SERIA KRYMINAŁÓW TOM 4
Agatha Raisin i zmordowani piechurzy
M.C. Beaton
Tytuł serii: Seria kryminałów
Tytuł tomu: Agatha Raisin i zmordowani piechurzy
Tytuł oryginalny tomu: Agatha Raisin and the Walkers of Dembley
TLR
Rozdział I
Agatha Raisin wpatrywała się w światło słoneczne odbite na ścianie w jej
biurze w londyńskim City,
Wnikając do pomieszczenia przez żaluzje, słońce przesuwało długie
strzały światła po ścianie, powoli zachodząc za horyzont. Powstały w ten
sposób zegar słoneczny wskazywał kres dnia pracy.
Jutro już będzie po wszystkim, zakończy pracę w public relations i bę-
dzie mogła wrócić do swojej wsi Carsely położonej na wzgórzach Cotswold.
Powrót do PR— u nie przyniósł jej ani radości, ani satysfakcji. Przerwa, ów
krótki czas spędzony na emeryturze, odzwyczaił ją od wkładania wysiłku w
nadawanie rozgłosu klientom za pośrednictwem dziennikarzy czy spółek
telewizyjnych.
Wprawdzie starczyło jej zadziorności i wigoru na to, by wciąż być sku-
TLR
teczną w branży, ale tęskniła za swoją wsią i przyjaciółmi. Z początku —
ilekroć mogła — wyjeżdżała na weekendy, ale ostatecznie powrót do
Londynu okazał się dla niej dużym wyzwaniem, a przez ostatnie dwa mie-
siące była zmuszona pracować również w weekendy.
Myślała, że talent do zjednywania sobie ludzi, który odkryła u siebie
całkiem niedawno, podziała także w City. Jednak większość współpracowni-
ków stanowili ludzie młodzi, w porównaniu z nią i jej przekroczoną pięć-
dziesiątką, w przerwach oraz po pracy spotykający się w swoim gronie. Roy
Silver, młodszy kolega Agathy, który namówił ją, by na pół roku wróciła do
branży w firmie Pedmans, też ostatnio jej unikał, niezmiennie twierdząc, że
na wyjście na drinka czy zwykłe zamienienie paru słów jest zbyt zajęty.
Westchnęła i spojrzała na zegarek. Miała się spotkać w restauracji z
dziennikarzem Kuriera Codziennego, żeby pogadać z nim o nowym gwiaz-
dorze popu Jeffie Loonie — prawdziwe nazwisko Trevor Biles — i wcale
jej się to nie uśmiechało. Trudno było wypromować kogoś takiego jak Jeff
Loon, wychudzony, pryszczaty małolat o rynsztokowym słownictwie.
Chłopak miał jednak niezły głos, niedawno odświeżył kilka starych roman-
tycznych przebojów. Same hity. Trzeba było więc go obdarzyć nowym wi-
zerunkiem: ulubieńca środkowej Anglii, kogoś, kogo pokochają mamusie i
tatusiowie. W tym celu najlepiej go trzymać z dala od prasy, a na spotkania z
dziennikarzami posyłać Agathę Raisin.
Wszedłszy do łazienki dla pracowników, przebrała się w czarną su-
kienkę, założyła perły — wszystko po to, by się dopasować do poważnego
wizerunku, z jakim miał się kojarzyć jej klient. Dziennikarza, z którym
TLR
planowała się spotkać, nie znała. Próbowała się czegoś o nim dowiedzieć:
kiedyśbył reporterem najwyższej klasy, ale gdy osiągnął wiek średni, od-
delegowano go do działu zajmującego się rozrywką. Starzejący się żurnaliści
często kończą jako autorzy plotkarskich tekstów albo jeszcze gorzej —
odpowiedzi na listy czytelników.
Mieli się spotkać gdzieś w City — nie były to już czasy Fleet Street*1, a
wszystkie biura firm prasowych przeniosły się na East End.
Umówiła się z Rossem w City Hotelu na obiad — tamtejsza restauracja
nie była zła, a z jej okien roztaczał się piękny widok na Tamizę. Obejrzała się
ze wszystkich stron w lustrze. Sukienka, nowy nabytek, wyglądała na po-
dejrzanie ciasną. Za dużo obiadów i kolacji zamawianych na koszt firmy. Jak
tylko wróci do Carsely, zrzuci parę kilo.
Gdy wkroczyła do holu przy wyjściu, niezwłocznie pojawił się
odźwierny, by otworzyć jej drzwi.
— Dobranoc, pani Raisin — powiedział, szczerząc zęby w uśmiechu, po
czym dodał pod nosem, gdy ta była już za daleko, by go usłyszeć: — Prze-
brzydłe, stare babsko. Agatha kiedyś mu wykrzyczała: „Jeśli jesteś
odźwiernym, to otwórz te cholerne drzwi, ilekroć mnie zobaczysz. Rusz
się!", czego leniwy Jack nigdy jej nie wybaczył.
Agatha szła krokiem kobiety wojowniczej, przedzierając się przez nieco
TLR
już rzednący tłum ludzi wracających z pracy.
Hotel mieścił się kilka ulic od biura. Z ulicy skąpanej w świetle zacho-
dzącego już słońca weszła w mrok hotelowego baru. Rozejrzała się i choć
Rossa Andrewsa nigdy wcześniej nie spotkała, jej doświadczone oko na-
tychmiast wychwyciło go w tłumie. Nosił ciemny garnitur, koszulę i krawat,
ale, jak przystało na dziennikarza, roztaczał wokół siebie atmosferę niepo-
1 Fleet Street — ulica w Londynie tradycyjnie kojarzona z koncernami prasowymi. Przebiega w
centralnej, bankowo— — biurowej dzielnicy City of London.
rządku i niechlujstwa. Włosy miał rzednące, w podejrzanie intensywnej
czerni, twarz pucułowatą, nos nijaki, a oczy wod— nistobłękitne. „Kiedyś
mógł być przystojny — pomyślała Agatha, gdy się do niego zbliżała — tyle
że lata picia odcisnęły na nim swoje piętno".
— Pan Andrews?
— Pani Raisin. Proszę mi mówić na „ty", jestem Ross. Zamówiłem
drinka na pani rachunek — oświadczył beztrosko. — Wszystko przecież
idzie na firmę.
Agatha przypomniała sobie, iż wielu dziennikarzy było mistrzami w
dogadywaniu się na lewe rachunki w restauracjach, w których mieli spoty-
kać się z klientami, z którymi się nawet nie widzieli, inkasując pieniądze
sami. A gdy szło o cudze kwity, nie znali już żadnego umiaru.
Agatha usiadła naprzeciwko, a następnie zawołała kelnera i zamówiła
dżin z tonikiem.
— Mam na imię Agatha — odpowiedziała. — Co nowego w Kurierze?
TLR
— spytała, szybko sobie uświadamiając, że nie ma co gadać o interesach,
dopóki dziennikarz nie wleje w siebie wystarczająco dużo, by zgodzić się
napisać choć parę wersów.
— Moim osobistym zdaniem, gazeta ledwo zipie — powiedział posęp-
nie — problem w tym, że ci wszyscy nowi dziennikarze to niedojdy. Bierze
się ich z tych cholernych szkółek dla pismaków, a oni do pięt nie dorastają
takim jak my, którzyśmy od razu trafiali na głęboką wodę. Wraca taki z te-
renu i mówi: „Nie mogłem jej o to spytać. Mąż dopiero zmarł" czy podobne
farmazony. Ja na to mawiam: „Dziecko, w moich czasach dawaliśmy takie
coś na pierwszą stronę i pal diabli czyjekolwiek uczucia". Oni chcą być lu-
biani. A dobry reporter nigdy nie jest lubiany.
— Racja — powiedziała Agatha.
Dziennikarz przywołał kelnera i zamówił dla
siebie kolejną whisky z wodą.
— A dzieje się tak, bo prasą zaczęli zarządzać księgowi. Księgowi! To
zaśniedziałe, zawistne palanty, obcinający człowiekowi pensję i wykłócają-
cy się o każdego pensa. Ze wspomnę choćby...
Agatha uśmiechnęła się i przestała słuchać. Ile to już razy znajdowała się
w podobnej sytuacji, zmuszona wysłuchiwać podobnych utyskiwań? Jutro
będzie wolna, nie wróci do pracy, w każdym razie na pewno nie w branży
PR. Własną firmę PR— owską sprzedała już jakiś czas temu i przeniosła się
na wczesną emeryturę do wsi Carsely, w której powoli zaczynała czuć się
zadomowiona. Tęskniła za Carsely. Tęskniła za Stowarzyszeniem Pań, za
TLR
ciepłą gościnnością, za rozmowami nad herbatką na plebanii, za spokojnym
wiejskim życiem. Wciąż mając wyraz fascynacji na twarzy, swoje myśli
przeniosła na sąsiada ze wsi, Jamesa Laceya. Podczas ostatniego wypadu
poszła z nim na drinka, ale po ich swobodnej przyjaźni najwyraźniej nie było
już śladu. Uznała, że ta głupia obsesja na jego punkcie już ją opuściła i za-
pewne nie wróci. Choć pamiętała, jak ich wciągnęło wspólne rozwikływanie
zagadkowych morderstw.
Ross już uniósł rękę, by zamówić kolejnego drinka, ale Agatha po-
wstrzymała go, dając znać, że powinni coś zjeść.
Weszli do jadalni.
— Dla pani miejsce tam gdzie zawsze, pani Raisin — powiedział kie-
rownik sali, prowadząc ich do stolika przy oknie.
Był taki czas, przypomniała sobie Agatha, gdy rozpoznanie przez kie-
rownika sali napawało ją dumą. To dawało jej poczucie osiągnięcia sukcesu,
zważywszy, jak daleką drogę przebyła od slumsów Birmingham, w których
się wychowała. Rzecz jasna, obecnie nikt już nie mówił na nie slumsy. Teraz
to było śródmieście, jakby użycie tego eufemizmu mogło wymazać cały
brud, przemoc i beznadzieję. Tak zwani dobroczyńcy gadali w nieskoń-
czoność o biedzie, chociaż nikt tam tak naprawdę nie głodował, może poza
emerytami, za mało operatywnymi, by domagać się należnych im świad-
czeń. To była nędza duchowa, sytuacja, w której wyobraźnia karmiła się
wyłącznie brutalnymi filmami, alkoholem i narkotykami.
TLR
— A gdy wróciłem z Bejrutu, to stary Chalmers powiedział mi: „Zbyt
twardy z ciebie facet, Ross, by cię ktoś porwał".
— Zgadzam się w zupełności — powiedziała z przekonaniem Agatha.
— Czego się napijesz?
— Mogę wybrać? Wiem, że panie z reguły nie znają się na winie — co
Agatha od razu w myśli przełożyła: „Mogłabyś zamówić niedrogie wino
albo, co gorzej, tylko pół butelki". Była skłonna się założyć, że dziennikarz
wybierze drugie wino pod względem najwyższej ceny, nie chcąc okazać
swojej chciwości. Zakład by wygrała, bo dokładnie tak zrobił. Jak wielu z
jego branży, zwykł zamawiać dania, które uważał za odpowiednie dla swo-
jego stanowiska, a nie te, które mu najbardziej smakowały. Nie zjadł za
wiele, najwyraźniej nie mogąc się doczekać, aż pod koniec posiłku przyniosą
mu brandy i zabiorą wszystkie te drogie paskudztwa. Ledwo ruszył ślimaki,
poskubał jedynie jagnięce żeberka, skosztował ptysie.
Dopiero nad brandy zmęczona już spotkaniem Agatha wzięła się do in-
teresów. Jeffa Loona opisała jako miłego chłopca, „zbyt miłego na świat
popu", całym sercem kochającego matkę i dwóch braci. Opowiedziała o
płycie, która miała zostać wkrótce wydana. Wręczyła mu zdjęcia i materiały
dla prasy.
— Wiesz, że to gówno prawda — odezwał się Ross, uśmiechając się i
wpatrując w nią zaczerwienionymi oczami. — Tak się składa, że spraw-
dziłem tego Jeffa Loona. Jest notowany. Za przestępstwa kryminalne. Sąd
uznał go winnym dwóch przypadków pobicia z okaleczeniem, ponadto
przyłapano go na braniu narkotyków, więc co mi tu wciskasz za głupoty?
TLR
Urocza kobiecina w średnim wieku, jaką widział w Agacie Raisin, nagle
zniknęła.
— I ty przestań pieprzyć — ryknęła Agatha — dobrze wiesz, po co cię
tu ściągnęłam. Jeśli od początku nie miałeś zamiaru nic przychylnego na-
pisać, to nie trzeba było przychodzić, ty chciwy wieprzu. Coś ci jeszcze
powiem: guzik mnie obchodzi, co napiszesz. Po prostu nie chcę już więcej
widzieć nikogo takiego jak ty. Żresz i żłopiesz jak marny pismak, którym de
facto jesteś, zanudzasz mnie na śmierć bajeczkami o swojej wspaniałości, a
następnie masz czelność mówić, że to Jeff jest oszustem. A ty? Prawda,
PR— owcy nie powinni się skarżyć, ale ja wyjdę przed szereg. Twój na-
czelny usłyszy wszystkie twoje opowiastki, słowo w słowo, i dostanie je na
tacy razem z ceną dzisiejszego wieczoru.
— Nie posłucha cię! — powiedział Ross.
Pogrzebała pod serwetą położoną na kolanach i uniosła maleńki, ale
funkcjonalny magnetofon.
— Uśmiechnij się — powiedziała Agatha — jesteś w ukrytej kamerze.
Wysilił się na słaby śmiech.
— Ależ Agatho — położył dłoń na jej dłoni — na żartach się nie znasz?
No pewnie, że napiszę coś miłego o Jeffie.
Raisin wezwała kelnera, by przyniósł jej rachunek.
— Mam gdzieś, co napiszesz — powiedziała. Ross Andrews natych-
miast wytrzeźwiał.
TLR
— Posłuchaj, kochana...
— Jak dla ciebie pani Raisin, skoro już tak dobrze się poznaliśmy.
— Słuchaj, obiecuję ci dobry artykuł.
Agatha podpisała wydruk z karty.
— Dostanie pan taśmę, gdy przeczytam — powiedziała, wstając. —
Dobranoc, panie Andrews.
Ross Andrews przeklął bezgłośnie. Ludzie z public relations! Miał na-
dzieję, że już nigdy nie trafi na osobę pokroju Agathy Raisin. Chciało mu się
wręcz płakać. O, gdzie te piękne czasy, gdy kobiety były kobietami!
Daleko, w samym centrum hrabstwa Glouce— stershire, w miasteczku
Dembley, Jeffrey Benson siedząc z tyłu sali w szkole, w której co tydzień
zbierało się towarzystwo turystyki pieszej Piechurzy z Dembley, pomyślał
sobie mniej więcej to samo, obserwując, jak jego kochanka Jessica Tartnick
przemawia do grupy. Nie miał nic przeciwko feminizmowi i popierał rów-
nouprawnienie płci. Ale czy te baby muszą się ubierać jak mężczyźni?
Jessica miała na sobie dżinsy i luźną koszulę, a jej twarz — wręcz
akademicką bladość, wszak ukończyła z wyróżnieniem anglistykę na Oks-
fordzie. Gęste, czarne włosy były długie i proste, a piersi duże i twarde. Z
kolei uda miała raczej grube, a nogi niezbyt zgrabne, jednak te zawsze ma-
skowała spodniami. Podobnie jak Jeff, Jessica pracowała jako nauczycielka
w miejscowej podstawówce. Zanim w wyniku zbiegu okoliczności stała się
samozwańczą przywódczynią Piechurów z Dembley, towarzystwo było
TLR
rozgadaną grupą osób, którą łączyło zamiłowanie do weekendowych wę-
drówek.
Jessica uwielbiała konfrontacje z posiadaczami ziemskimi, których za-
jadle nienawidziła zarazem. Była częstym gościem biura archiwów pań-
stwowych w Gloucester, gdzie pasjami przeglądała mapy, wynajdując stare
drogi, których dotyczyło odwieczne prawo do przemieszczenia się po terenie
prywatnym, a które — obecnie zapomniane —dawno już zaorano*2.
Gdy Jessica przyjechała parę miesięcy wcześniej, by uczyć w szkole, od
razu zaczęła szukać Sprawy, czegoś, czemu mogłaby się poświęcić bez
reszty. Często myślała z wielkiej litery. Od koleżanki, cichej, jasnowłosej
Debory Camden, która uczyła w tej szkole fizyki, dowiedziała się o Pie-
churach z Dembley. Natychmiast odnalazła swoją Sprawę i od razu, zanim
wędrowcy zdążyli się zorientować, przejęła kontrolę nad towarzystwem.
Nigdy nie przyszło jej do głowy, że jej zapał w poszukiwaniu dostępnych
szlaków biegnących przez prywatne posiadłości napędzały: gorycz, zawiść,
i, podobnie jak przy innych „protestach", w których brała udział — a kiedyś
walczyła przeciw broni jądrowej w Greenham Common*3 — żądza władzy.
Jessica nie dostrzegała żadnych swoich wad i to stanowiło o jej sile. Tryskała
pewnością siebie. Nie zgodzić się z jej zdaniem było politycznie niepo-
prawne. Ponieważ większość wędrowców, którym zależało wyłącznie na
spokojnym spacerze, odeszła, zastąpili ich nowi, pasujący Jes— sice, z
łatwością przewodziła towarzystwu. Wśród oddanych członków, poza De-
TLR
borą, znalazła się Mary Trapp, dziewczę chude, o niezdrowej cerze i bardzo,
bardzo dużych stopach. Był Kelvin Hamilton, Szkot, który zawsze nosił kilt,
opowiadał żarty o „szyściu pynsach" i twierdził, że pochodzi z jakiejś wsi w
2 Prawo do przemieszczania się po terenie prywatnym w Anglii i Walii obowiązuje na szlakach
biegnących
przez tereny posiadające właścicieli. Szlaki udostępniane są dla lokalnego lub turystycznego ruchu
pieszego na warunkach określanych przez urzędy państwowe.
3 Greenham Common — baza Królewskich Sił Powietrznych w Berkshire czynna do 1994 roku. W
latach
80. miejsce akcji okupacyjnej w formie miasteczka namiotowego z udziałem wielu tysięcy kobiet
protestują-
cych przeciw instalowaniu tam amerykańskich rakiet balistycznych.
górnej Szkocji, choć tak naprawdę przybył z się z Glasgow. Była Alice
Dewhurst, potężne babsko z wielkim tyłkiem, znajoma Jes— siki z czasów
Greenham Common. Przyjaciółka Alice, Gemma Queen, anemiczna ekspe-
dientka ze sklepu, nie mówiła zbyt dużo, zazwyczaj we wszystkim zgadzała
się ze zdaniem Alice. Byli też Peter Hatfield i Terry Brice zatrudnieni w
Dembley jako kelnerzy w restauracji Pod Miedzianym Kotłem. Chudzi i cisi,
zniewieściali, zwykli opowiadać sobie szeptem dowcipy i się podśmiewać.
Tego wieczora Jessica wyglądała wyjątkowo atrakcyjnie, bo zrobiła
emocjonujące odkrycie. Natrafiła na szlak biegnący przez ziemię pewnego
baroneta — Charlesa Fraitha. Przemierzyła go najpierw samotnie. Okazało
się, że dawną ścieżkę porastają uprawy. Jessica napisała do sir Charlesa, iż
zamierzają przemaszerować przez jego teren w sobotę w następnym tygo-
dniu, dając mu do zrozumienia, że on nie ma na to żadnego wpływu.
Nagle, niejako wbrew sobie, Deborah uniosła rękę.
— Tak, Deboro? — spytała Jessica, podnosząc czarne brwi.
TLR
— Czy, czy, nie da— dało b— by się raz — jąkała się Deborah — z—
zwyczajnie się przespacerować, jak dawniej? Było fajnie, gdy prowadziła
grupę pani Jones. Były pikniki, i ten, i... — jej głos stopniowo się łamał w
obliczu wyniosłości malującej się na twarzy Jessiki.
— Deboro, nie poznaję cię. Gdyby nie takie grupy turystyki pieszej jak
nasza, to ogólnodostępnych szlaków nie byłoby wcale.
Tu.odezwała się jedna z członkiń jeszcze sprzed czasów Jessiki:
— Ona ma rację. W tę sobotę znów się wybieramy na spacer przez zie-
mię Stone'a. Miesiąc temu przegonił nas ze strzelbą, niektóre panie się bały.
— To znaczy ty się bałaś— poprawiła Jessica wyniośle. — Dobrze.
Zagłosujmy. Idziemy w weekend na ten spacer czy nie?
W związku z tym, że większość była jej ślepo oddana, sprawa została
przegłosowana. Nawet Deborah nie miała odwagi się sprzeciwić, a gdy po
spotkaniu Jessica objęła ją i przytuliła, poczuła, jak rozwiewają się jej wąt-
pliwości i jak wraca jej posłuszne oddanie.
W City nadszedł wreszcie dzień WOJSKA. Skrót oznaczał: Wypad Ośle
Jutro Sobota Koniec Audiencji. Agatha Raisin sprzątnęła biurko.
Przez chwilę poczuła niemal dziecięcą chęć usunięcia z bazy wszystkich
numerów kontaktowych, żeby utrudnić życie swojemu następcy, ale się po-
wstrzymała. Zza drzwi swojego pokoju słyszała, jak jej sekretarka coś sobie
wesoło podśpiewuje. W czasie swego krótkiego powrotu do pracy Agatha
miała kolejno trzy sekretarki. Obecna, Bunty Dunton, była potężną, grubo-
TLR
skórną jak nosorożec, wesołą dziewczyną, na której częste wybuchy złości
ze strony Agathy nie robiły żadnego wrażenia. A dziś brzmiała radośnie jak
nigdy.
„W Carsely wszystko będzie w porządku" — pomyślała Agatha. Tam ją
lubili.
Otworzyły się drzwi pokoju i wcisnął się przez nie Roy Silver. Nażelo-
wane włosy miał starannie ułożone do tyłu i związane w kitkę. Na brodzie
miał pryszcz, a jego garnitur był z tych, w których marynarka zwisa z ra-
mion, a rękawy są zawinięte przy mankietach. Do tego nosił szeroki je-
dwabny krawat w jaskrawych kolorach, co dodatkowo podkreślało nie-
zdrowy wygląd jego cery.
— Już uciekasz? — spytał, chcąc jak najszybciej wyjść.
— Siadaj, Royu — powiedziała Agatha. — Jestem tu od sześciu mie-
sięcy, a ledwo się parę razy widzieliśmy.
— Byłem zajęty, przecież wiesz. Ty zresztą też. Jak ci poszło spotkanie
w sprawie artykułu o Jeffie Loonie?
— W porządku — odrzekła Agatha niepewnym tohem. Zaczęła się za-
stanawiać, dlaczego wtedy aż tak się uniosła. Nie nagrywała tej łajzy. Po
prostu miała akurat w torebce mały magnetofon i gdy tamten zajęty był
przechwałkami, ona wyciągnęła urządzenie z torebki i schowała na kolanach
pod serwetą, by go nabrać.
Roy siadł.
— A więc jedziesz do Carsely. Słuchaj, kochana, myślę, że znalazłaś
TLR
swoje miejsce.
— Chodzi ci o PR? Zapomnij.
— Nie, o Carsely. Pobyt tam ci służy — jesteś wtedy znacznie milsza.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytała Agatha gniewnym tonem.
W ręku trzymała srebrny nóż do papieru, który zamierzała wrzucić do pudła
z resztą swoich rzeczy. Roy skrzywił się, ale mówił dalej:
— Cóż, szło ci tu świetnie, pokazałaś dawną formę. Ale ja już przy-
zwyczaiłem się do Agathy z wioski, siedzącej przy herbacie i cieście droż-
dżowym, podglądającej sąsiadów. Ciekawe, że nawet zabójstwo w Carsely
nie obudziło w tobie takiej bestii jak branża PR.
— Ja nie wchodzę w konflikty personalne — zaprzeczyła Agatha, czu-
jąc, jak rumieniec atakuje jej szyję i podchodzi do twarzy.
— Nie? — Roy czuł się ośmielony, bo Agatha niczym weń nie cisnęła.
— A twoje sekretareczki, kochana? Skarżyły się reszcie personelu i wy-
płakiwały serduszka w dziewięćdziesięciocentymetrową pierś pana Burn-
hama. A co z tamtą królową ciuchów, Emmą Roth?
— Załatwiłam długi artykuł o niej w Telegraphie.
— Ale powiedziałaś jej, że ma maniery maciory, a na modzie zna się jak
koza na pieprzu.
— Bo tak jest. A zerwała z nami umowę? Bynajmniej.
Roy jęknął.
TLR
— Nie chcę cię takiej widzieć. Wróć grzecznie do Carsely i zostaw ten
okropny Londyn. Mówię to dla twojego dobra.
— Dlaczego — powiedziała Agatha beznamiętnie — ludzie, którzy
mówią coś tylko dla czyjegoś dobra, są z reguły tacy wkurzający?
— Cóż, byliśmy przyjaciółmi — Roy skierował się ku drzwiom, by w
samą porę umknąć.
Agatha z rozchylonymi ustami wpatrywała się w drzwi, w których
zniknął. Jego ostatnie zdanie wprawiło ją w niesmak. Przecież nowa Agatha
zaskarbiała sobie, a nie traciła przyjaźń. Za swoją samotność obwiniła
Londyn i tutejszy tryb życia. Nawet jej nie przyszło do głowy, że to raczej jej
powrót do dawnych zachowań powodował, że odsuwały się od niej kolejne
osoby.
Na biurku stało jeszcze jedno pudełko, pełne kosmetyków: perfum,
produktów firm, z którymi współpracowała. Miała zamiar zabrać je ze sobą.
Zawołała:
— Bunty, chodź tu na chwilę.
Przybiegła sekretarka, o twarzy świeżej, pozbawionej makijażu, w białej,
bawełnianej spódnicy do kostek i boso.
— Proszę — powiedziała Agatha, przesuwając pudło w jej stronę —
możesz to sobie wziąć.
— Ojej, dziękuję! — odrzekła Bunty. — To bardzo miłe. Czy wszystko
TLR
już ma pani spakowane, pani Raisin?
— Zostało mi jeszcze parę drobiazgów.
W niedźwiedzich oczkach Agathy pojawiło się jakieś zagubienie i bez-
bronność. Wciąż myślała o tym, co powiedział jej Roy.
— Dzisiaj przyjechałam samochodem. Jak będzie pani gotowa, pod-
wiozę panią do dworca Paddington — zaproponowała Bunty.
— Dziękuję — odrzekła pokornie Agatha.
I tak Bunty podwiozła wyjątkowo cichą Aga— thę, która do dworca
Paddington nie zagadnęła kierowcy ani słowem.
— I ja mieszkam wśród wzgórz Cotswold — odezwała się Bunty. —
Oczywiście, bywam tam tylko w weekendy. Tam jest cudnie. Mieszkamy w
Bil— bury, niedaleko Moreton— in— Marsh. Zawsze, gdy jestem w ty-
godniu w domu, jeździmy z mamą na wtorkowy targ. — I tak trajkotała
przez całą drogę, podczas gdy Agatha rozmyślała, jak samotnie czuła się w
czasie swojego pobytu w Londynie i jak łatwo byłoby zaprzyjaźnić się z tą
dziewczyną.
Wysiadając z samochodu przy Paddington, Agatha powiedziała:
— Masz mój adres, Bunty. Gdy zechcesz wpaść na obiad albo na kawę,
nie krępuj się.
— Dzięki — odrzekła Bunty. — Do zobaczenia!
Agatha powlokła się do pociągu, usiadła, kładąc
TLR
bagaże obok siebie na siedzeniu. Wreszcie pociąg ruszył, nabrał pręd-
kości i Londyn został w tyle. Agatha głęboko odetchnęła. Zostawiała w
Londynie tę drugą Agathę Raisin.
W Carsely po ciężkiej, długiej zimie i chłodnej, mokrej wiośnie, na-
reszcie świeciło słońce, a ulica Lilac Lane, przy której stał domek Aga—
thy, w pełni zasługiwała na swoją nazwę, ciężka od biało— liliowo— pur-
purowych kwiatów. Agatha zobaczyła przed domem Jamesa Laceya jego
samochód i serce jej drgnęło. Musiała sama przed sobą przyznać, że tęskniła
za nim i za całą resztą mieszkańców Carsely też. Z domu Agathy wyglądała
uśmiechnięta Doris Simpson, jej sprzątaczka, która podczas jej nieobecności
zajmowała się kotami.
— Nareszcie wróciłaś, Agatho — powiedziała. — Kawa gotowa, a na
obiad kupiłam ci dobrą wołowinę.
— Dziękuję, Doris — odrzekła Agatha. Przez chwilę jeszcze przyglą-
dała się przyczajonemu pod strzechą domkowi. Potem weszła do środka,
gdzie chłodno powitały ją koty, bo jak to koty, nie zamierzały okazywać
ciepłych uczuć właścicielce, która po prostu je zostawiła.
Doris wniosła pudła Agathy, a następnie poszła do kuchni i nalała go-
spodyni filiżankę kawy.
— Zapomniałam o ogródku — powiedziała Agatha. — Pewnie panuje
tam niezły bałagan.
— Ależ skąd, panie ze Stowarzyszenia na zmianę go pieliły, a i pan
TLR
Lacey trochę pomógł. O co chodzi, Agatho? — spytała, bowiem Agatha się
rozpłakała. Wreszcie wyjęła chusteczkę i głośno wydmuchała nos.
— Cieszę się, że jestem w domu — wymamrotała.
— To ten Londyn — rzekła Doris, wszystkowie— dząco kiwając głową.
— Londyn jeszcze nikomu nie wyszedł na zdrowie. Z Bertem czasami jeź-
dzimy tam na zakupy. Takie tłumy, że nie ma jak przejść. Miło jest wrócić tu,
gdzie spokój.
Sprzątaczka taktownie odwróciła się, dając Agacie chwilę, żeby się po-
zbierała.
— A co tutaj nowego? — spytała Agatha.
— Na szczęście niewiele. Chyba mamy teraz spokojny czas. O, jest jedna
nowina. Powstała grupa turystyki pieszej.
— Kto to prowadzi?
— Pan Lacey.
Agatha nagle zdała sobie sprawę z dodatkowych wałeczków tłuszczu na
jej ciele, które zawdzięczała posiłkom na koszt firmy.
— Chciałabym się w to włączyć. Jak się zapisać?
— Chyba nie ma żadnych zapisów. Spotykamy się po obiedzie przed
sklepem Harveya co niedziela, około wpół do drugiej. Pan Lacey zabiera nas
na wędrówki po okolicy i opowiada o roślinach i innych rzeczach, i trochę o
historii. Mieszkam tu tyle lat, a tak niewiele wiem!
TLR
— Nie ma kłopotów z właścicielami ziemskimi?
— Nie u nas. Ludzie lorda Pendleburyego dbają o szlaki, nawet je
oznaczają. Trochę kłopotów mieliśmy z panem Jacksonem, właścicielem
sieci sklepów z komputerami, który kupił sporą działkę ziemi. Szliśmy
szlakiem, aż wyszliśmy na ścieżkę przegrodzoną bramą. Stał przy niej Harry
Cater, zatrudniony przez Jacksona, trzymał strzelbę i kazał nam wynosić się
z terenu.
— Nie ma prawa!
— Nie, ale pan Lacey powiedział, iż wokół jest tyle ładnych miejsc, że
nie warto się awanturować. Panna Simms powiedziała Carterowi, co może
zrobić ze swoją strzelbą i gdzie ją wsadzić, i to przy wszystkich, nawet przy
pastorze i pastorowej. Nie wiedziałam, gdzie odwrócić wzrok.
— Turystyka piesza — zamyśliła się na głos Agatha — tak, to jest coś.
Był piątek. W niedzielę spotka się z Jamesem, o ile nie dopadnie go
wcześniej.
Nazajutrz do biura pana Wilsona wszedł Roy Silver, zachodząc w głowę,
po co wezwano go do pracy w sobotę.
Pan Wilson, szef firmy Pedmans, siedział z rozpostartym przed sobą na
biurku egzemplarzem Kuriera Codziennego.
— Czytał pan dziś rano tę gazetę? — zapytał.
— Kurier? Nie, jeszcze nie.
TLR
— Pani Raisin jest naprawdę dobra. O Jeffie Loonie świetny artykuł,
darmowa reklama warta tysiące. Mój Boże, jeśli potrafi wypromować ta-
kiego durnia jak Jeff Loon, to potrafi wypromować wszystko. Najpierw to
pan się nim zajmował, ale przekazaliśmy to zadanie jej, gdyż panu się nie
powiodło.
— Nikt nie był tym zainteresowany — bronił się Roy.
Pan Wilson zerknął na Roya znad okularów w złoconej oprawce.
— Nie winię pana. Myślę, że nikomu innemu w tej branży taki numer by
nie przeszedł — rozparł się w krześle. — A mi się wydawało, że przyjaźnił
się pan z panią Raisin.
— Przyjaźnię się nadal.
— Zauważyłem, że unikał jej pan, kiedy tu była. Podsłuchałem, jak za-
prosiła pana któregoś dnia na drinka po pracy, a pan wyskoczył z jakąś
idiotyczną wymówką.
— Musiał pan źle usłyszeć. Przepadam za Agathą.
— Widzi pan, chcę, by pan się zbliżył do tej kobiety. Ma pan jej po-
wiedzieć o pieniądzach, o masie kasy. Nawet przyjmę ją do spółki. Sama
wybierze sobie sprawy, którymi się zajmie. Mnie nie lubi. Jeśli pozostała
między państwem jakakolwiek sympatia...
— I to jaka! — wyrwał się Roy z zapałem.
— Dobrze, niech się pan tym zajmie, tylko spokojnie. Powoli. Niech nie
czuje nacisku. Proszę znaleźć sposób, byśmy ją odzyskali.
TLR
— To może w przyszły weekend?
— Nie zaszkodzi i w ten.
— Oczywiście, oczywiście. Już lecę.
Roy pomknął do domu spakować torbę na dwa dni i złapał taksówkę do
Paddington. Do Agathy nie dzwonił, w obawie, że zaproponuje weekend
następny albo w ogóle go zniechęci. Ale gdy się u niej zjawi — rozumował
— nie będzie mogła go tak po prostu spławić.
Gdyby James Lacey pojawił się w ową sobotę w barze Pod Czerwonym
Lwem, czyli tam, gdzie Roy wreszcie dopadł Agathę, pewnie kazałby
Royowi zmiatać. Tymczasem Agathę myśl o ponownym ujrzeniu Jamesa w
niedzielę wprawiła w nerwowy nastrój wyczekiwania. Jeśli cherlawy Roy
pójdzie z nimi, Agatha wyzbędzie się pokusy narzucania się Jamesowi. To-
też, chociaż bez śladu wdzięczności, odpowiedziała:
— Dziwi mnie, iż były przyjaciel aż tak się cieszy, że może ze mną
spędzić czas, ale pewnie będę musiała to znieść. Przygotuj się na jutrzejszy
dzień. Będzie sporo ruchu. A tak naprawdę, pewnie zanudzisz się na śmierć,
ale dobrze ci tak. Jutro pójdziemy do kościoła, a następnie wybierzemy się z
grupą turystyki pieszej z Carsely na rajd dla zdrowia.
— Tego właśnie mi trzeba — powiedział Roy, z uśmiechem w którym
próżno szukać radości. — Może się jeszcze napijemy?
TLR
Rozdział II
Sir Charles Fraith usiadł przy biurku w swoim gabinecie i ponownie
przeczytał list z towarzystwa Piechurów z Dembley. Korespondencja pod-
pisana była przez niejaką Jessicę Tartnick i była w tonie co najmniej wo-
jowniczym. „Wam, arystokratom, się wydaje, że ziemia jest waszą własno-
ścią", głosiło jedno ze zdań. „Ależ jest — powiedział w myślach sir Charles
— przynajmniej ta jest moja". Znów spojrzał na list. Komunikowano w nim,
że przez jego ziemię biegnie dawny szlak o dostępie publicznym. Rozpostarł
na biurku stare mapy swoich włości. Istotnie, zaznaczono na nich cienką,
kropkowaną linię oznaczającą dróżkę o powszechnym dostępnie. Wcześniej
nawet jej nie zauważył. Całe to towarzystwo mogłoby sobie nią chodzić w tę
i z powrotem, gdyby nie jedna kwestia. W jednym miejscu linia przechodziła
prosto przez pole rzepaku. Pierwotnie tego typu szlaki wytyczano, żeby lu-
TLR
dzie mogli dojść do szkoły, kościoła czy pracy, jeszcze w średniowieczu. Nie
ustanowiono ich z myślą o tym, by mieszkańcy przedmieść mogli z bucio-
rami wchodzić w szkodę.
Sir Charles był baronetem, mieszkał w wielkim dworze z epoki wikto-
riańskiej, wokół którego rozciągała się posiadłość obejmująca czterysta
hektarów żyznej ziemi uprawnej. W wieku lat trzydziestu paru wciąż był
kawalerem. Przy swoim niskim wzroście wygląd miał zadbany, włosy gęste i
jasne, a oblicze łagodne i wrażliwe. Zdarzało się, że ścierały się w nim trzy
osobowości: jowialna, raczej pogodna, skłonna do banalnych żartów i dow-
cipów, mądra, intelektualna, choć nigdy nie chwalił się swoim Cambr-
idge'owskim dyplomem z wyróżnieniem z historii, i samotnicza — sir
Charles nikomu do końca nie ufał i nie lubił, aby się zbytnio z nim spoufalać.
Mieszkał ze starą ciotką o nazwisku Tassy, siostrą jego zmarłej matki,
panią, która, choć mało przytomna, pełniła obowiązki gospodyni jego domu
podczas przyjęć i niczym ponadto się nie zajmowała. Prowadzenie domu
spadało na barki Gustava, kamerdynera jego zmarłego ojca. Gu— stav
wciąż mówił o sobie jako o „kamerdynerze", choć od kiedy ubyło służby,
raczej pełnił obowiązki gospodarza domu: na życzenie gotował proste po-
trawy, zamawiał do dworu artykuły spożywcze i wino, a czasem pomagał w
ogrodzie lub przy pracach domowych, ilekroć któraś ze sprzątaczek do-
chodzących ze wsi zachorowała. Nie był wprawdzie odwiecznym sługą ro-
dziny, ale przekroczył już pięćdziesiątkę. I nadal pilnie strzegł tajemnicy
swojej narodowości. Miał mądrą twarz, figurę tancerza i małe, czarne oczka.
Gustav wszedł po cichu do pokoju i zaczął rozpalać w kominku, jako że
TLR
robiło się już chłodno. Sir Charles podał mu list:
— Co o tym rhyślisz, Gustavie?
Kamerdyner wyszperał okulary i przejrzał treść listu.
— Pieprzyć tę babę — powiedział.
— Wątpię, czy się da, Gustavie. Nie można ich obrazić, bo inaczej złożą
skargę na podstawie Ustawy o drogach publicznych z 1980 roku, a sam
wiesz, co by wtedy się działo. Najlepiej będzie grzecznie odpowiedzieć, co?
Już wiem, każę im tym razem obejść pole i zaproszę ich na herbatkę.
— Mam lepsze rzeczy do roboty niż podawanie herbaty komuchom —
odrzekł Gustav.
— Zrobisz, co ci każę — powiedział łagodnie Charles.
Zwinął mapy i zajął się pisaniem uprzejmego listu do Jessiki Tartnick.
W niedzielę przed sklepem Harveya zgromadziło się towarzystwo tury-
styki pieszej wsi Carsely.
Z początku Agatha patrzyła tylko na Jamesa.
— Wróciłaś — odezwał się łagodnie.
— Dziękuję, że zająłeś się moim ogródkiem — powiedziała Agatha,
marząc o tym, by nie towarzyszył jej Roy.
— Nie ma za co — odwrócił się w stronę grupki. Była tam pani Mason,
prezes Stowarzyszenia Pań z Carsely, panna Simms, sekretarz, pani Bloxby,
TLR
pastorowa, państwo Harvey ze sklepu, Jack Page, miejscowy rolnik, oraz
jego dwójka nastoletnich dzieci, a także, o zgrozo, starsi państwo Boggle,
znani z nieustannego narzekania. Mimo iż świeciło słońce, panował chłód
wręcz nieodpowiedni na tę porę roku, a od wschodu gromadziły się szare
chmury.
— Proszę państwa, ponieważ jest chłodno — James odezwał się do
wszystkich — pójdziemy do posiadłości lorda Pendleburyego szlakiem na
tyłach. Tamtejszymi polnymi drogami przyjemnie się chodzi, a jeszcze
tamtędy nie szliśmy. Nie będziemy się forsować. Na pewno dadzą państwo
radę, państwo Boggle?
— Oczywiście — odrzekła niezadowolona pani Boggle. — Na pewno
poradzimy sobie lepiej niż ten tu obszczymurek — wskazała kciukiem na
Roya.
James poszedł przodem. Agatha chciała przyspieszyć, by go dogonić, ale
nagle się zawstydziła. Był niesamowicie przystojny, z tymi swoimi gęstymi,
siwiejącymi włosami, ogorzałą twarzą i błękitnymi oczami. Szła więc u boku
pani Bloxby.
— Cieszę się, że wróciłaś — powiedziała pastorowa. — Zima była
okropna. Paskudna pogoda, wciąż tylko lało i lało.
— W mieście nie dostrzega się pór roku — zauważyła Agatha. — I
spójrz, ile przybrałam na wadze! Tyle drogich posiłków i wszędzie tak-
sówką.
— Każdy powód jest dobry, żeby pochodzić — odpowiedziała pani
TLR
Bloxby. — Mnie trudno jest wykrzesać z siebie chrześcijańskie uczucia do
państwa Boggle.
— Są tu po raz pierwszy?
— Tak, i nie wiem, jak im się uda dotrzymać kroku przez całą drogę.
— Nie tak szybko — jakby w odpowiedzi zawołała pani Boggle, po
czym cała grupa zwolniła tempo. Teraz powłóczyli nogami.
— Zaraz się poddadzą — westchnęła pani Bloxby — i każą się wieźć do
domu samochodem, a obawiam się, że ten obowiązek spadnie na mnie.
Dobrze ci było w Londynie?
— Agatha dała tam czadu! — Wtrącił ochoczo Roy. — Jest geniuszem
PR— u.
— Twoim zdaniem bardzo nielubianym geniuszem — syknęła Agatha.
— Tylko żartowałem, kochana. Zawsze bierzesz wszystko do serca.
— Nie przestaje mnie dziwić — zauważyła pani Bloxby — że ilekroć
ktoś powie coś okrutnego czy obraźliwego, natychmiast stara się to zatu-
szować, mówiąc: „Tylko żartowałem. Na żartach się nie znasz?". Kiedy-
śodwiedziła nas na plebanii kobieta, która mi powiedziała: „Pani to z wy-
glądu taka typowa pastorowa!". Odpowiedziałam stanowczo, że nie wydaję
się sobie typowa, a ona na to: „Nie zna się pani na żartach?". Niemniej po-
wiedziała to bardzo złośliwie, sugerowała pewnie, że wyglądam na kogoś
grzecznego, ułożonego, cichego i pruderyjnego. Myślałam, że ją uderzę. Oj,
TLR
proszę bardzo!
Pani Boggle zawołała cierpiącym głosem tak, by wszyscy słyszeli:
— Moje serce! Moje serce! Zawieźcie mnie do domu, zanim umrę.
— Pojadę — powiedziała niechętnie pani Bloxby.
Ku niezadowoleniu Agathy, James odwrócił się i rzekł:
— Nie, niech pani zostanie. Ja pójdę po samochód. Proszę iść. Wrócę i
państwa dogonię. — Po czym ruszył z powrotem w dół długim, wyspor-
towanym krokiem. Zaczekali z panią Boggle, która dyszała i sapała, oraz z
panem Boggle, który marudził pod nosem, że to wszystko przez nich, bo
narzucali takie wariackie tempo i nie myśleli o starszych, i że młodzież w
dzisiejszych czasach jest strasznie samolubna, mimo iż z całej grupy do
młodzieży można by zaliczyć co najwyżej Roya i pannę Simms.
Gdy James podjechał i zabrał państwa Boggle, reszta poszła dalej. Nad
ich głowami chłodny północny wiaterek szeleścił młodymi listkami.
Wszędzie panowała świeżość i zieleń. Weszli na drogę, która od tyłu
obiegała włości lorda Pendleburyego. Po obu stronach rozciągały się pola
rzepaku we wściekle żółtym kolorze.
— Nie ma pani uczulenia na rzepak, pani Raisin? Żeby się pani nie po-
parzyła — zawołała pani Mason.
— Jeszcze czego — zachichotał Roy. — W wieku naszej Agathy
człowiek rzadko ma okazję się parzyć.
— Zamknij się! — Krzyknęła na niego Agatha ze złością.
TLR
— Żartuję tylko — powiedział Roy, starając się unikać surowego spoj-
rzenia pani Bloxby.
„Nie tego się spodziewałam — pomyślała Agatha. — Zdawało mi się,
że zanurzę się z powrotem w Carsely jak w ciepłej kąpieli. Że też zjawił się
Roy! Zupełnie, jakby przywiózł ze sobą z Londynu tę część mnie, której nie
lubię". Ukradkiem spojrzała na niego. Jego chuda, blada twarz była już
widocznie zziębnięta. Po co tu przyjechał? Z początku pomyślała naiwnie, że
Royowi było wstyd za swoje uszczypliwości, ale teraz nie była tego taka
pewna. Właśnie oddalił się i zagadywał do panny Simms.
— Naprawdę skończyłaś z branżą PR? — pastorowa spytała Agathę z
zaciekawieniem.
— Chyba wreszcie tak — Agatha, spogladając na złote pola, znów po-
czuła się słaba i zachciało jej się płakać. A może to już menopauza? Czy była
wszystkim zmęczona? — Moje ostatnie zlecenie to był koszmar: wokalista
popowy nazwiskiem Jeff Loon. Musiałam przymilać się do jakiegoś gryzi-
piórka z Kuriera Codziennego.
— Czyżby do Rossa Andrewsa?
— No, tak!
— Prenumerujemy Kurier Codzienny. O tym Jeffie Loonie był duży ar-
tykuł w dziale rozrywki, bardzo go tam chwalili. To twoja sprawka?
— Tak — Agatha nie odrywała wzroku od Roya. Nagle dotarło do niej,
co się stało. Jej samej nie chciało się nawet kupić tamtego numeru Kuriera.
TLR
Ale ów artykuł pewnie zatrząsł światem public relations. Teraz wiedziała,
jak bardzo chcą jej z powrotem w Pedmans. Na pewno Wilson zagadnął o nią
Roya, a ten drań poleciał zaraz na pociąg, stękając: „Niech się pan nie
martwi, ja ją zawrócę".
Towarzystwo przedzierało się po drabince przez ogrodzenie na polną
ścieżkę, która okazała się podmokła. Agatha miała na nogach buty na pła-
skim obcasie nadające się do spacerów po Londynie, a nie po wiejskich
ścieżkach. Roy nosił pantofle i cienkie skarpetki, panna Simms była obuta w
glany, a Agatha pomyślała, że po raz pierwszy widzi dyżurną samotną matkę
Carsely w czymś innym niż szpilki. Roy wdepnął w kałużę błota i wydał z
siebie żałosny jęk.
Cofnął się i dołączył do Agathy.
— Dajmy sobie spokój — rzekł.
Ale Agatha, która od czasu do czasu odwracała się, by zobaczyć, czy nie
wraca James, teraz dostrzegła jego wysoką postać przedzierającą się przez
ogrodzenie, i odpowiedziała szorstko:
— Nie jojcz. Dobrze ci zrobi trochę ruchu — a następnie sama wlazła w
kałużę.
— Ta ziemia — odezwał się James — należała kiedyś do kościoła.
Później była własnością rodu Hurford. Lord Hurford przegrał swój majątek
w latach dwudziestych, a grunt kupił Pendlebury. Mieszkał wówczas w
Yorkshire, ale nie podobał mu się tamtejszy klimat. To był ojciec obecnego
lorda Pendlebury'ego. A ten mały, błękitny kwiatek u pani stóp, pani Ma-
TLR
son... — rozejrzał się.
— Kto mi powie?
— Rany, jak w szkole — burknął pod nosem Roy.
— Przetacznik — odpowiedziała pani Bloxby.
— Bardzo dobrze — rzekł James, a jego głos zabrzmiał tak ciepło, że
Agatha postanowiła przed następnym pieszym rajdem zakupić katalog
kwiatów i roślin, by go starannie przestudiować. Myślała, że przejdą się
tylko po polach i z powrotem, ale niezmordowani piechurzy brnęli dalej
przez lasy i pola. Wreszcie Agatha z ulgą dostrzegła iglicę kościoła, co
świadczyło, że obeszli teren i że są już z powrotem blisko Carsely.
Nareszcie James dołączył do Agathy.
— Czy teraz, gdy wróciłaś, możemy się spodziewać kolejnych mor-
derstw?
— E, raczej nie — odpowiedziała, choć wstydliwie marzyła o tym, by
ktoś kogoś we wsi rąbnął, aby mogli razem — ona i James — znów pro-
wadzić śledztwo.
James zamyślił się, spoglądając na Agathę. W jej oczach dostrzegł sa-
motność i zagubienie. Wolał dawną Raisin, zajadłą i pewną siebie.
— A może bym po ciebie przyszedł za godzinę? — odezwał się nie-
spodzianie. — Skoczymy na drinka do baru Pod Czerwonym Lwem?
— Chętnie — odpowiedziała Agatha.
TLR
— Kolegę oczywiście przyprowadź ze sobą.
— Będzie zdecydowanie zbyt zmęczony — odparła Agatha. Była
pewna, że Roy przyjechał tylko dlatego, że Wilson mu kazał. Nie popsuje jej
wieczoru.
Po powrocie do domu przetrząsnęła całą szafę, jak w obłędzie szukając
czegoś atrakcyjnego, a zarazem niezbyt oficjalnego. Wszystko było za cia-
sne. Przymierzywszy różne suknie, spódniczki i bluzki, w ostatniej chwili
zdecydowała się na starą tweedową spódnicę i sweter. Życie znów było
ciekawe i kolorowe.
Wróciła do domu. Chrzanić Londyn!
Powłócząc nogami, Deborah Camden szła długą dróżką biegnącą w
kierunku dworu sir Charlesa Fraitha. Jessica kazała jej wprawdzie przejść się
szlakiem, by go sprawdzić, ale Deborah nie chciała się znaleźć sam na sam
ze wściekłym właścicielem ziemi lub dozorcą. Doszła do wniosku, że woli
pójść zawczasu do dworu i wyjaśnić przyczynę swojej obecności. Na
znawcach architektury Barfield House raczej nie wywarłoby silnego wra-
żenia. Nie był to nawet neogotyk. Wielki gmach udawał budynek średnio-
wieczny wyposażony w wielodzielne okna, w których odbijało się słońce.
Drzwi wejściowe były masywne i nabite ćwiekami. Deborah rozejrzała
się bojaźliwie za jakimiś mniejszymi i nie tak przerażającymi, ale innych nie
dostrzegła. W ścianie przy drzwiach umieszczono elektryczny dzwonek.
Zadzwoniła i czekała. TLR
Wreszcie otworzył mężczyzna w czarnym garniturze, białej koszuli i
jednolitym, jedwabnym krawacie, siwy, o czarnych oczach i pociągłej twa-
rzy. Patrzył na nią beznamiętnie, a mimo to Deborah w tym momencie
uprzytomniała sobie, jak tandetnie jest ubrana.
— Tak? — spytał.
— Sir Charles Fraith?
— A kto pyta?
— Jestem z towarzystwa Piechurów z Dembley — Deborah zaczęła się
pocić pod nosem.
Z wewnątrz dobiegł czyjś głos:
— Kto to, Gustavie?
Mężczyzna obrócił się i powiedział beznamiętnie:
— Ktoś od Piechurów z Dembley, sir.
Gustav wycofał się do środka, a jego miejsce zajął sir Charles. Uj-
rzawszy Deborę, mrugnął i rzekł:
— Dziewczyna. A myślałem, że przyjdzie jeden z tych drągali w wiel-
kich buciorach. Niech pani wejdzie.
Deborah weszła do olbrzymiego holu, którego ściany wyłożono dębem.
Spod sklepienia w kształcie łodzi, z drewna wygiętego w łuki jak w starych
kościołach, spoglądała na nią głowa łosia. Fraith poprowadził Deborę do
salonu, gdzie zobaczyła krzesła chippendalowskie4 z tapicerką w kolorach
TLR
czerwonym i kremowym, duży kominek, ściany wyłożone dębem jak w holu
oraz wysmukłe, wie— lodzielne okna z widokiem na ogród, w którym
między drzewami biegały łanie.
— Herbaty — powiedział sir Charles Gustavo— wi, który czekał w
salonie. Gustav bezgłośnie ruszył, z kosza przy kominku wyjął szczapę
drewna i cisnął ją mocno w ogień, po czym wyszedł z pomieszczenia.
4 Krzesła chippendalowskie — Thomas Chippendale (1718— 1779) był projektantem mebli w stylu
rokoko
i klasycystycz— nym. Jako dekorator wnętrz zatrudniany był wyłącznie przez arystokrację i
magnaterię.
— A teraz, panno...?
Deborah wyciągnęła przed siebie chudziutką rękę.
— Deborah Camden. Miło mi pana poznać.
— I mnie miło panią poznać. Proszę usiąść. Otrzymałem list od niejakiej
pani Tartnick. Właśnie odesłałem odpowiedź. Część szlaku przebiega przez
pole rzepaku. Istnieje jednak całkiem ładna ścieżka omijająca tę uprawę.
Mam nadzieję, że to państwa usatysfakcjonuje. Po spacerze chętnie po-
częstuję wszystkich herbatą.
— Oj, okropnie pan miły — powiedziała Deborah. Odprężyła się nieco.
Sir Charles wyglądał niegroźnie, a i Jessica z pewnością nie odrzuciłaby
takiego zaproszenia.
Fraith spojrzał na nią z uśmiechem. Stwierdził, że to porządna dziew-
czyna. Włosy miała gęste, jasne, ułożone w dość staromodne loki i fale. Jej
twarz była zupełnie biała, jak u anemiczki, i nieumalowa— na. Spod białych
rzęs spoglądały bladoniebieskie oczy. Chuda figura była odziana w tanią
TLR
nylonową bluzeczkę, akrylową spódniczkę i bezkształtny zapinany wełniany
sweter. Spod krótkiej spódniczki wystawały bardzo długie nogi z krągłymi
kolanami, które sir Charles uznał za bardzo podniecające.
— Ta pani Tartnick to chyba niezbyt sympatyczna osóbka — powiedział
Charles.
— E, jest kochana — zaprzeczyła Deborah — i bardzo uczona. Jest
nauczycielką jak ja, ale powinna pracować w jakimś lepszym miejscu niż
szkoła podstawowa w Dembley.
„W bardziej dystyngowanej szkole nie mogłaby się tak rządzić", pomy-
ślał Fraith, a na głos rzekł:
— Cóż, jeśli pozostali Piechurzy z Dembley są tacy jak pani, to zapo-
wiada się nam całkiem przyjemny dzień.
— Bywają trochę zapalczywi na punkcie właścicieli ziemskich —
wyrwało się Deborah.
— Dlaczego?
— No... y... twierdzą, że ziemia powinna należeć do wszystkich.
— Ale, dajmy na to, gdybym się nie zajmował tą posiadłością, to co by
się z nią stało? W dzisiejszych czasach ludzi nie stać na takie majątki. Prze-
cież rozprzedano by ją zaraz na działki budowlane i bach! Po kolejnym
sielskim zakątku. Bez sensu. Niech sobie pani nie myśli, że jestem zły. Nie,
mam serce jak wosk. Ale zauważyłem, że szlaki biegną czasami przez
ogródki działkowe i inne takie, a tam akurat nie chcecie maszerować po
uprawach, mam rację? TLR
— Chyba tak. Ale czy nie sądzi pan, że to niesprawiedliwe, jeśli jedni
mają tak dużo, a inni tak mało?
— Nie. Wcale.
—Aha.
Otworzyły się drzwi i wkroczył Gustav, niosąc tacę uginającą się pod
ciężarem przyborów do herbaty.
— Cóż to, mój Gustavie — zapytał sir Charles — żadnych ciastek?
— Przyniosę.
Taca stuknęła o stoliczek przed kominkiem między Deborą a Charlesem.
— Pan lubi słodkie? — spytała Deborah.
Gustav marszcząc czoło, mruknął pod nosem:
— Oj, lubi! — Po czym wyszedł.
Deborah oblała się rumieńcem.
— Powiedziałam coś nie tak? Spytałam tylko, czy lubi pan słodycze.
— Wiem i owszem lubię. Na Gustava nie zwracaj uwagi. Jest stuknięty.
Kamerdyner wrócił, niosąc paterę z ciastkami. Wrócił tak prędko, że
Deborah pomyślała sobie, iż sługa spodziewał się zażądania ciastek, a paterę
zostawił tuż za drzwiami. Gustav tymczasem rozprostował serwetę i umie-
ścił ją na kolanach Debory, każdym swoim gestem wyrażając głęboką po-
gardę.
TLR
Chciała sama nalać herbatę, ale dłonie tak jej się trzęsły, że cicho, niemal
szeptem, poprosiła:
— Może niech Gustav naleje.
— Gustavie...
Deborah przytaknęła na mleko i cukier, po czym odetchnęła z ulgą, gdy
kamerdyner wreszcie wyszedł z pokoju.
— Niech mi pani powie coś o sobie — powiedział sir Charles. — Czego
pani uczy?
— Fizyki.
— Musi być pani mądra.
— Nie bardzo — odpowiedziała Deborah — i rzadko kiedy mam w
klasie bystrego ucznia. Ale to dopiero moja druga praca. Może za rok się
przeniosę.
— Uczniowie dają się pani we znaki?
— Oj, tak. Mieliśmy takiego jednego łobuza, nazywa się Elvis Black.
Okropny chłopak. Zawsze naśmiewał się z innych i wszystko niszczył. Ale
Jessica wybrała się kiedyś do rodziców i zamieniła z nimi parę słów. Nie
wiem, co im powiedziała, ale od tamtej pory Elvis jest cichutki jak myszka.
Charles Fraith już zaczął żałować, że zaprosił Piechurów z Dembley na
herbatę. Doszedł do wniosku, że Jessica jest tak okropna, jak to wynika z
listu. Ale Deborah mu się podobała, jej spokojny, cichy sposób bycia, jej
TLR
wygląd, jej bladość, jakby była wybielona. A najbardziej podobały mu się te
kolana. Im dłużej opowiadała mu o szkole, tym bardziej się odprężała i do-
piero nadejście Gu— stava, który wrócił dołożyć kolejną niepotrzebną
szczapę drewna do ognia, skłoniło ją, by spojrzała na zegarek i powiedziała,
że na nią już czas.
— Odwiozę panią — zaproponował sir Charles.
— Nie trzeba — odpowiedziała Deborah, świadoma wpatrzonych w nią
czarnych oczu Gustava.
— Zaparkowałam auto przy bramie. Lubię chodzić pieszo, naprawdę.
Sir Charles wstał równo z Deborą.
— Niech mi pani zostawi swój numer telefonu — powiedział. — Mu-
simy to powtórzyć.
Deborah pogmerała w torebce, po czym wyciągnęła kartkę i długopis.
Naprędce zapisała swój numer telefonu.
— Odprowadzę panienkę do wyjścia — rzekł Gustav.
Przytrzymał Deborze masywne drzwi. Gdy wychodząc go mijała, kiw-
nęła głową. On zaś niespodzianie się odezwał:
— Niech pani sobie za wiele nie myśli. Pan Charles nie jest dla takich jak
pani. Proszę więc trzymać rączki przy sobie i nie przyłazić tu więcej.
Deborah tak się przestraszyła, że nic nie odpowiedziała. Ruszyła do
TLR
bramy z twarzą płonącą ze wstydu. Pocieszała ją jedynie myśl, że wkrótce
Jessica pokaże Gustavowi, gdzie jego miejsce.
Towarzystwo Piechurów z Dembley z trudem pomieściło się w małej
klasie, którą tego dnia udostępniono mu na zebranie. Jessica, podekscy-
towana i zarumieniona, wstała, by sarkastycznym tonem odczytać list
Charlesa Fraitha.
— Jakby można nas było przekupić herbatką — podsumowała. Spojrzała
na Deborę. — Sprawdziłaś dziś trasę?
Deborah wstała.
— Niezupełnie — odpowiedziała. — Najpierw poszłam do dworu. Sir
Charles poczęstował mnie herbatą i był bardzo miły. Wiesz, Jessico, on jest
pewny, że się z nim spotkamy.
— Więc ten wspaniały człowiek dał ci herbaty, a ty już cała szczęśliwa
— zgromiła ją Jessica.
— Szczerze, Deboro, mięczak z ciebie. Powinnam była iść tam sama.
Niespodziewanie w obronie Debory stanął Jeffrey Benson, kochanek
Jessiki.
— Wygląda na to, że gość jest w porządku. Odpisał uprzejmie. Nie wiem
jak reszta, ale ja myślałem, że będziemy wędrowali dla przyjemności.
Terry Brice, kelner, trącił łokciem swojego kolegę, Petera Hatfielda, w
TLR
bok i zachichotał:
— Wreszcie ktoś nam będzie podawał herbatę, dla odmiany.
Odezwała się Alice Dewhurst:
— Całym sercem jestem za tym, by stawiać się posiadaczom, Jessico.
Nikt mnie nie zastraszy. Ale skoro facet wystąpił naprzód z sympatycznym
listem, a my mamy tylko obejść jedno poletko, to nie rozumiem, o co cały
raban.
— Chodzi o zasady — odpowiedziała Jessica, marszcząc wąskie brwi i
nie tracąc pewności, że postawi na swoim. — Nie powiesz mi chyba, że i ty
tak się cieszysz na myśl o herbatce z podrzędnym arystokratą, że pozwolisz,
by sprawa uszła mu na sucho.
— Mnie tam tyn chłop ni wadzi — odezwał się Kelvin Hamilton. — U
nas, w Górnyj Szkocyi to my som barziej dymokratyczni i...
— Oj, oszczędź nam baśni o Brigadoon*5 — odrzekła Jessica. —
Wszystkim wiadomo, że pochodzisz z Glasgow, pewnie z jakichś slumsów.
— Ty ruro! — wrzasnął Kelvin. — Sama se łaź. Mom ciy po dziory w
nosie — i wymaszerował. Zapadła pełna niepewności cisza.
Wstała Mary Trapp.
— Wiesz co, Jessico — powiedziała — nikt cię nie mianował prze-
wodniczącą tej grupy. Jeśli zależy ci tylko na tym, by rozrabiać, to ja nigdzie
nie idę. Ku zgrozie Jessiki po sali rozległ się pomruk poparcia.
Próbowała, jak to miała w zwyczaju, ratować się tyradą o feminizmie
TLR
oraz cytatami z Marksa i Simone de Beauvoir. Oczy jej błyszczały. Wyglą-
dała wspaniale, ale odpowiedzią na jej przemowę była jedynie cisza.
— No dobra — rzekła wreszcie, rozejrzawszy się po klasie — ja idę. I
pójdę prosto przez to pole!
5 Brigadoon — oparta na motywach środkowoeuropejskich legend opowieść o zaklętej szkockiej
osadzie
wynurzającej się na jedną noc w roku. Baśń stała się kanwą musicalu pod tym samym tytułem z roku
1947.
Machając Royowi na pożegnanie, Agatha Raisin poczuła ulgę. Stwier-
dziła, że słusznie zamówiła mu taksówkę, dzięki czemu nie musiała odwozić
go na stację. Patrząc na niego, czuła obrzydzenie. W niedzielny wieczór
ucinała sobie z Jamesem miłą pogawędkę, a tymczasem Roy zakradł się do
baru, głupio się do wszystkich uśmiechając, a gdy Jamesa zagadali inni
mieszkańcy wsi, zawłaszczył jej towarzystwo i zaczął opowiadać, jak bardzo
firma Pedmans potrzebuje jej powrotu. Agatha miała nadzieję już więcej go
nie zobaczyć.
Po wycieczce miała zakwasy, ale była przekonana, że spódnica jest nieco
luźniejsza w pasie. Przeszła na dietę, a raczej zamiast przejść na oficjalną
dietę, zaczęła jeść mniej kalorycznie.
Następnie, by zbliżyć się ponownie do Jamesa — chociaż sama przed
sobą by się nie przyznała, że to nią właśnie kierowało — postanowiła ak-
tywniej się zaangażować w towarzystwo Wędrowców z Carsely. Trzeba ich
było zorganizować, ustalić zebrania, powywieszać obwieszczenia o naj-
bliższych rajdach. Nie było potrzeby ograniczać wędrówek do okolic wsi.
TLR
Mogliby wszak jeździć dalej samochodami, umawiać się w jakiejś gospodzie
i stamtąd wyruszać.
Agatha podjechała do antykwariatu w More— ton, gdzie znalazła starą
księgę z wykazem ogólnodostępnych szlaków. Następnie, napędzana en-
tuzjazmem, wróciła do wsi i śmiało zapukała do drzwi domu Jamesa.
— A, Agatha — powitał ją nieuprzejmie. — Piszę. Ale wejdź.
Agatha pomyślała, że powinna powiedzieć coś w stylu: „To w takim ra-
zie przyjdę później", ale tak długo jej nie było i tak długo James pisał już tę
swoją zafajdaną historię wojska, że uznała, iż krótka przerwa mu nie za-
szkodzi.
— Mam parę pomysłów odnośnie towarzystwa Wędrowców — po-
wiedziała z zapałem Agatha, gdy tylko wpuścił ją do środka.
— To znaczy? — spytał, wyłączając swój komputer. — Kawy?
— Poproszę — odpowiedziała, idąc za nim do kuchni. — Pomyślałam,
że moglibyśmy lepiej się zorganizować. Na przykład wziąć samochody, po-
jechać gdzieś dalej i stamtąd wyruszać w teren;
— Pewnie tak — westchnął. — Ale tak naprawdę to miałem zamiar to
rzucić.
— Czemu?
— Żaden ze mnie organizator.
TLR
— Mogę to wszystko zrobić za ciebie. Ty tylko przychodź.
— Z mlekiem i z cukrem?
— Czarną, bez cukru — powiedziała Agatha, myśląc, że mógł przy-
najmniej zapamiętać jej gusta co do kawy. Zanieśli kubki do dużego pokoju
pełnego książek.
Zapaliła papierosa i rozejrzała się za popielniczką. James wstał, poszedł
do kuchni i wrócił ze starym spodkiem, który postawił obok sąsiadki.
„Dlaczego niepalący zawsze sprawiają, że człowiek czuje się winny? —
pomyślała Agatha. — Chyba już nikt w domu nie ma popielniczek".
Dym z papierosa wzbił się chmurą, która zawisła pod sufitem. James
obserwował tę chmurę, jakby obliczał poziom zanieczyszczenia.
— Więc co dokładnie masz na myśli? — spytał. Jakiś samochód,
zwalniając, wjechał w ich ulicę. James z nadzieją spojrzał w stronę okna,
jakby wypatrując czegoś, co im przerwie.
— Jak już mówiłam, moglibyśmy wybierać się na dalsze wyprawy.
Może przygotowałabym ogłoszenia i powiesiła jedno przy sklepie
Harveyów i jedno na tablicy przy kościele. Może jacyś turyści spoza wsi
zechcieliby się z nami zabrać? Pomyślałam też, że można zrobić karty
członkowskie i pobierać opłaty.
— No nie wiem — odparł James. — Na co by szły te opłaty? Właściciele
ziemi nie pobierają myta za użytkowanie ogólnodostępnych szlaków. To
dlatego — dodał z pedanterią — nazywa się je ogólnodostępnymi.
TLR
— Na wyrobienie kart członkowskich. Ludzie lubią mieć karty człon-
kowskie.
— Ja nie lubię. Słuchaj, Agatho, muszę wracać do roboty. Może zorga-
nizuj, co się da, a potem wszystko mi powiesz.
Agatha znacząco spojrzała w swój kubek, pokazując, iż nie zdążyła
nawet spróbować swojej kawy, ale ostatecznie odstawiła naczynie i ruszyła
w stronę drzwi. James ją odprowadził, po drodze włączając komputer.
„No to mam za swoje — pomyślała Agatha posępnie, wchodząc do
swojego domku. — Do diabła z całą tą turystyką pieszą". Jakiś samochód
podjechał za jej plecami, a gdy się odwróciła, zobaczyła, jak sierżant policji
Bill Wong uśmiecha się do niej zza kierownicy.
— Wróciłaś — zawołał, wysiadając.
— Wejdź! — odkrzyknęła Agatha. — Napijemy się kawy, opowiesz mi,
co się działo, popełniono jakieś przestępstwa? Byłam przed chwilą u Jamesa,
ale wyszłam już po dwóch minutach.
— A, więc to nadal trwa?
— Co nadal trwa?
— No, twoja miłość do Jamesa Laceya.
— Nie wygłupiaj się. Kiedyś przez chwilę miałam do niego skłonność,
ale to dawno minęło — Agatha weszła do kuchni i nastawiła czajnik.
— W Carsely mamy towarzystwo turystyki pieszej, któremu przewodzi
TLR
James. Zasugerowałam tylko, że przydałoby się trochę je zorganizować.
— Chyba nie na wzór ugrupowań bojowych, Agatho?
— Nie, nie. Spokojne spacerki, tyle że lepiej rozreklamowane, z kartami
członkowskimi i tak dalej.
— Na pewno ci się uda. A jak Londyn?
— Paskudny.
— Nie ubawił cię powrót do kieratu?
— Wcale nie. Dobrze było wrócić do domu. Tą całą turystyką pieszą
zainteresowałam się tylko dlatego, że muszę zrzucić na wadze.
— Jak my wszyscy — odpowiedział Bill smętnie, patrząc na swoje
pulchne ciało.
— To co słychać w świecie zbrodni?
— Od twego wyjazdu nic. Zwykłe pobicia żon, pijacy w sobotnie wie-
czory, włamania, kradzieże samochodów. Kilka zabójstw, ale nic egzotycz-
nego — spojrzał na nią z sympatią. — Ciągnie cię znów do zabawy w de-
tektywa, Agatho? Nie myśl o tym. Posłuchaj mojej rady i zostań przy tury-
styce pieszej — dodał — to nie grozi morderstwem.
TLR
Rozdział III
W poniedziałkowy wieczór Jessica, siedząc na krawędzi łóżka, odezwała
się do swojego kochanka, Jeffreya Bensona, który leżał oparty na podusz-
kach:
— Nie wiem, co napadło tę małą idiotkę, Deborę. No i całą resztę.
Jeffrey podrapał się po piersi.
— Dajże spokój Jessico. W pełni popieram walkę o sprawiedliwość
społeczną, ale jeśli właściciel ziemski okazuje się na tyle cywilizowany, że
wysyła nam uprzejmy list i zaprasza na herbatę, to jestem za tym, by iść z
nim na ugodę. A jeżeli zamierzasz zadeptać jego pole, to rób to sobie sama.
— Nie przypuszczałam, że tak się na tobie zawiodę, po tym wszystkim,
co dla siebie znaczyliśmy.
TLR
— Tylko bez emocjonalnych szantaży, Jessico. Sama mówiłaś, że je-
steśmy ze sobą tylko dla seksu. Problem z wami, feministkami, polega na
tym, że wasza koncepcja równości to przyjęcie najgorszych męskich cech,
tych, którymi tak gardzicie. Może powinienem zainteresować się Deborą.
Ona przynajmniej przejawia jakieś dobre, staromodne cechy kobiecości.
W oczach Jessiki zabłysło nieładne światełko.
— Uważaj na słowa, kochany. Pomyśl, czy MI 5*6 nie byłoby zainte-
resowane tymi dwoma Irlandczykami, którym dwa lata temu użyczyłeś
noclegu?
W jego oczach zabłysło uczucie zagrożenia.
— Skąd wiesz? Nie było cię tu.
— Na imprezie u Alice się upiłeś i wszystko wygadałeś. A przecież to
było mniej więcej w tym czasie, gdy na High Street wybuchła bomba, która
zabiła dziecko.
— Oni nie mieli z tym nic wspólnego. To byli tylko znajomi znajomych i
potrzebowali noclegu. Zostali na dwie noce.
— Tak? A po pijaku bełkotałeś o ciosie wymierzonym w imię wolności
Irlandii — powiedziała i zatrzęsła się irytująco teatralnym śmiechem.
Jeffrey przeskoczył przez łóżko i schwycił ją za gardło. Był silnym
mężczyzną. Jedno oko uciekało mu nieco na zewnątrz, co w chwilach zde-
nerwowania przydawało grozy jego obliczu.
TLR
— Jeśli komukolwiek powiesz o tamtych Irlandczykach, zabiję cię. Z
nami już koniec. Zabieraj rzeczy, rano ma cię tu nie być.
Jessica biła w jego ręce. Oczy jej płonęły.
— Nie boję się ciebie.
Odsunął się od niej i usiadł, nadal napięty, nagi i potężny.
6 MI5 — biuro wywiadu Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej zajmujące
się inwigilacją osób i środowisk potencjalnie grożących Koronie.
— Tak? A powinnaś Jessico. Powinnaś.
To był poniedziałkowy wieczór.
— To miło z twojej strony, że pozwoliłaś mi przenocować — powie-
działa Jessica, rozglądając się po ciasnym mieszkanku Debory. — Nie
wiem, co napadło Jeffreya. Ale tacy są mężczyźni.
— Cóż, ma trochę racji — odpowiedziała Deborah. — Dlaczego tak się
upierasz przy przejściu właśnie tamtędy?
— Ponieważ sir Charles uosabia wszystko to, czemu się sprzeciwiamy.
Przywileje, niesprawiedliwie uzyskany majątek, odmawianie ludziom ko-
rzystania z terenu wiejskiego. Oj, nie kłóćmy się — patrząc jej w oczy,
powoli rozchyliła usta w uśmiechu. — Chodźmy spać. Chcę dziś wcześnie
zasnąć.
— Dobrze — westchnęła Deborah. — Zaparzę kawy. Wstaw swoje
rzeczy do sypialni.
A gdy Jessica szła do sypialni, zadzwonił telefon. Deborah podniosła
TLR
słuchawkę.
— Witaj — odezwał się głos Charlesa Fraitha. — Słuchaj, w kinie Art
jutro wieczorem będzie Obywatel Kane. Czy nie chciałabyś go obejrzeć, a
potem zjeść ze mną skromną kolację?
— Chętnie — odpowiedziała Deborah, ściskając kurczowo słuchawkę i
nie mogąc wyjść z podziwu, że ktoś na naszej planecie jeszcze nie widział
Obywatela Kane'a.
— Podaj mi swój adres, to po ciebie przyjadę.
Deborah lękliwie spojrzała w stronę sypialni.
— Nie, spotkajmy się na miejscu. O której?
— Zaczyna się o wpół do ósmej. Spotkajmy się kwadrans po siódmej.
— Dobrze, dziękuję i do zobaczenia.
Deborah weszła do sypialni, a jej twarz, zwykle spokojna, była teraz
dziwnie napięta.
— Ja chyba będę spać na kanapie — powiedziała do Jessiki. — Cenię
sobie prywatność. Możesz zostać tylko dziś.
Jessica patrzyła na nią, czując jak płonie w niej gniew. Co się stało z jej
poplecznikami?
— Kto dzwonił? — spytała.
— Znajomy — odparła Deborah. — Może nie wiesz, ale mam jeszcze
innych znajomych poza tobą.
TLR
— Założę się, że Jeffrey.
Deborah nie odezwała się, a na wystraszonej twarzy miała wypisany
upór.
— A więc jednak Jeffrey — powiedziała Jessica. — Cóż, zanim zapa-
łasz uczuciem do tego durnia, pomyśl tylko, co powie, kiedy się dowie, że
uprawiałyśmy seks, gdy on wyjechał na konferencję do Birmingham.
— Nie powiesz mu — podniosła głos Deborah, której wcale nie ob-
chodziło, co pomyśli sobie Jeffrey, ale bardzo się bała, żeby takie plotki nie
dotarły do uszu sir Charlesa. Przestraszyła się do tego stopnia, że nawet nie
zastanowiła się, że jej świat ze światem sir Charlesa Fraitha raczej nie ma
szans się skrzyżować.
— A powiem, powiem.
— Rano masz się wynosić! — krzyknęła Deborah, która nie wytrzymała,
przerażona i ogarnięta nienawiścią. — Nie chcę cię więcej widzieć.
To było we wtorek.
Zadowolony i nieco podpity Kelvin Hamilton leżał na łóżku i obser-
wował, jak Jessica się rozbiera. Nie mógł uwierzyć we własne szczęście, gdy
zjawiła się u niego na progu z dwiema walizkami i powiedziała mu, że
zawsze jej się podobał. Dawne obrazy poszły w niepamięć. To, że nie nosiła
stanika, a piersi miała wspaniałe, wcale go nie zaskoczyło. Pomyślał sobie:
„To będzie noc godna zapamiętania". Ale gdy zdjęła dżinsy i zobaczył, że
TLR
pod nimi nosi męskie gacie, poczuł, jak nagle opuszcza go całe pożądanie.
Wgramoliła się na łóżko. Próbował się z nią kochać, ale nic się nie
działo. Po jego bezskutecznych próbach natarcia, Jessica z obrzydzeniem w
głosie powiedziała wreszcie:
— Na litość boską, Kelvin, daj spokój. Jesteś tak spity, że nie możesz.
Idź lepiej spać.
Pogarda w jej głosie go otrzeźwiła. Wkrótce ona zaczęła z cicha chrapać,
a po jego policzkach ciekły łzy. Myślał, że umrze z upokorzenia. Chciał,
żeby zdechła. Zbudził ją i zaczął na nią krzyczeć.
To było w środę wieczorem.
Jessice bardzo potrzebny był darmowy nocleg. Zjawiła się w gospodzie
Pod Miedzianym Kotłem, ale Peter i Terry w odpowiedzi tylko odsunęli się
od niej, popiskując lękliwie niczym nietoperze.
— Nie mamy ani kawałka wolnego miejsca, cukiereczku — powiedział
Terry. — Musimy lecieć. Masa klientów.
Wreszcie Jessica poszła do Alice Dewhurst, do mieszkania, które ta
dzieliła z Gemmą Queen.
— Całym sercem jestem za siostrzaną pomocą — powiedziała swym
donośnym głosem Alice — ale sama widzisz, że naprawdę nie mamy miej-
sca dla jeszcze jednej osoby. Próbowałaś w schronisku?
I tak Jessica wprowadziła się do Mary Trapp, którą potajemnie gardziła.
TLR
Pocieszało ją tylko to, że Mary darzyła ją niewolniczym wręcz uwielbie-
niem. Powiedziała nawet, że przejdzie w sobotę z Jessicą przez pole Char-
lesa Fraitha.
Ale już w piątek skarżyła się na bóle brzucha. Potem poszła do łazienki,
skąd zaraz dobyły się obrzydliwe, krztuszone odgłosy.
— Sama jesteś sobie winna — powiedziała Jessica bez cienia współ-
czucia — kupujesz śmieci ze sklepów z ekożywnością i myślisz, że są
zdrowe, bo były w takim sklepie. Szczerze? Głupia jesteś.
— Daj mi spokój — jęknęła Mary.
— Ale chyba czujesz się na tyle dobrze, by pójść ze mną jutro? — rzekła
Jessica
Mary skryła głowę w ramionach.
— Nie pójdę.
Więc w sobotę Jessica Tartnick, obuta w podkute buciory, odziana w
krótką, dżinsową spódniczkę i bluzkę bez rękawów, z bojowym błyskiem w
oczach ruszyła w pojedynkę.
W poniedziałek do Debory w pokoju nauczycielskim podszedł Jeffrey.
— Jak sobie radzi Jessica?
— Nie wiem — odpowiedziała Deborah — nie widziałam jej. Chyba
TLR
zamieszkała z Mary.
— Spotkam się z innymi na lunchu w barze Pod Winogronami — po-
wiedział Jeffrey, chodziło mu o wędrowców. — Tam możemy ją podpytać.
Ale kiedy już wszyscy usadowili się nad kanapkami i piwem Pod Wi-
nogronami, dowiedzieli się od Mary, że Jessica wybrała się na spacer przez
ziemie sir Charlesa i nie wróciła.
— Pewnie ostro ją ochrzanił, a ona teraz wini nas wszystkich — sko-
mentował Jeffrey. — Wiecie, że lubi się obrażać.
— Dyć to rura — dorzucił gniewnie Kelvin.
— Nieprawda! — Mary wyglądała na oburzoną. — Co z wami? Po-
winniście się za siebie wstydzić!
— Dlaczego nie poszłaś razem z nią, Mary? — spytała Alice.
— Pochorowałam się wtedy — odpowiedziała Mary. — Zatrucie po-
karmowe.
— Troszeczkę się martwię — Peter rozejrzał się po grupie. — Bie-
daczka była u nas w gospodzie Pod Miedzianym Kotłem i szukała noclegu.
Wyrzuciłeś ją Jeffrey?
— Tak — ten odrzekł wprost. — A co z tobą, Deboro? Do ciebie się nie
zwróciła?
— Mieszkanie mam małe, jak wiesz, a łóżko tylko jedno — odparła
TLR
Deborah — mogłam ją ugościć tylko na jedną noc.
— Mówiłam ci, żeby ją przenocować — szepnęła Gemma.
Oczy Alice zabłysły zazdrością.
— No nie, nie będziemy się znów o to kłóciły.
— To co mam zrobić? — spytała wszystkich Mary. — Dzwonić na
policję?
— Z psami nie chcemy mieć do czynienia — odpowiedział Jeffrey, na
co reszta zareagowała pomrukami zgody. — Zapytam Jones, czy cokolwiek
o niej słyszała.
Pani Jones była dyrektorką szkoły.
— Już pytałam — powiedziała Deborah — dziś rano. Nie zwalniała się
z pracy ani nic takiego.
— To może spytaj swojego przyjaciela Charlesa, on widział ją w sobotę
— podpowiedział Jeffrey, patrząc na Deborę.
— Nie jest moim przyjacielem — wymamrotała Deborah. Nie powie-
działa reszcie o swojej randce. Ów wieczór spędziła miło, mimo iż obejrze-
nie po raz któryś Obywatela Kane'a i zjedzenie kolacji w Burger Kingu nie
kojarzyło jej się z eleganckim rendez— vous. Niemniej miło się jej rozma-
wiało z sir Charlesem, choć na koniec nie zasugerował ponownego spotka-
nia. Bardzo chciała do niego zatelefonować. Teraz miała dobrą wymówkę.
— Mogłabym do niego zadzwonić — zaproponowała.
TLR
— Znając Jessicę — rzekł sopranem Peter — sądzę, że mogła zdążyć
wejść z tym panem w konkubinat.
— Zadzwonię — powiedziała Deborah.
Poszła do budki telefonicznej na rogu. Telefon odebrał Gustav. Wysa-
pała pytanie o sir Charlesa.
— Jest nieobecny — powiedział Gustav.
— O, a ja się zastanawiałam, czy widzieli panowie moją przyjaciółkę,
pannę Jessicę Tartnick?
— Nie.
I wtedy, gdzieś zza Gustava, Deborah dosłyszała wyraźnie głos Fraitha,
który zawołał:
— Kto dzwoni Gustavie?
— Nikt — odrzekł głośno Gustav i się rozłączył.
Deborah, wściekła i zaskoczona, spojrzała na słuchawkę. Następnie
powoli odłożyła ją na widełki. Duma nie pozwalała dziewczynie przyznać
się innym, że zlekceważył ją służący.
— Nie, nic nie słyszał — powiedziała.
Jeffrey spojrzał na nią ze zdziwieniem i spytał:
— Jak to? Nie widział jej żaden dozorca ani ogrodnik?
— Nie — odpowiedziała Deborah, schyliwszy głowę.
TLR
— No to co robimy?
— Nie jesteśmy postaciami ze starej powieści — powiedział Jeffrey. —
To znaczy, jeśli myślicie, że zakuto ją w łańcuchy w lochach Barfield House,
to się mylicie.
— Cała sprawa może nie mieć nic wspólnego z tym Fraithem — ode-
zwała się Gemma. — W dzisiejszych czasach kobietom przydarzają się
różne rzeczy.
— Na takom babe jak Jessika chop nie napadnie. To raczyj ona na niego
— odparł Kelvin.
Wreszcie uzgodniono, że grupa poczeka, co się wydarzy. Wypiwszy parę
drinków, wędrowcy stwierdzili, że Jessica na pewno przestała się z nimi
zadawać po to, by odkuć się za ich bunt.
Ale minęły kolejne dwa dni i Piechurzy z Dembley znów spotkali się w
szkole.
Jessiki brak. Do grupy przemawiał Jeffey:
— Sądzę, że powinniśmy zebrać się jutro po pracy i jej poszukać.
— Nie widzę potrzeby — powiedziała Mary Trapp. — Jestem prze-
konana, że trzyma się od nas z dala po to, by nas ukarać i nastraszyć.
— Ja, a bezco my bulim podatki? — spytał zniecierpliwiony Kelvin. —
Dzwonić na policyjo!
Nie! — stanowczo zaprzeczył Jeffrey. — Najpierw zobaczmy, co nam
TLR
się uda zrobić własnymi siłami.
Kiedy znów się zgromadzili, był ciepły, pogodny wieczór. Choć jako
towarzystwo stanowili dość dziwną mieszankę, Jeffrey nie mógł się opędzić
od myśli, że bez Jessiki u boku czuli się odprężeni i szczęśliwi. Aż do takiego
stopnia ich zdominowała. Otrząsnął się. Już zaczął myśleć o niej w czasie
przeszłym. W złotym świetle wieczoru wymaszerowali z Dembley. Gdy
dotarli do majątku Charlesa Fraitha, Jeffrey rozłożył dużą wojskową mapę i
brudnym paznokciem pokazał trasę.
W grupie zapadła cisza. Pozbawieni bojowej przywódczyni w postaci
Jessiki wszyscy poczuli się nieswojo, wkraczając na zakazany teren. Wie-
czór był cichy i bezwietrzny. Ostrożnie zamknęli za sobą furtki. Jessica zo-
stawiłaby je otwarte. Wkrótce doszli na pole rzepaku połyskującego w za-
chodzącym słońcu jak złoto.
— Spójrzcie! — powiedział Jeffrey, zatrzymując się na krańcu pola.
Jessica, bo założyli, że musiała to być Jessica, najwyraźniej szła tędy przez
pole, depcząc po żółtych kwiatach.
— Żeby poczynić aż takie szkody, musiała chyba skakać po tym polu —
zauważyła zdumiona Alice.
Poszli gęsiego, z Jeffreyem na czele, stąpając po śladach. Na przeciwle-
głym krańcu pola zza drzew wyłaniał się Barfield House.
— Tu urywa się szlak — powiedział Jeffrey. — Coś tu zakopywała?
Wszyscy stanęli kołem, przyglądając się wzgórkowi usypanemu z ziemi i
fragmentów poszarpanych roślin.
TLR
Kelvin przepchnął się do środka i poskrobał ziemię wielkim butem. Ze
wzgórka posypała się ziemia i oto ukazała się wszystkim obuta stopa i blada
noga. Blada i owłosiona. Jessica nigdy nie goliła nóg.
— O, Boże! — krzyknęła Alice. Uklękła i rękami zaczęła kopać w
ziemi. Stopniowo odkryli całe ciało Jessiki. Jej przybrudzona ziemią twarz
była skierowana w stronę spokojnego nieba.
Deborah odwróciła się i gwałtownie zwymiotowała, Gemma się roz-
płakała, a Mary Trapp zemdlała, padając na trupa jakby w groteskowe ob-
jęcia.
Kelvin ją odciągnął.
— Styknie tego. Tera wołajcie policyjo. Co, gupieloki, niy rozumiycie?
Ktoś jom zabił!
Wkrótce, to znaczy po obróceniu ciała Jessiki, odkryto, iż ktoś uderzył ją
w głowę szpadlem, zadając cios krawędzią, a następnie podjął niezdarną
próbę zakopania trupa. Bill Wong, cierpliwie czekający na instrukcje od
swojego przełożonego, stał obok namiotu, który skrywał obecnie trupa
Jessiki. Pomyślał sobie, że to dziwne, iż Agatha właśnie wróciła z Londynu,
żeby pospacerować, a tu nagle spacerowy mord. Ciemność nocy rozpraszały
silne reflektory porozmieszczane wokół namiotu. Od strony drzew dobiegało
pohukiwanie sowy. Kwitnącym rzepakiem, wybielonym od świateł, targał
wiatr.
TLR
Do Billa podszedł nadkomisarz Wilkes.
— Wszyscy w domu?
Bill kiwnął głową.
— Zacznijmy ich przesłuchiwać. Tutaj dowiedzieliśmy się już wszyst-
kiego, co się dało. Cios zadano od tyłu, bardzo silnie.
— To musiał być potężny facet.
— Niekoniecznie. Mogła to zrobić kobieta. Wystarczyło dobrze się za-
machnąć. To był ciężki szpadel.
— Kto mógł taki mieć?
— Tego właśnie musimy się dowiedzieć. Na odciski palców za wcześnie.
No i jeśli wyszła w sobotę, jak zapowiadała, to od czasu dokonania zabój-
stwa padało.
— Myślisz, że to Charles Fraith stracił nerwy i ją walnął?
— Dopiero, jak z nim porozmawiamy, będziemy w stanie cokolwiek
stwierdzić. Słyszałem, że do Carsely wróciła ta twoja zmora.
— Moja przyjaciółka Agatha? — Bill się uśmiechnął. — Ciekaw jestem
jej opinii.
Wilkes aż się zatrząsł.
— Nawet jej nie mów.
U progu powitał ich Gustav.
TLR
— Osoby wyznaczone przez panów do przesłuchania ulokowałem w sali
balowej.
— Najpierw chcielibyśmy porozmawiać z sir Charlesem. Możemy?
Gustav skłonił głowę.
— Proszę za mną — mówił już tonem znacznie mniej oficjalnym — i
niech to nie zajmie całej nocy — obejrzał się za siebie. — O co chodzi,
Par— sons?
Policjant odwrócił się. Za nimi stał smukły mężczyzna z przewieszoną
strzelbą.
— Zamknąłem bramy Gustavie — powiedział Parsons — ale ludzie z
prasy próbują się dostać do środka.
— To ich zastrzel — odpowiedział ze spokojem Gustav. — Tędy, pa-
nowie — po czym otworzył drzwi gabinetu sir Charlesa. Wilkes przez
chwilę się zawahał, najwyraźniej zachodząc w głowę, czy rozkaz otwarcia
ognia do przedstawicieli prasy wydano na poważnie, ale w końcu stwierdził,
że nie.
Przedstawił siebie i Billa Wonga.
Charles Fraith siadł za eleganckim biurkiem. Złożył ręce na powleczo-
nym skórką blacie i obserwował ich z zaciekawieniem.
— Sir Charlesie — zaczął Wilkes — zadamy tylko kilka pytań. Trup
znaleziony na pańskim polu to ciało członkini towarzystwa turystyki pieszej
Piechurzy z Dembley. Sądzimy, że zabito ją w sobotę, najprawdopodobniej
TLR
po południu. Wtedy miała zamiar przejść przez pańską ziemię. Czy pan ją
widział?
— Nie.
— A gdzie pan był w sobotę?
— W Londynie. Mam mieszkanie w Westminsterze.
— Adres?
Podał go.
— Czy ktokolwiek pana widział?
— Gustav mnie wiózł, a moja ciotka, pani Tassy, jechała z nami.
— Zamienimy słowo z panią Tassy i z Gustavem.
— Z Gustavem niech panowie rozmawiają do woli, ale czy muszą roz-
mawiać też z ciotką? Dopiero się położyła. Cała ta sprawa to dla niej
ogromny wstrząs.
— Może jutro. Ale musimy z nią porozmawiać. Niech pan powie, co
panu wiadomo o Piechurach z Dembley?
— Niewiele — odpowiedział sir Charles. — Mam tu list, który napisała
do mnie panna Tartnick, a oto kopia odpowiedzi, którą jej wysłałem.
Przestudiowali oba pisma. Wilkes rzekł:
— Jak pan myśli, dlaczego po tak uprzejmym zaproszeniu panna Tart-
nick wybrała się sama? TLR
— Och, powiem panom dlaczego. Jedną z członkiń tego towarzystwa
zaprosiłem do kina. Obywatel Kane. Bardzo dobry film. Widzieli panowie?
— Wielokrotnie — odpowiedział Wilkes.
— W każdym razie, powiedziała mi, że reszcie nie spodobało się nie-
przyjazne nastawienie owej Jessiki i kazali jej iść samej.
— A więc wiedział pan, że przyjdzie?
— Owszem, ale musiałem spotkać się ze znajomymi w Londynie, więc
stwierdziłem, że pojadę.
— Jak nazywali się znajomi?
— Hasseltonowie. Ale w końcu się z nimi nie spotkałem. Dzień był
deszczowy, więc wolałem zostać w mieszkaniu i pooglądać telewizję.
— Czyli nie ma pan świadków mogących potwierdzić, że był pan w
Londynie?
— Ależ mówiłem już panom: jest moja ciotka i Gustav.
— Wolelibyśmy świadka, z którym nie łączą pana bliższe stosunki.
— To znaczy, że niby kłamaliby na moją korzyść? Co za nieładna su-
gestia.
— Odezwiemy się jeszcze do pana, jeśli to możliwe — powiedział
Wilkes, wstając.
— Nie zajmie to chyba całej nocy?
TLR
— Gdzie zabójca mógł znaleźć taki szpadel?
— Naprawdę nie mam pojęcia. Może niech panowie porozmawiają z
zarządcą mojego majątku, panem Tempie. Mieszka w Dembley — sir
Charles pośpiesznie napisał coś na kartce papieru. — To jego adres i numer
telefonu.
Wilkes wziął kartkę i spytał:
— A gdzie wędrowcy?
— Sądzę, że Gustav skierował ich do sali balowej.
— Dlaczego tam? — spytał Wilkes z ciekawością.
— Pewnie dlatego, że rzadko z niej korzystamy.
Wychodząc, Wilkes odwrócił się jeszcze.
— Którą członkinię towarzystwa zabrał pan do kina?
— Tę ładną i drobną, Deborę Camden.
Gustav czekał za drzwiami. Poprowadził policjantów przez obszerny hol,
następnie korytarzykiem, aż wreszcie otworzył drzwi na oścież. Sala balowa,
podobnie jak pozostałe wnętrza, miała ściany wyłożone dębem. Na krzesłach
ustawionych w wysepkę, z których wyjątkowo na tę okazję zdjęto pokrowce,
siedzieli członkowie koła turystyki pieszej. Nad ich głowami płonął wspa-
niały żyrandol. W galerii dla muzyków, która znajdowała się nad salą ba-
lową, siedział jeden policjant, drugi trzymał wartę przy drzwiach.
Wilkes zwrócił się do Gustava:
TLR
— Chciałbym przesłuchać ich po kolei. Czy znalazłoby się odpowiednie
pomieszczenie?
Gustav pomyślał chwilę i powiedział:
— Proszę za mną.
Otworzył drzwi pomieszczenia sąsiadującego z salą balową.
— Tutaj przechowywaliśmy dawniej okrycia — rzekł. — Wystarczy?
Wilkes rozejrzał się po pokoiku. Było tu kilka twardych krzeseł, po-
dłużne lustro zajmujące całą ścianę i czarny, pusty kominek.
— Nada się. Proszę na początek wezwać Deborę Camden.
— Ja muszę zająć się sir Charlesem — odparł Gustav. — Niech pa-
nowie sami ją wezwą.
— Kiedyś marzyłem, że któregoś dnia zostanę bogaty — po wyjściu
Gustava powiedział Bill Wong — i że będę miał służbę. Tymczasem krótkie
doświadczenie z Gustavem skłania mnie ku myśli, iż wolałbym jednak ro-
bota.
— Lepiej zabierzmy się do pracy, zamiast dyskutować o służbie. Wezwij
Deborę.
Gdy Deborah weszła, Wilkes dokładnie ją obejrzał. Cerę miała bardzo
bladą. Nieśmiała, szara myszka, pomyślał, zdumiony, że Charlesowi Fra-
ithowi w ogóle przyszło na myśl się z nią umawiać.
— To tylko wstępne przesłuchanie, panno Camden — powiedział —
TLR
jutro poprosimy panią o przyjście na komisariat, gdzie złoży pani oficjalne
zeznania. Co robiła pani w sobotę po południu?
— Byłam w Dembley na zakupach.
— A czy którykolwiek ze sprzedawców mógł panią zapamiętać?
— Nie wydaje mi się. Tylko oglądałam wystawy. Za nauczycielską
pensję niewiele można kupić.
— Jak poznała pani Charlesa Fraitha?
— Towarzystwo wysłało mnie, żebym zbadała szlak, ale nie chciałam,
by mi zarzucono wtargnięcie na teren prywatny bez zezwolenia, więc przy-
szłam tutaj. Sir Charles poczęstował mnie herbatą, wziął ode mnie numer, a
później zaprosił mnie do kina i na kolację.
— Wrócimy do niego za chwilę. A co pani wiadomo o Jessice Tartnick?
Oczy Debory wypełniły się łzami.
— Przykro mi, że się z nią pokłóciłam — odpowiedziała drżącym gło-
sem.
— Pokłóciły się panie o ten szlak?
Deborah milcząco pokiwała głową.
— To niewesoła sprawa, ale proszę wziąć się w garść. Proszę opowie-
dzieć, co pani wie o przeszłości Jessiki.
Łamiącym się głosem Deborah naszkicowała, co wiedziała. Że Jessica
TLR
była w Greenham Common z kobietami protestującymi przeciw broni ją-
drowej, gdy jeszcze działała tam baza rakietowa. Że kilkakrotnie ją tam
aresztowano za przecinanie drutów. Że nie do końca było jasne, gdzie
uczyła, zanim przyjęto ją do pracy w szkole w Dembley. Nie, nie znały się
zbyt blisko. I że Jessica mieszkała przez jakiś czas z Jeffreyem Bensonem,
ale ją wyrzucił.
— Dlaczego?
— Z tego samego powodu, dla którego reszta naszej grupy była na nią
zła. Lubiła szukać szlaków, o których właściciele ziemscy często nie wie-
dzieli, że przechodzą przez ich teren, a następnie rozrabiać. Na początku to
było ciekawe, ale wszyscy mieliśmy powoli dość jej mądrzenia się — po-
wiedziała Deborah. — Oczywiście, tylko spekuluję. Nie było mnie przy jej
sprzeczce z Jeffreyem.
Deborah wyraźnie coraz bardziej się rozluźniała. Powiedziała, że chociaż
Jessica działała na nerwy każdemu w ten czy inny sposób, to nie wydawało
się jej, żeby ktokolwiek nienawidził Jessiki do tego stopnia, by ją zabić.
— Ale chyba wiem, kto jej aż tak nienawidził — powiedziała wreszcie z
nutą triumfu w głosie.
— Kto? — dopytał Wilkes.
— Gustav, ten służący. Jest dziwny i chyba byłby zdolny do przemocy.
— Będziemy mieli na niego oko. Spodziewamy się, że złoży pani jutro
zeznania na komisariacie w Mircesterze, panno Camden. Zanim pani stąd
TLR
pójdzie, proszę zapytać policjanta przy drzwiach sali balowej o termin
przesłuchania. I proszę tu wezwać Jeffreya Bensona.
Gdy wszedł Jeffrey, Bill Wong przyjrzał mu się uważnie. Policjantowi
coś kołatało w głowie. Z jakiegoś powodu zdawało mu się, że policja już
kiedyś się nim interesowała. Jeffrey Benson był mężczyzną słusznej budo-
wy. Z przodu trochę łysiał, z tyłu włosy miał związane w kitkę.
Wysłuchał informacji, że jest to przesłuchanie wstępne, a następnie
spytano go o relacje łączące go z Jessicą Tartnick.
— Byliśmy kochankami — powiedział Jeffrey.
A może wolą panowie zwyczajowe określenie?
Zdając sobie sprawę, jakie byłoby to zwyczajowe określenie, Wilkes
kazał mu mówić dalej.
— Niech pan zacznie od początku i powie, jak doszło do tego, że panna
Tartnick wybrała się sama na wycieczkę.
Jak na kogoś, kto nie przepadał za policją, Jeffrey wydał się zaskakująco
dobrym świadkiem. Opisał wszystko od początku, przytoczył tyradę Jessiki,
którą ta próbowała zwerbować ich wszystkich na przemarsz, następnie
opowiedział o ich kłótni, przemilczał tylko fragment o Irlandczykach, mó-
wiąc po prostu, że miał dość „babskiego rządzenia".
— Nie było między nami uczucia — powiedział.
— Ona chciała tego, co miałem, a ja jej to dawałem.
Podobnie jak Deborah, on też nie miał alibi na sobotnie popołudnie.
TLR
Robił coś w domu. Może poszedł do gospody Pod Winogronami. Nie pa-
miętał.
Następny był Kelvin Hamilton. Spytany o to, czy Jessica zwracała się do
niego z prośbą o nocleg, odpowiedział:
— Pywnie, że niy. Niy miałech czasu sie wadzić z takom lalom i ona o
tym wiedziała.
Kelvin rozmyślał nerwowo. Nie powiedział nikomu o tym, że Jessica u
niego była. Ale czy na pewno? Wtem załamała go myśl, że policja może
przesłuchać też jego sąsiadów, że na pewno przesłucha jego sąsiadów, a
wtedy dowie się wszystkiego o tej wizycie, o kłótni, do jakiej wtedy doszło.
Ściany były cienkie, a Jessica jeszcze na ulicy wykrzykiwała w jego kie-
runku różne obelgi. Niemniej nie śmiał przyznać teraz, że skłamał.
— Mnie sie zdaje, że to zrobiła Deborah Camden.
— A dlaczego? — spytał Wilkes.
— Bo tak sie zapoliła do tego, żeby sie czy— moć z arystokrata, że
byście nie uwierzyli, że sie w dwudziestym wieku urodziła!
— I to według pana wystarczający powód, by zabić kobietę, która tylko
przeszła po polu?
— Na małe i ciche najbardzij trza uważać.
Następnie wypytali Kelvina, od kiedy znał
TLR
Jessicę, co o niej wiedział, jak oceniłby jej relacje z Jeffreyem i gdzie
przebywał w sobotę. Następnie go wypuścili, usuwając z jego oblicza wyraz
ulgi za pomocą wezwania do stawienia się na przesłuchanie w Mircesterze
dzień później.
— Kolejna osoba bez alibi — zauważył Wilkes.
Następnie przyszła kolej na Alice Dewhurst. Chciała, by przesłuchi-
wano ją w parze z Gemmą Queen, i kilka minut zajęło przekonywanie jej, że
muszą zostać przesłuchane oddzielnie.
Gdy wyprowadzono Gemmę z pokoju, Alice usiadła nadąsana.
— No, to prosimy — powiedział Wilkes, kiedy Bill Wong zanotował już
dane osobowe, jej adres, wiek i zawód. — Co może nam pani powiedzieć o
Jessice Tartnick?
Przemieściła się, ciężka i rozłożysta, na niewygodnym, małym krześle.
— Sama nie wiem. Poglądy miała słuszne, ale była zbyt natarczywa,
nawet jak na tak zapaloną feministkę. To znaczy, ustawiać powinno się
mężczyzn, a nie kobiety.
Wilkes uznał to rozumowanie za obłędne, ale jej nie przerywał. Zamiast
tego zapytał:
— Czy ktokolwiek z was znał Jessicę Tartnick, zanim przeprowadziła się
do Dembley?
— Nie — powiedziała Alice. Coś błysnęło jej w oku. Billowi Wongowi
zdawało się, że kobieta kłamie.
TLR
— Może się pani wydać, że niektóre z naszych pytań będą niezwiązane
ze sprawą, ale musimy ustalić, jaka była panna Tartnick. Jej rodzina mieszka
w Milton Keynes. Wydaje mi się, że ma tam matkę i siostrę i że one wiedzą
już o śmierci. Zginęła tutaj, dlatego musimy ustalić, dlaczego ktoś aż tak jej
nienawidził, że ją zabił.
— To bardzo proste — powiedziała Alice protekcjonalnym tonem. —
Charles Fraith lub jeden z pracowników majątku stracił nerwy i uderzył ją
szpadlem.
Wilkes odparł drwiąco, że to rozumowanie wydaje mu się bardzo lo-
giczne, skoro nikt przed samotną wyprawą Jessiki nie targnął się na jej życie,
a przynajmniej nic o tym nie wiadomo. Wypytali jeszcze Alice o zaintere-
sowania Jessiki i przyjaźnie. Po wysłuchaniu odpowiedzi mieli coraz sil-
niejsze przekonanie, że Alice zazdrościła Jessice i że nie bardzo ją lubiła.
Alice zeznała, że w sobotę była w domu z Gemmą. Oglądały w telewizji
film i w ogóle nie wychodziły.
Gemma Queen, którą przesłuchiwano jako następną, łamiącym się gło-
sikiem potwierdziła to alibi. Wilkesowi wydała się jedną z owych młodych
ekspedientek, pozbawionych ambicji, które zajmują się plotkowaniem o
chłopcach, a nie wędrowaniem z gniewnymi turystami pieszymi.
Spytana o Jessicę, powiedziała o zmarłej tylko same dobre rzeczy, do-
rzucając wyrazy uwielbienia.
— A czy podzielała pani jej bojowe poglądy?
— Że co, proszę? TLR
— Czy nie lubiła pani właścicieli ziemskich podobnie jak panna Tart-
nick?
— Niech panowie spytają Alice.
— Panno Queen! Czy nie ma pani własnych poglądów?
— No, nie wiem. Tak po prawdzie, to nie rozumiem połowy z tego, co
oni wszyscy gadają. Ale Jessica była fajna. Ładniutka. Zabrała mnie kiedyś
na balet — Gemma nagle zachichotała. — Alice się wściekła.
Wilkes stwierdził, że z Gemmy nie wydobędzie już nic sensownego.
Poza tym umówili ją na zeznania na następny dzień. Wtedy już powinni
wiedzieć znacznie więcej o wszystkich, którzy brali udział w sprawie.
W porównaniu z innymi Peter Hatfield i Ter— ry Brice wydali się
rozmowni. W sobotnie popołudnie obaj byli w pracy, toteż jako jedyni mieli
mocne alibi. Choć przesłuchiwano ich osobno, opowiedzieli mniej więcej to
samo. Do grupy piechurów dołączyli dlatego, że żaden z nich nie chciał
„zbytnio przytyć". Owszem, zwykle w soboty mieli wolne, ale w tę sobotę,
gdy restauracja między trzecią a siódmą była zamknięta, zgodzili się zostać i
szykować stoły na wieczór. Ich zeznania do tego stopnia były zbieżne, iż
Wilkes był przekonany, że przećwiczyli je, czekając w sali balowej. Chociaż
jeden potwierdził alibi drugiego, to policjantowi przeszło przez myśl, że
może któryś wyszedł z restauracji, pojechał samochodem do majątku, zabił
Jessicę, a potem wrócił.
Po przesłuchaniu kelnerów nadkomisarz odwrócił się do Billa Wonga,
przeciągnął, ziewnął i rzekł:
TLR
— To teraz Gustav.
Ale im przerwano. Wszedł policjant, który stał na straży przed wejściem
do dworu, i powiedział:
— Przepraszam, panie nadkomisarzu, ale jest tu jeden z robotników
rolnych. Myślę, że pan nadkomisarz powinien go wysłuchać. Nazywa się
Noakes, Joe Noakes.
— Wprowadzić.
Do pokoiku wszedł wielki, krzepki mężczyzna, z twarzą wyrażającą
podły nastrój. Przedstawił się jako Joseph Noakes, robotnik w gospodarstwie
pana Dyke'a, który je prowadził jako część majątku należącego do dworu.
— Co ma pan nam do powiedzenia?
— Widziałem sir Charlesa z tą kobietą, co nie żyje.
Twarz Wilkesa się napięła.
— Proszę mówić. Kiedy to było?
— W sobotę. Szła przez pole rzepaku, a rwała, a tupała! Wyszedł do niej
sir Charles.
— Gdzie? W którym miejscu na polu? Na środku, tam, gdzie znaleziono
ciało?
— Nie, trochę dalej od domu.
— Czy słyszał pan, co Charles Fraith mówił?
— Nie, robiłem wtedy w polu, dalej. Ale machał rękami w jej kierunku.
TLR
Potem się odwrócił i poszedł do dworu.
— A ona jeszcze żyła?
— Taaak... — przyznał pan Noakes z wahaniem.
— I co się wtedy stało?
— Odszedłem i nic już więcej nie widziałem.
— Proszę zaczekać na zewnątrz — rzekł Wilkes. — Pojedzie pan z
nami.
Gdy drzwi się zamknęły, zwrócił się do Billa Wonga:
— Sir Charlesa też zabierzemy. Chyba znaleźliśmy mordercę.
TLR
Rozdział IV
Agatha Raisin skończyła właśnie czytać artykuł w miejscowej gazecie
dotyczący śmierci Jessiki Tartnick, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi. Po-
nieważ jak zwykle miała nadzieję, że za drzwiami stoi James, przejrzała się
pospiesznie w lustrze, zanim otworzyła.
Na progu stała pani Mason, prezes Stowarzyszenia Pań z Carsely.
— Oj, pani Raisin. Czy mogę na chwilę wejść? Chciałam poprosić panią
o radę.
— Oczywiście. Właśnie miałam robić sobie kawę — Agatha poprowa-
dziła ją do kuchni.
— To co mogę dla pani zrobić? — spytała Agatha, napełniając dwie fi-
liżanki.
— Chodzi o to okropne morderstwo. W sprawę jest uwikłany ktoś z
TLR
mojej rodziny.
Niedźwiedzie oczka Agathy rozbłysły światełkiem zaciekawienia.
— Moja siostrzenica, Deborah Camden, należała do tego towarzystwa
piechurów — powiedziała pani Mason. — Słyszała ode mnie o pani zdol-
nościach śledczych i błagała, żebym z panią porozmawiała. Chodzi o to —
pani Mason poprawiła strój — że ten Charles Fraith jest takim trochę
przyjacielem Debory.
— Ten właściciel ziemski?
— Tak, a Deborah mówi, że aresztowano go za morderstwo i że na
pewno nie on to zrobił.
— A wie, kto to zrobił?
— Nie, ale mówi, że sir Charles jest dobry i miły i że to pomyłka.
— Ale w gazecie nie pisali o żadnym aresztowaniu, tylko o tym, że po-
licji w śledztwie pomaga jakiś mężczyzna.
— To właśnie sir Charles. Jeszcze nie postawiono mu zarzutów. Deborah
twierdzi, że to tylko kwestia czasu. Widzi pani, on powiedział, że w sobotę,
gdy ona zginęła, był w Londynie, a tymczasem robotnik z jakiegoś gospo-
darstwa twierdzi, że go wtedy widział na polu, jak krzyczał na Jessicę i
machał rękami.
— Ojej. A czy ona wie, dlaczego sir Charles skłamał?
— Nie. Ale błagała mnie, żebym poprosiła panią o pomoc.
TLR
— Byłoby mi bardzo miło — powiedziała Agatha i wcale nie kłamała.
Nie mogła się doczekać, kiedy pani Mason wyjdzie, a ona będzie mogła
pójść do Jamesa z pytaniem, czy znów by się nie przyłączył do jej detekty-
wistycznych działań.
Ale najpierw zapytała:
— Co może mi pani powiedzieć o siostrzenicy?
— Deborah jest nauczycielką w szkole podstawowej w Dembley. Ma
dwadzieścia osiem lat i jest niezamężna. Dawno się z nią nie widziałam,
ponieważ pokłóciłam się niegdyś z jej matką, Ja— nice, moją siostrą, i od
tego czasu się nie odwiedzamy. Deborah zawsze była mądrą dziewczynką,
ale jest jakaś taka szara i pewnie dlatego wciąż nie ma męża.
— Chyba powinnam z nią porozmawiać.
— Dzisiaj do czwartej uczy. Mogłabym później zawieźć panią do
Dembley.
— Nie, nie chcę, żeby w Dembley mnie z nią widzieli — odpowiedziała
Agatha.
— Dlaczego?
— No, lepiej żebym działała incognito.
— Aha. No dobrze, to ja przywiozę ją tutaj. Będziemy u pani o piątej.
— Świetnie.
TLR
Gdy tylko pani Mason wyszła, Agatha wbiegła na górę, by założyć nową,
jasnozieloną bluzkę z krótkim rękawem oraz spodnie w kolorze biszkop-
towym, szyte na zamówienie. Wziąwszy głęboki wdech, by wciągnąć
brzuch, udała się do sąsiada.
James otworzył drzwi. Na widok Agathy zmarszczył brwi.
— O co chodzi, Agatho? Jestem teraz bardzo zajęty.
Tu Agatha poczuła się urażona, gdyż nie powiedział żadnej z kwestii,
które dla niego obmyśliła, w tym krótkim czasie między wyjściem pani
Mason a zjawieniem się pod drzwiami Jamesa. Odparła więc szorstko:
— Nieważne. Nic pilnego — po czym odwróciła się i poszła.
„Pieprzyć go — pomyślała. — Komu on w ogóle potrzebny? Jak śmie
mówić do mnie w ten sposób?".
Z żalem zauważyła, że jej zainteresowanie sprawą od razu zaczęło wy-
gasać. Nie chcąc się temu poddać, pojechała do sklepu z prasą w Moreton i
kupiła wszystkie gazety. Schowała się z nimi w ciemny kąt pobliskiej her-
baciarni, jednego z niewielu miejsc, gdzie jeszcze obsługiwano palących, i
zabrała się do lektury wszystkiego, co było, na temat zgonu Jessiki Tartnick.
Jessicę, która odłączyła się od grupy i wybrała na samotną wycieczkę,
odnaleziono martwą na jednym z pól uprawnych należących do majątku
Charlesa Fraitha. Otrzymała bardzo silny cios w tył głowy zadany szpadlem.
Jessica Tartnick działała wcześniej w kampaniach: antynuklearnej, ratowa-
TLR
nia waleni, w obronie środowiska w ogóle, a teraz — na rzecz praw turystów
pieszych. Jakiś docent z uniwersytetu w Oksfordzie opisał ją jako osobę o
bystrym umyśle naukowca i absolutnym braku zdrowego rozsądku. Uczyła
w szkole dla dziewcząt, gdzie zorganizowała strajk uczennic. Choć rodzina
Jessiki mieszkała w rozwojowym Milton Keynes, ona sama po studiach
imała się różnych stanowisk w nauczycielstwie, wykorzystując krótkie
okresy bezrobocia na wyjazdy na marsze, wiece i zadymy. Z właściwym
sobie cynizmem Agatha stwierdziła, że osoby takie jak Jessica przeprowa-
dzają się, ilekroć otoczenie się do nich przyzwyczai i czują, że tracą nad nim
kontrolę. Osobników tego rodzaju guzik obchodzi środowisko, walenie czy
cokolwiek innego, a protesty wykorzystują do zdobycia władzy nad innymi.
„Być może — pomyślała Agatha — gdyby nie uśmiercono Jessiki, w końcu
wyprowadziłaby się i z Dembley". Zastanawiało ją, jak było u Jessiki z
seksem. Kobiety jej pokroju nierzadko wykorzystywały seks jako broń, za
jej pomocą manipulując ludźmi i zdobywając nad nimi kontrolę. Tylko w
jednej gazecie znalazła zdjęcie tej kobiety, i to dosyć niewyraźne. Wydała jej
się uderzająco piękna. Zamieszczono też kilka artykułów o dawnych szla-
kach. Nigdzie jednak Agatha nie znalazła podpowiedzi, komu mogło zależeć
na śmierci Jessiki.
Kiedy pani Mason przybyła z Deborą, Agatha przed otwarciem drzwi
przyjrzała się sobie w lustrze w korytarzu, trochę żałując, że nie wygląda jak
wielka detektywka. Choć nie miała pojęcia, jak wielka detektywka powinna
wyglądać.
Na pierwszy rzut oka Agatha stwierdziła, że Deborah wyglądała na
nieszkodliwe dziewczę. W każdym małym miasteczku w środkowej Anglii
TLR
było takich setki: jasnowłosych, spranych, chudych i bojaźliwych.
— A więc, Deboro — zaczęła Agatha — jak ci można pomóc?
— Bardzo się martwię — powiedziała Deborah z głębi serca. — Nie
wiem, od czego zacząć.
— Zacznij od tego, jak poznałaś Charlesa Fraitha.
— Było to tak. Jessica ostrzegała, że przejdzie przez to pole i wysłała
mnie, żebym obejrzała szlak. Nie chciałam, żeby przyłapano mnie na
wtargnięciu na cudzy teren bez zezwolenia, więc najpierw poszłam do
dworu. Sir Charles był bardzo miły i poczęstował mnie herbatą. Potem po-
prosił o mój numer telefonu, a później zadzwonił do mnie i zaprosił do kina.
— Dlaczego?
— Oj, no wie pani...
— Podobasz mu się?
— Może... — odpowiedziała Deborah. — Chyba lubi ze mną przeby-
wać.
— Czy dzwonił jeszcze potem?
— Nie, ale dziś zatelefonowałam do niego i opowiedziałam mu o pani.
— Czyli policja go wypuściła?
— Nie było powodu go zatrzymywać. Tamten rolnik, który widział, jak
się kłócił z Jessicą, zobaczył też, jak wraca do dworu, a Jessica jest cała i
zdrowa. Gdyby miała pani jutro czas, to sir Charles zaprasza nas obie do
TLR
dworu na jutrzejszy obiad.
Agathę zalało uczucie snobistycznej rozkoszy. Ona, Agatha Raisin,
proszona na obiad u baro— neta. Chrzanić Jamesa! Z rozkoszą opowie mu
wszystko... po fakcie.
— Czy chcesz zadzwonić ode mnie, żeby potwierdzić? — spytała
Agatha.
— Nie, powiedział, że jeśli nie oddzwonię, to uznaje, że przyjedziemy.
Spodziewa się nas o pierwszej.
— Czy mam po ciebie przyjechać do szkoły? A może nie powinnam
pokazywać się ludziom w twoim towarzystwie, jeśli mam zamiar czegoś się
dowiedzieć w tej sprawie?
— Mam starego volkswagena. Pojadę sama — odparła Deborah —
spotkamy się na miejscu. Przed jedną osobą muszę panią ostrzec. Jeśli kto-
kolwiek jest skłonny do mordu, to właśnie ona.
— Kto niby?
— Gustav. Służący. Nie lubi mnie. Chce, żebym trzymała się z daleka od
sir Charlesa.
— Czy mówiłaś o tym sir Charlesowi?
Deborah zwiesiła głowę i powiedziała pod nosem:
— Nie.
TLR
Nie chciała, żeby się dowiedział, iż należy do kręgów, którymi gardzi
nawet sługa.
— Bez obaw — odezwała się żywo Agatha. — Nie zrobi na mnie wra-
żenia jakiś zadufany w sobie służący.
Deborah już otworzyła usta, by powiedzieć, iż uważa Gustava za zdol-
nego do zastraszenia, ale je zamknęła. Niech Agatha się sama o tym prze-
kona.
Ta zaś poszła po podręczny notes i znów usiadła.
— Pewnie masz już dość moich pytań Deboro. Niemniej przelećmy
wszystko od początku.
I Deborah swoim zmęczonym głosikiem opisała, jak to Jessica podjęła
pracę w szkole, stała się najważniejsza w grupie piechurów, jak bardzo
wszyscy ją szanowali, aż do momentu, gdy jej reakcja na uprzejmy list
Charlesa Fraitha przelała czarę i stwierdzili, że mają dość jej dominacji.
Przytoczyła też opowieści innych członków grupy na podstawie tego, co
usłyszała, gdy wszyscy siedzieli, oczekując w sali balowej na przesłuchanie.
— Czyli nikt, może oprócz kelnerów, nie posiada alibi?
— Gdybyśmy wcześniej wiedzieli, że w sobotę po południu dojdzie do
morderstwa, to na pewno każde z nas o jakieś alibi by się postarało — od-
powiedziała Deborah z nadzwyczajną dla siebie śmiałością.
— No dobrze. A teraz Gustav. Skąd pochodzi? Imię ma niemieckie. A
nazwisko?
TLR
— Nie wiem — powiedziała Deborah. — Na pewno policja się dowie-
działa.
— Czy był w jej gronie śledczy o chińskich rysach?
— Tak, był przy przesłuchaniach.
„Bill Wong — pomyślała Agatha. — Muszę z nim pogadać".
Zadała Deborze jeszcze kilka pytań, a potem potwierdziła, że następnego
dnia spotykają się w Barfield House. Spisała sobie na kartce, jak trafić do
dworu.
Niedługo po tym, jak obie panie wyszły, znowu rozległ się dzwonek u
drzwi Agathy. Przeglądając się w lustrze w korytarzu, przygładziła włosy.
To mógł być James. Może by wybaczyła mu jego wcześniejsze zachowanie?
Tak ekscytujących wieści nie dało się zatrzymać dla siebie. Ale gdy Agatha
otworzyła drzwi, na progu stał Bill Wong. Początkowy zawód ustąpił miej-
sca przekonaniu, że to właśnie jego wizytą powinna się cieszyć najbardziej.
— Wejdź — zawołała. — Jak idzie sprawa z tą grupą piechurów?
— Skąd wiesz?
— Poproszono mnie o radę — Agatha poprowadziła go do swojej
przytulnej kuchni, rozważając, czemu ostatnio nie wykorzystuje wcale po-
koju dziennego.
— Kto cię poprosił? TLR
— Deborah Camden.
— A dlaczego ciebie?
— A dlaczegóżby nie? — obruszyła się Agatha. — Jest siostrzenicą pani
Mason, słyszała od niej o moich dokonaniach detektywistycznych.
— A co ty możesz, czego nie może policja?
— Cóż, na początek zdobyłam zaproszenie na jutro na obiad od Charlesa
Fraitha. Znacznie łatwiej jest dowiedzieć się czegoś o ludziach, goszcząc u
nich w domach.
— Na pewno, Agatho. Ale tobie zdarza się wpadać w kłopoty. Ani się
obejrzę, jak to ciebie będzie ktoś gonił ze szpadlem.
— A skąd się wziął ten szpadel?
— Zostawił go robotnik rolny Joseph Noakes, ten, który zeznał, iż wi-
dział kłótnię Charlesa z Jes— sicą. To opryskliwy typ, bardzo niemiły.
Kazano mu dzień wcześniej, w piątek, pogłębić jakiś rów, a gdy wracał, nie
chciało mu się odnosić szpadla i po prostu wbił go w ziemię na skraju pola
rzepaku. Przez to pole biegły dwie ścieżki, poza tą wydeptaną przez Jessicę.
Jedna w kierunku dworu i, jak sądzimy, tę wytyczył Fraith, a druga do
krawędzi pola od miejsca, w którym Jessika otrzymała cios. Żadnych odci-
sków palców. Tylko podeptany rzepak.
— Ów Gustav — zapytała Agatha — jaką ma przeszłość?
TLR
— Matka Węgierka, ojciec Anglik. Zamieszkał w Anglii w latach pięć-
dziesiątych, służył od piętnastego roku życia, najpierw na dworze Clarence
House jako kuchcik, potem jako lokaj u markiza z Drentu, następnie za-
trudniono go w charakterze szofera, a w końcu kamerdynera. Jako kamer-
dyner pracował u świętej pamięci starego Fraitha, który zmarł trzy lata temu.
Gustav ma pięćdziesiąt dwa lata. Nienotowany.
— Zawsze miałam wrażenie, że kamerdyner musi być bardzo stary.
— Bo ci, którzy uchowali się do dzisiejszych czasów, zwykle rzeczy-
wiście są starzy. To wymierający zawód. Gustav to raczej sługa od wszyst-
kiego, nie tylko kamerdyner. Nieżonaty.
— Homoseksualista?
— Nie sądzę. Nie wszyscy kawalerowie to homoseksualiści. A ja? — w
oku pojawił mu się zaczepny błysk. — A twój kochaś James? Mówiłaś mu o
sprawie?
— Jeszcze nie — odpowiedziała Agatha, nie chcąc się Billowi przy-
znawać, jak to dała się przegnać spod drzwi. — A nie powiesz mi, żebym się
trzymała od tego z daleka, jak to masz w zwyczaju?
— Tym razem nie. Nie sądzę, żeby taki niewinny obiadek mógł narazić
cię na niebezpieczeństwo. Ale jutro wieczorem przyjdę znowu. Powiem ci
prawdę: bardzo ciekawi mnie, co będziesz miała do powiedzenia o sir
Charlesie i o Gustavie. A co sądzisz o Deborze?
— Szara myszka. Bez temperamentu. Ciągle pod wrażeniem tego, że sir
TLR
Charles zabrał ją do kina. Typ, który łatwo daje się zwieść osobom o sil-
niejszym charakterze. Nie wydaje mi się, żeby coś ją łączyło z poglądami
Jessiki. Chyba raczej starała się być blisko silniejszej kobiety.
— Może. Tak czy inaczej, chętnie cię jutro posłucham.
Nazajutrz w Agacie stoczyło walkę serce z rozumem. Wygrało serce.
Wahała się, czy pojechać na ów obiad do baroneta. Rozum krzyczał, że sir
Charles jest ledwie baronetem, który mieszka w wiktoriańskim dworku
określanym przez przewodniki mianem „architektonicznie nieszczegól-
nego". Głęboko w duszy dawna Agatha, produkt birminghamskiego slumsu,
drżała.
Mimo wielokrotnego przebierania się i długotrwałych poszukiwań od-
powiedniego stroju, podjechała pod bramę majątku Charlesa Fraitha pięt-
naście minut przed umówioną porą. Zmusiła się do zaparkowania przy
drodze, po czym zapaliła papierosa, przeglądając się w lusterku samo-
chodowym. Nad górną wargą robiły jej się małe zmarszczki. Będzie musiała
zacząć stosować krem przeciwzmarszczkowy. Paliła, martwiła się i prze—
stępowała z nogi na nogę, aż w końcu znów spojrzała na zegarek i zorien-
towała się, iż kwadrans już minął. Z rumieńcami na twarzy i szybko bijącym
sercem, podjechała dróżką w kierunku dworu.
Zaraz po Agacie swój samochód zaparkowała Deborah. Uradowana tą
słabą, ale jednak podporą, Agatha podeszła do niej i wkrótce stały na progu.
Deborah zadzwoniła do drzwi. Agatha miała na sobie bluzkę, spódnicę i
zapinany sweter z owczej wełny. Deborah nosiła bladoniebieski komplet z
poliestru i białą bluzeczkę, która jeszcze bardziej podkreślała biel dominu-
TLR
jącą na jej jakby spranym obliczu.
Drzwi otworzył Gustav. Jego czarne oczy obiegły obie panie w ciągu
ułamka sekundy, ale to wystarczyło, by obu sprawić przykrość. Zupełnie
jakby powiedział: „Że też muszę otwierać drzwi takim jak wy!".
— Sir Charles jest w salonie — obwieścił, prowadząc je przez obszerny
hol.
Weszły do salonu. Sir Charles wstał, by je powitać. Przy kominku sie-
działa leciwa staruszka. Baro— net przedstawił ją jako swoją ciotkę, panią
Tassy.
— Więc pani jest detektywem — powiedział gromkim głosem, gdy już
wszyscy się poznali. — Czy przyszła tu pani z lupą i pyłem do zbierania
odcisków palców?
„Prosty głupek" — pomyślała Agatha z wyższością i się odprężyła.
— Raisin... — odezwała się pani Tassy wysokim i przyduszonym to-
nem. — Czyżby z tych Raisinów z Sussex?
Z kąta salonu dobiegł głos Gustava.
— Wątpliwe — rzekł.
Pani Tassy założyła na nos okulary i przypatrzyła się Agacie.
— Chyba rzeczywiście nie — potwierdziła. — O której zjemy Gu-
stavie?
TLR
— Kiedy tylko sobie pani zażyczy.
Pani Tassy wstała. Jak się okazało, była zaskakująco wysoka. Jej co
najmniej dwa metry wzrostu przykryły cieniem Agathę.
— To dobrze — rzekła bez ceregieli. — Nudzę się.
— Nie będzie ciotuńce nudno, gdy pani Raisin zacznie nas przesłuchi-
wać, świecąc nam w oczy lampą i grożąc pałką — powiedział sir Charles. —
Chodźmy, Deboro. Wyglądasz, jakby cię trzeba było podtuczyć.
Deborah zachichotała. Agacie zachciało się uciekać. Od lat nie czuła
podobnego lęku, podobnego niedopasowania. Była zła. Za kogo ci ludzie się
uważają, do diabła?
— Święte niebiosa! — odezwał się sir Charles, gdy już zasiedli do dłu-
giego stołu w jadalni. — Po co tyle sreber? Nie będziemy jedli aż tylu dań.
Gustav milczał. Nalał wina. Nalał zupy. Agatha podejrzewała, iż chciał
wpędzić ją w zakłopotanie liczbą różnych sztućców. Ale skąd niby miał co-
kolwiek o niej wiedzieć? To raczej Deborah mogła stanowić cel tych za-
chowań.
Pani Tassy wlepiła swoje zmatowiałe oczy w Agathę.
— Gdyby mój bratanek zechciał panią zatrudnić — spytała — to jakie
byłyby pani stawki?
— Nie myślałam o gaży — odpowiedziała Agatha.
— Amatorka — powiedział Gustav dosłyszalnym z końca stołu, te-
atralnym, szeptem.
TLR
Agatha odwróciła się.
— Przestałbyś już pierdzielić, bezczelny bałwanie — ryknęła.
— Lato nie będzie chyba zbyt słoneczne — odezwała się pani Tassy po
chwili ogólnego milczenia, jakie odpowiedziało na wybuch gniewu Agathy.
Ta zaś spróbowała się opanować, niemniej czuła na całej twarzy paskudny
rumieniec. — Czytałam kiedyś w gazecie, że to przez ten wybuch wulkanu
na Filipinach. Mówią, że przez to bywa latem w Europie niepogoda.
— Może powstrzyma to was, bojowych piechurów, przed zastraszaniem
posiadaczy ziemskich — powiedział sir Charles, czule uśmiechając się do
Debory.
— Och, niech mi pani nie mówi, że zalicza się pani do ich grona — pani
Tassy przyjrzała się Deborze podejrzliwie. — Niechże pani na siebie uważa.
Chyba nie chce pani narażać życia.
Gustav zwinnie pozbierał talerze po zupie. Agatha bawiła się nożami i
widelcami leżącymi przy jej talerzu. Gustav je jej odebrał i odłożył na wła-
ściwe miejsce, lekko wzdychając.
Następnie pojawiła się przed nimi ryba w sosie serowym.
— Napawasz nas dumą, Gustavie — rzekł sir Charles. — Ale czy to nie
przesada? Czy to nie zbyt oficjalnie? Myślę, że placek na zimno w zupełno-
ści by wystarczył.
Gustav w odpowiedzi tylko podniósł brwi i wrócił na koniec stołu.
Agatha miała na szyi drobny naszyjnik z pereł.
TLR
— Prawdziwe? — spytała pani Tassy.
— Nie — odparł Gustav.
Agatha nie dawała za wygraną.
— W dzisiejszych czasach nikt już nie nosi prawdziwych pereł — od-
rzekła. Mówiąc, słyszała, jak w jej głosie przebrzmiewają groźnie akcenty
rodem z Birmingham.
— Ja noszę — powiedziała pani Tassy i tak zakończyła się wymiana
zdań na ten temat.
— To jak zacznie pani swoje śledztwo? — spytał sir Charles.
— Chciałabym zobaczyć pole, na którym doszło do zabójstwa — od-
rzekła Agatha, a następnie zdecydowała się przypuścić atak. — A dlaczego
pan powiedział policji, że w dniu morderstwa był w Londynie?
— Ponieważ nie chciałem, by mnie o nie oskarżano — odpowiedział sir
Charles z pełnym spokojem.
— Spanikował pan?
Jego oczy, gdy się odwrócił, nagle nabrały wyrazu bystrego i inteli-
gentnego.
— Nie — powiedział. — Stwierdziłem, że nie mam ochoty bawić się w
te wszystkie ceregiele. Widzi pani, nie podejrzewałem, że ktokolwiek wi-
dział mnie, jak kłócę się z ową Jessicą.
TLR
— A o co się państwo kłócili?
— To jasne: o jej łażenie po polu i niszczenie upraw. Zaczęła mnie
wyzywać od opasłych kapitalistów. Nie słyszałem podobnie sztampowych
haseł, od kiedy byłem na zebraniu związku studentów na mojej uczelni w
Cambridge. Kazałem jej się wypchać i odszedłem. Gdy się odwróciłem, stała
tam jeszcze i mi wygrażała. Zastanawiałem się, czy nie zadzwonić na poli-
cję, ale w końcu dałem sobie spokój. Nie przejmuję się rzeczami, które mnie
męczą. Oczywiście teraz policja chce mnie oskarżyć o zakłócanie przebiegu
śledztwa. Ile to się człowiek nacierpi.
— Ale chyba zdawał pan sobie sprawę, że w końcu się dowiedzą?
— Czemu? — spytał, dziwiąc się jak dziecko. — Nie miałem pojęcia, że
ten Noakes aż tak mnie nie lubił. Żaden inny robotnik z gospodarstwa nawet
słowem by nie pisnął.
— Pewnie sam ją zabił, głupi buc — odezwał się Gustav.
— To by było niezłe... — wymknęło się pani Tassy.
Agatha jej przerwała:
— Tak, tak by było dla was najlepiej — powiedziała. — Jeden z ro-
botników z gospodarstwa winny, to rzeczywiście świetnie
— Gdybym wiedziała, że będzie pani nieuprzejma — rzekła Deborah,
przygładzając swoje jasne włosy — nie poprosiłabym pani o przyjazd.
— Dolej wina, Gustavie — powiedział sir Charles. — Wie pani, pani
TLR
Raisin, nie sądzę, by mógł mi pomóc ktoś, kto jest wyraźnie uprzedzony.
— Nie jestem uprzedzona — zaprzeczyła Agatha.
Powiedziałam tylko...
— Och, rostbef! — zakrzyknęła pani Tassy. — Rozpieszczasz nas,
Gustavie.
Wtedy już Agatha nie wiedziała, co powiedzieć. Była zupełnie wytrą-
cona z równowagi. Zazdrościła Deborze, która radośnie trajkotała do Fraitha
o filmach i książkach. Koszmarny obiad dobiegł wreszcie końca. Kiedy
Agatha, podpita i załamana, szła do samochodu, zdawała sobie sprawę, że o
korzystaniu z jej usług nie było już mowy.
— Nie powinno się prowadzić po pijanemu — wypalił Gustav na po-
żegnanie.
Agatha pojechała do domu powoli, ale nie aż tak wolno, by wzbudzić
podejrzenie jakiegoś policjanta z grupy przeczesującej pole rzepaku.
W domu wypiła kilka filiżanek czarnej herbaty i wpatrywała się długo i
żałośnie w kuchenną ścianę, zanim wreszcie poszła do salonu, gdzie podjęła
bezskuteczną próbę znalezienia w telewizji programu, który pozwoliłby jej
oderwać się od wstydu. Co ją tak opętało? Agatha Raisin, postrach każdej
restauracji od Claridges po Ritz, nie potrafiła utrzymać nerwów na wodzy
podczas jednego pretensjonalnie przedłużanego obiadu w wiejskim dworku.
Otrzeźwiona kawą usłyszała nagle dzwonek i poszła otworzyć drzwi.
Przed drzwiami stał Bill Wong.
TLR
— Jak ci poszło?
— Wejdź — powiedziała Agatha. — Słońce wyszło. Dla odmiany po-
siedzimy na tyłach w ogródku — dorobiła kawy i wyniosła kubki na stół w
ogrodzie.
— Ogródek masz piękny — pochwalił Bill, omiótłszy wzrokiem róż-
nobarwne kwiaty.
— To dzięki sąsiadom — Agatha wbiła wzrok w swoją kawę.
— No to co jest? — dopytywał Bill.
— Myślę, że on to zrobił — ton Agathy wydał się Billowi wręcz dzie-
cinny. — Sir Charles i ten jego sługa.
Bill rozparł się na ogrodowym krześle, skupiając wzrok migdałowych
oczu na zaciętej twarzy Agathy.
— Nie poznaję cię, Agatho. Czy sir Charles traktował cię z góry?
— Nie — odpowiedziała mu Agatha. — Myślę, że to głupek i błazen.
Skłamał, że nie było go tam w sobotę, i myślę...
Cicho rozległ się dzwonek od strony frontu domu. Agatha poszła otwo-
rzyć drzwi i utkwiła wzrok w stojącą przed nimi wysoką postać Jamesa
Laceya.
— Zachowałem się wczoraj wobec ciebie nieuprzejmie, Agatho — jął
przepraszać. — Myślałem, że złapałem wenę, ale później zorientowałem
się, iż wszystko, co napisałem do tej pory, to jakieś bzdury.
TLR
W tej cudownej chwili Agatha zapomniała o wszystkich upokorzeniach
tego dnia i poprosiła, by wszedł i napił się kawy.
James usadowił się na ogrodowym krześle i spytał Billa:
— Czy pracujesz przy tej sprawie z grupą turystów pieszych?
— Tak, i Agatha również... to znaczy również pracowała — zaznaczył
Bill. — Jedna dziewczyna uwikłana w sprawę, Deborah Camden, poprosiła
Agathę, by pomogła Charlesowi Fraithowi, a tymczasem Agatha chyba
właśnie wróciła od niego z obiadu, gdzie ją zrugano na czym świat stoi, i
teraz nie bardzo chce powiedzieć, co poszło nie tak.
— Dziwna rodzina ci Fraithowie — powiedział James, wyciągając nogi
przed siebie. — A więc, co poszło nie tak, Agatho?
— To przez tego cholernego służącego, Gustava — odparła Agatha
znużonym głosem. — Dokuczał mi i straciłam panowanie.
Zapadło długie milczenie, gdy obaj panowie usiłowali sobie wyobrazić,
jak zachowuje się Agatha, gdy traci panowanie.
— Coś mi się wydaje, iż sir Charles rozmyślił się i nie będzie korzystał z
twoich usług, Agatho.
— Co takiego powiedziałaś, co go tak zraziło... gdybyś miała pomyśleć o
jednej rzeczy — dodał James, sugerując, iż Agatha mogłaby równie dobrze
wyrzucić z siebie całą litanię wyzwisk.
— Cóż, ma starą ciotkę. Więc ciotka powiedziała, że niezgorzej by było,
gdyby mordercą okazał się ów robotnik Noakes, a ja na to, że ludziom ich
TLR
pokroju na pewno by podpasowało, gdyby zbrodni dokonała służba. Wtedy
sir Charles powiedział, że jestem uprzedzona.
James zaśmiał się.
— Biedula. Ów Gustav musiał porządnie zajść, ci za skórę. Trochę znam
sir Charlesa. Znajomy znajomych. Nie poddawaj się, Agatho. Pogadam z
Charlesem. Skorzystam z twojego telefonu, jeśli można.
— Czy — jeśli zechce, żebym mu pomogła — pojedziesz tam ze mną?
— spytała Agatha.
Spojrzał na nią z góry, w oczach mając błyski.
— Czemuż by nie?
— No to jak z tym twoim podejrzeniem, że mordercami są sir Charles i
Gustav? — spytał Bill, gdy James poszedł do środka.
— Tylko żartowałam — mruknęła Agatha pod nosem. Jeśli Jamesowi
się uda, to będą mogli znów razem prowadzić śledztwo, a wtedy ten po-
rąbany Gustav w ogóle przestałby się dla niej liczyć.
James dodzwonił się do Fraitha.
— Słyszałem, że była u ciebie na obiedzie moja znajoma, Agatha Raisin
— powiedział, gdy już przypomniał się, kim jest.
— Ach, ta — odparł sir Charles — owa mała wędrowniczka Deborah
Camden, o której może czytałeś w artykułach poświęconych tej przykrej
TLR
sprawie, powiedziała mi, że ta twoja pani Raisin to geniuszka, a tymczasem
mnie się wydała bardzo dziwna i kłótliwa.
James roześmiał się.
— Ma swoje metody, Watsonie. Ale, Bóg mi świadkiem, że skuteczne.
Czy wiesz, jak zaczęła swoją działalność? Gdy sprowadziła się do wsi,
chciała wywrzeć wrażenie na wszystkich i wygrać konkurs pieczenia ciast.
Kupiła więc tartę w Londynie i wystawiła ją w konkursie jako swoją. Jeden z
sędziów, gdy ją zjadł, padł trupem, więc musiała dojść do tego, kto był temu
winny.
Fraith zachichotał z uznaniem.
— Czyli ma charakterek.
— Co więcej, z Agathą pracowaliśmy wspólnie nad różnymi sprawami.
Nie skreślaj jej. Jest dobra.
— Spróbuję raz jeszcze — głos Charlesa stał się znużony. — Może ra-
zem przyjechalibyście do mnie na drinka?
— Dobrze — odpowiedział James. — O której? Koło szóstej?
— Pasuje.
James triumfalnie powrócił do ogródka.
— Chyba wracasz do sprawy, Agatho — powiedział. — Mamy przy-
jechać o szóstej do dworu Bar— field House na drinka.
— Co? Jeszcze dziś? Dopiero trzeźwieję po tym ich obiedzie.
TLR
— To będziesz piła wodę mineralną.
James spojrzał na Billa.
— I cóż? Nie zgromisz nas? Żadnych surowych ostrzeżeń, byśmy się
trzymali z daleka?
Bill wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Bo policja też ma kłopot z tą sprawą. A nie wydaje mi się, żebyście we
dwoje mieli wpaść w jakieś tarapaty z powodu kilku drinków z Char— le-
sem Fraithem. Chyba was nie otruje, będąc podejrzanym.
Agatha spojrzała na zegarek.
— Już piąta! — odezwała się. — Lepiej pójdę i się doprowadzę do
porządku — rzuciła Jamesowi nieśmiałe spojrzenie. — Jak mam się ubrać?
— Nie wiem — odpowiedział James — jedziemy do pracy, więc załóż
cokolwiek, byle ci było wygodnie. Ja poprowadzę.
Agatha, którą do Barfield House przywiózł James, była już całkiem inna.
James stanowił jej zbroję. Z początku wymyślała, co powiedzieć na wytłu-
maczenie swojego wybuchu, ale w końcu stwierdziła, że lepiej będzie w tym
temacie zachować pełne godności milczenie.
Drzwi otworzył im Gustav. Zmierzył wzrokiem Agathę z góry na dół,
czym wywołał u niej poczucie, że prosta sukienka z wełny nie jest odpo-
wiednia, a następnie poprowadził ich dwoje do salonu.
TLR
Fraith kiwnął głową, witając się z Agathą, a Jamesa powitał z pełnym
entuzjazmem.
Gustav podał drinki — Agatha zadowoliła się wodą mineralną — a
Charles zagaił rozmowę.
— Chyba nieodpowiednio zaczęliśmy znajomość — powiedział do
Agathy.
— Strata czasu, według mnie — powiedział Gustav do drewnianej
ściany.
James odwrócił głowę.
— Zostaw nas samych Gustavie — rzekł wprost. — To zbyt poważna
rozmowa, byś ją nam przerywał bezczelnymi komentarzami.
Gustav spojrzał na baroneta, który kiwnął głową, i sługa opuścił po-
mieszczenie.
— Jak ty możesz go znosić? — spytał James.
— Coś z nim nie tak?
— Ma reputację pyskacza.
— Mnie nic o tym nie wiadomo — odpowiedział Charles. — A skoro to
mój człowiek, to guzik was to obchodzi.
— Cóż, to twój problem — James wzruszył ramionami. — Powiedz
lepiej, jak się wplątałeś w tę kabałę.
TLR
Agatha, już odprężona — to w końcu zwykły dom, a sir Charles jest
zwykłym człowiekiem — pilnie obserwowała baroneta, gdy mówił.
Teraz, gdy ani on, ani otoczenie, nie były już groźne, także jego wypo-
wiedź wydała jej się wiarygodna. Dokładnie opowiedział, jak Gustav, wró-
ciwszy z chaty dozorcy, doniósł mu, iż Jessica idzie w stronę pola. Następ-
nie, jak sam, pewny, iż da się ją obłaskawić, wyszedł Jessice na spotkanie.
Skąd wiedział, że to właśnie ona? Deborah opisała mu ją dość dokładnie.
Ujrzawszy, że skacze po jego polu w tych swoich wielkich buciorach, tra-
tując wszystko wokół, stracił nad sobą panowanie. Nazwał ją głupiutką
dziewuszką, a to chyba dopiekło jej do żywego, wspomniał sir Charles z
pewną dozą zadowolenia. Czy w jakikolwiek sposób jej groził?
Sir Charles po raz pierwszy sprawił wrażenie zakłopotanego.
— Było w niej było coś tak aroganckiego, tak nieprzyjemnego, iż po-
wiedziałem jej, że wezmę strzelbę i ją zastrzelę, jeśli zaraz nie wyniesie się z
mojej ziemi. Tego policji nie powiedziałem.
— Dlaczego kłamałeś? Dlaczego mówiłeś, że byłeś w Londynie? —
spytał James.
— W Barfield tworzymy zwartą społeczność: dozorcy, pracownicy ma-
jątku, rolnicy... Nie wiem, jak z tym paskudnym Noakesem, jego zatrudnio-
no niedawno. Nikomu nic nie kazałem mówić. Zwyczajnie spodziewałem
się, że potwierdzą moje słowa.
— To trochę naiwne — podsumował James.
TLR
— Teraz takie mam wrażenie. Wpadłem w kłopoty, a policja, przyglą-
dając mi się, nie będzie mogła skupić się na swoim zadaniu, czyli na wy-
kryciu, kto rzeczywiście zabił. Tak sobie myślę... — mówił z głębi serca,
rozsiadając się w fotelu i przyciskając oburącz kieliszek do piersi — jestem
osobnikiem raczej spokojnym, a jej udało się mnie rozdrażnić. Myślę, że ten
jej kochanek, jak mu tam, miał dość. Tak czy inaczej, jakim cudem spo-
dziewa się pani dowiedzieć się czegoś, czego nie dowie się policja?
— Na początek — odezwała się wreszcie, milcząca dotychczas, Agatha
— wprowadzimy się z Jamesem do Dembley, wynajmiemy tam mieszkanie,
i, udając męża i żonę, zapiszemy się do dembleyow— skiego towarzystwa
piechurów. Czy istnieje lepszy sposób, by ich poznać?
James wyraźnie się zaniepokoił, natomiast sir Charles zapałał entuzja-
zmem:
— To świetny pomysł. Posiadam nieruchomości w Dembley i chyba
mam jedno wolne, wyposażone mieszkanie. Poczekajcie, pogadam i dowiem
się.
Wyszedł z salonu.
— Agatho — powiedział James — powinnaś była najpierw mnie spy-
tać, czy mam czas przenosić się do Dembley i czy chcę udawać twojego
męża.
— Jeśli nie masz na to ochoty, to nie ma problemu — odparła Agatha.
— Tego nie powiedziałem — rzekł James — tyle że to jest poważna
TLR
sprawa.
Agatha wysiliła się na opanowanie.
— Jak już powiedziałam — rzekła tak spokojnie, jak tylko mogła —
dam sobie radę sama.
Sir Charles powrócił.
— Załatwione. Czeka na was bardzo miłe mieszkanko przy ulicy
Owczej, w samiutkim centrum Dembley. Możecie się wprowadzić, kiedy
tylko wam pasuje.
Zapadła cisza. Agatha wstrzymała oddech.
— No dobrze — powiedział James — i tak niewiele bym napisał.
— A o czym piszesz? — zapytał sir Charles.
— O historii wojny.
— W której epoce?
— Podczas wojen napoleońskich.
— Mój ojciec był wielkim znawcą historii. Gustav wyniósł jego księ-
gozbiór na strych. Może chciałbyś sobie go przejrzeć?
Oczy Jamesa rozbłysły.
— Chętnie.
TLR
— Zaprowadzę cię. Czy zechce pani poczekać, pani Raisin?
Agacie jednak nie podobał się pomysł, by została sama w pomieszczeniu,
do którego zaraz może wejść Gustav, toteż ochoczo wyraziła chęć towa-
rzyszenia panom.
Gdy już James i Agatha wracali do wsi, a James dzierżył stos starych
ksiąg, Agatha starała się nie słuchać jego entuzjastycznych wywodów na
temat skarbów, jakie znalazł, i jak bardzo chce mu się wrócić do pisania.
Mogła przez chwilę być panią Lacey, a przynajmniej tak się wszystkim
przedstawiać.
Ale któż mógł wiedzieć, czym to się skończy?
TLR
Rozdział V
— Dziwna para — powiedział Jeffrey Benson. Było to tydzień później,
nazajutrz po cotygodniowym zebraniu Piechurów z Dembley. Określił tak
niejakiego Jamesa Laceya i jego żonę, którzy zjawili się, oznajmiając, iż
chcą się przyłączyć się do towarzystwa turystyki pieszej. Teraz Jeffrey wraz
z pozostałymi członkami jedli obiad w gospodzie Pod Winogronami.
Przyzwyczajali się do kolejnych przesłuchań i tego, że policja grzebie w ich
przeszłości. Kelvin nie posiadał się z radości, że policjanci nie dowiedzieli
się o wizycie Jessiki ani o kłótni, jaka później nastąpiła. Jeffreya uspokoiło
to, iż na przesłuchaniach nie padło ani jedno słowo o gościach z Irlandii.
— To burżuje — powiedziała Alice, z trudem utrzymując swój wielki
tyłek na jednym z krzeseł udających średniowieczne — są nadziani. Ona
miała torebkę od Gucciego.
TLR
— Ale w niej jest cuś z prostego człeka — powiedziała Deborah, której
zdawało się, iż dzięki kilku trzymanym w sekrecie ciepłym rozmowom te-
lefonicznym z sir Charlesem stała się ekspertem od wyższych sfer. — Za to
on to fajny facet — tu zachichotała. — Atrakcyjny.
— Ale czy chcemy ich u nos? — zapytał wszystkich Kelvin. — Jak
momy bić sie za równość z ta— kymi kunserwatystami na karku?
Gemma odezwała się nieśmiało:
— Czyli znowu mamy się kłócić z rozgniewanymi posiadaczami ziem-
skimi, mimo że Jessica nie żyje?
— A czemu nie? — spytała ją Alice. — Jessica była arogancka, ale na
dobrą sprawę nie można nie przyznać jej racji.
Deborah opuściła wzrok na szklankę z sokiem pomarańczowym. Nie
chciała należeć do grupy nastawionej na konfrontacje. A z drugiej strony,
przyjemnie było się spotkać z piechurami i razem wyruszać na szlaki. A co
będzie, jeśli sir Charles przestanie do niej dzwonić? Nie będzie chciał się z
nią widzieć? Wtedy, pomyślała smutno, znów będzie sama. Poznawanie
nowych ludzi przychodziło jej z trudem.
Niespodziewanie słowa Gemmy poparli Peter Hatfield i Terry Brice.
— Ja bym raczej przyznał rację Gemmie — rzekł Terry. — Moglibyśmy
chodzić na miłe spacery...
— Miłe spacery — powtórzył Peter bezmyślnie jak echo.
— ... wystarczyłoby tylko się uspokoić i cieszyć przyrodą.
TLR
Jeffrey przeciągnął się i ziewnął.
— No, w tę sobotę ma być wystarczająco pogodnie. Jest taka trasa w
przewodniku — biegnie w większości przez tereny wiejskie, a szlak jest
dobrze oznaczony.
— Z którego roku ten przewodnik? — spytała Alice podejrzliwie.
— Z lat trzydziestych. Ale wydanie na pewno uzupełnione, inaczej nie
byłby ciągle w sprzedaży. Trasa jest dość długa. Podjechalibyśmy samo-
chodami?
Ale reszta grupy postanowiła, że wszyscy są porządnymi turystami i całą
drogę przejdą pieszo. Uzgodnili, że w sobotę o dziewiątej rano spotkają się
przy gospodzie Pod Winogronami.
— Dajmy znać Laceyom — zasugerowała Deborah.
— A gdzie mieszkają? — spytał Peter Hatfield.
— Przy Owczej — odrzekł Terry. — Spisałem adres razem z numerem
telefonu — dodał, wydobywając notes. — Ten James Lacey był dla mnie
całkiem miły. Ja do niego zadzwonię.
— A proszę cię bardzo — odburknął mu niezadowolony Peter.
Telefon pod wieczór odebrała Agatha. Spisała adres i czas spotkania, a
następnie cała w skowronkach wróciła do gotowania Jamesowi wyjątkowej
kolacji.
TLR
Od początku bardzo się zawiodła, bowiem mieszkanie okazało się
znacznie większe, niż zakładała, i były tam aż trzy sypialnie. Marzyła o
jednej... Wtedy James spałby na rozstawionym łóżku polowym. „Boże, jakie
ono niewygodne — jęczałby. — Szkoda, że nie trafiło mi się takie szerokie
łóżko", a Agatha mogłaby odpowiedzieć czule: „Może przyjdziesz do
mnie?". I tak by zrobił, a wtedy... A wtedy...
Ale nic takiego się nie zdarzyło. James zajął jedną sypialnię, ona drugą, a
pomiędzy nimi była trzecia. Przez pierwsze kilka dni Agatha w ogóle rzadko
widywała Jamesa, bowiem ten wciąż przypominał sobie, że potrzebuje
jeszcze tego i owego, i wciąż jeździł po coś do Carsely. Jednak dziś wie-
czorem mieli wreszcie zjeść kolację razem.
Agatha kupiła gotowe dania z supermarketu Marks & Spencer, wyjęła je
z folii i przełożyła do ładnych brytfanek, tak by wyglądały, jak ugotowane
przez nią. Na stole ustawiła też świece. Ich światło może było banalne, ale
ukrywało objawy starzenia. Jakie to irytujące, że mężczyźni w średnim
wieku wcale nie muszą przejmować się zmarszczkami albo takie przy-
najmniej sprawiają wrażenie. Miała niezły biust, wobec czego zainwe-
stowała w jedwabną bluzkę z głębokim dekoltem, a także w czarną spód-
niczkę z jedwabiu, nieco tuszującą jej wciąż jeszcze dość obfitą figurę.
Polerowała kieliszki do wina na połysk, gdy uświadomiła sobie, że do-
tychczas nie zajęła się porządnie swoim zadaniem, czyli zbieraniem wia-
domości o miejscowej grupie turystów pieszych. James był w bibliotece,
TLR
gdzie zamierzał przejrzeć archiwa prasy krajowej w poszukiwaniu artyku-
łów o Greenham Common i sprawdzić, czy pojawi się gdzieś nazwisko
Jessiki. Agatha zaś powinna być teraz z Deborą lub kimś innym z grupy,
zamiast polerować kieliszki i marzyć. No, niech będzie jeszcze ten wieczór.
Jutro weźmie się do roboty.
Jamesa nużyło przeglądanie archiwów. Udało mu się znaleźć jakąś
wzmiankę o aresztowaniu Jessiki po tym, jak przecięła druty ogrodzenia
bazy w Greenham Common, ale wśród nazwisk innych kobiet nie było tam
nikogo z grupy wędrowców. A miał nadzieję, że jeśli w przeszłości Jessiki
ktoś się pojawił, to James dowie się o czymś, co powiąże tę osobę z mor-
derstwem. Westchnął. Wszystko było bardzo naciągane.
— Zaraz zamykamy — rozległ się głos tuż przy jego boku. James pod-
niósł wzrok i ujrzał niebrzydką bibliotekarkę. Miała długie blond włosy i
twarz lalki. Nosiła bardzo krótką, bardzo obcisłą spódniczkę i buty na bardzo
wysokim obcasie. „Pewno ilekroć wchodzi na drabinę, wywołuje chaos" —
pomyślał.
— Już skończyłem — powiedział James. — Teraz poszedłbym na
drinka.
— Ja chyba też — przyznała bibliotekarka.
Zaproszenie przyszło samo z siebie:
— Może pójdziemy razem? — zaproponował James.
Wyciągnęła przed siebie dłoń.
TLR
— Nazywam się Mary Sprott.
— James Lacey. Dokąd chciałaby pani pójść?
— Tu obok jest pub. Pójdę po płaszcz.
Oddajmy Jamesowi sprawiedliwość: gdyby
Agatha powiedziała cokolwiek o tym, że szykuje mu wyjątkową kolację i
że chce, by wrócił o określonej porze, pewnie już byłby w domu. Ale ostatnia
wymiana zdań z Agathą była w rodzaju: „Do zobaczenia wieczorem". Toteż,
bawiąc się wątpliwościami, czy aby nie jest z niego sprośny satyr, poszedł
sobie z Mary Sprott do pubu.
— Nie widziałam pana wcześniej w Dembley — powiedziała. — Jest
pan nowy w mieście?
— Wprowadziłem się niedawno.
— W interesach?
— Nie, jestem na emeryturze.
Zatrzepotała rzęsami.
— Wygląda pan za młodo jak na emeryta.
— Cóż, dziękuję — odpowiedział James. — Czego się pani napije?
— Rum z colą poproszę.
— Zaraz przyniosę.
I gdy James stał, czekając na swoją kolej, by zamówić drinki, ujrzał, jak
TLR
w odległym kącie sali siedzą wokół okrągłego stołu członkowie grupy tury-
stów pieszych. Pomachał im. Peter i Terry niezgrabnie unieśli dłonie. Reszta
tylko patrzyła.
„O choroba — pomyślał James — daleko z nimi nie zajdziemy, jeśli już
nas nie lubią". Przez chwilę myślał, czy by nie postawić im wszystkim po
drinku, by się wkupić, ale zrezygnował. Odniósł wrażenie, że wraz z Agathą
miotali się w śledztwie, które dużo łatwiej rozwikłałaby policja dysponująca
aktami i kartotekami. Gdyby Jessica znała kogokolwiek z grupy przed
przeprowadzką do Dembley, to policjanci już by zdołali to ustalić.
Wracając z drinkami do Mary, kątem oka dostrzegł, jak cynicznie wpa-
trują się w niego piechurzy z końca sali, i wtedy dotarło do niego, że przecież
miał być mężczyzną żonatym.
— Dzięki bardzo — powiedziała Mary. Pochyliła się i wyszeptała:
— Widzi pan tamtą grupkę przy stole?
— Tak.
— To ci turyści piesi. O nich było w gazetach. Jedną babkę zabito.
— Zna pani ich? — zapytał James.
— Kilkoro, z widzenia. Korzystają z biblioteki. To dziwacy Wątpię, czy
którekolwiek w ogóle się myje.
— A jak tam pani praca? — spytał James. — Musi się pani czuć sa-
motna, pracując w bibliotece? Nic tylko książki.
TLR
Wzruszyła ramionami.
— Praca jak każda inna. Trochę nudna.
— Pewnie tak — przyznał James, oceniając, że towarzyszka musi mieć
dopiero dwadzieścia parę lat. — Jacy są pani ulubieni pisarze?
— Nie czytam za wiele. Wolę telewizję.
James starał się, by nie zauważyła, jak nim to wstrząsnęło.
— Ależ, droga pani, po co pracować w bibliotece, jeśli nie interesuje się
książkami?
— Mama mówiła mi, że to dobra praca — odparła Mary. — No bo tak:
ja mam bardzo dobrą pamięć, więc nigdy nie miałam problemów w szkole.
Mama mówiła, że praca w bibliotece jest lepsza niż w sklepie. Z moją pa-
mięcią dobrze sobie tam radzę. Nie zapominam, gdzie co stoi.
— Ale czy ludzie nie pytają pani o radę, jakie książki warto przeczytać?
— Takich kieruję do starej panny Briggs. Ta czyta wszystko, ale nie
pamięta, gdzie co stoi, więc stanowimy zgraną parę.
— A co wolałaby pani robić? — zapytał ją James, już trochę znudzony.
— Chciałabym być stewardessą. Świat zobaczyć.
— Jeszcze drinka? — spytał James.
— Tak proszę. A jaka jestem głodna!
Wtedy po raz pierwszy James niepewnie pomyślał o Agacie.
TLR
— Czy tu podają jakieś posiłki?
— Mają dobre pieczenie z cynaderek i steku.
— W porządku. Ale najpierw muszę zadzwonić.
James poszedł zatelefonować, ale nikt nie odebrał. Pewnie Agatha wy-
szła prowadzić śledztwo. Wrócił do stołu. Skoro już jest w barze, to przy-
najmniej coś zje. Potem pozbędzie się tej pani i przysiądzie do wędrowców.
Agatha tak właśnie by zrobiła.
— Z tymi Laceyami jednak jest coś nie tak — rzekła Alice. — Z nim
siedzi teraz ta dziewczyna z biblioteki i coś wam powiem. On nie wygląda
mi na żonatego. Myślicie, że to mogą być policjanci próbujący wniknąć do
naszej grupy, żeby nas szpiegować?
— O, to bez sensu — odrzekła Deborah. Chciała już wracać do domu.
Może Charles będzie dzwonił. W jej myślach nie był już sir Charle— sem.
Rozmowa o Laceyach działała jej na nerwy. A co będzie, jeśli grupa ich
przyprze do muru i przyznają, że to ona wpuściła te lisy do kurnika? Zaczęła
się pocić pod nosem. Kelvin siedzący naprzeciwko właśnie wyżłopał ko-
lejnego drinka, a ona w duszy drżała. Umknie stąd, jak tylko dopije swojego.
Agatha stanęła pod biblioteką. Ta jednak była już zamknięta. Gdzie
podziewał się James? Odwróciła się i rozejrzała wkoło. Po drugiej stronie
ulicy stała gospoda Pod Winogronami. Agatha przypomniała sobie, że to
właśnie tam mieli się spotkać w sobotę przed wyruszeniem w trasę i za-
stanawiała się, czy James przypadkiem nie wstąpił tam na drinka.
Przeszła przez ulicę w stronę gospody i pchnęła drzwi do baru. Pierwsze,
TLR
co tam zobaczyła, to był James siedzący z jakąś ładną blondynką. Oboje jedli
cynaderki zapiekane ze stekiem. Blondynka zaśmiewała się w głos z czegoś,
co powiedział James. Krótką spódniczkę miała zadartą. Agathę rozpalił
gniew. Później stwierdzi, że coś ją opętało. Bowiem w owym momencie
stała się panią Lacey.
—Co ty do ciężkiej cholery wyprawiasz, Jamesie? — spytała gromko.
W całej gospodzie zaległa cisza.
—O, cześć kochanie — odpowiedział James, oblany rumieńcem. — To
jest pani Sprott, bibliotekarka. Pani Sprott, to moja żona.
Agatha, zdecydowana zemścić się na Jamesie, nienawidząc każdego
centymetra Mary Sprott, od jej długich nóg po blond włosy, odpłynęła w
świat swojej fantazji.
—Czyżbyś zapomniał o naszej rocznicy? — ciągnęła dalej. — Przygo-
towałam wyjątkową kolację. Harowałam nad nią cały dzień jak niewolnica i
co teraz widzę? Siedzisz w barze i jesz jakieś ohydztwo w towarzystwie la-
firyndy.
—Jak śmiesz, stara krowo! — wrzasnęła Mary.
Agatha wycelowała swe świdrujące, niedźwiedzie oczka wprost w oczy
Mary.
—Zrozum, cukiereczku — powiedziała — to mój mąż, więc lepiej za-
bieraj od niego swoje rączki.
Mary zaczęła szlochać, złapała torebkę leżącą na podłodze przy krześle i
TLR
pędem opuściła lokal.
—Idźmy stąd — powiedział James z poważnym obliczem. — Nie, ani
słowa więcej, Agatho. Zachowałaś się paskudnie.
Piechurzy, z ustami szeroko otwartymi, odprowadzili ich wzrokiem do
drzwi.
— No — nie mógł wyjść z podziwu Kelvin — jeśli to nie małżyństwo,
to jo jestym chiński cysorz.
— Biedaczek — powiedział Jeffrey — potraktujmy go ulgowo w so-
botę.
Deborah po cichu odetchnęła z ulgą, przeprosiła towarzystwo i wy-
mknęła się z gospody, by zadzwonić do Charlesa.
Agatha nie widziała jeszcze, żeby James aż tak się wściekł. Na próżno
próbowała go przekonać, że wszystko było na niby.
— Pakuję się — wrzeszczał James — i wyjeżdżam. Nie zamierzam
tolerować takiego zachowania.
Agatha, której zabrakło już słów, poszła za nim na górę do mieszkania.
Gdy wchodzili, zadzwonił telefon. James podniósł słuchawkę. Po drugiej
stronie odezwał się Charles Fraith.
— Gratulacje dla Agathy Raisin za świetne przedstawienie — śmiał się.
— Okazuje się, że rzeczywiście jest tak dobra, jak mówiłeś.
— O co ci chodzi? — spytał prosto z mostu James.
TLR
— Dopiero co dzwoniła do mnie Deborah. Ci wędrowcy rozmawiali w
pubie o tym, że nie wyglądacie wcale na małżeństwo, wobec czego uznali
was za policyjnych szpiegów, i wtedy zjawiła się Agatha i urządziła naj-
mocniejszą scenę małżeńską, jaką Deborah kiedykolwiek widziała. Podobno
podziałało jak czar jakiś.
— O — odrzekł James, w zdumieniu zwracając wzrok ku Agacie — nie
zdawałem sobie sprawy... To znaczy, tak, jest w tym dobra.
— Dzwoń, jak tylko się czegoś dowiecie — powiedział uradowany sir
Charles — wciąż pozostaję podejrzanym numer jeden.
James, pożegnawszy się z rozmówcą, odwrócił się i rzekł łagodnym to-
nem:
— Najmocniej cię przepraszam, Agatho. Powinienem był dopuścić cię
do głosu. Nie wiedziałem, że tylko udajesz. To był Charles. Deborah po-
wiedziała mu, iż piechurzy byli pewni, że nie jesteśmy mężem i żoną i już
zaczynali podejrzewać nas o szpiegostwo na rzecz policji. Scena, którą
urządziłaś, przekonała ich, że musimy być jednak małżeństwem. Ty oczy-
wiście zdawałaś sobie z tego sprawę. Wybacz.
— Oczywiście — potwierdziła Agatha słabym głosem. Machnęła ręką
na stół. — Kolacji pewnie nie chcesz.
— Wręcz przeciwnie — odpowiedział z uśmiechem. — W tamtej go-
spodzie nie dałaś mi się najeść.
— Zaraz wracam — rzekła Agatha i wymknęła się do łazienki, gdzie
TLR
porządnie wypłakała wstyd zmieszany z uczuciem ulgi.
Gdy podała kolację, była już na tyle w formie, że udało jej się ponownie
zainteresować Jamesa śledztwem. Wspólnie postanowili, że od sąsiadów
piechurów dowiedzą się wszystkiego, co się da o Jessice: czy przed mor-
derstwem kogokolwiek z nią widziano? Czy z kimkolwiek się kłóciła?
James zdecydował, że sprawdzi Kelvina, a Agatha odpowiedziała, że
zajmie się Deborą.
— Dlaczego Deborą? — zapytał James.
— Tak sobie myślę — powiedziała Agatha — że może zadzwoniła do
nas, by odwrócić uwagę.
— Trochę to naciągane, ale pewnie musimy sprawdzić wszystko.
Późnym wieczorem Deborah zasiadła w Burger Kingu przy głównej
ulicy Dembley z Char— lesem Fraithem. Namówił ją na późną kolację.
Deborah rozejrzała się i pomyślała o eleganckich restauracjach, w których
jadają ludzie mogący tylko marzyć o dzieleniu stołu z kimś takim jak sir
Charles.
Słuchał jej jednak pilnie, gdy opowiadała mu o pracy w szkole i swoich
uczniach.
— Zadałaś się z tak dziwną gromadką... — zwrócił jej uwagę Charles.
— Chodzi ci o Piechurów z Dembley? To zawsze jakieś zajęcie.
— W tę sobotę też wychodzisz?
TLR
— Tak, muszę pilnować naszych detektywów.
— Szkoda. Zapraszam gości na weekend i chciałem zaprosić też ciebie.
Deborze ulało się trochę kawy z polistyrenowego kubka. Przeklęci pie-
churzy. Czy powinna powiedzieć, że przestanie chadzać z nimi na rajdy? A
może to zabrzmi zbyt ochoczo? A może...?
— Rzecz jasna, jeśli skończycie przed wieczorem, możesz przyjść na
kolację — usłyszała z jego ust.
— O której?
— Osma— ósma trzydzieści.
— Okropnie dziękuję.
— Cała przyjemność po mojej stronie. Mam tylko nadzieję, że się nie
zanudzisz. Kurczę, zmęczony jestem. Masz tu samochód?
— Nie, mieszkam bardzo blisko.
— No, to odprowadzę cię do domu.
Dembley było starym miasteczkiem zbudowanym wokół rynku. Rynku
już wprawdzie nie było, ale w pogodne wieczory czuło się atmosferę daw-
nych czasów. W dawnej hali targowej ze wspaniałymi podcieniami i wieżą
zegarową mieściła się obecnie włoska restauracja oraz dom aukcyjny. Po
przeciwnej stronie, w jednym z okien przepięknej siedemnastowiecznej
kamienicy, mrugał jaskrawy neon: „Chińskie dania na wynos". Betonowe
sześciany sklepów zasłaniały niemal cały widok na trzynastowieczny ko-
ściół. Na rogach ulic bladzi chłopcy opierali się o latarnie, drwiąc sobie z
TLR
całego świata, a ich rozmowy okraszone były licznymi przekleństwami.
Gdy para przeszła obok jednej z takich grupek, chudy nastolatek zawołał
za nimi:
— Będzie pukanie, kierowniku? — na co reszta wybuchła śmiechem.
Deborah przeraziła się, bowiem sir Charles się zatrzymał.
— Dlaczego to powiedziałeś? — spytał nastolatka.
Chłopiec opuścił wzrok na swoje buty i odburknął:
— Pieprz się.
Charles przyjrzał mu się ciekawie. Następnie odwrócił się do Debory i
wziął ją pod rękę.
— To nie materialna nędza jest ich bolączką — rzekł — ale nędza
umysłów. Czyż nie mam racji?
Deborah wymamrotała ze zwieszoną głową:
— E, lepiej to puścić mimo uszu. Oni mogą mieć noże.
Sir Charles znów się odwrócił.
— Czy macie noże? — zapytał.
Z jakiegoś powodu jego prosta, dziecinna wręcz ciekawość najwyraźniej
wprowadziła młodzieńców w większe zakłopotanie niż cała litania wyzwisk.
Burcząc coś pod nosem, odeszli.
TLR
— Tu mieszkam — powiedziała Deborah, zatrzymując się przed ciemną
bramą ziejącą między sklepem z odzieżą a monopolowym.
— Czy nie... Czy nie zechciałbyś wstąpić do mnie na filiżankę kawy?
W oczy Charlesa wtargnął, niedostrzeżony przez wpatrzoną we własne
buty Deborę, drapieżny błysk. Stwierdził w duszy, że ta kobieta bardzo mu
się podoba. Była inna niż dziewczęta, z którymi zwykle chadzał. W jej
chuderlawości i bladości kryło się coś bardzo uległego i nęcącego. Nie był
przyzwyczajony do onieśmielania kobiet i w De— borze odnalazł ciekawą
odmianę.
— Nie dziś — odpowiedział. Objął w obie dłonie jej twarz i pocałował w
usta.
— Widzimy się w sobotę. Czy mam wysłać po ciebie Gustava?
— Nie! — odrzekła Deborah. — To znaczy... Znam drogę.
— Rzeczywiście. Cześć.
Deborah wbiegła po schodach z bijącym sercem. Będzie gościć na ko-
lacji w Barfield House. Zatelefonowała do matki do Stratford— upon—
Avon. Pani Camden — kobieta zmęczona życiem i zniszczona latami sa-
motnej pracy przy Deborze i jej dwóch braciach, jako że pan Camden oddalił
się w nieznane krótko po narodzinach najmłodszego dziecka — wysłuchała
podnieconego głosu swej córki przechwalającej się, że będzie gościem na
proszonej kolacji we dworze.
— Załóż czystą bieliznę — ostrzegła pani Camden. — Nigdy nie
TLR
wiadomo, co się może przydarzyć.
A Deborah wiedziała, o co chodzi matce: mówiła to nie po to, by córka
szykowała się na zmysłową noc. To była dziwna obawa, że jedno z jej dzieci
będzie miało nieszczęśliwy wypadek i trafi do szpitala w brudnej bieliźnie.
Następnego ranka Agatha nie pomknęła do kuchni, by zrobić śniadanie
jak prawdziwa żona. Przemyślała swoje zachowanie. Chciała wykonać krok
w tył i rozegrać sprawę na spokojnie. Porzuciła więc swoje wcześniejsze
plany przygotowywania porannego posiłku w pośpiesznie kupionej nocnej
koszulce, a zamiast tego wykąpała się, po czym założyła zwyczajną spód-
nicę, bluzkę i zwyczajne buty.
Gdy pojawiła się w kuchni, James już przyrządzał jajka i boczek.
— Dla ciebie też — powiedział przez ramię. — Siądź, zaraz podam. W
dzbanku jest kawa.
Agatha dostrzegła na stole poranne gazety i pośpiesznie je przejrzała. Ale
o sprawie zabójstwa nie napisano nic nowego.
James nałożył jedzenie jej i sobie, zjadł śniadanie, a następnie oddał się
lekturze gazety, w ten sposób pokazując Agacie, że to raczej tak, a nie jak w
jej najdzikszych fantazjach, wygląda życie małżeńskie.
Skończywszy jeść, sprzątnęła brudne naczynia. To mieszkanie, choć
pełne drogich mebli, przygnębiało ją. Przypominało jej o latach spędzonych
w Londynie, gdy dawała dekoratorom wnętrz robić wszystko za siebie,
TLR
czego wynikiem był obcy wystrój nieoddający jej osobowości. Teraz żało-
wała, że nie wzięła ze sobą kotów. Zostały w Carsely pod opieką Doris
Simpson. Może Agatha powinna szybko wrócić i je przywieźć. James na
pewno nie robiłby jej za to wyrzutów.
— Co zamierzasz dziś robić? — spytał wreszcie James.
— Pojadę tam, gdzie mieszka Deborah — odrzekła Agatha. — Wezmę
jakieś papiery i będę mówiła, że to badanie rynku.
— To niezły pomysł. Ale czy nie sądzisz, że łatwiej byłoby wypytać
panią Mason?
— Chcę dowiedzieć się, co Deborah robiła przed morderstwem. Pani
Mason mi tego nie powie.
— Ale czy nikt się nie zdziwi, że ktoś od badania rynku pyta o Deborę
Camden?
— Będę pytała tak, że się nie zdziwi. To jest tak: reprezentujesz jakiś
produkt i sugerujesz, że będzie nagroda. Zapraszają cię na kawę. Jak już
wejdziesz, zaczynasz gadać o morderstwie.
James przyjrzał się w zamyśleniu Agacie, jakby rozważając, czy jest
typem kobiety, którą zaprasza się na kawę, i w końcu rzekł:
— Zobaczę, co wyciągnę z Kelvina. Spotkamy się tu wczesnym wie-
czorem, wymienimy notatki, a potem pójdziemy do restauracji, w której
pracują Peter i Terry — to powiedziawszy, wrócił do lektury gazety, gdy
tymczasem umysł Agathy już opętała myśl, jak się ubrać na kolację.
TLR
Gdy doszła do wniosku, że z Jamesem raczej nie porozmawia, wyszpe-
rała w swoich rzeczach podkładkę z klipsem, wpięła w nią kilka kartek i
ruszyła wykonać zadanie.
Stanąwszy w bramie między sklepami, prowadzącej do mieszkań na
piętrze, Agatha zatęskniła do czasów, kiedy to po prostu otwierało się drzwi
z ulicy i wchodziło do środka. Przestudiowała nazwiska umieszczone przy
przyciskach: D. Camden, Wotherspoon, Sprott — tu jej oczy zwęziły się —
i Comfrey.
Po chwili wahania, wcisnęła guzik dzwonka podpisany „Wotherspoon".
Domofonu nie było. Rozległ się tylko bzyk zamka, na co Agatha pchnęła
drzwi i weszła na klatkę, a następnie na górę po nagich drewnianych scho-
dach. Gdy pięła się w górę, na szczycie schodów stanął starszy pan opiera-
jący się o laskę.
— Nie znam pani — rzekł. — Jeśli coś pani sprzedaje, to nie jestem
zainteresowany.
Agatha przywołała na twarz pogodny uśmiech i podeszła na górę.
— Wykonuję badanie rynku na temat picia herbaty przez Anglików.
Zajmę panu tylko chwilkę.
Mężczyzna miał szarą, porowatą twarz i luźno kłapiącą sztuczną szczę-
kę, a na wąskiej czaszce rzadkie włosy ulizane w pasma. Nosił szarą koszulę,
szare spodnie oraz kapcie z jakiejś futerkowej tkaniny w kolorze śliwko-
wym. Te wyglądały na całkiem nowe. „Pewnie prezent od któregoś z wnu-
cząt", pomyślała Agatha. TLR
— Pytania i pytania — jął narzekać. — Nie mam zamiaru odpowiadać
na durne pytania.
— Płacimy po dziesięć funtów każdej osobie, która nam pomoże —
powiedziała Agatha błyskotliwie.
— O! — jego wrogość natychmiast stopniała.
— Niech pani wejdzie. Tak się składa, że właśnie miałem robić sobie
herbatę.
Agatha weszła za nim do skąpo umeblowanego pokoju. Było tam zdjęcie
gospodarza jako młodego mężczyzny w wojskowym mundurze z czasów
drugiej wojny światowej. Był bardzo przystojny. „Wiek... dopada nas
wszystkich", pomyślała Agatha, powstrzymując drżenie. Było tam też zdję-
cie ślubne.
— Czy to pańska żona? — spytała Agatha, wskazując na fotografię.
— Tak, zmarła piętnaście lat temu. Rak. Dziwne... — zastanowił się
głośno pan Wotherspoon, zawieszając wzrok na zdjęciu. — Zawsze my-
ślałem, że to Madge mnie przeżyje.
— Pewnie jej panu brakuje.
— Co, proszę? A, nie, był z niej kawał jędzy. Agatha mrugnęła oczami ze
zdziwienia, ale nic
nie odpowiedziała. Nalał ciemnej herbaty do dwóch wyszczerbionych
kubków. Do swojego dolał skondensowanego słodzonego mleka z puszki, po
czym zawiesił rękę z puszką nad kubkiem Agathy.
TLR
— Nie, dziękuję — odmówiła pośpiesznie.
— Może zadam panu kilka pytań.
— Gdzie forsa? — zapytał.
Agatha wyciągnęła dziesięciofuntówkę i dała ją mężczyźnie. Biorąc
pieniądze, pochylił się nad Agathą siedzącą przy odrapanym stole. I wtedy
poczuła jego zapach. Mocno śmierdział rumem.
Usiadł obok niej i położył na jej kolanie swą pokrzywioną dłoń. Agatha
oderwała ją od siebie i powiedziała:
— Oj, niegrzeczny, niegrzeczny.
On wgapił się w nią i znów położył jej rękę na kolanie.
— Zabiorę pieniądze, jeśli nie zacznie się pan przyzwoicie zachowywać
— rzekła ostro Agatha. Dłoń zniknęła z kolana.
Agatha zadała kilka pytań: o wiek, zawód, rodzaje i ilość pitej herbaty,
miejsca zakupu i tym podobne. Wreszcie stwierdziła, że wystarczająco do-
brze zagrała swoją rolę, więc powiedziała:
— Chętnie się jeszcze napiję herbaty, jeśli ma pan czas. Nie codziennie
spotykam ciekawych ludzi.
— Dobrych ludzi jest jak lekarstwo — odrzekł. Nalał jej jeszcze herbaty,
po czym zatonął we wspomnieniach.
Gdy powiedział:
TLR
— E, ta dzisiejsza młodzież...
Agatha przerwała mu:
— A morderstwo w tamtej grupie turystów pieszych, skoro już mówimy
o dzisiejszej młodzieży? Jedną z ich grona jest pańska sąsiadka.
— Ta mała chudzinka? Ona na pewno nikogo nie zamordowała. Nie
potrafiłaby kozy przegonić.
— Miewała chłopców?
Pochylił się ku niej i mrugnął okiem.
— Nie ona. To jedna z tych homosapiensów.
Agatha przełknęła tę wypowiedź i szybko przetłumaczyła ją sobie w
myślach.
— Chodzi panu o to, że to homoseksualistka... To znaczy: lesbijka?
— Przyłapałem je we dwie, jak się obściskiwały. Mówię pani. Ja już
niejedno widziałem. Pamiętam, jakeśmy byli w Tunisie...
— Pal diabli Tunis! — przerwała mu Agatha. — Jakie dwie?
— Ta Deborah i tamta zabita. Obściskiwały się, widziałem.
— Gdzie to było?
— Na klatce schodowej.
— Ale kobiety często się obejmują.
— Ale one się całowały i jęczały.
TLR
— Czy powiedział pan to policjantom?
— Ja nie. Nie mieli dla mnie czasu, chociaż powiedziałem im, że jestem
kombatantem. Nie, oni tylko chcieli wiedzieć, czy słyszałem albo widziałem,
jak się z tą Jessicą kłócą. A ja nic takiego nie widziałem. Zwykle pilnuję
własnych spraw.
— To kiedy pan widział, jak się obściskiwały i całowały?
— Będzie z miesiąc. Mówię pani, na co ten świat schodzi, sam już nie
wiem.
Agatha wstała i rzekła:
— Bardzo mi pan pomógł, panie Wotherspoon.
— Nie zostanie pani? — w jego starych oczach malowała się samotność.
— Poplotkowalibyśmy.
Chociaż wydawał jej się wstrętny, Agatha mimo to czuła się nieco
winna, gdy skierowała się ku drzwiom, stanowczo pożegnała i zeszła scho-
dami na dół ku osłonecznionej ulicy. Zastanawiało ją, jak sobie radzi James.
James wolałby inną metodę na uzyskiwanie od ludzi informacji niż tę,
którą stosowała Agatha. Ostatecznie jednak postanowił, że badanie rynku nie
jest najgorszym pomysłćm. Nie obawiał się, że zobaczy go Kelvin. Podobnie
jak inni był w pracy.
Kelvin mieszkał w wieżowcu obok szkoły. Był to smętny budynek oto-
czony zdziczałą trawą i śmieciami. Nieliczne okaleczone drzewa rosnące w
TLR
pobliżu wznosiły ku niebu konary, które jeszcze im zostały. Ślady wanda-
lizmu były widoczne wszędzie. Zauważył, że winda była nieczynna, i to
chyba od dłuższego czasu, gdyż tabliczka informująca o awarii była pokryta
starymi napisami.
Kelvin mieszkał na dziesiątym piętrze. James stwierdził, że policja
pewnie przepytała sąsiadów w mieszkaniach po lewej i prawej od jego
drzwi, więc może sam uzyska więcej, wypytując tych z dołu, do których
mogły dochodzić jakieś dźwięki.
W pierwszym z mieszkań nie miał szczęścia, być może dlatego, że nie
wpadł na pomysł, by jak Agatha oferować jakieś pieniądze. Powiedział, że
próbuje się dowiedzieć, jakiego detergentu używa się w Dembley najczę-
ściej. Kobieta o skwaszonej twarzy po prostu trzasnęła mu drzwiami przed
nosem. Do następnych drzwi zadzwonił, ustaliwszy, że to właśnie mieszka-
nie jest usytuowane dokładnie pod lokalem zajmowanym przez Kelvina.
Drzwi otworzyła kobieta po trzydziestce, o zmęczonym obliczu. Jej
farbowane na blond włosy miały kilkucentymetrowe odrosty, a ciężki ma-
kijaż wyglądał na wczorajszy.
— Czy chodzi o podatki? — spytała lękliwie.
— Nie — odpowiedział James. — Chcę zadać kilka pytań o proszek,
jakiego pani używa.
Ku jego uldze, kiwnęła lekko głową.
— Proszę wejść.
Wszedł wąskim korytarzem do dużego pokoju zawalonego tandetnymi,
TLR
pouszkadzanymi meblami. Kanapa była pocięta, od jednego z foteli odpadła
poręcz, a stół sprawiał wrażenie, jakby ktoś niedawno próbował go porąbać
siekierą.
— Mój mąż — powiedziała, widząc, jak wodzi wzrokiem — bywa
paskudny, gdy sobie wypije.
— Gdzie jest teraz? — James spytał lękliwie.
— Na budowie. Może wejdzie pan do kuchni? Nie na wiele się panu
zdam. Kupuję zwykle pierwsze, co zobaczę na półce w supermarkecie. Byle
tanio.
Poszedł za nią do małej kuchni, próbując odwrócić wzrok od potłuczo-
nych drzwi szafek, niewątpliwych ofiar pijanego szału nieobecnego męża. Z
szafki pod zlewem wydobyła paczkę proszku mydlanego, którą przyniosła
Jamesowi.
— Może być?
Przeszedł do zadawania pytań: ile osób w rodzinie, jak często pranie i tak
dalej. Odruchowo notował jej odpowiedzi, ale zastanawiał się, jak przejść do
tematu sąsiadów z góry.
— Przepraszam, że zabieram pani tyle czasu — zaryzykował uprzejmie.
Odpowiedziała flirtującym uśmiechem.
— Żaden kłopot. Nieczęsto widuję różnych ludzi. Może herbaty?
TLR
— Tak, poproszę — odrzekł James, odwzajemniając uśmiech.
Gdy włączała elektryczny czajnik, James oparł się o kuchenną ladę.
Wyjrzał na dół przez okno kuchni. Z dołu dobiegały wrzaski dzieci ścigają-
cych kota. Zwierzak umknął, one zaś nachyliły się ku sobie, jakby planując
jakieś kolejne okrucieństwo, a następnie pobiegły dalej, bez wyraźnego
powodu drąc się wniebogłosy.
— Długo pan tak pracuje? — usłyszał z jej ust.
— Jestem na emeryturze. Kilka razy w roku robię fuchy dla tej firmy.
Samozatrudnienie. Nie mam etatu.
Woda zagotowała się w czajniku. Przelała ją do małego imbryczka, gdzie
uprzednio włożyła sześć torebek herbaty. Ustawiła na blaszanej tacy butelkę
mleka, torbę cukru, dwa kubki i imbryk i wszystko to zaniosła do dużego
pokoju.
Herbata była mocna. Kobieta usiadła wygodnie na kanapie i skrzyżowała
nogi. A te miała bardzo zgrabne. James pomyślał sobie, że chyba to była
całkiem ładna dziewczyna, zanim małżeństwo wypruło ją z urody, podobnie
jak wypruło wypełniacz z kanapy, na której siedziała.
— Miała tu pani ostatnio ciekawie — powiedział James, sącząc herbatę i
starając się nie wzdrygać.
— Jak to?
— Czy pani sąsiad nie jest jednym z owych turystów pieszych, tym
Szkotem?
TLR
— A, ten? — wskazała kciukiem na sufit. — Mieszka nade mną.
— Czy wygląda jak morderca?
— Za miękki, według mnie. Kiedyś próbował się do mnie dobierać —
skrzyżowała nogi i poprawiła spódniczkę, tak by pod nią dało się zobaczyć
skrawek brudnych majtek — ale nie byłam zainteresowana. To jeden z ta-
kich, co to wie pan. Wydaje mu się, że taki z niego podrywacz. Myślę, że
nawet mu nie staje.
— To dosyć ostro powiedziane — powiedział James. — Oceniła to pani
na oko?
Zachichotała.
— Nie, na ucho. Żeby pan słyszał, jak on z nią kombinował.
— Z kim?
— Z jakąś kobietą, z którą spał.
— Kiedy to było? — dopytywał się James.
— Nie wiem. Ach tak, to było przed tym zabójstwem, jakoś kilka dni
przed. Koło południa. Mojemu staremu urwał się film, a ja sobie po-
myślałam, że co to za życie słuchać, jak na górze skrzypi łóżko. No bo z tych
mieszkań wszystko niesie. Potem słyszałam, jak na siebie krzyczą. Później,
jak ktoś tupie i idzie do drzwi. Umierałam z ciekawości, więc podeszłam pod
drzwi i nieco je uchyliłam. Słyszałam, jak tamta na zewnątrz krzyczy: „Nie
wychodzi ci, wiesz czemu? Bo jesteś pewnie kryptogejem".
TLR
— Przyjrzała się jej pani?
— Nie— e.
— Szkoda.
— Dlaczego?
— Ciekaw jestem, czy to nie ta, którą później zabito.
Wybałuszyła na niego oczy, a następnie, ku jego przerażeniu, wskoczyła
mu na kolana.
— Och, tak się boję — wymamrotała mu we włosy.
„Och, Agatho, Agatho — pomyślał James — szkoda, że cię tu nie ma!".
I wtedy w zamku przekręcił się klucz. Zaraz zeszła Jamesowi z kolan i
wróciła na kanapę ze spódnicą skromnie zasłaniającą kolana, a do pokoju
wtoczył się mężczyzna potężnej budowy.
— Kto to jest? — ryknął.
— To jeden z tych, co badają rynek — odpowiedziała.
Mężczyzna kiwnął kciukiem w kierunku drzwi.
— Won! — krzyknął.
A James, tak szybko, jak się dało, wstał, wyszedł za drzwi i zbiegł ze
schodów.
Agacie pogorszył się nastrój. Tego wieczora siedzieli z Jamesem w
gospodzie Pod Miedzianym Kotłem, gdzie obsługiwał ich Terry Brice.
Pierwotna radość z dzielenia się odkryciami uleciała. Ilekroć Terry znikał z
TLR
zasięgu słuchu, James odzywał się wyłącznie na temat sprawy, a Agatha,
która przez cały dzień pisała dla niego w myślach romantyczne scenariusze,
nie mogła pojąć, czemu on nie mówi właściwych kwestii. W końcu z wy-
siłkiem powróciła do rzeczywistości. Tymczasem James rzekł:
— Powinniśmy powiedzieć o tym Billowi Won— gowi.
— A nie możemy trochę poczekać? — spytała Agatha. — Może każe
nam się nie wtrącać.
— Nie wiem. Przecież to wolny kraj. Nie może nam zabronić mieszkania
w Dembley ani wędrowania z turystami pieszymi. Czuję się z tym tak samo
źle jak ty, bo oboje cierpimy dla sprawy, musimy udawać męża i żonę — tu
Agacie zrzedła mina — i jeść takie paskudztwa. Zostaw to, Agatho. W domu
zrobię ci omlet. Co to jest, to, w czym grzebiesz widelcem?
— W menu napisali, że to tradycyjny gulasz po irlandzku. A twój stek?
— Jak podeszwa — dał znak Terryemu — zabierz to. Nie zjemy już ani
kęsa.
— Dlaczego? — ten spytał naiwnie.
— Na początek — powiedziała Agatha — ten gulasz po irlandzku jest
obrzydliwy. Tłuszcz wystygły, za mało mięsa i za dużo soli.
— Jesteśmy wybredni, co nie, cukiereczku? To jest ulubione danie
Jeffreya — tu oczy Terryego zabłysły złowieszczo — a wszak on lubi
wszystko co irlandzkie.
— Co to ma znaczyć? — spytał James.
TLR
Terry oparł się szczupłym udem o krawędź stołu.
— Nie słyszałeś, jakim tonem nasz Jeffrey opowiada o wolnej Irlandii?
Bywa wtedy bardzo przejęty.
Tu bezszelestnie pojawił się Peter Hatfield.
— O czym wy tu plotkujecie?
— Nie smakuje im jedzenie — rzekł Terry.
— Wybredni, wybredni — zaszczebiotał Peter — a na sobotni spacerek
idziecie?
— Owszem — powiedział James. — Ale jak wy dwaj dajecie radę brać
wolne w soboty? Pewnie to dla was bardzo ruchliwy dzień.
— Nie pracujemy w soboty. Wiem, że to dziwne, ale tutaj tak się ucie-
szyli, że znaleźli kelnerów, którzy wolą pracować w niedziele, że nam na to
pozwolili.
— To jak to możliwe, że obaj byliście tu w dzień zabójstwa — spytał
James, po czym przeklął sam siebie w duchu, gdy oczy Terry'ego zwęziły się
w wyrazie podejrzliwości.
— Skąd to wiesz? — spytał.
— Ktoś o tym mówił na zebraniu — szybko odpowiedziała Agatha — ta
jasnowłosa, Deborah, jak jej tam.
— Biorąc pod uwagę, że sama jest główną podejrzaną, powinna trzymać
język za zębami — odciął się Terry.
TLR
— Dlaczego jest główną podejrzaną?
— Ponieważ — odrzekł Terry powoli, jakby mówił do jakiejś kretynki
— jako ostatnia widziała Jessicę żywą.
— Co? — Agatha wgapiła się w niego. — Powiedziała, że wybrała się
oglądać wystawy sklepowe.
— Cóż, jeden z naszych bywalców, niejaki pan Hardy, powiedział, że
widział samochód Debory wyjeżdżający tamtej soboty z Dembley w kie-
runku dworu Barfield. Po co tam jechała? To jasne — spotkać Jessicę!
TLR
Rozdział VI
Nazajutrz James zgodził się wreszcie na propozycję Agathy, by sama
porozmawiała z Alice i Gemmą i sprawdziła, co się uda od nich wyciągnąć.
On zaś planował porozmawiać z Jeffreyem. Następnie mieliby opowiedzieć
Billowi Wongowi, czego się dowiedzieli. Ponieważ wszystkie osoby, które
chcieli wypytywać, miały wolne dopiero pod wieczór, Agatha i James po-
stanowili spędzić ten dzień w Carsely w swoich domach.
Ani on, ani ona, nie wiedzieli, ile plotek na temat ich wyjazdu z Carsely
zdążyło już się zrodzić we wsi, podczas gdy pani Mason trwała w dys-
kretnym milczeniu.
Gdy Agatha już nakarmiła koty, pierwszą osobą, która ją odwiedziła,
była pastorowa, pani Bloxby.
— Gdzieżeście się podziewali? — zapytała pani Bloxby.
TLR
— Wyjechaliśmy na małą wycieczkę — odpowiedziała Agatha, prze-
pełniona dumą, iż pastorowa myślała o niej i o Jamesie jak o parze.
Przyjazne oczy pani Bloxby badawczo obiegły zarumienione i radosne
oblicze Agathy.
— Lubisz Laceya, prawda?
— O, tak. Bardzo się przyjaźnimy.
Siedziały w ogródku u Agathy. W świetle słońca koty turlały się po
trawniku. Chmury przesuwały się wolno po niebie. Sielanka.
— Czasem mi się wydaje — odezwała się pastorowa, opierając się na
krześle i zwracając twarz w stronę nieba — że bardzo chętnie doradzamy
młodym, a zaniedbujemy naszych rówieśników.
— To znaczy? — spytała Agatha.
Pani Bloxby zwróciła swe dobre oczy z powrotem na Agathę.
— To znaczy, że wiele starych rad jest nadal w naszej wariackiej dobie
zasadne, nawet dla takich kobiet jak my. Zaobserwowałam, że mężczyźni,
którzy bez małżeństwa mają wszystko, czego im potrzeba, a szczególnie
starzy kawalerowie, jak James Lacey, z tego właśnie powodu wcale nie chcą
się żenić.
— Nie romansuję z Jamesem — ucięła Agatha.
— Och, kochana, a ja myślałam... Wybacz, że wysnuwam pochopne
wnioski — tu pani Bloxby się roześmiała. — Że też na to nie wpadłam!
TLR
Pewnie razem prowadzicie dochodzenie. Wybacz.
— Nic się nie stało — wymamrotała Agatha. — Ale nie mów nikomu
we wsi, że prowadzimy sprawę. To ma być tajemnica.
— Powinnam się była domyślić. Nie myśl, że taka ze mnie imperty-
nentka. Pan Lacey to czarujący mężczyzna. Ale miał romans z biedną Mary,
tą, która została zabita, i myślałam, że chodziło wtedy o zwykły seks.
„Nie — pomyślała Agatha — on się w niej zakochał, a potem bardzo
cierpiał po jej stracie".
Pani Bloxby zaczęła opowiadać jej o tym, co się dzieje na wsi, a Agatha
żałowała, że była wobec niej tak szczera. Chciała, żeby każda kobieta we wsi
myślała, iż ma romans z Jamesem. Tymczasem teraz pastorowa, nie zdra-
dzając niczego o śledztwie, poinformuje je wszystkie, że ich przyjaźń ma
całkiem niewinny charakter.
Kiedy pani Bloxby poszła, Agatha postanowiła, że wybierze się do
Moreton— in— Marsh coś przekąsić. Chciała pobyć sama, pomyśleć o Ja-
mesie i przejrzeć w myślach wszystko, co powiedział, bo jak zwykle szukała
czegoś, co wskazywałoby na ocieplenie uczuć w stosunku do niej.
Moreton— in— Marsh to niewielkie, ale pełne życia miasto cotswoldz-
kie, zbudowane wokół rynku. Główna aleja, wysadzana drzewami, biegnie
trasą starożytnej rzymskiej drogi Fosse. Od czasu, gdy opat Westminster,
właściciel tutejszej ziemi, postanowił zrobić użytek z tego traktu i w 1222
roku zainicjował budowę obecnego Moreton, miasto pozostawało ulubio-
TLR
nym przystankiem podróżników, choć z czasem średniowiecznych kupców
wełny zastąpili turyści.
Agatha po pewnych perturbacjach znalazła wreszcie miejsce, by zapar-
kować samochód. W Moreton, gdzie liczba samochodów przy niemal zu-
pełnym braku ludzi wprawiała Agathę w zdumienie, trudno o miejsce do
parkowania nawet w środku zimy. Dokąd niby dojeżdżali ci wszyscy kie-
rowcy? Nie było tu aż tylu zakładów pracy ani sklepów. Agatha weszła do
ośrodka informacji turystycznej sprawdzić, czy nie mają jakichś broszur o
szlakach. Mogłaby zabrać je ze sobą w sobotę, by pokazać Piechurom z
Dembley, że jest zaangażowaną członkinią. Przeczytała broszurę dla tury-
stów o Moreton— in— Marsh, żeby sprawdzić, czy znajdzie coś o starówce,
czego jeszcze nie wiedziała. I znalazła. W broszurze napisano, iż akt zało-
żenia rynku nadał miasteczku król Karol I w roku 1638. „Po kilku latach —
czytała — królowi zdarzyło się tu nocować w znanej wówczas gospodzie
White Hart Royal, będącej częścią grupy kapitałowej Trust House Forte*7".
Agacie stanął przed oczyma osobliwy obraz króla Karola i oficerów jego
jazdy kładących swe ciężko obute pięty na stołach hotelowych i słuchają-
cych melodyjek z głośników, jak to bywa w hotelach sieci Trust House
Forte.
Zajrzała jeszcze do sklepu z przecenami, a następnie do gospody White
Hart, gdzie zjadła potężną porcję gulaszu jagnięcego. Później wyszła, mru-
żąc w słońcu oczy, przejedzona i z wyrzutami sumienia, bo spódnica piła ją
w talii.
„Czy w pewnym wieku kobiety tak mają — pomyślała — że gdy chcą
TLR
zauroczyć mężczyznę, to nie kupują roweru treningowego, tylko wpychają w
siebie jedzenie?".
Z kolei James przekąsił w barze Pod Czerwonym Lwem, gdzie wycier-
piał zaczepki w rodzaju: „Co wy tam z tą Agathą robicie". W drodze po-
wrotnej do domu zastanawiał się, czy na tym wszystkim nie ucierpi reputacja
7 Tust House Forte — sieć hoteli, w rzeczywistości powstała w 1970 roku. Nazwa White Hart często
powtarza się w szyldach angielskich pubów usytuowanych w budynkach starych gospód.
Agathy, ale w końcu stwierdził, że nie. Skoro w tych plotkach nie ma krzty
prawdy, wkrótce ucichną.
Czuł, że nie może się doczekać dalszej części śledztwa. Idąc wzdłuż
Lilac Lane, ujrzał, jak Agatha wysiada z samochodu. Zawołał ją.
— Lepiej się już zbierajmy — powiedział. — Chcę wpaść na Jeffreya,
jak tylko będzie wychodził ze szkoły, że niby przez przypadek, i wtedy
wyciągnąć go na drinka. A ty?
Ja zapukam do drzwi domu Alice i powiem, że przyszłam prosić ją o radę
w sprawie butów na piesze wycieczki — odrzekła Agatha, która, czując się
sennie i ciężko, żałowała, że aż tyle zjadła.
W samochodzie usnęła — bo choć wracali z Carsely jej autem, to
prowadził James. Obudził ją dopiero głos rozbawionego „męża":
— Nie wiedziałem, że chrapiesz, Agatho.
— Przepraszam — powiedziała. — Przejadłam się.
TLR
Wolałaby przy nim zawsze wyglądać pięknie i młodo. Tymczasem czuła
się staro i zaczęła się martwić zmarszczkami nad górną wargą. Przed wy-
jazdem do Londynu na pewno ich tam nie było. „Tak działa na człowieka
branża PR" — pomyślała niewesoło. James miał bardzo dobry wzrok. Kiedy
na nią patrzył swoimi błękitnymi oczami, czuła, jak jego spojrzenie skupia
się właśnie na zmarszczkach. Jak jakiś mężczyzna może zechcieć całować
się z kobietą, która ma nad ustami tak zwiotczałą skórę?
Agatha nie zdawała sobie sprawy, że Jamesowi najlepiej było w jej to-
warzystwie wtedy, gdy jest naturalna. Wydawało się jej, że przed nim zaw-
sze musi zadbana i szykowna.
Podrzucił ją w pobliże domu Alice, a potem pojechał do wspólnego
mieszkania, zaparkował samochód i pieszo wybrał się do szkoły.
Ze szkolnych bram wysypały się dzieci o przeróżnych karnacjach. Wy-
dawało mu się dziwne, że słyszy dzieci hinduskie czy pakistańskie wołające
do siebie z wyraźnym akcentem rodem z angielskich Midlandów. Mimo iż
ich twarze nie miały nic z poniszczonych, białych, niezdrowych oblicz ro-
dowitych Brytyjczyków, malowało się na nich niezadowolenie właściwe
klasom nieuprzywilejowanym.
Zobaczył, że Jeffrey wolno wychodzi z budynku, toteż trochę się cofnął,
a następnie zaczął iść za nim. Wreszcie James przyspieszył kroku, przeszedł
na drugą stronę ruchliwej ulicy, po czym ponownie przebiegł przez ulicę i
stanął twarzą w twarz z Jeffreyem.
TLR
— Gorąco dziś. Miałbyś chęć na drinka?
— Dobrze — powiedział Jeffrey. Lacey zauważył, że Jeffrey już nie
patrzy na niego tak podejrzliwie. W pubie Runo dowiedział się dlaczego.
Wybrali Runo, gdyż Jeffrey wyznał, że ma dość tłoku w gospodzie Pod
Winogronami.
— Nie powinieneś pozwalać, żeby żona tak cię ustawiała — powiedział
Jeffrey, wznosząc szklankę piwa. — Zdrowie.
James już miał mu się sprzeciwić, ale stwierdził, że rola pantoflarza
wzbudzi współczucie.
— No, nie wiem — powiedział, jak gdyby nigdy nic. — Pewnie, gdy się
już jest tyle lat po ślubie co ja, to się tego nie zauważa. Ale myślałem, że ty
jesteś za równouprawnieniem kobiet.
— Równouprawnieniem tak — odparł Jeffrey chmurnym tonem — ale
nie za dominacją.
— Czy taka była Jessica, ta zmarła kobieta? — spytał James. A następ-
nie szybko dodał: — Przepraszam, zapomniałem, że byliście z sobą blisko.
Jeffrey wzruszył ramionami.
— Sypialiśmy ze sobą — powiedział — ale z babami to przecież nic nie
wiadomo. Najpierw mówią, że są wyzwolone, że chcą tylko seksu, a ani się
człowiek obejrzy, a już nim pomiatają. Ta twoja żona potrzebuje, żeby ją
porządnie zlać po mordzie.
— Ale skoro jesteś za prawami dla kobiet, to nie powinieneś być za la-
TLR
niem po mordzie — zauważył James.
— A dlaczego nie? Uważają się za równe mężczyznom, to trzeba je
traktować jak mężczyzn. Jeśli facet pyskuje, to dostaje w gębę. To czemu nie
prać po gębie i baby?
— Za to można trafić do więzienia — powiedział James.
— No to trzeba taką zostawić. Ja się nigdy nie ożenię — rzekł Jeff, na-
pinając mięśnie. — Tyle babeczek na świecie.
W tej chwili James stwierdził, że Jeffrey bardzo mu się nie podoba. To
rodzaj facetów, którzy udają liberałów, a naprawdę mają poglądy, których
nie powstydziłby się skrajny konserwatysta. Liberalne poglądy na kwestię
kobiecą Jeffreyów tego świata to po prostu wygodny sposób na zwabienie
kobiety do łóżka i korzystanie z seksu bez zobowiązań.
Zmusił się do porozumiewawczego śmiechu.
— Jak myślisz, kto zabił Jessicę? — spytał.
— Myślę, że to jedna z tych bab — rzekł Jeffrey. — Nasza Jessica była
biseksualistką. Alice była zawistna, bo smaliła cholewki do Gemmy. Potem
kręciła z Deborą, no i robiła Bóg wie co z Mary. No tak, pomyśl o Mary. To
chyba ona jako ostatnia widziała Jessicę żywą. I to gadanie, że niby się
struła! Może to zmyśliła, żeby zapewnić sobie alibi.
— A czy policja nie podejrzewa ciebie? — zapytał James. — W końcu
byłeś jej kochankiem, wiesz, jak to jest.
— Pewnie podejrzewa. Ale ja tego nie zrobiłem, więc mogą mnie wy-
TLR
pytywać, ile im się żywnie podoba. Czy wiesz, że ci dranie przeszukali mi
chatę? „Czego szukacie? — spytałem. — Szpadla?".
— Dziwi mnie — odważył się zainsynuować James — że nie podej-
rzewasz o to Charlesa Fraitha.
Na obliczu Jeffreya zagościł wyraz pogardy.
— Tacy jak on nawet nie puszczą bąka bez zezwolenia policji. Poza tym
on ma masę ludzi, którzy mogą odwalić taką brudną robotę za niego. Myślę
jednak, że zrobiła to kobieta. Baby bywają wredne — rzekł, po czym spoj-
rzał wymownie w swoją pustą szklankę, na co James zaraz zamówił mu na-
stępne piwo.
— No, dobrze. Pogadajmy o czymś innym — powiedział. — Myślę
osiedlić się w Irlandii.
— W której części? — spytał natychmiast Jeffrey.
— Oczywiście na południu. Zajmuję się pisaniem książek, a raczej
próbuję je pisać. Moja matka pochodzi z Irlandii... — skłamał James. —
Czy wiesz, że tam, jak się jest pisarzem, nie trzeba płacić podatków?
— Ja, to fajny kraj — midlandzki akcent Jeffreya ustąpił miejsca tonacji
bardziej przypominającej irlandzką.
— Jedyny problem w tym — rzekł James, płacąc za napoje — że, jak
mówią mi znajomi pisarze, wpada do nich czasem IRA, by napomknąć, że
skoro nie płacą podatków, to stać ich, żeby dać cokolwiek na sprawę naro-
dową.
TLR
— A czemu nie? — zapytał Jeffrey wojowniczym tonem. — Dlaczego
mają korzystać z profitów, jakie daje im Irlandia, nie dając nic w zamian?
— Pewnie masz trochę racji — odrzekł James, zastanawiając się, jakie
by to było uczucie zlać Jeffreya po mordzie.
Agatha pospiesznie rozejrzała się po mieszkaniu Alice, gdy ta parzyła
kawę w kuchni. Już na pierwszy rzut oka było widać, że kontrastują tam
dwie osobowości. Książki na półkach podzielone były na ciężkie tomiszcza
o polityce oraz romanse w miękkich okładkach. Na stoliczku pod kawę le-
żało czasopismo Marksizm. Dziś zaraz obok tygodnika Kobieta. Przy oknie
stało koło garncarskie, a na kanapie siedział wielki różowy, pluszowy miś.
Alice wróciła, niosąc dwie filiżanki kawy. Uśmiechnęła się do Agathy.
— Cieszę się, że to do mnie przyszłaś po radę odnośnie butów, ale mój
typ cię zaskoczy. To nie trepy, ale trampki, na które nasze amerykańskie
kuzynki mówią sneakers. Takie jak te — wystawiła stopę w jej kierunku.
Agatha zdziwiła się, że duże, białe buty sportowe na damskiej stopie mogą
wyglądać tak groźnie.
— Policzą ci za nie jakieś czterdzieści funtów — rzekła swym niskim
tonem Alice — ale są warte swojej ceny. Nawet po przejściu wielu kilo-
metrów nigdy nie bolą mnie stopy. Dlaczego się do nas przyłączyłaś?
— A jak myślisz? — Agatha znacząco poklepała się w talii. — Jogging
wymaga ode mnie za dużo wysiłku, natomiast spacer w terenie wydaje mi się
TLR
w sam raz, by zrzucić nieco kilogramów i rozejrzeć się po okolicy. Jeżdżenie
samochodem ma tę niedogodność, że równie dobrze można być w Londynie.
Trudno podziwiać przyrodę, gdy widzi się tylko drzewa i pola migające za
oknem auta.
— Nie mówiąc o zanieczyszczaniu środowiska — powiedziała Alice. —
Jessica mawiała... — tu jej oczy napełniły się łzami, a następnie odwróciła
głowę i wyburczała: — Przepraszam, ciągle za nią tęsknię.
— To musiał być dla ciebie wielki cios — powiedziała niewyraźnie
Agatha.
— To poczucie winy, rozumiesz? — Alice wyciągnęła męską chus-
teczkę i gromko wydmuchała nos. — Przyszła tu szukać noclegu, a ja ją
wyprosiłam. Myślałam, że chce się dobrać do mojej Gemmy. Gdybyśmy
tylko wszyscy pozostali przyjaciółmi, jakoś byśmy się z nią dogadali, i to
straszne morderstwo nie doszłoby do skutku.
— Jak myślisz, kto to zrobił? — zapytała ją Agatha.
— No, Charles Fraith. Ale skoro on jest, kim jest, to na sprawiedliwość
nie mamy co liczyć. Jedno prawo obowiązuje bogatych, a inne biednych.
Skłamał, że był w Londynie w czasie, gdy popełniono zabójstwo. Zeznano,
że groził jej, ale jest w stanie pociągnąć za wszelkie sznurki, byśmy wszyscy
nigdy więcej o tym nie usłyszeli.
— A nie myślisz, że to mógł być Jeffrey Benson? — zaryzykowała
Agatha. — Był chyba jej kochankiem.
TLR
— Skąd ci to wiadomo?
— Słyszałam na zebraniu towarzystwa — odpowiedziała Agatha.
— Hmm! Nielojalność u tego tałatajstwa czasem mnie zdumiewa. Nie,
nie sądzę, żeby to zrobił Jeffrey, ale policja będzie chciała go w to wrobić, po
to, by ich ukochanemu Fraithowi uszło na sucho. No, jest i Gemma.
Gemma weszła do środka. Uśmiechnęła się do Agathy od ucha do ucha.
— Co tam niesiesz? — spytała Agatha, patrząc na dwie kasety wideo,
które trzymała Gemma.
— Pomyślałam, że obejrzymy je sobie dziś wieczorem — odpowie-
działa Gemma — mam Szalonego psychopatę i Seryjną namiętność.
Alice westchnęła.
— Nie zamierzam oglądać tego amerykańskiego śmiecia.
— Nie, to nie — odparła Gemma. — A ćy siom ciaśtećka?
— Tam, w puszce — rzekła Alice, uśmiechając się leniwie, niczym
matka rozpieszczająca córkę. — To takie dziecko — wyszeptała Agacie.
Gemma spojrzała w oczy Raisin i mrugnęła. Agatha zaczęła się zasta-
nawiać nad Gemmą. Cóż to za dziewczyna— sklepikarka, która uwikłała się
w lesbijski romans i lubi oglądać filmy o seryjnych zabójcach? Z recenzji
pamiętała, że filmy, które wybrała Gemma, były wyjątkowo paskudne.
Tymczasem Alice, która zauważyła mrugnięcie, niespodziewanie wstała,
TLR
wyrastając nad Agathą niczym góra.
— Nie chciałabym cię poganiać — powiedziała — ale mam dużo ro-
boty.
— Oczywiście, do zobaczenia w sobotę. Agacie ulżyło, gdy już wyszła.
Kiedy chwilę pomyślała, doszła do wniosku, że w Alice i Gemmie tkwi coś
wręcz przerażającego.
Pili sobie z Jamesem kawę i wymieniali notatki, kiedy rozległ się
dzwonek do drzwi. James poszedł otworzyć i zobaczył w progu Billa
Wonga. Ten wszedł i rozejrzał się, jakby zamyślony.
— Co wy wyprawiacie? — spytał prosto z mostu. — I nie mówcie mi,
że to wszystko tylko po to, by zamieszkać razem. To mogliście zrobić i w
Carsely.
— Usiądź, Billu — rzekła Agatha. — Mieliśmy do ciebie dzwonić.
Mówiłam ci, że Deborah Camden poprosiła mnie w imieniu Charlesa Fra-
itha, bym zbadała tę sprawę. Tylko posłuchaj, czego się dowiedzieliśmy.
Bill posłuchał, a wyraz twarzy miał coraz bardziej zasępiony, w miarę
jak oni wyliczali nowe poszlaki, na które trafili: Kelvin pokłócił się z Jes—
sicą, Deborę widziano, jak w sobotnie popołudnie wyjeżdża z Dembley w
kierunku majątku Bar— field, Peter i Terry zwykle w sobotnie popołudnia
nie pracowali, a jednak w dniu morderstwa zrobili wyjątek i poszli do pracy,
natomiast Jeffrey Benson sympatyzował z IRA.
TLR
— I jak długo zamierzaliście trzymać te informacje dla siebie, gdybym
się nie zjawił? — spytał Bill z furią w głosie. — Będziemy musieli znowu
przyjrzeć się Deborze i Kelvinowi. I o co chodzi z tymi Irlandczykami? Dwa
lata temu na głównej ulicy wybuchła tu bomba i zginęło dziecko. Tak mi się
zdawało, że już kiedyś słyszałem nazwisko Jeffreya. Zeznano, że przed
zamachem nocowali u niego dwaj Irlandczycy. Nie przyznał się do niczego,
a nie mieliśmy dowodów, żeby go przycisnąć. Tym razem jednak mu się
dostanie.
— Mieliśmy zadzwonić do ciebie wieczorem — wytłumaczył James. —
Nie wściekaj się. Bez naszej pomocy nie dowiedziałbyś się o tym wszyst-
kim. Jak nas znalazłeś?
— Sir Charles powiedział mi, gdzie jesteście. Chyba myśli, że zatrud-
niając was, oczyści się z podejrzeń. Muszę natychmiast jechać na komisariat.
Jedziecie ze mną!
Tego dnia, późnym wieczorem, Jeffrey Benson wracał z gospody Pod
Winogronami. Skręciwszy na rogu w ulicę, przy której mieszkał, zauważył,
że dwaj mężczyźni stoją pod jego blokiem i przyglądają się budynkowi. Było
w nich coś znajomego, w ich szarych garniturach i szarych twarzach. Jed-
nego z nich poznał: to ten, który przesłuchiwał go po akcji z bombą. Facet z
MI5. Jeffrey pospiesznie się oddalił i wszedł do budki telefonicznej. Wy-
szperał z kieszeni notesik, odnalazł w nim pewien numer i zadzwonił. Gdy w
słuchawce odezwał się głos, Jeffrey powiedział:
— Mówi Benson. Dembley. Chcą mnie znowu przesłuchać na temat tej
sprawy sprzed dwóch lat. TLR
— To zrób tak jak dwa lata temu i trzymaj gębę na kłódkę — odpowie-
dział głos.
— Ale będą mnie trzymać w celi, naciskać — powiedział Jeffrey, gło-
sem słabym i wystraszonym, zupełnie niepodobnym do jowialnego, którym
zwykł mówić.
— Wiesz, co masz robić — głos był chłodny — siedź cicho albo my cię
uciszymy.
— Jeśli to ma być wasza pomoc — krzyknął Jeffrey — to równie dobrze
mogę im wszystko powiedzieć i wnioskować o ochronę.
— Tylko pamiętaj, przed nami nie ma ochrony — odparł głos.
Jeffreyowi świat nagle wydał się pełen śmierci i przemocy. Po raz
pierwszy od lat pomyślał o matce. Niczym zagubione dziecko wrócił na
swoją ulicę i podszedł do mężczyzn.
— Mnie szukacie? — spytał.
Kiedy policja przyszła po Deborę, ta miała na łóżku rozłożone wszystkie
swoje ubrania. Zastanawiała się właśnie, co założyć w sobotę. Zdążyła
przerzucić czasopisma o sławnych gwiazdach, ale tam były tylko zdjęcia z
bali i przyjęć. Nie znalazła fotografii gości proszonych kolacji we dworach.
Gdy zaczęli wypytywać ją o tamtą sobotę, przeraziła się, że ją zaaresz-
tują, a wtedy może już nigdy nic nie zje w Barfield House.
* * *
TLR
Następnego ranka do Agathy i Jamesa przyszedł Bill Wong. Wyglądał na
zmordowanego.
— Nie mamy podstaw do dalszego zatrzymywania Debory — odezwał
się. — Powiedziała, że wyjechała wtedy w nadziei, że uda jej się po-
wstrzymać Jessicę przed zrobieniem awantury, ale zanim dojechała do ma-
jątku, zawróciła do Dembley. Nie zmieniała tych zeznań, mimo iż wielo-
krotnie ją wypytywaliśmy. Zeznała, że zawróciła dlatego, że bała się Jessiki,
a okłamała nas, bo bała się oskarżenia o zabójstwo. Kelvin przyznał się do
sprzeczki z Jessicą. Po żmudnym przesłuchaniu uznaliśmy, że okłamał nas
wcześniej, bo wstydził się tego, że nie mógł. Można w to wierzyć lub nie.
Peter i Terry powiedzieli, że zgłosili się do pracy w sobotę i zamienili się z
inną parą kelnerów dlatego, że wtedy nikt nie chciał iść z Jessicą na ten rajd.
Benson. To prawda, że w noc przed napadem bombowym zatrzymało się u
niego dwóch Irlandczyków. Zaklina się na wszystko, że nie wiedział, co
zamierzali zrobić, jeżeli to w ogóle oni. A był taki przerażony, że powiedział
nam wszystko, co wiedział, a wiedział w zasadzie niewiele. Wytropiliśmy
telefon, którego numer nam dał. Niestety, zanim dotarliśmy pod ten adres,
czterech mężczyzn mieszkających w owym domu w Stratford spakowało się
i zniknęło. Musieli zdawać sobie sprawę, że on zacznie śpiewać. Fikcyjne
nazwiska, czynsz płacony do ręki, zero kontaktu z sąsiadami. Ślepa uliczka.
—Benson dostanie ochronę jako świadek koronny? — rzekł James.
— Nie jest tego wart. To kolejny naiwny liberał, który dał się wciągnąć w
jakieś gierki. Urwą z nim kontakt, a szkoda. Ale to już sprawa MI5. My
zajmujemy się zabójstwem.
TLR
— To pewnie nasz rajd w sobotę nie wypali? — spytała Agatha.
— Bynajmniej. Możecie iść na ten rajd i mieć uszy szeroko otwarte. Nie
będę was powstrzymywał. Ale postępujcie ostrożnie. Nadal podejrzany jest
sir Charles, ale mógł to być równie dobrze jeden z naszych wędrowców.
Ważne, żebyście nie wzbudzili podejrzeń. Jeffrey opowiada Jamesowi o
Irlandii, a następnego dnia puka mu do drzwi MI5. Mógł się czegoś domy-
ślić.
Po wyjściu policjanta James i Agatha popatrzyli po sobie.
— Może lepiej wracaj do domu — powiedział wreszcie James. — To
wszystko mi się nie podoba.
Ale w tej chwili pomysł porzucenia roli pani Lacey wydał się Agacie
bardziej przerażający niż wizja bycia zamordowaną.
— Ty mnie obronisz — odpowiedziała. — Śniadania nie zjedliśmy. Coś
przygotuję.
W kuchni nucąc coś sobie, zaczęła szykować omlet z serem. Tak bardzo
wczuła się w swoją rolę żony, że zupełnie zapomniała, iż nigdy wcześniej nie
smażyła omletu.
James wszedł do kuchni w samą porę, by w kłębach dymu ze spalonego
sera zdjąć patelnię z kuchenki.
— Siądź sobie, Agatho — powiedział łagodnie — widzę, że za bardzo
się martwisz, by zająć się gotowaniem.
TLR
I tak Agatha, upokorzona i z poczuciem bycia zbędną, zasiadła do stołu,
podczas gdy James szykował dwa lekkie omlety z serem. „Jemu żona jest po
prostu niepotrzebna — pomyślała z żalem Agatha. — Jeśli droga do serca
mężczyzny wiedzie przez żołądek, to nie mam żadnych szans".
— Co z Mary Trapp? — przerwał jej rozmyślania James.
— Może zagadniemy ją na wycieczce? To by wyglądało dziwnie, gdy-
byśmy znowu któreś z nich odwiedzili w domu.
— Do Debory ani do Kelvina w zasadzie nie przyszliśmy — zauważył
James — ale może masz rację. Zrobimy sobie dzień wolny. Wiesz co,
chodźmy do kina i zapomnijmy o wszystkim.
Agatha, już pogodzona z myślą, że próby uwiedzenia Laceya nie mają
szans powodzenia, do końca dnia była tak cicha, że Jamesa wprost cieszyło
jej towarzystwo. I tego wieczoru po raz pierwszy nie podstawił na noc
oparcia krzesła pod klamkę drzwi.
W sobotę z umówionego punktu przed gospodą Pod Winogronami wy-
ruszyła grupa turystów pieszych. Agatha, porzuciwszy romantyczne na-
dzieje, założyła obuwie sportowe, które poleciła jej Alice. Wydawało jej się,
że jej stopy wyglądają w nich jak dwa giganty, ale jakie to miało znaczenie?
W jej życiu nie pozostało jej już nic poza oczekiwaniem na samotną śmierć.
Jeffrey Benson cierpiał na całkowitą utratę ego. Ilekroć przypominał
sobie, jak trząsł się przed przesłuchującymi go agentami, tylekroć miał
ochotę zapłakać rzewnymi łzami. A po tym, jak błagał ich o ochronę, a oni
troskliwym, niemal ojcowskim tonem powiedzieli, że nikt nie będzie się nim
TLR
przejmował, bo jest tylko jednym z wielu frajerów, których wykorzystała
IRA, zupełnie się załamał.
Alice i Gemma najwyraźniej były po jakiejś kłótni. Gemma, która miała
na sobie krótkie spodenki i nieodpowiednie do marszu cienkie sandałki,
gadała jak najęta do Mary Trapp, podczas gdy nadąsana Alice trzymała się z
tyłu. Peter i Terry rozmawiali ze sobą szeptem. James zastanawiał się, ile
jeszcze potrwa, zanim piechurzy powiążą obecność jego i Agathy z po-
nownym zainteresowaniem policji grupą i domyślą się, jaką drogą władze
wpadły na trop nowych informacji. Jest jedna rzecz, pomyślał, która ratuje
jego i Agathę od zdemaskowania: brak zainteresowania piechurów niczym
poza ich własnymi sprawami. Spojrzał z góry na Agathę, która z posępną
miną kroczyła u jego boku, stwierdził, że czas podbudować ich małżeński
wizerunek. Ni z tego, ni z owego odezwał się:
— Co z tobą, kochanie? Wyglądasz, jakbyś straciła ostatniego pensa.
— Ech, daj mi spokój — odburknęła Agatha, która zdążyła zgadnąć, o
co mu chodziło, i ucieszyła ją ta nagła okazja do wyładowania gromadzącej
się w niej frustracji. — Ciekawe, że nie zaprosiłeś na rajd tej małej zdziry z
biblioteki.
— Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób? — odpowiedział jej James.
— Jeffrey ma rację. Ciebie trzeba zlać po mordzie.
— Co ja słyszę? — Mary Trapp odwróciła się. — Jak śmiesz mówić
takie rzeczy Jeffrey!
— Dość już mom tych zwad! — odezwał się Kelvin. Rzucił gniewne
TLR
spojrzenie Agacie i Jamesowi. — Na ksziwe pyski to wy sobie w doma
chadzajcie. Niy ma wiynkszy ohydy nad małżyńskie brudy.
— A co ty o tym wiesz, Kelvinie? — zaczepiła go Alice. — Nawet nie
masz dziewczyny.
Kelvin stanął jak wryty, a twarz aż mu płonęła.
— Dość już mom wos wszystkich. Ida du dom.
— Spokojnie, spokojnie — powiedział Peter — pogódźcie się wszyscy.
Mieliśmy iść na przyjemną przechadzkę, nie?
Wędrowali w milczeniu. Ale gdy dotarli do przedmieść Dembley, gdzie
po obu stronach szlaku wznosiły się opuszczone fabryki, nad ich głowami
rozdzieliły się chmury i wyjrzało słońce. Nastrój się nieco polepszył.
Gemma zaczęła śpiewać „Łąkę kosił jeden chłop"* 8 i wszyscy się do niej
przyłączyli.
Po chwili wszyscy mieli już całkiem niezły humor.
Spojrzeli na mapę oraz do starej księgi, którą znalazł Jeffrey.
— Szlak powinien być oznakowany — rzekł Jeffrey — ale to tu.
Chodźmy.
Przedarli się przez płotek, a następnie szli wzdłuż jednego z pól, aż nagle
natrafili na bramę zamkniętą na kłódkę. Po drugiej stronie stał oparty o
bramę wielki mężczyzna o wyglądzie brutala, uzbrojony w strzelbę.
— Wynocha z mojej ziemi — wrzasnął — przebrzydli turyści.
TLR
Wszystkich was powystrzelam.
— Kim pan jest? — spytał go Jeffrey, wysunąwszy się na przód grupy.
— Nazywam się Harry Ratcliffe — odparł farmer — a wy jesteście na
mojej ziemi.
8 oryg. One mem went to mow ( a meadow) — przyśpiewka upowszechniana w angielskich
przedszkolach. Tekst jest odliczanką od jednego do dziesięciu i z powrotem.
— Nie ma pan prawa nas stąd wyganiać — powiedział z wściekłością
Jeffrey. Przed sobą trzymał mapę. — To jest ogólnodostępny szlak.
— Idźcie do diabła — odparował Ratcliffe — cholerni lewacy. Idź pan
do roboty i ostrzyż się!
Jeffrey nie mógł już znieść kolejnego upokorzenia. Wcisnął, mapę w ręce
Agathy, przeskoczył przez płot i wycelował pięść w farmera. Ten się osłonił,
zamachnął, waląc Jeffreya prosto w nos, aż huknęło.
— Niech to będzie dla was nauczką — krzyknął Ratcliffe. — Idę po psy.
Po czym odmaszerował. James przedarł się przez bramę i ukląkł przy
Jeffreyu. Otarł krew chusteczką i delikatnie obmacał nos.
— Masz szczęście — powiedział — nie jest złamany. Teraz chodź z
powrotem, zanim poszczuje nas psami. Napijesz się czegoś, poczujesz lepiej.
Wtedy pójdziemy na policję.
Pozostali pomogli przeleźć poszkodowanemu przez bramę. Zajmując się
nim troskliwie, wyprowadzili rannego wodza z pola.
TLR
„Mają nieco racji — pomyślała zaskoczona Agatha — wielu z tych
posiadaczy ziemskich to parszywe dranie". O morderstwie prawie zdążyła
już zapomnieć. Napaść na Jeffreya jakimś cudem wszystkich pogodziła.
Zanim jeszcze usadowili się w gospodzie Pod Winogronami, obudziła się w
niej dawna Agatha, która zaczęła tłumaczyć, jak rozmawiałaby z prawni-
kiem, by postarać się o otwarcie szlaku dla użytku publicznego.
Jeffrey, ozdrowiały po dwóch podwójnych brandy postawionych przez
Jamesa, powiedział, że na policję nie pójdzie, ale jest wdzięczny Agacie za
chęć dokuczenia Ratcliffe'owi. Wszyscy na dobre się rozpili. Humory im
dopisywały, dopóki nie podsłuchano, jak Deborah pyta Agathę, co ma za-
łożyć na proszoną kolację w Barfield House.
Dopadła ją Mary Trapp:
— Nie mów mi, że się tam wybierasz! Przecież to wróg!
Deborah poczerwieniała ze wstydu.
— Sir Charles jest w porządku — broniła się — on nie jest taki jak
Ratcliffe!
— Zdradzasz nas — powiedziała spokojnie Alice.
— Załóż ładną bluzkę i spódnicę — rzekł do Debory James.
Ta spojrzała na niego zdumiona.
— A ja kupiłam na przecenie czarną suknię z jedwabiu.
TLR
— To zbyt oficjalne — odparł Lacey — kiedy nie wiesz, jak się ubrać,
po prostu zachowaj umiar.
— Nigdy nie byłaś jedną z nas, Deboro — powiedział jej Jeffrey. — Tak
myślałem, że przejdziesz na stronę wroga.
Deborah milczała. Nagle po prostu wyszła z gospody. Nie mogła po-
zwolić, by cokolwiek odebrało nadchodzącemu wieczorowi urok.
Wszyscy odprowadzili ją wzrokiem, a następnie wrócili do psioczenia na
Ratcliffe'a. Znowu dopisywały im humory.
James i Agatha w zgodzie wrócili do domu.
— Przebierzemy się i pojedziemy na kolację — rzekł James, a do pod-
pitej wyobraźni Agathy wróciły wszystkie wyrzucane z niej obrazy. Nieco
zaskoczyła Jamesa, gdy na posiłek w hotelowej jadalni ubrała się w krótką
czarną sukienkę z bardzo, ale to bardzo głębokim dekoltem, butami na wy-
jątkowo wysokim obcasie, ozdobiona intensywnym makijażem.
„Całe szczęście — pomyślał James — że nie radziłem zachowania
umiaru Agacie". Umiar w stroju na tego typu kolacje był dla Agathy Raisin
czymś nie do pomyślenia!
TLR
Rozdział VII
Deborah wyjechała do Barfield House odziana w czarną suknię z je-
dwabiu. Spytała o radę kupca z najdroższego sklepu z odzieżą damską w
Dembley, a ten odrzekł, że suknia do kolacji jest po prostu konieczna. Pełna
powagi łagodność kupca zaimponowała Deborze bez reszty.
W ręku zaś dzierżyła torebkę wieczorową ze srebrnymi cekinami.
Deborah nie miała szczęścia. Mogła trafić na przyjęcie, na którym
obowiązywałby strój oficjalny, a wtedy jej wieczorowa suknia, mimo iż
przesadnie elegancka jak na młodą kobietę, a bardziej nadająca się dla ma-
jętnej wdowy, pewnie pasowałaby do otoczenia. Natomiast tu, ponieważ
zaproszonymi gośćmi byli starzy znajomi Charlesa, którzy mieli zostać na
weekend, obowiązywał strój nieoficjalny. Zorientowała się, gdy tylko
przekroczyła próg bawialni. Owszem, mężczyźni nosili koszule z krawa-
tami, ale kobiety przyszły w letnich sukienkach. Deborah stanęła nieporad-
TLR
nie w przejściu, czując się jak sierota.
Sir Charles powitał ją pocałunkiem w policzek.
— Wyglądasz bardzo tajemniczo — powiedział, a gdy Deborah poczuła
się lepiej, dodał: — Jak Morticia z Rodziny Adamsów.
Deborę powinna przedstawić ciotka Fraitha, pani Tassy, gdyż to ona
aranżowała przyjęcie, jednak na wejście dziewczyny nie zareagowała nawet
podniesieniem wzroku. Zatem honory domu pełnił Charles. Na miejscu byli:
jakiś pułkownik Devereaux z żoną i z córką o imieniu Sarah, chudy młodzian
nazwiskiem Peter Hailey z drobnym, pulchnym i hałaśliwym przyjacielem,
niejakim Henrym Barr— Deringtonem, oraz tęgie, zadumane dziewczę w
osobie Arabelli Tierney. Gdy przedstawiono Deborę, całe to towarzystwo
wpatrzyło się w nowo przybyłą. Ta powiedziała do każdego:
— Miło mi pana, panią poznać.
Deborah normalnie powiedziałaby „Miło mnie poznać", ale zdążyła już
podszlifować swoje maniery.
Nie, żeby ktokolwiek był wobec niej wyjątkowo niemiły. Potraktowano
ją raczej z dystansem, a następnie zignorowano. To wszystko. Czuła, jakby
ją oceniono. Zdawało jej się, że Henry mruknął:
— To chyba jakieś najnowsze zboczenie Charlesa.
Niemniej pomyślała, podobnie jak wielokrotnie w przeszłości, że ze
strachu ma omamy, a te słowa tak naprawdę nie padają.
Pani Tassy pochyliła się nad Deborą.
TLR
— Moje dziecko — rzekła — to taka gruba suknia. Czy nie jest ci w niej
za ciepło?
— Nie, dziękuję, jest mi akurat — odpowiedziała Deborah, a na twarzy
Gustava już widziała złośliwy uśmieszek.
Kamerdyner poprosił do obiadu. Deborę ucieszyło, że przydzielono jej
miejsce obok Charlesa.
Stół wyglądał pięknie, ozdobiony kwiatami i oświetlony świecami, a w
trakcie posiłku Deborah nie mogła oprzeć się wrażeniu, że tym razem cho-
dziło o coś prostszego niż ów ciężkawy obiad, którym ją przytłoczono, gdy
przyprowadziła Agathę. Mimo to żałowała, że tu przyszła. Wszyscy goście
byli okropnymi snobami...
Wreszcie rozmowa zeszła na temat zabójstwa i Charles zdradził, że
Deborah jest jedną z Piechurów z Dembley. Uwaga ogółu natychmiast sku-
piła się właśnie na niej. Poproszono ją o wypowiedź w tej sprawie. Z po-
czątku nieśmiało, ale z rosnącą pewnością siebie, bo cały czas byli na niej
skupieni, opowiedziała, jaka jest sytuacja. Zakończyła opisem najnowszej
wycieczki i konfrontacji z Ratcliffe'em, czym zaskarbiła sobie przychylność
biesiadników.
— On jest prawdziwym chamem — rzekł pułkownik bez ogródek —
szkoda, że to nie przyjaciel panienki, Jeffrey, walnął tamtego, lecz od-
wrotnie.
I tak trwała rozmowa o grzechach Ratcliffe'a, aż wreszcie pani Tassy
TLR
wstała, prosząc, by panie przeszły z nią do bawialni.
W bawialni pani Devereaux usiadła przy De— borze i zapytała, jakiego
przedmiotu naucza, a na wieść, że fizyki, poprosiła ją o radę, jak ma pomóc
swemu bratankowi, któremu ta dziedzina zupełnie nie idzie. Tak sobie ga-
worzyły przez jakiś czas, aż wreszcie dołączyli do nich mężczyźni.
Deborah zauważyła, że kiedy nie zwraca uwagi na Gustava, odpręża się.
Wszyscy zachowywali się w stosunku do niej w porządku, czuła się zaak-
ceptowana, a gdy Peter i Henry zaczęli się z nią droczyć i flirtować, cała
promieniała.
Gdy wieczór dobiegł końca, a Charles ucałował ją gorąco w policzek,
odjechała w poczuciu, iż w takie odurzenie, jakiego doznała, nie wprawiłby
jej żaden narkotyk na świecie.
Nieco później Gustav wstawił kieliszki do zmywarki. Pani Pretty, którą
tu ściągnięto ze wsi, by ugotowała posiłek na wieczór, siedziała przy ku-
chennym stole, popijając porto.
— No to kim jest ta dziewczyna, z którą się spotyka sir Charles? —
zapytała.
— Jak się o niej dowiedziałaś? — spytał Gustav.
— Ludzie gadają. Widziano ich razem w Burger Kingu. To coś poważ-
nego? Chce się z nią żenić?
— Po jej trupie — powiedział Gustav, a kucharka się roześmiała.
TLR
O pierwszej w nocy Jeffrey usłyszał pukanie do drzwi. Wcześniej oglą-
dał do późna film w telewizji, więc jeszcze nie spał. Najpierw pomyślał, że to
znowu policja i może lepiej by było udawać, że śpi, ale pukanie było coraz
natarczywsze, więc wreszcie wstał.
Otworzył drzwi.
— A, to ty — powiedział, a na jego twarzy malowała się ulga. —
Wejdź. Myślałem, że to policja.
Agathę zbudziło wycie policyjnych syren. Wyskoczyła z sypialni i
wyjrzała z okna w kuchni, wychodzącego na ulicę Owczą. W dole przejechał
kolejny radiowóz.
James obudził się nagle i przyjrzał się twarzy, a właściwie białej masce
Agathy Raisin. Zupełnie zapomniała o tym, że przed snem nałożyła na twarz
maseczkę.
— Co się stało?
— Samochody policyjne. Dużo radiowozów, wyjeżdżają z Dembley —
powiedziała Agatha. — Coś się stało.
— To może nie mieć związku z naszymi wędrowcami — powiedział
James w półśnie.
Agatha potrząsała go za poły piżamy.
— Oj, wstawaj, Jamesie. Coś czuję, że to ma z nimi coś wspólnego.
Szybko!
TLR
James narzekał, ale się wyszykował, i to w takim tempie, że już czekał w
samochodzie, gdy Agatha wybiegła na ulicę.
— Masz resztki maseczki wokół uszu — rzekł, a ten niby nieistotny
szczegół tak bardzo zajął Agathę, że gdy wyjeżdżali z Dembley, jeszcze się
przeglądała w kieszonkowym lusterku i zeskroby— wała resztki białej
glinki.
Skierowali się w stronę majątku Barfield, gdy nagle ujrzeli za polami roz-
świetlonymi wschodzącym słońcem kłąb błyskających błękitnych świateł.
— To u Ratcliffe'a — zauważył James.
Jechali w milczeniu.
James zatrzymał samochód w pobliżu miejsca, gdzie poprzedniego dnia
przechodzili przez ogrodzenie. Zaparkował obok samochodów policji. Za
bramą, w miejscu, gdzie Jeffrey bił się wcześniej z Ratcliffe'em, stali teraz
mężczyźni w mundurach i w cywilu.
Agatha i James ruszyli w kierunku grupki policjantów, gdy nagle jeden z
nich podbiegł w ich kierunku, unosząc rękę i krzycząc:
— Nie podchodzić!
Wtedy jednak pojawił się Bill Wong i gestem dłoni przywołał ich do
siebie.
— Co wy tu robicie? — spytał prosto z mostu.
— Usłyszeliśmy wozy policyjne i pojechaliśmy za nimi. Co się stało? —
spytała Agatha, w duchu wciąż się modląc: niech to nie będzie Deborah. Jeśli
TLR
to Deborah, to przegrałam.
— Jeffrey Benson nie żyje — odrzekł Bill.
— Zastrzelony? — spytała James. — Ratcliffe go zastrzelił?
— Ratcliffe jest tam. O co chodzi z Ratcliffeem?
James opowiedział mu o awanturze z poprzedniego dnia.
— Ratcliffe'a jeszcze przesłuchamy — powiedział Bill poważnym to-
nem — to on znalazł ciało. Ale to wygląda na wypadek. Jeffrey przecinał
kłódkę na bramie, a przynajmniej takie to sprawia wrażenie, a następnie
upadł głową na kamień. Ale więcej będziemy wiedzieli dopiero po dokład-
nych oględzinach ciała. Potrzebujemy pełnych zeznań waszych i pozosta-
łych członków towarzystwa.
— Czy myślicie, że — jeśli został zamordowany — to mogła to być
robota IRA? — spytał James.
— Nie sądzę. Oni raczej strzelają w tył głowy. A tak nieistotnemu
pionkowi, jakim był Jeffrey, co najwyżej przestrzeliliby kolana.
— Możemy spojrzeć? — zapytała Agatha.
— Może zauważymy, czy od wczoraj coś się zmieniło.
— Poczekajcie — zakomenderował Bill. Odszedł porozmawiać z
przełożonymi. W stronę Agathy i Jamesa obróciło się parę głów, a następnie
zostali wezwani. Tłumek mężczyzn rozstąpił się, by ich przepuścić.
Jeffrey Benson z rozpostartymi kończynami leżał na ziemi pod bramą.
Obok niego znajdowały się nożyce do cięcia drutu. Po drugiej stronie —
TLR
kamień o ostrej krawędzi.
— Tego głazu wcześniej nie było — powiedziała Agatha.
— Jesteś pewna? — spytał Bill.
— Ona chyba ma rację — odezwał się z wolna James. — Tu miała
miejsce tak gwałtowna scena, że wszystko wryło się nam w pamięć.
Wezwano jednego ze śledczych odzianych w białe kombinezony. Pod-
łożył pod kamień jakieś małe, stalowe narzędzie i lekko podważył.
— Pod spodem sucho — powiedział. — Na pewno długo tu nie leży.
— A więc — odezwał się milczący dotąd Wilkes — chociaż na pierwszy
rzut oka wygląda to tak, jakby przedzierał się przez bramę, zleciał z niej i
skręcił kark, chyba rzeczywiście ktoś mógł zadać mu cios w głowę kamie-
niem. Najlepiej wracajcie do domu i zostawcie to nam. Później poprosimy
was o zeznania.
James odprowadził Agathę. Gdy doszli do ogrodzenia, zęby jej dzwo-
niły, a kiedy przechodziła przez drabinkę, przewróciła się. On był już po
drugiej stronie. Pomógł jej zejść. W swoich marzeniach o wspólnych pie-
szych rajdach Agatha taką scenkę widziała wielokrotnie, ale teraz nie zrobiło
to na niej większego wrażenia. Żałowała, że zobaczyła tego trupa. Wie-
działa, że będzie jej się śnił po nocach.
W domu James zatroszczył się o nią — nakłonił do wypicia filiżanki
TLR
słodkiej herbaty, wzięcia dwóch aspiryn i pójścia do łóżka.
Leżała, drżąc i długo przewracając się z boku na bok, nim zasnęła.
Następnego dnia o szóstej wieczorem towarzystwo Piechurów z Dem-
bley spotkało się w gospodzie Pod Winogronami, bo od siódmej Peter i
Terry mieli tam dyżur. Przyszli też Agatha i James, do których telefonowała
ogarnięta szałem Deborah, krzycząca do słuchawki, że ich wszystkich wy-
mordują i co Agatha zamiarza w tej sprawie uczynić?
Milczącą i wystraszoną grupkę omiótł wzrokiem James, który następnie
zapytał:
— Gdzie Mary Trapp?
— Składa policajom zeznania — powiedział Kelvin posępnie.
— Dlaczego?
— Jej sąsiedzi słyszeli, jak wychodzi w nocy. Obok niej mieszka szur-
nięta miłośniczka psów — wyjaśnił Peter — pieskowi chce się wyjść na
spacerek o drugiej w nocy. Sąsiadka widzi Mary w pełnym rynsztunku, w
ciężkich butach i krótkich spodenkach, jak skręca za róg ulicy.
— Mary chyba by tego nie zrobiła? — spytała Agatha, choć jednocze-
śnie pomyślała sobie, że jej jeszcze nie sprawdzili.
— Właśnie o tym rozmawialiśmy, zanim we— szłaś, Agatho — odrze-
kła Deborah — żadne z nas nie wie tak naprawdę nic o Mary. Była blisko
tylko z Jessicą. Ale w końcu z Jessicą wszyscy żyliśmy blisko — rozpłakała
się. — Nie wytrzymam. TLR
— Czy macie alibi na wczorajszy wieczór? — zapytał James.
Rozejrzał się po grupie. Wszyscy smutno kręcili głowami. Zabito w
nocy, wszyscy twierdzili, że leżeli wtedy w łóżkach.
— Tera chyba przesłuchujom jeszcze Ratcliflfe'a — rzekł Kelvin. —
Wim, co godom: to niy mo nic do rzeczy ze sprawom śmirci Jessiki. Jeffrey
po— szydł w noc z tym sprzentom do drutu w łapie, badnoł go Ratcliffe,
chycił za berga i ciepnoł w niego, a Jeffrey podł mortwy.
— Czyli to nie był wypadek? — zapytała go Agatha.
— Niy — odparł Kelvin — uważaj om to za mord.
Drzwi się otworzyły i wszedł Bill Wong, a za
nim policjant i policjantka. Podszedł do ich stolika.
— Alice Dewhurst — powiedział. — Prosimy panią z nami na poste-
runek.
— Po co? — spytała Alice, robiąc się coraz bardziej sina.
— Tylko kilka pytań. Prosimy.
— O co chodzi? — grupa pytała Gemmę.
Ta wzruszyła ramionami.
— Nie mam zielonego pojęcia.
— Czy Alice była z tobą przez całą noc? — spytał Peter.
Gemma znów tak samo wzruszyła ramionami.
TLR
— Mnie nie pytajcie. Wzięłam barbiturany i byłam wyłączona do rana,
kiedy Alice przyniosła mi herbaty.
— Nie martw się, słonko — rzekł Terry. — Wiesz, że Alice by tego nie
zrobiła.
— No, nie wiem — powiedziała Gemma, zaskakując wszystkich — ona
czasem tak się wścieka...
— Ale dlaczego u diabła miałaby zabijać Jeffreya? — spytała Agatha.
— Może myślała, że to on zamordował Jessicę — rzekła Gemma, biorąc
z miski na stole garść orzeszków.
— Lojalna to ty nie jesteś, co? — skomentował Terry.
— No, bo w ogóle mam już trochę dosyć Alice — powiedziała Gemma,
patrząc kolejno wszystkim w oczy.
— No cóż, tak to wygląda kochana — powiedział Peter, trącając łokciem
Terryego.
Następnie Peter odwrócił się ku Jamesowi i Agacie:
— A nasza zakochana para co robiła w nocy?
— A jak myślisz? — odpowiedział pytaniem na pytanie James.
— E, bez takich. Romanse chyba skończyły się u was z milion lat temu
— głos Petera znienacka nabrał okrutnego tonu.
— Uważaj, ty pokurczu, bo możesz kopnąć w kalendarz — odparła
Agatha. — Może powinieneś już ze swoim uroczym kolegą oddalić się do
TLR
tej waszej obskurnej knajpy i podawać klientom kolejne porcje salmonelli?
— U, niedobra — zgromił ją Peter, wcale nieprzejęty. — Idziemy,
Terry. Obowiązki wzywają.
Wraz z ich odejściem rozeszli się wszyscy. James i Agatha wrócili do
swojego mieszkania.
— No... — James odezwał się posępnie — nie mam pojęcia. A ty?
Agatha pokręciła głową.
— Mnie się wydaje, że to mogło zrobić każde z nich. Nie potrafię już
patrzeć na nich obiektywnie. Teraz wszyscy mi się nie podobają.
— Napijmy się i pomówmy o kolacji. Co byś chciała?
— Poproszę dżin z tonikiem. Ej, ktoś jest za drzwiami.
James odstawił butelkę z dżinem i poszedł otworzyć. Miał nadzieję, że to
żaden z piechurów. Miał ich już dość tego dnia.
Za drzwiami stał Bill Wong.
— Mogę wejść? Przynoszę pewne informacje, które mogą was zainte-
resować.
Odmówił drinka.
— Czy chodzi o Alice? — spytała go Agatha. Policjant pokiwał głową.
— Pogmeraliśmy trochę w przeszłości naszych podejrzanych. Dyspo-
nujemy starym nagraniem wideo kobiet z Greenham Common. W naszym
materiale, który miał wtedy udowodnić, że to wszystko parszywe krzy-
TLR
kaczki, pojawia się, co ciekawe, ujęcie Alice i Jessiki, młodszych Alice i
Jessiki, które się kłócą. Ale w swoim wcześniejszym zeznaniu Alice za-
przeczyła, iż znała Jessicę, zanim ta zamieszkała w Dembley. Dlaczego więc
skłamała?
— A teraz co mówi? — zapytał James.
— Że zapomniała o tym. Że faktycznie zawsze wydawało jej się, iż w
Jessice widzi coś znajomego. Nadal kłamie, ale nie możemy jej zmusić do
powiedzenia wiele więcej. Ale jeśli Jeffrey wiedział cokolwiek o niej i o
Jessice, to Alice mogło zależeć na tym, by zmusić go do milczenia. Może
poszła do niego z sugestią, że niezłą zemstą na Ratcliffie będzie rozcięcie
kłódki na bramie.
— Czyje były nożyce do drutu? Jej? — spytała Agatha.
— Niestety nie. Jeffrey je kupił sześć tygodni temu, ponieważ chciał się
zemścić na innym właścicielu ziemskim, który przez szlak przeprowadził
ogrodzenie z furtką na łańcuch i kłódkę. Byliście z tymi ludźmi, wzięliście
udział w tamtym rajdzie. Na pewno ktoś wydał wam się zdolny do popeł-
nienia morderstwa.
James spojrzał na Agathę, Agatha na Jamesa. Oboje pokręcili głowami.
— Teraz jak na nich patrzę, to myślę, że każde z nich mógł zamordować
— rzekł James.
Bill westchnął.
— Przy innej okazji kazałbym wam wracać do domu i zapomnieć o całej
TLR
sprawie, ale wciąż mam nadzieję, że na wasz amatorski sposób możecie na
coś trafić.
— A co ze zwyczajnie przyjętymi dowodami? — zapytała Agatha. —
Odciskami stóp? Odciskami palców?
— Z tego kamienia niczego nie dało się zdjąć, a ziemia była sucha na
wiór i twarda jak głaz. Niedaleko Jeffrey zostawił swój samochód. Przecze-
sują teraz tamten zakątek centymetr po centymetrze. Zanim uda się odnaleźć
jakiekolwiek włókna i poddać je analizie, minie sporo czasu. Jestem zmę-
czony. Obyśmy mieli czas na oddech, zanim znowu ktoś straci życie!
Gdy już Bill wyszedł, James powiedział:
— A może pojedziemy do Carsely, wklepiemy wszystko, co mamy do
komputera, może wtedy coś nam się wyklaruje.
— Odwiedziłabym swoje koty — podchwyciła Agatha. — A może
przywiozę je tutaj?
— Jeśli chcesz — powiedział niechętnie — ale nie wiem, czy mamy
powód, by zostawać tu na dłużej.
Agatha rozejrzała się po mieszkaniu, które na krótko było ich wspólnym
domem. Wszelkie marzenia o romansie z Jamesem zdążyły już zblednąć.
Mieszkali razem niczym dwójka starych kawalerów.
Po powrocie do Carsely Agatha nakarmiła i ugłaskała koty, choć po-
TLR
stanowiła nie zabierać ich ze sobą do Dembley. Następnie udała się do Jame-
sa, przysiąść z nim do komputera. Ale zanim zdążył wstukać w klawiaturę
pierwszą listę nazwisk, rozległ się dzwonek u drzwi i James wyszedł, by
wrócić w towarzystwie pani Mason.
— Zobaczyłam twój samochód — zwróciła się do Agathy. — Jak idzie?
— Powolutku — odpowiedziała Agatha.
— Martwię się o biedną Deborę — powiedziała pani Mason, usada-
wiając swe wbite w gorset ciało na krzesełku. — To nowe zabójstwo...
Widziałam w wiadomościach o szóstej... Musiała się śmiertelnie wystraszyć
— to mówiąc poprawiła się na krześle — całe szczęście, że sir Charles o nią
dba. Macie pojęcie, że ona była zeszłego wieczora na kolacji w Barfield
House?
— Coś o tym wspominała — przypomniała sobie Agatha — spytała, co
ma na siebie włożyć. Jak jej poszło? Zapomniałam zapytać.
— Mówiła, że było wspaniale, a przyjaciele sir Charlesa byli dla niej
bardzo mili — pani Mason przygładziła swoją trwałą z siwych włosów. —
Chyba niedługo będziemy mieli w rodzinie prawdziwą damę.
— Nie sądzę... — powiedział James mimochodem, gapiąc się w ekran
komputera. Myślał: „Ciekawe, co powiedziałaby pani Mason, gdyby wie-
działa, że jej ukochaną siostrzenicę łączył lesbijski romans z Jessicą".
Pani Mason zaperzyła się:
TLR
— Myślisz, że moja Deborah nie jest go warta?
— Słucham? — James odwrócił się na krześle. — Nie, nie, pomyślałem
po prostu, że otrzymanie jednego zaproszenia na wieczorne przyjęcie to
jeszcze nie ślub.
— Ale Deborah mówi, że bardzo mu się podoba. Jest bystra. Była
pierwszą osobą w naszej rodzinie, która poszła na uczelnię. Mojej biednej
siostrze, Janice, było tak źle z mężem. To był zły człowiek. Biedne dziecko.
Taka mądra i ładna. Spróbujcie się dowiedzieć, kto dokonał tych okropnych
zabójstw.
Odmówiła wypicia herbaty i wyszła. James wrócił do wklepywania w
komputer listy nazwisk, po jednym na stronie. Następnie wspólnie z Aga—
thą zaczęli dopisywać, co wiedzą o kolejnych osobach.
— Wiesz co? — odezwała się Agatha, tłumiąc ziewnięcie. — Nadal
sądzę, że mogło tego dokonać każde z nich. Nie stanowią przyjemnej gro-
madki.
— Lepiej się wyśpij.
— I najedz — dodała Agatha.
— Może skoro rano mamy jechać do Dembley, to przynieś tu swoją
walizkę. Zrobię jakiś omlet czy coś, a spać możesz w pokoju dla gości — z
jego oczu przebijała troska, ale Agatha wiedziała, że martwi się o nią, z
powodu wstrząsu spowodowanego niedawnym morderstwem.
— Dziękuję... — rzekła cicho.
TLR
Wróciła po walizkę czystej odzieży, tym razem nie bardzo przejmując
się, co pakuje. Jeszcze niedługo przedtem pomysł zjedzenia kolacji z Jame-
sem i spania z nim pod jednym dachem w Carsely wprawiłby ją w euforię.
Jednak ostatni mord bardzo nią wstrząsnął. Była kobietą w średnim wieku,
ze zmarszczkami nad górną wargą. Powinna oswoić się z tą myślą i przestać
się wygłupiać.
Może to i dobrze, że nie zdawała sobie sprawy, iż James zaczął cieszyć
się jej towarzystwem jak nigdy wcześniej. Gdy ona pakowała się w swoim
domku, on wyjął czystą pościel na łóżko w pokoju dla gości, a następnie
ruszył przetrząsnąć kuchnię w poszukiwaniu czegoś na kolację. Stwierdził,
że towarzystwo drugiej osoby uporządkowało mu tryb życia. Kiedy w progu
ponownie stanęła Agatha, wziął od niej walizkę i zaniósł na górę, w ogóle
nie czując, że ma tej kobiety dość.
Przy kolacji złożonej z omletu z wędzonką i butelki schłodzonego bia-
łego wina opowiadał o czasach swojej służby w wojsku, a potem, gdy
skończyła jeść, poszedł na górę do łazienki i nalał jej wody do wanny. Na-
stępnie łagodnym tonem polecił jej szykować się do łóżka.
— Może uda nam się, jeśli znowu spróbujemy, Agatho — rzekł. —
Wykąp się, wyśpij, a jeśli przyśni ci się coś złego, po prostu mnie obudź.
— Dziękuję ci, Jamesie — powiedziała Agatha posłusznie. Nim udała
się na górę, stanęła na palcach i pocałowała go w policzek.
TLR
James pozmywał naczynia, skocznie pogwizdując.
Nazajutrz po rozpakowaniu rzeczy James i Agatha postanowili udać się
na drugie śniadanie do restauracji Pod Miedzianym Kotłem, gdyż, jak za-
uważył James, plotkarze Peter i Terry mogli ujawnić kolejne cenne infor-
macje.
Oboje zamówili rybę z frytkami w nadziei, że kucharz poradzi sobie z tak
niewymagającym daniem, a jednak ryba okazała się paluszkami rybnymi bez
smaku, tak jak i frytki. Nawet sos tatarski nie miał smaku.
— Myślałem, że inni też przyjdą... — odezwał się Peter, stając przy ich
stole. — W szkole dzień fundatora, więc mają wolne.
— Nie wiedziałam, że szkoły powszechne mają fundatorów — odpo-
wiedziała mu Agatha. — Zdawało mi się, że zakładają je gminy.
— No, ta akurat ma. A co robią dziś klasy uprzywilejowane?
James myślał w pośpiechu. Nie mógł przecież odpowiedzieć: „Prowa-
dzimy śledztwo, by sprawdzić się, czy nie zabiło któreś z was". Zamiast tego
więc rzekł:
— Może pojedziemy do Stratford i spróbujemy dostać bilety na wieczór.
Od wielu lat nie widziałem nic Szekspira.
— To może wysłałbym was z jedną sprawą — powiedział Peter. —
Deborah jest u matki. Pożyczyłem od niej kiedyś czajnik, miała jeden na
zbyciu, a teraz męczy mnie, żebym jej oddał, a ja ciągle zapominam. Mam
go tutaj.
— A nie możesz po prostu oddać go następnym razem, gdy ją spotkasz?
TLR
— zapytał go James.
— Jasne, kochany, ale wtedy znowu pewnie zapomnę. A jak go weź-
miecie, odpowiedzialność spadnie na was.
— Niech będzie — powiedział James. — Daj nam adres matki.
Peter się oddalił i wrócił z elektrycznym czajnikiem oraz kartką papieru,
na której miał wypisany adres pani Camden.
— To w kamienicy komunalnej — powiedział Peter. — Trzeba prze-
jechać przez całe Stratford.
James zanotował instrukcje dojazdu.
— Naprawdę chcemy jechać do Stratford? To nudna dziura — powie-
działa Agatha, gdy z Jamesem wsiedli do samochodu.
— Mamy prowadzić śledztwo. Jeśli jest tam Deborah, może powie nam
coś więcej.
Po drodze Agatha nagle poczuła ulgę, że obsesja na punkcie Jamesa już
jej minęła, że dojrzała i wystarczy jej jedynie przyjaźń.
Przypomniała sobie maszynistkę Fran, którą kiedyś zatrudniała w swej
agencji PR. Fran nic tylko gadała o pewnym mężczyźnie, który jej się po-
dobał, pracującym w innej firmie tej samej branży. Wreszcie Agatha i inni
dali jej do zrozumienia, że to dwudziesty wiek i może po prostu niech za-
dzwoni do faceta i zaprosi go na drinka. Naciskali na nią, aż wreszcie tak
zrobiła. Zgodził się pójść na drinka w piątek po pracy.
TLR
Poradzili jej, jak się ubrać, łącznie z bielizną i perfumami. Powiedzieli, o
czym ma z nim rozmawiać i jak się ma zachować, i w piątek dopilnowali, by
poszła.
W poniedziałek rano Agatha stanęła przy biurku Fran i spytała:
— Jak poszło?
— Nie spotkałam się z nim — odparła Fran.
— Co? — wykrzyknęła Agatha. — Nie przyszedł?
Pamiętała jeszcze cichutkie, pełne rezygnacji westchnienie Fran i jej
odpowiedź:
— Podeszłam pod drzwi pubu, zerknęłam do środka. Siedział przy barze,
czekał. A ja odwróciłam się i poszłam sobie. Widzisz, tak długo o nim ma-
rzyłam, że stwierdziłam, iż on nie udźwignie moich oczekiwań w stosunku
do niego. Z rzeczywistością jestem na bakier.
„Ale ja nie. Już nie — pomyślała Agatha — i dobrze się z tym czuję".
Parę razy się zgubili, ale wreszcie odnaleźli adres pani Camden. Było to
w szeregowej kamienicy z mieszkaniami komunalnymi. Podwórko zarastały
chwasty, a wokół łysiejącego trawnika rozmieszczono zaniedbane klomby.
Furtka krzywo wisiała na zawiasach.
Dom wyglądał jak opuszczony. Poczuli się niemal zaskoczeni, gdy
usłyszeli, że za drzwiami ktoś zareagował na ich stukanie.
Kobieta, która otworzyła drzwi, wyglądała jak matka Debory. Była tak
TLR
samo chuda, blada i pla— tynowłosa, tyle że w dodatku zgarbiona, a jedy-
nym kolorystycznym akcentem jej wyglądu były ręce spracowane do czer-
woności.
— Pani Camden? Jesteśmy znajomymi Debory — powiedziała Agatha.
— Czy zastaliśmy ją w domu?
— Tak, proszę do środka. Debory nie ma, ale właśnie miałam nastawić
wodę.
— Mamy tu czajnik Debory — powiedział James, wyciągając poży-
czony przedmiot. — Zostawić go u pani?
— Wezmę. Może przyjdzie jeszcze dziś wieczorem — uśmiech zmienił
rysy chudej, białej twarzy pani Camden — pewnie będzie chciała oznajmić
mi nowinę.
— A, o morderstwie! — odparła Agatha. Weszli do małego pokoju
dziennego. Stało tam kilka podniszczonych krzeseł, kanapa oraz poszczer-
biony stół. Nie było ani książek, ani obrazów, tylko telewizor, który świecił
w rogu pomieszczenia. Pani Camden go wyłączyła.
— Rozgośćcie się — rzekła. — Zrobię herbaty.
Agatha przedstawiła siebie i Jamesa jako panią i pana Lacey, a przy
wymienianiu nazwiska Jamesa nieco zadrżała. Następnie siedli obok siebie
na kanapie.
— Marnie to wygląda... — powiedział jej niemal niedosłyszalnie James.
— Ona chyba nie pracuje... — szepnęła w odpowiedzi Agatha. —
TLR
Ciekawe, czy Deborah daje jej jakieś pieniądze.
W milczeniu szybko obejrzeli nędzny pokój. Na zewnątrz zerwał się
wiatr. O okna telepała gazeta, przyniesiona przez wicher, która przez chwilę
przylgnęła do szyby, jakby ktoś zaglądał do środka, a następnie odfrunęła.
Pani Camden wróciła z tacą, na której ustawione były porcelanowe fili-
żanki, imbryczek, mleko, cukier oraz talerzyk z herbatnikami.
Gdy pani Camden nalała już herbaty, Agatha odezwała się ze współ-
czuciem:
— Pewnie bardzo martwi się pani o córkę.
— A, przez te okropne morderstwa? Ale Deborah zawsze była bardzo
silna, dzięki Bogu. A teraz będzie panią Fraith.
Oboje spojrzeli na kobietę.
— Czy jest pani pewna? — zapytał ją James.
— Tak, pojechała tam dzisiaj i wie, że dziś padnie to pytanie.
— Na pewno nie fantazjuje? — spytał ostrożnie James.
— Ależ nie — powiedziała pani Camden z pełnym przekonaniem. —
Deborah zawsze wie, co mówi. Chociaż było to trochę bolesne, że powie-
działa, byśmy ja, Mark i Bill, to jest jej bracia, nie pojawiali się na jej weselu.
Agatha spojrzała na panią Camden ze zdziwieniem.
— Czemu nie?
TLR
— To nie przystoi. Przecież nie jesteśmy z tej samej klasy co sir Charles.
— Deborah też nie jest — zauważył James.
— Ale w nią weszła — argumentowała pani Camden. — Jestem dumna
z córki. Nasza rodzina zawsze z nią wiązała nadzieje.
— Czy pani pracuje? — spytała Agatha. Później wydało jej się to
dziwnym pytaniem, ale w zgarbionej posturze pani Camden było coś, co
świadczyło o całych latach harówki.
— Sprzątam — wyjaśniła — a w weekendy robię w supermarkecie.
— Deborah pewnie pani pomaga — powiedział James.
— Nie może.
— Dlaczego? — spytała Agatha.
— Potrzebuje swoich pieniędzy. Musi dbać o wizerunek. Jest świetna.
Jeszcze kiedy była mała, mawiała: „Mamo, pójdę na studia i zostanę na-
uczycielką". I tak zrobiła. A więc, gdy powiedziała mi: „Wyjdę za mąż za sir
Charlesa Fraitha i zamieszkam w tamtym wielkim domu", zdałam sobie
sprawę, że wie, co mówi.
— A pani synowie? — zapytała Agatha.
Pani Camden westchnęła.
TLR
— Wdali się w ojca. Mieszkają w mieszkaniu komunalnym w Stratford,
są na zasiłku, ale przynajmniej nie muszę się z nimi użerać.
— Czy wie pani, gdzie przebywa pani mąż? — spytała Agatha.
Pani Camden pokręciła głową.
— Nawet nie chcę wiedzieć. To był brutal. Teraz nie narzekam. Deborah
jest całym moim życiem. Coś państwu pokażę — to mówiąc, wstała i wyszła
z pokoju. Goście poszli za nią.
Otworzyła jakieś drzwi na oścież.
— Tu był pokój Debory — stanęła z boku, wpuszczając ich do środka.
James i Agatha stanęli ramię w ramię i zdumieni rozejrzeli się po pokoju.
Stanowił coś w rodzaju świątyni. Na łóżku rozłożono ładną pościel. Było na
nim pełno lalek i pluszowych zwierząt. Ściany pokryte były zdjęciami
przedstawiającymi Deborę. Deborah jako niemowlę, jako dziecko, jako
uczennica w szkole i studentka uniwersytetu. Nisko zawieszone półki ob-
ciążone były książkami. Te półki pokazywały historię życia Debory: od
barwnych książeczek dla dzieci, po dzieła Marksa.
Wiatr wył coraz donośniej, o okno łomotały gałęzie jakiegoś drzewa.
— Robi wrażenie — powiedziała Agatha słabym głosem. Wrócili do
dziennego pokoju, który po widoku tak jaskrawej sypialni, uderzył ich swą
smutną szarością.
Pani Camden znów siadła, wydając westchnienie.
— To była praca warta wysiłku — powiedziała. — To znaczy, dbanie o
TLR
to, by Deborah dostała wszystko co najlepsze.
— Ale teraz nie musi już pani tak ciężko pracować? — zagadnął ją
James.
— Cóż, dziewczętom w dzisiejszych czasach zawsze czegoś brakuje.
Trzeba było jej pomóc przy zakupie samochodu i tak dalej. A państwo jak
poznali moją córeczkę?
— Oboje jesteśmy na emeryturze — odrzekł James. — Dołączyliśmy
do towarzystwa Piechurów z Dembley, niedługo po tamtym zabójstwie.
— Człowiekowi potrzeba trochę ruchu — pochwaliła pani Camden.
James spojrzał na nią zdumiony.
— Nie wygląda pani na zatroskaną o byt córki, mimo iż zamordowano po
raz drugi?
— Sir Charles się nią zaopiekuje — rzekła bez wahania. — Powie-
działa, że zaraz po ich ślubie pozbędzie się tego sługi, Gustava. Chyba tak
ma na imię?
— Wydaje się bardzo pewna siebie — nic więcej nie przyszło Agacie do
głowy.
— Hm — oblicze pani Camden znów rozświetlił uśmiech. — Chociaż
nie będzie mnie na weselu, przeczytam o nim w kolorowych czasopismach.
Pomyśleć tylko!
TLR
— Deborę musiała bardzo zasmucić śmierć Jessiki Tartnick — rzekł
James.
— Co? — pani Camden ocknęła się ze swego snu na jawie. — A, chodzi
o tę okropną babę. Ale Deborah powiedziała mi, że wszyscy zawsze się na
nią obrażali. Pewnie i tak do tego by doszło, prędzej czy później.
Agatha wstała. Teraz już chciała uciekać. Nigdy nie uważała się za osobę
wyjątkowo wrażliwą, ale w tym momencie ogarnęło ją tak silne uczucie
nadciągającej grozy, że bardzo chciała wydostać się z tego posępnego po-
koju.
— Musimy już iść — rzekła bez ogródek.
James, jakby odczuwał nastrój podobnie, wstał i otworzył Agacie drzwi.
Gdy znaleźli się w samochodzie, Agatha powiedziała z siedzenia kie-
rowcy:
— Pojedźmy w jakieś ciche miejsce. Muszę pomyśleć.
Wyjechali ze Stratford i zaparkowali w zatoczce. Agatha wyłączyła sil-
nik i patrzyła tępo przed siebie na drzewa przy drodze targane wiatrem.
— Ciekawe dlaczego — powiedziała cienkim głosem — mam wrażenie,
że właśnie uciekłam z domu wariatów?
— Mnie się zdaje, że Deborah była samolubna od urodzenia, ale naj-
bardziej przeraża mnie ta sprawa ze ślubem. I coś jeszcze — rzekł James —
dopiero to do mnie dotarło. Śmierć ojca Charlesa Fraitha owiana jest ta-
TLR
jemnicą. Ktoś mi kiedyś powiedział, że zmarł obłąkany.
— W jakim sensie obłąkany? — spytała Agatha. — Przecież teraz nie
mówi się „obłąkany".
— Czy to ważne? Z jakiegoś powodu Charles przekonuje Deborę, że się
z nią ożeni. Nie wydaje mi się, żeby miał taki zamiar.
Agatha spojrzała na niego.
— A Deborah jest tam. Teraz. W Barfield House.
— Tak szybko, jak możesz, Agatho — powiedział James. — To mi się
nie podoba. To mi się bardzo nie podoba.
TLR
Rozdział VIII
Deborah swoim małym samochodzikiem jechała dróżką wiodącą do
Barfield House. Serce jej dryfowało. Sir Charles powiedział, że Gustav ma
dziś wychodne, a ciotka jest w Londynie.
Charles otworzył drzwi. Miał na sobie starą koszulę z rozpiętym koł-
nierzykiem i dżinsy, co ją ucieszyło, gdyż też za bardzo się nie stroiła. Za-
łożyła różową jedwabną bluzkę z Marks & Spencer oraz krótką spódniczkę z
granatowego akrylu z rozcięciem z tyłu, a na stopy — białe sandały.
Spodobała jej się kuchnia, duża i nowoczesna. Było tam dużo radośniej
niż w pokojach o ścianach z ciemnego drewna.
Sir Charles, otwierając butelkę wina i słuchając gaworzenia o pracy w
szkole, w zamyśleniu oglądał dziewczynę. Miał zamiar po obiedzie zacią-
gnąć ją do łóżka, ale zaczął się zastanawiać, jak ona zareaguje. Nadal pod-
TLR
niecało go, że jest taka chuda i biała. Podobał mu się jej cichutki, nieśmiały
głosik, tak odmienny od donośnych głosów, które pełną piersią wydawały z
siebie dziewczyny, z którymi się zwykle spotykał. Jej szyja była szczupła i
krucha z wyglądu. Sprawiała wrażenie, jakby można ją było złamać jednym
ruchem, niczym łodygę kwiatu.
— Jakieś wieści o zabójstwie Jeffreya? — spytał.
Deborah pokręciła głową.
— Nic, tylko nas przesłuchują. Jeszcze nie wypuścili Alice?
— Tej wielkiej? Ją też przesłuchują?
— Znała Jessicę od dawna, a skłamała, że nie zna.
Sir Charles spojrzał na nią przez zmrużone powieki.
— Jeśli policja wciąż jej nie wypuściła, to skąd to wiesz?
— Siostra jednej z nauczycielek w szkole pracuje na komisariacie. To od
niej się dowiedziałam.
— I myślisz, że zrobiła to Alice?
— Mogła... — powiedziała Deborah. — Ona tak łatwo wpada w gniew.
Jedli, a Charles myślał o tym, jak by tu przejść do propozycji, by poszli
razem na górę do łóżka. Może powinien najpierw zaproponować kawę w sali
balowej i zacząć z nią na kanapie?
„On naprawdę mnie kocha — pomyślała Deborah, a serce waliło jej jak
młotem. — Widać to po jego oczach".
Rozmowa toczyła się aż do zakończenia posiłku. Wtedy Deborah spy-
TLR
tała:
— Czy mogę iść przypudrować nosek?
Dla niego była to szansa.
— Chodź na górę, do mojej łazienki.
Zaprowadził ją po schodach na górę, następnie korytarzem i wreszcie
otworzył drzwi. Deborah omiotła wzrokiem jego sypialnię. W zawód wpra-
wił ją widok łóżka: nie było to łoże z kolumienkami i baldachimem, ale
zwykłe, nowoczesne łóżko. W pokoju, podobnie w jak innych w tym domu,
panował mrok, maleńkie okienka w ścianie dawały mało światła.
— Tutaj — rzekł Charles, otwierając drzwi wychodzące z sypialni.
Deborah weszła i zamknęła za sobą drzwi. Charles pospiesznie odsunął
szufladę nocnej szafki, aby sprawdzić, czy paczka prezerwatyw, którą kupił,
wciąż jeszcze tam leży, czy przypadkiem Gustav jej nie znalazł i nie zabrał,
co by pasowało do jego natury.
Z łazienki dobiegały różne szelesty. Deborah kazała mu długo czekać.
Wiatr za oknem zawył posępnie. Sir Charles się wzdrygnął. Jego pożądanie
szybko stygło. Cała sytuacja zaczynała się robić śmiesznie głupia.
I wtedy otwarły się drzwi łazienki i stanęła w nich Deborah. Nie miała na
sobie nic poza skąpym biustonoszem i czarnymi pończochami.
Sir Charles podszedł do niej i cicho rzekł:
— Chodź do łóżka, Deboro.
TLR
— Czy nie możemy szybciej? — spytał James.
— Jadę tak szybko, jak się da! — jęknęła Agatha. — Tyle że ten cho-
lerny traktor nie chce zjechać i nie mogę go wyprzedzić — to powie-
dziawszy, nacisnęła na klakson i zamrugała światłami. Kierowca ciągnika
uniósł dwa palce*9. Kiedy już Agatha zaczęła myśleć, że może wjedzie mu
perfidnie w tył ze złości, ten skręcił w stronę jakiegoś gospodarstwa i Agatha
wreszcie pomknęła do przodu, wyładowując gniew za pomocą klaksonu.
— Ale po co on miałby zabijać Jeffreya? — spytała.
— Może uwziął się na turystów pieszych. A jeśli jest świrnięty jak jego
ojciec, to może w ogóle nie potrzebował motywu.
Agatha z dużą prędkością wzięła zakręt i nagle ostro wyhamowała. Przed
nimi stał sznur pojazdów. Wysiadła i rozejrzała się. Daleko z przodu drogę
zastawiała jakaś ciężarówka, a nieopodal w rowie zaległo rozbite mini.
— Szlag by to, wypadek! — sarknęła Agatha, wsiadając z powrotem do
samochodu. Z irytacją waliła dłońmi o kierownicę. Następnie zobaczyła po
prawej otwartą bramę ogrodzenia wiodącego na pole. Ruszyła, skręcając
kierownicą. Samochód wtoczył się prosto w uprawę pszenicy.
— Co ty wyrabiasz? — krzyknął James. — Gospodarz nas zabije.
— Zapłacę mu za szkody! — ryknęła Agatha w odpowiedzi. — Barfield
TLR
leży w tamtą stronę. Pojedziemy na skróty — ledwo to powiedziała, a jej
samochód wrył się w rów na krańcu pola.
Agacie chciało się płakać.
— I co teraz zrobimy? — pisnęła.
Twarz Jamesa miała wyraz surowy i poważny.
9 Obraźliwy gest w Wielkiej Brytanii.
— Pójdziemy pieszo!
Charles i Deborah leżeli na plecach, każde pogrążone we własnych my-
ślach. „Co za porażka, myślał niewesoło baronet. To było jak uprawianie
miłości z trupem. Poza tym ona cuchnęła, jakby ją rytualnie okadzono nad
wodami Gangesu". W łazience Deborah natarła ciało olejkiem zapachowym
z pewnego nowo otwartego w Dembley sklepu o nazwie Planeta Ziemia
specjalizującego się w aromaterapii.
Nagle Charles zorientował się, że Deborah coś mówi.
— Kiedy już będziemy małżeństwem, a mam nadzieję, że nie masz nic
przeciwko kochany Charlesie, będę chciała pomalować wszystkie te drew-
niane ściany na biało.
— Małżeństwem? — zdumiał się Charles.
— Oczywiście twoja ciotka będzie musiała znaleźć sobie inne mieszka-
nie. Nie możesz mieszkać z dwiema kobietami pod jednym dachem. Moja
mama mówi... mówiła, że to nigdy nie kończy się dobrze. Czy nie masz
TLR
wśród swych posiadłości jakiegoś domu dla wdowy? — spytała Deborah,
mając w pamięci lekturę powieści Georgette Heyer*10.
Charles wygramolił się z łoża i wciągnął ubranie.
10 Georgette Heyer (1902— 1974) — autorka powieści historycznych, których akcja działa się na
przełomie XVIII i XIX wieku, a także romansów, w tym detektywistycznych; dom dla wdowy
(„dower house") stanowił
element posiadłości majętniejszej angielskiej arystokracji. Lokowano tam wdowę po zmarłym
arystokracie,
zostawiając resztę majątku w rękach spadkobierców.
— Powinieneś się wykąpać, kochanie — utyskiwała Deborah, po czym
przeciągnęła się, ziewając. — Nalej mi wody do wanny.
— Dobrze... — rzekł posępnie Charles. Zapiął rozporek i odkręcił kurki
wanny.
Obrócił się i aż krzyknął z zaskoczenia. Deborah musiała przemieścić się
lotem błyskawicy. Już stała za nim w tej swojej nocnej koszuli.
Odwrócił się od niej i wgapił w strumień wody.
— Słuchaj, Deboro — powiedział — mieliśmy mały romans i tyle.
Nigdy nie mówiłem o żadnym małżeństwie — spróbował się zaśmiać. —
Małżeństwo. .. to nie dla mnie.
— Ale musisz mnie poślubić! — w głosie Debory było więcej zdumie-
nia niż złości.
— Nie, Deboro — powiedział spokojnie — nie zamierzam poślubić ani
ciebie, ani jakiejkolwiek innej kobiety. Nie powiedziałem nic, co mogłoby
coś takiego zasugerować. Gdybym wiedział, że to cię popchnie ku tak
TLR
obłąkanym wnioskom, nigdy bym się z tobą nie przespał.
— Obłąkanym? — spytała łamiącym się, cienkim głosikiem. — Obłą-
kanym?
— Kochanie, zabawiliśmy się i na tym poprzestańmy — odwrócił się w
stronę wanny. — Chcesz soli do kąpieli? Zaraz, gdzie ja ją kładłem?
— Tutaj, kochanie! — to mówiąc, Deborah walnęła go w głowę słojem
soli kąpielowej o zapachu róży.
Agacie rozdarły się rajstopy. Sweter, który miała na bluzce, odrzuciła, bo
za bardzo się w nim pociła. Na pięcie robił jej się pęcherz i złapała ją kolka.
James trzymał ją za rękę, gdy biegli przez pola złotego rzepaku, błękitnego
lnu, a następnie pszenicy i rzepy.
— Jesteś pewna, że to właściwy kierunek? — zawołał James.
— Tak! — krzyknęła mu w odpowiedzi Agatha, której dla rozrywki
zdarzało się przeglądać wojskowe mapy. Ale tereny wiejskie bywały tak do
siebie podobne, że gdy wreszcie zobaczyli przed sobą majaczącą za kolej-
nym polem bryłę Barfield House, Agatha ledwo mogła w to uwierzyć.
Potykając się, brnęła dalej, zapomniawszy o odcisku i kolce. Deborah
była w tarapatach. Ją, Agathę, wielką detektywkę, wezwano na pomoc De-
borze i musi jej pomóc.
Deborah zakręciła kurki nad wanną i spojrzała na nieprzytomnego
Charlesa Fraitha, który leżał na podłodze łazienki. Wokół pachniało różami.
TLR
Usiadła na łazienkowym krzesełku, gapiąc się przed siebie. Wszystko na
nic. Wszystko. A mimo to była w stanie myśleć chłodno i trzeźwo. Wie-
działa, co robić.
Ubrała się porządnie i starannie, a następnie obeszła pomieszczenia i
wytarła, szorując i polerując, każdą powierzchnię, którą mogła dotknąć. Przy
tym co chwila nasłuchiwała, czy nie nadjeżdża jakiś samochód. Następnie
wzięła Charlesa za kostki i powoli wyciągnęła go z łazienki, następnie z
sypialni, przetaszczyła przez korytarz, i, łup, łup, łup, na dół po schodach.
Potem gładko przeciągnęła go po wypolerowanym parkiecie holu, po pod-
łodze korytarza na końcu, wreszcie, łup, łup, po dwóch schodkach w dół do
kuchni.
Wtedy wzięła się za sprzątanie kuchni. Wyrzuciła resztki posiłku, zmyła
naczynia, przez cały czas starannie wszystko układając sobie w głowie.
Gustav powie policji, że była tu zaproszona. Ale i tak jak dotychczas miała
olbrzymie szczęście. Przeciw swoim słowom ma tylko słowa Gustava. Po-
zostało jej po prostu trzymać się swojej wersji wydarzeń. Zaciągnęła Char-
lesa do piecyka i odkręciła gaz. Zmarszczyła brwi. Czy gaz ziemny nie był
mniej skuteczny niż węglowy? A może zbytnio się martwi. Wsadziła jego
głowę do piecyka, a następnie wzięła z haczyka dwie szmatki do naczyń, a z
szuflady różne szmaty do czyszczenia. Wyszła z kuchni, zamknęła za sobą
drzwi, a potem w szparę pod drzwiami powciskała szmaty.
Weszła do gabinetu Charlesa, gdzie, jak pamiętała, stała maszyna do
pisania. Musiała tylko znaleźć jakieśdokumenty z jego podpisami i pod-
robionym podpisem zaparafować list pożegnalny, który napisze na maszy-
TLR
nie. List powinien zawierać przyznanie się do zabójstwa Jeffreya i Jessiki.
Ale grafolog bez wątpienia rozpozna, że podpis został podrobiony. No cóż,
pomyślała, wzdychając, będzie musiała zostawić list bez podpisu. Skaranie z
tymi grafologami, gdyby nie oni, dałoby się nawet spreparować testament, w
którym Charles zostawiłby jej wszystko. Wszyściuteńko.
Na chwilę w jej oczach pojawiły się łzy. Wszystkie jej marzenia.
Wszyściuteńkie. Wyobrażała sobie przecież, że będą urządzać w Barfield
fety i przyjęcia, a ona, w szerokim słomianym kapeluszu, będzie witać gości,
może nawet otworzy jakąś przemową bankiet? Zamrugała, by przepędzić
łzy. Siadła do biurka Charlesa i zabrała się do pisania.
Agatha i James podbiegli dróżką w stronę Barfield House. Za sobą, w
oddali, słyszeli wycie policyjnych syren.
— Chyba znowu coś się stało! — wysapała Agatha.
— Myślę, że to my jesteśmy tym, co się stało... — odpowiedział jej
James. — Pewnie wściekli rolnicy zgłosili, że ktoś wtargnął na ich teren i
stratował uprawy. Boże, to już naprawdę niedorzeczne — to mówiąc, złapał
Agathę za ramię, zmuszając, by stanęła.
— Nie możemy wparować sobie do Barfield House z krzykiem: „Wie-
my, że to ty to zrobiłeś, bo twój ojciec był obłąkany!".
— Tu jest samochód Debory — Agatha mówiła dalej, jak gdyby nigdy
nic. — Ty rób sobie, co chcesz, ale ja po prostu wejdę i powiem, że zapu-
kałam do drzwi, a nikt mi nie otworzył.
Przycisnęła ciężką klamkę masywnych drzwi i odetchnęła z ulgą, gdy się
TLR
otwarły. James wszedł za nią do holu. Zaczął się zastanawiać, czy jedyną
obłąkaną osobą nie jest tu przypadkiem Agatha. Jak, u diabła, się z tego
wszystkiego wytłumaczą?
I wtedy Agatha rzekła:
— Gaz. Czuję gaz. Gdzie kuchnia?
— Zapach dobiega chyba stamtąd — powiedział James, wskazując na
hol i ciągnący się za nim korytarz. Tam też pobiegli i zaraz zobaczyli szmaty
wciśnięte pod drzwi. Otworzyli. Agatha podbiegła do piecyka, wyłączyła
gaz i pootwierała okna w kuchni.
— Zadzwonię na policję — powiedział James.
Na zewnątrz wyły zbliżające się syreny.
— Już są — powiedział James. — Wyjdę do nich. Boże, to była cały
czas Deborah, chyba że oboje zamordował Gustav.
Poszedł z powrotem ku wyjściu, ale gdy już podchodził pod drzwi
wyjściowe, usłyszał dobiegające od strony gabinetu stukanie klawiatury.
Pchnięciem otworzył drzwi gabinetu. Odwrócona do niego tyłem Deborah
stukała w klawiaturę. Zdjął pasek ze spodni, podszedł niedosłyszenie od tyłu
i zaciągnął pasek, unieruchamiając jej ręce przy bokach.
Odgłos syren zagłuszył potok inwektyw, który wywrzeszczała Deborah.
Wieczorem James i Agatha, siedząc w mieszkaniu przy ulicy Owczej z
butelką wina, czekali na obiecaną wizytę Billa Wonga. Oboje uznali, że to
nie w porządku, iż przyczyną obecności policji w majątku Barfield House
TLR
było podejrzenie o wtargnięcie ich obojga na cudzy teren i telefon jakiegoś
zacietrzewionego rolnika, który doniósł, że dwoje chuliganów wjechało mu
w szkodę samochodem, zostawiło pojazd w rowie i przeszło przez jego pola,
by, już pieszo, dalej niszczyć mu uprawy.
— Deborah! W ogóle nie rozumiem... — odezwała się Agatha, najwy-
raźniej już kolejny raz. — O, dzwonek. To pewnie Bill.
James wstał i poszedł mu otworzyć. Bill wyglądał na zmęczonego.
Przyjął kieliszek wina od Jamesa, wyjaśniając, że jest już po służbie, a na-
stępnie zwrócił się do Agathy:
— Jak doszliście do tego, że to Deborah?
Agatha zerknęła porozumiewawczo w oczy Jamesowi, a następnie od-
powiedziała, jak gdyby nigdy nic:
— Kobieca intuicja. Ale lepiej to ty opowiadaj — nie chciała stracić
twarzy, przyznając Billowi Wongowi, że o morderstwa podejrzewali Char-
lesa Fraitha.
Bill pokręcił głową z niedowierzaniem.
— To wariatka. Opowiedziała nam wszystko tym swoim dziewczęcym
głosikiem, gadała w nieskończoność. Zawsze chciała wyrwać się ze środo-
wiska, z którego pochodziła, bo wciąż pilnowała jej ta nadopiekuńcza matka.
Z Jessicą połączył ją romans nie dlatego że Deborah była lesbijką, ale, czy
dacie wiarę!, dlatego, że wydawało jej się, że Jessica jest „z dobrej klasy".
TLR
Widzicie, Jessica skończyła Oxford. Deborah założyła, że postawa poli-
tyczna Jessiki i jej przyjaciół to paszport do lepszego towarzystwa. Wydaje
mi się, że to owego przeklętego dnia, kiedy sir Charles zaprosił ją na her-
batkę, coś w niej pękło. Już przy pierwszej filiżance herbaty zamajaczyła jej
nadzieja zostania panią Fraith. Teraz powtarzała nieustannie: „Jessica stała
mi na drodze". Bardzo się bała, że Jessica powie Fraithowi o ich lesbijskim
romansie. Bała się też, że Jessica zepsuje jej nadzieje, że zrobi awanturę.
Mogę jeszcze wina?
James napełnił mu kieliszek. Bill pociągnął łyka i mówił dalej:
— Miała niebywałe szczęście. Pojechała do Barfield. Powiedziała, że
chciała uprzedzić Jessicę, żeby ta nie narobiła rabanu. Ujrzała, jak Jessica
jest już na krańcu owego pola. Gdy Deborah wygadała się, że sir Charles jej
się podoba, oj, jak Jessica się śmiała! Myślę, że ta niby wyzwolona femi-
nistka była tak naprawdę mieszczańską snobką, i to najgorszego gatunku.
Wyśmiała Deborę za jej akcent, pochodzenie i ubranie, powiedziała, że nie
ma u arystokraty żadnych szans, że da znać sir Charlesowi, że Deborah jest
lesbijką. I odmaszerowała, depcząc uprawy. Deborah zobaczyła szpadel
wbity w ziemię i jednocześnie ogarnęła ją nienawiść. Pobiegła za Jessicą po
jej śladach i, zachodząc ją od tyłu, uderzyła szpadlem prosto w głowę. Gdy
zobaczyła, że Jessica nie żyje, zagrzebała trupa w płytkim grobie... A biorąc
pod uwagę, że ziemia była zarośnięta korzeniami, musiało to wymagać
niezwykłej siły... Następnie wytarła szpadel i odeszła.
— Ale poprosiła panią Mason, żeby ta sprowadziła mnie do pomocy! —
zakrzyknęła Agatha. — Dlaczego?
TLR
Bill skrzywił się.
— To ci się nie spodoba. Wszystko wskazuje na to, że po rewelacjach
pani Mason Deborah uznała, że jest z ciebie niezdarna amatorka, że przypi-
sujesz sobie zasługi policji i jeśli cię zaangażuje, to ona znajdzie się poza
zarzutami, a o ujawnieniu zbrodni nie będzie mowy.
— Nie zamierzam więcej rozmawiać z panią Mason — powiedziała
zagniewana Agatha. — Stara krowa, nigdy jej nie lubiłam.
Bill uśmiechnął się do Agathy i ciągnął swą opowieść.
— Jak już mówiłem, Deborah miała niebywałe szczęście. Widziano, jak
jej samochód wyjeżdża z Dembley, ale nikt tak naprawdę nie widział, żeby
pojechała do majątku. Do tego sprawę zamącił Charles Fraith, kłamiąc o
tym, co wtedy robił, i inni, którzy też kłamali.
— Ale dlaczego Jeffrey? — spytał James.
— Otóż ona wygadała się w gospodzie, że wybiera się na kolację do
Barfield House. Gdy już miała jechać do majątku, Jeffrey, który wypiwszy to
i owo po konfrontacji z Ratcliffe'em, był już nieco wcięty, zatelefonował do
niej i powiedział, że lepiej niech spotka się z nim niż z Charlesem. Deborah
kazała mu spadać. Wtedy on jej zaproponował złośliwie, że może lepiej
powie sir Charlesowi o jej romansie z Jessicą. Debora powiedziała nam, tym
jej paskudnym głosikiem, że nie wzięła tego do siebie do czasu powrotu z
kolacji w Barfield House. Wtedy postanowiła go „uciszyć". A więc przebrała
się i wybrała do niego do domu. Zasugerowała, żeby razem zemścili się na
Ratcliffie. Plan był prosty: pojadą z Jeffreyem, przetną łańcuch zamykający
TLR
bramę, a potem wrócą do mieszkania Jeffreya na małe bara— bara. I Jeffrey
posłusznie pojechał, przeciął łańcuch, a następnie otrzymał cios w głowę od
Debory, która w czasie jego pracy nad łańcuchem przeszukała teren i zna-
lazła odpowiedni kamień. Z jakiegoś powodu ubzdurała sobie, że skoro sir
Charles zaprosił ją na obiad, to się jej oświadczy. Gdy powiedział jej, że nie
ma zamiaru się z nią żenić, wściekła się nie na żarty. To dlatego, gdy do niej
wszedłeś Jamesie, ona ciągle pisała fałszywy list pożegnalny, mimo iż zza
okna słyszała wycie policyjnych syren. Była ogarnięta furią. Jak nam wy-
znała, przez całe życie pięła się w górę. Czy macie pojęcie: na początku to,
że została nauczycielką, było dla Debory jak zdobycie Oscara. W końcu
jednak się doigrała.
— Do Barfield House zaprowadził nas trop obłąkanego ojca... —
odezwał się James, ale wtem przerwał z jękiem, gdyż Agatha kopnęła go pod
stołem. Bardzo jej zależało, by Bill myślał, że niemal od początku podej-
rzewali Deborę o dokonanie zabójstw.
— Ach tak, ojca Debory — ku zaskoczeniu Agathy dokończył Bill. —
Owszem, dowiedzieliśmy się, że przebywa w zakładzie zamkniętym dla
niepoczytalnych sprawców zbrodni, w Tadmartin. Zamordował konkubinę,
zresztą tę, dla której rzucił panią Camden.
— Czy wiedziała o tym pani Camden albo Deborah? — zapytał Billa
James.
— Nie sądzę — odpowiedział Bill.
— Obłęd na obłędzie... — rzekł James, odsuwając nogi spoza zasięgu
TLR
Agathy. — Coś mi mówiło, że i ojciec Charlesa zmarł w obłędzie.
— Nie, on zmarł w zapijaczeniu — poprawił go Bill. — To był straszny
pijak. Szkoda, że po całej waszej ciężkiej pracy będziecie musieli stawić się
w sądzie za wtargnięcie oraz zniszczenie upraw.
— Tak, mogłeś nam w tym pomóc... — powiedziała Agatha.
— Nie da rady — rzekł Bill. — Ten rolnik jest tak wściekły, że nie
odpuści.
— Co z Fraithem? — zapytał James.
— Przeżył, farciarz — odparł Bill. — Leży w szpitalu w Dembley z
poważnym wstrząsem mózgu i połamanymi żebrami. Połamał je sobie, gdy
ciągnęła go na dół po schodach. Walnęła go w głowę butlą soli kąpielowej, a
następnie zaciągnęła do kuchni na dole. Dobra, uciekam. Dziękuję wam.
Deborę i tak byśmy w końcu złapali. Nie udałoby jej się zatuszować mor-
derstwa na Charlesie. Ani na chwilę nie uwierzylibyśmy w ten list poże-
gnalny. Ale to dzięki wam Fraith przeżył. Teraz pewnie pojedziecie z po-
wrotem do Carsely?
— Tutaj nic nas już nie trzyma — odpowiedział mu James. — Nie chcę
więcej oglądać tutejszych piechurów.
Gdy Bill wyszedł, Agatha powiedziała:
— Myślę, że powinniśmy coś zjeść. Pewnie nie chce ci się wychodzić,
co?
Dzwonek rozległ się ponownie.
TLR
— No nie, a teraz kto? — odezwał się James.
— Szkoda, że te drzwi nie mają wizjera. Jeśli to któryś z tych turystów, to
przysięgam, że trzasnę mu drzwiami przed nosem.
Aż cofnął się ze zdziwienia, kiedy zobaczył tam Gustava. Kamerdyner
wszedł do środka. Wręczył Jamesowi dwie butelki starego porto.
— Najlepsze z piwnic — rzekł. — Sir Charles właśnie odzyskał przy-
tomność.
Po raz pierwszy Gustav uśmiechnął się, patrząc Agacie w oczy.
— Policja powiedziała, że gdyby nie wy, to sir Charles by już nie żył.
Jestem głęboko wdzięczny.
Agatha poczuła się doceniona i zapomniawszy o wszelkiej niechęci do
Gustava, poprosiła, by usiadł. Ale on pokręcił głową.
— Moje miejsce jest przy sir Charlesie. Odwiedźcie go jutro. Chce wam
podziękować osobiście.
— Jednak potrafi być ludzki — Agatha powiedziała zaskoczona, gdy
tylko Gustav wyszedł.
— Spróbujemy tego porto, czy zostawimy na jakąś wyjątkową okazję?
— Chyba mamy taką wyjątkową okazję... — powiedział, uśmiechając
się, James. — Poszukam jakichś ciasteczek, sera i to chyba wystarczy za-
miast kolacji.
Agacie zdarzało się już, w czasach, gdy pracowała w agencji PR, że
TLR
częstowano ją czymś, co miało być rocznikowym porto. Teraz James otwo-
rzył butelkę. Przyjęła kieliszek napoju i zaskoczyło ją, że jej zdeprawowane
przez dżin z tonikiem oraz dania z mikrofalówki podniebienie potrafi doce-
nić jego smak. Dobrze się piło i było bardzo aromatyczne. Zniknęło bardzo
szybko, a James i Agatha nie widzieli innego wyjścia, jak otworzyć i spró-
bować wina z drugiej butelki.
I wtedy, gdy tak opowiadali sobie o całej sprawie coraz bardziej upojo-
nymi głosami, nagle James uznał, że to bardzo dziwne, że Agatha pojechała
samochodem przez pole. Zaczął się śmiać i ona też nie mogła się po-
wstrzymać od śmiechu. Wtedy James przestał się chichotać, wziął w dłonie
jej twarz i pocałował w usta. Cała gromadzona w Agacie namiętność wy-
buchła pod dotykiem jego ust i dłoni. Wkrótce szlak z porzuconej na pod-
łodze odzieży wyznaczył im drogę aż do łóżka Agathy.
Zbudziła się szarym świtem. Szybko zaczęły do niej docierać wspo-
mnienia z ubiegłego wieczoru. Usta miała wyschnięte, obłędnie chciało jej
się pić, a głowę rozsadzał ból.
Była smutna. Spełniła swoje swoje marzenia i sprawiła, że James za-
ciągnął ją do łóżka, ale przecież nie chciała, żeby odbyło się to w taki sposób,
żeby oboje byli pijani i nie wiedzieli, co robią. Po policzku spłynęła jej łza,
która spadła na pościel. Odwróciła głowę i spojrzała na niego. Spał grzecznie
i cicho. Jego twarz wyglądała młodziej, gdy nie była napięta.
Pomyślała, że w tej sytuacji najlepiej o tym zapomnieć. Była już na tyle
stara i doświadczona, by wiedzieć, że James wcale by jej nie pocałował,
gdyby nie był kompletnie pijany. Musi to potraktować z zupełnym spoko-
TLR
jem, jak zwyczajne zdarzenie.
Gdyby tylko mogła go dosięgnąć i kontynuować pieszczoty. Ale teraz
mógłby ją odrzucić, a tego by nie zniosła. Wstała z uczuciem boleści i
sztywności po gimnastykach seksualnych, od których zdążyła się już od-
zwyczaić, po czym poszła przygotować sobie kąpiel, w której zanurzyła się
na długo.
Gdy wreszcie wróciła do sypialni, łóżko było puste. James wychylił
głowę zza drzwi i rzekł:
— Tylko się wykąpię, kochanie! — po czym gwizdał dalej. „Ten to
potrafi na spokojnie, pomyślała Agatha, i ja tak powinnam do tego podejść".
Ubrała się w bluzkę i spódnicę, po czym starannie umalowała. Twarz w
lustrze wydała jej się jakaś obca.
Następnie poszła do kuchni, gdzie zaparzyła sobie filiżankę kawy i za-
paliła papierosa.
Przez otwór na listy wpadły do kuchni gazety. Poszła je odebrać. „Muszę
odwołać prenumeratę — pomyślała — zamówienie na mleko też".
Gdy czytała te gazety, wszedł James. Zatrzymał się przy niej i pocałował
w policzek.
— Coś o tym morderstwie? — spytał.
— Tylko o tym, że oskarżają Deborę, ale na razie piszą niewiele... —
TLR
odrzekła Agatha, tak onieśmielona, że nie była w stanie spojrzeć mu w oczy.
— Weźmy gazety ze sobą i zjedzmy śniadanie na mieście — zapropo-
nował. — Później kupimy sobie winogrona czy inny smakołyk i pojedziemy
odwiedzić Charlesa. Myślisz, że nam zapłaci?
— Nie zastanawiałam się nad tym — odpowiedziała Agatha. — A
powinien?
— No, powinien. To znaczy, jeżeli mamy zapłacić tamtemu rolnikowi za
szkody, a do tego karę i koszty sądowe. Jeśli Fraith sam nic nie zaproponuje,
to wystawię mu rachunek za nas dwoje. Idziemy? Tylko załóż na siebie jakiś
sweter albo marynarkę. Wygląda na to, że jest chłodno.
Agatha poszła po sweter. Cieszyło ją, że zjedzą śniadanie wśród ludzi.
Gdy w hotelowej restauracji pochłaniali jajka na boczku, James obejrzał
Agathę siedzącą naprzeciwko niego. Wyglądała na mniejszą, delikatniejszą i
bardzo uległą. Nie podnosiła na niego wzroku. Trzeba przyznać, że po-
przedniego wieczora byli bardzo pijani i jako dżentelmen powinien o tym nie
przypominać, ale jej namiętność zaskoczyła go. Bardzo go zaskoczyła. Kto
by pomyślał, że Agatha ze wszystkich ludzi na Ziemi...
Agatha przerwała mu te rozważania, mówiąc:
— Myślisz, że w gazetach napiszą o nas cokolwiek?
— Nie, o ile policjanci nic im nie powiedzieli. Na rozprawie wystąpimy
jako świadkowie, wtedy się ujawnimy.
TLR
— Czy powinniśmy sami zadzwonić do gazet?
Roześmiał się.
— Lepiej nie. Siedźmy cicho. Może jeszcze zrobimy karierę w zawodzie:
Raisin i Lacey, detektywi z własnym biurem śledczym.
Twarz Agathy rozbłysła.
— Czemu nie?
— No co ty, żartowałem.
— No, ale dlaczego? Jesteśmy zgranym zespołem.
— Pomyślimy. A teraz, jeśli skończyłaś, jedźmy do Charlesa.
Charles Fraith siedział na łóżku na samym końcu długiej sali. Był bardzo
blady, a głowę spowijał mu bandaż. Ale gdy ich zobaczył, słabo się
uśmiechnął.
— Dobrze widzieć moich wybawców — powiedział. — Czy to nie
dziwne, że gdyby Deborah was wcześniej nie zwerbowała, pewnie byłbym
martwy?
— Bardzo dziwne... — odrzekł James, kładąc winogrona na stoliku przy
łóżku. — Dlaczego nie leżysz w jakimś jednoosobowym pokoju?
— Po co mam płacić, skoro przez tyle lat dawałem na podatki?
James stwierdził w tym momencie, że Charles nawet nie pomyśli, aby
dać im jakiekolwiek pieniądze, o ile sami się o nie nie zwrócą, więc po-
TLR
wiedział:
— Wystawimy ci rachunek. Przykro mi, ale będzie dość wysoki. Wi-
dzisz, lecąc na złamanie karku, by cię ratować, poniszczyliśmy po drodze
uprawy należące do twojego sąsiada.
— W porządku — odparł Charles — przyślijcie, nie ma sprawy. Zajmie
się tym zarządca mojego majątku.
— A jak się pan czuje? — spytała Agatha.
— Jestem głupi jak but! — odrzekł Charles. — W dodatku czuję się do
dupy, za przeproszeniem. Gustav mówił, że ta Deborah ma nie po kolei w
głowie. Musiała być nieźle szurnięta, a ja się nie zorientowałem. Potem
ciotka powiedziała mi, że ona jest z gminu, a to już mnie zraziło. Nie lubię
snobizmu.
— A jednak, to trochę przez snobizm i ambicję Debory doszło do za-
bójstw... — powiedział James.
— Co to niby ma znaczyć? — Charles sięgnął po winogrono i zaczął je
przeżuwać.
— Tylko to, że Deborah zamierzała zostać panią Fraith i wprowadzić się
do Barfield House! — wyjaśnił James.
Charles wyglądał na zaskoczonego.
— Do tego ohydnego budynku? Jest coś upokarzającego w myśli, że to
nie do mnie tak lgnęła. Boże, jaki byłem głupi. Przespałem się z nią. To
straszne. Jak nekrofilia. TLR
Jamesowi nagle przypomniała się Agatha, rozpalona i namiętna, i spłonął
rumieńcem.
— Przepraszam! — odezwał się Charles, który opacznie zrozumiał
powód rumieńca. — Zawsze jestem taki nieobyczajny — po czym legł na
łóżko i zamknął oczy.
— Obyś wydobrzał... — powiedział mu James.
— Wydobrzeję... — powiedział omdlewającym głosem. — Jak tylko
będę mógł wstać, wyruszę na wakacje na południe Francji.
Tego wieczoru Agatha i James spakowali się i wrócili do Carsely, James
do siebie, Agatha do siebie. Agatha zajęła się domem, nakarmiła koty,
podlała ogródek, a następnie poszła do baru Pod Czerwonym Lwem, starając
się nie wyglądać Jamesa. Na miejscu byli jednak tylko miejscowi, którzy
rozmawiając z nią, uśmiechali się półgębkiem, z czego Agatha wywnio-
skowała, że sprawa jej związku z Jamesem została już omówiona na forum i
że cokolwiek powiedziała o nich pani Bloxby, uderzyło jak grochem o
ścianę.
„A więc dorobiłam się reputacji kobiety upadłej" — pomyślała Agatha,
po czym pochłonąwszy posiłek, z ulgą wróciła do domu, by iść spać. Zanim
włożyła przez głowę swoją koszulę nocną, przyjrzała się w lustrze nagiemu
ciału, które znów wyglądało jak u starej panny. Długo nie mogła zasnąć.
Gdy się obudziła, słońce wisiało wysoko na niebie, a w domu rozlegał się
dzwonek do drzwi.
TLR
Zarzuciwszy na siebie podomkę, poszła otworzyć. Nie mogła uwierzyć
swoim oczom, widząc na progu Jamesa.
— Chcę cię o coś zapytać, Agatho — powiedział poważnym tonem. I
wtedy z samochodu stającego przy drodze ktoś zawołał:
— Hej, heej!
Agatha wyjrzała zza Jamesa i zobaczyła, że z małego czerwonego autka
wysiada jej była sekretarka Bunty.
— Cześć! — powiedziała Bunty, podchodząc do nich. — Byłam w
okolicy i pomyślałam, że wpadnę się przywitać.
— Wejdźcie... — powiedziała Agatha zmęczonym głosem. Zaprowa-
dziła gości do dużego pokoju. — Przyniosę kawy — rzuciła.
Kiedy wnosiła tacę z kubkami kawy, Bunty i James właśnie się z czegoś
śmiali, a świeża, młoda twarz Bunty promieniała.
Agatha poczuła się przytłoczona do tego stopnia, że pomyślała, iż
zwymiotuje.
Nie była w stanie siedzieć i patrzeć, jak ta młoda dziewczyna oczarowuje
Jamesa. Nie była w stanie przyjąć do wiadomości kolejnego dowodu na to,
że to, co przeżyli, było zaledwie zdarzeniem jednej, pijanej nocy.
— Bardzo was przepraszam... — powiedziała Agatha, starannie odsta-
wiając tacę z kawą na stoliku — ale nie czuję się najlepiej. Przepraszam cię,
Bunty, ale muszę się położyć.
— Może wezwać lekarza? — spytał przestraszony James.
TLR
— Nie — odpowiedziała mu Agatha. — Zajmij się Jamesie Bunty,
mogę cię o to prosić?
Agatha poszurała z powrotem do sypialni, rzuciła swą podomkę na drugi
koniec pokoju, położyła się z powrotem do łóżka i nakryła głowę kołdrą.
Była jej tak smutno, że aż bolało. Czuła się tylko głupią, podstarzałą babą.
Doszedł ją stłumiony odgłos zatrzaskiwanych drzwi, a potem ryk od-
jeżdżającego samochodu. Odjechali. Może wybrali się zjeść coś w barze.
Może Bunty zaprosi ją na ślub.
Dopiero, gdy poczuła, jak czyjaś dłoń dotyka jej ramienia, odwróciła się i
spojrzała w górę.
— Agatho — powiedział James łagodnie — co się stało?
Z wielkim wysiłkiem Agatha zmusiła się do odpowiedzi:
— To tylko ból głowy. Poleżę, to wydobrzeję.
— Może przynieść ci aspirynę?
— Nie, nie, nic mi nie będzie.
Pogładził ją po czole.
— Biedactwo. Zostawię cię w spokoju.
— O czym chciałeś ze mną porozmawiać? — spytała Agatha. — O
rachunku dla sir Charlesa?
TLR
— A, to. Nie — zaśmiał się z cicha — to był zły moment. Właściwie
przyszedłem prosić cię o rękę, ale może najpierw wylecz ten ból głowy, a
potem o tym pomyśl.
Odwrócił się do wyjścia.
Agatha podniosła się na łóżku.
— Żartujesz? Jak to o rękę? Prosić mnie o rękę?
Wrócił i siadł na krawędzi łóżka.
— Wiem, że pewnie cenisz sobie niezależność. Wczoraj jakoś tak mnie
wzięło. Dogadujemy się. Powiem wprost: wczoraj czułem się bez ciebie taki
samotny. Agatho! Jak ty to robisz?
Ta zaczęła odpinać guziki jego koszuli.
— A co z twoim bólem głowy?
— Jakim bólem głowy? — zapytała Agatha, przyciągając go do siebie.
Godzinę później James powiedział sennie:
— Nie wiem, czemu, ale pamiętam, że coś wspominałaś o mężu, którego
rzuciłaś, ale chyba się z nim nie rozwiodłaś.
Agatha poczuła zimny lęk. Tyle lat minęło. Jimmyego Raisina widziała
ostatnio ponad ćwierć wieku temu, gdy go zostawiła, zapitego do nieprzy-
tomności. Teraz już pewnie nie żyje.
Zmusiła się do śmiechu.
TLR
— Nie, źle zrozumiałeś! — powiedziała. — Jimmy zapił się na śmierć
wieki temu.
— To gdzie będziemy mieszkali? — spytał. — Nasze domy są mniej
więcej tej samej wielkości.
— To chyba u ciebie — odrzekła Agatha, zapominając o Jimmym. —
Masz tyle książek...
— Słyszałaś o pani Mason?
— Pani Mason! — sapnęła Agatha. — Miała czelność powiedzieć
Deborze, że jestem amatorką. Co z nią?
— Załamała się tą historią z siostrzenicą. Teraz wyprowadziła się do
siostry, ale nie do pani Camden, tylko do innej, w Walii, i wystawiła swego
konia na sprzedaż. Wygląda na to, że Stowarzyszenie Pań z Carsely będzie
szukało nowej prezes. Może jesteś zainteresowana?
— Nie... — odpowiedziała leniwie Agatha. — Skończyłam z posadami
kierowniczymi.
— No, proszę — dwa dni później mówiła radośnie pani Bloxby —
cieszy mnie, że chcecie brać ślub w naszym kościele. Dla wsi będzie to
wielkie wydarzenie. Ale rozmawiałam wcześniej z Alfem i zdawało mi się,
że żyjesz w separacji z mężem, a nie jesteś rozwiedziona — Alf Bloxby był
pastorem.
Agatha znów poczuła zimny lęk, ale postanowiła go zignorować, i rze-
kła:
TLR
— Jimmy od dawna nie żyje.
A potem zaczęła się martwić. Czy pastor nie będzie chciał zobaczyć aktu
zgonu jej męża? Będzie musiała dowiedzieć się, co się stało z Jimmym. Ślub
za trzy miesiące. Z Jamesem mieli pojechać jeszcze tego samego dnia do
pośrednika nieruchomości, by wystawić domek Agathy na sprzedaż. Prze-
była długą drogę od kelnerki utrzymującej męża, który coraz więcej pił i bił.
Pokój na plebanii, w którym siedziały, był pełen ciszy i spokoju, a zabar-
wione od słońca liście w starym ogrodzie rzucały tańczące cienie na prze-
ciwległych ścianach. Carsely należało do innego świata. Nie chciała myśleć
o Jimmym. Wyjdzie za Jamesa i nikt jej przed tym nie powstrzyma.
Wieczorem, gdy Agatha szykowała się na wyjście z Jamesem na kolację,
przyszedł Bill Wong.
— Widziałem w miejscowej gazecie zawiadomienie o waszym ślubie!
— powiedział Bill. — Gratulacje. Rozwiodłaś się?
— Nie potrzebuję się rozwodzić — ucięła Agatha. — Mój mąż nie żyje.
— Agatho, jestem przekonany, że mówiłaś mi, jak to zostawiłaś go wiele
lat temu i nie wiesz, czy żyje, czy nie.
— To, że jesteś policjantem, nie znaczy, że masz pamięć absolutną —
powiedziała Agatha. — Oczywiście ciebie też zaproszę na ślub.
Bill pochylił się ku niej, a na twarzy pojawił się wyraz powagi.
— Agatho, jestem twoim przyjacielem, znam cię dobrze i wiem, co
czujesz do Jamesa Laceya. Posłuchaj mojej rady i wynajmij agencję detek-
TLR
tywistyczną. Niech znajdą twojego męża.
— Głuchy jesteś? — krzyknęła Agatha. — Powiedziałam ci, że nie żyje.
Wyjdę za Jamesa Laceya, a jak mnie ktoś spróbuje od tego odwieść, zabiję!
Nazajutrz Roy Silver wpadł pogadać z Bunty.
— Nie masz nic do roboty? — zapytała go Bunty.
— Owszem! — powiedział Roy z uśmiechem. — Tyle że nie chce mi
się do tego brać, ot co.
— Byłam w weekend u twojej przyjaciółki, Agathy Raisin... — rzekła
Bunty.
— I co u tej starej baby?
— Nie czuła się dobrze. Ale zabawiał mnie jej narzeczony.
— Jej co? Dzwoniłem do niej zeszłego wieczoru i nie powiedziała słowa
o tym, że się zaręczyła.
— Nie ściemniam. Jakiś James Lacey, swoją drogą niezłe ciacho. Pisali o
tym wczoraj w miejscowej gazecie. Mama mi mówiła przez telefon.
— No, no — zamyślił się głośno Roy i odmaszerował do swojego ga-
binetu.
Siadł za biurkiem i spojrzał tępo przed siebie. Wczoraj dzwonił do
Agathy na prośbę pana Wilsona, swojego szefa, któremu zależało, by Agatha
wróciła do firmy. Agatha niegrzecznie odmówiła i zabroniła Royowi
dzwonić. Nazwała go obrzydliwym, upierdliwym lizusem, użyła też paru
innych przykrych słów. TLR
Pamiętał, że gdy pracował dla agencji PR, której szefowała, powiedziała
mu kiedyś przy drinku, że męża rzuciła i że nie wie, gdzie on się znajduje.
Jasne, to było dawno temu i może już zdążyła go znaleźć albo się z nim
rozwieść. A jednak...
Przyjemnie byłoby odpłacić Agacie pięknym za nadobne, gdyby tylko
się okazało, że okłamała Jamesa i że próbuje dopuścić się bigamii. Nie za-
szkodzi sprawdzić. Wyszperał katalog firm i poszukał listy agencji detek-
tywistycznych.
Towarzystwo Piechurów z Dembley z trudem maszerowało po otwartym
terenie.
— Wicie, co myślą? — odezwał się Kelvin. — Z tych Laceyów była
dziwna para. Coś mi sie zdaje, że oni byli z policyji.
— Dlaczego tak sądzisz? — spytała Mary Trapp.
— Tak sie nagle pojawili po śmirci Jessiki, a potem, jak Deborah poszła
w areszt, zara znikli.
— Też mnie to zastanawiało... — powiedziała Alice. — I jeszcze coś: to
mieszkanie, które mieli na Owczej. Należało do sir Charlesa.
— Od początku mogłem wam powiedzieć, że oni nie byli jednymi z nas!
— powiedział Peter.
TLR
— To czemuś nie powiydzioł? — zaczepił go Kelvin.
Zanim Peter wymyślił ripostę, wyskoczył przed nimi jakiś myśliwy i
powiedział w kilku żołnierskich słowach, że płoszą mu młode bażanty. Za-
dowoleni, zebrali się razem stawić czoła temu wyzwaniu. Bażanty były dla
bogatych, a ziemia należała do wszystkich. Jak tylko przyjdzie rewolucja,
tacy jak ten zawisną na najbliższych latarniach. O tajemniczych Laceyach
natychmiast zapomniano.
Document Outline
Agatha Raisin i zmordowani piechurzy M.C. Beaton
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII