na zewnątrz, na świeżym powietrzu, beztrosko przechadzała się ścieżką przed owym
domem i wtem o coś się wywróciła. Rozległo się przekleństwo z ust Agathy, pisk jakiegoś psa, a następnie znany już obojgu i
niemiły ich uszom głos:
— Azor!
Pies podbiegł do swego pana, a James pomógł Agacie wstać na nogi.
TLR
— Co tu się dzieje? — odezwał się głos właściciela psa.
Podeszli do furtki podwórza. Pod latarnią stał mężczyzna o podejrzli-wym wyrazie twarzy i trzymał na rękach białego pieska.
— Czy pani kopnęła mojego psa? — spytał gniewnym tonem.
— Moja żona w ciemności potknęła się o pańskiego psa — odparł
chłodno James.
— Czyżby? A cóż państwo tu robią o tak późnej porze? — dopytywał
się właściciel psa.
— Nie jest to chyba pańska sprawa, ale z żoną oglądaliśmy nasz nowy dom. Niedawno złożyliśmy ofertę kupna i pozwolę
sobie skorzystać z okazji, by upomnieć pana. Niechże pan trzyma to swoje zwierzę na smyczy i nie wyprowadza go na cudzym
terenie prywatnym. Chodź, Agatho.
Agatha, wiedząc aż za dobrze, jakie wrażenie musieli wywierać w tych czarnych strojach, przeszła obok właściciela psa
najszybciej, jak mo-gła, rzucając mu cień uprzejmego uśmiechu.
Czuła na sobie jego podejrzliwe spojrzenie przewiercające ją i Jamesa, gdy odchodzili w stronę samochodu.
— Jedźmy do domu — powiedział James — nie mogę się doczekać, kiedy przyjrzę się tym wyciągom. Co za paskudny facet.
Kto to widział, żeby wyprowadzać psa tak późną nocą? Pewnie to jakiś maniak seksualny.
Agata zachichotała.
— To pewnie tylko jakiś porządny mieszczanin z przedmieścia, a mo-
że to jego pies nie może usiedzieć, a on sam zastanawia się teraz, co za ludzie przychodzą oglądać dom w środku nocy.
TLR
— To twoja wina — powiedział James — mogłaś patrzeć, gdzie idziesz.
— Skąd miałam wiedzieć, że ten cholerny pies tam się znajdzie? —
odparła mu Agatha.
— Nie wiem. Ty zawsze masz coś ze stopami, kulejesz albo się o coś przewracasz.
— Czy to nasza pierwsza sprzeczka? — spytała słodkim głosem Agatha.
Zapadła chwila ciszy. Następnie James się odezwał:
— Przykro mi. Byłem zdenerwowany. Nie powinienem się wyżywać na tobie. Muszę przyznać, że nie jestem przyzwyczajony
do włamywania się gdziekolwiek.
— Wybaczam ci.
— To nie były przeprosiny — odpowiedział — tylko wyjaśnienie.
— To dlaczego powiedziałeś, że ci przykro?
I tak przez całą drogę do domu wymieniali uszczypliwości. Na miejscu żadne nie mogło się zebrać, żeby pójść do domu bez
zajrzenia do owej teczki.
Poszli więc do Jamesa. On zapalił poukładane już drewno w palenisku i siadł w fotelu przy kominku. Agatha usiadła
naprzeciwko.
— Co? Co tam znalazłeś?
— Wpłacono czek od Fredy. Dwadzieścia tysięcy funtów.
— Ot i równouprawnienie — zaśmiała się złośliwie Agatha — nieczę-
TLR
sto się zdarza, by kobieta płaciła mężczyźnie.
— A inne, zobaczmy: piętnaście tysięcy od pani Josephs, dziewięć ty-sięcy od panny Webster, pięć tysięcy od pani Parr,
znowu wpłaty pięcioty-sięczne, czterokrotnie, wszystkie od Fredy, i pięćset od panny Simms.
Aha, i cztery tysiące od pani Mason.
— Freda! — wyraz twarzy Agathy zdradzał poczucie triumfu. — Czy zdajesz sobie sprawę, że te wpłaty na rzecz Bladena
opiewają razem na czterdzieści tysięcy funtów? Każda kobieta, która stwierdziłaby, że ktoś chce ją oszukać na taką sumę,
będzie chciała zabić.
James miał niepewną minę.
— Znam Fredę dość dobrze. Jest chyba obrzydliwie bogata...
— Nikt nie jest aż tak bogaty — przerwała mu Agatha.
Przeciągnął się i ziewnął.
— Jestem zmęczony. Zostawmy to na jutro. Przekażemy jutro te papiery policji?
Agatha spojrzała na niego przerażona.
— Żeby się tłumaczyć z tego, jakim sposobem na nie trafdiśmy?
— Powiedzielibyśmy, że oglądaliśmy sobie dom.
— A pośrednicy nieruchomości zeznaliby, że nigdy nas nie widzieli.
No dobra, jutro rozmówimy się z tymi kobietami. Fredę zostaw mnie.
Agatha zachodziła w głowę, jak ma sprawić, by James nie spotkał się w cztery oczy z Fredą, ale w końcu stwierdziła, że
lepiej się z tym przespać.
Jak się jednak okazało, w końcu to ona miała się zmierzyć z Fredą.
TLR
* * *
Nazajutrz uporczywie brzęczący w uszach dzwonek do drzwi siłą wy-budził ją z głębokiego snu.
Wciągnęła szlafrok, wcisnęła na stopy kapcie i poszła otworzyć drzwi.
W drzwiach stała Freda ze swoim hałaśliwym pieskiem w ramionach.
— Jest u ciebie James? — spytała z uśmiechem. — Dzwoniłam do je-go drzwi, ale nie otwierał.
— Nie — odpowiedziała Agatha — ale wejdź, tylko trzymaj tego swojego psa z dala od moich kotów.
— Tak, właściwie to chciałam się z tobą rozmówić — Freda poszła za Agathą do kuchni. Agatha przejrzała się ukradkiem w
lustrze: włosy w nieładzie, twarz nieumalowana. Freda zaś wyglądała pięknie i delikatnie niczym jakaś dama z obrazu
Fragonarda. Siadła przy stole kuchennym, psa usadowiła na podłodze i założyła nogę na nogę. Agatha otworzyła tylne drzwi i
wypuściła koty do ogródka.
— Jeździsz tak wszędzie z Jamesem — powiedziała Freda — on bywa taki uległy. Nie powinnaś nadużywać jego natury.
— A co to niby ma oznaczać?
— Prześladowały go już chyba wszystkie stare jędze w tej wsi, mam rację? Ostrzegałam go, że te kobiety przechodzące
menopauzę często róż-
ne rzeczy nadinterpretują. Dałabyś mu spokój.
— Słuchaj, ty morderczynio — wysyczała Agatha — to, że Paul Bladen cię przeleciał na stole gabinetu, nie czyni z ciebie
Kleopatry. Poza TLR
tym musiałaś za to zapłacić, mam rację? Dokładnie czterdzieści tysięcy funtów.
Rozległ się dzwonek do drzwi i Freda pospieszyła w ich kierunku, przy czym jej piesek pałętał jej się u nóg i ujadał. Agatha
za chwilę też po-szła w tamtą stronę, by ujrzeć, jak Freda, zawodząc i łkając, rzuca się w ramiona Jamesa.
— Ta okropna kobieta. Oskarża mnie o morderstwo.
— Spokojnie — powiedział — nikt cię o nic nie oskarża — wyrwał
się z jej uścisku. Spojrzał na Agathę. — Spytałaś ją o te pieniądze?
Freda wypuściła z siebie powietrze.
— Nie macie prawa wtrącać się w moje osobiste sprawy. Powiem policji — rzuciła, po czym wybiegła z domu na ulicę, a za
nią podreptał piesek.
— Co powiedziałaś, Agatho? — spytał stanowczym głosem James.
— To ona zaczęła. Obraziła mnie. Powiedziała... — Agatha zagryzła wargę. Nie chciała, żeby James pomyślał o niej jako o
jednej z tych kobiet w trakcie menopauzy, które zmyślają różne rzeczy — w każdym razie była niemiła. Więc zaczepiłam ją o
te pieniądze. A potem ty zadzwoniłeś i ona poszła otworzyć.
— Cholera. Lepiej się ubierz, Agatho. Trzeba iść obejrzeć ten dom Bladena, a potem zawieźć tę teczkę do Billa Wonga, tak
jakbyśmy dopiero co ją znaleźli.
Gdy byli w drodze do Mircester, Agatha nagle się odezwała:
— Czy Bladen wymuszał na nich te pieniądze? Bo stawki, jak widzieliśmy, są raczej umowne. Pięć tysięcy funtów od panny
Simms, cóż, my-TLR
ślę, że to dla niej fortuna.
— Tak, ale mieszka sama. Podobnie pani Webster, a Freda jest wdową. Freda nie była przecież zaskoczona, kiedy się
dowiedziała, że wiemy o jej romansie z Bladenem. Więc czym mógł ją zastraszyć?
U pośrednika nie dostali klucza, okazało się, że młoda dziewczyna o imieniu Wendy pójdzie z nimi. Wendy była typem
rozpuszczonej córki bogatych rodziców i w czasie, gdy prowadziła ich przez pokoje domu, ga-dała do Agathy i Jamesa
właściwie bez przerwy, gdy tymczasem oni du-mali nad tym, jak się jej pozbyć, by mogli udać, że właśnie znaleźli teczkę.
W końcu James powiedział:
— Chcielibyśmy chwilkę naradzić się na osobności.
Ku wyraźnej uldze Agathy, Wendy odpowiedziała:
— W porządeczku. Państwo podrzucą klucze do biura, kiedy się na-myślą — i prędko wyszła.
Postanowili, że dokładnie przeszukają dom, w nadziei, że znajdą jeszcze jakieś listy albo dokumenty, ale niczego nie znaleźli.
W ogródku za domem znajdowała się stara metalowa beczka z wybitymi w niej otworami. Najwyraźniej służyła do palenia
zgrabionych liści. James pogmerał patykiem wewnątrz.
— To tu Rice spalił papiery — powiedział — ale nie mamy szczęścia.
Zrobił to starannie. Ani skrawka papieru, z którego dałoby się cokolwiek odczytać. No dobra, jedźmy zobaczyć się z Billem
Wongiem.
Na komisariacie Bill Wong przejrzał papiery z banku i kwity depozytowe, a następnie podniósł chytry wzrok na nich.
TLR
— Pewien mężczyzna zgłaszał przez telefon, iż w środku nocy dwie ubrane na czarno osoby przebywały w domu Paula
Bladena i że usłyszał
od nich, że kupili ten dom. Nie chodziło przypadkiem o was?
— O nas? — wykrzyknął James. — Gdybyśmy wtedy znaleźli tę teczkę, natychmiast przywieźlibyśmy ją tutaj.
— Tak się tylko zastanawiałem. Musicie przestać mieszać się w nie swoje sprawy. Tak, wiem. Jestem za to wdzięczny, a
wszystkie panie zostaną przesłuchane, ale przez policję. Jeśli dowiem się, że znowu prowa-dzicie to swoje amatorskie
śledztwo, to naprawdę będę musiał dojść, kim była ta para, którą widziano wczoraj w nocy u Bladena. Zrozumiano?
— Tak, jasne — powiedziała niezadowolona Agatha.
— Żadnej wdzięczności — narzekała jeszcze, gdy samochodem Jamesa jechali z powrotem do Carsely.
— Pod pewnym względem się cieszę — powiedział James — ja wracam do pisania.
Zapadła długa cisza. Potem Agatha odezwała się:
— Muszę wpłacić składkę w Stowarzyszeniu Pań z Carsely, co oznacza, że potrzebuję pójść do panny Simms. Chcesz iść ze
mną? No, Bill przecież nie może nam zabronić zadania kilku pytań, ot tak, po sąsiedzku.
Cholera, w ogóle nie może nam zabraniać rozmów z ludźmi ze wsi!
— A skąd ma wiedzieć? — odpowiedział jej James.
— Przecież w Carsely wszyscy się nawzajem odwiedzają.
— Panna Simms do wieczora będzie w pracy
TLR
— powiedziała Agatha — chodźmy najpierw do pani Mason.
Rozdział VIII
Był to jeden z typowo angielskich dni. O stare kocie łby, którymi wy-brukowane było Lilac Lane, uporczywie bębnił deszcz, w
którym płatki kwiatów wiśni podskakiwały, by następnie spłynąć strumykami. Posiliw-szy się kawą i kanapkami, i — czego
jedno nie przyznałoby drugiemu — z przygasłym już entuzjazmem Agatha i James wyruszyli porozmawiać ponownie z panią
Mason.
Pani Mason potraktowała ich z taką gościnnością, była tak przekonana, iż przyszli na zwyczajne pogaduszki, że ciężko im było
przejść do rzeczy.
— Niechże pan jeszcze poczęstuje się moimi słynnymi ciasteczkami, panie Lacey — zachęciła go pani Mason — a to jest
prawdziwy dżem tru-skawkowy, nie ze sklepu. Wkrótce znowu będziemy sezon na truskawki.
Oby tylko się wypogodziło, dobrze mówię? — spojrzała na Jamesa. — O
panu i o pani Raisin wszyscy we wsi mówią. Mówiłam już pastorowi, że TLR
pewno wkrótce ślub.
James spojrzał na nią przerażony i prawie zapomniał, po co przyszedł.
— Pani Mason — powiedziała Agatha — nie chcielibyśmy pani sprawiać przykrości, ale zastanawiamy się, dlaczego
przekazała pani panu Bladenowi tak dużą sumę pieniędzy.
Pani Mason aż zamrugała.
— To naprawdę nie jest wasza sprawa.
Agatha rozejrzała się po dziennym pokoju. Cztery tysiące funtów dla takiej kobiety jak pani Mason to zbyt duża kwota, by tak
po prostu ją od-dać.
— Przyszliśmy panią ostrzec, że niedługo będzie to sprawa dla policji
— powiedział James.
— A więc z policją porozmawiam, jeśli przyjedzie. Ale wy, jak się te-go dowiedzieliście?
— Rozglądaliśmy się po domu Paula Bladena, który wystawiono na sprzedaż, i tak się składa, że leżały tam jego stare wyciągi
z banku i rachunki depozytowe. Przekazaliśmy je policji.
Pani Mason taksowała Jamesa wzrokiem, który nagle stał się nieprzyjemny.
— Więc pan z panią Raisin oglądaliście sobie domek. No, no, uczucie wisi w powietrzu. Bardzo to pocieszające.
Najwyraźniej nigdy nie jest się za starym.
I to, jak planowała, osiągnęło swój skutek: James natychmiast wstał i TLR
udał się w kierunku wyjścia.
Agatha posępnie podążyła za nim. James wsiadł do samochodu, nie przytrzymawszy jej drzwi, i ze zbolałą miną zapatrzył się
na deszcz spływający po przedniej szybie. Agatha wsiadła od strony pasażera.
— Cholerne plotkary — powiedział James, waląc pięścią w kierownicę. — Ja, ty, psiakość, to niedorzeczne.
— Tak, śmieszne wręcz — rzekła sucho Agatha, mimo iż serce jej krwawiło — powiedziała to tylko, by się ciebie pozbyć, no
i się pozbyła.
Twarz mu pojaśniała.
— A więc o to chodziło. Naiwne z mojej strony.
— Jesteś naprawdę przeczulony na tym punkcie — powiedziała Agatha — wydaje ci się, że uganiają się za tobą wszystkie
kobiety, z którymi masz do czynienia.
Zaśmiał się niezgrabnie.
— Spróbujmy z panną Webster.
Josephine Webster kłóciła się właśnie z parą przemoczonych amerykańskich turystów, którzy chcieli potargować się o cenę
jednego z suchych bukietów.
— Cena jest na metce — powiedziała zirytowana panna Webster — to nie bazar.
— Można się targować tylko w sklepach z antykami — James wytłumaczył spokojnie Amerykanom — ale w innych miejscach
na ogół płaci się tyle, ile jest napisane. TLR
— Tak?
Dwoje Amerykanów zaczęło konwersować z Jamesem na temat swojej wycieczki, panna Webster wróciła do biurka, a Agatha
gapiła się przez okno na ulicę. Nie zamierzała konfrontować się wprost z panną Webster w obecności turystów.
— Dla Amerykanów nie mam czasu — powiedziała rozeźlona panna Webster, gdy para wycieczkowiczów wyszła. — Zawsze
na coś narzekają.
— To nie ich wina — powiedział James — wydaje im się, że muszą się chronić. Wielu ludzi sądzi, że amerykańscy turyści są
wypchani pieniędzmi. Ale ta para oszczędzała przez całe życie, by móc pozwolić sobie raz na taki wyjazd. Muszą starannie
pilnować wydatków, a u siebie słyszeli na pewno, że wszyscy cudzoziemcy oszukują.
— Ależ my nie jesteśmy cudzoziemcami — zaoponowała pani Webster — jesteśmy Brytyjczykami.
James uśmiechnął się.
— Jeśli mowa o pieniądzach, to zastanawialiśmy się, dlaczego wpłaci-
ła pani tak dużą sumę na konto Paula Bladena.
Pani Webster zbladła, a następnie poczerwieniała.
— Wynoście się! — krzyknęła wysokim głosem.
— Wynocha! — ujęła w dłoń suchy bukiet i poczęła nim wymachiwać w ich kierunku niczym gospodyni wyganiająca miotłą
koty z kuchni.
— W ten sposób do niczego nie dojdziemy
— rzekł posępnie James, gdy już wraz z Agathą wycofali się ze sklepu
— chcesz się znowu zobaczyć z panią Parr?
TLR
— O ile nie ma męża w domu — zastrzegła Agatha.
Ale pani Parr nie otworzyła im drzwi. Na chwilę uniosła się zasłonka i zobaczyli, jak w szybie mignęła jakaś twarz, ale
frontowe drzwi pozostały dla nich zamknięte.
— To już prawie wszystkie kobiety — powiedział James — może to ja powinienem spróbować u Fredy. Jeśli pójdę sam...
— Nie — ucięła Agatha — pojedźmy może znów do panny Mabbs.
Powiedzmy jej, iż wiemy, że tamte kobiety mu płaciły. Zadajmy jeszcze parę pytań.
— Dobrze. Ale nie chcę czekać na otwarcie dyskoteki.
— Może znajdziemy ją w pracy. Mówiła o schronisku dla psów, „za miastem w stronę Warwick". Sprawdzę w książce
telefonicznej i pojedziemy.
Wreszcie, gdy już znaleźli nazwę schroniska usytuowanego gdzieś pomiędzy Leamington Spa a Warwick, ruszyli w drogę.
Deszcz powoli odpuszczał, zza chmur przeświecało bladożółte słońce.
Schronisko odnaleźli łatwo. Psy szczekały, wyły żałośnie i wszędzie unosił się zapach mokrego psa.
Weszli do biura mieszczącego się w drewnianej budce i zapytali o Cheryl Mabbs.
Mężczyzna za biurkiem podniósł na nich podejrzliwy wzrok.
TLR
— Znajomi?
— Tak — powiedział James.
Ten wstał. Był niski i szeroki w barach. Miał siwe włosy i nosił okulary bez oprawek.
— Zatem wiecie, gdzie jej szukać — powiedział — zmiatajcie.
— Gdybyśmy wiedzieli, gdzie jej szukać — odparł James — nie przy-szlibyśmy pytać. Pracuje tu czy nie?
Agatha nagle wpadła na pomysł. Wepchnęła się przed Jamesa i powiedziała łagodnym tonem:
— Obawiam się, że wprowadziliśmy pana w błąd, ale my nie lubimy rozgłaszać, kim jesteśmy. Przyjechaliśmy z Wydziału
Opieki Społecznej.
— Aha — zaraz usiadł — to czemu państwo wcześniej nie powiedzieli? Ale i tak mnie państwo wkurzyli. Przecież dostałem
od państwa za-
świadczenie, że wyszła na prostą.
Agatha głęboko westchnęła, choć serce biło jej mocno.
— Co narozrabiała tym razem?
— Nie powiedzieli państwu, co? Ha! To ci dopiero biurokracja. Całą Anglię zaludniają głupie biur— wy. Włamała się do
szafy z lekami, ot co.
— Trzymał pan tam adrenalinę? — spytał James prosto z mostu.
— Tak, oczywiście. Ale czemu nie obrabowała jakiejś przychodni al-bo apteki? Chyba, że leczy nosówkę albo pękające
poduszki łap. Od razu zadzwoniłem na policję, ci pojechali do niej na stancję i wszystko znaleźli.
To znaczy nie wszystko. Opychała pigułki bywalcom jakiejś dyskoteki w TLR
Leamington, wciskając ludziom, że to jakieś nowy narkotyk. Co jak co, ale teraz leamingtońska młodzież jest na pewno
porządnie odrobaczona.
James i Agatha ciekawi byli, jakich wykroczeń dopuściła się Cheryl wcześniej, ale przecież, będąc pracownikami opieki
społecznej, musieli to już wiedzieć.
— Głupia dziewucha — powiedział mężczyzna — a tak w ogóle, ja jestem Bob Pricks. Bardzo zdolna, jeśli chodzi o
zwierzęta. Po co tak sobie niszczyć życie zawodowe? Co z tą młodzieżą, pytam państwa, co z tą młodzieżą?
Zostawili go w spokoju, a on wciąż potrząsał głową, zatroskany kon-dycją młodzieży.
— No — powiedziała później Agatha — to stąd mogła wziąć się adrenalina. Cholera! Nie możemy o to spytać policji, bo Bill
Wong dowie się, że jednak łazimy i wypytujemy.
— Tak wiele podejrzanych osób — dumał James — wiesz co? Jedźmy na tę jej stancję. Może ją wypuścili, a może będzie tam
ten jej koszmarny narzeczony.
Agatha kiwnęła głową, chociaż nagle ogarnął ją smutek. Nie potrafiła zapomnieć, z jakim przerażeniem i wstrząsem
zareagował James na suge-stię, że ze sobą romansują. Słońce błysnęło między chmurami, rozświetlając siwe pasma w jego
czarnej czuprynie i podkreślając głębokie zmarszczki od nozdrzy wzdłuż policzków. W tej chwili nie wyglądał tak przystojnie
jak zawsze, i to trochę pocieszyło Agathę.
TLR
Podjechali na ulicę Kosową i zaparkowali przy wejściu do budynku, w którym mieszkała panna Mabbs.
Weszli po schodach i nacisnęli — tym razem już właściwy — dzwonek. Długo czekali, nim wreszcie usłyszeli, że ktoś
pochodzi do drzwi. Te uchyliły się na trzy palce.
— A, to wy — odezwał się Jerry, chłopak panny Mabbs — czego?
— Gdzie panna Mabbs?
— Na dołku.
— Możemy wejść? Chcieliśmy zadać ci kilka pytań.
Drzwi otworzyły się szerzej, ale lisie oczy chłopaka nie przestały się im przyglądać.
— Za kasę.
James westchnął:
— Dobra, dycha, jak ostatnio.
— Zgoda. Nie tu. Spotkamy się w barze. Pod Papieżem.
— Gdzie? — spytał James, gdy zeszli na ulicę.
— Chodziło mu o bar Pod Pierzem.
— A, ten z dziadami. To tam, gdzie byliśmy ostatnio. Dość mam już wody mineralnej. Tym razem zamówię sok pomidorowy.
W barze wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak przedtem: brud-no i leniwie. W świetle słońca przebłyskującym przez
okna tańczyły kłęby kurzu. Jakiś starzec zasnął w kącie, trzymając kufel z piwem.
James zamówił sok pomidorowy dla siebie oraz dżin z tonikiem dla TLR
Agathy.
Czas mijał im na dość chaotycznej dyskusji o podejrzanych. Agatha chciała naprowadzić Jamesa na myśl, że to Freda zabiła.
Przecież wpłaciła najwyższą sumę. Ale gdy tylko padało imię Fredy, twarz Jamesa natychmiast sztywniała.
James zamówił kolejne napoje i przyniósł je do stolika.
— Nasz znajomy młodzieniec chyba nie przyjdzie — powiedział —
może byśmy wrócili i spróbowali raz jeszcze.
Na te słowa otworzyły się drzwi baru i wpadło do środka sześciu mło-dzieniaszków. Czarne skóry, dżinsy, podgolone głowy,
zacięte twarze.
Najbardziej rezolutny z nich zobaczył Agathę i Jamesa i ruchem głowy wskazał ich pozostałym.
— Kłopoty — odezwał się James.
— Twoja buźka mi się nie podoba — powiedział herszt bandy. W jednej z dłoni ściskał łańcuch od motocykla — zaraz ją
przerobię.
Agatha rozejrzała się, w panice szukając pomocy. Ale barman zniknął, a starzec spał dalej.
James odchylił głowę i rozwrzeszczał się:
— RATUNKU! NA POMOC! MORDUJĄ!
Był to przerażający wrzask, ogłuszający i wstrząsający, wręcz ryk.
Podziałał na bandę jak granat. Uciekli w stronę drzwi i wybiegli na ze-wnątrz, po drodze wpadając na siebie nawzajem.
James nadal przeraźliwie się darł. W końcu obudził się starzec w rogu i zaczął przyglądać się Laceyowi ze zdumieniem. TLR
— W porządku — powiedziała Agatha, nadal blada — już ich nie ma.
James uśmiechnął się do niej.
— Nic tak nie działa jak dobry wrzask o pomoc, zawsze to wiedzia-
łem. Chodźmy rozmówić się z Jerrym.
— A co on ma z tym wspólnego? A, myślisz, że wiedział, że to Cheryl zabijała, i nasłał swoich kumpli, żeby nas zmusili do
milczenia.
— To romantyczny pomysł. Myślę jednak, że młody Jerry zadzwonił
do swoich kolesi po to, by im powiedzieć, iż w barze siedzi jakiś bogaty frajer z kieszenią wypchaną dychami i że można go
oskubać. Nie mogę się wprost doczekać, żeby znów go spotkać.
Ponownie stanęli przed obdrapanymi drzwiami i ponownie James przycisnął dzwonek.
— Kto tam? — spytał ostrożnie jerry.
— Zdziesionowalim tego typa — powiedział James, udając menela.
Drzwi otwarły się na oścież. Zobaczywszy ich, Jerry spróbował je zatrzasnąć, ale James był szybszy. Wcisnął się do środka,
otwartą dłonią pacnął Jerry'ego mocno w głowę z jednej strony, potem z drugiej. Następnie trzymając go za kark powiedział:
— U ciebie. Pogadamy.
— Nie rób mi krzywdy — piszczał Jerry — ja nic nie zrobiłem.
— Które to? Które drzwi? — spytał James.
Jerry wskazał mu otwarte drzwi. James wepchnął go do środka.
— Teraz, zanim się za ciebie wezmę, powiedz, dlaczego nasłałeś na TLR
nas swoich kolesi?
— Wcale nie.
Przed pustym kominkiem płonął grzejnik gazowy. James wykręcił Jerry'emu ręce za plecy i zbliżył jego twarz do grzejnika.
— Gadaj, póki jeszcze masz czym.
— Dobra, powiem.
James wcisnął Jerry'ego na krzesło i stał nad nim.
— Zadzwoniłem do Syda i kazałem przekazać chłopakom, że w Pod Papieżem siedzi parka, którą dałoby się oskubać. Tylko
tyle. Słuchajcie, ja nic nie wiem o Cheryl. Nie, nie — zaczął krzyczeć, gdy James znów się do niego zbliżył — prawdę mówię,
Bóg mi świadkiem. Zwędzenie piguł ze schroniska to był jej pomysł. To dla pieniędzy. Mówiła, że te ćpuny z dyskoteki kupią
wszystko. Słowo.
Gadał tak i gadał, trochę błagając o litość, a trochę się tłumacząc.
Okazało się, że nie znał Cheryl w czasie, gdy pracowała w Carsely.
W końcu James z wyrazem obrzydzenia odwrócił się od niego.
Już na zewnątrz Agatha rozglądała się bojaźliwie na obie strony ulicy.
— Powinniśmy wezwać policję — powiedziała.
— Tego bym nie robił — James otworzył drzwi samochodu — wtedy wszystko się wyda. Lepiej zjeżdżajmy stąd, zanim
tamten gość ze schroniska zorientuje się, że udawaliśmy.
Kiedy już wrócili do Carsely, James powiedział:
— Zrobię coś do jedzenia, a potem pojedziemy do panny Simms.
TLR
Agatha pojaśniała.
— Pójdę do siebie, nakarmię koty i wypuszczę je na zewnątrz. Przez cały dzień były zamknięte.
Koty powitały ją z radością. Agatha kucnęła przy nich i zaczęła przypatrywać się, jak jedzą. Nagle poczuła się tak słaba i
roztrzęsiona, że zachciało jej się płakać. W tamtym pubie przestraszyła się nie na żarty. Bill Wong miał rację. Powinna
zostawić tę sprawę policjantom. A jednak, gdyby tylko porzuciła śledztwo, James natychmiast porzuciłby ją i wrócił
do pisania.
Wypuściła koty do ogrodu. Przez chwilę stała, obserwując, jak się ze sobą bawią, a następnie poszła do domu Jamesa.
— Jedzenie wystawiłem w kuchni — powiedział, otwierając jej drzwi
— wejdź.
Agatha rozejrzała się ciekawie po pomieszczeniu. Było tam ciepło i pogodnie. Na parapecie stały żonkile w szerokim
wazonie. Na środku stał
kwadratowy polerowany stół i kilka eleganckich krzeseł z oparciami z drewnianych szczebli. Na kolację zjedli wędlinę na
zimno i wspaniałą sa-
łatkę, popijając białym winem Macon.
Agatha ukradkiem obserwowała, jak James je. Zaabsorbowany, z tą samą uwagą, którą poświęca wszystkiemu i wszystkim
oprócz niej.
— Już czas — powiedział wreszcie, odsuwając talerz — żebyśmy, każde z osobna, spisali wszystko, co wiemy o wszystkich.
Ktokolwiek za-bił Paula Bladena i panią Josephs, dokonał obu tych morderstw w panice TLR
lub gniewie, pod wpływem impulsu. Zanim to zrobimy, sprawdźmy jednak, co da się wyciągnąć z panny Simms.
Panna Simms zajmowała mieszkanie socjalne niedaleko pani Parr.
Otworzyła im drzwi i powiedziała z uśmiechem:
— Teraz kończę kąpać maleństwa. Zaraz do państwa dołączę.
— Nie wiedziałam, że ma dzieci — szepnęła Agatha, gdy już byli sa-mi.
— Pewno samotna matka — powiedział James — to w dzisiejszych czasach dosyć częste.
Duży pokój był zabałaganiony zostawionymi byle jak zabawkami i książeczkami. W rogu świecił stary telewizor. Meble były z
rodzaju tych kupionych na raty, takich, które robią się stare i zniszczone, jeszcze zanim się je spłaci.
Panna Simms przydreptała do nich na bezsensownie wysokich obca-sach, które nosiła zawsze.
— Napiją się państwo czegoś?
James i Agatha zgodnie potrząsnęli głowami. Agatha spojrzała na Jamesa, James spojrzał na Agathę, a ta wreszcie
powiedziała:
— Tak się składa, iż wiemy, że wpłaciła pani pięćset funtów na rzecz Paula Bladena. Dlaczego?
— Myślę, że nieładnie to tak. Naprawdę — odparła urażona panna Simms. — W ogóle co państwu do tego?
Agatha westchnęła. TLR
— Chcemy się tylko dowiedzieć, kto zabił Paula Bladena i panią Josephs. Sądzimy, iż byłoby nam łatwiej, gdybyśmy
wiedzieli, po co dała mu pani te pieniądze. Inne dawały mu tysiące funtów, ale nie chcą mówić.
Panna Simms spojrzała na nią uważniej.
— Były inne?
Agatha kiwnęła głową.
Panna Simms westchnęła, przysiadła na tapczanie i skrzyżowała nogi, a jej spódnica tak się zadarła, że odsłoniła czerwone,
koronkowe majtki.
„Jak mało wiem o ludziach z tej wsi — pomyślała sobie Agatha. — Nawet nie wiedziałam, że panna Simms ma dzieci. To
wszystko przez samochód.
Ludzie mieszkający na wsi stali się bardziej mobilni, a mniej interesują się sąsiadami. No i telewizja. A mimo to ludzie tyle
gadają o starych dobrych czasach, kiedy musieli sami sobie zapewniać rozrywkę. Jeśli wtedy było tak dobrze, to dlaczego
ruszyli po telewizory, gdy tylko pojawiły się w sprzedaży?".
Jej rozmyślania przerwał głos panny Simms.
— Dobrze, powiem państwu, chociaż jestem na to wszystko wściekła.
Kiedy pomyślę, jak ten drań mnie wykiwał. Zabrał mnie do eleganckiej restauracji w Broadway. Opowiedział o klinice
weterynaryjnej, którą chciał założyć. Powiedział, że jeśli dorzucę mu się do tego interesu, to nazwie ją moim imieniem.
Mówił, że ściągnie na otwarcie samą księżną Dianę. Za dużo wtedy wypiłam i... no cóż, wiele się działo tamtej nocy.
Niewiele myśląc, wypisałam czek na wszystko, co miałam na rachunku pocztowym. Po jakimś czasie, kiedy zauważyłam, że
już nie przychodzi, TLR
zmartwiłam się. To nieładnie tak zostawić kobietę. Zapytałam go o tę klinikę, a on na to, że nie ma czasu ze mną rozmawiać.
Poprosiłam o zwrot pieniędzy. On wtedy się zezłościł i powiedział, że przekazałam mu je z własnej, nieprzymuszonej woli.
Czułam się jak idiotka. Teraz pracuję przy komputerach w Evesham. Spora część płacy idzie na żłobek i przedszkole.
Powiedziałam pani Bloxby. Ona na to, żebym się modliła do Boga, by wskazał mi kierunek. Tak zrobiłam i wiedzą państwo,
co się stało?
— Co? — spytał James.
— Już następnego dnia Bóg zesłał mi miłego pana zatrudnionego na dobrym stanowisku w wystroju wnętrz, który płaci mi
jakby alimenty.
— Planuje pani ślub? — spytał James.
Zaśmiała się.
— On już jest żonaty, a mnie to pasuje. Nie lubię mieć faceta przez cały czas przy sobie.
— Czy pani Bloxby dowiedziała się, jaki był wynik pani modłów? —
spytała ciekawie Agatha.
— Owszem. Powiedziała, że niezbadane są wyroki boskie.
„Pastorowa — pomyślała Agatha — zawsze jest niesłychanie taktow-na".
— Na Paula Bladena byłam tak zła, że mogłabym go zabić — powiedziała panna Simms — ale tego nie uczyniłam, a temu, kto
to zrobił, mogę tylko życzyć szczęścia.
— Ale jest i pani Josephs.
TLR
Pannie Simms zrzedła mina.
— O niej zapomniałam. Urocza staruszka. Może teraz się napijemy?
Teraz, gdy nie bali się już, że zostaną wyrzuceni, z radością przyjęli zaproszenie. Panna Simms wydobyła skądś potężną butlę
jęczmiennej whisky sprezentowanej jej przez owego nowego przyjaciela. Agatha uiści-
ła składkę członkowską Stowarzyszenia Pań z Carsely, a panna Simms starannie zapisała wpłatę do zeszytu.
— A państwo zamierzają się hajtnąć? — spytała radośnie.
James odstawił szklankę.
— Co do tego, nie ma obaw — powiedział bez mrugnięcia okiem —
jestem zaprzysięgłym kawalerem.
Panna Simms znów się roześmiała.
— Nie byłabym tego taka pewna. Kiedy pani Raisin raz się do czegoś zabierze, to nie tak łatwo wytrącić ją z kursu. Nie dalej
jak wczoraj pani Harvey mówiła w sklepie, że niedługo rozlegną się weselne dzwony.
— Na pewno chodziło jej o kogoś innego — powiedziała Agatha, pą-
sowa ze wstydu.
Pożegnawszy się z panną Simms, wyszli, a atmosfera między nimi by-
ła sztywna. Agacie chciało się spać albo płakać.
— Lepiej już pójdę się położyć — powiedziała słabym głosikiem, zu-pełnie odmiennym od swego zwyczajnego donośnego.
— Nie smuć się — powiedział łagodnie — gadają sobie o nas, gadają, ale jak nic się nie stanie, to przestaną plotkować.
TLR
„Ale ja chcę, by coś się stało" — płakała w duszy Agatha, i ku jej przerażeniu, wielka łza spłynęła jej z oka po nosie.
— Miałaś koszmarny dzień — powiedział James — wiesz co?
Przejdźmy się do baru Pod Czerwonym Lwem. Postawię ci coś na dobra-noc.
Agatha uśmiechnęła się do niego przez łzy.
W pubie panowała błoga cisza. Przy barze stało tylko kilku stałych bywalców, zaraz zresztą przenieśli swoje drinki na stolik
przy kominku.
I wtedy weszła Freda z mężczyzną. Miała na sobie jasnozielony kostium szyty na miarę. Wyglądała świeżo i apetycznie jak
sałatka. Towa-rzyszem jej był rumiany mężczyzna w średnim wieku, o siwych włosach, ubrany w blezer i jasne spodnie.
Zamówili drinki. Freda spojrzała za siebie i wtedy zobaczyła Jamesa i Agathę. Szepnęła coś do swojego towarzysza, który w
odpowiedzi gromko się roześmiał, a następnie tępo w nich wgapił.
Agatha zauważyła, że oblicze Jamesa nabrało pustego wyrazu i że je-go ciało się naprężyło. „Proszę cię, Boże, niech on nie
będzie zazdrosny"
— modliła się, jednocześnie zastanawiając się, po co modli się do Boga, skoro w niego nie wierzy.
— Chyba ja też jestem zmęczony — powiedział nagle James.
Wyszli razem w milczeniu. Agatha smutnym głosem życzyła Jamesowi dobrej nocy i poszła do siebie. Chociaż koty będą się
cieszyć z jej towarzystwa.
Otworzyła drzwi, weszła do środka i zapaliła światło, jak zwykle.
Na wycieraczce leżała biała, kwadratowa koperta. Otworzyła ją. W
TLR
środku była pojedyncza kartka papieru z krótką wiadomością napisaną na maszynie:
Przestań wtrącać się w nie swoje sprawy albo nigdy nie zahaczysz już swoich kotów.
Agatha aż zaskomlała ze strachu. Wbiegła do kuchni i otworzyła tylne drzwi.
— Hodge! Boswell! — wołała, ale na zewnątrz było ciemno i cicho.
Włączyła światła na zewnątrz budynku. Zobaczyła tylko prostokąt ogród-ka. Żadnych kotów.
Wróciła do środka i podniosła słuchawkę, by zatelefonować na policję.
Okna sypialni Jamesa wychodziły na frontowe Wejście jego domu.
Rozebrał się, położył się do łóżka i wyłączył światło. Już miał zamknąć oczy, kiedy lobaczył na suficie niebieskie błyski z
dołu i usłyszał, jak po ulicy przejeżdża jakiś samochód.
Ponownie zapalił więc światło i się ubrał. Kiedy wyszedł z domu, zobaczył drugi policyjny samochód.
Pobiegł w stronę domu Agathy, mając nadzieję, że nic jej się nie przydarzyło. Bał się, że przez to, iż zachęcił ją do tego całego
polowania na mordercę, mógł narazić ją na niebezpieczeństwo.
Na progu stał posterunkowy Griggs w mundurze.
— Może pan wejść, panie Lacey — powiedział — przyda jej się wsparcie.
— Co się stało?
— Ktoś wykradł jej koty.
TLR
Jamesowi tak ulżyło na wieść, iż Agacie nic nie jest, że już prawie spytał: „I to wszystko?", ale w porę ugryzł się w język.
W dużym pokoju u Agathy było pełno policjantów, w cywilu lub w mundurach.
Bill Wong spojrzał na wychodzącego Jamesa. Obejmował ramieniem Agathę, która, jakby nie ona, cicho popłakiwała. Nigdy
nie myślała o sobie jako o wyjątkowej miłośniczce kotów. Wręcz przeciwnie, nieraz żałowała, że musi opiekować się tą
dwójką. Teraz jednak nie była w stanie myśleć o niczym innym, tylko o tym, że albo ktoś je zabił, albo trzyma je gdzieś w
zamknięciu, gdzie są źle traktowane i się boją.
— Może usiądź i opowiedz nam wszystko, co dziś robiliście — powiedział Bill — Agatha nie jest w stanie spokojnie składać
zeznań. Zacznij od początku, nie przemilczając niczego.
James przemilczał tylko jeden fakt, a mianowicie, że udawali pracowników opieki społecznej. Pozbawionym emocji tonem
zrelacjonował
ich rozmowy z kolejnymi osobami, wyprawę do Leamington, odkrycie, iż Cheryl Mabbs ukradła leki, w tym adrenalinę,
opowiedział też o napaści w barze.
Potem zamilknął w oczekiwaniu na reprymendę, ale Bill powiedział
tylko:
— Wszystko to przepiszemy, a wy jutro podpiszecie. Będziemy musieli przesłuchać wszystkich przy Lilac Lane i dowiedzieć
się, czy widzieli tu kogoś albo słyszeli samochód w czasie, gdy byliście w barze.
Odwrócił się do Agathy i z wielką delikatnością wysłuchał, notując, TLR
jej zeznań, potwierdzających relację Jamesa.
James wolnym krokiem poszedł do kuchni i zaparzył sobie kawę. Przy drzwiach wejściowych policjanci zbierali odciski
palców, badali na-wierzchnię drogi w poszukiwaniu śladów kół, przeszukiwali ogród. On zaś siadł przy kuchennym stole,
izolując się od gwaru głosów dochodzących z pokoju obok. Przypomniał sobie z melancholią, że wprowadził się na wieś po
to, by emeryturę spędzić w ciszy i spokoju.
Wreszcie wstał, poszedł do swojego domu, wyszperał śpiwór, spakował do torby piżamę, szczoteczkę do zębów i zestaw do
golenia, po czym wrócił do domu Agathy.
Bill i reszta policjantów właśnie wychodzili.
— Prześpię się dziś tu, na parterze — powiedział James, na co Bill kiwnął głową.
Kiedy wkroczył do dużego pokoju, z Agathą siedziała tam już pani Bloxby, pastorowa.
— Przemiły pan Wong zatelefonował do mnie
— powiedziała — co za okropna historia. Panna Raisin nie powinna być teraz sama.
— Nie będzie — powiedział James — dziś tu zanocuję. Nie płacz, Agatho. Koty umieją sobie radzić.
— O ile jeszcze żyją — łkała Agatha.
— Cieszy mnie, że pan zostaje, panie Lacey — rzekła pani Bloxby —
TLR
ale niech pan do mnie zadzwoni, jeśli czegokolwiek będzie potrzeba.
James odprowadził ją do wyjścia, a następnie wrócił do Agathy.
— Teraz pójdziesz do łóżka — powiedział łagodnie
— a ja przyniosę ci coś, co pomoże ci zasnąć.
Agatha otarła łzy i udała się na górę. Coś jej szeptało, że przecież tak niedawno powiedziałaby, iż każda ofiara jest warta
poświęcenia, by James został pod jej dachem i ją wspierał, jednak zagłuszała to rozpacz z powodu straconych zwierzaków.
Kiedy znalazła się w łóżku, otworzyły się drzwi i wszedł James, niosąc w ręku tacę.
— Whisky, gorąca woda i dwie aspiryny — powiedział — będę na do-le. Do dna. Usiadł na krawędzi łóżka, przytrzymał
szklankę przy jej ustach i zaczekał, aż połknie całą aspirynę.
Po jego wyjściu Agatha leżała, nie mogąc zasnąć. Łzy ciekły jej z oczu. Teraz każdy wydawał jej się skłonny do zła, nawet
James. Co ona o nim wiedziała? Jakiś mężczyzna wprowadził się do wsi, podając się za emerytowanego pułkownika i
wszyscy wzięli to za dobrą monetę. Wprawdzie Bunty znała jego rodzinę, a ona, Agatha, poznała rok temu jego siostrę. Ale jak
okrutny, jak surowy okazał się, gdy bił Jerry'ego. Bezwzględ-ny, tak, to właściwe słowo.
Powoli osunęła się w sen, ale dręczyły ją koszmary. Freda torturowała jej koty, a James się temu przyglądał. Bill Wong
zaprosił ją na obiad i za-serwował jej na tacy pieczone koty. Natomiast pani Webster siedziała za-pracowana przy biurku, na
którym stały dwa wypchane koty Agathy.
Obudziła się rankiem. Słońce wpadało do pokoju, z dołu dochodził
TLR
zapach kawy i gwar głosów. Rzuciła okiem na zegar stojący przy łóżku.
Dziesiąta!
Umyła się, ubrała i zeszła na dół. Jej kuchnia była pełna kobiet: większość stanowiły panie ze Stowarzyszenia. Była też pani
Harvey ze sklepu i pani Dunbridge, żona rzeźnika. James podawał im wszystkim kawę.
Gdy weszła do pokoju, natychmiast ją otoczyły i jedna przez drugą mówiły, jak jej współczują. Na ladzie w kuchni pełno było
podarunków w postaci ciast, dżemów i kwiatów. Przyszła nawet panna Simms.
— Wzięłam wolne w pracy — rzekła.
— To bardzo miło z waszej strony — powiedziała im Agatha — ale nie mam pojęcia, co możecie zrobić.
— Dobry pomysł miał pan Lacey — odpowiedziała pani Bloxby —
zorganizujemy poszukiwania. Twoje koty mogły zostać porzucone gdzieś w okolicy, toteż wszystkie ruszymy od domu do
domu. Ty tymczasem siedź tu z panem Laceyem, a jeśli coś znajdziemy, damy znać.
Agatha uciekła z pokoju do łazienki, żeby się wypłakać. Przez całe życie hartowała się i przepychała łokciami, walcząc o
miejsce na szczycie branży public relations, całe życie była sama. Cała ta przyjacielskość i pomoc sprawiły, że poczuła się
bardzo słaba.
Kiedy się trochę pozbierała, choć z zaczerwienionymi oczami, wróciła na dół, zobaczyła, że w pokoju zostali tylko James i
pani Parr.
— Pani Parr opowiedziała mi z grubsza tę samą historię co panna Simms — powiedział James. — Bladen mówił jej o klinice
weterynaryjnej i o tym, że nazwie ją jej imieniem. Mąż dowiedział się o zniknięciu pie-TLR
niędzy i wpadł w furię.
— Podejrzewam, że mogłabym uczynić podobnie — rzekła powoli Agatha, wspomniawszy nieszczęsną kolację w greckiej
restauracji — mnie też przedstawił swoje plany, a ja odpowiedziałam, że chętnie się dołożę, ale myślałam raczej o czeku na
dwadzieścia funtów. On chciał wtedy iść ze mną do łóżka, ale spanikowałam i uciekłam. Czy pani z nim romansowała, pani
Parr?
Ta potrząsnęła przecząco głową.
— Nie zrobiłabym tego. Mnie nie tak oszukał. Dałam się podejść tym, iż opowiadał, że jestem jedyną kobietą, która go
rozumie. Nie żyję w zbyt szczęśliwym małżeństwie, a on sprawił, że poczułam się atrakcyjna. Powinnam była powiedzieć
wam to wcześniej, ale czułam się tak głupio.
Nawet po jego śmierci byłam jeszcze trochę w nim zakochana, ale po pogrzebie przejrzałam na oczy.
— To samo mówiła mi pani Mason, gdy byłaś' na górze, Agatho —
powiedział James — on był nałogowym hazardzistą, pani Parr. To na to potrzebował pieniędzy.
— Dziwne — odezwała się Agatha — niczego nie wydał. To znaczy, wszystko, co wyciągnął od gospodyń z Carsely,
pozostało na koncie.
— Ja może pójdę dołączyć do poszukiwań — powiedziała pani Parr
— przynajmniej tyle mogę zrobić dobrego.
— Dziękuję ci za to wszystko, Jamesie — rzekła Agatha, gdy już zostali we dwoje. Jej oczy znowu były mokre od łez.
— No, no, wystarczy tego płaczu. Siądźmy teraz i omówmy, czego TLR
zdążyliśmy się dowiedzieć. Zamiast myśleć, że na przykład Freda musiała to zrobić, skoro dała najwięcej pieniędzy,
powinniśmy raczej szukać ko-goś, kto ma temperament, który pozwoliłby na taki czyn.
— Kto może przewidzieć, co zrobi, gdy sytuacja go do tego zmusi?
— Ty byś nikogo nie zabiła, Agatho, co?
„Nie licząc Fredy" — pomyślała Agatha.
— Powinniśmy zrobić tak — ciągnął dalej — sporządzić listę podejrzanych, podzielić się nimi i każdą osobę śledzić, patrząc,
co robi w dzień, z kim się spotyka i czy w jej zachowaniu nie ma czegoś budzącego wątpliwości. Teraz tak: pieniądze Bla—
denowi dała pani Parr, pani Mason, Freda, panna Webster, pani Josephs i panna Simms. Musimy też wziąć pod uwagę byłą
żonę Paula, Gretę. Jest kwestia, o której nie rozmawialiśmy.
Bladena zabito w stajniach lorda Pendlebury'ego. Trupa znalazł Bob Arthur, który przybiegł, wołając: „Chyba ktoś go zabił".
Dlaczego? Czemu nie pomyślał o ataku serca albo czymkolwiek innym? W kwestii wycią-
gów bankowych Bladena jest jeszcze coś ciekawego. Nie było tam żadnych większych wypłat, więc za wszystkie te posiłki i
rozrywki musiał
płacić gotówką. Za kolację w greckiej restauracji jak płacił?
— Gotówką.
— No właśnie. To co z panią Arthur?
— Coraz gorzej — powiedziała Agatha — od czego zacząć?
— Ja zacznę od Fredy. Nie jojcz. Kieruję się wyłącznie dobrem śledztwa. Ty zacznij od obserwacji pani Parr.
— Daj spokój! Ta kobieta muchy by nie skrzywdziła.
TLR
— Bardzo boi się męża. Bladen mógł zdawać sobie z tego sprawę.
Może nie wszystko nam powiedziała. Może ją szantażował. Będziesz coś miała do roboty. Chcesz odzyskać swoje koty,
prawda?
Agatha skrzywiła się.
— W każdym razie, ja swoje zrobię. Spotkamy się tutaj, powiedzmy, o szóstej wieczorem. Działanie jest najlepszym środkiem
na pokonanie smutku.
Kiedy wyszedł, Agatha zaczęła się krzątać bezrefleksyjnie po kuchni, układając różne podarki do szafek. Oprócz ciast oraz
słoików z dżemem dostała też wielki bukiet z zasuszonych kwiatów, ale raczej nie od panny Webster. Agatha wstawiła go do
wazonu i poszła na górę na nowo się umalować, gdyż makijaż jej spłynął razem ze łzami.
Już miała wyjść z domu, gdy zatrzymała się na korytarzu. Powierzch-nię drzwi wyjściowych jeszcze pokrywał pył, którego
użyto do znalezienia odcisków linii papilarnych. Przebłysk światła słonecznego padł na mały, kolorowy przedmiot, który
wystawał spomiędzy szorstkich kokosowych włókien wycieraczki. Schyliła się, przyjrzała mu i podniosła. Zdziwiona,
obracała go w dłoniach w te i we wte. Potem jej twarz rozjaśniła się. To był zasuszony płatek kwiatu. Musiał odpaść od
owego bukietu, który dostała w prezencie. Wyrzuciła płatek spomiędzy palców i otworzyła drzwi.
I zamarła.
Nagle zobaczyła poprzednią noc. Podniosła wtedy kopertę z wycieraczki, otworzyła, wyjęła list, rozprostowała. Była pewna,
że na podłogę sfrunęło wtedy coś małego i jasnego.
TLR
Rozdział IX
Wychodząc na słońce, Agatha czuła się dziwnie. Dwaj policjanci wy-pytywali mieszkańców innych domków stojących przy
Lilac Lane. Kiedy przechodziła, ludzie machali i wołali do niej na powitanie, ale ona nie słyszała.
Agatha Raisin nie zastanawiała się już, kto zabił weterynarza czy pa-nią Josephs. Chciała tylko odzyskać swoje koty.
Kiedy podeszła do sklepu Josephine Webster, zdążyła zobaczyć przez szybę tylko bladą dłoń podmieniającą napis: „otwarte"
na: „zamknięte".
No jasne, w połowie dnia, w centrum wsi. Przy tak szeroko zakrojonych poszukiwaniach, jeśli to pani Webster ma koty, to nie
trzyma ich w sklepie ani w mieszkaniu nad nim.
Agatha wróciła do domu i wsiadła do samochodu. Zaparkowała kawa-TLR
łek od sklepu i czekała, nie zwracając uwagi na ludzi przechadzających się główną ulicą, a skupiając się wyłącznie na
Josephine Webster.
W końcu panna Webster wyszła, schludna i zadbana jak zawsze, wsiadła do swojego samochodu zaparkowanego pod sklepem
i odjechała.
Agatha, z posępnym wyrazem twarzy, ruszyła za nią. Panna Webster wjechała do Moreton— in— Marsh, a następnie skręciła
w drogę Fosse. Agatha pozwoliła się wyprzedzić, by wpuścić jeden pojazd między siebie a śledzony samochód. Panna
Webster kierowała się wyraźnie na Mircester, pędząc to w górę, to w dół, po starożytnej rzymskiej drodze przecinającej
wzgórza Cotswold prosto niczym lot strzały.
Agatha zjechała za panną Webster do wielopiętrowego parkingu. Tam zaparkowała w pewnej odległości, poczekała, aż ta
wysiądzie i zamknie samochód. Dopiero wtedy wysiadła sama.
Josephine Webster weszła do drogerii Boots, tam obwąchiwała próbki perfum i wreszcie kupiła buteleczkę. Następnie
skierowała swe kroki do butiku z damską odzieżą. Tego dnia było wyjątkowo chłodno i Agatha, czekając na zewnątrz, drżała z
zimna. Panna Webster tymczasem, przy-mierzywszy czerwoną, dekoltowaną suknię, przeglądała się z każdej strony w lustrze.
Powiedziała coś do ekspedientki i zniknęła w przebieralni.
Po dziesięciu minutach wyszła z butiku z reklamówką w ręku. Stamtąd po-szła do sklepu z bielizną i znów Agatha stała na
zewnątrz, marznąc i rusza-jąc się w miejscu, aż panna Webster wyszła z kolejną torbą, tym razem z nadrukiem nazwy sklepu
bieliźnianego.
Śledzona przez Agathę szła dalej, skręciła w cień portyku biblioteki publicznej. Agatha zaczynała się załamywać. Wszystko
było całkiem nie-TLR
winne. To lęk o koty oszukał jej pamięć. Tamten płatek wypadł na pewno z bukietu tego samego ranka. Niemniej górę wziął
ten sam upór, nieustę-
pliwość i skłonność do skupienia się na jednej sprawie, które kiedyś przyniosły jej powodzenie w interesach. Pół godziny
poczekała na zewnątrz, a w końcu ostrożnie weszła do środka. Ani śladu panny Webster.
Czyżby dostrzegła ją i uciekła tylnym wyjściem? W obłędnym poszukiwaniu innych drzwi wyjściowych z biblioteki Agatha
prawie wpadła na Josephine Webster, która właśnie siedziała na skórzanym fotelu między regałami, spokojnie czytając, z
torbami z zakupami przy boku.
Agatha schowała się za regałem, wzięła z półki pierwszą książkę z brzegu i udawała, że czyta. Za— burczało jej w brzuchu.
Powinna coś zjeść, ale nie chciała ryzykować wyjścia z biblioteki.
Po dwóch godzinach szelest toreb za regałem dał jej znać, że śledzona przez nią kobieta zaraz wyjdzie.
Odczekała chwilę, a następnie ostrożnie wstała i wychyliła głowę zza regału. Josephine Webster szła w kierunku wyjścia.
Agatha poszła za nią, kontynuując pościg, a serce znów waliło jej jak młot.
Panna Webster szła przed siebie beztroskim krokiem, aż doszła do wrót hotelu Mircesters Pałace i wkroczyła do środka.
Agatha, która trzymała się na dystans, zdążyła zauważyć, jak głowa śledzonej przez nią kobiety znika w przejściu łączącym
recepcję z drzwiami z napisem: „Toalety".
Na stoisku prasowym we foyer kupiła gazetę, po czym siadła w fotelu i schowała się za rozłożoną prasą, co jakiś czas
wyglądając zza niej, by sprawdzić, czy panna Webster nie uciekła.
TLR
Minęła cała godzina, zanim panna Webster wreszcie wyszła. Agatha dostrzegła, że kobieta zdążyła się przebrać w nową
suknię i obficie umalować. Najwyraźniej torby i płaszcz zostawiła w szatni. Agatha uniosła rozprostowaną gazetę, gdy panna
Webster przechodziła przez foyer w ob-
łoku perfum, a opuściła ją, gdy ta odchodziła w stronę baru.
Zdrętwiała i głodna Agatha zostawiła prasę, wysunęła głowę dyskretnie za drzwi do baru, lecz zaraz ją cofnęła.
Panna Webster siedziała rozmawiając z Peterem Rice'em, tym rudym brzydalem Peterem Rice'em, wspólnikiem Bladena.
Musiał wejść do hotelu i zniknąć w barze, gdy cała uwaga Agathy skupiona była na Josephine Webster.
Z powrotem usiadła we foyer, intensywnie rozmyślając. To może być całkiem niewinne spotkanie. Tak, momencik. Panna
Webster miała przecież kota. Mogła zabrać kota na jakiś zabieg do Mircester i zaprzyjaźnić się z Peterem Rice'em. To nic
złego. Ale... Greta Bladen powiedziała wcześniej, że Peter Rice to jej stary znajomy.
Rozejrzała się. Tabliczka na ścianie wskazywała drogę do restauracji hotelowej. Tam też poszła. Właśnie szykowano stoły na
wieczór, ale na miejscu był jeszcze kierownik sali. Agatha zapytała go, czy rezerwacji stolika nie zgłaszał niejaki pan Rice.
Sprawdził. Tak, pan Rice zarezerwował
jeden stolik na dwie osoby. Na godzinę ósmą. Agatha zerknęła na zegarek.
Dopiero szósta trzydzieści. Przez ten czas nie będą wychodzili z hotelu.
Stwierdziła, że może powinna spotkać się z Gretą Bladen, zanim wróci do hotelu ich obserwować.
Poszła do budki telefonicznej stojącej na wyjeździe z parkingu i zatelefonowała do Jamesa. Ten jednak nie odbierał.
Odjechała z nadzieją, iż TLR
Greta będzie u siebie.
Greta uchyliła drzwi, ale na widok Agathy zmarszczyła brwi.
— Muszę z tobą porozmawiać — błagała ją Agatha — słuchaj, ktoś mnie próbuje zastraszyć. Ukradziono mi koty, żebym
przerwała swoje śledztwo, i chyba wiem, kto mógł to zrobić.
Greta westchnęła, ale otworzyła drzwi szerzej.
— Wejdź. Nie bardzo pojmuję, co mówisz. Powiedziałaś, że ktoś chce, żebyś przestała śledzić sprawę zabójstwa Paula?
— Tak.
— No, ja twoich kotów nie mam.
— A możesz mi chociaż opowiedzieć, co wiesz o Peterze Risie?
— Peter? Ależ on nie ma z tym nic wspólnego. Petera znam od nie-pamiętnych czasów.
— Mimo to opowiedz mi o nim.
— Wszystkiego nie wiem. Kiedyś mieszkaliśmy
niedaleko siebie w Leamington. Kumplowaliśmy się, graliśmy razem w tenisa, ale bez romansów. To znaczy, nie
przypuszczałam wtedy, że in-ny mężczyzna będzie na mnie patrzył w taki sposób, więc cieszyłam się z towarzystwa Petera.
Wtedy pojawił się Paul.
— Myślałam — ciągnęła dalej Greta — że Peter ucieszy się z tego, że odnalazłam wreszcie szczęście, ale on zrobił straszną
scenę. Powiedział, iż miał zamiar poprosić mnie o rękę. Ja byłam wtedy tak zakochana w Paulu, że świata poza nim nie
widziałam. Ale Peter zachował się dziwnie, takiego go nie znałam. Gdy spotkaliśmy się później, przeprosił mnie za swoje za-
TLR
chowanie i powiedział, że wyprowadzi się do Mircester.
— I nigdy więcej już go nie zobaczyłaś? — próbowała dopowiedzieć Agatha.
— Ależ owszem. Spotkaliśmy się, gdy Paul zawiązał z nim spółkę.
Mówiłam przecież, że to Peter polecił mi, żebym sprawdziła miejsce, w którym rzekomo miał być plac budowy całej tej
kliniki. Po dłuższym czasie opowiedziałam mu, jak Paul mnie oszukał. Później wyszliśmy parę ra-zy na kolację już po moim
rozwodzie, ale to nie było nic takiego. Chyba w ogóle nigdy nie było nic takiego.
— To skąd ta scena po tym, jak powiedziałaś mu, że wychodzisz za Paula?
— A, to. Wydaje mi się, że Peter jest z tych, którzy zawsze są zazdro-
śni, ilekroć jakikolwiek przyjaciel czy przyjaciółka bierze ślub. On zawsze był sam. Kto wie, być może poza mną nie miał w
Leamington żadnych przyjaciół.
— A dlaczego otworzył przychodnię właśnie w Carsely? — spytała Agatha — jest przecież tyle miejscowości bliżej
Mircester, w dodatku większych.
— Chwileczkę. Pamiętam, jak kiedyś coś o tym mówił, gdy spotkali-
śmy się na ulicy. Powiedział: „Znajdę temu twojemu byłemu coś do roboty. Myślę, że lepiej, gdybyśmy pracowali każdy
osobno. Zaleciłem mu po-prowadzenie przychodni w Carsely. Żeby mi nie wchodził w drogę". Spytałam: „Dlaczego
Carsely?", a on na to, że ma tam znajomą, która prowadzi jakiś sklep i mówi, że to dobre miejsce do prowadzenia interesu.
TLR
— Josephine Webster — powiedziała Agatha — więc tu leży pies pogrzebany. I wiem już, gdzie są moje koty.
Wstała do wyjścia. Jej wzrok nabrał wściekłego wyrazu, a na twarzy rysowały się emocje.
— Jeśli kogoś o coś podejrzewasz — doradziła Greta — idź na policję.
Agatha w odpowiedzi prychnęła i wróciła do samochodu.
Całą drogę do Mircester zajęta była myślami. Josephine Webster mo-gła naprowadzić Petera Rice'a na panią Josephs. Mogła
usłyszeć w barze, jak Freda opowiada wszystkim o znalezionej buteleczce, a potem ostrzec Rice'a lub sama usunąć znalezisko.
Agatha rzuciła okiem na deskę rozdzielczą samochodu. Ósma. Peter Rice zasiada już pewnie do kolacji.
Pojechała prosto do przychodni weterynaryjnej, zaparkowała obok budynku. Wysiadłszy, wydobyła z samochodu klucz do
wymiany kół.
Przychodnia mieściła się w parterowym budynku stojącym przy niewielkim parkingu. Nad drzwiami paliło się światło. Agatha
przeszła do bocznej ściany, zatopionej w ciemnościach, ale nie aż tak, by nie dało się zobaczyć przeszklonych bocznych drzwi.
Nie miała ani czasu, ani umiejętności, by naśladować techniki włamaniowe Jamesa Laceya. Kluczem do kół potłu-kła szybę w
drzwiach.
Jakby na powitanie, rozległ się chór histerycznych szczekań. Zigno-rowała go, dłońmi w rękawiczkach usunęła pozostałe
odłamki szkła, się-
gnęła przez drzwi do środka i otworzyła.
TLR
W ciemności błyszczało wiele par oczu, a przez gwar szczęknięć i skowytów dało się dosłyszeć żałosne miauknięcia.
— Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B — powiedziała do siebie Agatha i zapaliła światło.
— Cśśś — szeptała bez większej nadziei w kierunku zwierząt zamkniętych w klatkach. Wodziła po nich kolejno oczami. W
jednej z nich zobaczyła zamkniętych razem: Hodge'a i Boswell.
Łkając z radości, podniosła zapadkę i otworzyła kratowane drzwiczki.
Szczeknięcia i skowyty natychmiast umilkły. Agatha, sięgając ręką, by wyciągnąć koty z klatki, wiedziała już, że w powietrzu
wisi jakieś nieszczęście. Usłyszała czyjś miękki krok i odwróciła się.
Josephine Webster uśmiechnęła się do kelnera w restauracji, gdy ten odsunął dla niej krzesło. Peter Rice siadł naprzeciw.
Kierownik sali ukłonił
się, podał karty dań i polecił swoje propozycje.
Kiedy jeden z jego podwładnych odnosił zamówienie, on zabrał wielkie, oprawne w skórę karty dań i, ni z tego, ni z owego,
zapytał:
— Czy ta druga pani będzie siedziała z państwem?
— Jaka druga pani? — spytał Peter Rice, a panna Webster zachichota-
ła i rzekła:
— To ktoś z twojego haremu Peter?
— Była tu wcześniej jedna pani i spytała, czy rezerwował pan na wieczór stolik.
— A jak wyglądała? — zapytał weterynarz.
TLR
— W średnim wieku, proste, brązowe włosy, elegancka fryzura, ubra-na w stonowany sposób.
— Nie, ona z nami nie siądzie — powiedział Peter — proszę wstrzymać to zamówienie. Muszę po coś skoczyć do przychodni.
Proszę dać pani Webster coś do picia i zaopiekować się nią do mojego powrotu.
James Lacey się martwił. Już kilkukrotnie przychodził pod drzwi do-mu Agathy, a na jego dzwonek nie otwierała. Od Fredy
nic nowego nie wyciągnął. Przez cały czas towarzyszył jej ów srebrnowłosy kolega i Jamesowi nie udało się zamienić z nią
słowa na osobności.
Postanowił, że czas, jaki pozostał do powrotu Agathy, spędzi na pisa-niu swojej książki, ale zamiast niej, zaczął pisać o
przedmiocie ich docho-dzenia. Wydał wreszcie pomruk zastanowienia. Zastanowił się nad jedną z postaci i spróbował
dopasować do niej dostępne mu dowody.
Z tej pracy wytrącił go odgłos dzwonka. Na zewnątrz stał Bill Wong w towarzystwie nadkomisarza Wilkesa.
— Gdzie jest Agatha? — spytał Bill.
— A nie wróciła? Mieliśmy się spotkać o szóstej. Nie ma jej samochodu?
— Nie. Zaczynam się martwić. Musimy popytać sąsiadów i dowiedzieć się, czy ktokolwiek widział, że Agatha wyjeżdża ze
wsi.
— Wyjdę i też jej poszukam — powiedział James — proszę, Bill, tu masz moje notatki. Sprawdź, czy doszedłeś do tych
samych wniosków.
James poszedł prosto do sklepu Josephine Webster. W sklepie ani w mieszkaniu nad nim nie paliło się światło. Nie otworzono
mu drzwi, mimo że nie pukał, lecz walił. Z okna mieszkania sąsiadującego z tym nad skle-TLR
pem wychynęła głowa mężczyzny, który powiedział do Jamesa:
— Nie masz pan co dzwonić ani walić, choćbyś pan i umarłych pobu-dził. Ona w południe pojechała do Mircester.
James wrócił, wyprowadził samochód i powiedział Billowi, że Agatha może być w Mircester. Wtem dotarło do niego, gdzie
mogła naprawdę znaleźć się Agatha, i modlił się, żeby nie było jeszcze za późno.
Agatha powoli wstała.
W drzwiach stał Peter Rice i patrzył na nią. Zdawała sobie sprawę z tego, że ciało podpierające jego nieproporcjonalnie małą
głowę było bardzo silne. Narzędzie, którym potłukła szybę, zostało przy drzwiach. Rozglądała się w te i we wte, szukając
jakiejś broni.
— Nawet o tym nie myśl — powiedział. Z kieszeni dobył niewielki pistolet automatyczny. — Proszę do zabiegowego, pani
Raisin — rzekł. —
Tam nikt nie będzie nam przeszkadzał.
Mimo iż strach osłabił Agathę, mimo iż czuła się, jakby jej pęcherz zaraz miał puścić, to idąc, kopnęła drzwi klatki, w której
uwięzione były koty, i usiłowała telepatycznie nakłonić je do ucieczki. Rice zgasił światła w pomieszczeniu z kotami Agathy i
innymi zwierzętami, a zapalił je w niewielkim pokoju zabiegowym.
Nie przestając celować w Agathę, zapytał:
— Skąd wiedziałaś, że to byłem ja?
— Nie wiedziałam — odrzekła Agatha — ale domyśliłam się, że to Josephine Webster zabrała moje koty i zostawiła kartkę.
Wyśledziłam ją i TLR
zobaczyłam ją z tobą. Nie możesz mnie zastrzelić. Policja znajdzie moje ciało i dowie się, że to przez ciebie.
— Pani Raisin, pani się włamała do mojej przychodni. Zobaczyłem, że pali się światło i że ktoś wstaje, jak mi się zdawało po
to, by mnie zaatako-wać. Strzeliłem do pani w obronie własnej i swojego mienia.
— Zostawiłam wiadomość o tym, gdzie będę — powiedziała Agatha.
Przypatrywał się jej przez chwilę, a potem uśmiechnął.
— Nieprawda. Gdyby tak było, to tamten gość, Lacey, już by tu był.
Tak czy inaczej... — uniósł pistolet o parę centymetrów w górę.
— To wszystko z powodu Grety, tak? — spytała Agatha.
— Częściowo. Ale wtedy nie myślałem, żeby go zabijać. Nie pomy-
ślałem o tym nawet wtedy, gdy Greta opowiedziała mi, jak ją oszukiwał.
Nie, dopiero kiedy i mnie spróbował oszukać, o, wtedy dopiero się wkurzyłem. Ta jego słynna klinika weterynaryjna. Niezły
haczyk na łatwo-wierne kobiety. Mieliśmy pracownicę na rejestracji, ładną dziewczynę.
Paul położył na niej łapy. Miała zachęcać klientów do tego, by płacili go-tówką, jeśli to możliwe, a pieniądze przekazywać
jemu. Czy dostawała z nich jakiś udział? Jasne, że nie. Wszystko miało iść na tę klinikę, którą oczywiście nazwałby jej
imieniem. Ja wtedy byłem na urlopie, wyjecha-
łem na ryby. Mogłem sobie pozwolić na taką sielankę. Na czas swojej nie-obecności oraz do pracy z Paulem zatrudniłem
młodego weterynarza, bo Paul na ogół zajmował się końmi i zwierzętami gospodarskimi. Kiedy wróciłem, zauważyłem, że
znacząco spadły nam obroty. Pierwsze podejrzenie rzuciłem na naszego tymczasowo zatrudnionego weterynarza, ale później
zdarzyło się, że rozmawiałem sobie na placu z jedną z naszych TLR
klientek. Narzekaliśmy oboje na podatki w ogóle, a w szczególności na podatki od działalności gospodarczej. „To pewnie
dlatego chcecie, żeby płacić wam gotówką — mówiła — żeby nie płacić podatku. Ta młoda dziewczyna zawsze o to prosi".
Oczywiście zaraz dopadłem tę dziewuchę, a ona od razu się rozkleiła i zaczęła tłumaczyć, że kradła wyłącznie w słusznym
celu, czyli na rzecz założenia owego fikcyjnego szpitala. Ją zwolniłem, ale Paula nie. Oj, nie. Chciałem, żeby najpierw
wszystko mi odpracował. Jednak nie chciałem mieć go na głowie. Josephine mówiła, że Carsely to niezłe miejsce, więc
kazałem mu założyć interes właśnie tam.
Powiedziałem, że jeśli chce, to niech sobie kantuje tamtejsze baby, ale każdy grosz miał trafiać do mnie. A na wypadek, gdyby
miało mu się coś przydarzyć, zażądałem, aby zapisał mi swój majątek w testamencie. Zagroziłem, że jeśli nie spłaci
wszystkiego, co nakradł, zgłoszę sprawę policji.
Agatha pozostała w bezruchu, ale kątem oka zobaczyła, że przez nie-domknięte drzwi z boku do pomieszczenia wślizgnęły się
jej koty.
— Ale zabijać go nie miałem zamiaru. Tyle że jedną z kobiet, które oszukał, była właśnie panna Josephine Webster, którą w
międzyczasie po-kochałem. Przyszła do mnie z płaczem i opowiedziała wszystko ze szczegółami. Wiedziałem, że pojechał do
Pendleburyego. Miałem zamiar go skląć, zwolnić ze spółki, walnąć w nos i to wszystko. W stajniach oprócz Paula nie było
nikogo. Zobaczyłem go z tą strzykawką, wiedziałem, co w niej jest i co to za zabieg. Wtedy coś mnie opętało. Nie wiem, jak
do tego doszło, ale za chwilę drań już nie żył. Wymknąłem się, nikt mnie nie widział. Wydawało mi się, że jestem bezpieczny.
Wściekłem się, kiedy się okazało, że ten jego dom był obciążony podwójną hipoteką, więc zamiast zyskać na jego śmierci,
straciłem. Teraz ceny nieruchomości spadły na TLR
samo dno. Z Josephine zamierzaliśmy ogłosić zaręczyny, jak tylko sprawa przycichnie. Owszem, wiedziała, co zrobiłem.
Wtedy przypałętała się ta baba Josephs. Powiedziała, że Paul ją oszukał i że powie wszystko policji.
Twierdziła, iż Paul powiedział jej, że zachęcałem go do oszukiwania tych wszystkich kobiet na pieniądze. Obiecałem jej
oddać tę forsę. Potem spanikowałem, kiedy Josephine zadzwoniła do mnie i powiedziała, że ty, wścibska babo, miałaś od pani
Josephs wszystkiego się dowiedzieć. Josephine mówiła mi, że Josephs cierpiała na cukrzycę. Ale i tak bym tego nie zrobił,
gdyby myślała głową. Chciałem oddać jej pieniądze, ale ta głupia krowa nie zamierzała ich wziąć. Powiedziała, że najpierw
wszystko powie tobie, a potem policji. Dałem jej zastrzyk z adrenaliny. Kiedy umarła, zu-pełnie spanikowałem. Wtaszczyłem
jej ciało po schodach na górę. Miałem nadzieję, że gdy znajdą jej trupa w łazience, wezmą to za samobójstwo al-bo wypadek.
Wyrzuciłem pustą buteleczkę z okna samochodu, tak jakbym pozbywając się jej, pozbywał się wyrzutów sumienia. Ale znowu
musiałaś się wtrącić. Ty i ten Lacey. „Zabierz jej koty — powiedziała Josephine —
to jej zamknie gębę". Co za bajzel. Co za cholerny bajzel. Ale i tak ożenię się z Josephine i nic mnie przed tym nie
powstrzyma.
Hodge wdrapał się na stół zabiegowy i patrzał to na niego, to na nią.
Agatha poczuła w tym momencie zapach własnego strachu, ostry i gorzki. Czuł go najwyraźniej i kot. Ogon miał napuszony
niczym kita wiewiórki.
— A więc, pani Raisin, muszę skończyć i z panią. Lepiej niech się pa-ni nie rusza i przyjmie, co pani przeznaczone.
Jego palec zacisnął się na spuście. Agatha wskoczyła pod stół, a strzał
padł tuż nad jej głową, nie robiąc jej krzywdy.
TLR
Napakowana ręka wyciągnęła ją spod stołu. Ciężko dysząc, pchnął nią o ścianę. W tym momencie na twarz skoczył mu Hodge,
sycząc i wpijając w niego pazury. Weterynarz w panice próbował odstrzelić kota ze swojej twarzy, ale spudłował, rozwalając
tylko buteleczki w szafie.
Gdy wreszcie zdarł kota i rzucił go przez cały gabinet, Agatha podjęła próbę popchnięcia stołu zabiegowego prosto w jego
brzuch. Widziała to wcześniej na filmach, ale ten był przyśrubowany do podłogi. Znów odskoczyła, kiedy strzelił na oślep.
Wykręcił jej rękę i sprowadził do parteru.
Zamknęła oczy. To już koniec. Teraz tylko śmierć. Wtem usłyszała głos Billa Wonga jakby dobiegający z nieba:
— Niech mi pan odda pistolet, panie Rice.
Rozległ się kolejny strzał oraz krzyk Billa. Agatha krzyknęła:
— Nie! — a następnie poczuła na sobie silne dłonie. Do ucha mówił
jej głos Jamesa Laceya:
— Wszystko dobrze, Agatho. Nie patrz. Rice się zastrzelił. Nie patrz.
Chodź ze mną. Nie odwracaj głowy.
Agatha wstała, trzymając się go kurczowo, i skryła twarz w szorstkim tweedzie jego marynarki.
Trzy godziny później wykąpana i owinięta szlafrokiem siedziała już w swoim dużym pokoju, na kolanach trzymając koty.
— Bill Wong na pewno jeszcze się zjawi — powiedział James. — Czy jest wdzięczny, że rozwikłaliśmy za niego dwa
morderstwa? Ani trochę.
— Rozwikłaliśmy? To ja dowiedziałam się prawdy o Risie.
TLR
— Ja doszedłem do podobnych wniosków co ty — rzekł James — tyle że trochę czasu minęło, zanim się domyśliłem, że w
sprawę zamieszana była Josephine Webster. Co cię na nią naprowadziło?
Agatha opowiedziała mu o tym, jak znalazła na wycieraczce płatek suszonego kwiatu.
— Ale powininnaś była przyjść do mnie — wykrzyknął James — albo powiedzieć Billowi Wongowi.
— Wtedy myślałam tylko o kotach — powiedziała Agatha — dziwne, co? Kiedy zniknęły, wydawało mi się, że mi serce
pęknie. Na szczęście już są z powrotem moje kochane zwierzaki. I już wydają mi się dawnym, co-dziennym ciężarem.
— Ale z tego, co mówisz, wynika, że Hodge uratował ci życie —
zwrócił jej uwagę James. — Ciekawe, czy złapali Josephine Webster. Mo-
że siedziała jeszcze w hotelowej restauracji. Tam właśnie pojechał Bill i jego przełożony, kiedy my udaliśmy się na
komisariat, żeby składać w nie-skończoność zeznania.
— A więc sam wszystko rozwikłałeś? — powiedziała Agatha. James dorzucił drewna do ognia i usiadł.
— Kiedy spisałem sobie, co kto zrobił i powiedział, najbardziej oczy-wistym podejrzanym wydał mi się Peter Rice. Był na
tyle silny, by móc wtaszczyć ciało pani Josephs po schodach na górę. W dzień morderstwa Bladena wiedział, gdzie on będzie.
Znał szczegóły zabiegu, który ten przeprowadzał na koniu. O mordercach zawsze myśli się tak, jakby pla-nowali każde
działanie w sposób naukowy, ale w przypadku Rice'a w grę TLR
wchodziły wyłącznie panika i łut szczęścia. Wystarczyło by przeczekać spokojnie i pozwolić, by pani Josephs sporządziła na
policji swój akt oskarżenia. Policjanci nie pomyśleliby, że flirciarsko— oszukańcze dzia-
łania Paula Bladena miały cokolwiek wspólnego z Peterem Rice'em. Wydaje mi się, że najbardziej grało mu na nerwach to
nasze węszenie.
— Nie mów tak — poprosiła go Agatha — to znaczy, że oboje bezpo-
średnio odpowiadamy za śmierć pani Josephs.
— Cóż, pewnie spanikowałby i bez tego.
Zabrzmiał dzwonek do drzwi.
— To pewnie Bill — powiedział James — przyszedł na nas nakrzy-czeć.
Bill wszedł sam.
— Nie przychodzę służbowo — rzekł, zatapiając się z ulgą w kanapie obok Agathy — tak, mamy pannę Webster. Dla ciebie
pewnie, Agatho, moment, gdy chciał cię zabić, trwał całą wieczność, ale ona piła sobie jeszcze martini dokładnie tam, gdzie ją
zostawił. Wszystkiego się wyparła, ale kiedy ją zabraliśmy na komisariat, a potem powiedzieliśmy, że Rice do wszystkiego
się przyznał, całkiem się rozkleiła. Może zabrzmi to okrutnie, ale jeszcze nie mówiliśmy jej, że on nie żyje.
— Przez kilka miesięcy, zanim Paul Bladen pojawił się w Carsely, romansowała z Rice'em — ciągnął dalej Bill. — Przedtem
była dziewicą.
Pomyślcie, w dzisiejszych czasach! Podejrzewam, że ten romans sprawił, że odkryła w sobie femme fatale, więc gdy uznała,
że i Bladen ją uwodzi, dała się temu ponieść i w swej naiwności mu uwierzyła. Owego wieczoru, gdy panowała zamieć, a ty
byłaś z nim umówiona w Evesham, ona poszła do niego i dała mu czek. Toteż wdzięczny za to Bladen wziął ją do łóżka.
TLR
Nawet gdyby śnieg nie padał, prawdopodobnie i tak by się nie pojawił w tej restauracji, Agatho. To ona odebrała wtedy
telefon od ciebie. Ale Bladen odgrywał dalej swoje stare sztuczki. Poprosił ją o więcej pieniędzy, ale ją to wystraszyło i
powiedziała, że więcej nie ma. Toteż stracił zainteresowanie jej osobą, a panna Webster powróciła w ramiona Petera Rice'a
niczym córka marnotrawna, i opowiedziała mu wszystko o Bladenie. Tak więc z punktu widzenia Rice'a historia się
powtarzała. Wcześniej, z tego, co podałaś w zeznaniach, Agatho, Rice głęboko zakochał się w Grecie.
Paul mu ją odebrał. Teraz to samo działo się z Josephine. Ale jak to się stało, że trafiłaś na jej trop?
— Znalazłam płatek suszonego kwiatu na wycieraczce — oznajmiła z dumą Agatha — i stwierdziłam, że pewnie wypadł z
tego anonimu o kotach, a wiedziałam, że suszone kwiaty oznaczają Josephine Webster.
Bill zrobił zdziwioną minę.
— Nie przeoczylibyśmy czegoś takiego.
— Też tak myślę — powiedział James — przecież nazajutrz ktoś przyniósł ci suchy bukiet, Agatho, więc ten płatek na pewno
pochodził
stamtąd.
— Niby dlaczego mielibyście przyglądać się wycieraczce? — wykrzyknęła zirytowana Agatha. — Szukaliście przecież na
zewnątrz, tam, gdzie stała osoba, która wrzuciła do środka list, oraz za domem, ponieważ ktoś, kto porwał koty, musiał dostać
się do tylnego ogrodu alejką, która biegnie między domem moim a Jamesa. Nie przejmowalibyście się wycieraczką.
— Myślę, że sama stwierdzisz, że jednak wypadł z tego suchego bukietu, Agatho. Po prostu zgadłaś, trafnie, ale śmiertelnie
niebezpiecznie.
TLR
Nie zamierzam cię dziś pouczać, jak to amatorzy nie powinni pchać się nie tam, gdzie trzeba. A niech mnie — roześmiał się —
to chyba sprawa zu-pełnych amatorów ścigających innego zupełnego amatora.
Agatha patrzyła na niego w milczeniu.
— Cieszę się, że już po wszystkim. Jadę na szkolenie, więc przez parę tygodni się nie zobaczymy — Bill wstał — widziałaś
się z lekarzem, Agatho?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Powinnaś pójść do niego jutro. Kiedy dopadnie cię trauma, bę-
dziesz całkowicie rozbita.
— Nic mi nie będzie — powiedziała Agatha. Z uśmiechem spojrzała na Jamesa, on na nią ze zdziwieniem, po czym wstał i
odezwał się:
— Czy mam ściągnąć panią Bloxby, by z tobą pobyła?
— Nie — odrzekła zawiedziona, że James nie ruszył raczej po swój śpiwór — wyśpię się i będzie dobrze.
Gdy mężczyźni już wyszli, Agatha podniosła się i poszła do łóżka, a za nią podążyły dwa koty. Zanim zasnęła, uśmiechnęła się.
Było po wszystkim. Przeżyła. Czuła się świetnie. Nie potrzebowała lekarzy. Jeden morderca to za mało, by pokonać Agathę
Raisin!
TLR
Rozdział X
Dla Agathy kilka następnych dni było czasem wspaniałym, mimo iż James zostawił jej wcześniej notkę, iż zamyka się na kilka
tygodni, aby pisać.
Wiele osób przychodziło do niej w odwiedziny, posłuchać, jak to rozwikłała zagadki zgonów Paula Bladena i pani Josephs,
przy czym trochę koloryzowała swoją opowieść, trochę przesadzała, tak więc zanim jeszcze doszło do jej pogadanki na
spotkaniu Stowarzyszenia Pań z Carsely, cała historia była już powszechnie znana jako prawdziwa przygoda z rozlewem krwi
i biciem piorunów.
— W pani ustach brzmi to bardzo ekscytująco
— powiedziała pani Bloxby po wystąpieniu Agathy TLR
— ale proszę uważać. Dopiero za jakiś czas może do pani dotrzeć, jak naprawdę było, a wówczas będzie pani bardzo
cierpieć.
— Ja nie kłamię — zaperzyła się Agatha.
— Nie, no jasne, że nie — odparła pani Bloxby — najbardziej podobał mi się ten tekst do Petera Rice'a: „Nie odważysz się
mnie zastrzelić, ty przeklęty draniu".
— No — wybąkała pod nosem Agatha, unikając utkwionego w nią wzroku pastorowej — myślę, że odrobina swobody
poetyckiej jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Pani Bloxby uśmiechnęła się i podała jej talerzyk.
— Proszę skosztować makowca.
Od tej pory Agatha zaczęła odczuwać silny dyskomfort. Jej wersja wydarzeń zdążyła już przerodzić się w powieść
przygodową z kolorowymi obrazkami, ale ona sama była przekonana, że odzwierciedla prawdę. Wracając z plebanii,
zauważyła, jak ciemno jest we wsi i że latarnia koło wiaty przystanku autobusowego znowu zgasła.
Lilaki przy Lilac Lane miały pootwierane wszystkie kwiaty i szumiały na nocnym wietrze, kiwając swymi koronami niczym
głowami przystrojo-nymi w pióropusze. Zdawało się, że plotkują o Agacie, która przechodziła właśnie pod nimi,
zastanawiając się, czemu zapach tych kwiatów kojarzy jej się z pogrzebami.
Weszła do środka. Koty nie przyszły jej na powitanie. Wydała z siebie TLR
lękliwy jęk i pobiegła do kuchni. Były tam, wtulone w siebie w koszyku ustawionym na wprost pieca, zadowolone ze swojego
towarzystwa, śpiące smacznie i nieprzejęte tym, że ich wystraszona pani wolałaby, gdyby się zbudziły i dotrzymywały jej
towarzystwa.
Sięgnęła po czajnik elektryczny. Już miała go włączyć, gdy wtem zgasły wszystkie światła.
Przerażona nie na żarty, biegała na oślep po kuchni w poszukiwaniu latarki, aż w końcu jakiś trzeźwy głos w jej głowie
powiedział jej, że to tylko jedna z częstych we wsi awarii prądu. Zmuszając się do zachowania spokoju, przypomniała sobie,
że w szufladzie w kuchni trzyma świece.
Wyszperała jedną z nich i zapaliła zapalniczką. Ze świecą w ręku udało jej się znaleźć też i świecznik. „Równie dobrze mogę
iść do łóżka" — pomy-
ślała.
Tak przecież chadzano do łóżek w czasach, kiedy zbudowano ten dom. Ówcześni ludzie chadzali tymi samymi schodami i tak
samo tańczyły wokół nich cienie od drżącego płomienia świecy. Tyle pokoleń. Tylu zmarłych. Pomyśleć tylko, ile osób
wyzionęło ducha w tej właśnie sypialni. Jej szlafrok zawieszony na drzwiach sprawiał wrażenie wisielca. Z ładnej tapety w
kwiatki spoglądały na nią twarze. Oblał ją zimny pot.
Wysiłkiem woli pokonała powrotną drogę na dół po schodach, do telefonu w korytarzu. Świecznik postawiła na podłodze,
usiadła obok i wybra-
ła na telefonie numer Jamesa Laceya.
Gdy odebrał, sądząc po głosie, był ożywiony i pełen werwy.
— James — odezwała się do niego Agatha — czy możesz przyjść?
— Wziąłem się za pisanie. Czy to coś ważnego?
TLR
— James, ja się boję.
— Co się stało?
— Nic. Tyle że chyba dopadła mnie ta cała trau— ma, przed którą mnie tu wszyscy ostrzegali.
— Nie martw się — odpowiedział — pomoc już nadchodzi.
Agatha nie ruszyła się. Teraz, gdy był w drodze, już się nie bała, ale stwierdziła, iż lepiej będzie sprawiać wrażenie tak
bardzo zlęknionej, jak się tylko da. Może powinna rzucić mu się w ramiona. Może wtedy objąłby ją mocno i rzekł: „Agatho,
pokażmy tym plotkarom i weźmy ślub". Może by ją pocałował. Jakby to było?
Ta różana fantazja kłębiła się jej w głowie, aż w końcu zorientowała się, że minęło sporo czasu. No jasne, on musi spakować
piżamę i zestaw do golenia, ale i tak...
Zerwała się, gdy rozległ się dzwonek. Tak, zaraz rzuci mu się w ramiona.
Pani Bloxby powiedziała łagodnie.
— No, już, pani Raisin. Wiedziałam, że tak będzie.
Agatha otworzyła oczy i cofnęła się zmieszana. W mroku zdołała zobaczyć tylko to, że na progu stoi jakaś postać i pochopnie
uznała, że to James.
Pastorowa trzymała w ręku podręczną torbę z rzeczami na nocleg.
— Pan Lacey zadzwonił do mnie, przyszłam tak szybko, jak mogłam.
Lekarz jest już w drodze. TLR
Agatha, która tak się zawiodła, że aż zrobiło się jej słabo, puściła pa-nią Bloxby przodem. Wróciło światło. Wszystko było jak
dawniej.
Gdy po proszkach nasennych Agatha leżała już w łóżku, lekarz wyszedł, a pani Bloxby chrapała w pokoju dla gości, tylko
jedna myśl kołata-
ła w umyśle zasypiającej pacjentki: że James jest draniem i łajdakiem.
Agatha jeszcze długo cierpiała z powodu lęków i koszmarów, ale cieszyły ją częste wizyty za dnia i wsparcie członkiń
Stowarzyszenia, które kolejno nocowały u Agathy w pokoju gościnnym. Ani jedna z nich nie wymieniła nazwiska Jamesa
Laceya, co wcale nie ulżyło Agacie, smutnej z powodu odrzucenia.
Wkrótce przestały ją dręczyć lęki, a nastrój poprawiły długie, słoneczne dni.
W tak małej miejscowości nie była w stanie uniknąć ponownego spotkania z Jamesem. Uśmiechnął się do niej łagodnie i
spytał o zdrowie.
Mówił, że pisanie idzie mu gładko i że ciężko pracuje. Powiedział, że mu-szą kiedyś pójść razem na obiad, co w Anglii nic
nie znaczy. Agatha spojrzała na niego z wyrazem gorzkiej urazy w swych niedźwiedzich oczkach, ale odpowiedziała uprzejmie
i bez emocji, myśląc o sobie i o nim niemal jako o parze ludzi, których kiedyś łączył gorący romans, a teraz jedno z nich tego
żałuje.
Pewnego przedpołudnia, gdy Agatha zamierzała szykować drugie śniadanie, zadzwonił dzwonek do drzwi. Nie biegła
otworzyć, bowiem wiedziała, że to nie James. W progu stał Bill Wong.
— A, to ty — powiedziała Agatha — pewnie dawno wróciłeś z tamte-go szkolenia.
TLR
— Wróciłem — odrzekł Bill — ale miałem jeszcze jedną sprawę, w której musiałem współpracować z policją z Yorkshire,
także trochę podró-
żowałem. Nie zaprosisz mnie do środka?
— Pewnie, napijmy się kawy w ogródku.
— Jest Lacey? — spytał, krocząc za nią po domu.
— Nie — powiedziała Agatha smętnie — tak naprawdę, to oprócz wymiany zdań typu: „jak się masz" i „ładna pogoda" w
spożywczym, w ogóle się z nim nie widuję.
— Dziwnie, że tak wyszło. Myślałem, że wy dwoje jesteście nieroz-
łączni.
— Bynajmniej — ucięła Agatha. W ogrodzie stały niedawno kupione krzesła i stół. — Siądź, Billu. Właśnie miałam coś zjeść.
Pasuje ci kurczak na zimno i sałatka?
— Zjem cokolwiek. W twoim ogródku przydałoby się posadzić kwiaty. To ciekawe zajęcie.
— Możliwe. Przyniosę jedzenie.
Przy jedzeniu Bill opowiedział jej o sprawie, którą się zajmował, aż wreszcie doszli do tematu Petera Rice'a.
— Zdumiewająca rzecz — powiedział Bill — z Rice'em i Webster ja-ko parą. Romeo i Julią nie byli, ale łączyła ich
namiętność, prawdziwa namiętność. Wziąć jednego mężczyznę, który uważa się za zbyt brzydkie-go, by zdobyć kobietę, i jedną
dziewicę i już mamy mieszankę wybucho-wą. Kiedy Rice dowiedział się, że sypiała z Bladenem, to prawie mu serce pękło.
Historia się powtórzyła. Najpierw Greta, potem Josephine. Ale oto TLR
Josephine wróciła do niego. Nie jest wstrząśnięta zabójstwem na Blade—
nie. Ta zbrodnia połączyła ich jeszcze mocniej, podobnie kolejna — na pani Josephs.
Rozejrzał się wokoło.
— Kiedy się przejeżdża przez taką cotswoldzką wieś, człowiek nie wie, ile w tych starych murach domków czai się
wściekłości, namiętności i przerażających uczuć. Wiesz, Agatho, Lacey to dziwny typ. Niektórzy po wojsku tacy się robią. Ma
tylko pięćdziesiątkę, to w dzisiejszych czasach nie taki znowu wiek.
— Dziękuję — odpowiedziała Agatha sucho.
— Gdyby kiedyś już miał żonę, stanowiłby łatwiejszą zdobycz, ale ci starzy wojskowi kawalerowie... Cóż, zupełnie jakby
wyszli z klasztoru.
Nic nie dawaj po sobie poznać, a sam wróci.
— On mnie nie interesuje — odparła Agatha beznamiętnie.
— Myślę, że za bardzo cię interesuje i właśnie to go wystraszyło —
powiedział Bill.
— Och, patrzcie państwo, taki młody, a jaki mądry. Ciekawe, jak tobie się powodzi w życiu prywatnym?
— Całkiem nieźle. Znasz supermarket Safeways w Mircester?
— Znam.
— Pracuje tam na kasie jedna ładna dziewczyna o imieniu Sandra.
Chodzimy ze sobą.
— To fajnie — powiedziała Agatha, z jakiegoś dziwnego powodu od-czuwając zawiść.
TLR
— No, to komu w drogę... Trzymaj się z dala od morderców, Agatho!
Kiedy odjechał, Agatha ruszyła samochodem do Centrum Ogrodni-czego Batsford pod Bourton— on— the— Hill, by obejrzeć
kwiaty i krzewy. Mieli też wyrośnięte drzewa. Ogródek instant, tego jej było trzeba. Ale na początek wystarczy coś
skromnego. Coś na obwódkę wokół
trawnika za domem i jakiś podwieszany kosz na kwiaty na ścianę domu.
Kupiła po parę doniczek niecierpków i bratków i postanowiła zacząć od ich posadzenia.
Praca w ogródku działała na nią odprężająco, koty baraszkowały obok niej w słońcu. Tak zaabsorbowało ją to zajęcie, że
dopiero po jakimś czasie usłyszała dzwonek do drzwi.
Gdyby to był...
Ale Agatha wzdrygnęła się, gdy otworzyła drzwi. Za drzwiami stała Freda Huntingdon.
— Czego chcesz? — spytała Agatha nieuprzejmie.
— Zakopać topór wojenny — powiedziała Freda — chodź ze mną do baru. Mam już dość mężczyzn.
W umyśle Agathy ciekawość wojowała z niesmakiem. Ciekawość zwyciężyła.
— Co się stało?
— Chodź do baru, to ci powiem.
Do towarzyszenia Fredzie zachęciła Agathę wyłącznie myśl, że może chodzić o Jamesa.
TLR
Freda zapłaciła za dwa duże dżiny, po czym usiadły przy stoliku.
— Chcę sprzedać dom — powiedziała Freda — od kiedy się tu sprowadziłam, nic mi nie idzie.
— Chodzi ci o Bladena?
— Nie tylko. Widzisz, George, mój mąż, był ode mnie dużo starszy, ale miał kupę forsy. Często podróżowaliśmy, bywaliśmy
w dalekich kra-jach. Ale George trzymał mnie krótko, nie powiem, zdarzało mi się rozwa-
żać, jak byłabym wolna, gdyby on pad łtrupem, a jego pieniądze przypadłyby mnie. I tak się stało. Przeżyłam kilka nieudanych
romansów, a w końcu pomyślałam: czort z tym, przeniosę się na Pogórze Cotswold, kupię tam chatynkę i rozejrzę się za
drugim mężem. Lacey wpadł mi w oko.
Przepraszam, że byłam taka wredna, ale on naprawdę mi się podobał. Nic z tego nie wyszło. A już zupełnie wykończyła mnie
ta sprawa z Bladenem.
Naprawdę wierzyłam, że jest we mnie po uszy zakochany. Wzięłam sobie do serca wszystkie te brednie o klinice. Póki żył
George, myślałam, że jestem taka mądra, wygadana, sprytna, ale to George myślał za nas dwoje.
Potem pojawił się Tony. To ten facet, z którym widziałaś mnie w barze.
Żaden z niego Adonis, ale ogarnięty, pracuje pod Gloucester. Wczoraj zjawiła się jego żona. Jego żona! A mówił mi, że jest
wdowcem — Freda rozpłakała się żałośnie — jestem tylko głupią starą krową.
— Trzeba ci drugiego dużego dżinu — powiedziała Agatha, praktyczna jak zawsze.
James Lacey przeczytał po raz drugi to, co napisał, po czym mruknął
niezadowolony. Myślał, że dzięki swojemu doświadczeniu uda mu się napisać powieść detektywistyczną. Z jaką łatwością
znajdywał słowa. Jakże szybko pojawiały się wręcz tysiące słów na ekranie jego komputera. Ale TLR
teraz jakby mgła się rozrzedziła. Widział przed sobą całe strony zupełnego bełkotu.
Wszystkie okna jego domu stały otworem, ponieważ dzień był ciepły.
Od strony sąsiedniego domu dobiegły go odgłosy rozmów oraz brzęk szkła i porcelany. Wyszedł do ogródka i wyjrzał za
żywopłot. Bill Wong i Agatha siedzieli przy lunchu, zajęci rozmową. Żałował, że go z nimi nie ma, ale był ostatnio dla Agathy
chłodny, nawet chyba ją uraził, a w końcu zaszył się w domu.
Wrócił do środka i pałętał się zły po domu. Później usłyszał, jak Bill wyjeżdża, a następnie zauważył, że wyjeżdża też Agatha.
Po południu zaczął pielić klomby w ogródku. Usłyszał jakiś ruch od strony ogródka Agathy i znów się obejrzał. Sadziła
niecierpki. Wiedział, że nie ma pojęcia o ogrodnictwie. Gdyby nie zachował się tak głupio, mógłby teraz przejść się tam i
pogadać. Ale te baby! Zawsze oczekują, że będzie się im oświadczał! A już Agatha — jak ona mu się przypatrywała.
A z drugiej strony, mało brakowało, a zginęłaby. Już wcześniej zdarzyło się, że nadinterpretował jej spojrzenia. Wszystkiemu
winna była ta cholerna żona kapitana na Cyprze. Nie powinien był z nią romansować. To ona się za nim uganiała, to ona z nim
flirtowała, ale kiedy już wybuchł ten skandal, okazało się, że to on jest winny. Wyszedł na zwyrodnialca, który uwiódł ją i
usiłował zabrać od jej szlachetnego męża.
Siadł poczytać sobie powieść detektywistyczną Reginalda Hilla.
Wkrótce uznał, że jest tak dobra, że aż się załamał.
Wieczorem usłyszał, jak na ulicy ktoś głośno śpiewa.
TLR
Zaskoczony, wyszedł na wieczorne powietrze i stanął na progu.
Po ulicy, śpiewając I did it my way, zataczały się objęte wpół Agatha i Freda Huntingdon.
Znalazłszy się na wysokości jego domu, przestały śpiewać. Freda czknęła i powiedziała: „Mężczyźni!", na co Agatha Raisin
wyszczerzyła zęby w uśmiechu i pokazała mu dwa palce, ale nie jako znak wiktorii, tylko odwrotnie*9
James czmychnął do środka i zatrzasnął za sobą drzwi, a zaskakująca para, śmiejąc się i wykrzykując, poszła dalej.
TLR
9 9 I did it my way — słynna piosenka napisana przez Paula Ankę w 1968 r., a wykonywana później przez wielu arty-stów od
Franka Sinatry po Sex Pistols. Tekst utworu zachęca, by nie załamywać się popełnionymi błędami, lecz cieszyć z osiągnięć
dokonanych po swojemu. Znak „V" pokazywany odwrotnie, czyli spodem dłoni do siebie, jest w Wielkiej Brytanii gestem
obraźliwym.
Document Outline
��
��
��
��
��
��
��
��
��
��
��