SERIA KRYMINAŁÓW TOM 3
M.C. Beaton
Agatha Raisin i zakopana ogrodniczka
TLR
Dla Jane z wyrazami przyjaźni
Autorka pragnie podziękować
Nickowi Dickerowi z Centrum Ogrodniczego Bastford
za pomoc w doborze roślin do „błyskawicznego"
ogrodu Agathy Raisin
ROZDZIAŁ I
Łagodna, wilgotna zima dobiegała końca. Agatha Raisin, wracając do
domu w Carsely po długich wakacjach, czuła nadchodzącą wiosnę. Wma-
wiała sobie, że doskonale się bawiła z dala od zapadłej wioski, którą nazy-
wała grobem. Pojechała do Nowego Jorku, potem na Bermudy, do Montre-
alu, a stamtąd wprost do Francji, Włoch, Grecji i Turcji. Ponieważ mimo
zamożności nie zwykła wydawać na przyjemności tak wielkich sum, drę-
czyło ją niezrozumiałe poczucie winy. Dawniej zwykle wykupywała
znacznie droższe zorganizowane imprezy. Tym razem podróżowała na wła-
sną rękę. Carsely dało jej pewność, że potrafi pozyskać przyjaciół. Albo ra-
czej tak sobie wyobrażała, bowiem większą część kilkutygodniowego wy-
jazdu spędziła sama w hotelowych pokojach lub wmieszana w anonimowy
tłum zwiedzający zabytki.
TLR
Lecz za skarby świata nie przyznałaby się do poczucia samotności. Ani
do tego, że jej podróż miała jakikolwiek związek z sąsiadem — Jamesem
Laceyem.
Po zakończeniu swojej „ostatniej sprawy", jak ją nazywała, z jedną z
mieszkanek wioski wypiły trochę za dużo w miejscowym pubie. W drodze
powrotnej Agatha pokazała obraźliwy gest Jamesowi stojącemu przed do-
mem.
Następnego dnia, trzeźwa i zawstydzona, poszła przeprosić przystojnego
sąsiada. Przeprosiny, przynajmniej oficjalnie, zostały przyjęte. Jednak przy-
jaźń ochłodła, przeradzając się w dosyć oficjalną znajomość. Rozmawiał z
nią, gdy spotkali się przypadkowo w sklepie czy gospodzie, ale już nie
wpadał na kawę. Kiedy pracował w ogrodzie, ledwie ją spostrzegł, umykał
do domu. Tak więc Agatha pojechała za granicę leczyć obolałe serce. Z da-
la od życzliwości, jaka cechowała atmosferę w Carsely, odzyskała dawne
cechy charakteru: złośliwość, agresję i krytycyzm.
Koty jechały w koszyku na tylnym siedzeniu auta. Właśnie odebrała je z
hotelu dla zwierząt. I mimo że formalnie była mężatką, choć nie widziała
męża przez lata i nie miała na to najmniejszej ochoty, to czuła się jak stara
panna. Nie tylko dlatego, że hodowała koty.
Miasteczko Carsely oświetlały nieśmiałe promienie słońca. Z kominów
leciał dym. Skręciła w główną drogę, praktycznie jedyną we wsi, nie licząc
odchodzących od niej kilku krętych alejek. Szybko dotarła do Lilac Lane,
przy której stał jej kryty strzechą domek. W sąsiednim mieszkał James La-
TLR
cey.
Jakże pragnęła zatrzymać samochód przed jego furtką i krzyknąć:
„Wróciłam!". Umiała jednak przewidzieć jego reakcję. Pewnie obrzuciłby
ją ponurym spojrzeniem od progu, wymamrotał jakieś uprzejme zdanie w
rodzaju: „Miło cię znów widzieć" i wszedłby z powrotem do środka.
Wzięła koszyk z kotami, Boswell i Hodge'em, i weszła do domu. W
środku pachniało środkami do mycia i dezynfekcji. Sumienna sprzątaczka,
Doris Simpson, skrupulatnie dbała o porządek podczas jej nieobecności.
Agatha nakarmiła koty, wypuściła je do ogrodu, zabrała walizki z samo-
chodu. Wrzuciła ubrania do kosza na brudną bieliznę i przystąpiła do wyj-
mowania niezliczonych upominków dla pań z Carsely.
Dla żony pastora, pani Bloxby, kupiła w Istambule prześliczny jedwab-
ny szal. Stęskniona za towarzystwem postanowiła od razu pójść na plebanię
i wręczyć jej prezent.
Słońce zaszło. Plebania — cicha, jakby wymarła — tonęła w ciemno-
ściach. Agathę ogarnął lęk, że duchownego przeniesiono do innej parafii,
gdy przebywała za granicą. Mimo przykrych refleksji na temat wsi, nie wy-
obrażała sobie tu życia bez łagodnej pastorowej.
Agatha była krępą kobietą w średnim wieku o okrągłej twarzy i małych,
niedźwiedzich oczkach. Błyszczące, brązowe, proste włosy obcinała krót-
ko. Fryzurę zapożyczyła od brytyjskiej projektantki Mary Quant i od tamtej
pory jej nie zmieniła. Miała kształtne nogi, nosiła drogie stroje. Przez lata
zbudowała swój wizerunek pewnej siebie kobiety sukcesu. Postronny ob-
serwator nigdy by nie odgadł, jak bardzo tęskni za przyjazną duszą.
TLR
Zapukała i z radością usłyszała odgłos kroków wewnątrz domu. Pani
Bloxby otworzyła drzwi. Powitała ją uśmiechem. Żona pastora miała deli-
katną twarz i brązowe włosy leciutko przyprószone siwizną. Wiązała je w
staroświecki węzeł na karku.
— Proszę wejść — zaprosiła z tym swoim ciepłym uśmiechem rozświe-
tlającym twarz. — Właśnie zamierzałam zaparzyć herbatę.
Agatha, która zdążyła zapomnieć, jakie to uczucie być przez kogoś lu-
bianą, wręczyła jej paczkę i wymamrotała ponuro:
— To dla pani.
— Jak miło z pani strony! Ale proszę wejść — pastorowa zaprowadziła
ją do salonu i zapaliła lampkę.
Agatha zapadła w poduszki na sofie z miłym uczuciem, że wróciła do
siebie. Gospodyni dorzuciła polano do kominka i podsyciła ogień, poru-
szając je pogrzebaczem. Następnie rozpakowała prezent.
— Jaki egzotyczny! — wykrzyknęła z zachwytem na widok barwnego
szala w kolorach złotym, czerwonym i niebieskim. — Włożę go do kościo-
ła w niedzielę. Cała parafia będzie mi zazdrościć. Przyniosę rogaliki i her-
batę.
Po chwili Agatha usłyszała z kuchni:
— Kochanie, pani Raisin wróciła.
TLR
Pastor w odpowiedzi wymamrotał coś niewyraźnie. Po kilku minutach
jego żona wróciła z obiecanym poczęstunkiem na tacy.
— Alf nie może do nas dołączyć. Przygotowuje kazanie — wyjaśniła.
Agatha z rozgoryczeniem pomyślała, że duchowny zawsze miał jakąś
wymówkę, ilekroć wpadła z wizytą.
— A teraz proszę mi opowiedzieć o swoich wojażach — poprosiła pa-
storowa.
Agatha opisała miejsca, które zwiedziła. Miała nadzieję, że zrobiła wra-
żenie obytej w świecie podróżniczki. Następnie podziękowała gestem za
oferowany rogalik z masłem.
— Chyba w czasie mojej nieobecności nic szczególnego tu się nie zda-
rzyło — dodała na koniec z miną światowej damy.
— Nie narzekamy na nudę — odrzekła pastorowa. — Sprowadziła się
do nas nowa mieszkanka, prawdziwa perła, pani Mary Fortune. Kupiła dom
biednej pani Josephs. Wprowadziła w nim sporo zmian. Jest też wspaniałą
ogrodniczką.
— Pani Josephs nie miała dużego ogrodu — zauważyła Agatha.
— Od frontu jest spory kawałek ziemi. Pani l;ortune już go zagospoda-
rowała. Z tyłu do kuchni dobudowała cieplarnię. Hoduje tam tropikalne ro-
śliny. Poza tym świetnie piecze. Nie dorastam jej do pięt.
— A co robi jej mąż?
— Nie mieszka z nią. Rozwiedli się.
TLR
— A ile pani Fortune ma lat?
— Trudno powiedzieć. Świetnie wygląda. Bardzo nam pomaga w orga-
nizacji spotkań towarzystwa ogrodniczego. Obydwoje z panem Laceyem
pasjonują się ogrodnictwem.
Agatha posmutniała. Miała cichutką nadzieję, że James za nią zatęsknił.
Niestety wyglądało na to, że dotrzymywała mu towarzystwa ładna roz-
wódka podzielająca jego pasję.
Pani Bloxby łagodnym głosem przedstawiała kolejne wieści z parafii,
lecz Agatha nie słuchała, zaabsorbowana analizowaniem pierwszej infor-
macji. Jej zainteresowanie Jamesem to nie był czysty romantyzm — podsy-
ciła je perspektywa rywalizacji. Miała na tyle zdrowego rozsądku, by zaak-
ceptować to, że nie jest nią zainteresowany, lecz sama wzmianka o nowo
przybyłej obudziła w niej bojowego ducha.
— Czy zjemy dziś jakąś kolację? — wyrwał ją z zadumy głos pastora z
tylnej części domu.
— Za chwilkę — odkrzyknęła jego żona. — Dołączy pani do nas?
— Nie, dziękuję. Nie zdawałam sobie sprawy, że już tak późno.
Wróciła do siebie i wpuściła do środka koty z ogrodu. Ponieważ zapadł
wieczór, niewiele widziała w ciemnościach. Rok wcześniej zasadziła kilka
kwiatów i krzewów, które kupiła w szkółce już wyrośnięte, bowiem nie lu-
biła czekać. Niestety, to nie wystarczało, żeby została uznana za ogrodnicz-
kę — prawdziwi ogrodnicy hodują własne sadzonki z nasion. Doszła więc
TLR
do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli się zapisze do towarzystwa ogrodni-
czego.
Następnego dnia postanowiła poznać rywalkę. Pojechała więc do More-
ton-in-Marsh, gdzie kupiła ciasto. Po powrocie do Carsely zabrała je i ru-
szyła do jednego z ładnych, typowych szeregowych wiktoriańskich dom-
ków, by odwiedzić panią Fortune. Gdy pchnęła furtkę, przypomniała sobie,
że kiedy przeszła przez nią ostatni raz, znalazła w domu zamordowaną bi-
bliotekarkę, panią Josephs. Teraz z przodu dobudowano oszklony ganek,
który wypełniały rośliny, kwiaty i meble z wikliny.
Z ciastem w ręku zadzwoniła do drzwi. Na widok gospodyni posmutnia-
ła. Otworzyła jej bowiem bardzo atrakcyjna blondynka o twarzy bez jednej
zmarszczki i niebieskich oczach.
— Nazywam się Agatha Raisin. Mieszkam przy Lilac Lane, obok pana
Laceya — przedstawiła się. — Po powrocie z wakacji dowiedziałam się, że
zamieszkała pani w naszej wiosce. Dlatego przyniosłam pani ciasto.
— Jak miło z pani strony! — wykrzyknęła Mary l;ortimc. — Proszę
wejść. Oczywiście, słyszałam o pani. Jest pani tutejszą panną Marple.
Zarówno ton głosu, jak i taksujące spojrzenie nasunęły Agacie myśl, że
porównała ją do słynnej detektyw z powieści nie z powodu jej zdolności,
lecz wieku.
Mary wprowadziła ją do uroczego salonu. Przy ścianach stały regały z
książkami. W doniczkach rosły zdrowe rośliny, a w kominku trzaskał
TLR
ogień. Pachniało domowymi wypiekami. Agatha wyobraziła sobie, jak Ja-
mes tu odpoczywa z długimi nogami wygodnie wyciągniętymi przed siebie.
— Chciałabym zapisać pani numer telefonu — poprosiła Agatha, wy-
ciągając z torebki notes, pióro i okulary.
Naprawdę wcale go nie potrzebowała. Szukała pretekstu, by włożyć
okulary i sprawdzić, czy rzeczywiście nie ma zmarszczek. Zapisała jednak
skrzętnie podany numer, po czym zerknęła na twarz Mary zza szkieł.
„Niech mnie kule biją!" — pomyślała. Nienaturalnie naciągnięta skóra
dobitnie świadczyła o przebytej operacji plastycznej. Włosy musiał jej roz-
jaśnić bardzo dobry fryzjer. Kolor doskonale imitował naturalny blond.
— Podobno należy pani do towarzystwa ogrodniczego — zagadnęła,
chowając okulary z powrotem do futerału.
— Tak. Jestem dumna, że mogę coś zrobić dla tutejszej społeczności.
Pan Lacey bardzo mi pomaga. Zna go pani, prawda? To pani sąsiad.
— O tak. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi — podkreśliła Agatha z naci-
skiem.
— Naprawdę? Musimy spróbować tego ciasta, które pani przyniosła.
Mary wstała. Zielony sweter i takież spodnie podkreślały doskonałą fi-
gurę. W tym momencie zadzwonił dzwonek u drzwi.
— O wilku mowa, a wilk tu. To na pewno James. Często do mnie wpa-
da.
TLR
Agatha wygładziła spódnicę. Uświadomiła sobie, że się nie umalowała.
Nie należała do tych szczęśliwych osób, które nie muszą poprawiać urody.
James Lacey wszedł do środka. Kiedy ujrzał Agathę, jego spojrzenie
przez ułamek sekundy zdradziło rozczarowanie. Był wysokim mężczyzną
po pięćdziesiątce. Miał gęstą, ciemną czuprynę, leciutko przyprószoną si-
wizną i intensywnie błękitne oczy, jak Mary. Pocałował Mary w policzek.
Następnie zwrócił się do Agathy:
— Witamy ponownie. Miło spędziłaś wakacje?
— Pani Raisin przyniosła ciasto — wtrąciła Mary. — Pogadajcie chwi-
lę, zanim zaparzę herbatę.
James uśmiechnął się do gospodyni. Odwrócił wzrok, jakby brakowało
mu śmiałości, by na nią spojrzeć, choć o niczym innym nie marzył.
Przypominał Agacie zadurzonego uczniaka. „Jest zakochany" —
stwierdziła bez cienia wątpliwości. Najchętniej wstałaby i wyszła natych-
miast, ale nie wypadało.
Na siłę wykrzesała jakąś historyjkę z podróży. Żałowała, że nie przyda-
rzyło się jej nic sensacyjnego.
Mary wróciła z tacą.
— Ciasto czekoladowe — oznajmiła. — Wszyscy utyjemy.
— Ty się nie musisz martwić o figurę — odparł James figlarnym tonem.
Wymienili nieśmiałe uśmiechy, po czym Mary pochyliła głowę nad ta-
lerzykiem.
TLR
— Myślałam o zapisaniu się do towarzystwa ogrodniczego — zagadnęła
Agatha. — Kiedy się spotykacie?
— Dziś idziemy z Jamesem na zebranie. Jeżeli chce pani do nas dołą-
czyć, zapraszamy o wpół do ósmej wieczorem do holu szkoły — poinfor-
mowała Mary.
— Nie przypuszczałem, że interesuje się pani ogrodnictwem — sko-
mentował James.
— Skąd taka oficjalna forma? Przecież dawno przeszliśmy na ty —
przypomniała Agatha.
— Racja. Zawsze kupowałaś do swojego ogrodu wyrośnięte okazy.
— Ale teraz chciałabym sama coś wyhodować. Mam dużo czasu.
— Pomożemy ci, prawda, Jamesie? — zaoferowała Mary przyjaźnie.
— Oczywiście.
Agatha poczuła, że pasek od spódnicy zaczyna ją uwierać. Odstawiła ta-
lerzyk z napoczętym kawałkiem ciasta.
— Czemu postanowiłaś zamieszkać w Carsely, Mary? — spytała.
— Kiedyś przejeżdżałam przez Cotswolds. Zachwyciła mnie ta okolica.
Tak tu cicho, spokojnie. I ludzie tacy mili.
— Czy wiesz, że w tym domu zamordowano człowieka? — spytała
Agatha, żeby skierować rozmowę na sprawę, którą rozwiązała.
— Słyszałam o tym, ale to bez znaczenia. W tych starych domach wielu
TLR
ludzi umarło — odparła Mary lekkim tonem. Następnie zwróciła się do Ja-
mesa:
— Już zaczęłam pikować siewki.
— Co robisz u siebie, to twoja prywatna sprawa. Wolnoć Tomku, w
swoim domku — zażartowała Agatha.
Nikt się nie roześmiał. Na chwilę zapadła niezręczna cisza. Potem Ja-
mes z Mary zaczęli rzucać łacińskimi nazwami roślin. Agatha poczuła się
wykluczona. Miała ochotę wstać i wyjść, a równocześnie zaczekać na Ja-
mesa.
Chyba w końcu pojął, że nie opuści ich z własnej woli, bo wstał.
— Do zobaczenia wieczorem, Mary.
Agatha i Mary poszły w jego ślady.
— Pójdę z tobą — oświadczyła Agatha. — Do zobaczenia wieczorem,
Mary.
Wyszli razem na dwór. Nagle James zrobił w tył zwrot. Ponownie pod-
szedł do Mary, nadal stojącej na schodach. Pochylił głowę i szepnął jej coś
do ucha. Mary roześmiała się i wyszeptała coś w odpowiedzi. Następnie
wrócił do Agathy. Wyruszyli w drogę powrotną.
— Mary to bardzo ciekawa osoba. Wiele podróżowała. Zanim tu przy-
jechała, przez jakiś czas mieszkała w Kalifornii.
— Pewnie tam zrobiła sobie operację plastyczną — skomentowała Aga-
TLR
tha.
James popatrzył na nią przelotnie.
— Właśnie przypomniałem sobie, że nie kupiłem nic na kolację. Muszę
się pospieszyć. Nie próbuj dotrzymać mi kroku. — Po tych słowach zo-
stawił ją samą na środku ulicy i pognał jak strzała w przeciwnym kierunku.
Agatha wróciła do domu. Niemal powzięła postanowienie, że zostawi
ich samych sobie. Skoro taka osoba jak Mary fascynowała Jamesa, Agatha
Raisin nie miała u niego najmniejszych szans.
Lecz duch rywalizacji nie znika na życzenie. Po południu zamówiła go-
tową szklarnię wraz z ogrzewaniem. Zgodziła się zapłacić zawrotną sumę
za dostarczenie jej w ciągu tygodnia. Zakupiła też parę poradników ogrod-
niczych.
Przed zebraniem towarzystwa ogrodniczego wstąpiła do gospody Pod
Czerwonym Lwem w nadziei, że spotka choć jedną osobę, która nie polubi-
ła pani Fortune. Właściciel, John Fletcher, powitał ją ciepło i wręczył kieli-
szek dżinu z tonikiem.
— Miło cię znów widzieć. Nareszcie w domu — zagadnął przyjaźnie.
Agacie łzy napłynęły do oczu. Desperacko walczyła, żeby nie wypłynę-
ły. Podróż w pojedynkę nie należała do przyjemności. Nikt nie zwracał
uwagi na samotną kobietę. Dlatego tak poruszyła ją życzliwość gospodarza.
TLR
— Dziękuję, Johnie — wykrztusiła przez ściśnięte gardło. — Mamy
nową mieszkankę we wsi. Co o niej myślisz?
— Chodzi o panią Fortune? Często tu wpada. Jest miła i hojna. Wszyst-
kim stawia drinki. Szturmem podbiła wszystkie serca. Piecze najlepsze ro-
galiki i ciastka, najlepiej uprawia ogród. Zna się na robotach hydraulicz-
nych i wie wszystko o silnikach samochodowych.
Podszedł do nich Jimmy Page, jeden z miejscowych farmerów.
— Miło cię znowu widzieć, Agatho — zagadnął przyjaźnie, usadawia-
jąc pokaźne siedzenie na stołku przy barze.
— Czego się napijesz? — spytała Agatha, żeby nie okazać się mniej
szczodrą od Mary.
— Ćwierć kwarty — zażyczył sobie Jimmy.
— Przywiozłam prezenty dla ciebie i żony — oznajmiła Agatha. —
Przyniosę je jutro.
— Bardzo miło z twojej strony. Nikt nikogo nie zabił, jak cię nie było.
Cisza jak w grobie. Ta Mary Fortune powiedziała coś dziwnego: „Być mo-
że ta pani Raisin jest czymś w rodzaju sępa żerującego na zwłokach. Póki
jej nie ma, nic złego się nie wydarzy".
— To niezbyt uprzejma uwaga — odburknęła Agatha.
— Nie trza brać jej słów poważnie. Tylko żartowała. Na pewno nie
chciała zrobić przykrości. Lepiej mów, coś widziała.
TLR
Ponieważ dołączało do nich coraz więcej osób, Agatha wymyślała nie-
zliczone przygody, ubarwione wieloma zabawnymi sytuacjami. Bycie w
centrum uwagi sprawiało jej wielką przyjemność. Paplała radośnie, póki
zegar za barem nie pokazał, że najwyższa pora wyruszyć na zebranie w
szkole.
W półmroku szkolnego holu zgromadziła się cała wioskowa starszyzna.
Agatha z zawiścią stwierdziła, że jasnowłosa Mary w zielonej, wełnianej
sukience, przylegającej do wspaniałej figury błyszczy wśród tłumu wie-
śniaków niczym słońce. Siedziała obok Jamesa. Agatha usłyszała, jak mó-
wi:
— Szkoda, że nie poszliśmy czegoś zjeść. Umieram z głodu.
„Z tego wniosek, że kłamał, że idzie kupić coś na kolację" — pomyślała
Agatha ze smutkiem.
Zebranie prowadził starszy pan nazwiskiem Bernard Spott. Mimo że
dwie jarzeniówki w holu się nie paliły, a trzecia migotała resztkami mocy,
Agatha dostrzegła kilka znajomych twarzy. Na ścianach zawieszono dzie-
cięce rysunki. Ich widok na zebraniu dla dorosłych podziałał na Agathę
przygnębiająco. Przypominały jej, że lata dzieciństwa minęły bezpowrot-
nie. Przybyli państwo Boggle, upiorni staruszkowie, którzy wiecznie na
wszystko narzekali. Pani Mason, przewodnicząca Stowarzyszenia Pań z
Carsely, siedziała w pierwszym rzędzie obok pani Bloxby. Doris Simpson,
sprzątaczka Agathy, usiadła obok niej.
— Witamy ponownie — wymamrotała na powitanie.
TLR
Panna Simms, niezamężna matka, sekretarka Stowarzyszenia Pań z Car-
sely, wkroczyła chwiejnym krokiem na wysokich obcasach.
Pan Spott monotonnym głosem przedstawiał plany dotyczące wystawy
ogrodniczej, która miała się odbyć w lipcu. Na sierpień zaplanowano tak
zwany Wielki Dzień, kiedy członkowie towarzystwa zamierzali udostępnić
swe ogrody publiczności. Następnie Fred Griggs, miejscowy policjant, od-
czytał sprawozdanie z poprzedniego zebrania tak, jakby składał zeznanie w
sądzie.
Agatha stłumiła ziewnięcie. Po co w ogóle przyszła? James zdecydowa-
nie nie był nią zainteresowany i nigdy nie będzie. Żałowała, że wydała tyle
pieniędzy na szklarnię. Popuściła wodze fantazji.
Nawet jeśli to niemoralne pragnąć kolejnego morderstwa, to właśnie te-
go sobie życzyła. Nie cierpiała uczestniczyć w wydarzeniach, które powo-
dowały u niej poczucie wyobcowania. Doszła do wniosku, że pasję ogrod-
niczą trzeba wyssać z mlekiem matki. A w slumsach Birmingham, gdzie się
wychowała, jeśli jakakolwiek roślinka zdołała wy— kiełkować, dzieciaki
natychmiast ją niszczyły.
Spotkanie dobiegło końca. Uczestnicy, szurając nogami, ruszyli na ko-
niec holu. Tam przy dzbanku z herbatą królowała Mary, pełniąca rolę go-
spodyni.
Agatha zwróciła się do Doris:
— Dziękuję za utrzymanie mojego domu w czystości. Od dawna nale-
żysz do tego towarzystwa?
TLR
— Zaczęłam w zeszłym roku. To świetna zabawa.
— Nie odnoszę takiego wrażenia — mruknęła Agatha, zerkając ponuro
w stronę Jamesa. Stał obok Mary, która nalewała herbatę i nakładała ciasto
na talerzyki.
— Będzie ciekawiej, jak wszystko zacznie rosnąć
— pocieszyła Doris.
— Widzę, że nowa mieszkanka zaskarbiła sobie powszechną sympatię.
— Nie moją.
„Jaka mądra ta Doris! Prawdziwy skarb!"
— stwierdziła w myślach Agatha. A głośno spytała:
— Dlaczego?
— Nie wiem. — Doris zmrużyła jasnoszare oczy za szkłami okularów.
— Niby jest w porządku, miła i uprzejma, ale nie ma w niej ciepła. Jakby
udawała.
— James Lacey wygląda na oczarowanego.
— To nie potrwa długo.
W sercu Agathy rozbłysła iskierka nadziei.
— Dlaczego?
— Bo to mądry gość, a ona tylko odgrywa inte— ligentkę. On naprawdę
jest serdeczny, a ona udaje. Tak to widzę.
TLR
— Przywiozłam ci prezent. Jak przyjdziesz jutro, to go odbierzesz.
— Dziękuję, ale niepotrzebnie robiłaś sobie kłopot. Jak koty?
— Ignorują mnie. Obraziły się, że oddałam je na przechowanie.
— Zamiast płacić za hotel, następnym razem zostaw je w domu. Będę je
codziennie karmić i wypuszczać na dwór. Będzie im lepiej.
Dołączyła do nich pani Bloxby, a następnie panna Simms. Pastorowa
założyła nowy szal.
— Taki śliczny, że nie mogłam się doczekać niedzieli, żeby go założyć
— wyjaśniła.
— Dla ciebie też coś przywiozłam — poinformowała Agatha pannę
Simms.
— Jakaś ty dobra! Ale nie piłaś herbaty, a Mary piecze takie wspaniałe
ciastka.
— Spróbuję kiedy indziej — odparła Agatha, żeby oszczędzić sobie
cierpień w towarzystwie Mary i Jamesa.
Mary Fortune obserwowała gęstniejący tłum wokół Agathy Raisin. Za-
częła pakować zastawę. Kilka pozostałych ciastek włożyła do plastikowej
torebki.
— Pomogę ci to zanieść do domu — zaoferował się James.
Zmierzając ku wyjściu wraz z Mary, spostrzegł, że towarzystwo zgro-
madzone wokół Agathy śmieje się z jakiegoś jej żartu. Natomiast gdy oni
wychodzili, nikt nawet nie odwrócił głowy. Nie zdawał sobie sprawy, że
TLR
Agatha, choć nawet nie zerknęła w ich stronę, ukradkiem śledziła każdy je-
go ruch.
Noc była mroźna. Na niebie lśniły gwiazdy. James wracał do domu za-
dowolony z życia.
— Okropnie wulgarna ta cała Raisin — zauważyła nagle Mary.
— Czasami bywa nieco popędliwa, ale ma dobre serce — zaprotestował
James.
— Uważaj, Jamesie! — zażartowała Mary. — Wpadłeś w oko naszej
starej pannie.
— Z tego, co wiem, jest rozwiedziona tak jak ty — sprostował James
lodowatym tonem. Poczucie lojalności kazało mu zapomnieć, ile razy umy-
kał przed Agathą. — Nie mam ochoty jej obgadywać.
— Oczywiście, mój biedaku! — roześmiała się Mary, po czym natych-
miast przeszła na tematy ogrodnicze.
James usiłował wskrzesić ciepłe uczucia, jakich zwykle doświadczał w
jej obecności. Lecz nie spodobały mu się jej złośliwe uwagi pod adresem
Agathy. Cenił w ludziach odwagę, a tej Agacie nie brakowało.
Odprowadził Mary do drzwi, wręczył paczkę z ciastkami i ku jej zasko-
czeniu po raz pierwszy odmówił wstąpienia na filiżankę kawy.
Roztrząsanie wzajemnych stosunków między Mary i Jamesem tak bar-
dzo pochłonęło Agathę, że jej własna popularność w towarzystwie ogrod-
niczym całkowicie umknęła jej uwadze. Prawdę mówiąc, nigdy wcześniej
TLR
nie zaskarbiła sobie niczyjej sympatii. Prowadziła z powodzeniem agencję
public relations, którą niedawno sprzedała, żeby przejść na wcześniejszą
emeryturę i osiąść w Carsely. Dawniej praca stanowiła treść jej życia, a je-
dynymi jej znajomymi byli podwładni i dziennikarze, na których wymusza-
ła artykuły i audycje promujące jej klientów.
Gdy po powrocie usłyszała dzwonek telefonu, zaskoczyło ją, że ktoś
chce z nią pogadać.
— Halo? — zagadnęła niepewnie.
— Co tam słychać w Prostaczkowie? — odpowiedział z drugiej strony
afektowany głos jej byłego asystenta Roya Silvera.
— Ach, to ty, Royu! A co u ciebie?
— Jak zwykle nudy. Nic tylko harówa. Mogę liczyć na zaproszenie?
Agatha zawahała się przez chwilę. Usiłowała określić, czy nadal go lubi
i, szczerze mówiąc, czy kiedykolwiek w ogóle go lubiła. Wcześniej go za-
prosiła, kiedy rozpaczliwie tęskniła za jakimkolwiek towarzystwem. W
końcu doszła do wniosku, że dobrze byłoby pogadać o sprawach zawodo-
wych i dowiedzieć się, co słychać w Londynie.
— Możesz przyjechać na weekend — zaproponowała. — Odbiorę cię z
Moreton-in-Marsh. Zabierzesz ze sobą dziewczynę?
— Tym razem nie, złotko. Nadal wszystko odgrzewasz w mikrofalów-
ce?
— Nie. Sama gotuję — odrzekła Agatha z dezaprobatą.
TLR
— Dotrę na stację mniej więcej o jedenastej trzydzieści. Do zobaczenia.
Było jakieś morderstwo?
Agatha pomyślała z goryczą o Mary Fortune.
— Jeszcze nie, jeszcze nie... — powtórzyła dwukrotnie.
ROZDZIAŁ II
Wypisane odręcznie przez Mary Fortune zaproszenie zaskoczyło Aga-
thę. Zapraszała ją na piątek wieczorem na drinka. Wrzuciła je do skrzynki
na listy dzień po zebraniu towarzystwa ogrodniczego.
Agatha obejrzała je podejrzliwie, jakby trzymała w ręku jadowitego
owada. Następnie poszła do sypialni i popatrzyła w lustro. Przytyła od
smakołyków, które pochłaniała w podróży na pociechę, gdy dopadała ją
chandra. Z przykrością stwierdziła, że wygląda jak tłusta matrona. Odłożyła
zaproszenie na toaletkę, wyciągnęła z szafy najlepszą sukienkę. Szybko
zrzuciła stary sweter oraz spodnie i przymierzyła kreację. Odetchnęła z
ulgą, gdy w nią weszła. Niby pasowała, choć tu i tam ją uciskała. Niestety
gdy się obróciła i obejrzała plecy, przeraził ją widok dwóch wałków tłusz-
czu nad linią rajstop. Jak mogła pójść do Mary i konkurować z jej niena-
TLR
ganną sylwetką? Cały kłopot w tym, że jeśli po pięćdziesiątce człowiek nie
dba o linię, pokłady tłuszczu przyrastają w zastraszającym tempie.
Zmieniła strój na domowy. Odłożyła podjęcie decyzji do czasu, kiedy
znajdzie jakieś rozwiązanie. Na razie zamierzała pojechać do taniego su-
permarketu w Evesham i kupić świeże warzywa i owoce na straganach przy
szosie A-44.
Przed wejściem do sklepu zdecydowała najpierw wstąpić do kawiarni na
kawę. Spostrzegła, że zabrała wprawdzie papierosy, ale zapomniała za-
palniczki. Podeszła więc do stoiska z papierosami i poprosiła o jakąś tanią.
— Te mają zabezpieczenie elektroniczne — zachwalała ekspedientka w
średnim wieku.
— Co to znaczy? — spytała Agatha.
— Wystarczy tu lekko nacisnąć — pokazała sprzedawczyni. — Świetne
dla starszych osób o słabych palcach.
Agatha obrzuciła ją wrogim spojrzeniem.
— Nienawidzę pani.
— Ale ja tylko...
— Nieważne! — prychnęła Agatha. — Biorę. Ile?
— Osiemdziesiąt pięć pensów. Ale...
Agatha rzuciła na ladę odliczoną sumę, porwała zakup i wypadła ze
TLR
sklepu jak burza. „Czy już zawsze tak będzie, że jeśli kobieta po pięćdzie-
siątce się nie umaluje, będą ją brać za staruszkę?" — myślała, rozgoryczo-
na.
„Przecież nie miała ciebie na myśli — szeptał głos rozsądku w jej gło-
wie. — A niby kogo?" — odpowiedziała zraniona dusza.
Kupiła w barze samoobsługowym filiżankę kawy, odwracając wzrok od
ciastek z kremem na ladzie. W podłym nastroju usiadła przy oknie i patrzy-
ła na parking.
Picie kawy w brytyjskim supermarkecie z widokiem na parking działa
przygnębiająco. Otaczały go nędzne, niedawno posadzone drzewka. Wy-
rzeźbione z gąbki rozmieszczone na makiecie architekta musiały wyglądać
uroczo. Niemal wyobraziła sobie własny plastikowy model w witrynie
okiennej.
Na dworze wiatr wzbijał tumany kurzu. W powietrzu fruwały opakowa-
nia i papiery. Grube krople deszczu zaczęły bębnić o szyby. Agatha wes-
tchnęła ciężko. Jak dobrze byłoby zapomnieć o istnieniu Jamesa Laceya,
spokojnie utyć, odstawić kremy do twarzy i nie zwracać uwagi na
zmarszczki. Zachowa rozsądek. Nie pójdzie do Mary.
Ale nie zaszkodziłoby wyciągnąć rower i trochę poćwiczyć.
Mary Fortune stała i obserwowała gości. Przygotowała najróżniejsze
TLR
napoje, nagotowała smakołyki. Lecz nikt nie zabawił długo. Najgorsze, że
wielu rozglądało się po domu i pytało:
— A gdzie pani Raisin?
Mary odpowiadała słodkim głosikiem, że oczekuje gościa w weekend,
więc została w domu, żeby przygotować się do wizyty. Farmer Jimmy Page
twierdził, że widział, jak Agatha szła Pod Czerwonego Lwa. A irytująca
pani Toms oświadczyła:
— Chyba wpadnę do niej podziękować za prezent.
Mary odniosła wrażenie, że część wychodzących podążyła w jej ślady.
Na domiar złego James nie patrzył już na nią z takim nieśmiałym zachwy-
tem jak niegdyś. Umykał wzrokiem w bok, przemykał pod ścianami. Daw-
niej stałby u jej boku, a potem pomógłby posprzątać. Przestała cokolwiek
rozumieć. Oceniła Agathę jako krępą, pospolitą kobietę w średnim wieku,
kompletnie pozbawioną wdzięku. Niemożliwe więc, żeby James na nią
przeniósł swoją sympatię. Ale wyglądało na to, że cała ta Agatha należy do
wiejskiej społeczności, a ją traktują jak obcą. Tak jak przewidziała, James
nie został, żeby pomóc.
Następnego dnia na dworcu w Moreton-in-Marsh Agatha czekała na
przyjazd Roya Silvera. W głębi duszy wolałaby, żeby jej nie odwiedzał,
uważała, że jego obcesowe maniery nie pasowały do spokojnego sposobu
bycia mieszkańców Carsely. James Lacey nie powinien widzieć nic zdroż-
nego w tym, że nocuje u niej mężczyzna. W dodatku Roy był bardzo mło-
dy. Nie przekroczył trzydziestki.
Silver wysiadł z pociągu ubrany w czarny dżins, z telefonem komórko-
TLR
wym przy uchu. Agatha posmutniała. Gdy uznał, że czekający na peronie
zobaczyli, że przybył młody, dynamiczny człowiek na stanowisku, wyłą-
czył aparat i podszedł do Agathy.
— Coś ty ze sobą zrobiła! — zadrwił zamiast powitania. — „Och, niech
to zbyt solidne ciało stopnieje". To Szekspir, kochana. Mam cytat na każdą
okazję.
— Widocznie porządnie cię uczyli w zreformowanej szkole — odburk-
nęła, zła jak osa. Nie znosiła cytowania literatury.
— Naprawdę ledwie cię poznałem — ciągnął Roy wesoło.
— Cóż, trochę przytyłam na wakacjach, ale szybko zrzucę te parę kilo.
— Przejdź na dietę. Ja zrobię to samo. Możemy jeść same owoce przez
trzy dni. Tyle tu zostanę.
— Nie idziesz w poniedziałek do pracy?
— Odbieram zaległe wolne. Poza tym mam ci przekazać pewną propo-
zycję.
— Przestań owijać w bawełnę. Wal wprost, o co chodzi.
— Wszystko w swoim czasie. Dowiesz się w domu.
Znów wrócił do tematu diety owocowej. Najwyraźniej bardzo chciał ją
wypróbować.
Agatha wjechała ze stałą prędkością pod górę do Bourton-on-the-Hill.
Przygnębił ją widok licznych domów wystawionych na sprzedaż, co świad-
czyło o tym, że recesja nie minęła tak szybko, jak obiecywali politycy. Po-
TLR
tem zjechała w dół długą, krętą drogą wiodącą do Carsely. Rano złapał sil-
ny mróz i szron wciąż nie stopniał: drzewa przy drodze pokrywała biała
szadź. Cała przyroda zamarła z zimna.
— Jesteś pewien, że chcesz przejść na dietę? — spytała, gdy weszli do
domu. — Przygotowałam mnóstwo pyszności. Już naprawdę dobrze gotuję.
— Poświęć się, kochana. Wyobraź sobie, jak szczupło będziesz wyglą-
dać — przekonywał Roy.
Agatha przypomniała sobie o Mary Fortune. Westchnęła ciężko:
— No dobrze.
Z żalem pożegnała wizję soczystego stęka z pieczonymi ziemniakami,
które zaplanowała na lunch. „Przecież nie tuczą" — myślała ze smutkiem,
zapominając o pokaźnych porcjach masła i kwaśnej śmietany, którymi za-
mierzała je okrasić.
— Nie poszlibyśmy do pubu na drinka? — zaproponowała w nadziei na
smaczną przekąskę. W soboty Pod Czerwonym Lwem serwowano przy ba-
rze koreczki z sera i marynowanej cebuli.
— Podczas diety nie wolno pić kawy ani alkoholu — przypomniał Roy.
— Lepiej zróbmy zapas owoców.
— Mam jabłka i pomarańcze — odrzekła, wskazując pełną miskę.
— To nie wystarczy. Trzeba sporo dokupić.
Zanim dotarli do zaparkowanego nieopodal
TLR
auta, Agatha miała ochotę go poprosić, żeby porzucił niedorzeczny po-
mysł. Lecz właśnie pod dom Jamesa podjechała Mary ubrana w nieod-
łączną zieleń. Gdy wysiadła, obrzuciła taksującym spojrzeniem jej towa-
rzysza. Agatha poczuła się niezręcznie. Nagle młody wiek i wygląd Roya
wprawiły ją w zakłopotanie. Miał pociągłą twarz, małe, bystre oczy. Chudy
jak patyk, wymagałby raczej utuczenia niż odchudzania.
— Co to za kocica? — spytał z zaciekawieniem.
— Przyjezdna — ucięła krótko. — Wsiadaj.
Burczenie w brzuchu natrętnie przypominało,
że na śniadanie wypiła kawę i wypaliła papierosa. Lecz wciąż miała
przed oczami marchewkę w postaci swojej szczupłej sylwetki.
Pojechali do Evesham. Nakupili jabłek, melonów, bananów, winogron,
kiwi, pomarańczy i całe mnóstwo egzotycznych owoców o wyszukanych
nazwach i wygórowanych cenach.
Po powrocie zjedli, ile mogli, wmawiając sobie nawzajem, że od razu
lepiej się czują. Potem pożyczyli rower z plebani i pojechali na wycieczkę,
która z założenia stanowiła główną atrakcję tego weekendu. Pedałowali
zamrożonymi drogami. Oszroniona trawa i drzewa płonęły ognistym bla-
skiem w promieniach zachodzącego słońca. Zamarznięte kałuże na drogach
lśniły wśród zimowego krajobrazu niczym oczy piekielnych bestii.
Lecz zamiast zasiąść wieczorem do porządnej, rozgrzewającej kolacji,
znów jedli owoce i popijali wodą mineralną.
TLR
— Co to za propozycja, o której wspomniałeś? — zagadnęła Agatha.
— Pamiętasz Wilsona, mojego szefa u Pedmansa?
Agatha zmrużyła oczy. Sprzedała swoją firmę public relations Pedman-
sowi. Wilson nie dotrzymał obietnicy i zamiast zatrzymać wszystkich pra-
cowników, zwolnił całą załogę z wyjątkiem Roya, i posprzedawał lokale
biurowe.
— Oczywiście — mruknęła.
— Pewnego dnia oświadczył, że byłaś najlepsza w branży. Poinformo-
wałem go, że zamierzam cię odwiedzić. — Taktownie przemilczał, że
wpadł na pomysł złożenia jej wizyty dopiero po wysłuchaniu pochwał pod
jej adresem. — Powiedział, że chętnie zatrudniłby cię na kierowniczym
stanowisku. Pure Cosmetics zamówiło kampanię reklamową. Dawniej ty
ich promowałaś.
— Cholerna banda — odburknęła Agatha z wściekłością. Miała na my-
śli przede wszystkim szefową firmy, zapalczywą i wymagającą niczym
współczesny odpowiednik nadzorcy niewolników.
— Ale Wilson twierdzi, że doskonale sobie radziłaś z tą ich dyrektorką,
Jessicą Turnbull.
— Jestem na emeryturze. Słuchaj, wyskoczyły ci krosty!
Roy jęknął i pognał na górę do łazienki.
— Wyglądam jak pryszczaty nastolatek! Ty też dostałaś wysypki.
— Lepiej dajmy sobie spokój z tą kretyńską dietą.
TLR
— Nie, to dobry objaw. Organizm oczyszcza się z toksyn.
— Przystałam na to wariactwo, żeby wyglądać lepiej, a nie gorzej.
— Ale już zeszczuplałaś, słonko — nie dawał za wygraną Roy. — Na
razie nie myśl o ofercie Wilsona. Obejrzymy film, który przywiozłem, a
potem pójdziemy spać.
Następnego dnia Agatha obudziła się wcześnie, głodna i zła. W podłym
nastroju zeszła do kuchni, zjadła sześć jabłek, wypiła szklankę wody mine-
ralnej i wypaliła pięć papierosów. Ktoś zadzwonił do drzwi. Podeszła i wyj-
rzała przez judasz. Rozpoznała tors Jamesa, tylko tyle bowiem zobaczyła.
Przyłożyła ręce do twarzy. Niemal wyczuwała krosty.
Odeszła od drzwi. Marzyła, żeby je otworzyć, ale nie z twarzą w cętki i
w szlafroku.
James z ociąganiem wrócił do siebie. Właśnie doszedł do wniosku, że
nie warto chować w nieskończoność urazy za jakiś idiotyczny, obraźliwy
gest. Ledwie wkroczył na własną posesję, ujrzał jasną głowę Mary, skręca-
jącej w ich aleję. Bez zastanowienia przyspieszył kroku i umknął do swo-
jego domku niczym dzikie zwierzątko do nory. Gdy chwilę później usłyszał
dzwonek, nawet się nie ruszył. Wmawiał sobie, że musi się zabrać do pra-
cy.
Nadal opracowywał historię wojen na półwyspie. Włączył komputer i
TLR
otworzył plik. Przez chwilę patrzył ponuro na zielone zapiski. W końcu wy-
łączył program, lecz nadal nie odrywał wzroku od ekranu. Teraz widniał na
nim napis: „Sprawa".
Gdy wraz z Agathą usiłowali rozwiązać zagadkę morderstwa, spisał
wszystkie fakty, żeby je przestudiować. To było wyzwanie! Zafascynowało
go i dało dużo satysfakcji. Być może Agatha wpadła na jakiś nowy trop?
Pokręcił głową. Nikogo nie zabito ostatnio w promieniu wielu kilometrów.
Carsely zapadło w sen zimowy. Zastanawiał się, czemu Agatha mu nie
otworzyła. Musiała być w domu, bo samochód stał przed furtką, a z komina
leciał dym. Mieszkał u niej ten facet, Roy. Poprzedniego dnia widział ich
na rowerach. Nie podejrzewał ich o romans. Był dla niej zdecydowanie za
młody. Mimo wszystko w dzisiejszych czasach nigdy nic nie wiadomo.
Wielu młodych chłopców wybiera łatwe życie na koszt zamożnych pań.
Najprawdopodobniej jednak zwyczajnie wspominali stare dobre czasy.
Pewnie pękali ze śmiechu, podczas gdy on umierał z nudów.
— Nie lubię Pedmansa, Wilsona ani owoców — narzekała Agatha. —
Zamordowałabym za wielkiego, tłustego hamburgera.
— Spójrz w lustro — dokuczał Roy, wściekły z głodu i z powodu nie-
pewności, czy zdoła zwerbować Agathę. — Zaniedbałaś się. Zgoda, prze-
żyłaś tu ciekawe chwile, ale to koniec. Przyjmij wreszcie do wiadomości,
że nic więcej się w tej dziurze nie wydarzy. Pomyśl o powrocie do Londy-
nu.
Agatha przypomniała sobie, jak wyobcowana się czuła podczas rzad-
kich wizyt w stolicy, która niegdyś stanowiła dla niej centrum wszechświa-
TLR
ta.
— Jestem tu szczęśliwa — odparła. — Faktycznie trochę się zaniedba-
łam, ale na pewno szybko wrócę do formy.
— Wilson chce ci zaoferować osiemdziesiąt pięć tysięcy funtów rocznie
na początek.
Agatha zmrużyła oczy.
— Chwileczkę. Wygląda na to, że omówiliście z Wilsonem wszystkie
szczegóły. Znając twoje słabości, niemal słyszę, że zapewniasz: „Proszę mi
to zostawić. Wpadnę tam na weekend i ściągnę staruszkę z powrotem".
Pewnie jeszcze dorzuciłeś kilka przechwałek typu: „Ona za mną przepada.
Zrobi dla mnie wszystko".
Ponieważ niemal dokładnie odtworzyła przebieg rozmowy, Roy pod
pryszczami spłonął rumieńcem. Rozwścieczyła go.
— Nieprawda! — skłamał. — Nic takiego nie mówiłem. Cały kłopot z
tobą polega na tym, że nie potrafisz rozpoznać prawdziwego przyjaciela.
Mam tego dość! Idę się ogolić i spakować! — wy— wrzeszczał.
— Proszę bardzo. Tylko uważaj na pryszcze przy goleniu. Nawet po-
mogę ci się stąd wydostać. Odwiozę cię do Oksfordu.
Godzinę później ruszyli w drogę. Jechali w milczeniu. Żołądek Agaty
już nie burczał. Wył z głodu. Nienawidziła Roya, Carsely, Jamesa Laceya,
całego Stowarzyszenia Pań z Carsely, łącznie z panią Bloxby.
TLR
Ostatnia myśl ją przeraziła. Skręciła z drogi A-40 na parking przed re-
stauracją.
— Co robisz? — odezwał się Roy po raz pierwszy od chwili wyjazdu.
— Nie wiem jak ty, ale ja zjem ogromnego hamburgera z keczupem.
Możesz do mnie dołączyć albo sobie popatrzeć. Wszystko mi jedno
dodała.
Roy ruszył za nią. Patrzył z ponurą miną, jak zamawia wielkiego ham-
burgera z ogromną porcją frytek. Następnie wykrztusił przez ściśnięte gar-
dło:
— Dla mnie to samo.
Kiedy przyniesiono jedzenie, zjedli wszystko w spokoju. Następnie
Agatha niecierpliwie przywołała kelnerkę.
— Jeszcze raz to samo — poprosiła.
— Jeszcze raz to samo — powtórzył Roy ze śmiechem.
— Przepraszam, zachowałam się jak jędza, ale nie znoszę diet — wy-
znała Agatha.
— W porządku. Ja też nie pozostałem ci dłużny
przyznał Roy.
— Podziękuj ode mnie Wilsonowi za ofertę i powiedz, że ją przemyślę.
— Pochyliła się do przodu, otarła zatłuszczone usta i cicho beknęła.
TLR
Możesz dodać, że jeśli ją przyjmę, zrobię to wyłącznie ze względu na
ciebie.
— Dziękuję, słonko.
— Poza tym odwiozę cię do Londynu, jeśli zjesz ze mną wielką porcję
tortu czekoladowego z sosem czekoladowym i lodami.
— Wygrałaś.
Wyszli z restauracji roześmiani, weseli, jakby pili, a nie jedli. Przez całą
drogę do Londynu śpiewali i żartowali. Agatha podrzuciła Roya pod blok w
Chelsea.
— Nie zostałabyś na noc? — zaproponował.
— Nie. Muszę nakarmić koty.
— O, wysypka ci znikła.
— Rzeczywiście — potwierdziła, zerknąwszy we wsteczne lusterko. —
Nic tak dobrze nie działa na cerę jak tłusty hamburger.
Dotarła do Carsely zadowolona z życia. Postanowiła wieczorem pójść
na plebanię na zebranie Stowarzyszenia Pań z Carsely. Po wejściu do kuch-
ni wzdrygnęła się na widok misek pełnych owoców. Uczestniczki spotkania
z pewnością przygotują kanapki, placek z owocami. Być może panna
Simms upiecze ciastka czekoladowe. Zamierzała zjeść, ile zdoła. Odchu-
dzanie może zaczekać.
Ledwie zasiadła na plebanii przy pierwszej kanapce z szynką, uświado-
TLR
miła sobie, że nie pociągała jej perspektywa pozostania na noc w Londynie.
Prawdę mówiąc, nic nie stało na przeszkodzie. Jej sprzątaczka miała zapa-
sowe klucze i nakarmiłaby koty w razie jej nieobecności. Lecz herbatka i
kanapki u pastorowej stanowiły dla Agathy większą atrakcję niż wszelkie
uroki stolicy.
Wtem do środka wkroczyła Mary Fortune w obłoku francuskich per-
fum, smukła, bardzo kobieca, w jedwabnej bluzce, żakiecie i spodniach,
szytych na miarę. Jak zwykle wszystko było zielone. Najwyraźnie nie gu-
stowała w innych kolorach.
Agatha z ustami pełnymi jedzenia natychmiast uznała, ze spódnica ci-
śnie ją w pasie. Gdy patrzyła na Mary, czuła się tłusta, coraz grubsza. Mary
przyniosła własnoręcznie upieczony placek. Z kminkiem! Wszystkie panie
wydały okrzyk aprobaty. Sprytny chwyt! Chyba nikt już nie pamiętał stare-
go przepisu. Mary nie kryła zadowolenia, że zyskała uznanie. Rozdawała
uśmiechy na prawo i lewo. Potem zajęła miejsce obok Agathy.
— Miło mi, że dołączyła pani do towarzystwa ogrodniczego — zagad-
nęła z czarującym uśmiechem.
— Zamówiłam szklarnię. Zamierzam w tym roku sama wyhodować sa-
dzonki.
— Chętnie dam pani szczepki, jakie pani zechce — zaoferowała Mary.
Agatha uświadomiła sobie, że nie wiedziałaby nawet, co z nimi zrobić.
Wymamrotała niezręcznie kilka słów podziękowania. Mary najwyraźniej
TLR
chciała sprawić jej przyjemność. Nowa, odmieniona Agatha Raisin wysoko
sobie ceniła nawet odrobinę ciepła, niczym przemarznięta roślina każdy
promień słońca. Głęboko poruszona przyjaznym gestem zaprosiła Mary na
kawę na następny ranek.
Spotkanie rozpoczęło się dyskusją na temat poczęstunku. Po dorocznej
wystawie ogrodniczej planowano udostępnić do zwiedzania ogrody miesz-
kańców Carsely w celu zebrania funduszy na kolejną akcję dobroczynną.
Ogrodniczki zwróciły się do pań ze Stowarzyszenia z pros'bą o serwowanie
herbaty w holu szkoły. Agatha, która uwielbiała znajdować się w centrum
zainteresowania, tym razem nie otworzyła ust. Przyrzekła sobie bowiem, że
skupi energię na urządzeniu własnego ogrodu. Pragnęła, by zakwitł wszyst-
kimi kolorami tęczy, zadziwił mieszkańców i zaćmił swoją urodą posesję
Jamesa Laceya po sąsiedzku oraz wszystkie inne we wsi. Już niemal wi-
działa zachwyt w oczach swojego atrakcyjnego sąsiada.
Następnego ranka przypomniała sobie, że zaprosiła Mary. Nie widziała
powodu, żeby się stroić. Wybrała wygodną, workowatą spódnicę i luźną
bluzkę.
Lecz gdy Mary stanęła w progu, pożałowała, że nie zadbała o siebie.
Dopasowana sukienka z zielonej wełny podkreślała doskonałą figurę z ape-
tycznymi krągłościami we właściwych miejscach. Narzuciła na nią luźny
płaszcz z zielonkawego tweedu. Mimo chłodu włożyła sandały z zielonej
skóry na wysokich obcasach i gładkie pończochy. Zsunęła z ramion płaszcz
i powiesiła na krześle.
— Jak tu ładnie — pochwaliła. — Dobrze, że możemy się lepiej poznać.
TLR
W Carsely mieszkają mili ludzie, ale nieobyci w świecie. Dla większości
mieszkańców wyjazd na targ do Moreton to już wyprawa.
— Podobno przebywała pani jakiś' czas w Ameryce — odparła Agatha
wymijająco. Po raz pierwszy, odkąd zamieszkała na wsi, nie czuła potrzeby
wyróżniania się spośród jej mieszkanek.
— Tak. W Nowym Jorku.
Agatha słyszała, że największym centrum chirurgii plastycznej jest Kali-
fornia, ale nie mogła wykluczyć, że w Nowym Jorku również działają do-
brzy chirurdzy. Dałaby głowę, że Mary zawdzięcza gładką cerę osiągnię-
ciom medycyny kosmetycznej. Niewykluczone jednak, że przemawiała
przez nią zawiść.
— Zaraz zaparzę kawę — zaproponowała.
W tym momencie zadzwonił dzwonek u drzwi.
Gdy je otworzyła, w progu stanął James Lacey. Agacie przemknęło
przez głowę, że spostrzegł Mary, zmierzającą ku jej domowi i za nią przy-
szedł.
— Wejdź, proszę — zaprosiła bez entuzjazmu. — Jest u mnie Mary.
Ponieważ natychmiast wróciła do kuchni, nie dostrzegła spłoszonego
spojrzenia sąsiada. Przygotowała filiżanki, odgrzała gotowe duńskie ciasto.
Układając na tacy talerzyki i serwetki, przysięgła sobie, że przestanie uga-
niać się za Jamesem. Mimo to kusiło ją, by wskoczyć na górę i się przebrać
TLR
w coś atrakcyjniejszego.
Gdy wkroczyła do salonu, wstał. Z typową dla siebie kurtuazją odebrał
od niej tacę i postawił na stole. Z niewiadomych powodów zapadła nie-
zręczna cisza. Agatha zachodziła w głowę, o czym rozmawiali, nim nade-
szła. Ogień trzaskał w kominku, łyżeczki dźwięczały, gdy układała je przy
talerzykach, za oknem szpak zanucił smutną, zimową melodię.
— Nie zostanę długo — przemówił w końcu James. — Wpadłem tylko
zobaczyć, jak się miewasz.
— Dziś urodzaj na gości — zauważyła Agatha, gdy ponownie zadźwię-
czał dzwonek u drzwi.
Gdy otworzyła, poczuła się mile zaskoczona widokiem detektywa sier-
żanta Billa Wonga.
— Wróble ćwierkają, że wróciłaś — zagadnął wesoło. — Mogę wejść?
— Jasne! — Agatha najchętniej uściskałaby sympatycznego młodzień-
ca, ale nie miała śmiałości. — Chodź, są już James Lacey i nowa miesz-
kanka Mary Fortune.
Mary podniosła oczy na przybysza. Ujrzała niewysokiego, pulchnego
mężczyznę o orientalnych rysach i skośnych oczach.
Gdy Agatha wyszła do kuchni po dodatkową filiżankę, Bill podążył za
nią.
— Rywalka? — spytał cichutko.
Chodź podczas wspólnego rozwiązywania zagadek kryminalnych wy-
TLR
tworzyła się między nimi pewnego rodzaju zażyłość, Agatha uznała, że po-
sunął się trochę za daleko.
— Nie wiem, o czym mówisz — odparła z naganą w głosie.
— Nie wierzę — odrzekł, odbierając od niej filiżankę. — Pewnie nie-
długo zrobisz sobie operację plastyczną.
Agatha obdarzyła go szerokim uśmiecham.
— Niemal zapomniałam, jak bardzo cię lubię.
Obecność Billa Wonga przywróciła jej spokój.
Przedstawiła go Mary, po czym spytała, nad czym obecnie pracuje.
— Codzienna rutyna. Nie było cię tu przez pewien czas, więc nikogo
nie zamordowano. Za to dokonano wielu włamań do domów w okolicy.
Złodzieje przyjeżdżają autostradami z Londynu i Birmingham w nadziei na
łatwy łup. Mieszkańcy wsi rzadko zakładają alarmy. Wielu nadal zostawia
drzwi otwarte. Postąpiłaś bardzo rozsądnie, Agatho, instalując system alar-
mowy.
— Może powinniśmy wziąć z niej przykład — wtrącił James.
— Nie każdy śpi na pieniądzach — roześmiała się Mary. — Ja w każ-
dym razie wierzę w ludzką uczciwość.
— Agatha również nie posiada skarbów — odparował Bill w tonie na-
gany. — Założyła alarm w obliczu zagrożenia życia i tę uwagę uważam za
wysoce niestosowną.
Mina Mary zdradzała niemiłe zaskoczenie. Nie ulegało wątpliwości, że
TLR
nie przywykła, by karcono ją za „niewinne żarciki". James uprzytomnił so-
bie, że często wtrąca niby mimochodem tego typu złośliwostki. Doszedł do
wniosku, że za bardzo zawróciła mu w głowie.
Mary pokraśniała.
— Przecież nie miałam na myśli Agathy! — zaprotestowała żywiołowo.
— O co mnie pan podejrzewa? Chyba nie wzięłaś tej uwagi do siebie,
prawda, Agatho?!
— Owszem, wzięłam — odburknęła Agatha.
Mary rozłożyła wypielęgnowane ręce w geście
bezradności.
— Cóż w tej sytuacji mogę powiedzieć? Przepraszam, przepraszam sto-
krotnie!
— Wybaczam — mruknęła Agatha.
— Kiedy przywiozą ci szklarnię? — spytała Mary.
— Dzisiaj. Może nawet za chwilę.
W skośnych oczach Billa rozbłysły iskierki rozbawienia.
— Nie wmówisz mi, że zapałałaś namiętnością do prac ogrodniczych
Agatho.
— Spróbuję coś wyhodować. Przystąpiłam do towarzystwa ogrodnicze-
go.
TLR
Bill uniósł ręce do góry z udawanym przerażeniem.
— Tylko tego jeszcze brakowało, żeby znowu kogoś zamordowali! —
wykrzyknął. — Błagam, nie mów, że znów weźmiesz udział w jakichś za-
wodach.
— Czemu nie? To doskonała zabawa — zaprotestowała Mary. — We-
dług mojej oceny podczas dorocznej wystawy ogrodniczej panuje wspania-
ła, serdeczna atmosfera.
— Bo Agatha jeszcze nigdy nie wzięła w niej udziału — skomentował
Bill.
— Jak ci idzie praca nad książką? — spytała Agatha Jamesa w obawie,
żeby Bill nie wyciągnął wstydliwej historii z jej oszustwem w konkursie na
domowe wypieki.
— Powolutku — odparł James. — Prawdę mówiąc, z utęsknieniem cze-
kam na telefon lub gościa, który oderwałby mnie od pracy. — Zamierzasz
coś posadzić w szklarni?
— Tak. Postawię kilka skrzynek z ziemią i wsieję nasiona.
— Chętnie pojadę z tobą do szkółki i doradzę ci, co kupić — zaoferował
James.
Agatha promieniała radością, póki Mary nie wtrąciła:
— Świetnie. Pojedziemy wszyscy razem.
James wstał.
TLR
— Daj mi znać, jak będziesz jechać na zakupy — poprosił.
— Ja chyba też już pójdę — powiedziała Mary, sięgając po płaszcz. —
Pyszna kawa. Pewnie zobaczymy się później Pod Czerwonym Lwem.
Chodźmy, Jamesie.
James najchętniej usiadłby z powrotem, ale wyszedł razem z Mary.
Agatha zupełnie niepotrzebnie z całej siły zatrzasnęła za nimi drzwi, a na-
stępnie wróciła do Billa.
— Ładna z nich para — skomentował Bill złośliwie.
— Dokończ kawę — odburknęła, zła jak osa.
— Żartowałem. Tak naprawdę on jej wcale nie lubi.
— Mimo to moim zdaniem rzeczywiście stanowią parę.
— Raczej stanowili, ale to już przeszłość. Uspokój się, Agatho. Nie
bierz wszystkiego tak serio. Traktuj go miło, ale spokojnie. W ten sposób
najszybciej go zdobędziesz.
— Już mi nie zależy. Jeżeli podoba mu się ktoś taki jak Mary Fortune,
wolę o tym nie wiedzieć.
Bill pokręcił głową.
— Słabo go znasz. Posłuchaj, znowu ktoś dzwoni.
Agatha popędziła ku drzwiom w nadziei, że James wrócił. Lecz zamiast
niego ujrzała ekipę, która przyjechała zamontować szklarnię. Bill obiecał,
że wkrótce znów ją odwiedzi i zostawił ją sam na sam z robotnikami.
TLR
Pod wieczór szyby nowej szklarni lśniły w końcu ogrodu. Agatha led-
wie odparła pokusę poproszenia Jamesa, by nazajutrz pojechał z nią do
szkółki. Mógłby jej przypomnieć, że Mary wyraziła chęć towarzyszenia w
tej wyprawie.
Poszła więc Pod Czerwonego Lwa. Trafiła na jeden z nielicznych wie-
czorów, kiedy w gospodzie nie było zbyt wielu gości. Pogawędziła trochę z
miejscowymi. Przez cały czas obserwowała drzwi wejściowo w nadziei, że
ujrzy w nich wysoką sylwetkę Laceya.
W końcu wróciła do domu, niezupełnie trzeźwa. Niepocieszona położy-
ła się do łóżka.
Następnego dnia wstała w fatalnym humorze. Czuła się gruba, stara i
okropnie przeciętna. W podłym nastroju ruszyła sama do miejscowej
szkółki, zasięgnąć rady w sprawie hodowli roślin. Wróciła z paczkami na-
sion, kuwetami do wysiewu i instrukcjami postępowania. Pracowicie wy-
siała złocienie, mieszanki o nazwach Coltness i Rigoletto, następnie areto-
tis hybrida, czyli stokrotkę afrykańską. Do wieczora posiała jeszcze odmia-
nę hibiskusa, zwaną Disco Belle. Należało ją zasiać w lutym i przesadzić na
miejsce w maju, podobnie jak złocienie. Z wysiewem stokrotki powinna
natomiast poczekać do marca. Ale ponieważ samo zajęcie działało na nią
kojąco, a luty już dobiegał końca, nie widziała przeszkód, by zrobić wszyst-
ko za jednym zamachem. Kiedy roślinki wyrosną, przesadzi je do ogrodu w
maju.
TLR
Z sąsiedniego okna James obserwował Agathę, pracującą w szklarni.
Poczuł zawód, że nie poprosiła go o pomoc.
ROZDZIAŁ III
Z nadejściem wiosny Agatha coraz częściej wracała myślami do oferty
Wilsona. Kiedy w końcu osobiście zadzwonił, poinformowała go, że być
może podejmie pracę jesienią, po zakończeniu sezonu ogrodniczego.
Mimo początkowej niechęci zaprzyjaźniła się z Mary. Była pełna uroku,
zawsze chętna do pomocy. Ponadto wyglądało na to, że jej zażyłość z Ja-
mesem się skończyła.
W ogrodach rozkwitły żonkile, potem glicynie i obfite pęki bzów, choć
pogoda tej wiosny nie dopisała. Aż trudno było uwierzyć, że w strugach
nieustannego deszczu i porywach lodowatego wiatru cokolwiek zechce za-
kwitnąć. Agatha zaplanowała przesadzenie wyhodowanych sadzonek na
TLR
pierwszego maja. Dokupiła jeszcze w szkółce kilka tacek z młodymi ro-
ślinkami. Postawiła je w szklarni razem z tymi z własnej hodowli, gdzie
czekały na Wielki Dzień.
Obiecała pani Bloxby poprowadzić loterię tombola w pierwszy ponie-
działek maja, kiedy organizowano uroczyste obchody. Pierwszy maja przy-
padał bowiem w niedzielę.
W piątek, dwudziestego dziewiątego kwietnia, James doszedł do wnio-
sku, że zbyt surowo osądzał Agathę. W przeszłości częstowała go niezli-
czonymi filiżankami kawy i przynosiła ciasto. Przeżyli razem wiele przy-
gód. Dręczyły go wyrzuty sumienia, że kilkakrotnie zabierał Mary Fortune
na kolację, gdy Agatha wyjechała, a Agathy nie zaprosił ani razu. Przypo-
mniał sobie, że kiedyś podejrzewał, że wpadł jej w oko, co go spłoszyło.
Ale teraz uważał ją za zupełnie normalną. Prawdę mówiąc, nigdy go nie
nachodziła. W niczym mu nie zagrażała.
Tak więc w piątek rano zadzwonił do jej drzwi. Otworzyła mu, zaru-
mieniona z zażenowania, ponieważ zastał ją jeszcze w szlafroku. Zaprosił
ją na kolację do nowej restauracji, Łownego Ptaka w Moreton.
Odłożywszy prace ogrodnicze, Agatha spędziła cały dzień na przygoto-
waniu do wyjścia. Z radością stwierdziła, że praca fizyczna wraz z umiar-
kowaną dietą przynoszą pożądany efekt. Wszystkie ubrania leżały jak ulał.
Skrzywiła się na widok zielonej sukienki. Wszystko, tylko nie zieleń! Mary
nie nosiła żadnego innego koloru. Zastanawiała się chwilę nad psychiką
osoby o tak stałych, że niemal obsesyjnych przyzwyczajeniach. Pojechała
do Oksfordu ostrzyc i wymodelować włosy. Kupiła nowe kosmetyki i buty
TLR
na obcasach. Po powrocie uświadomiła sobie, że pozostała jej zaledwie go-
dzina do wyjścia, podczas gdy zaplanowała aż dwie na poprawienie urody.
Dzwonek zadzwonił w chwili, gdy zakończyła przygotowania. Pewna,
że to James przyszedł dziesięć minut wcześniej, otworzyła, nie patrząc
przez judasz. Zaskoczył ją widok Mary, odzianej od stóp do głów w nieod-
łączną zieleń: bluzkę, żakiet, spodnie i skórzane sandały na wysokich obca-
sach. Zamrugała powiekami na widok nowego wizerunku Agathy Raisin w
czarnej sukience, złotej biżuterii, z przyciętymi włosami, lśniącymi w świe-
tle lampy.
— Pójdziesz ze mną do pubu? — spytała.
— Nie mogę — odrzekła Agatha radośnie. — James wyciąga mnie na
kolację.
Błękitne oczy Mary posmutniały. Potem roześmiała się krótko.
— To może jutro?
— Zgoda. Spotkamy się o siódmej.
Mary najwyraźniej czekała, że zaprosi ją do środka. Lecz Agatha wolała
nie ryzykować, że Mary zechce towarzyszyć jej i Jamesowi we wspólnym
wypadzie. Nie zamierzała jej pozwolić, by zepsuła wspaniały wieczór.
— Do zobaczenia jutro — pożegnała ją wesoło, po czym zatrzasnęła
drzwi przed nosem.
Czekała na Jamesa w holu z duszą na ramieniu, niepewna, czy Mary do
TLR
niego nie wstąpi. Co będzie, jeśli wrócą razem? Jeśli James oznajmi, że
Mary zamierza jechać z nimi? Jeżeli...
Podskoczyła na dźwięk dzwonka. Skrzyżowawszy palce jednej ręki,
otworzyła drzwi drugą. Na widok samego Jamesa wydała westchnienie
ulgi. Wyglądał oszałamiająco w świetnie skrojonym, ciemnym garniturze.
— Czyim samochodem jedziemy? — spytała. — Ktoś z nas musi zre-
zygnować z alkoholu.
— Niekoniecznie — odparł z uśmiechem. — Zaraz podjedzie po nas
taksówka.
Agatha usiadła wyprostowana na tylnym siedzeniu obok Jamesa, pół-
przytomna ze szczęścia. Pani Mason przystanęła na rogu i obserwowała ich
z zaciekawieniem, zanim wyruszyła do gospody Pod Czerwonym Lwem.
Do północy raczej niewielu w Carsely nie będzie wiedziało, że James La-
cey zabrał gdzieś Agathę taksówką.
Agatha zaczęła wprawdzie doceniać dobre jedzenie, lecz nadal zadowa-
lała ją jakakolwiek strawa. Jednak jej czujność wobec naciągaczy nie osła-
bła. Dlatego spochmurniała nieco, gdy wkroczyli do eleganckiego Łowne-
go Ptaka o rustykalnym wystroju. Wypili po drinku przy barze, siedząc w
obitych perkalem fotelach przy płonącym kominku. Choć było tam spokoj-
nie i przytulnie, coś jej nie pasowało. Przemknęło jej przez głowę, że pew-
nie drażnią ją różowe obrusy i serwetki w jadalni. Zawsze uważała, że loka-
le, których właściciele gustują w tym kolorze, są podejrzane.
Gdy usiedli przy stole, wręczono im ogromne jadłospisy, chyba wypi-
TLR
sane przez lekarza, bo prawie nieczytelne.
Zamrugała powiekami na widok nieprzyzwoicie wygórowanych cen. Po
wielu dniach diety i pracy fizycznej w szklarni doskwierał jej głód. Zrezy-
gnowała wprawdzie z diety owocowej, ale znacznie ograniczyła ilość spo-
żywanego jedzenia. Postanowiła raz sobie pofolgować. Zamówiła bouilla-
baisse, czyli zupę z owoców morza, a na drugie dziczyznę, spe— cialite de
la maison, choć James ostrzegł, że maj to nie najlepsza pora na jedzenie
mięsa dzikich zwierząt.
— Nie zapominaj, że dziś wielu rolników hoduje je na farmach — przy-
pomniała.
Poplotkowali trochę o mieszkańcach wioski. Potem James wyznał, że
również zamierza wysadzić sadzonki. Wreszcie przyniesiono zupę. Z tak
zwanych owoców morza zawierała jedynie cienki plasterek ryby. Podano ją
w maleńkiej miseczce z dodatkiem jednej grzanki. James dostał mikro-
skopijną porcję pasztetu, pięknie ułożoną na maleńkim talerzyku.
Ponieważ nie wypadało robić scen, Agatha grzecznie zjadła swoją zupę.
Nie zaspokoiła głodu, ale czekało ją drugie danie. Wino, wprawdzie francu-
skie, podobno z dobrego rocznika, wbrew szumnej nazwie Montrachet, na-
wet w odczuciu niewybrednej Agathy smakowało jak ocet.
Niebawem przyniesiono dziczyznę. Maleńką porcję mięsa polano sosem
z żurawin i otoczono wykwintną kompozycją z pięknie pokrojonych wa-
rzyw. Żadnych wulgarnych, tuczących ziemniaków.
— Bardzo ładnie wygląda — orzekł James, zdaniem Agathy aż nazbyt
TLR
entuzjastycznie. Sam zamówił kaczkę w sosie pomarańczowym.
Agatha zaatakowała swoją potrawę. Pierwsze cięcie nożem potwierdziło
jej najgorsze obawy. W życiu nie widziała tak żylastego mięsa. Żołądek za-
reagował na rozczarowanie gwałtownym burczeniem. Tego już było za
wiele. Wyprowadzona z równowagi zawołała głównego kelnera.
— Słucham panią? — zapytał usłużnie, stając przy stoliku.
— Proszę mi wyjaśnić, jaką część zwierzęcia dostałam? Kopyta, kolana,
czy kawałek głowy spomiędzy oczu?
— Może nie przywykła pani do jedzenia dziczyzny?
Ostatnia uwaga doprowadziła ją do pasji. Uraził do żywego dumę byłej
przedstawicielki klasy robotniczej.
— Proszę mnie nie pouczać! — ofuknęła go ostro. — To kupa chrzą-
stek, nic więcej. A ta zupa to pomyje!
— Och, nie tylko nie to! — jęknęła stłumionym głosem jakaś zgryźliwa
damulka, siedząca przy stoliku z tyłu. — Już się zaczął sezon turystyczny.
Agatha odwróciła głowę.
— Spieprzaj, babo! — warknęła, po czym zwróciła wściekłe spojrzenie
z powrotem na kelnera. — To nie jedzenie, to świństwo — oświadczyła
podniesionym głosem.
Wszyscy zamilkli i wbili w nią wzrok. Agatha spąsowiała.
— Nie próbowałem dziczyzny, ale ta kaczka jest twarda jak podeszwa.
Wygląda na to, że odgrzewano ją w mikrofalówce — zawtórował jej James.
TLR
— Zawołam właściciela — zaproponował główny kelner.
— Przepraszam — wyszeptała Agatha do Jamesa, okropnie zawstydzo-
na.
James wyciągnął rękę przez stół i postukał widelcem w jej sztukę mięsa.
— To rzeczywiście sama chrząstka — orzekł po zbadaniu. — O ile się
nie mylę, właśnie nadchodzi właściciel.
Potężny mężczyzna o zaskakująco małej głowie wsparł ręce o ich stolik.
— Znam takich jak wy! — oświadczył z mocnym włoskim akcentem.
— Jeśli nie chcecie płacić, to nic płaćcie, tylko wynocha mi stąd!
— Nie zamierzamy uchylać się od płacenia, pod warunkiem że zabierze
pan to paskudztwo i przyniesie coś przyzwoitego — odparł James z godno-
ścią.
Gospodarz zacharczał jak zarzynane zwierzę podczas rytualnego uboju.
Zgarnął razem wszystkie cztery rogi obrusa i zarzucił sobie cały tobół na
ramię. Gdy maszerował do kuchni, wino spływało mu po masywnym
grzbiecie.
— Najwyższa pora wyjść — orzekł James, pomagając Agacie wstać.
Agatha, okropnie zawstydzona, posłusznie wyszła. Noc była pogodna.
Nad drogą Fosse migotały gwiazdy, zimne i odległe, obojętne na jej udręki.
Zdawała sobie sprawę, że nie tylko zepsuła wieczór, lecz także pogrzebała
jakiekolwiek szanse na flirt. Nagle spostrzegła, że James zas'miewa się do
łez, wsparty o ścianę restauracji. Śmiał się i śmiał, bez końca. Kiedy wresz-
TLR
cie na nią spojrzał, jasne oczy błyszczały w świetle ulicznych latarni.
— Uwielbiam cię, kiedy jesteś zła, Agatho! — zachichotał.
Nagle gwiazdy zawirowały nad jej głową, a zabytkowa szosa zamieniła
się w paryski bulwar. Świat odmłodniał i wypiękniał, a ona razem z nim.
— Chodźmy do gospody naprzeciwko na piwo i kanapki — zapropo-
nowała.
Większość piwiarni w Cotswolds to stare, wygodne lokale, funkcjonują-
ce od wieków. Zarówno kanapki, jak i piwo smakowały wyśmienicie. Ga-
wędzili swobodnie jak starzy przyjaciele. Agatha przysięgła sobie w duchu,
że więcej nie uchybi zasadom dobrego wychowania.
— Musimy to powtórzyć. Tanio nam wyszło — zażartował James, gdy
wezwał taksówkę, żeby odwiozła ich do domu.
Kilka minut później, siedząc w samochodzie, Agatha doszła do wnio-
sku, że człowiek owładnięty obsesją nigdy nie ma dość. Na początku wie-
czoru wmawiała sobie, że nie pragnie niczego innego oprócz odbudowania
dawnej przyjaźni. Lecz teraz marzyła, żeby otoczył ją ramieniem i pocało-
wał w ciemnym wnętrzu auta. Tak bardzo tego pragnęła, że zaczęła szyb-
ciej oddychać. Odczuła równocześnie rozczarowanie i ulgę, gdy po dotarciu
na miejsce odmówił wstąpienia na kawę. Obiecał natomiast, że następnego
dnia na pewno spotkają się w pubie.
Dusza Agathy śpiewała z radości, kiedy kładła do łóżka. Pamiętała każ-
de słowo, każde spojrzenie.
TLR
Wizyta pani Mason sprowadziła ją z obłoków na ziemię następnego
dnia.
— Widziałam, jak jechała pani taksówką z panem Laceyem — oznajmi-
ła, sadowiąc pokaźne siedzenie w jednym z foteli Agathy.
— Tak, spędziliśmy razem miły wieczór — potwierdziła Agatha.
— Dokąd pojechaliście?
— Do Łownego Ptaka, nowej restauracji w Mo— reton.
— Słyszałam, że to bardzo drogi lokal. Pan Lacey nie szczędzi wydat-
ków, gdy zaprasza damę.
— Skąd pani to wie?
— Kilka razy zabrał panią Fortune do Lygona w Broadway i co naj-
mniej kilka razy do Randolpha w Oksfordzie.
Agatha posmutniała. Cóż znaczyła jedna kolacja, zakończona totalną
katastrofą, w porównaniu z licznymi zaproszeniami do drogich restauracji?
Wyobraziła sobie ich razem, jadących do Oksfordu. Całą radość z wczoraj-
szej wyprawy diabli wzięli. Najdziwniejsze, że polubiła Mary. Zostały do-
brymi znajomymi. Rozsądek podpowiadał, żeby zaprzestać prób podboju. Z
drugiej strony James ostatnio nie wykazywał śladu zainteresowania Mary.
Słuchając jednym uchem sprawozdania pani Mason z wydarzeń w para-
fii, usiłowała rozstrzygnąć dylemat, czy iść wieczorem Pod Czerwonego
Lwa, czy nie. Może powinna porzucić wieś i powrócić do Londynu? Nadal
TLR
nie odmówiła Wilsonowi. Zadzwonił do niej ponownie i jeszcze mocniej
nalegał. Jednak gdy patrzyła na obfity, macierzyński biust pani Mason,
wątpliwości powróciły. W Londynie znajomi nie wpadali do niej na poga-
wędkę. Prawdę mówiąc, w ogóle nie miała tam przyjaciół.
Po wyjściu pani Mason poszła do ogrodu. Oczyszczony i skopany, cze-
kał na nasadzenia. Nad Pogórzem Cotswold szybowały kłęby białych
chmur. Zdecydowała, że jednak wpadnie do pubu, ale nie po to, żeby spo-
tkać Jamesa Laceya, tylko by pogawędzić z ludźmi.
Tym niemniej wieczorem wybierała ubranie ze szczególną staranno-
ścią. Ponieważ zbyt elegancki strój raziłby w wiejskiej gospodzie, po na-
myśle włożyła wiśniową bluzkę z jedwabnego szyfonu, krótką, prostą,
czarną spódnicę i półbuty z czarnego zamszu na średnich obcasach. Zrobiła
sobie szybki lifting twarzy z białka jajka, bardzo skuteczny pod warunkiem,
że człowiek się zbyt często nie uśmiecha. Tak przygotowana wyruszyła w
drogę. Dom Jamesa wyglądał na opuszczony. Weszła do niskiej, zadymio-
nej gospody z taką tremą, jakby wstępowała na scenę. James stał przy ba-
rze. Rozmawiał z panem Bernardem Spottem, przewodniczącym towarzy-
stwa ogrodniczego. Pozdrowił Agathę i zamówił jej dżin z tonikiem. Aga-
tha usiłowała ułożyć jakąś błyskotliwą wypowiedź na temat dalii, by dołą-
czyć do dyskusji obu panów, gdy do środka wkroczyła Mary Fortune. Aga-
tha niejednokrotnie doświadczała w jej obecności ukłucia zazdrości, ale
nigdy tak silnej jak obecnie. Rysy jej stężały, jakby przed chwilą wysma-
rowała skórę białkiem.
Krótka sukienka z białego dżerseju podkreślała doskonałą figurę Mary.
Założyła do niej złotą biżuterię. Agatha po raz pierwszy widziała ją w in-
TLR
nym kolorze niż zieleń. Na długich nogach nosiła brązowe pończochy i
sandały z pasków na wysokich obcasach. Złote włosy błyszczały w świetle
lamp. Duże, intensywnie błękitne oczy wydawały się większe niż zwykle.
Nigdy nie wyglądała równie pięknie. Gdy weszła, goście zamilkli z podzi-
wu. James również w milczeniu pożerał ją wzrokiem. Agathę zaś zżerała
zazdrość. Czuła się przy niej stara i brzydka.
Wreszcie James odzyskał mowę.
— Witaj, Mary! — pozdrowił ją ciepło. — Co ci zamówić?
— Campari z wodą sodową, kochanie. — Położyła mu rękę na ramieniu
z tak czułym uśmiechem, że Agathę kusiło, żeby ją strącić.
Stary Bernard poprawił krawat i patrzył na nią w niemym zachwycie.
— O czym mówiliście? — zapytała Mary.
— O ogrodnictwie — odparł James.
— Jutro mój wielki dzień. Wysadzam sadzonki
— oznajmiła Agatha.
— Nie rób tego, Agatho! — wykrzyknęła Mary.
— Na niedzielę w nocy zapowiadają silne mrozy. Ja zaczekam, aż się
ociepli.
— Nie słyszałam takiej prognozy — wymamrotała Agatha.
Bernard Spott, wysoki starszy pan po osiemdziesiątce, zaczesywał
TLR
resztki włosów na łysinę. Słuszny wzrost i orli nos sprawiały, że rozmówca
zawsze odnosił wrażenie, że patrzy na niego z góry. Przyłożył palec wska-
zujący do czubka nosa Agathy i uniósł jej twarz do góry.
— Trzeba słuchać Mary. Jest naszym ekspertem — doradził.
— Bez wątpienia — wymamrotał James.
Agatha odpowiedziała enigmatycznym uśmiechem. Oceniała ten wie-
czór jako osobistą klęskę. Ktoś, kto nigdy nie uprawiał ogrodu, nie mógł na
zawołanie zabłysnąć fachową wiedzą, zwłaszcza gdy pozostali przerzucali
się łacińskimi nazwami. Tak więc stała z boku, również wtedy gdy przeszli
do rozważań nad zaletami kompostu i innych nawozów naturalnych. Mary
grała pierwsze skrzypce. Agatha została całkowicie odsunięta na boczny
tor. Wreszcie dostrzegła swoją pomoc domową — Doris Simpson. Gdy
wraz z mężem zajęła miejsce przy stoliku, Agatha wymamrotała jakieś
przeprosiny i przysiadła się do nich.
— Pani Fortune wygląda dziś jak gwiazda filmowa — zauważyła Doris.
Jej uwaga bynajmniej nie poprawiła Agacie nastroju. Pospiesznie zmie-
niła temat. Lecz gawędząc o bieżących wydarzeniach we wsi, jednym
uchem słuchała częstych wybuchów śmiechu Jamesa. W końcu stwierdziła,
że więcej nie zniesie. Wstała raptownie, rzuciła „Dobranoc" i opuściła pub,
nawet nie zerknąwszy za siebie.
Doris popatrzyła na męża. Zmrużyła oczy za szkłami okularów.
— Następną zbrodnię we wsi popełni nasza Agatha — orzekła.
TLR
W drodze do domu Agatha popatrzyła na rozgwieżdżone niebo. Ciepły
wiaterek owiewał policzki balsamicznym powietrzem. „Rzeczywiście,
mrozy!" — drwiła w duchu z przepowiedni Mary.
Następnego dnia zaplanowała posadzić kwiaty. Nic i nikt jej nie odwie-
dzie od tego zamiaru.
Nowy dzień wstał słoneczny i ciepły, na tyle, że mogła włożyć bluzkę z
krótkimi rękawami. Podśpiewywała pod nosem, przenosząc delikatne ro-
ślinki na starannie odchwaszczone grządki. Wreszcie się doczekała najważ-
niejszej chwili. Cały kłopot z ogrodnikami polega na tym, że zalewają
człowieka potokiem uczonej wymowy, podczas gdy hodowla roślin to cał-
kiem nieskomplikowane zajęcie.
Nim zapadł zmrok, po raz ostatni zerknęła na niebo. Zadrżała, gdy
owionął ją chłód. Wielkie, czerwone słońce zachodziło za wzniesienia
Cot— swold. Ponownie zerknęła na niebo. Chyba temperatura nie spadnie
poniżej zera? Jak większość Brytyjczyków, Agatha pamiętała meteorolo-
gom niesprawdzone prognozy, zapominając o trafnych.
Stała na dworze, póki słońce nie znikło za górami. Nad ogrodem zapa-
dły ciemności. Jasna zieleń sadzonek zmatowiała. Wokoło panowała kom-
pletna cisza. Aż dzwoniła w uszach, gdy gdzieś z góry przebrzmiało dalekie
szczekanie psa.
Agatha potrząsnęła głową jak zagubione zwierzę. Nadchodziło lato. Z
TLR
pewnością zapowiadane ochłodzenie nie oznaczało zimowego szronu.
Weszła do środka, żeby obejrzeć telewizję i wcześniej się położyć spać.
Włączy budzik na szóstą. Z pewnością obudzą ją ciepłe promienie słońca.
Gdy o szóstej zadzwonił zegarek, głośno i natarczywie, popatrzyła na
wskazówki ze zdziwieniem. W pierwszej chwili przyszło jej do głowy, że
musi jechać na lotnisko. Dawniej był to jedyny powód, by wstać o tak
wczesnej porze. Gdy nieco oprzytomniała, wróciła jej pamięć. Odrzuciła
kołdrę, podeszła do okna wychodzącego na ogród, wzięła głęboki oddech i
odsłoniła zasłonę.
Wszędzie biało! Przed świtem szron pokrył każdy skrawek gruntu pod
szarym niebem. Powoli przeniosła wzrok na rośliny. Z pewnością przeżyły.
Nie należy wpadać w panikę. Wróci do łóżka i zaczeka, aż słońce ogrzeje
ziemię i wszystko wróci do normy. Mimo niepokoju rzeczywiście szybko
usnęła. Spała do dziewiątej. Gdy wstała, celowo unikała patrzenia przez
okno. Wzięła prysznic, włożyła starą spódnicę i bluzkę, w której pracowała
w ogrodzie, zeszła na parter, a stamtąd prosto na dwór. Słońce świeciło,
szron topniał, odsłaniając wysuszone, sczerniałe rośliny, które poprzednie-
go dnia z takim pietyzmem sadziła.
Najchętniej zawołałaby kogoś na pomoc. Tylko kogo? Nie chciała, żeby
wieść o jej porażce obiegła wioskę. James z pewnością nie rozgadałby
wstydliwego sekretu. Za to z pewnością wytknąłby, że nie posłuchała mą-
drej rady Mary, a tego by nie zniosła.
Nagle przyszedł jej do głowy Roy Silver. Weszła do środka i wykręciła
TLR
jego londyński numer. Nie pracował, ponieważ tego dnia przypadało święto
państwowe. Narzekał, że wyciągnęła go z łóżka.
— Posłuchaj — wpadła mu w słowo. Przedstawiła mu swoją sytuację,
przyznała, że nie posłuchała doświadczonej ogrodniczki. — No i stanę się
pośmiewiskiem jak jakiś gapiszon — dodała na zakończenie.
— Nie panikuj, złotko. Trzeba tylko zastosować jakiś sprytny fortel. Za
bardzo przywykłaś do wsiowego sposobu myślenia. Niech no pomyślę. Już
wiem! Pamiętasz, że obsługuję szkółkę ogrodniczą?
— Tak, ale co z tego? Tu też ich pełno.
— Na razie nie pozwól nikomu zaglądać do swojego ogrodu. Czy ten
Lacey widzi go od siebie?
— Rozdziela nas żywopłot. Musiałby wywiesić się za okno, ryzykując
złamanie karku.
— Świetnie. Wilson chce cię tu ściągnąć za wszelką cenę. Jeśli obiecasz
mu, że poświęcisz mu pół roku, powiedzmy od września, przyjadę cięża-
rówką z wystrzałowym ogrodzeniem.
— Mam już płot.
— Potrzebujesz wysokiego, gęstego. Przywiozę robotników. Jak go za-
montujemy, nikt cię nie podejrzy. Wystarczy, że nie wpuścisz nikogo za
dom. Dzień przed publiczną prezentacją przyjadę z wyrośniętymi, egzo-
TLR
tycznymi okazami w dobrej ziemi i sprawa załatwiona. Zadziwisz całą
wieś!
— Tylko co zrobić z Doris, moją sprzątaczką? Zobaczy, że kombinuję.
— Każ jej przysiąc, że dochowa tajemnicy. Tylko nikomu więcej jej nie
zdradzaj.
— Mogłabym to zrobić, ale sześć miesięcy pracy dla Wilsona to dość
wysoka cena... — odparła, nadal pełna wątpliwości.
— Bez przesady. Minie jak z bicza strzelił.
„Łatwiej powiedzieć niż wykonać, zwłaszcza
w moim wieku" — myślała Agatha ze smutkiem po wyrażeniu zgody i
odłożeniu słuchawki. Czuła się jak przestępca. Czy w ogóle warto zadawać
sobie tyle trudu? Jednak za bardzo pragnęła przyćmić Mary, by zrezygno-
wać.
Dręczona poczuciem winy, podskoczyła ze strachu na dźwięk dzwonka.
Ostrożnie uchyliwszy drzwi, ujrzała na progu panią Bloxby.
— Zaspała pani? — spytała pastorowa zamiast powitania.
— Nie, dlaczego?
— Obiecała pani pełnić rolę męża opatrzności i poprowadzić loterię,
choć chyba w dzisiejszych czasach należałoby użyć określenia „żona
opatrzności". Nawiasem mówiąc, już przygotowałyśmy stoisko wraz z pa-
nią Mason.
TLR
— Na śmierć zapomniałam! — wyznała Agatha z rumieńcem na policz-
kach. — Umówiłam ludzi, żeby zainstalowali mi nowe ogrodzenie.
— O ile pamiętam, ten sosnowy płot wokół pani posesji wygląda na
bardzo solidny — stwierdziła ze zdziwieniem pani Błoxby.
— Spróchniał w niektórych miejscach — skłamała Agatha. Równocze-
śnie gorączkowo myślała, jak wybrnąć z podbramkowej sytuacji. Mogłaby
zostawić Royowi kartkę, żeby poszukał stoiska z loterią i dać mu klucze,
jak przyjdzie. Zresztą wcale ich nie potrzebował. Ekipa robotników równie
dobrze mogła przejs'ć na tyły ścieżką koło domu.
— Proszę mi dać pięć minut — odpowiedziała pastorowej. — Zaraz do
was dołączę.
Napisała wiadomość dla Roya i przypięła do drzwi. Przewidywała, że
obchody majowego święta potrwają do wieczora. Z drugiej strony, jeśli
zdoła stworzyć odpowiednią atmosferę, szybko sprzeda losy i będzie wol-
na.
Wkrótce wyruszyła w kierunku jarmarku rozlokowanego wzdłuż głów-
nej ulicy, który na cały dzień wstrzymał ruch kołowy. Doszła do pociesza-
jącego wniosku, iż to dobrze, że wszyscy mieszkańcy przyjdą na festyn.
Przynajmniej nikt nie będzie zadawał niewygodnych pytań na temat wy-
miany ogrodzenia.
Zajęła miejsce za stołem, na którym rozłożono kolekcję rozmaitych na-
gród. Prócz jednej butelki whisky i jednej wina ofiarowanych przez właści-
TLR
ciela Czerwonego Lwa znalazła tam same bezwartościowe buble, jak na
przykład puszka sardynek czy szampon dla brunetek.
Tłum miejscowych i przyjezdnych obserwował grupę uczniów tańczą-
cych wokół słupa majowego. Agatha cała w nerwach czekała na zakończe-
nie występu, po którym nastąpiła koronacja Majowej Królewny. Gdy wy-
brano dziewczynkę o staroświecko słodkiej buzi, zakrzyknęła:
— Zapraszam do mnie! Losujcie, losujcie! Cenne nagrody do wygrania!
Losy po dwadzieścia pensów!
Zaskoczeni i rozbawieni tak głośną reklamą w cichej wiosce ludzie za-
częli podchodzić do stoiska. Agatha szybko schowała do kieszeni kartki z
nazwami alkoholi, żeby do końca stanowiły zachętę do kupowania losów.
— O, proszę, wygrała pani puszkę sardynek
— oznajmiła starszej pani Boggle.
— Cooo?! Chciałam te szkocko! — warknęła staruszka.
— Te rybki są świetne do kanapek — pocieszyła Agatha. — Proszę po-
nownie spróbować szczęścia.
Pani Boggle z ociąganiem wygrzebała kolejne dwadzieścia pensów ze
starej portmonetki i wręczyła je Agacie. Tym razem wylosowała szampon
dla brunetek.
— To zdzierstwo! — zrzędziła. — Mam siwe włosy.
— Jak ściemnieją po umyciu, będzie pani młodziej wyglądać — odparła
Agatha niezrażona.
TLR
— Niech pani kupi jeszcze jeden los.
Pani Boggle odeszła, powłócząc nogami.
— Losujcie, losujcie! — zachęciła ponownie Agatha na cały głos. — Co
my tu mamy? Plastikowe kieliszki do jajek, bardzo użyteczne! Ciągnijcie
losy. Naprawdę warto, na szlachetny cel!
— Czy ona zawsze robi tyle hałasu? — spytała Mary Fortune panią
Bloxby przy stoisku z domowymi wypiekami.
— Ma wielki talent handlowy — pochwaliła pastorowa. — Wykorzy-
stuje go dla dobra naszej społeczności.
Mimo wzmożonych wysiłków Agathy sprzedaż szła jak krew z nosa.
Ledwie zwabiła garstkę chętnych, ciekawsze wydarzenia w rodzaju pokazu
tancerzy morris odciągały ich w inne miejsca.
Późnym popołudniem Roy szturchnął ją w łokieć.
— Lepiej wracaj do domu — doradził. — Ludzie, których przywiozłem,
muszą zamontować zamykaną furtkę na ścieżce do ogrodu na tyłach. Wi-
dzisz, pomyślałem o wszystkim. Twój nowy płot składa się z segmentów.
W dniu pokazu górny zostanie zdjęty.
— Wiesz, co? Dam ci klucze. Idź i sam ich dopilnuj. Nie mogę się ru-
szyć, póki nie opchnę tego chłamu.
— Nie. Musisz osobiście odebrać robotę.
— No dobra. Trzymaj. Wręczyła mu banknot dwudziestofuntowy. —
Jak wykupisz wszystkie losy, to mnie stąd uwolnisz.
TLR
Ukradkiem dołożyła losy na wino i whisky do pudełka.
— Cholera! Trzeba rozwinąć wszystkie te świstki! — narzekał Roy. —
Na diabła mi kieliszki do jaj, zestaw do herbaty, czy purpurowo-żółty sza-
lik?
W końcu pod obstrzałem rozbawionych spojrzeń widzów uprzątnął stół
i z ponurą miną powrzucał wszystkie rupiecie do skrzynki po losach. Aga-
tha wręczyła pieniądze zdumionej pani Bloxby.
— Jak szybko poszło! — zdziwiła się pastorowa.
—Większość z tych rzeczy zostawała z roku na rok.
Zanim odeszli, Roy skierował ją z powrotem ku pustemu stolikowi.
— Albo podpiszesz to natychmiast, albo ekipa wróci do Londynu wraz
z płotem — zagroził, rozkładając umowę, która zobowiązywała Agathę do
półrocznej pracy dla Pedmansa od pierwszego października.
Zawahała się. Mogłaby zapłacić Royowi za czas i wysiłek i odesłać ro-
botników. Lecz w tym momencie usłyszała za plecami śmiech Jamesa.
Odwróciła głowę. Gawędził z Mary i już kupił dwa ciastka. Mary włożyła
żakiet w biało-zieloną kratkę i zielone spodnie. Jasne włosy lśniły w pro-
mieniach słońca.
— Oddaj ten chłam z powrotem pani Bloxby
— doradziła Agatha. — Nie sądzę, żebyś chciał z tego cokolwiek prócz
wódki.
TLR
— Mowy nie ma. Przydadzą się na prezenty świąteczne. Mam teraz spo-
ro podwładnych.
— Nie masz sumienia! Jak byś zareagował, gdybym ci dała plastikowe
kieliszki do jajek, kiedy u mnie pracowałeś?
— Teraz są cięższe czasy — odparł Roy, przyciskając do piersi skrzyn-
kę fantów. — Chodźmy.
— Popatrz, znowu przyjechał do Agathy ten młody kolega — zauważył
James, odwróciwszy za nimi głowę.
— Nasza sąsiadka nie traci czasu! — skomentowała Mary ze śmiechem.
Rysy Jamesa stężały.
— Co chciałaś przez to powiedzieć?
— Przecież to jasne. Bądź realistą. Flirtuje z tym chłopakiem.
— Nonsens... Chyba już pójdę.
Odszedł pospiesznie od jej stoiska, lecz zaraz zatrzymał go pastor. Poin-
formował, że znalazł na plebani pamiętnik pisany przez jednego z miesz-
kańców w okresie wojen napoleońskich.
Zapomniawszy na chwilę o Agacie, zaciekawiony James podążył za nim
na plebanię. Niestety gdy przerzucił kartki, doznał rozczarowania. Choć
wojny szalały w całej Europie, wieśniaków nie interesowało nic prócz cen,
od pszenicy po rzepę. Ponura, nudna lektura nie wnosiła nic nowego.
TLR
Wszystko, a zwłaszcza ceny produktów rolnych w Anglii w tym okresie
dawno zostały dokładnie skatalogowane. Mimo to podziękował duchow-
nemu, zabrał zeszyt do domu i zadeklarował, że przestudiuje go dokładniej.
Gdy dotarł do swojej furtki, ujrzał ciężarówkę z robotnikami. Roy Silver
właśnie odjeżdżał sprzed domu Agathy. James po raz pierwszy w tym dniu
usiłował odgadnąć, czy Agatha popełniła głupstwo i wysadziła swoje siew-
ki. Pobiegł na górę, otworzył okno sypialni i się wychylił.
Na widok wysokiego, cedrowego płotu wokół posesji Agathy zamrugał
powiekami ze zdziwienia.
Cóż ona znowu wymyśliła? Przecież tak wysokie ogrodzenie odetnie
dopływ światła. W końcu ciekawość zwyciężyła. Poszedł do niej i zadzwo-
nił do drzwi.
Otworzyła mu, wyraźnie podekscytowana niespodziewaną wizytą.
— Co ty wyczyniasz?! — zawołał od progu. — Taki wysoki płot zabie-
rze roślinom całe słońce.
— To niespodzianka — odparła. — Sam zobaczysz w Wielkim Dniu.
Może kawy?
— Tak, poproszę. — James podążył za nią do kuchni. Ponieważ spuści-
ła rolety w oknie, nie zobaczył ogrodu.
— Posadziłaś już siewki? — spytał.
— Nie. Zrobię to jutro — odparła ponurym tonem.
TLR
— Jesteś pewna, że promienie słońca dotrą do nich zza tak wysokiego
płotu?
— Dajmy sobie spokój z tematami ogrodniczymi. Znudziły mnie ostat-
nio.
— Czy dlatego wyszłaś z gospody bez pożegnania?
Agatha już otwierała usta, żeby wytknąć, że jej odejście pozostało nie-
zauważone, zwłaszcza przez niego, kiedy coś mądrzejszego przyszło jej do
głowy.
— Skądże — skłamała. — Przypomniałam sobie, że nie nakarmiłam ko-
tów. Nawiasem mówiąc, jesienią wyjadę na pewien czas.
— Dlaczego?
— Pedmans, ten, któremu sprzedałam firmę, zwerbował mnie na pół ro-
ku. Nie zaszkodzi trochę zarobić.
— Myślałam, że porzuciłaś zawód na dobre — przypomniał James, wy-
raźnie zaskoczony. Nagle oczy mu rozbłysły. — Już wiem, co cię stąd wy-
gania. Ostatnio nie popełniono żadnego morderstwa, które zajęłoby twój
umysł.
— Przywykłam do stałej aktywności, a tu niewiele się dzieje — przy-
znała.
James dostrzegł w jej małych oczach jakby cień smutku.
TLR
— Niespecjalnie nam się udał wypad na kolację. Może byśmy spróbo-
wali jeszcze raz? — zaproponował, żeby ją rozweselić. — Przy szosie zaraz
za Eve— sham otwarto nową restaurację. Nie pojechałabyś ze mną ją
sprawdzić?
Jeszcze niedawno Agatha rozpromieniłaby się. Lecz nowa Agatha od-
parła spokojnie:
— Byłoby mi bardzo miło. Kiedy?
— Może dzisiaj?
— Świetnie.
— Dobrze. Wpadnę po ciebie o siódmej. Na razie muszę iść. Obiecałem
Mary, że do niej zajrzę.
Ostatnie zdanie nie odebrało Agacie dobrego humoru. Przez resztę dnia
promieniała radością życia. Wieczorem radosne podniecenie sięgnęło zeni-
tu. Gdy za dziesięć siódma zadzwonił telefon, zerknęła na niego z irytacją i
postanowiła nie odbierać. Nic nie mogło jej powstrzymać od wspólnej wy-
prawy z Jamesem. Po kilku kolejnych dzwonkach aparat zamilkł. Minęła
siódma, a ona nadal siedziała z torebką na kolanach, niecierpliwie się wier-
cąc.
Gdy w końcu zadźwięczał dzwonek u drzwi, z westchnieniem ulgi po-
spieszyła otworzyć. W progu stanął James Lacey, blady jak ściana. Oczy
mu płonęły jak w gorączce.
— Przykro mi, Agatho, ale muszę odwołać zaproszenie — przeprosił.
TLR
— Zachorowałem nagle. Byłem u lekarza. Mam zatrucie pokarmowe.
— Może jak coś zjesz, to ci przejdzie? — podsunęła Agatha. Z całego
serca życzyła sobie, aby wyzdrowiał.
— Nie. Muszę się położyć. Bardzo źle się czuję. Pojedziemy kiedy in-
dziej.
Po tych słowach odszedł.
Agatha odeszła spod drzwi strapiona i zagubiona. Zaprzyjaźniła się z
Mary, lecz teraz ją niemal znienawidziła. Podejrzewała, że kiedy ją odwie-
dził, wsypała mu czegoś szkodliwego do herbaty. Rozsądek podpowiadał,
że wymyśla głupoty, lecz emocje wzięły górę. Czuła, że więcej nie zniosła-
by widoku Mary.
TLR
ROZDZIAŁ IV
Choć Agatha doszła do wniosku, że nie chce mieć więcej do czynienia z
Mary, w małej wiosce nie sposób ignorować ludzi tak jak w wielkim mie-
ście. Nie wypadało odtrącać tak serdecznej osoby. Ponadto mimo że James
dawno wyzdrowiał, nie powtórzył zaproszenia na kolację. W końcu Agatha
uznała, że nie ma żadnych powodów do głupiej zazdrości.
Później popełniono szereg przestępstw, które z początku połączyły, a
potem rozdzieliły członków wiejskiej społeczności, gdy strach i podejrzli-
wość wytrąciła ich ze spokojnego rytmu życia.
Pani Mason odkryła, że ktoś wykopał jej dalie, połamał i wdeptał w
ziemię. Róże pani Bloxby polano środkiem chwastobójczym, a większość
kwiatów Jamesa Laceya została zniszczona. Jakiś maniak polał jego ogród
benzyną i podpalił. Ale to nie koniec chuligańskich wybryków. W trawniku
TLR
panny Simms wykopano paskudny dół. Nawet państwu Boggle opryskano
krzew białych róż czarną farbą w sprayu, łącznie z kwiatami. Fred Griggs,
miejscowy policjant, próbował wykryć sprawcę. Lecz po kolejnych aktach
wandalizmu wezwał na pomoc Wydział Śledczy z Mircester. W ten sposób
Bill Wong ponownie trafił do Carsely.
Po zdewastowaniu pierwszych ogrodów Pod Czerwonym Lwem zebra-
no obfite żniwo. Mieszkańcy walili drzwiami i oknami do gospody, by
przedyskutować sprawę. W końcu doszli do wniosku, że chuligani z Bir-
mingham najeżdżają wioskę po nocach i złośliwie niszczą ogrody. Oddzia-
ły mieszkańców z dubeltówkami patrolowały nocami ulice. We wsi zapa-
nował bojowy nastrój. W mgnieniu oka zjednoczył wszystkich przeciw
wspólnemu wrogowi. Zburzyła go pewnego wieczora pani Boggle. Pochy-
lona nad kuflem piwa Pod Czerwonym Lwem rzuciła głośno następującą
uwagę:
— Dawniej nigdy by do tego nie doszło. Wszystko przez tych przyjezd-
nych.
Po tych słowach zapadła nagła cisza. Agatha stała przy barze z Mary.
Wbrew najtwardszym postanowieniom miała cichą nadzieję, że James
przyjdzie do knajpy. Po słowach pani Boggle zamiast przyjaznego ciepła
poczuła niemal fizyczny chłód. Nikt nie podjął dyskusji. Miejscowi zaczęli
jeden po drugim opuszczać lokal. W końcu zostały przy barze same z Ma-
ry.
— Co za wredna starucha! — westchnęła Mary.
TLR
Następnego dnia Agacie przybyło zmartwień. Wstąpił do niej Bill
Wong, ale nie na kawę ani na pogawędkę.
— Muszę przeszukać wszystkie ogrody — wyjaśnił w tonie usprawie-
dliwienia. — Sprawdzamy, czy nikt nie zgromadził podejrzanie dużego za-
pasu s'rodków chwastobójczych albo nie ukrył kanistrów z paliwem.
— Jesteśmy przecież przyjaciółmi! — zaprotestowała Agatha gwałtow-
nie. — Zbyt dobrze mnie znasz, żeby mnie posądzać o chuligańskie wybry-
ki.
— Ale jestem uczciwym gliną. Nie możesz oczekiwać, że okłamię prze-
łożonych. Zresztą, co masz do ukrycia?
—Ale...
— Agatho!
Zrezygnowana Agatha przeprowadziła go przez kuchnię i otworzyła
tylne wejście. Bill ze zdumieniem obejrzał kompletnie łysy ogród, a potem
wysoki płot.
— Coś ty tu nawyrabiała? Podobno przystąpiłaś do towarzystwa ogrod-
niczego.
— Dobrze, powiem ci, ale nie umieszczaj tego w raporcie. Zasadziłam
własne siewki, ale zabił je mróz. Mój kolega Roy Silver zamówił mi płot,
żeby nikt nie zajrzał do ogrodu. W przeddzień Wielkiego Dnia, kiedy ogro-
TLR
dy zostaną udostępnione do zwiedzania, przywiezie mi sadzonki.
— Znowu oszukujesz? Już raz doprowadziłaś do katastrofy — przypo-
mniał Bill.
Mówił o konkursie na domowe wypieki, na które przyniosła ciasto z
piekarni. Po skosztowaniu jeden z sędziów zmarł zatruty szalejem.
— Podczas Wielkiego Dnia nie przyznają nagród. Chcę tylko, żeby mój
ogród ładnie wyglądał. Ponieważ poszukujesz środków chwastobójczych
czy innych szkodliwych substancji, nie musisz umieszczać mojego zezna-
nia w raporcie.
— Nie zrobię tego, póki nie złamiesz prawa. Ale myślałem, że wyrosłaś
już z takich dziecinnych sztuczek.
Mimo że niedawno przekroczył dwudziestkę, jego karcące spojrzenie
sprawiło, że poczuła się jak dzieciak przyłapany na występku.
— Przestań mnie umoralniać. Lepiej zacznij poszukiwania.
— Ponieważ w ogrodzie nic nie widzę, zajrzę do szklarni.
Po obejrzeniu szklarni zamknął notatnik.
— To już wszystko — oświadczył.
— Zostań na kawę.
— Nie, dziękuję. Zawiodłaś mnie, Agatho.
— Ale mogłabym ci pomóc wykryć sprawcę.
TLR
— Zostaw poszukiwania policji.
Wymaszerował na zewnątrz przez frontowe
drzwi bez słowa pożegnania.
„Niech go licho porwie! Jeszcze mu pokażę! — przysięgła sobie, urażo-
na i wściekła. — Znajdę tego niszczyciela. Beze mnie nie wykryłby spraw-
ców dwóch morderstw. Ładnie mi podziękował!". Łza spłynęła jej po po-
liczku. Otarła ją rękawem.
Atmosfera we wsi zgęstniała, gdy wszyscy zaczęli podejrzewać o znisz-
czenia Mary Fortune. Choć Agatha i James Lacey też zamieszkali tu nie-
dawno, byli poza podejrzeniami. Tylko Mary odsądzano od czci i wiary, co
zaskoczyło Agathę po tym, jak w mgnieniu oka pozyskała sympatię miesz-
kańców. Fakt, że Mary znała się na ogrodnictwie, a jej ogród pozostał nie-
tknięty, dolał oliwy do ognia. Agatha wymogła na swojej pomocy domowej
Doris Simpson przysięgę, że nikomu nie zdradzi, dlaczego ogrodziła pose-
sję wysokim płotem. Bill Wong również nie pisnął nikomu słowa. Mimo że
podejrzenia powinny skupić się na osobie, która coś ukrywała za wysokim,
szczelnym ogrodzeniem, wszyscy obwiniali Mary.
— Nie rozumiem, czemu mnie to spotyka po tym wszystkim, co zrobi-
łam dla wsi — narzekała pewnego ranka, gdy odwiedziła Agathę.
Mimo że Agatha nadal skrycie jej zazdrościła, podzielała jej odczucia.
Kiedy poszły razem do pubu, pozostali goście jawnie okazywali Mary wro-
gość.
— Mam tego dość — wyznała Mary. — Po zakończeniu wystawy
TLR
ogrodniczej wyjeżdżam.
— Sądzę, że impreza zostanie odwołana. Organizowanie pokazu byłoby
nie w porządku wobec tych, których ogrody zostały zdewastowane.
— Wszyscy, nawet James, deklarują, że zostało im trochę kwiatów, któ-
re można zaprezentować. A co ty pokażesz, Agatho?
— Chyba zrezygnuję — odparła Agatha, dręczona wyrzutami sumienia
z powodu planowanego oszustwa. Zamierzała kupić gotowe rośliny i po-
kazać je jako efekt swoich starań, ale wciąż miała przed oczami zawiedzio-
ną minę Billa Wonga.
Tuż przed konkursem popełniono najcięższe przestępstwo. Ktoś otruł
prześliczne złote rybki Bernarda Spotta, przewodniczącego towarzystwa
ogrodniczego. Pływały w oczku wodnym brzuchami do góry. Żadna nie
przeżyła.
Atmosfera we wsi gęstniała z dnia na dzień. Złagodziła ją dopiero wia-
domość, że pani Bloxby zostanie sędzią i przyzna nagrody. Nikt nie posą-
dzał pastorowej o stronniczość.
Agatha zaprosiła na weekend Roya Silveta. Nie chciała iść na wystawę
sama, potrzebowała duchowego wsparcia. James zagadywał ją od czasu do
czasu. Wpadł nawet na kawę, ale robił wrażenie nieobecnego duchem. Nig-
dy więcej nie powtórzył zaproszenia na kolację.
Wbrew najlepszym intencjom Agatha złamała postanowienie. Pojechała
do szkółki w Oksfordshire i kupiła krzak pięknych, prawie niebieskich róż
TLR
o nazwie Błękitny Księżyc. Nie musiała go nawet wyjmować z doniczki,
ponieważ wszyscy przesadzili swoje okazy do przenośnych pojemników.
— Szybko się uczysz albo wracasz do starych, złych nawyków — po-
chwalił Roy. — Fantastycznie! Przyniesiesz Pedmansowi pożytek.
Przewrotna pochwała Roya sprawiła, że Agatha pożałowała oszustwa.
Ale dawne przyzwyczajenia niełatwo wykorzenić. Stłumiła wyrzuty sumie-
nia i wyruszyła z Royem na wystawę. Dzień był ciepły i słoneczny. Po dro-
dze przedstawiła Royowi ostatnie wydarzenia.
— Moim zdaniem ktoś niszczy ogrody, żeby wyeliminować konkuren-
cję — podsumowała na koniec. — Przeczuwam, że po konkursie akty wan-
dalizmu ustaną i życie wróci do normy.
Miejscowy zespół grał, w holu tłoczyli się ludzie, pachniało kwiatami.
Ustawiono też stragany z domowymi wypiekami i konfiturami. Bufet z
herbatą przyciągnął wielu klientów.
Na wystawie królowały róże wszelkich możliwych odmian. Ku zadowo-
leniu Agathy na nagrodę przeznaczono srebrny puchar. Stwierdziła, że bę-
dzie pięknie wyglądał na gzymsie jej kominka.
Pani Bloxby, przechodząc od jednego do drugiego, zaczęła oceniać eks-
ponaty. Oglądała każdy przez osadzone na czubku nosa okulary w rogowej
oprawie. Przystanęła na dłużej przy różach Agathy. Patrzyła na nie dość
długo w milczeniu. Potem posłała Agacie łagodne, pytające spojrzenie. Ku
swojemu przerażeniu Agatha spłonęła rumieńcem. Fala gorąca rozchodziła
się od czubków palców u nóg aż do twarzy, która pewnie przybrała purpu-
rową barwę.
TLR
Nieoczekiwanie Roy wymamrotał coś niezrozumiałego pod nosem. Gdy
pastorowa odeszła, pochylił się i wyciągnął coś z doniczki.
— Co robisz? — spytała Agatha.
— Zostawiłaś etykietkę z nazwą szkółki — wyszeptał.
— O Boże! Myślisz, że pani Bloxby ją dostrzegła?
— Przypuszczalnie nie. Ale źle z tobą, złotko. Dawna, sprytna Agatha
nigdy nie popełniłaby tak głupiego błędu.
— Chodźmy na herbatę. Niesamowicie się denerwuję, oczekując na
werdykt.
W herbaciarni James siedział razem z Mary. Przywołali Agathę i Roya.
— Na szczęście nie stało się nic strasznego — stwierdziła Agatha, gdy
Roy poszedł po herbatę. — Niemal się spodziewałam, że jakiś szaleniec
wpadnie do holu z miotaczem ognia.
— Twój przyjaciel, ten żółtek, myszkował po naszych ogrodach — po-
informowała leniwie Mary.
Agatha posłała jej karcące spojrzenie.
— Chwilami cię nie rozumiem, Mary. Zwykle jesteś słodka jak miód, a
potem nagle dokuczasz złośliwą uwagą. Mój przyjaciel Bill Wong jest w
połowie Chińczykiem. Jego mama pochodzi z Evesham. Nie życzę sobie,
żeby mówiono o nim w ten sposób.
TLR
— Oj, chyba się w nim podkochujesz, Agatho — roześmiała się Mary.
— Widzę, że lubisz młodych chłopców — dodała, zerkając znacząco na
nadchodzącego Roya.
— Jeśli nie skończysz z tymi złośliwościami, odpłacę ci pięknym za na-
dobne — zagroziła Agatha. — Mam spore doświadczenie. Szkolili mnie
eksperci.
Zapadła cisza. Roy postawił filiżanki na stole.
— Ejże, głowy do góry! Jesteśmy na imprezie!
— zawołał. — Jak myślicie, kto wygra?
— Zaczynam mieć dość tego wszystkiego — odburknął James Lacey.
— Jeszcze do niedawna panowała tu najserdeczniejsza atmosfera w całym
Gloucestershire. Teraz diabli ją wzięli! — wybuchnął nieoczekiwanie, po
czym wstał, wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi.
— O co mu poszło? — spytała Mary, szeroko otwierając oczy ze zdzi-
wienia.
— Nie poprawiłaś nastroju swoimi uszczypliwymi uwagami — wytknę-
ła Agatha.
Mary nieoczekiwanie obdarzyła ją ciepłym, szerokim uśmiechem.
— Masz rację, Agatho. Zachowałam się jak ostatnia jędza. To skutek
wrogości, którą mi tu okazują. Kompletnie wytrąciła mnie z równowagi.
— Dlaczego akurat tobie? — spytał Roy.
TLR
— Bo nie pochodzę z tych stron.
— Agatha też.
— Wybrali mnie na kozła ofiarnego. Podejrzewają, że dewastuję im
ogrody, po tym wszystkim, co dla nich zrobiłam.
— Złość szybko im przejdzie — pocieszyła Agatha.
— Wolę na to nie czekać. Lepiej pójdę i spróbuję ułagodzić Jamesa. —
Po tych słowach wstała i wyszła.
— Przyjaźnicie się? — spytał Roy, gdy zostawiła ich samych.
— Raczej tak. Choć kiedy wyszedłeś po herbatę, zachowała się dość pa-
skudnie. Przypuszczam, że nie wytrzymała napięcia.
— Moim zdaniem to wiedźma do kwadratu. Straciłaś czujność, słonko.
W Londynie omijałabyś szerokim łukiem tę jędzę po operacji plastycznej.
„Ale przez wszystkie lata, spędzone w Londynie nie zyskałam ani jed-
nego przyjaciela — pomyślała Agatha. — Praca zastępowała mi życie to-
warzyskie. Dlatego teraz robię, co mogę, by zyskać znajomych".
— Na wsi życie wygląda zupełnie inaczej niż w Londynie, gdzie nie
znasz nawet sąsiadów — wytłumaczyła Royowi.
Posmutniała na myśl, że wkrótce tam wróci. Czy Jamesowi będzie jej
brakowało? Prawdopodobnie nawet nie dostrzeże jej nieobecności.
Mikrofon w holu zapiszczał jak zwykle przed przemówieniami na ama-
torskich imprezach. Po chwili pani Bloxby zapowiedziała, że wymieni
zwycięzcę. Agatha z Royem pospieszyli do holu, by dołączyć do tłumu
TLR
przed podium.
Pani Bloxby uniosła srebrny puchar. Agatha zastanawiała się, czy wy-
grawerowano na nim jej nazwisko, czy musi sama zamówić napis.
— Pierwszą nagrodę otrzymuje... — pani Bloxby zawiesiła głos.
Agatha pomyślała, że powinna przygotować krótką mowę.
— ...Bernard Spott za swoje róże. Zapraszam pana na podium.
Agacie przemknęło przez głowę, że pewnie wy— truł własne rybki, by
wykluczono go z kręgu podejrzanych. Pomyślała z goryczą, że wyelimino-
wał konkurentów, dewastując cudze ogrody.
Lecz gdy starszy dżentelmen wyszedł po nagrodę, zaróżowiony z zado-
wolenia, lepsza część jej natury wzięła górę. Jako pierwsza zaczęła bić
brawo. Dopiero potem dołączyli inni.
Pan Spott wyjął z kieszeni złożoną kartkę i podszedł do mikrofonu.
— Drodzy przyjaciele! — zagadnął, zanim wyraził wdzięczność za wy-
różnienie.
— Stary nudziarz przygotował sobie przemówienie — zauważył Roy.
Pan Spott mówił przez piętnaście minut, póki pani Bloxby nie od-
chrząknęła i nie wskazała na zegarek.
— Drugą nagrodę otrzymuje pan James Lacey za ostróżki — obwieściła
pastorowa.
TLR
— Myślałem, że jemu też zniszczono uprawy
— przypomniał Roy. — Pewnie kupił kwiatki, tylko pamiętał o usunię-
ciu etykietek.
— Cicho! — upomniała go Agatha, niemal pewna, że przyznają jej trze-
cie miejsce.
— Trzecią nagrodę otrzymuje panna Simms za niecierpki Walleriana.
— Cholera! — mruknęła Agatha.
Dobrze chociaż, że ani James, ani panna Simms nie czuli się w obo-
wiązku wygłosić przemowy.
— No i po zabawie — skomentował Roy. — Chodźmy gdzieś zjeść
spóźniony lunch.
— Może zabralibyśmy Jamesa? — zaproponowała Agatha.
— Bądź realistką, kochana. Nie jest tobą zainteresowany — sprowadził
ją brutalnie na ziemię.
Idąc za nim przez hol, Agatha czuła się staro. Pozostała część życia ja-
wiła się jej jako długa, posępna droga do grobu. Nie czekało jej już nic, co
przywróciłoby jej radość życia. Zerknąwszy na miejscowych, poczuła się
obca i niepotrzebna. Nie należała do żadnej społeczności, może prócz slum-
sów w Birmingham, z których uciekła. Lecz nagle dogoniła ich panna
Simms, zarumieniona z emocji.
— Do pani różyczek dołączono specjalny bilecik —poinformowała.
Zaskoczona Agatha zawróciła. Rzeczywiście o jej krzew róż ktoś oparł
TLR
czerwoną kartkę. Pochyliła się nad nią z zaciekawieniem. Napis głosił:
Specjalne wyróżnienie dla pani Agathy Raisin za pomysłowość.
— To robota tej przewrotnej Bloxby — orzekł Roy po przeczytaniu. —
Chodźmy stąd. Solidna porcja pasztetu z wołowiny i nerek poprawi ci hu-
mor.
W niedzielę Agatha odwiozła Roya do Oksfordu na wieczorny pociąg.
— Chyba lepiej zrezygnować z pomysłu posadzenia gotowych roślin.
Wyświadcz mi tylko przysługę i przyślij robotników, żeby zdjęli górny
segment płotu — poprosiła. — Sama kupię jakieś kwiatki w szkółce, posa-
dzę na oczach mieszkańców i nie udostępnię ogrodu do zwiedzania.
— Spokojna głowa. Jeden błąd to jeszcze nie katastrofa. Osobiście przy-
jadę o drugiej w nocy z ciężarówką pięknych roślin. W mgnieniu oka urzą-
dzimy ci ogród marzeń. Nikt nas nie zauważy, bo nikt nie chodzi nocą po
Carsely. Nawiasem mówiąc, mam dla ciebie jeszcze jedną dobrą wia-
domość. Pedmans za wszystko zapłaci.
— Dlaczego?
— Z wdzięczności, że przyjęłaś ofertę, zamiast przyjęcia powitalnego.
— Czy to znaczy, że ten mały spryciarz, Wilson, wie, że zamierzam po-
pełnić oszustwo?
— Oczywiście, że nie. Poinformowałem go tylko, że pragniesz upięk-
szyć swój ogród. Wychodzi ze skóry, żeby cię pozyskać. Dlatego dosta-
TLR
niesz wspaniałe okazy.
Wola Agathy osłabła. Wyglądało na to, że nic im nie przeszkodzi. Może
pani Bloxby uwierzy, że niesprawiedliwie ją osądziła. Bardzo nie chciała
stracić szacunku w jej oczach.
— Zgoda, ale przyjedź mi pomóc w tym ważnym dniu — skapitulowała
w końcu.
Następnego wieczora Pod Czerwonym Lwem zastała tłum gości. Tego
dnia przypadały urodziny właściciela, Johna Fletchera, który wszystkim
stawiał drinki. Serce Agathy zabiło mocniej na widok Jamesa. Pospieszyła
ku niemu.
— Nie wiedziałam, że John obchodzi dziś urodziny — wyznała ze
wstydem, patrząc na stos prezentów na ladzie. — Czemu nikt mi nie powie-
dział?
— Prawdopodobnie zakładali, że wiesz. Przecież nie mieszkasz tu od
miesiąca.
— Może powinnam wrócić do domu i sprawdzić, czy nie mam czegoś,
co mogłabym mu podarować — powiedziała, choć najchętniej zostałaby
przy boku Jamesa. Nie mogła uwierzyć, że Mary z nim nie przyszła i nie
skupia na sobie całej jego uwagi, jak zwykle. — Gratuluję nagrody. Nie są-
dziłam, że cokolwiek zostało w twoim ogrodzie po ataku wandali.
— Ostatnio niewiele widzisz zza tego wysokiego płotu. Po co kazałaś
TLR
go postawić?
— Chronię moje roślinki.
James zrobił zdziwioną minę.
— Nie wyobrażam sobie, jak ci się udało wyhodować takie róże. To
chyba dlatego pani Bloxby wyróżniła cię za pomysłowość.
Agathę zwykle drażniło, kiedy ktoś jej przeszkadzał w rozmowie z Ja-
mesem. Tym razem jednak ucieszyło ją nadejście postawnego Szkota, wła-
ściciela warsztatu samochodowego z sąsiedniej wsi. Podszedł do nich, po-
chylił się nad stołem i oznajmił:
— Rozmawiałem z Fredem Griggsem. Dotąd nie wykryli sprawcy. Po-
myślałem, że pani już pewnie go wytropiła.
— Może spróbuję. Jak na razie policja niewiele wskórała.
— Gdzie Mary? — spytał James.
Pan Galloway przeczesał palcami czuprynę.
— Nie wim. Pewno sie maluji jak ta lala, coby ładna być.
— Coraz bardziej mnie drażni ta niezrozumiała niechęć do Mary —
oświadczył James ku rozczarowaniu Agathy. — Nie wiadomo dlaczego
wszyscy przypisują jej winę.
— Dziwne, zwłaszcza, że nie została nagrodzona — skomentowała
Agatha złośliwie.
— No, dziwne — potwierdził Szkot. — Wszyscy my myśleli, że te jej
TLR
dalie wygrają.
— Chyba nikt nie chciał jej docenić — wtrącił James.
— Ale sędziowała pani Bloxby. To uczciwa kobita. Nie słucha plotek.
— Napijecie się jeszcze czegoś? — zaproponowała Agatha. Denerwo-
wało ją, że zbyt długo skupiają uwagę na Mary.
Lecz w chwili, gdy pan Galloway odparł:
— Wielkie dzięki. Bardzo chętnie...
James wstał.
— Chyba zajrzę do Mary sprawdzić, czy przyjdzie.
Agatha poszła w jego ślady.
— Idę z tobą — oznajmiła. — Postawię panu drinka, jak wrócimy —
rzuciła na odchodnym.
Kiedy wyszli razem w nadal ciepłą, letnią noc, żałowała, że nie spaceru-
ją w innym celu niż odwiedzenie pewnej blondynki. Plotka przekazana
przez Doris Simpson głosiła, że nie łączy ich nic więcej niż przyjaźń. Po-
dobno James już nie odwiedzał Mary ani nie zapraszał jej do restauracji.
Agatha usiłowała podsumować swoją wiedzę na jej temat. Zazdrość wpły-
nęła na jej opinię, zmniejszyła zdolność do obiektywnej oceny. Postanowiła
spróbować ocenić ją bezstronnie. Kiedy stłumiła zawiść, musiała przyznać,
że Mary jest bardzo atrakcyjną, pełną wdzięku osobą. Jednak czasami ten
sympatyczny obraz zaburzały uszczypliwe uwagi. Czyżby wypowiadała je
TLR
z czystej złośliwości? Na przykład paskudny komentarz na temat Billa
kompletnie ją zaskoczył. Nie posądzała jej o takie chamstwo.
James popatrzył na nią ze zdumieniem.
— Jakoś zamilkłaś dzisiaj — zauważył. — To do ciebie niepodobne.
— Rozmyślałam o Mary — przyznała. — Stwierdziłam, że słabo ją
znam.
— Dziwne. Myślałem, że się przyjaźnicie.
— No cóż... — Agatha uświadomiła sobie, że nawiązała z Mary bliższy
kontakt tylko po to, żeby upewnić się, że stosunki między nią i Jamesem
pozostają chłodne. — Co naprawdę o niej wiesz? — spytała.
— Prawdę mówiąc, nie za wiele. Chyba była zamężna, ma córkę. Stu-
diuje w Oksfordzie, chyba na Uniwersytecie St. Crispin.
— Nigdy jej nie widziałam. Mary nic o niej nie mówi.
— Nigdy jej nie odwiedza, nawet w wakacje. Podejrzewam, że coś się
wydarzyło między nimi, wolę nie pytać. Z całą pewnością Mary świetnie
gotuje, zna się na ogrodnictwie. Jest też dobrze wychowana i pełna wdzię-
ku. A czarującą osobę zawsze trudniej przejrzeć.
„Nie tak jak mnie — pomyślała Agatha ze smutkiem. — Wszystko wi-
dać jak na dłoni, na pierwszy rzut oka". Z całego serca żałowała, że brak jej
jakiegokolwiek uroku czy aury tajemniczości.
Zbliżyli się do domku Mary.
— Żadnych świateł — zauważył James. — Może wyjechała do Oksfor-
TLR
du czy gdzieś indziej.
— Nie sądzę. Nigdy nie opuszcza wioski, chyba że zabierasz ją do re-
stauracji.
— W takim razie sprawdźmy, czy jest w domu.
Do większości domów z wyjątkiem domku
Agathy wchodzono tylnym wejściem. Lecz teraz razem z Jamesem po-
deszli do frontowych drzwi. Kwiaty na obrzeżach trawnika zblakły w bla-
sku księżyca. Ich odurzający aromat przesycał powietrze. Wkroczyli na ga-
nek. James zadzwonił do drzwi. W otaczającej ciszy usłyszeli tylko dźwięk
dzwonka z głębi domu.
Pobliską drogą młoda para wracała do domu. Dziewczyna piskliwie chi-
chotała. Gdy kroki i śmiechy ucichły, znów zapadła cisza.
— Skoro spełniliśmy towarzyski obowiązek, możemy spokojnie wrócić
do gospody — zaproponowała Agatha wesoło. Miała nadzieję, że ubędzie
gości i będzie miała Jamesa tylko dla siebie.
Lecz James się zawahał. Nacisnął klamkę. Ustąpiła.
— Może zachorowała — powiedział i wszedł do środka.
Agatha z ociąganiem podążyła za nim. Pomacał ścianę w holu w poszu-
kiwaniu wyłącznika. Wkrótce w niewielkim korytarzu rozbłysło światło.
Dom w jego blasku wydawał się jeszcze bardziej opuszczony, jakby wy-
TLR
marły. Zajrzeli do wszystkich pomieszczeń, zapalając światła. Nie zastali
nikogo w salonie, jadalni ani kuchni.
James wbiegł na schody, nawołując:
— Mary! Mary!
Agatha zaczekała w holu. Ogarnął ją niepokój. Nigdy nie uważała się za
strachliwą czy choćby wrażliwą osobę. Lecz teraz uczucie niepewności na-
rastało z każdą chwilą.
— Nie ma jej w domu — poinformował James po zejściu z wąskich
schodów.
— Pozostała jeszcze cieplarnia na tyłach. Lepiej sprawdźmy wszystko
— zaproponowała Agatha ku własnemu zaskoczeniu. Jeszcze przed chwilą
nie marzyła o niczym innym, jak tylko o powrocie z Jamesem do gospody.
Po krótkiej batalii w biurze planowania przestrzennego Mary zdołała po-
konać opór lokalnych władz i uzyskała pozwolenie na dobudowanie cie-
plarni na tyłach. Przeszli przez kuchnię. James wszedł jako pierwszy, zapa-
lił światło. Owionęło ich parne powietrze. Mary hodowała rośliny tropikal-
ne. Weszli do środka i nasłuchiwali przez chwilę. Cisza aż dzwoniła w
uszach.
— Chodźmy stąd — zaproponował James.
Lecz Agatha wyjąkała:
— Patrz... tam...
I James popatrzył. TLR
Ktoś zasadził Mary Fortune.
Nie było jej widać głowy. Została zakopana w ziemi. Do belek stropo-
wych przymocowano haki do zawieszania doniczek. Zbrodniarz związał jej
kostki liną i przywiązał do jednego z nich. Głowa została umieszczona w
wielkiej donicy i zasypana ziemią. Była ubrana w nieodłączną zieleń: zie-
lone sandały, bluzkę i szorty.
— Trzeba ją odciąć! — zawołała Agatha ochrypłym z przerażenia gło-
sem.
Lecz James pochylił się nad ciałem. Usiłował wyczuć puls na szyi i
nadgarstku.
— To już nic nie da. Nie żyje. Została zamordowana. Nie dotykajmy ni-
czego. Zostawmy wszystko do zbadania policji.
— Zamordowana! — powtórzyła z niedowierzaniem.
— Weź się w gars'ć, Agatho — upomniał ją surowo. — Sama w tej do-
nicy się nie zasadziła. Idę zadzwonić.
Po jego wyjściu Agatha po raz ostatni z przerażeniem rzuciła okiem na
zwłoki i podążyła za nim na miękkich nogach.
Zastała go w salonie. Zatelefonował do Freda Griggsa. Później opadł
ciężko na sofę, zacisnął palce obu dłoni na gęstej czuprynie.
— To potworne, potworne. Wiesz, że spaliśmy ze sobą...
TLR
Agatha, kompletnie załamana usiadła i wybuchła płaczem.
— Nie płacz. Ona już nic nie czuje — przypomniał posępnym tonem.
Lecz Agatha płakała zarówno z powodu szoku, jak i wstydu, że skrycie
wzdychała do Jamesa jak naiwna nastolatka. Zawsze zakładała, że żył jak
mnich, że stronił od bliższych związków z kobietami. Ponieważ sama od
dawna nie miała romansu, marzyła o nim w sposób romantyczny, jak pod-
lotek. Zazdrościła Mary jego zainteresowania, ale nawet nie przemknęło jej
przez głowę, że łączy ich coś więcej niż przyjaźń czy niewinny flirt. Tym-
czasem James leżał w ramionach Mary w jej łóżku. Wstydziła się swoich
żałosnych marzeń.
Przybył Griggs. Flegmatyczny, rumiany, wyglądał jak wiejski posterun-
kowy. Miało się wrażenie, że rzuci jak w filmie: „No, no! Co też my tu
mamy?". Lecz pod maską pozornego spokoju skrywał żywy, bystry umysł.
— Gdzie ciało? — zapytał.
James wstał z sofy.
— Pokażę panu.
Agatha tęsknie popatrzyła na barek w rogu. Czuła, że mocna brandy
pomogłaby jej odzyskać równowagę. Rozważała właśnie, czy nie otworzyć
jednej z butelek przez chusteczkę, gdy przybyli funkcjonariusze z wydziału
śledczego. Do ekipy należał detektyw sierżant Bill Wong. Za nimi przyje-
chały kolejne samochody: patolog, lekarz, ekipa z wydziału medycyny są-
dowej, kamerzysta, dziennikarze z lokalnej gazety, której redaktor naczelny
TLR
wysłuchał komunikatu z policyjnego radia.
Bill Wong ujrzał łzy na policzkach Agathy. Przekonany, że opłakuje
Mary, zaproponował ze współczuciem:
— Lepiej idź do domu. Przyjdziemy później wysłuchać twojego zezna-
nia. Ty znalazłaś ciało?
— Tak, razem z Jamesem Laceyem.
— Jest tutaj?
— Tak, przy zwłokach.
— W porządku. Na razie on nam wystarczy. Poproszę jednego z moich
ludzi, żeby cię odprowadził.
Wstrząs spowodował, że Agatha pozwoliła, by policjant otoczył ją sil-
nym ramieniem i wyprowadził na zewnątrz.
TLR
ROZDZIAŁ V
Agatha siedziała z kieliszkiem brandy w jednej ręce i papierosem w
drugiej. Zobojętniała, lecz z pewnym zdziwieniem stwierdziła, że lekko
drżą jej dłonie. Żałowała, że nie została u Mary. W jej krytej grubą strzechą
chatce panowała niezwykła cisza. Zwykle wieczorami skrzypiało drewno...
Kto mógł cos' takiego zrobić? Co w ogóle wiedziała o Mary? A o Jame-
sie Laceyu? Inteligentny, przystojny, emerytowany pułkownik w wieku
około pięćdziesięciu pięciu lat osiadł na wsi, by spisać historię woj-
skowos'ci. Wspólnie prowadzili śledztwo w sprawie morderstwa. Stwier-
dziła, że bywa pomysłowy i dość bezkompromisowy w niebezpiecznych
sytuacjach. Później sporo rozmawiali, ale głównie o książkach i sztukach
teatralnych, o zabójstwie i ludziach ze wsi. Lecz co naprawdę go porusza-
ło? Czy byłby zdolny kogoś zabić?
TLR
Jednak sprawca zbrodni najprawdopodobniej wcześniej zdewastował
ogrody. Nie posądzała Jamesa o złośliwe, chuligańskie wybryki. Nie ule-
gało wątpliwości, że morderstwo miało związek z ogrodnictwem. Doszła
do wniosku, że człowiek, który zdewastował ogrody, otruł rybki pana
Spot— ta, a następnie zamordował Mary, musiał być zdeprawowanym sza-
leńcem. Nie poprzestał na zasztyletowaniu czy uduszeniu Mary. Patolo-
giczna nienawiść kazała mu zabić w upokarzający sposób. Agatha modliła
się w duchu, by zbrodniarzem okazał się ktoś, kogo znała w przeszłości.
Odgłos nadjeżdżającego samochodu przerwał tok jej myśli. Zgasiła pa-
pierosa i ostrożnie odstawiła brandy na podręczny stolik. Z pewnym za-
dowoleniem zauważyła, że ręce już jej nie drżą. Poszła otworzyć drzwi. W
progu stanął Bill Wong z policjantką.
— Przeprowadzę z tobą wstępne przesłuchanie, Agatho — oświadczył.
— Chciałbym, żebyś jutro przyjechała na posterunek w Mircester, gdzie
powtórzymy procedurę. Ponieważ poprosiłem o to samo pana Laceya, mo-
żecie przyjechać razem.
Agatha wprowadziła Billa i jego towarzyszkę do salonu.
— Napijecie się kawy? — spytała.
Policjantka usiadła skromnie na twardym krześle w kącie pokoju i otwo-
rzyła notatnik. Bill odparł:
— Nie, tym razem dziękujemy.
— Nie przywieźliście magnetofonu?
TLR
— Nie. Jutro nagramy zeznania, każemy przepisać i damy ci do prze-
czytania. A więc zacznij od początku.
Agatha zaczęła od momentu wkroczenia do pubu. Opowiedziała, jak
Jamesa zaniepokoiła nieobecność Mary, jak doszli do jej chaty, zastali
drzwi otwarte, weszli do środka, przeszukali dom, by w końcu znaleźć
zwłoki w małej szklarni.
— Podźwignięcie ciała w taki sposób wymagało sporo siły — dodała na
zakończenie.
— Być może — skomentował Bill. — Ekipa śledcza zabrała linę i po-
brała próbki z każdej plamki w całym mieszkaniu. Zadziwiające, ile w dzi-
siejszych czasach można wykryć. A teraz powiedz, kto jeszcze był w barze,
kiedy opuszczaliście go z panem Laceyem?
Agatha zmarszczyła brwi.
— Niech no sobie przypomnę. James i ja rozmawialiśmy z panem Gal-
lowayem. Panna Simms siedziała przy barze z panem Spottem, podobnie
jak pani Mason z mężem. Te zarazy, państwo Boggle, narzekali w kącie na
jakość piwa. Przed kominkiem widziałam moją sprzątaczkę Doris Simpson
z mężem. — Przymknęła powieki i wyliczyła pozostałych miejscowych go-
ści. — Aha, był tam jeszcze jeden obcy, zupełnie sam, z lewej strony, przy
końcu baru.
— Jak wyglądał?
— Tuż po dwudziestce, w kurtce, z jednodniowym zarostem. Gęste,
płowe włosy związał w koński ogon. Twarz zupełnie przeciętna, z tych,
TLR
które nie pozostają w pamięci, no wiecie, dwoje oczu, jeden nos, jedne usta.
Zwróciłam na niego uwagę wyłącznie dlatego, że tylko jego nie znałam.
Wyglądało na to, że na kogoś czeka. Nie zapamiętałam go zbyt dokładnie,
bo rozmawiałam z Jamesem.
— Jasne — skomentował Bill, mrugając do niej porozumiewawczo. —
Czy spotkaliście jeszcze kogoś później, w drodze do chaty pani Fortune?
— Nie przypominam sobie. Tu we wsi wszyscy się nawzajem pozdra-
wiają. Prawdę mówiąc, myślałam o Mary.
— O pani Fortune? Dlaczego?
— Uświadomiłam sobie, że choć się zaprzyjaźniłyśmy, niewiele o niej
wiem. Miała w sobie mnóstwo wdzięku i ciepła, a potem ni stąd, ni zowąd
potrafiła komuś sprawić przykrość paskudnie złośliwą uwagą.
— Jakiego rodzaju?
— Na przykład nazwała cię żółtkiem.
— Nie miałem okazji jej się narazić. Przypuszczam, że zwykle mówiła
takie rzeczy.
— Właśnie że nie. Na ogół nie była złośliwa. Zdziwiło mnie, że taka
wredna uwaga przeszła jej przez usta. Przeważnie nie można jej było nic
zarzucić.
— Lacey musiał ją znać lepiej niż ktokolwiek inny.
— Dlaczego? — spytała Agatha w odruchu samoobrony.
— Cała wieś wiedziała, że ze sobą romansowali.
TLR
Serce Agathy mocniej zabiło.
— Nic podobnego. Zabrał ją kilka razy na kolację. Potem przestał ją za-
praszać. Pozostali na stopie koleżeńskiej.
Bill dostrzegł jej strapioną minę. Lacey nie ukrywał, że na początku ro-
ku został kochankiem Mary Fortune, lecz nie miał sumienia powtórzyć
Agacie jego wyznania.
W tym momencie zadzwonił dzwonek u drzwi.
— Pójdę otworzyć — zaproponował.
Chwilę później wprowadził do środka panią Bloxby niosącą w ręku ma-
łą torbę podróżną.
— Pomyślałam, że lepiej się pani poczuje, jeżeli ktoś zostanie z panią
na noc — wyjaśniła pastorowa.
Do oczu Agathy napłynęły łzy. Zamrugała powiekami, żeby je po-
wstrzymać.
— To na razie wszystko — oznajmił Bill. — Przyjdź na posterunek ju-
tro o dziesiątej. Spij dobrze. Wpadnę do Laceya poprosić, żeby cię zabrał.
Agatha odprowadziła Billa i policjantkę do wyjścia. Bill uśmiechnął się
do niej.
— Inaczej niż w Londynie, prawda?
— Tam popełniają mnóstwo zbrodni.
— Nie o to mi chodzi. W stolicy żadnej pastorowej nie przyszłoby do
TLR
głowy, żeby przy tobie posiedzieć.
— A, o to ci chodzi. No tak. Do jutra.
Agatha wróciła do pani Bloxby.
— Chodźmy do kuchni. Zrobimy sobie herbatę — zaproponowała.
— Zgoda, ale ja to zrobię. A pani niech idzie do łóżka. Co za koszmarne
przeżycie. Tu wieści się szybko roznoszą, lecz wciąż trudno mi w to
wszystko uwierzyć. Pani Griggs, żona Freda, zatelefonowała do mnie, żeby
powiedzieć, że ktoś zasadził panią Fortune.
— Tak, to potworne — potwierdziła Agatha.
— Zawieszono ją u stropu za kostki, a głowę zakopano w wielkiej doni-
cy. Jak zwykle założyła wszystko w tym cholernym zielonym kolorze. W
pierwszej chwili jej nie zauważyliśmy z powodu tej zieleni i...
— Agacie odebrało mowę. Zaczęła się trząść.
— Proszę się uspokoić. Zaraz nastawię wodę. Mnie również ta zbrodnia
bardzo poruszyła, choć nie widziałam efektów.
— Myślę, że najwyższa pora przejść na ty — zaproponowała Agatha z
nieśmiałym uśmiechem.
— Proszę nazywać mnie Agathą. Jak powinnam się do pani zwracać?
— Margaret.
— Lubiłaś Mary?
TLR
— Właściwie nie — odparła pastorowa, wsypując herbatę do czajniczka
i zalewając wrzątkiem. — Po raz pierwszy w życiu pozwoliłam, by moje
osobiste nastawienie wpłynęło na ocenę w konkursie ogrodniczym. Nigdy
wcześniej nie dopuściłam do czegoś takiego.
Agatha zamrugała powiekami.
— Trudno uwierzyć. Dlaczego?
Pastorowa napełniła dwa kubki gorącą wodą, wyjęła mleko z lodówki.
Kiedy zasiadły przy kuchennym stole, wsypała cukier do swojej herbaty,
powoli zamieszała, zanim ponownie przemówiła:
— Z początku należałam do grona wielbicielek pani Fortune. Zawsze
mnie cieszy, gdy nowa mieszkanka pomaga przy kościele i angażuje się w
działalność społeczną. Często wpadała na plebanię. Uwodziła Alfa.
Agatha nie po raz pierwszy doszła do wniosku, że Alf to za mało do-
stojne imię dla pastora.
— Nie widziałam w tym nic zdrożnego. Mary Fortune jest... to znaczy
była atrakcyjną, światową kobietą. Przypuszczałam więc, że każdego ko-
kietuje. Ale pewnego dnia poprosiła, żeby Alf ją wyspowiadał. Ze względu
na praktykowany obrządek nie ma u nas konfesjonału. Tym niemniej, jeśli
ktoś z parafian sobie tego życzy, to Alf go wysłucha. Dlatego zgodził się
wyspowiadać ją w swoim gabinecie. Nie wiem, co tam zaszło, ale później
mi powiedział, że uważa ją za niezbyt miłą i trochę niezrównoważoną oso-
bę. Później, kiedy przychodziła, zawsze znajdował jakiś pretekst, żeby
TLR
wyjść z domu.
Pani Fortune zaczęła mi robić uszczypliwe uwagi. Współczuła mi, że się
zaniedbałam, sugerowała, że poleci mi dobrego fryzjera i tak dalej. Ponie-
waż mam żylaki, zakrywam je długimi spódnicami. Dotychczas nikt ich nie
zauważył, ale pani Fortune zdołała je wypatrzyć. Następnym razem była
słodka jak miód, ale trucizna, którą wsączyła mi do głowy, zaczęła działać.
Czułam się przy niej brzydka i zaniedbana. Ku swojemu przerażeniu
stwierdziłam, że jej nie lubię, a nigdy do nikogo nie czułam tak silnej anty-
patii. Nie można lubić każdego. Na przykład państwo Boggle nieraz wy-
stawiali moją cierpliwość na ciężką próbę, ale ona naprawdę zalazła mi za
skórę. Zwykła też pytać z pobłażliwym uśmieszkiem, ile krajów zwiedzi-
łam. Tymczasem od lat nie wyjeżdżaliśmy z Alfem za granicę.
Wyznanie pastorowej podniosło Agathę na duchu. Poczuła ulgę, że pani
Bloxby, którą dotychczas uważała za świętą, była zdolna do zwykłych
ludzkich uczuć.
Nagle doznała olśnienia.
— To zupełnie tak jak w przypadkach szantażu czy wyłudzeń. Zupełnie
to samo — stwierdziła.
— Co masz na myśli?
— Przypomniałam sobie, że czytałam w gazecie o oszuście z pewnej
wioski. Pozbawiał ludzi oszczędności, podając się za maklera giełdowego.
Ponieważ nie był zbyt sprytny, już pierwsza para szybko odkryła, że ich
oszukał. Lecz nie pozwali go do sądu. Wstydzili się własnej naiwności.
TLR
Dzięki temu udało mu się naciągnąć jeszcze parę osób. Przypuszczam, że
podobnie jak oni, kiedy rozmowa schodziła na temat Mary, starałaś się po-
wiedzieć coś miłego, bo gdybyś wyznała, że za nią nie przepadasz, musia-
łabyś wyjaśnić dlaczego. A gdybyś zaczęła tłumaczyć, z jakich powodów
robiła ci przykrości, czułabyś się jeszcze gorsza i brzydsza. Idę o zakład, że
nie tylko tobie dokuczała. Dlaczego właśnie mnie postanowiłaś wyznać
prawdę?
Pani Bloxby popatrzyła na nią z pewnym zaskoczeniem.
— Chyba dlatego, ze nikogo nie osądzasz ani nie potępiasz — odparła.
„Na głos nigdy, tylko w myślach. I to niemal bez przerwy" — pomyśla-
ła Agatha ze smutkiem.
Ku jej zaskoczeniu przykre wyznanie tym razem bez oporów przeszło
jej przez usta:
— James miał romans z Mary.
— Tak też przypuszczałam.
— Ale żadne z nich nie pisnęło mi ani słowem! James powiedział mi o
tym dopiero wczoraj wieczorem.
— Powszechnie wiadomo, że się z nim przyjaźnisz — odrzekła taktow-
nie pani Bloxby. — Ludzie zakładali, że wiesz. — Nie dodała, że naprawdę
nikt nie chciał ranić uczuć Agathy. — Ale jedna rzecz mnie zastanawia.
Mimo że pozostali w przyjacielskich stosunkach, ochłódł wobec niej, kiedy
wróciłaś. Warto byłoby się dowiedzieć, z jakiego powodu. Odnoszę wraże-
nie, że gdybyśmy wszyscy lepiej poznali Mary Fortune, wykrylibyśmy, kto
TLR
ją zabił i dlaczego. Zajmiesz się tą sprawą, prawda? Spokój we wsi burzy
nie tylko zbrodnia, ale też zainteresowanie prasy. Dziennikarze już napły-
wają stadami. Wcześniej czy później ktoś zajrzy do archiwów prasowych.
Gdy twoje poprzednie dochodzenia wyjdą na światło dzienne, zaczną do
ciebie wydzwaniać i nachodzić cię w domu.
Jakby na potwierdzenie jej słów zadzwonił dzwonek u drzwi.
— Poradzę sobie z nimi — zapewniła pastorowa.
Agatha słyszała, jak otworzyła drzwi. Po krótkiej wymianie zdań
oświadczyła stanowczo:
— Pani Raisin przeżyła wstrząs. Nie wolno jej przeszkadzać.
Później zatrzasnęła drzwi.
— Dziękuję — wymamrotała Agatha, gdy pani Bloxby powróciła do
kuchni. Przypuszczała jednak, że gdyby była sama w domu, próżność kaza-
łaby jej zaprosić przedstawicieli prasy.
Następnie zadzwonił telefon. Pani Bloxby podniosła słuchawkę, nie py-
tając gospodyni o zdanie. Powtórzyła, że pani Raisin nie czuje się na tyle
dobrze, by udzielać wywiadów.
— Wyłączyłam telefon, żeby nikt cię więcej nie niepokoił — oznajmiła
po powrocie. — Pójdę na górę i drugi aparat też wyłączę.
Agatha wstała i otworzyła usta, żeby zaprotestować, że wystarczy jej sił
na kontakty z prasą, ale kolana zaczęły się pod nią trząść. Poczuła się słaba
i rozbita.
TLR
— Chyba pójdę spać — powiedziała.
Lecz gdy pół godziny później zamknęła oczy, nawiedziły ją wizje Jame-
sa w objęciach Mary Fortune. Musiała dołożyć wszelkich starań, żeby je
odpędzić i zasnąć.
James przyszedł po nią o dziewiątej następnego ranka. Agatha z dziw-
nym zadowoleniem stwierdziła, że jego przybycie nie wywołało takiego
radosnego podniecenia jak dawniej. Wstydziła się spóźnionego zaurocze-
nia. Kiedyś w szkole zadurzyła się w starszym chłopcu. Ostatnio zacho-
wywała się podobnie w obecności Jamesa Laceya. Smutek z powodu ro-
mansu Jamesa z Mary przeminął. Ulżyło jej, że uwolniła się od niezdrowe-
go oczarowania, coraz bardziej graniczącego z obsesją. Zrobiła bardzo dys-
kretny makijaż, włożyła zwykłą białą bluzkę, szytą na miarę spódnicę i
pantofle na płaskich obcasach.
— Pojedziemy moim samochodem — zapowiedział James. — Nie war-
to brać dwóch.
Pierwszą część drogi pokonali w milczeniu. Dopiero gdy skręcili w szo-
sę A-44, James zapytał:
— Myślałaś o tym trochę?
— O morderstwie? Ależ oczywiście. Wyłącznie.
— Może po złożeniu zeznań poszlibyśmy na lunch i przedyskutowali
temat? — zaproponował, po czym zerknął na nią, zdziwiony, że odpowie-
działa mu cisza. — Jeżeli zechcesz — dodał po chwili przerwy.
TLR
— Zgoda — ucięła krótko. Jej ociąganie wynikało z postanowienia za-
chowania uczuciowego dystansu wobec Jamesa. Nie wierzyła już, że choć-
by przez chwilę żywił do niej jakiekolwiek cieplejsze uczucia niż przyjaźń.
— Świetnie. W takim razie odłóżmy dyskusję na później.
W głównym komisariacie w Mircester przesłuchano ich razem, a póź-
niej każde osobno. Tym razem nie składała zeznań przed Billem Wongiem.
Gdy o niego spytała, odpowiedziano, że pojechał do Carsely, gdzie wraz z
innymi detektywami prowadzi dochodzenie.
Na koniec odczytano jej zeznanie, które podpisała. Gdy spytano ją, czy
Mary pozostawała w związku z jakimś' mężczyzną, zdecydowanie za-
przeczyła. Uznała, że to sprawa Jamesa, czy zechce wyjawić policji, co ich
łączyło.
Zaczekała na Jamesa w holu przy wejściu. Niemal zaczęła się zastana-
wiać, czy go nie aresztowano, gdy wreszcie ujrzała w drzwiach jego wyso-
ką sylwetkę.
— Co byś teraz najchętniej zjadła? — zapytał.
— Coś lekkiego. Nadal staram się przestrzegać diety.
James popatrzył na nią.
— Tak, to widać. Przy placu otworzyli nowy lokal. Robią tam dobre sa-
łatki i tym podobne rzeczy. Poza tym stoliki stoją na tyle daleko od siebie,
że nikt nas nie podsłucha.
TLR
Przemierzyli plac ramię w ramię. Chmury zakryły słońce, a powiew
wiatru ku irytacji Agathy rozwiał jej włosy i unosił kurz z ulicy. Lato było
wyjątkowo suche. Ogrodnicy narzekali, że muszą ciągle podlewać rośliny.
W restauracji panował spokój. Agatha zamówiła jako główne danie sa-
łatkę cesarską, a James stek z rusztu z podsmażanymi ziemniakami i cebul-
ką.
— Doszłaś do jakichś wniosków? — zagadnął James.
Agatha zawahała się. Powtórzenie słów pani Bloxby oznaczałoby złoże-
nie przyjaźni na ołtarzu namiętności. Tym razem jednak poczucie lojalności
zwyciężyło.
— Uważam, że Mary nie była aż tak lubiana, jak myślałam.
— Skąd taka myśl?
— Właściwie nigdy nie mówiła przykrych rzeczy prosto w oczy, ale jej
aluzje sprawiały, że inni czuli się przy niej głupi i prowincjonalni.
— Być może. Ale to jeszcze nie powód, żeby kogoś zabić. Sądzę, że to
zabójstwo miało jakiś związek z ogrodnictwem. Musi istnieć powiązanie
między jej śmiercią a zniszczeniem ogrodów.
Agatha ponownie przypomniała sobie wyznanie pani Bloxby. Żałowała,
że nie może go powtórzyć. Zamiast tego stwierdziła:
— Ktokolwiek popełnił tę zbrodnię, musiał być niezrównoważony psy-
chicznie. Zaplanowano ją w najdrobniejszych szczegółach z wielkiej, palą-
cej nienawiści. Mówiłeś, że ma córkę. Wszystko wskazuje na to, że Mary
TLR
była bardzo bogata. Mogłaby zatem zostać zabita dla pieniędzy. Dewastacja
ogrodów i przemyślny sposób umieszczenia ciała stanowiłyby w tym przy-
padku zasłonę dymną, zastosowaną w celu ukrycia prawdziwego motywu
zabójstwa. Twierdziłeś, że jej córka studiuje w Oksfordzie. Niewykluczone
więc, że spędza wakacje gdzieś za granicą. Ale jeśli nie, przyjedzie tu dzi-
siaj. Ciekawe, czy po niej dziedziczy i ile. Podejrzewam, że dziennikarze
zaczną drążyć tę sprawę.
— Nawet w przypadku tak spektakularnego morderstwa ich zaintereso-
wanie nie potrwa dłużej niż kilka dni. Potem zostawią temat lokalnej prasie.
Moglibyśmy wpaść wieczorem do jej domu, złożyć dziewczynie kondolen-
cje, o ile przyjedzie.
— W środku będą siedzieć reporterzy, a drzwi będzie pilnował policjant
— zauważyła Agatha. — Na razie dajmy sobie spokój. Najchętniej popy-
tałabym ludzi, którzy znali Mary, co myśleli o niej naprawdę.
— Jeszcze za wcześnie. Zaraz po śmierci nikt nie powie złego słowa o
zmarłej.
Agatha wróciła myślami do wypowiedzi pani Bloxby. Nigdy by się nie
spodziewała, że właśnie ją Mary zdoła zrazić. Zerknęła na niego niepewnie.
— Niewiele mogę powiedzieć — zaczęła nieśmiało. — Zważywszy
twoją sytuację, chyba powinieneś ją znać najlepiej ze wszystkich.
— Właściwie nie poznałem jej dobrze. To był tylko przelotny flirt.
— W takim razie jak to się stało, że ten przelotny flirt, jak go nazywasz,
TLR
się zakończył?
Zamilkli, gdy kelnerka przyniosła im jedzenie. Po jej odejściu James
odparł:
Mocno mnie kokietowała. Sprawiała wrażenie, jakby zależało jej jedy-
nie na dobrej zabawie. Miała mnóstwo wdzięku i wspaniałe poczucie hu-
moru.
Poruszył się niespokojnie na krześle, uprzytomniwszy sobie, że najczę-
ściej żartowała z mieszkańców wioski. A potem wróciła przysadzista, bez-
pośrednia Agatha, która już wrosła w miejscową społeczność. Lecz nie tyl-
ko kontrast między nimi doprowadził do zakończenia romansu.
— Myślę, że w pewnym momencie zaczęła liczyć na małżeństwo —
wyznał z ociąganiem. — Zaczęła mnie traktować jak swoją własność.
Nie dodał, że była doskonałą, wyrafinowaną kochanką, lecz w intym-
nym związku brakowało ciepła i czułości, co go zawstydzało i odpychało.
— Nawet nie tknąłeś steku — zauważyła Agatha.
— Nie dałaś mi szansy.
Agatha odczekała, aż zje kilka kęsów, zanim stwierdziła:
Musiałeś jej jakoś dać do zrozumienia, że to koniec.
Tak, oczywiście. Na początku zachowałem się typowo po męsku, czyli
unikałem jej jak tchórz. Lecz pewnego dnia stanęła w progu i spytała
TLR
wprost, co to ma znaczyć. Wtedy oznajmiłem, że z nią zrywam. W pierw-
szej chwili myślałem, że mnie uderzy. Jej oczy płonęły czystą nienawiścią.
Lecz zaraz roześmiała mi się w nos: „Może i dobrze. Wielkiego pożytku w
łóżku z ciebie nie ma...". Dodała jeszcze parę rzeczy, których nie śmiem
powtórzyć, również z szyderczym śmiechem. Nie rozgniewałem się, po-
nieważ uznałem, że zasłużyłem na reprymendę. W końcu doszliśmy do po-
rozumienia, że pozostaniemy w przyjaźni. Później, kiedy ściągnęła na sie-
bie niechęć miejscowych, widywałem ją częściej. Uznałem, że źle ją traktu-
ją. Nigdy nie wróciła do tematu naszego romansu.
— Czy policja cię podejrzewa?
— O zbrodnię na tle namiętności? Niewykluczone. W każdym razie
bardzo dokładnie przeszukali mój dom w środku nocy w poszukiwaniu ka-
wałków liny. Szukali nawet śladów ziemi za paznokciami i na ubraniu.
— Stąd wniosek, że wyjawiłeś im, co was łączyło?
— Oczywiście.
Agathę zmartwiło, że Bill Wong pozna całą prawdę.
— Twój przyjaciel, Bill Wong, wziął mnie na stronę i poprosił, żebym
cię nakłonił do nie wtrącania się w śledztwo.
— Zważywszy mój, czy raczej nasz udział w rozwiązaniu poprzedniej
zagadki, trochę nieładnie z jego strony.
— Ponieważ bardzo cię lubi, usiłuje cię uchronić przed atakiem psycho-
paty.
Agatha przypomniała sobie ze wstydem o swoim ogrodzie. Modliła się,
TLR
żeby ekipa śledcza nie zechciała sprawdzić jej obejścia. Gdyby zobaczyli
kawał gołej ziemi za ogromnym płotem, doszliby do wniosku, że to jej brak
piątej klepki.
— Wygląda na to, że musimy zaczekać, aż emocje opadną, zanim za-
czniemy zadawać pytania
— podsumowała.
Przedyskutowali ponownie sprawę chuligańskich wybryków, wciąż snu-
jąc domysły, kto z mieszkańców mógłby dopuścić się aktu wandalizmu.
Po lunchu James odwiózł ją z powrotem do wioski. Po raz pierwszy nie
miał ochoty zostać sam, jakby dopiero teraz dotarła do niego cała okrop-
ność zbrodni dokonanej na Mary. Odpowiadało mu towarzystwo tak roz-
sądnej osoby jak Agatha. Od dawna nie zaobserwował u niej nawrotu nie-
gdysiejszych dziwacznych zachowań.
— Może byś do mnie wpadła? — zaproponował.
— Byśmy spisali nasze przemyślenia na komputerze.
„Jakże ogromnie ucieszyłoby mnie podobne zaproszenie zaledwie kilka
dni temu" — pomyślała Agatha. Teraz, gdy wieść o jego romansie z Mary
zniweczyła jej niedorzeczne nadzieje, wyraziła zgodę bez większych emo-
cji. Podążyła za nim do salonu pełnego książek.
James zaparzył dwa kubki kawy, włączył komputer i program.
— Zacznijmy od aktów wandalizmu. Proponuję sporządzić listę osób,
TLR
którym ogrody zniszczono. Twój nie ucierpiał.
— Nie, ponieważ mam zainstalowany zamek w bocznej furtce na ty-
łach.
— W porządku. — James zastukał w klawisze. — Mamy więc państwa
Boggle, pannę Simms, panią Mason... O co chodzi? — spytał, zaskoczony,
gdy Agatha położyła mu rękę na ramieniu.
— A jeśli Mary to zrobiła? Nie można wykluczyć, że jakiś' ro-
zws'cieczony ogrodnik dokonał zemsty.
Popatrzyli na siebie, wyobrażając sobie chłodną, gładką Mary, zakrada-
jącą się chyłkiem na tereny posiadłości w Carsely.
— Nie, raczej jej o to nie posądzam — orzekła wreszcie Agatha.
— Moim zdaniem powinniśmy wziąć pod uwagę twoją hipotezę i za-
cząć zadawać pytania. Trzeba tylko odczekać, aż dziennikarze wyjadą.
— Moglibyśmy wstąpić dziś wieczorem do gospody — podsunęła Aga-
tha z nadzieją. — Może mieszkańcy po wypiciu kieliszka lub dwóch staną
się bardziej rozmowni. Przypuszczam, że nie będą dyskutować o niczym
innym.
— Świetna myśl. — James wyłączył komputer i uśmiechnął się do Aga-
thy. — Odłożymy spisywanie danych na później.
Ku jego zaskoczeniu Agatha odparła:
TLR
— Masz rację. Do zobaczenia.
Następnie wzięła torebkę i wyszła.
Dawniej zabawiłaby najdłużej, jak można, ignorując wszelkie sygnały,
że pora zakończyć wizytę.
Agatha wróciła do domu w poczuciu przezwyciężenia swojej młodzień-
czej słabości. Lecz jej radość nie trwała długo. Niebawem w progu stanął
Bill Wong wraz z grupką mężczyzn.
— Przepraszamy panią za najście — powitał ją oficjalnie. — Odwie-
dzamy wszystkich mieszkańców, którzy znali panią Fortune. Ponieważ
przeszukujemy każdy dom, nie mogliśmy pani wykluczyć.
— Macie nakaz? — spytała słabym głosem.
— Proszę nie sprawiać kłopotów. Możemy go dostać w każdej chwili.
Co ma pani do ukrycia?
— Żartowałam — dała za wygraną.
Martwiła ją nie tyle perspektywa rewizji w domu, co świadomość, co
zobaczą w obejściu. Z duszą na ramieniu patrzyła, jak kilku panów ogląda
starannie przystrzyżony trawnik, obramowany odchwaszczonymi, komplet-
nie łysymi rabatkami kwiatowymi.
— Znalazłem w pani bratnią duszę — orzekł w końcu jeden z nich. —
Też nie cierpię grzebania w ziemi. Tylko po co pani takie wysokie ogrodze-
nie? Zauważyłem, że najwyższą część można zdjąć, żeby wpuścić więcej
słońca.
TLR
— To dla ochrony przed ciekawskimi sąsiadami — wyjaśniła Agatha.
— Przecież jedyną osobą, która mogłaby tu zajrzeć, jest pan Lacey, któ-
ry mieszka obok — wtrącił drugi. — Moim zdaniem raczej nie wygląda na
wścibskiego typa.
— Lepiej róbcie, co do was należy — odburknęła, obróciła się na pięcie
i pomaszerowała do kuchni.
Z całego serca życzyła sobie, by wykryli sprawcę przed Wielkim
Dniem. Inaczej gliny wciąż będą węszyć. Wreszcie zostanie przyłapana na
oszustwie, bo nie da się ukryć zakupu i zasadzenia wyrośniętych okazów.
W końcu skończyli rewizję. Bill Wong jeszcze został.
— Czy jej córka przyjechała? — spytała Agatha, częstując go kawą.
— Tak. Nazywa się Beth Fortune. Studiuje historię w Oksfordzie.
Przywiozła swojego chłopaka. To ten obcy, którego widziałaś w gospodzie
w dniu zabójstwa.
Agacie oczy rozbłysły.
— No to mielibyśmy motyw. Beth wszystko dziedziczy, a jemu zosta-
wia całą brudną robotę. Czy wyjaśnił, co robi na wsi?
— Nazywa się John Derry. Zeznał, że odwiedził znajomych w Warwick
i postanowił z ciekawości wpaść do Carsely w drodze powrotnej do domu.
Usłyszał o wiosce od Beth i zapragnął ją zobaczyć na własne oczy. Nie
odwiedził Mary, ponieważ kiedy byli razem na lunchu w Oksfordzie, nie
TLR
kryła niechęci do niego. Sprawdziliśmy tych jego przyjaciół w Warwick.
Przysięgli, że przesiedział u nich do siódmej wieczorem.
— A kiedy zamordowano Mary?
— Badania jeszcze trwają.
— Czy poinformujecie mnie o wynikach?
— Zabił ją niebezpieczny szaleniec, to pewne. Daj sobie spokój z tą
sprawą, Agatho.
— Dobrze — zgodziła się, chyba aż nazbyt potulnie, bo Bill popatrzył
na nią podejrzliwie.
TLR
ROZDZIAŁ VI
Po tygodniu od śmierci Mary prasa krajowa porzuciła temat, uznając go
za wyeksploatowany. Gdy zainteresowanie zaczęło spadać, pewien reporter
wykrył, że w tym samym domu zamordowano wcześniej bibliotekarkę, pa-
nią Josephs. Nieoczekiwana wiadomość ściągnęła na miejsce przedstawi-
cieli plotkarskich tabloidów, którzy nazwali chatkę „Domem śmierci". W
ich ślady poszły bardziej prestiżowe gazety. Cytowały na swych łamach ca-
łe fragmenty tekstów tylko po to, żeby wyśmiać uleganie przesądom. Ten
sprytny zabieg pozwala szacownym redaktorom zamieścić sensacyjną wia-
domość i równocześnie uniknąć posądzeń o gonienie za sensacją.
Lecz tydzień w dziennikarstwie to szmat czasu. W końcu więc ogólno-
krajowa prasa pozostawiła lokalnej śledzenie rozwoju wypadków. Ekipy te-
lewizyjne spakowały kamery, mikrofony i talerze satelitarne i wróciły do
TLR
miasta.
Agatha z Jamesem spędzili bezowocny wieczór Pod Czerwonym
Lwem. W końcu podjęli decyzję, że zaczekają z rozpoczęciem prywatnego
dochodzenia, aż szum wokół sprawy ucichnie. Wreszcie James doniósł
Agacie, że córka Mary, Beth zamieszkała ze swoim chłopakiem w jej do-
mu, że dziennikarze odeszli sprzed furtki, a policjant spod drzwi. Nadeszła
pora działania.
Nie urządzano pogrzebu w wiosce. Po wydaniu przez patologa ciało
miało zostać spalone, a popioły rozsypane nad morzem, zgodnie z zarzą-
dzeniem Ministerstwa Rolnictwa i Rybołówstwa. James usłyszał te wiado-
mości od pani Bloxby i przekazał je Agacie, siedząc u niej w kuchni. Kiedy
zapytał pastorową, czy w miejscowym kościele zostanie odprawiona msza
żałobna, odparła dziwnie lodowatym tonem, że to zależy wyłącznie od de-
cyzji rodziny zmarłej i mieszkańców wioski.
— Wygląda na to, że musi upłynąć trochę czasu, nim mieszkańcy ze-
chcą wyrazić szczerą opinię na temat Mary — podsumowała Agatha. —
Moim zdaniem to samo dotyczy ciebie. Ponieważ Mary dokuczyła mi parę
razy, podejrzewam, że w podobny sposób zachowywała się wobec innych.
Z tego, co powiedziałeś, czy też bardziej z tego, co przemilczałeś, wynika,
że sprawiła ci niemało przykrości, kiedy zakończyłeś romans. Mimo to
nadal traktowałeś ją po przyjacielsku. Dlaczego?
James długo milcząc, wpatrywał się w kubek z kawą, jakby w poszuki-
waniu inspiracji. Potem popatrzył na Agathę z nieśmiałym uśmiechem.
TLR
— Sumienie mi kazało. Dręczyło mnie poczucie winy, że zraniłem jej
uczucia. Poza tym wstydziłem się swojej fascynacji kimś takim jak ona.
Pewnie dlatego wciąż usiłowałem sobie wmówić, że to naprawdę miła oso-
ba i nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy pozostali przyjaciółmi, jakby w
ogóle można było przejść od emocjonalnego zaangażowania do przyjaźni.
Agatha ze smutkiem przyznała mu w duchu rację. Nie potrafiła powie-
dzieć, czy kiedykolwiek będzie potrafiła spojrzeć na niego bez żalu o to, co
się wydarzyło.
— Przed chwilą jeszcze jedna myśl przyszła mi do głowy — wyznał
James. — W głębi duszy podejrzewam, że Mary byłaby zdolna do gwał-
townych czynów.
— Ciekawe, ale takie spekulacje nie prowadzą donikąd, zwłaszcza że to
ją zamordowano w szczególnie brutalny sposób — przypomniała Agatha.
— Właśnie w tym rzecz. Zrozum, przemoc rodzi przemoc — przeko-
nywał żarliwie. — Najczęściej w rodzinie. Musimy sprawdzić, gdzie prze-
bywa jej były mąż. Z tego, co mi wiadomo, miała męża w Ameryce, w Los
Angeles.
— Mnie mówiła, że mieszkała w Nowym Jorku.
— Mogła się tam przeprowadzić po rozwodzie.
Agatha wstała.
— Chyba powinniśmy złożyć wizytę jej córce. Czy wie, że uprawiałeś
seks z jej matką?
TLR
Na twarz Jamesa wypłynął pokaźny rumieniec.
— Nie mam pojęcia, ale nie sądzę. Odniosłem wrażenie, że ze sobą nie
rozmawiały.
— W każdym razie chodźmy do niej. Czy wypada coś zabrać ze sobą?
— Kwiaty lub ciasto? Chyba nie. W przypadku śmierci członka rodziny
wystarczy złożyć kondolencje.
Agatha starannie zamknęła za sobą drzwi salonu po czym wypuściła ko-
ty do ogrodu na tyłach domu. Skrzywiła się na jego widok. Zwierzaki wy-
brały jedyny kawałek ziemi, gdzie wysoki płot nie przesłaniał słońca.
Ruszyli w stronę domku Mary. Każde z nich wspominało ostatni raz,
kiedy wspólnie przemierzali tę trasę. Przeszli przez ogródek przed domem
do oszklonego ganku, który Mary kazała dobudować prócz szklarni na ty-
łach. W gruncie rzeczy dokonała w swym domostwie tak wielu zmian, że w
niczym nie przypominało skromnej, ciasnej chatki pani Josephs.
Kiedy James zadzwonił do drzwi, Agatha niemal się spodziewała, że na
progu stanie Mary. Wciąż nie mogła uwierzyć, że nie żyje, że została za-
mordowana w tak makabryczny sposób.
Lecz otworzyła im dziewczyna tuż po dwudziestce, w ogóle niepodobna
do zmarłej. Miała brązowe oczy, ziemistą cerę, długi, wąski nos i masę ls-
'niących, czarnych włosów. Nosiła męską bluzę w kratę i krótkie spodenki,
odsłaniające bardzo długie, bardzo białe i dość mocno owłosione nogi.
TLR
— Panna Fortune? — zagadnął James.
— Słucham pana? — Dziewczyna popatrzyła na niego z zaciekawie-
niem, po czym przeniosła wzrok na Agathę.
— To Agatha Raisin, znajoma pani zmarłej matki. Ja nazywam się Ja-
mes Lacey. Też byłem jej przyjacielem. Przyszliśmy złożyć pani kondo—
lencje.
Beth Fortune przesunęła się, by ich wpuścić.
— Proszę wejść.
W salonie John Derry, jej chłopak, siedział rozparty w fotelu. Beth,
zwyczajem młodzieży, nie zadała sobie trudu, żeby przedstawić go go-
ściom.
— Kawy czy herbaty? — spytała.
— Nic, dziękujemy — odrzekła Agatha pospiesznie, żeby nie stracić
czasu na czekanie, kiedy Beth wyjdzie do kuchni. — Czy policja doszła,
jak zginęła pani matka?
— Najpierw ktoś ją otruł środkiem chwastobójczym, a potem podcią-
gnął do góry — odparła Beth bez śladu łez w oczach. Jej głos z nieznacz-
nym amerykańskim akcentem zdradzał zniecierpliwienie.
— Policja na pewno wkrótce znajdzie sprawcę — pocieszył James.
— Ciekawe jak? — wtrącił po raz pierwszy John Derry.
— Po śladach takich jak lina, którą ją związał, rodzaju użytej trucizny i
TLR
innych.
— Użył liny starego typu Woolwortha z naturalnych włókien — wyja-
śniła Beth. — Prawdopodobnie kupił ją bardzo dawno temu. Obecnie robią
je wyłącznie ze sztucznych tworzyw. Nie znaleziono żadnych odcisków
palców prócz tych dwóch osób, które ją znalazły. — Nagle otworzyła sze-
rzej oczy.
— Ach, to chyba wy, prawda?
Agatha skinęła głową. Niemal przerażało ją opanowanie Beth.
— Czy pani ojciec przyjedzie na pogrzeb? — spytała.
— Nie sądzę. Nie znosił matki.
— A więc nadal przebywa w Ameryce?
— Tak, w Los Angeles.
— Czy kontaktował się z panią?
— Dzwonił kilka dni temu, żeby zapytać, czy może mi pomóc... finan-
sowo. Ale matka zostawiła mi zabezpieczenie materialnie.
— Z czego żyje tata?
— Jest... — Oczy Beth zwęziły się w szparki.
— Posłuchajcie, miło z waszej strony, że wpadliście, ale mam dość
dziennikarzy i ich niedyskretnych pytań. Nie zamierzam tolerować nacho-
dzenia mnie w moim własnym salonie.
TLR
— Przepraszam — wymamrotała Agatha. James próbował ją ułagodzić
opowiadaniem
o działalności Mary w towarzystwie ogrodniczym. Dorzucił, że miesz-
kańcy bardzo ją polubili.
Agatha ukradkiem rozejrzała się dookoła. W salonie Mary już dokona-
no zmian. Jej zielone tapety zamalowano na biało. Mnóstwo porcelano-
wych ozdóbek, które Mary umieściła na gzymsie kominka i podręcznych
stolikach, znikło bez śladu. W kącie ustawiono prowizoryczne regały, zło-
żone z desek, wspartych na cegłach, na których ustawiono mnóstwo ksią-
żek. Zielony dywan przykryto wytartymi perskimi kobiercami. Zielone za-
słony zdjęto i zastąpiono żaluzjami. Beth lub John Derry usiłowali usunąć z
wystroju tyle zieleni, ile tylko mogli.
— Czy pani też pasjonuje się ogrodnictwem?
wyrwał Agathę z zadumy głos Jamesa.
— Nie. Szkoda mi czasu. Wyniosłam wszystkie rośliny ze szklarni. Po-
prosiłam kolegę z Oksfordu, który lubi takie tropikalne zielsko, żeby je so-
bie zabrał. Wyłączyłam ogrzewanie. Urządzę tam świetną pracownię.
— Czy to znaczy, że planuje pani tu zamieszkać?
— spytała Agatha.
Beth obrzuciła ją nieprzychylnym spojrzeniem.
— Czemu nie?
— Przypuszczałam, że wynajmujecie pokoje w Oksfordzie — odpowie-
TLR
działa Agatha uprzejmie.
— Oczywiście, ale chyba pani nie zapomniała, że miewamy wakacje i
ferie? — Beth nagle zwróciła wzrok na Jamesa. — Chwileczkę! O ile do-
brze usłyszałam, nazywa się pan James Lacey, prawda?
—Tak.
— Chciałabym zamienić z panem słówko na osobności. Johnie, odpro-
wadź panią Raisin do wyjścia.
Agacie nie pozostało nic innego jak wstać i wyjść. Na ganku John popa-
trzył na nią z góry.
— Słyszałem o pani. Podobno zwykła pani wtykać nos w nie swoje
sprawy. Proszę tu więcej nie przychodzić.
Agatha wyszła sztywno jak obrażona kotka. Kiedy wróciła do domu, za-
stała tam swoją sprzątaczkę panią Simpson.
— Zobacz, dziś rano napisali w gazecie o mężu pani Fortune — oznaj-
miła zamiast powitania.
— O cholera! — Agatha zgarnęła gazety, usiadła przy stole w kuchni i
zaczęła je przeglądać.
Amerykański korespondent „Daily Mail" przeprowadził wywiad z by-
łym mężem Mary, Barrym Fortune. Zacytował jego słowa, że bardzo mu
przykro z powodu tak potwornego morderstwa. Pan Fortune twierdził, że
rozstali się polubownie przed piętnastu laty. Ożenił się powtórnie. Posiadał
sieć wypożyczalni kaset wideo. Gdybym tak rano przeczytała gazety,
TLR
oszczędziłabym sobie zadawania zbędnych pytań — pomyślała Agatha.
— A to poczta dla ciebie — oznajmiła Doris, kładąc na stół nieduży plik
kopert.
Agatha obejrzała je. Jedną z nich przysłano z kancelarii prawniczej z
Mircester. Nazwę nadawcy wypisano starannie czarnymi literami: „Carter,
Bung i Desmond". Po otwarciu koperty Agatha uniosła brwi ze zdziwienia.
Pismo dotyczyło ostatniej woli zmarłej Mary Fortune. Poinformowano ją,
że jeśli przybędzie do kancelarii, otrzyma korzystną dla siebie wiadomość.
— Hej, Doris, chodź tu na chwilę! — zawołała.
Sprzątaczka przyszła z powrotem do kuchni.
— Żal mi tych twoich kotów, Agatho — powiedziała. — Żadna przy-
jemność bawić się w tym Gu— łagu, który im urządziłaś z tyłu.
— Już niedługo Wielki Dzień. Wtedy obniżymy płot. Nie mówiłaś o
tym nikomu?
— Oczywiście, że nie. Co mi chcesz pokazać?
— To. — Agatha podała jej list.
Doris przeczytała go powoli.
— A to ci niespodzianka!
— Ja też nie przypuszczałam, że mogłaby mi coś zostawić.
— Nie o to mi chodziło.
— A o co?
TLR
— Nie znała cię zbyt długo. Przypuszczalnie już wcześniej sporządziła
testament. Dlaczego nagle go zmieniła na twoją korzyść? Czyżby przewi-
działa, że umrze?
— To jest myśl!
Zadzwonił dzwonek u drzwi.
— To na pewno James — stwierdziła Agatha. — Odłóż to gdzieś, pro-
szę.
Sprzątaczka popatrzyła na nią ze zdziwieniem. Normalnie Agatha popę-
dziłaby na górę zmienić ubranie lub poprawić makijaż.
Gdy James wkroczył do kuchni, Agatha wręczyła mu list.
— Ach, to — mruknął, siadając obok niej. — Też dostałem coś takiego
dziś rano.
— Mogłeś mi powiedzieć.
— Wstydziłem się z wiadomych względów.
— Czego chciała od ciebie Beth?
James wstał, zamknął drzwi, po czym wrócił za stół.
— Mary zadzwoniła do niej na początku roku z wiadomością, że zamie-
rza wyjść za mąż... za mnie.
— Och!
TLR
— Dobrze powiedziane. Przypuszczam, że Beth uważa mnie za głów-
nego podejrzanego. Lepiej jedźmy do tego biura. Swoją drogą, po co zasła-
niasz żaluzje i palisz światło w kuchni w taki piękny dzień?
— Nieważne. Jedźmy już — ponagliła Agatha.
Po chwili znów wyjeżdżała z Jamesem, lecz teraz już potrafiła go trak-
tować jak zwykłego znajomego. Pogratulowała sobie opanowania.
Kancelaria prawnicza mieściła się przy brukowanej bocznej uliczce od-
chodzącej od głównego placu. Stare domy przylegały jeden do drugiego,
odcinając dopływ światła słonecznego. W sekretariacie przy zabytkowej
maszynie do pisania siedziała niemłoda dama. Gdy podali jej nazwiska, po-
prosiła, żeby usiedli i poczekali, po czym znikła za drzwiami gabinetu. Pył-
ki kurzu fruwały w promieniach słońca wpadających przez okno za biur-
kiem. Usiedli obok siebie na sofie wypełnionej końskim włosiem. Pocho-
dziła z epoki wiktoriańskiej, jak wszystko w tym staroświeckim wnętrzu.
Po dziesięciu minutach oczekiwania zostali wprowadzeni do kancelarii.
Zaskoczyło ich, że przyjął ich stosunkowo młody człowiek. Agatha spo-
dziewała się starszego dżentelmena ze staroświeckim pince-nez i bokobro-
dami.
— Jonathan Carter — przedstawił się. — Proszę usiąść. Jesteście pań-
stwo beneficjentami zgodnie z ostatnią wolą zmarłej Mary Fortune. Zosta-
wiła bardzo proste i bezpośrednie przesłanie. Nie zajmę państwu wiele cza-
su. — Wziął kilka kartek sztywnego papieru i przerzucił. — Odczytam tyl-
TLR
ko ten fragment, który państwa dotyczy. Myślę, że nie zaskoczy was wia-
domość, że nie licząc kilku drobnych zapisów, cały majątek przekazała
córce.
Agathę ruszyło sumienie. „Biedna Mary naprawdę mnie lubiła — po-
myślała ze wstydem. — A ja jej nawet nie opłakiwałam. Kiedy ją znaleźli-
śmy tak bestialsko zamordowaną, wstrząsnęło mną jedynie wyznanie Jame-
sa, że miał z nią romans".
— Panie Lacey — zwrócił się prawnik do Jamesa. — Musi pan zrozu-
mieć, że słowa, które pan usłyszy, zostały napisane przez panią Fortune:
„Panu Jamesowi Laceyowi, zamieszkałemu przy Lilac Lane 8 w Carsely,
Gloucestershire, zostawiam pięć tysięcy funtów w charakterze wynagro-
dzenia za świadczone usługi, aczkolwiek ich jakość pozostawiała wiele do
życzenia".
— Dziękuję — powiedział James urzędowym tonem.
— „Pani Agacie Raisin, zamieszkałej przy Lilac Lane 10 w Carsely,
Gloucestershiure, zostawiam pięć tysięcy funtów na leczenie otyłości wieku
średniego w renomowanym ośrodku".
— Suka — wysyczała Agatha przez zaciśnięte zęby.
— Obydwoje państwo otrzymacie swój spadek we właściwym czasie —
ciągnął prawnik.
— Nie chcę tych pieniędzy — odburknął James.
— Proszę zostawić sobie czas na ochłonięcie — doradził prawnik. —
TLR
Przyznaję, że to dość złośliwy zapis. Ale proszę go nie odrzucać od ręki.
Wszyscy potrzebujemy pieniędzy.
— Czy przyjmiesz swój spadek? — spytał James, gdy wyszli na ulicę.
— O tak. Ona już nie żyje, a pieniądz to pieniądz. Wiesz co? Jeśli była
rzeczywiście taką jędzą, na jaką teraz wyszła, to nic dziwnego, że ktoś ją
utłukł.
— Świat jest pełen wiedźm, ale nikt ich nie morduje — odparł James,
wydłużając krok, tak że musiała go gonić.
— Chodźmy do Billa Wonga. Tylko trochę zwolnij.
James przystanął w miejscu tak raptownie, że omal na niego nie wpadła.
— Po co? Kazał ci się trzymać z daleka od tej sprawy.
— Ale jeśli opowiemy mu o testamencie Mary, może zdołamy wycią-
gnąć od niego jakieś informacje.
— Nie zamierzam mu o tym mówić.
— Zrozum, policja już zna jej ostatnią wolę. Ja wyjawię mu to, co mnie
dotyczy. Nie musisz iść ze mną, jeśli nie chcesz.
James stał przez chwilę z rękami w kieszeniach. Kołysał się lekko na
obcasach, wpatrzony we własne stopy.
— Zgoda — powiedział nagle.
Poszli na komisariat i spytali dyżurnego o Billa Wonga. Chwilę później
TLR
zszedł po schodach z serdecznym uśmiechem.
— Akurat mam przerwę — zagadnął wesoło.
— Jeśli znajdziesz dla nas chwilkę, zapraszam na lunch — zapropono-
wała Agatha. — Mamy ci coś do powiedzenia.
— Mam nadzieję, że nie bawicie się w detektywów — odrzekł Bill.
— Nie, nie. Chcesz usłyszeć naszą wiadomość czy nie?
— Chciałbym coś przekąsić — odparował Bill z szerokim uśmiechem.
— Zabierzemy cię do restauracji, do której James mnie kiedyś zaprosił.
W lokalu zamówiła stek z polędwicy wołowej z ziemniakami z wody,
pomidorami z rusztu i groszkiem.
— Zapomniałaś o diecie? — wytknął James.
— Do diabła z odchudzaniem! — odburknęła.
W skrytości ducha uważała, że nie ma sensu
cierpieć dla urody. Już nie miała z kim konkurować i przestała wzdy-
chać do Jamesa. Oczywiście czytała w niezliczonych kobiecych pisemkach,
że warto zadbać o figurę, żeby poprawić sobie samopoczucie. Lecz ma-
giczne sposoby w jej przypadku nigdy nie działały. A Agatha wątpiła, czy
kiedykolwiek zadziałają.
Gdy podano im posiłek, Bill spytał:
— Co to za nowina? TLR
— Zostałam beneficjentką Mary.
— Wiem. Pan Lacey też.
— James — sprostował zainteresowany. — Sporządziła bardzo nietak-
towny zapis.
— Dochodzę do wniosku, że musiała nas nienawidzić — oświadczyła
Agatha. — Pytanie, czemu spisała swoją ostatnią wolę. Z pewnością zakła-
dała, że jeszcze długo pożyje.
— Niekoniecznie — odparł Bill.
— Dlaczego?
— Nie chciałbym was wtajemniczać.
Agatha wyciągnęła rękę.
— Przysięgam, że zabiorę ci ten talerz z puddin— giem z nerek i steku,
jeśli nie udzielisz nam wyjaśnień.
— Zostaw, jestem głodny. Zresztą pewnie prasa podchwyci sensację.
Gdy mąż poprosił ją o rozwód, usiłowała popełnić samobójstwo.
— Emocjonalny szantaż — skomentował James.
— Pewnie wcale nie zamierzała się zabić.
— Zrobiła wszystko, żeby odebrać sobie życie. Przygotowała fiolkę
środków nasennych i butelkę wódki. Gudem przeżyła. Uratował ją sąsiad z
naprzeciwka, który dla zabicia czasu podglądał kobiety przez lornetkę.
Oczywiście przysięgał policjantom, że obserwował ptaki. Przypadkiem za-
TLR
uważył, że Mary połyka garściami pigułki i popija wódką, póki nie padła na
stół. Zadzwonił po pogotowie. Zabrano ją do szpitala, gdzie przepłukano jej
żołądek. Później kilkakrotnie leczono ją na depresję, ostatni raz podczas
pobytu w Nowym Jorku. Przeprowadziła się tam po rozwodzie do mieszka-
nia przy Washington Sąuare w Village.
— Chyba moja sprzątaczka Doris Simpson jako pierwsza przyznała, że
jej nie lubi, wszyscy wtedy ją jeszcze podziwiali — poinformowała Agatha.
Powiedziała coś w rodzaju: „Nie ma w sobie ciepła, jakby grała jakąś
rolę". Zgadzacie się z tą opinią? Po co w ogóle przyjechała do Cotswolds?
— Jest Angielką — poinformował Bill.
— Skąd?
— Pochodzi z Newcastle. Jej rodzice nie żyją. Wiele osób z zewnątrz
przeprowadza się do Cotswolds. Na przykład wy.
— Zauważ, że odgrywała doskonałą gospodynię wiejską, piekła, upra-
wiała ogródek i tak dalej. Niewykluczone, że gdyby żyła, znudziłaby ją ta
rola, przeniosłaby się gdzie indziej i udawałaby kogoś innego.
— To tylko spekulacje — odparł Bill, kręcąc głową. — Potrzebuję fak-
tów. Ale skoro już przyszliście, wykorzystam waszą obecność. Zacznijmy
od tych osób, którym zdewastowano ogrody. Pani Bloxby? Któż mógłby
żywić do niej urazę?
„Mary" — pomyślała Agatha natychmiast. Nie mogła jednak wyjawić
swych podejrzeń, nie zdradzając zwierzeń pastorowej. Ale przyszła jej też
TLR
do głowy inna myśl.
— Czy pamiętasz, Jamesie, ten dzień, kiedy planowałeś zabrać mnie na
kolację do Evesham? — spytała.
— Doskonale. Właśnie tego dnia cierpiałem z powodu zatrucia pokar-
mowego.
— A przedtem odwiedziłeś Mary!
— Do czego zmierzasz, Agatho? Nie jadłem z nią kolacji.
— Ale pewnie czymś cię poczęstowała?
— Poczekaj, niech sobie przypomnę. Tak, kawą i ciasteczkami własne-
go wypieku, o ile pamiętam.
Oczy Agathy rozbłysły.
— A potem zachorowałeś tak ciężko, że nie mogłeś nigdzie pojechać. A
ja wcześniej opowiedziałam Mary o twoim zaproszeniu.
— Zaczekajcie chwilę — wtrącił Bill. — Czy sugerujesz, że Mary doda-
ła czegoś do ciastek, żeby James źle się poczuł i nie mógł nigdzie jechać?
Agatha skinęła głową.
— To absurd — zaprotestował James.
— Czy ona też jadła te ciastka?
— Nie — odparł po chwili namysłu. — Wspomniała, że jest na diecie.
TLR
W rzeczywistości oświadczyła, że nie zamierza się zaniedbać i roztyć
jak Agatha Raisin.
Bill Wong nagle zmrużył oczy.
— Odnoszę wrażenie, że podejrzewasz też Mary Fortune o dewastację
ogrodów. Czy wiesz coś o pani Bloxby, Agatho, co wolałabyś przemilczeć?
— Nie — wymamrotała Agatha.
Policjant dość długo patrzył jej w oczy, nim przemówił:
— No dobra. Zacznijmy od ciebie, Jamesie. Obecnie zakładamy, że
osoba, która dopuściła się aktów wandalizmu, usiłowała uniemożliwić zor-
ganizowanie konkursu. Ale przyjmijmy teorię Agathy. Czy sprawiłeś Mary
jakąś przykrość, zanim dokonano zniszczeń w twoim ogrodzie?
— Prawdę mówiąc, krótko przedtem oznajmiłem jej, że kończę nasz
romans.
— W takim razie przeanalizujmy pozostałe przypadki. Państwo Boggle?
— Zapomnij o nich. Drażnią wszystkich.
— W porządku. A panna Simms, niezamężna matka, sekretarka Stowa-
rzyszenia Pań?
— Trzeba by ją zapytać. Ale ona nie denerwuje nikogo.
— A pani Mason?
— Tak samo — stwierdziła Agatha ponuro. — Też musielibyśmy ją
wysondować.
TLR
— A pan Spott, ten, któremu otruto rybki? Gdyby przypadkiem rzeczy-
wiście Mary mściła się za coś na mieszkańcach, niekoniecznie musiała po-
przestać na niszczeniu roślin.
— Bernard Spott uwielbiał Mary — stwierdził James. — Złego słowa
by jej nie powiedział.
— Tak więc to ślepy zaułek — podsumował Bill. — Twoja teoria nie
ma żadnych podstaw, Agatho. Załóżmy, że jakiś rozwścieczony ogrodnik
zapragnąłby dokonać zemsty na Mary. Kto z nich mógłby to zrobić? Pani
Bloxby, panna Simms, obecny tu James, pani Mason, państwo Boggle czy
stary pan Spott?
— Pozostaje tylko ktoś z jej rodziny lub z przeszłości. Czy jej mąż
przez cały czas przebywał w Ameryce?
—Tak.
— Ale to musiał być ktoś, kogo znała — wtrącił nagle James.
— Dlaczego?
— Nie dokonano włamania. Otworzyła tej osobie drzwi. Została otruta.
Ktoś dodał jej środka chwastobójczego do napoju. Jakiego? — spytał, pa-
trząc na Billa.
— Trudno powiedzieć, ale sądząc po zawartości żołądka, prawdopo-
dobnie do brandy. Wypiła sporą dawkę trucizny.
— Sprawdziliście wszystkie punkty sprzedaży środków ochrony roślin?
TLR
Bill wydał pomruk niezadowolenia.
— Czy wiecie, w ilu sklepach w Cotswolds sprzedają środki do zwal-
czania chwastów? W niezliczonych. Mimo to odwiedzamy wszystkie po
kolei.
Agatha wzięła od kelnerki jadłospis i zaczęła go studiować.
— Chyba nie zamierzasz zamówić deseru, Agatho? — zwrócił jej uwa-
gę Bill.
— Ależ jak najbardziej, słodki i tuczący — oświadczyła stanowczo. —
Ktoś jeszcze chce?
Wszyscy zamówili biszkopt polany gęstym syropem toffi. Agatha zjadła
swoją porcję do ostatniej okruszynki. „Jak to możliwe, że dawniej po sło-
dyczach nie przybywało mi ani grama, a teraz ledwie przełknęłam ciastko,
pasek od spódnicy uciska jak gorset?" — myślała z rozżaleniem.
— Moim zdaniem córka jest najbardziej podejrzana — orzekła po ka-
wie. — To proste. Dziedziczy po niej. Albo ona ją zabiła, albo jej chłopak.
— Rodzoną matkę? — zaprotestował James.
— Nie można wykluczyć, że celowo upozorowała atak szaleńca — od-
parła Agatha.
— Posłuchaj. Równie dobrze mógł to naprawdę zrobić ktoś psychiczne
chory, kto nagle zapukał do drzwi.
— A ona wpuściła obcego i poczęstowała brandy! Wykluczone.
TLR
Bill westchnął ciężko.
— Dziękuję za lunch. Czas wracać do pracy. Być może zabił ją ktoś,
kogo dawniej znała i nigdy nie odnajdziemy zabójcy.
— Usiłuje cię nakłonić, żebyś zapomniała o sprawie — podsumował
James, gdy Bill wyszedł.
— Myślę, że wkrótce ludzie zaczną mówić — pocieszyła Agatha. —
Moglibyśmy zacząć od odwiedzenia pani Mason. To rozsądna osoba. Jedy-
ne, co możemy zrobić, to zadawać pytania, póki nie znajdziemy jakiegoś
klucza do zagadki.
TLR
ROZDZIAŁ VII
Jeszcze tego samego popołudnia zasiedli w salonie pani Mason przy ro-
galikach i kawie. Z początku wszystko wskazywało na to, że niewiele
wskórają. Gospodyni w kółko powtarzała półgłosem: „Biedna Mary".
Tymczasem Agatha z Jamesem gorączkowo szukali sposobu wyciągnięcia
z przewodniczącej Stowarzyszenia Pań z Carsely jej opinii o nieodżałowa-
nej zmarłej.
James jako pierwszy wpadł na sensowny pomysł, gdy udaremniła jedną
z prób słowami:
— Pan z całą pewnością najbardziej po niej rozpacza z nas wszystkich.
James rozparł się wtedy wygodniej w obitym aksamitem fotelu, wycią-
gnął przed siebie długie nogi, po czym oświadczył:
TLR
— Przykro mi wyznać, że choć jej straszliwa śmierć zszokowała mnie i
zasmuciła, nie cierpię. Nie znałem Mary zbyt dobrze.
Pani Mason wyglądała na zaskoczoną.
— Myślałam... — zaczęła.
— Miałem romans z Mary Fortune. Chyba większość ludzi w wiosce o
tym wiedziała. Zakończyłem go kilka miesięcy temu. Lecz mimo to, po-
wtarzam, słabo ją znałem. Zaczynam podejrzewać, że potrafiła dokuczyć
bliźnim.
— Moim zdaniem umiała w przemyślny sposób wpędzać ludzi w kom-
pleksy, tak że jeden wstydził się wyjawić drugiemu, co powiedziała lub
zrobiła — zawtórowała mu Agatha, pomna wyznania pani Bloxby.
James obrzucił ją karcącym spojrzeniem.
— Jeżeli spojrzeć na sprawę z takiego punktu widzenia... — pani Mason
poprawiła okulary i popatrzyła badawczo na Agathę. — Chyba za bardzo
wzięłam sobie do serca jej słowa...
— Jakie?
— Zwróciła mi uwagę, w bardzo uprzejmy sposób, że nie rozumie, dla-
czego Stowarzyszenie Pań nie organizuje wyborów na poszczególne sta-
nowiska. „Czemu to panią dziwi?" — spytałam. Odpowiedziała z uroczym
uśmiechem, że chyba pełniłam funkcję przewodniczącej przez kilka lat, a
panna Simms równie długo jest sekretarką. Przypomniałam jej, że nikt do-
TLR
tychczas nie narzekał. „Nikt pani nie powie tego prosto w oczy, ale szemrzą
po kątach". Tak właśnie się wyraziła: „szemrzą". „O czym?" — spytałam
już trochę ostrzej. A na to ona głosikiem słodziutkim jak miód:
„Niektóre panie chętnie widziałyby nowe twarze we władzach". Zde-
nerwowała mnie. „Na przykład panią?" — spytałam ze złością. „Czemu
nie? — mówi. — Miałaby pani coś przeciwko temu?". „Nie ja — ja na to.
— To grupa decyduje".
Pani Mason przerwała dla nabrania oddechu. Jej policzki oblał rumie-
niec.
— Wszystko byłoby w porządku, żeby na tym poprzestała. Ale gdzie
tam! Dorzuciła jeszcze, że Stowarzyszenie Pań z Little Raddington ma bar-
dzo reprezentacyjną przewodniczącą, w dodatku całkiem młodą.
Kiedy cytowała Mary, nieudolnie przedrzeźniała jej sposób mówienia,
cedząc słowa.
— Kupiłam sobie jasnoniebieski kostiumik. Pamięta go pani, bo sama
go podziwiała. Włożyłam do niego perły na jedno z ostatnich zebrań. Pani
Fortune obejrzała go z takim dziwnym uśmieszkiem, że pożałowałam stra-
conych pieniędzy. Ten jej uśmiech wyraźnie mówił: „Nieważne, co wło-
żysz, i tak nigdy nie będziesz wyglądała jak dama". Rozmawiałam z panią
Bloxby. Zapewniła mnie, że nikt na mnie nie narzeka jako na przewodni-
czącą. Wręcz przeciwnie. Słyszała mnóstwo pochwał pod moim adresem.
Doradziła, żebym przestała o tym myśleć. Ale ja powiedziałam, że pani
Fortune byłaby lepszą przewodniczącą, a pani Bloxby na to: „W ogóle się
TLR
nie nadaje". Tak mi ta pani Fortune zalazła za skórę, że jak ją spotkałam w
sklepie, to jej powiedziałam: „Pytałam panią Bloxby, czy komuś nie odpo-
wiadam jako przewodnicząca. Zapewniła mnie, że wszystkie panie są za-
dowolone. Ot co!". A ta popatrzyła na mnie jakoś tak srogo, a potem po-
wiedziała cichutko: „Pani Bloxby jest bardzo uprzejma". No i oczywiście
poczułam się jeszcze gorzej.
— Jak długo po tym zniszczono pani ogród?
— spytała Agatha z zaciekawieniem.
— Proszę zaczekać, niech no zajrzę do notatnika.
— Podeszła do fornirowanego kredensu, wyciągnęła oprawną w skórę
książkę z tyłu szuflady na sztućce i przerzuciła kartki. — Zaraz sprawdzę.
O tak, tu zapisałam datę spotkania na poczcie mieszczącej się w sklepie. To
chyba było jakieś trzy dni później.
Agatha popatrzyła z triumfem na Jamesa.
— Ale co to wszystko ma wspólnego z niszczeniem ogrodów? — spyta-
ła pani Mason.
— Sprawdzamy każdy ślad — odrzekła enigmatycznie Agatha.
— A więc znów się pani bawi w detektywa?
— Nie bawię się — oburknęła Agatha. — Jestem śmiertelnie poważna.
— Wykryjecie, że zrobił to jeden z chuliganów z Birmingham —
stwierdziła pani Mason. — Tu nikt by nikogo nie zabił z powodu paru zło-
TLR
śliwych uwag. Może jeszcze rogalika?
— Kto następny? Może państwo Boggle? — zasugerowała Agatha. —
Ktoś spryskał ich róże czarną farbą.
— Musimy do nich iść? — jęknął James. — O ile ich znam, zmyliby jej
głowę i tyle.
— Ja też ich nie znoszę. Ale dobrze byłoby sprawdzić, czy ich róże zo-
stały oszpecone wkrótce po konfrontacji z Mary.
— Moim zdaniem podążasz fałszywym tropem, Agatho. Wszystkie
ogrody zostały zdewastowane w przeciągu kilku dni. Gdyby kolejne akty
wandalizmu następowały w większych odstępach czasu, łatwiej byłoby
wykryć sprawcę, ale to wszystko wydarzyło się niemal równocześnie.
— Myślę, że nie zaszkodzi odwiedzić państwa Boggle. Nie zostawiaj
mnie samej, Jamesie. Nie poradzę sobie z nimi bez twojego wsparcia.
Państwo Boggle mieszkali na końcu wioski. Kupili dom od gminy. Na-
zwali go Culloden, nie dlatego, żeby darzyli szczególnym nabożeństwem
słynne pole bitwy*1, lecz dlatego, że wpadła im w oko ta nazwa w centrum
ogrodniczym, które sprzedawało tabliczki z nazwami domów.
Ludzie na wsiach są uprzejmi dla starszych ludzi, co państwo Boggle
bezwzględnie wykorzystywali. Nie poprzestawali na subtelnym szantażu
emocjonalnym. Żądali dalekich, całodniowych wycieczek do innych miast,
jakby im się należały.
— Zapamiętaj, że jeśli zażyczą sobie, żebyśmy ich gdzieś zawieźli,
TLR
obydwoje mamy zepsute samochody — ostrzegła Agatha. — Jeżeli ich
bezczelnie nie okłamiemy, wymuszą na nas wyprawę do Bath, do Bristolu
czy jeszcze dalej. Raz zabrałam ich do Bath. To był koszmarny dzień.
— Myślę, że tracimy czas — mruknął James niepewnie.
1 *Bitwa pomiędzy zwolennikami Jakuba Edwarda Stuarta, pretendenta do tronu szkockiego, a
wojskami angielskiego króla Jerzego II z dynastii hanowerskiej w 1734, zakończona zwycięstwem
angielskich wojsk królewskich.
— Ja też ich nie cierpię — powtórzyła Agatha. — Ale zważywszy ich
brutalną szczerość, mogą okazać się bardziej użyteczni niż ktokolwiek mil-
szy.
James nacisnął dzwonek, który odegrał żwawą melodyjkę. W środku
rozległy się szurania, jakby stare zwierzę wyłaziło z nory.
Po nieskończenie długim oczekiwaniu usłyszeli brzęk łańcucha i zgrzyt
zasuwy. W końcu Pani Boggle uchyliła drzwi na szerokość łańcucha.
— A, to wy. Czego chceta?
— Porozmawiać o Mary Fortune — odpowiedziała Agatha.
Starcze oczy pani Boggle rozbłysły złośliwą satysfakcją.
— Niech jego zapyta. On wi więcej niż ktokolwiek inny.
— Możemy wejść? — nalegała Agatha.
— Musita zaczekać. Puszczają operę mydlaną.
W końcu spuściła łańcuch, otworzyła drzwi.
TLR
Po chwili Agatha z Jamesem podążyli za zgarbioną staruszką do zatę-
chłego salonu. W rogu ryczał telewizor. Pani Boggle miała na sobie niezli-
czone warstwy ubrań, a na wierzchu wełniany sweter i drukowany fartuch.
Jej mąż, w dwóch swetrach i grubych spodniach, zapamiętale oglądał au-
stralijski serial. W pokoju wisiał starczy zaduch, nie brudu, lecz rozkładu.
Agatha z Jamesem cierpliwie wyczekali na łzawy koniec odcinka.
Opowiadał historię szczęśliwie zakochanej bohaterki, która umarła. Kamera
pokazywała niezliczony szereg twarzy tonących we łzach. „Czemu one
wszystkie takie chude? — myślała Agatha. — Dlaczego nie wyglądają tak
zdrowo jak te boginie, które człowiek widuje na filmach z największej pla-
ży w Sydney, Bondi Beach? Może w Australii karierę aktorską wybierają
tylko niedożywione osoby?".
Kiedy film wreszcie dobiegł końca, pani Boggle z ociąganiem wyłączy-
ła odbiornik.
— No to czego chcieliśta?
— Co pani myśli o pani Mary Fortune? — spytała Agatha.
— Zdzira!
Agatha stłumiła westchnięcie.
— Sprawiła państwu jakąś przykrość?
— Suka! — zawtórował żonie pan Boggle.
— Może zechcielibyście nam państwo opowiedzieć, co się wydarzyło
TLR
— poprosił James.
— Mówiła pani Bloxby, że chce coś zrobić dla wsi. Tylko nie myślta, że
dostanieta herbaty. Mam na co wydawać moje oszczędności.
Agatha zignorowała ostatnią uwagę.
— Proszę mówić dalej. Mary zaoferowała pani Bloxby, że chciałaby
popracować społecznie. I co dalej?
— Tak. No to pastorowa kazała jej nas zabrać na wycieczkę. Więc przy-
szła tu bezczelna, wymalowana jak lala, wystrojona jak na zabawę. No tom
powiedziała, że my chcieli jechać do Bristolu, popatrzyć na statki, no nie,
Boggle?
— No — potwierdził jej mąż ponuro.
— A ona na to: „To za daleko. Nie wystarczy, jak zabiorę was do Eves-
ham?". A ja na to, że to jej obowiązek pomagać starym, no nie, Boggle? I
jeszcze żem dodała, że nie każdego stać na wożenie tyłka wielkimi autami.
I jeszcze, że to, co wyprawiają z panem Laceyem, to skandal. W naszych
czasach najpierw się brało ślub. Nigdy nie przebierałam w słowach, no nie,
Boggle?
— No! — potwierdził pan Boggle, gapiąc się w wyłączony telewizor.
— Co na to Mary? — naciskała Agatha.
— A ona na to bezczelnie, że lepij by było, żeby my poszli do domu
starców, zamiast wykorzystywać ludzi. Wyobrażata to sobie? Słyszeliśta
TLR
kiedy coś takiego? Przegnała żem cholerę na cztery wiatry.
— Czy podejrzewacie państwo, kto zaatakował wasz ogród?
— No przecie, że ona, ta Mary Fortune — stwierdziła pani Boggle z
niezachwianą pewnością. — Na złość. Wiedziała, że my by dostali pierw-
szą nagrodę za róże.
— Ale nie dostaliście żadnej.
— Bo już nie zostało nam nic tak ładnego — wtrącił nagle pan Boggle z
wściekłością. Pochylił się i włączył ogromny elektryczny kominek. Na go-
rący już pokój buchnęła dodatkowa fala gorąca. Na dworze na błękitnym
niebie świeciło jasne słońce. Temperatura z pewnością wynosiła grubo po-
nad dwadzieścia stopni. W środku panowała nieznośna duchota. Okna były
zasłonięte gęstą, białą siatką. Zasłony, uszyte z czegoś w rodzaju grubego,
czerwonego filcu, całkowicie blokowały dopływ światła. Człowiek odnosił
wrażenie, że powietrze zgęstniało przez lata od zapiekłej złości zgryźli-
wych małżonków.
— Niegodziwca należy ściąć jak zielone drzewo wawrzynu — zacyto-
wała pani Boggle, niedokładnie, lecz mściwie.
— Czy to znaczy, że cieszy panią, że zabito Mary? — spytała Agatha.
— No pewno! Dostała za swoje. Jak można tak traktować ubogich sta-
ruszków?! Nigdy nas nie zabrała na tę wycieczkę do Bristolu. My...
— Mój Boże! Już tak późno? — Agatha skoczyła na równe nogi. — Po-
TLR
ra na nas, Jamesie. Dziękujemy, że poświęciła nam pani czas.
Widząc, że ofiara umyka, pani Boggle też wstała. Lecz Agatha z Jame-
sem zdążyli dopaść drzwi wyjściowych.
— Ale numer! Śmiesznie by było, gdyby to oni okazali się mordercami,
nie sądzisz? — stwierdziła już na zewnątrz. — Zawsze w głębi duszy oba-
wiam się, że zbrodni dokonał ktoś miły, kogo ofiara na chwilę wyprowadzi-
ła z równowagi. Ale kto by żałował państwa Boggle?
— Pani Raisin! — zawołała pani Boggle od progu. — Wracajta! Mój
chłop zemdlał.
James zrobił krok w kierunku chaty, lecz Agatha chwyciła go za ramię.
— Biegniemy po doktora! — odkrzyknęła, nie zmieniając kierunku.
James podążył za nią.
— Naprawdę idziemy po lekarza? — spytał, gdy ją dogonił.
— Szkoda czasu. Usiłowała nas ściągnąć z powrotem, żeby wymusić na
nas ten wyjazd do Bristolu. Ale zadzwonię do lekarki, jak wrócę do domu,
tak na wszelki wypadek. Tak, wiem, że mają telefon, ale jedno z nich może
umrzeć nam na złość. Chodź do mnie na kawę. Jak zadzwonię, spróbujemy
złożyć wizytę pannie Simms.
Mimo że przyjął zaproszenie, Agatha, nadal dumna ze świeżo uzyskanej
niezależności, doszła do wniosku, że nie żałowałaby, gdyby je odrzucił.
Poinformowała przez telefon nową lekarkę we wsi, panią doktor Sturret,
o rzekomym omdleniu pana Boggle. Następnie zaparzyła kawę dla siebie i
TLR
Jamesa.
— Zaczynam wątpić, czy choć jednej osobie we wsi Mary nie zalazła za
skórę — stwierdziła.
— W rezultacie wyszedłem na durnia — podsumował z zażenowaniem
James.
— Nic sobie nie wyrzucaj — doradziła Agatha.
— Myśl o niej jak o łatwej zdobyczy.
— Nie zwykłem traktować kobiet jak zabawek
— odparował w tonie nagany. — Moglibyśmy porzucić ten temat? Mam
dość wysłuchiwania uwag o moim związku z Mary.
— Dobrze — zgodziła się bez wielkiego entuzjazmu, bowiem choć
przełamała dawną słabość do Jamesa, pogrążanie dawnej rywalki sprawiało
jej satysfakcję. — Jak wypijesz kawę, odwiedzimy pannę Simms.
— Nie lepiej zacząć od pani Bloxby?
— Dlaczego od niej?
— Jako żona pastora z pewnością słyszy wiele plotek. Poza tym panie z
wioski przypuszczalnie chętniej zawierzają jej swoje sekrety niż komukol-
wiek innemu.
— Wolałabym pójść do niej po wizycie u panny Simms, jeśli starczy
nam czasu.
TLR
— Odnoszę wrażenie, że pani Bloxby powiedziała ci coś, czego nie
chcesz mi powtórzyć, Agatho.
— Owszem. Zawierzyła mi coś w zaufaniu. Zapewniam cię, że nie mia-
ło to żadnego związku z morderstwem.
— W takim razie chodźmy do panny Simms. Ona gdzieś pracuje?
— Już nie. Siedzi w domu i opiekuje się dziećmi. Jej nowy partner ży-
ciowy jest dość hojny.
— Zadziwiające, że panie z Carsely nie tylko akceptują w swoim gronie
niezamężną matkę, ale w dodatku powierzyły jej stanowisko sekretarki w
swoim stowarzyszeniu — zauważył James.
— Wydaje mi się, że wiejskie społeczności zawsze akceptowały panny
z dziećmi, jeszcze zanim nastała taka moda — skomentowała Agatha.
— Chodźmy.
Panna Simms otworzyła im drzwi. Nosiła — jak zawsze, niezależnie od
pory roku — buty na niebotycznych obcasach.
— Miło żeście wpadli — powitała ich serdecznie.
— Usiądźcie wygodnie w fotelach w holu. Zrobić wam dżinu z toni-
kiem i mnóstwem lodu?
— Chętnie — odparła Agatha zadowolona z tak serdecznego przyjęcia
po niegościnności państwa Boggle.
Panna Simms miała dwadzieścia kilka lat, tak bliżej trzydziestki, długą,
TLR
bladą twarz i mysie włosy. Nosiła krótką, opiętą spódniczkę z dżerse— ju i
tanią, powiewną bluzeczkę z falbankami, na tyle przejrzystą, że widać
przez nią było czarny stanik. Pani Bloxby określiła ją jako kompetentną i
bardzo pracowitą sekretarkę, która bardzo dużo pracowała społecznie dla
wsi. Agatha uważała ją za bardzo miłą dziewczynę. Parę razy widziała ak-
tualnego mężczyznę jej życia, tęgiego, krzepkiego i rumianego, jak zabierał
ją gdzieś wieczorami.
— Badacie sprawę tego morderstwa? — zapytała panna Simms, gdy
podała im trunek. Kiedy usiadła, krótka spódnica podjechała do góry, od-
słaniając bezwstydnie koronkowy rąbek majteczek.
— Tylko trochę rozpytujemy — odrzekła Agatha z godnością.
— No to o co żeście chcieli spytać?
— Doszliśmy do wniosku, że jeżeli dowiemy się czegoś więcej o Mary,
może uda nam się dojść, dlaczego ją zamordowano. A jak znajdziemy mo-
tyw, łatwiej będzie wykryć zabójcę.
— Znam tę metodę. Tak samo robił detektyw Morse*2 czy bohater ja-
kiegoś innego kryminału. Poczekajcie, niech no sobie przypomnę. No oczy-
wiście żem nie lubiła Mary. Przepraszam, panie Lacey.
— Nie ma za co — mruknął posępnie. — Zaczynam myśleć, że wcale
jej nie znałem, choć nikt nie chce mi wierzyć.
—Ja wierzę. Kiedyś żem miała chłopa w Pershore. Dobrze mi z nim by-
ło. A potem nagle przyjechała policja. Powiedzieli, że zniknął z pieniędzmi
TLR
firmy. Robił w wydawnictwie Padgeta. Przeżyłam szok, ale co żem im mo-
gła powiedzieć? Ze śmiał się głośno i szedł w skarpetkach do łóżka? Ale
policjanty powiedziały, że to bez znaczenia dla śledztwa.
— Ale co to ma wspólnego z Mary? Sądziłam, że wszystkich lubisz.
2 *Nadinspektor Morse — bohater popularnych powieści kryminalnych Colina Dextera, uważa-
nego za jednego z najlepszych współczesnych pisarzy tego gatunku. W 2000 roku autor został uho-
norowany przez księcia Karola Orderem Imperium Brytyjskiego za zasługi dla literatury.
— Na ogół tak. Ale ona mnie wkurzyła. Chciała zostać przewodniczącą
Stowarzyszenia Pań. Powiedziałam jej prosto z mostu, że wszystkim nam
odpowiada pani Mason, ale jeśli w to wątpi, niech poprosi o głosowanie.
Wtedy ona nagadała paskudnych rzeczy na panią Mason, więc jej po-
wiedziałam, co o niej myślę. Nikt nie będzie przy mnie obrabiał moich
przyjaciół. — Panna Simms przerwała i upiła maleńki łyk trunku. — No i
wtedy na mnie napadła.
— W jaki sposób?
Panna Simms spąsowiała.
— Wolałabym nie mówić.
— Rozumiem, że sprawiła ci przykrość. — Agatha popatrzyła na nią ze
współczuciem. — Nie tobie jednej.
Panna Simms wyglądała na zaskoczoną.
— Naprawdę? Przecież cała wieś uważała ją za anioła.
TLR
— Ponieważ każdy się wstydził powtarzać jej złośliwe uwagi — wyja-
śniła Agatha. — Możesz nam spokojnie wszystko opowiedzieć.
— No chyba że tak... Powiedziała, że panny z dziećmi żyjące na koszt
państwa powinny zostać wystrzelane. I jeszcze, że jak zostanie przewodni-
czącą Stowarzyszenia Pań, to się postara znaleźć przyzwoitą sekretarkę. No
to ja jej na to, że nie bierę pieniędzy od państwa. A ona powiada: „Nie mu-
sisz, bo mężczyźni ci płacą jak prostytutce". No to ja żem jej powiedziała,
że nie każdy leży na piniądzach, żeby robić to samo za darmochę, jak ona...
przepraszam, panie Lacey. W każdym razie kazałam jej się wynosić. I tyle.
Wyobraźcie sobie, że kiedy żem ją znów spotkała, była dla mnie taka mi-
lutka, żem zaczęła myśleć, żem sobie tylko wyobraziła całą tę kłótnię.
— To straszne — skomentował James. — Nigdy bym nie przypuszczał,
że może być aż tak podła.
— Tak to już z nami jest, psze pana — odrzekła wesoło panna Simms.
— Zawsze pokazujemy się facetom od najlepszej strony. Słuchajcie no, do-
myślacie się, kto mi rozkopsał trawnik?
— Nie — odrzekła Agatha. — Im więcej myślę
tych chuligańskich wybrykach, tym mniej z tego rozumiem. Wykonanie
tak paskudnej roboty kosztowało mnóstwo wysiłku. O ile pamiętam, ktoś
wykopał wielki dół na trawniku przed twoim domem. Każdy przechodzień
powinien zobaczyć wandala.
— Fred Griggs pytał wszystkich sąsiadów, tych obok i tych z naprze-
ciwka. Nikt nic nie widział — odparła panna Simms. — Ale kiedy czasami
TLR
wracamy z moim panem nad ranem, nigdzie nie widać żywej duszy.
— Z kim wtedy zostawiasz dzieci?
Panna Simms miała czteroletniego synka
dwuletnią córeczkę.
— Z panią Johns, tą, co mieszka obok — wyjaśniła panna Simms.
— A ona nic nie spostrzegła?
— Nic a nic. Mój przyjaciel pochodzi z północy. Mówi, że powietrze tu
takie ciężkie, że wszyscy śpią jak zabici.
Agatha musiała przyznać jej rację. Za każdym razem, gdy wracała do
Carsely po dłuższej nieobecności, ciężko jej było rano wstać.
— Nie byłaś na ostatnim zebraniu Stowarzyszenia Pań — wytknęła
panna Simms.
— Byłam bardzo zajęta — skłamała Agatha. W rzeczywistości przewi-
dywała, że pani Bloxby będzie szukać ochotniczki, która zabrałaby państwa
Boggle na wycieczkę. Zrezygnowała więc ze strachu, że uprzejma pastoro-
wa w swój delikatny sposób nakłoni ją do wyjazdu z upiorną parą.
— Dziś wieczorem też się spotykamy — poinformowała panna Simms.
— Dzisiaj przyjdę — Agatha wstała. — Chyba już pójdziemy. Chciał-
byś jeszcze o coś zapytać, Jamesie?
James pokręcił głową.
TLR
— Nie, dość już usłyszałem. A więc nie pójdziesz dzisiaj Pod Czerwo-
nego Lwa? — zapytał, kiedy wyszli na zewnątrz.
— Dołączę do ciebie po zebraniu. Może zakończymy dzień wizytą u
pana Spotta?
— Dobrze. Ale nic od niego nie uzyskamy prócz pochwał pod adresem
Mary.
Domek pana Spotta, podobnie jak Agathy, był pokryty strzechą. Drew-
niane elementy takie jak ramy okien, drzwi i ogrodzenie pomalowano na
zjadliwy, jasnoniebieski kolor, co nadawało obejściu kiczowaty wygląd, jak
z jaskrawych, dziecięcych rysunków kredą. Od frontu do domu przylegał
mały ogródek.
— Staw musi być z tyłu — stwierdziła Agatha, gdy James dzwonił do
drzwi.
Bernard Spott natychmiast otworzył drzwi. Miał na sobie roboczą ko-
szulę i ogrodniczki, a resztki włosów starannie zaczesał na łysinę.
— Wchodźcie, wchodźcie — zaprosił.
Podążyli za nim do przytulnego salonu z niskim, belkowanym stropem,
umeblowanego staroświeckimi meblami.
— Usiłujemy w amatorski sposób ustalić, dlaczego zabito Mary Fortune
— poinformował uprzejmie James. — Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi,
obydwoje z Agathą doszliśmy do wniosku, że praktycznie jej nie znaliśmy.
TLR
Jesteśmy ciekawi, czy poczyniłeś jakieś spostrzeżenia.
— To była wstrząsająca zbrodnia, naprawdę wstrząsająca — westchnął
pan Spott. — Taka piękna, pełna życia osoba została zamordowana w tak
barbarzyński sposób. — Wziął chusteczkę, przytknął do wielkiego nosa i
głośno zatrąbił. — To niewyobrażalne.
— Co sądzisz o Mary? — spytała Agatha. — Jako przewodniczący to-
warzystwa ogrodniczego musiałeś ją całkiem dobrze znać.
— Tak, byliśmy dobrymi przyjaciółmi — odparł pan Spott. — Nie tylko
świetnie znała się na ogrodnictwie, ale jeszcze piekła i przynosiła mi ciasta.
— Odkryliśmy, że wbrew temu, co myśleliśmy, nie była szczególnie lu-
biana we wsi — oświadczyła Agatha.
— Zadziwiacie mnie.
— Wygląda na to, że potrafiła dokuczyć człowiekowi. Czy sprawiła ci
jakąś przykrość?
— Nie — zaprzeczył, najwyraźniej zbity z tropu.
— Zawsze była dla mnie bardzo miła.
— Przejdźmy do drugiej sprawy — zaproponował James. — Czy podej-
rzewasz kogoś o otrucie swoich rybek?
— Nie. Ale nasz policjant to nieudacznik, najdelikatniej mówiąc. Napi-
sałem na Freda Griggsa skargę do szefa policji.
— To nie w porządku! — zaprotestował James.
TLR
— To przyzwoity człowiek.
— Ha! Co z tego! Jakież to zbrodnie badał do tej pory? Nie on wytropił
sprawców tych dwóch poprzednich morderstw tylko funkcjonariusze z wy-
działu śledczego.
— Agatha bardziej przyczyniła się do rozwiązania obydwu zagadek niż
oni — sprostował James.
— Nawiasem mówiąc, oni również badali sprawę dewastacji ogrodów,
ale nic nie wskórali. Dlatego uważam obwinianie Freda za niesprawiedliwe.
— Zna ludzi ze wsi. Powinien wpaść na jakiś trop — odburknął Ber-
nard.
— Stąd wniosek, że nie masz zielonego pojęcia, kto mógłby otruć twoje
rybki albo zamordować Mary — stwierdziła Agatha z rezygnacją.
— Nie. Posłuchajcie mojej rady. Zostawcie śledztwo policji.
— Przecież przed chwilą wyzwałeś ich od nieudaczników!
Gospodarz wstał na znak, że życzy sobie, żeby opuścili jego dom.
— Nie mam nic przeciwko składaniu zeznań na policji — oświadczył.
— Akceptuje tę konieczność jako jeden z najbardziej przykrych obywatel-
skich obowiązków. Ale moim zdaniem wy nachodzicie ludzi z pospolitej
ciekawości.
Wobec takiego oświadczenia nie pozostało im nic innego niż wyjść.
TLR
Gdy nieco odeszli od chaty, Agatha zaproponowała:
— Spróbuję dowiedzieć się, ile można. Spotkamy się później Pod
Czerwonym Lwem.
Gdy skręcili w Lilac Lane, wykrzyknęła:
— Beth czeka na ciebie na progu!
Pospieszyli ku niej. Kiedy dotarli na miejsce,
podała Jamesowi kilka książek.
— Właśnie sobie przypomniałam, że moja matka wspominała, że intere-
suje pana okres wojen napoleońskich. Może te pozycje pana zainteresują.
— Bardzo miło z pani strony — James obejrzał tytuły. — To pamiętni-
ki! Skąd je pani wzięła?
— Pożyczyłam z uczelni. Studiuję historię — dodała z uśmiechem, któ-
ry dodał jej pewnego wdzięku.
— Proszę wejść — zaprosił James. — Zaparzę kawę.
— Bardzo chętnie, ale chciałabym też z panem porozmawiać w cztery
oczy — dodała, zerkając znacząco na Agathę.
— Do zobaczenia wieczorem, Jamesie — powiedziała Agatha i powoli
poszła do siebie, płonąc z ciekawości.
Zdążyła nakarmić koty, gdy zadzwonił dzwonek u drzwi. Spodziewała
się, że James przyszedł jej przedstawić przebieg wizyty Beth. Zamiast nie-
go ujrzała jednak w progu Billa Wonga.
TLR
— Och! — nie powstrzymała okrzyku rozczarowania. Pomna przykrych
konsekwencji niezdrowego zauroczenia Jamesem, stłumiła uczucie zawodu
i wpuściła Billa do środka.
— Przyszedłem zapytać o panią Bloxby — oznajmił Bill.
— Nie mógłbyś zapytać jej samej?
— Nie wykręcaj się, Agatho. Idę o zakład, że coś ci powiedziała.
Agatha długo patrzyła na niego bez słowa, gorączkowo szukając w my-
ślach wypowiedzi pastorowej, którą mogłaby powtórzyć, nie zawodząc jej
zaufania, a przynajmniej niedotyczącej nietaktownych uwag Mary czy wy-
stawy ogrodniczej.
— Właśnie w tej chwili coś sobie przypomniałam — powiedziała w
końcu.
— Nie wierzę, ale mów.
— Mary zażyczyła sobie, żeby pan Bloxby, nasz pastor, ją wyspowia-
dał.
—Zawsze to coś. Coś ją musiało okropnie trapić. O ile wiem, pastor na
ogół nie spowiada wiernych, prawda?
Nie, ale wysłuchuje każdego w potrzebie.
Pójdę i go zapytam. Ciekawe, co usłyszał.
Agatha nie dodała, że Mary przede wszystkim
TLR
go kokietowała. Nie wykluczała, że przy okazji mogła mu coś wyznać.
Po wyjściu Billa Agatha przygotowała sobie wczesną kolację. Zastana-
wiała się, czy Beth z Jamesem znaleźli wspólny język. Im dłużej o nich
myślała, tym bardziej ją martwiło, że szukała z nim kontaktu. Czemu po tak
nieuprzejmym zachowaniu nagle do tego stopnia zmieniła front, żeby po-
życzać książki byłemu kochankowi matki?
ROZDZIAŁ VIII
Bill Wong pojechał na plebanię. Uświadomił sobie różnicę między ko-
ściołem katolickim a protestanckim. W tych ostatnich nie umieszczano
konfesjonałów.
Otworzyła mu pani Bloxby.
— Spodziewałam się, że przyjdzie pan z panią Raisin — zagadnęła na
powitanie. — Co mogę dla pana zrobić?
Bill przystanął w mrocznym holu plebani.
— Prawdę mówiąc, przyszedłem do pani męża.
— Alf jest w kościele.
— Co robi?
TLR
— Pewnie się modli. Może pan do niego zajrzeć. Na ogół nie przebywa
tam długo.
Bill wyszedł na dwór, przeszedł wzdłuż cmentarza do kościoła obok. Po
letnim niebie powoli sunęły wielkie białe chmury. Podczas pięknego lata
chmury nad Cotswolds przybrały ogromne rozmiary, dzięki czemu hory-
zont wydawał się bezkresny. Stare nagrobki zapadły się w ostrzyżoną trawę
na dziedzińcu świątyni. Czas dawno zatarł napisy.
Podszedł do bocznych drzwi, pchnął je i wszedł do ciepłego wnętrza
starego kościółka. Fundamenty były wczesnochrześcijańskie, saksońskie*3,
ale potężne łukowate sklepienie normańskie. Na skromne wyposażenie
składały się drewniane ławki. W okna wstawiono bezbarwne szyby. Od-
działy Cromwella powybijały wszystkie witraże. Wewnątrz panowała koją-
ca, spokojna atmosfera.
Pastor klęczał w pierwszej ławce przed ołtarzem. O co się modlił? O
pochwycenie mordercy czy o powrót wioski do zwykłego sennego rytmu?
Pastor wstał i odwrócił się, jakby wyczuł jego obecność. Miał subtelną,
miłą twarz.
— Pan Wong, prawda? — zapytał uprzejmie, zmierzając przez środek w
kierunku detektywa.
— Czym mogę służyć?
— Czy moglibyśmy porozmawiać na zewnątrz?
poprosił Bill, ponieważ uznał za niestosowne omawianie sprawy brutal-
TLR
nego morderstwa w świątyni.
— Dobrze.
Wyszli na dwór i usiedli na omszonym nagrobku, jakby uznali grób
człowieka, który zmarł dawno temu, prawdopodobnie we własnym łóżku,
za najstosowniejsze miejsce do omawiania tragicznego zdarzenia.
3 *Styl saksoński oparty na wzorach celtyckich, obowiązywał w architekturze angielskiej od V wieku
do 1066 roku, do czasów podboju przez Normanów. Od tego czasu architekturę romańską w Anglii
określa się mianem stylu normańskiego.
— Przypuszczam, że chciałby mi pan zadać jakieś pytania w związku z
morderstwem — zagadnął pastor.
— Słyszałem, że pani Fortune poprosiła pastora o spowiedź.
Bill z duszą na ramieniu oczekiwał reakcji duchownego. Spodziewał się,
że zaprzeczy albo zażąda, żeby wyjawił, kto rozpowszechnia takie plotki.
Lecz Alf Bloxby na tyle długo mieszkał na wsi, żeby wiedzieć, że nie spo-
sób zachować tu czegokolwiek w tajemnicy.
— Tak — potwierdził bez komentarza.
— Mam nadzieję, że pastor rozumie, że okoliczności zmuszają mnie do
spytania o treść jej wyznania.
— Rozumiem. Gdybym wysłuchał prawdziwej spowiedzi, byłbym zmu-
szony odmówić. Ale jej chodziło o coś zupełnie innego. Próbowała spraw-
dzić, czy zdoła uwieść duchownego.
— Słucham?
TLR
— Tak, tak, dobrze pan usłyszał. Jak to dzisiaj mówią? No... leciała na
mnie.
— Jest pastor pewien?
— Raczej nie przemawia przeze mnie próżność. Zaprosiłem ją do moje-
go gabinetu. Niespodziewanie usiadła mi na kolanach, zarzuciła ręce na
szyję i usiłowała mnie pocałować.
I co pastor zrobił? — spytał Bill z rosnącym zaciekawieniem.
— O ile dobrze pamiętam, zwróciłem jej uwagę w następujący sposób:
„Pani Fortune, mimo szczupłej sylwetki sporo pani waży. Cierpnie mi lewa
noga". Wtedy wstała i usiadła obok. Oznajmiłem, że czeka mnie sporo pra-
cy i poprosiłem, żeby od razu przeszła do rzeczy. Wtedy wyznała, że zgrze-
szyła. Kiedy spytałem, w jaki sposób, odparła, że miała romans z panem
Laceyem. Tylko dlatego panu o tym mówię, że cała wieś o tym wiedziała.
Uświadomiłem jej, że ponieważ pan Lacey jest kawalerem, a ona wdową,
to to, co robią, to nie moja sprawa. Spróbowałem nawet rozładować atmos-
ferę, żartując, że oglądała za dużo hollywoodzkich filmów, w których boha-
terka wyznaje: „Ojcze, zgrzeszyłam". Zaczęła się plątać w wyjaśnieniach,
ale pojąłem, że oczekuje ode mnie, że nakłonię pana Laceya, żeby się z nią
ożenił. Przypuszczam, że w czasie pobytu w Stanach nabrała fałszywych
wyobrażeń o zwyczajach panujących w angielskich wioskach. Oświadczy-
łem więc stanowczo, że decyzja o ewentualnym zawarciu związku małżeń-
skiego zależy wyłącznie od pana Laceya. Odkryłem w niej wiele intrygują-
cych sprzeczności. Z pozoru wydawała się dowcipna i bystra. Ale po roz-
mowie uznałem ją za niezbyt mądrą, dosyć prostą, w dodatku trochę nie-
TLR
zrównoważoną. Mówiąc „prosta" nie miałem na myśli przynależności do
niższych klas społecznych tylko skłonność do grubiaństwa.
— Ale czy uważa pastor, że byłaby w stanie kogoś zupełnie normalnego
wyprowadzić z równowagi do tego stopnia, żeby zamordował ją w tak bru-
talny i wyrafinowany sposób? — spytał Bill, zadzierając głowę do góry,
żeby obejrzeć stado gołębi szybujących nad dziedzińcem kościoła.
— Moim zdaniem tak.
— Czy to znaczy, że w pastorze też obudziła mordercze instynkty?
— Nie, ale bardzo mnie zawstydziła. To, co mówiłem, to czyste speku-
lacje. Moja żona nie dyskutowała ze mną na jej temat. Mimo to wiem, że
jej nie cierpiała, a ona rzadko kogo nie lubi.
— Czyli poza próbą uwiedzenia i próbą szantażu mającego na celu na-
kłonienie pana Laceya do małżeństwa nic konkretnego nie wyznała? Żad-
nych mrocznych sekretów?
— Nie. Gdybym usłyszał coś ważnego, powtórzyłbym panu. Ludzie
przypuszczają, że zabił ją jakiś szaleniec z Birmingham, który przyszedł do
niej w celach rabunkowych. Jednak moim zdaniem zrobił to ktoś z miej-
scowych.
Bill się uśmiechnął.
— Nie wątpię, że nasza pani Raisin spróbuje rozwiązać zagadkę mor-
derstwa.
— Bez wątpienia. To najbardziej nieokrzesana osoba, jaką znam, lecz
TLR
moja żona musiała dostrzec w niej dobro, bo za nią przepada.
— O tak, o naszej Agacie można by powiedzieć wiele dobrego — po-
twierdził Bill, wstając. Popatrzył z zaciekawieniem na duchownego. Nie
dałby głowy, czy jest tak łagodnym i delikatnym człowiekiem, na jakiego
wygląda.
Jeśli usłyszy pastor cokolwiek, co mogłoby mieć związek ze sprawą,
proszę dać mi znać.
Pan Bloxby również wstał.
Oczywiście — zerknął znacząco na zegarek. — Pora na herbatę. Moja
żona parzy absolutnie doskonałą. Czy zechciałby pan do nas dołączyć?
Zaproszenie zostało wypowiedziane z tak uprzejmą rezerwą, że Bill
odmówił.
Pastor kiwnął głową i ruszył w kierunku plebanii. „Człowiek z żel-aza
— pomyślał Bill. — Podobnie jak żona, uzbroił się w dobrotliwość niczym
w stalowy pancerz chroniący przed kreaturami w rodzaju Mary Fortune".
Tego wieczora Agatha będąc na plebani, pożałowała, że przyszła. Dys-
kutowano o otwarciu ogrodów dla publiczności. Kilka osób zaoferowało, że
zarobi pieniądze na cele dobroczynne, sprzedając herbatę. Agathę kusiło,
żeby też się zgłosić, ale po namyśle zrezygnowała. Opłata za wstęp do każ-
dego z ogrodów wynosiła dwadzieścia pensów od głowy. Agatha nie po-
myślała, żeby wcześniej zapytać o cenę biletu. Zmartwiło ją, że jej wielkie
oszustwo przyniesie tak mały pożytek. Pogrążona w czarnych myślach za-
TLR
pomniała, że postanowiła wysondować uczestniczki zebrania o ich opinię
na temat Mary Fortune. Przygnębiało ją, że za dziecinną chęć zaimpono-
wania sąsiadom zapłaci sześcioma miesiącami niewolniczej pracy u Ped-
mansa w Londynie.
W miarę zbliżania do Czerwonego Lwa narastało w niej poczucie
krzywdy, jakby została siłą zmuszona do podpisania niechcianej umowy.
Już jej nie cieszyła perspektywa spotkania z Jamesem. Im więcej się do-
wiadywała o Mary, tym więcej tracił w jej oczach. Jak mógł romansować z
taką osobą? Wieś w spokojny letni wieczór robiła koszmarne wrażenie
opuszczonej. Agatha znów czuła się wyobcowana, jakby tylko obserwowa-
ła życie innych z zewnątrz. Ale czy znała prawdziwe życie i myśli miesz-
kańców wioski? Jeżeli zabójstwo popełnił ktoś lubiany i szanowany, czy
nie staną wszyscy w jego obronie?
Zdziwiłoby ją pewnie, gdyby wiedziała, że myśli Jamesa biegną niemal
takim samym torem. Też czuł się osamotniony, kiedy stał przy barze, choć
miejscowi zagadywali go przyjaźnie jak zwykle. Ich uprzejmość jednak
miała powierzchowny charakter. Nie pozwalała na przełamanie dystansu,
na nawiązanie prawdziwej więzi.
Poczuł ulgę dopiero na widok zmierzającej do gospody Agathy. Jej wo-
jownicze usposobienie i brutalna szczerość działały na niego kojąco. Gdy
wkroczyła do środka, zafundował jej dżin z toni— kiem i zaproponował,
żeby wypili go przy stoliku w rogu. Dawniej Agacie pochlebiłoby, że woli
jej towarzystwo od miejscowych, ale teraz nic nie było w stanie jej pocie-
szyć.
TLR
— Jak przebiegło spotkanie z Beth? — zapytała.
— Była czarująca, chętna do pomocy. Miło z jej strony, że przyniosła
mi te pamiętniki. To bardzo inteligentna dziewczyna.
— A gdzie jest jej chłopak?
— Pojechał na kilka dni do Oxfordu, odwiedzić znajomych.
— Czy mówiła coś o matce?
— Tylko tyle, że nigdy ze sobą zbyt dobrze nie żyły. Obwiniała też Ma-
ry o rozpad małżeństwa. Zaprosiłem ją na jutro na lunch, ponieważ pomy-
ślałem, że dobrze byłoby ją lepiej poznać. Liczę na to, że w ten sposób do-
wiem się czegoś więcej o jej matce. Chciałabyś pójść z nami?
Agatha, która do tej pory była pewna, że wyleczyła się z niezdrowego
zauroczenia, nagle zapłonęła gniewem. Wstała na równe nogi.
— Nie bądź naiwny, Jamesie — warknęła, odwróciła się na pięcie i
opuściła lokal.
Bezgranicznie zdumiony James odprowadził ją wzrokiem. Nie potrafił
odgadnąć, czym ją tak rozsierdził.
Następny dzień wlókł się Agacie w nieskończoność. Nie przychodziło
jej do głowy, kogo mogłaby jeszcze odwiedzić, żeby uzyskać dalsze infor-
macje o Mary Fortune. Poprzedniego dnia spostrzegła we wsi Billa Won-
ga. Miała nadzieję, że do niej zajrzy i podda jej jakiś pomysł.
Dawnym zwyczajem odgrzała sobie na lunch w kuchence mikrofalowej
TLR
paczkę mrożonego curry i popiła szklanką piwa. Na deser wypaliła dwa pa-
pierosy i wypiła mocną kawę. Wyobraziła sobie Jamesa z Beth siedzących
w jakiejś przytulnej gospodzie czy restauracji. Z pewnością dyskutowali na
temat wydarzeń historycznych z początku dziewiętnastego wieku i pozna-
wali się coraz lepiej. Dziewczyna była niemiła, ale skoro James dał się
omotać Mary Fortune, kto wie, czy nie uwiedzie go jej córka?
Po półgodzinnej zabawie z kotami w ogrodzie usłyszała dzwonek u
drzwi. Zerknęła na zegarek. Wskazywał dopiero drugą. Mimo wszystko
przy odrobinie szczęścia James mógł skrócić lunch do minimum.
Lecz w progu stanął John Derry, chłopak Beth.
— Proszę wejść — zachęciła Agatha, ustępując mu z drogi. — W czym
mogę pomóc?
John podążył za nią do salonu i opadł na fotel. Nosił wytarte dżinsy i
martensy. Wyglądał posępnie, niemal groźnie.
— Myślałam, że wyjechał pan na kilka dni — zagadnęła Agatha.
— Najwyraźniej ten pani znajomy, Lacey, myślał tak samo.
— Co pan ma na myśli?
— U Harveya na poczcie spotkałem taką śmierdzącą starą babę. Zrzę-
dziła, że my, przyjezdni, nie mamy wstydu i że ten Lacey najpierw pieprzył
matkę, a teraz córkę.
TLR
Agatha natychmiast zidentyfikowała opisywaną osobę.
— Nie sądzę, żeby stara pani Boggle używała tego rodzaju słownictwa.
— W każdym razie wiadomo, o co chodzi.
— Beth z Jamesem mają wspólne zainteresowania historyczne.
— Czyżby? — prychnął z wściekłością. — Nie wierzę, że pani przyja-
ciela Laceya interesuje jej wiedza historyczna. Moim zdaniem węszy po
wsi tak jak pani. Beth ma dosyć na głowie bez manipulowania przez parę
podstarzałych, domorosłych detektywów. Zostawcie ją w spokoju.
— Czyż współczesna kobieta nie ma prawa decydować, z kim ma ocho-
tę się spotykać? — słodycz wręcz kapała z głosy Agathy.
— W obecnym stanie nie potrafi podjąć żadnej decyzji. Poza tym teraz,
kiedy jest bogata, nie życzę sobie, żeby jakiś podstarzały Casanova zawra-
cał jej w głowie po to, żeby położyć łapę na jej forsie czy też w tym przy-
padku włożyć ją pod spódnicę.
— Spieprzaj, skurwielu! — warknęła Agatha.
Chłopak osłupiał.
— Dobrze usłyszałeś. Dochodzę do wniosku, że najprawdopodobniej ty
sam zamordowałeś Mary Fortune.
Agatha wstała, John również. Popatrzył na nią spode łba.
— Ohydna ta wiocha, pełna wstrętnych wieśniaków. A ty, stara suko,
TLR
jesteś najgorsza ze wszystkich. Powiedz Laceyowi, żeby trzymał się od niej
z daleka.
— Sam mu to powiedz. A teraz wynocha.
Zadzwonił dzwonek u drzwi. Agatha ruszyła
otworzyć, ale zastąpił jej drogę.
— Jeszcze nie skończyłem.
Na szczęście Agatha nie zamknęła na zasuwę drzwi wejściowych. Ktoś
je otworzył. Odetchnęła z ulgą, gdy do środka wkroczył Bill Wong. Zoba-
czył Agathę z płonącymi oczami i rękami zaciśniętymi w pięści i Johna
Derry'ego patrzącego na nią groźnie z góry.
— Jakieś kłopoty, Agatho? — spytał.
— Tak. Pan Derry właśnie mi groził — odparła.
— Naprawdę? Proszę ze mną, panie Derry. Porozmawiamy sobie o tym.
Idziemy.
John minął Agathę.
— Zapłacisz mi za to, stara wiedźmo.
Gdy wyszli, Agatha opadła bezwładnie na najbliższe siedzenie. Zaczęła
się martwić, czy jej system alarmowy działa. Zaczął szwankować, kiedy
wyjechała na wakacje. Do tej pory nie zawiadomiła firmy ochroniarskiej o
awarii. Lecz jedno z zabezpieczeń polegało na tym, że kiedy ktoś podcho-
dził w pobliże posiadłości, zapalały się światła na zewnątrz, a Agatha nie
TLR
chciała oświetlać ogrodu za domem, kiedy Roy z ekipą ogrodników przyja-
dą zasadzić rośliny. Postanowiła, że wezwie fachowców do naprawy zaraz
po ich wyjeździe.
Włączyła telewizor. Patrzyła bezmyślnie na film, który z braku pomy-
słu na scenariusz zapchano wybuchami i stłuczkami samochodowymi.
W pierwszej chwili z powodu łomotu nie usłyszała dzwonka u drzwi.
Dotarł do jej uszu dopiero gdy eksplozje i wrzaski nagle ucichły. Wstała
więc i poszła otworzyć.
— Czemu zwyczajnie nie wszedłeś jak wcześniej? — spytała uśmiech-
niętego Billa Wonga.
— Poprzednim razem wkroczyłem do akcji, ponieważ jeden z miejsco-
wych powiedział, że widziano Johna Derry'ego, jak szedł do ciebie. Kiedy
nie otworzyłaś od razu, pozwoliłem sobie wejść. Zawsze pędzisz do drzwi,
Agatho. I zawsze kiedy mnie zobaczysz, widzę na twojej twarzy rozczaro-
wanie, jakbyś oczekiwała kogoś innego.
— To zbyt daleko idące wnioski — mruknęła. — Wejdź, proszę.
Wyłączyła telewizor i odwróciła się ku niemu.
— No i co miał Derry na swoją obronę?
— Nazwał cię wścibskim, starym babsztylem. Sądzi, że Lacey albo usi-
łuje mu poderwać dziewczynę, albo udowodnić, że zamordowała matkę.
TLR
— Czyste wariactwo. Odwiedziliśmy ich z Jamesem tylko raz. Faktycz-
nie James od tej pory widywał ją częściej, ale...
— Nie ulega wątpliwości, że słyszeli o twoich poprzednich śledztwach.
Ostrzegłem go, żeby ci więcej nie wchodził w drogę.
— Powinieneś go oskarżyć!
— O co? Owszem, potwierdził, że ci groził, ale moim zdaniem to na-
rwany szczeniak.
— Zmienisz zdanie, kiedy zobaczysz mnie pewnego dnia zasadzoną w
moim własnym ogrodzie głową w ziemi. Jest wystarczająco silny, by móc
powiesić Mary Fortune na tym haku.
— Nie siedzimy bezczynnie, Agatho.
— A więc co takiego wiesz, o czym ja nie wiem?
— Że ciało zostało wydane w celu urządzenia pogrzebu.
— Kiedy nastąpi?
— Jutro, w krematorium w Oksfordzie. Nie jedź tam w nadziei, że mor-
derca ukryje się w krzakach. Obiecaliśmy Beth, że utrzymamy datę i miej-
sce w tajemnicy. Nie życzy sobie obecności wścibskich wieśniaków i pra-
sy.
— A co z mężem? Przyjedzie?
TLR
— Nie. Nic go to nie obchodzi. Panna Fortune pojedzie do niego do
Stanów w czasie ferii świątecznych. O, znowu ktoś dzwoni do drzwi. Pew-
nie tym razem pan Lacey. Na wszelki wypadek otworzę, w razie gdyby
Derry był tak głupi, żeby tu wrócić.
Po chwili wrócił w towarzystwie Jamesa.
— Jak poszło? — spytała Agatha zamiast powitania. — Kiedy ty ro-
mansowałeś z Beth, jej chłopak przyszedł mi tu grozić. Kazał mi cię
ostrzec, żebyś trzymał się od niej z daleka.
— Co mu przyszło do głowy?
— Że lecisz na jej forsę albo na coś innego.
— Nie rozumiem, co widzi w takim chamie.
—A ja jak najbardziej. Swój do swego ciągnie
— skomentowała Agatha, odwracając wzrok na widok karcącego spoj-
rzenia Billa.
— To bardzo inteligentna dziewczyna — zaprotestował James.
— Chyba w ten sposób donikąd nie zajdziemy — stwierdziła Agatha już
znacznie łagodniej. — Zaczynam wierzyć, ze zabił ją ktos' spoza wioski,
ktoś, kogo znała w przeszłości. Jeżeli nie mąż, to może kochanek. Przepra-
szam, Jamesie, nie ciebie miałam na myśli.
TLR
— Rozpracowujemy amerykański wątek — odrzekł enigmatycznie Bill,
wstając. — Zostawię was samych, żebyście mogli przedyskutować sprawę,
ze zwyczajowym ostrzeżeniem. Nie angażujcie się w to. Nie nagabujcie lu-
dzi i nie dawajcie im do zrozumienia, że uważacie ich za podejrzanych.
Po jego wyjściu zapadła cisza. W końcu James przemówił:
— Zrobiłem notatki z naszych wywiadów. Czy zechciałabyś do mnie
wstąpić i je ze mną przejrzeć?
Agathę kusiło, żeby odmówić. Przeklinała w myślach własną małost-
kowość, a przede wszystkim Beth. Przeklęta dziewucha obudziła w niej
niepożądane uczucia do Jamesa, które z takim trudem stłumiła lub przy-
najmniej myślała, że udało jej się stłumić. Tymczasem obudziła w niej na
nowo ducha rywalizacji, jedną z najważniejszych cech jej charakteru.
— Zaczekaj, wezmę papierosy — poprosiła. — Nie przeszkadza ci, że
palę?
— Absolutnie nie. Sam kiedyś paliłem.
— Zadziwiasz mnie. Większość osób, które zerwały z nałogiem, za-
wzięcie zwalcza palaczy. Jak ci się udało rzucić?
— Zbrzydły mi — skłamał James. W rzeczywistości przestał palić kilka
lat temu na życzenie aktualnej miłości swego życia.
— Szkoda, że mnie nie mogą zbrzydnąć. Nawet nie mam ochoty pró-
bować rzucać. Zaczekaj chwilę, aż przyprowadzę koty z ogrodu. Nie, zo-
stań! — krzyknęła w popłochu, żeby James nie podążył za nią i nie zoba-
TLR
czył gołej ziemi.
— Planujesz nas wszystkich zaskoczyć w Wielkim Dniu — skomento-
wał James. — Tymczasem nie spędzasz zbyt wiele czasu w ogrodzie.
— Pracowałam tam całe rano — skłamała.
Kilka minut później, gdy poszli do Jamesa,
Agatha rozejrzała się dookoła. Mimo woli nie po raz pierwszy przyszło
jej do głowy pytanie, jak by się tu mieszkało. Nie tylko salon, wypełniony
książkami i wyposażony w eleganckie, stare meble robił miłe wrażenie. Na
parapecie stała nawet miseczka ze świeżymi kwiatami. Nie wyobrażała so-
bie, by mogła odcisnąć tu własny ślad. James należał do tej najbardziej iry-
tującej kategorii starych kawalerów, którzy nie potrzebują niczyjej opieki.
James włączył komputer.
— Dziwi mnie, że nie przekształciłeś jednej z sypialni na gabinet —
stwierdziła Agatha.
— Zostawiłem jedną wolną dla gości — wyjaśnił. — Siostra z dziećmi
przyjechała do mnie podczas twojej nieobecności. A teraz pozwól, że ci
pokażę zebrane dane.
Agatha przysunęła sobie krzesło i siadła obok niego. Zanotował wszyst-
ko porządnie i dokładnie.
— Gdybyśmy byli detektywami z powieści, popatrzyłabym na ekran i
oświadczyła tajemniczo: „Ta wypowiedź nie do końca odpowiada praw-
dzie". Ale to, co tu widzę, to czcza paplanina — dodała ze zniechęceniem.
TLR
— Ja natomiast powiedziałbym, że musiał ją zabić pan Spott, ponieważ
tylko on wypowiedział się na jej temat pozytywnie. Potem zawiadomiłbym
policję i doprowadził do aresztowania podejrzanego obywatela. Wkrótce
potem zobaczyłbym własne zdjęcia w gazetach.
— Czy dowiedziałeś się od Beth czegoś konkretnego o jej matce?
— Oświadczyła dość stanowczo, że nie życzy sobie o niej rozmawiać,
ponieważ Mary zatruła jej dzieciństwo awanturami i histerycznymi scena-
mi. Wygląda na to, że przepada za ojcem.
— Jeśli jest tak inteligentna i urocza, jak twierdzisz, aczkolwiek odnio-
słam zupełnie inne wrażenie, to co ją trzyma przy takim prostaku jak John
Derry?
— Moim zdaniem on ją adoruje. Widocznie jest jej to potrzebne. Daje
jej poczucie stabilizacji.
— Brednie! Chyba czytujesz kolorowe pisemka.
— Zachowuj się, Agatho!
— Przepraszam, trochę mnie poniosło. Ciekawe, czy Mary kogoś prócz
nas równie złośliwie obdarowała spadkiem. Szkoda, że nie zapytaliśmy Bil-
la Wonga.
— Nie trzeba. Pytałem Beth. Tylko nas dwoje wyróżniła w ten sposób.
TLR
— Dziwne! Potrafię sobie wyobrazić, że dokonała na tobie zemsty zza
grobu za porzucenie. Ale co miała do mnie? Byłam dla niej miła.
— Bardzo ci zazdrościła.
— Niby czego? Naszej przyjaźni?
— W pewnym stopniu, ale przede wszystkim popularności wśród
mieszkańców wsi.
— Czego?
— Jesteś tu bardzo lubiana.
— Och! — westchnęła ze smutkiem. Patrzyła niewidzącym wzrokiem w
ekran, nie wierząc własnym uszom. Opinia Jamesa ogromnie ją ucieszyła,
lecz euforia szybko ustąpiła miejsca strapieniu. Popełniając oszustwo w
Wielkim Dniu, ryzykowała utratę bezcennej sympatii mieszkańców. Rap-
townie wstała na równe nogi.
— Muszę gdzieś zadzwonić — oznajmiła.
James popatrzył na nią ze zdumieniem.
— Nie zostaniesz na kawę? Właśnie zamierzałem nastawić czajnik.
— To nastaw. Zaraz wrócę.
— Jeżeli to takie pilne, skorzystaj z mojego aparatu.
— To prywatna rozmowa.
— Pójdę do kuchni i zamknę za sobą drzwi. Nie usłyszę ani słowa.
Lecz Agatha oceniała innych według siebie. Gdyby role się odwróciły, z
TLR
całą pewnością przycisnęłaby ucho do drzwi kuchennych i podsłuchiwała.
Gdy wróciła do siebie, zatelefonowała do Roya Silvera.
— Cześć złotko! — wykrzyknął. — Wszystko przygotowane do sadze-
nia?
— Nie, Royu, rezygnuję. Z pracy dla Pedmansa też. Każ Wilsonowi po-
drzeć kontrakt. Żadnego zielska, żadnej umowy!
Na chwilę zapadła cisza. Wreszcie Roy przemówił:
— Wessała cię ta wiocha. Już myślisz jak chłopka. W legalnym i wiążą-
cym kontrakcie, który podpisałaś, nie ma ani słowa o roślinach. Ponieważ
nie możesz się z niego wycofać, możesz spokojnie przyjąć te krzaki. To
największa korzyść z tego układu. Zakasujesz całą wieś.
Agatha poczuła, że jej wola słabnie.
— Śliczne kwiatki — kusił Roy.
— Co będzie, jeśli ktoś cię zobaczy?
— Przyjedziemy o drugiej w nocy. Będziemy się zachowywać cichutko
jak myszki. Jeśli ktokolwiek cokolwiek dostrzeże, wyjaśnisz, że zatrudniłaś
robotników do obniżenia ogrodzenia przed Wielkim Dniem.
— Skoro muszę podjąć pracę u Pedmansa, to co mi szkodzi wyciągnąć z
tego chociaż jedną korzyść? — wymamrotała ponuro.
— Cała ty! Czy bezpiecznie przyjeżdżać do tego gniazda zbrodniarzy?
TLR
Nie popełniono przypadkiem jakiegoś nowego morderstwa?
— Owszem. Policja prowadzi śledztwo.
— Spróbuj rozwiązać zagadkę, kiedy przyjadę, to ogrzeję się w blasku
twojej sławy.
— O niczym innym nie marzę — zadrwiła i odwiesiła słuchawkę. Po-
tem wróciła do Jamesa.
— Wszystko w porządku? — zapytał.
— Tak — mruknęła niepewnie. Usiadła obok niego. Na próżno usiłowa-
ła skupić uwagę na tym, co napisał. Niepokój związany z ogrodniczym
oszustwem nie ustępował.
Zamierzała powstrzymać Roya. Dawno powzięła taki zamiar. Lecz im
więcej osób mówiło, że z niecierpliwością wyczekują chwili, kiedy będą
mogli zobaczyć jej „tajemniczy ogród", tym bardziej dochodziła do prze-
konania, że warto by było coś im jednak pokazać. Gdyby ich okłamała, że
zasłoniła posesję, ponieważ jakaś katastrofa zniszczyła efekty jej pracy, ja-
kiś mądrala doszedłby do wniosku, że i jej ogród padł ofiarą wandali. Z
pewnością zawiadomiłby policję i dowiedział się, że gdy funkcjonariusze
go oglądali, był łysy jak kolano.
Tak więc w środku ciepłej, letniej nocy przybył Roy z ekipą robotników
i ogrodników. Skończyli pracę przed świtem i wyjechali.
— Wstań i chodź zobaczyć, zamiast się wylegiwać w łóżku! — zawołał
Roy.
TLR
Agatha wyszła na dwór. Uderzyła ją w oczy feeria przepięknych kolo-
rów. Kwiaty, drzewa i krzewy pokryły gołą do niedawna ziemię. Koty wy-
biegły wraz z Agathą. Radośnie baraszkowały w trawie, jakby i im spodo-
bało się nowe otoczenie.
— Przepiękne — wyszeptała, oszołomiona.
— No to teraz możemy się trochę przespać — zaproponował Roy. —
Kiedy ludzie zaczną przychodzić?
— Nie wcześniej jak o dziesiątej. Tylko co ja im powiem? Nie mam po-
jęcia, gdzie co rośnie. Nie chciałabym zostać zdemaskowana.
— Zobacz! Zostawili etykietki, bardzo udatnie postarzone i wyblakłe,
ale wciąż czytelne. Wystarczy się nieco pochylić i przeczytać.
Wrócili do środka. Roy padł w ubraniu na łóżko w zapasowej sypialni i
natychmiast zapadł w sen. Agatha po raz ostatni popatrzyła z podziwem
przez okno swojej sypialni, nastawiła budzik na dziewiątą i też poszła spać.
Z początku zwiedzający napływali pojedynczo lub parami. Nie wiado-
mo kiedy ogród Agathy wypełnił tłum zachwyconych widzów, wydających
okrzyki podziwu. Roy pobierał opłaty za wstęp przy stoliku przy bocznej
furtce.
Słyszał, jak Agatha tonem rzeczoznawcy udziela wyjas'nień:
— Tak, to wyjątkowo piękny egzemplarz Fre— emontodendron califor-
nicum, a to Watakaka sinen— sis. Pięknie pachnie.
Nagle Bernard Spott, któremu przedstawiła Roya, podniósł głos:
TLR
— Nieprawda! Nic się nie zgadza! To wcale nie jest żaden Freemonto-
dendron californicum tylko Phygelius capensis!
Agatha rozes'miała się i odwróciła się ku innemu zwiedzającemu, lecz
Bernard nie dał za wygraną:
— To, co nazwałaś Hydrangea paniculata Gran— diflora w ogóle nie
przypomina hortensji, Agatho. To odmiana Robinia pseudoacaccia o na-
zwie Frisia. A to...
— Sam nie wiesz, co pleciesz — usiłowała go zgasić Agatha.
— On ma rację! — poparła pana Spotta jakaś przyjezdna o surowych
rysach, w słomkowym kapeluszu i wzorzystej sukience. — Moim zdaniem
wszystkie kwiaty i rośliny opatrzono niewłaściwymi etykietkami. — Ob-
rzuciła Agathę srogim spojrzeniem. — Słuchając pani, stwierdziłam, że nie
ma pani zielonego pojęcia, co u pani rośnie. Założę się, że kupiła pani wy-
rośnięte egzemplarze w szkółce, której pracownicy pomylili napisy.
Zapadła cisza. Agatha miała świadomość, że pani Bloxby wszystko sły-
szała, a Bill Wong przybył akurat w samą porę, by wysłuchać zarzutów.
— Może ktoś miałby ochotę na herbatę — zaproponowała Agatha w de-
sperackiej próbie wybrnięcia z kompromitującej sytuacji.
Ludzie zaczęli zmierzać ku wyjściu. Zostali tylko Agatha, Roy, pani
Bloxby i Bill Wong.
— Zamknij boczną furtkę — poleciła Agatha Royowi. — Totalna kata-
strofa!
TLR
— Co się stało? — spytała pani Bloxby.
— Zaraz pani wyjaśnię — zaoferował Bill Wong.
— Otóż nasza Agatha znowu oszukiwała. Kupiłaś wszystkie te rośliny
w centrum ogrodniczym, prawda? Tak jak zaplanowałaś.
Agatha z rezygnacją pokiwała głową.
— To nie zbrodnia — pocieszyła pani Bloxby.
— Wielu mieszkańców przed Wielkim Dniem dokupuje i sadzi dodat-
kowe kwiaty. Miejscowe szkółki robią złoty interes. Szkoda tylko, że ta,
którą wybrałaś, wykazała się brakiem kompetencji.
— To najlepsza ze wszystkich firm — wtrącił Roy. — Jej pracownicy
nigdy nie pomyliliby nazw.
Bill pochylił się i wpatrzył w rabatę.
— Chodź no tu, Agatho — poprosił. — Nie wierzę, że którykolwiek z
zapalonych ogrodników podeptałby twoje grządki. — Wskazał na wielki
odcisk buta, wyraźnie odciśnięty w miękkiej ziemi.
— Przywiozłem ze sobą pracowników, którzy to wszystko sadzili. Może
to ślad jednego z nich.
Bill zwrócił się do pastorowej:
— Czy możliwe, żeby ktoś pozamieniał etykietki?
Pani Bloxby założyła okulary. Przechodziła od jednej rośliby do drugiej,
TLR
czytając napisy. W końcu się wyprostowała.
— Jak pan na to wpadł? Rzeczywiście, wszystko pozamieniane!
— Jest pani pewna? — dopytywała Agatha.
Z domu dobiegł dźwięk dzwonka u drzwi.
— Pójdę otworzyć — zaoferował Roy, po czym wszedł do środka.
— Przypuszczam, że ktoś zrobił ci kawał — stwierdził Bill. — Kiedy
mógł wejść niepostrzeżenie?
— Pomiędzy piątą a dziewiątą rano — odparła.
— Czyli już w świetle dnia. Może ktoś coś spostrzegł.
Roy wrócił do ogrodu w towarzystwie Jamesa Laceya. Agatha wydała
pomruk niezadowolenia.
— Wspaniale urządziłaś ogród, Agatho — pochwalił James.
— Chyba lepiej, jeśli od razu poznasz prawdę — wymamrotała, kom-
pletnie zdruzgotana.
Gdy James słuchał historii jej oszustwa, oczy mu błyszczały z rozba-
wienia. Gdy skończyła, skomentował:
— Niczego nie robisz połowicznie. Przez tyle miesięcy zasłaniałaś swo-
ją posiadłość tak wysokim płotem! Dobrze, że go wreszcie obniżyłaś. Tyle
tajemnic, niedomówień i kłamstw tylko po to, by zabłysnąć w Wielkim
Dniu w angielskiej wiosce! — śmiał się do rozpuku, podczas gdy Agatha
patrzyła w czubki własnych butów.
TLR
Łagodny głos pani Bloxby w końcu przerwał paroksyzm śmiechu:
— Myślę, że byłoby miło napić się herbaty wśród tych pięknych oka-
zów. Zauważyłam, że masz w ogrodzie mały stolik i krzesła. Pomogę ci
przynieść naczynia.
Agatha wkroczyła z nią do środka, zadowolona, że uwolniła ją od wido-
ku rozbawionego Jamesa.
Bill zwrócił się do niego:
— Jesteś jej najbliższym sąsiadem. Widziałeś kogoś w pobliżu dziś ra-
no?
— Kilka osób. Niech no sobie przypomnę. Najpierw pani Mason wy-
prowadzała psa. Pamiętam, bo przechodząc koło mojego domu, mnie po-
zdrowiła. Potem zobaczyłem panią Bloxby.
— Po co tu przyszła? Lilac Lane prowadzi donikąd.
— Często wychodzi wczesnym rankiem na przechadzkę po wsi. Potem
gdzieś na końcu ulicy słyszałem jakąś parę, mężczyznę z dziewczyną.
Usłyszałem jej śmiech. — Przerwał na moment, zrobił zdziwioną minę,
wreszcie mruknął: — Dziwne.
— Co?
— Właśnie sobie przypomniałem. Tamtego wieczora, zanim znaleźli-
śmy zwłoki Mary, kiedy zadzwoniliśmy do drzwi i czekaliśmy, aż otworzy,
jakiś mężczyzna przechodził drogą z dziewczyną. Dziewczyna się śmiała.
— Czemu mi tego nie powiedziałeś? — zapytał Bill szorstkim tonem.
TLR
— Zupełnie wyleciało mi z głowy. Chyba nie zwróciłem na nich uwagi.
Ot, zwykłe, wiejskie odgłosy. Nie wychodzili z domu, ani nie robili nic nie-
typowego.
Agatha z panią Bloxby powróciły z naczyniami i herbatą. James zwrócił
się do niej:
— Czy pamiętasz, Agatho, tę parę na drodze w dniu zabójstwa?
— Teraz tak — potwierdziła Agatha. — Zupełnie o nich zapomniałam.
— Przed chwilą James twierdził, że dziś wcześnie rano słyszał dwoje
ludzi na końcu ulicy.
— Może to byli zwykli spacerowicze — wtrąciła pani Bloxby. — Wiele
osób odwiedza Cotswolds. Chociaż Lilac Lane prowadzi donikąd. To zna-
czy nie można tędy dojechać do jakiegoś sensownego miejsca. Odchodzi od
niej tylko ścieżka przez pola.
— Wcześnie pani dziś wyszła na dwór — przypomniał Bill Wong. —
Nie zauważyła pani nikogo?
— Tylko siedzenie pana Laceya pochylonego nad własną rabatą przed
domem. Przypuszczam, że wyrywał chwasty.
— Czy sądzi pani, że to mogła być Beth Fortune ze swoim chłopakiem?
— spytał z zaciekawieniem Roy, którego Agatha zapoznała w nocy z histo-
rią zabójstwa.
— Chyba im złożę wizytę — powiedział Bill.
TLR
— Gdzie konkretnie przebywali Beth i John w noc zabójstwa? — spyta-
ła Agatha.
— Uczyli się w jej pokoju w college'u.
— Mają na to świadków?
— Nie, ale na ogół tylko winowajcy załatwiają sobie żelazne alibi.
— Zajrzyj w drodze powrotnej i powtórz nam, co ci powiedzieli — na-
legała Agatha.
Gdy wyszedł, James, Agatha, Roy i pani Bloxby zasiedli przy stole.
— Nawet jeśli się okaże, że to John Derry z Beth zrobili ci psikusa,
Agatho, to nie oznacza, że popełnili morderstwo — zauważył James.
— Może nie — zgodziła się Agatha. — Uważam tylko, że dewastacja
ogrodów z całą pewnością ma jakiś związek ze śmiercią Mary. Żałuję, że
wyraziłam zgodę na ten idiotyczny układ. Teraz na domiar złego muszę
wyjechać jesienią i pracować pół roku dla Pedmansa, w agencji PR.
— Nic nie rozumiem — wtrąciła pani Bloxby.
— Z czego wynika ta konieczność?
Roy kopnął Agathę pod stołem. Agatha jęknęła, roztarła obolałą kostkę i
popatrzyła na niego.
— Zamierzam im wszystko wytłumaczyć
TLR
— oświadczyła. Co następnie uczyniła.
— Chyba jesteś naprawdę dobra w swoim zawodzie
— podsumowała pani Bloxby po wysłuchaniu relacji.
Usiłowała po kryjomu nakarmić kota Agathy, Hodge'a, kawałkiem ba-
beczki. Agatha kupiła paczkę świeżo wprowadzonego na rynek produktu.
Reklama na opakowaniu głosiła: „Prawdziwe amerykańskie babeczki z ja-
godami z twojej mikrofalówki". Smakowały jak mokra tektura. Hodge
wziął kawałek ciastka z jej ręki i upuścił w trawę. James pokruszył swoją w
drobny mak. Miał nadzieję, że widząc stertę okruszyn, Agatha uwierzy, że
część zjadł.
— Jest świetna — zapewnił Roy.
Mimo że pani Bloxby nie robiła mu żadnych wyrzutów, w jakiś sposób
obudziła w nim poczucie winy, że nakłonił Agathę do podpisania umowy.
To, co w branży przyjmowano za normalne postępowanie, tu, na spokojnej
wsi, z dala od miejskiego zgiełku wydawało się nikczemne i podłe.
Wzdrygnął się jak zmoknięty pies. Powiedział sobie, że w Londynie
nikt nie zakopuje człowieka głową w ziemi. Owszem, napadają, gwałcą,
sztyletują i strzelają, ale nie sadzą.
— Chyba dopiero teraz w pełni dotarło do mnie, jak potworną zbrodnię
popełniono na Mary Fortune — powiedziała cichutko pani Bloxby. — Ktoś
we wsi musi być obłąkany i zdemoralizowany, skoro po tak brutalnym
morderstwie jeszcze zbezcześcił zwłoki. Cóż takiego zrobiła, że obudziła w
TLR
kimś tak wielką nienawiść?
— Czyżbyś uważała, że wady charakteru uczyniły z niej potencjalną
ofiarę? — spytał James.
Agathę zdumiało, że prowadzi tak chłodną, akademicką dyskusję na
temat śmierci własnej kochanki, ale nie wyraziła głośno zdziwienia.
— Oby się okazało, że zabił ją ktoś z zewnątrz!
— westchnęła.
— Z każdym dniem myślisz coraz bardziej jak rdzenna mieszkanka wsi
— zauważyła pani Błoxby.
— Wypada mi iść obejrzeć parę innych ogrodów. Co z twoim Jamesie?
— Jest otwarty. Tak jak inni, umieściłem przy furtce skrzynkę na opłaty
za wstęp.
— W takim razie chętnie tam zajrzę. Pójdziesz ze mną, Agatho?
Agatha pokręciła głową.
— Nie zniosłabym ludzkich spojrzeń i szeptów za plecami.
— Nie warto się nimi przejmować. Owszem, większość będzie się śmia-
ła, ale raczej z sympatią. Jesteś tutaj postrzegana jako osoba z charakterem.
— Raczej jako wariatka, w dodatku hodującą koty — skomentowała
Agatha z goryczą. — Co mamy teraz zrobić?
Bill wrócił do ogrodu.
— Do czasu wykrycia zabójcy powinnaś zawsze zamykać drzwi wej-
TLR
ściowe na zamek — doradził.
— Uświadomiłem sobie, że skoro zainstalowałaś tak drogi system alar-
mowy, zewnętrzne światła musiały się palić, gdy robotnicy urządzali twój
ogród. Czy może je wyłączyłaś?
— Dawno przestały działać — odparła Agatha. — Zadzwonię do firmy
ochroniarskiej, żeby je naprawili. Co mieli do powiedzenia Beth i John?
— John się przyznał bez cienia skruchy — poinformował Bill, siadając
przy stole.
— Co takiego? — zapiszczała Agatha. — I nie oskarżyłeś go?
— O co? O dziecinny psikus? Ty możesz to zrobić. Tylko po co? Żeby
twoje oszustwo wypłynęło na światło dzienne w sądzie?
— Ale skoro narobił u mnie bałaganu, nie można wykluczyć, że dewa-
stował i inne ogrody. Jaki miał powód, żeby pozamieniać te etykietki?
— Twierdził, że wyszedł na długi spacer, ponieważ nie mógł zasnąć.
Skręcił w Lilac Lane. Gdy mijał twoją chatę, zobaczył odjeżdżającą cięża-
rówkę. Ponieważ nie dostrzegł nikogo w obejściu, przyszło mu do głowy,
że dokonano włamania, dlatego podszedł do frontowych drzwi. Usłyszaw-
szy głosy z tyłu za domem, wszedł na boczną ścieżkę i zaczął podsłuchi-
wać. Wtedy usłyszał, jak ktoś mówi: „No to teraz możemy się trochę prze-
spać. Kiedy ludzie zaczną przychodzić?".
— To Roy — wtrąciła Agatha.
TLR
— A potem ty odpowiedziałaś: „Nie wcześniej jak o dziesiątej. Tylko
co ja im powiem? Nie mam pojęcia, gdzie co rośnie. Nie chciałabym zostać
zdemaskowana". Roy próbował cię uspokoić słowami: „Zobacz! Zostawili
etykietki, bardzo udat— nie postarzone i wyblakłe, ale wciąż czytelne. Wy-
starczy się nieco pochylić i przeczytać". Gdy John to usłyszał, postanowił
ci odpłacić za „wtrącanie się w jego życie", jak to określił. Odszedł kawa-
łek dalej, usiadł pod płotem i odczekał, aż zapadnie cisza. Potem wrócił i
pozamieniał etykietki. Nadal nie potrafię go sobie wyobrazić jako winnego
jakiegokolwiek cięższego przestępstwa. Wygląda na przedstawiciela pew-
nej kategorii studentów z Oksfordu, gburowatego i naburmuszonego, w ty-
pie wiecznego buntownika.
— Niech go diabli wezmą! Jeżeli sprawa kiedykolwiek trafi do sądu,
wyjdę przez niego na idiotkę.
— Właśnie to usiłowałem ci uświadomić, Agatho — przypomniał Bill
— Jak wyglądał pogrzeb? — spytał James. — Byłeś tam, prawda?
— Tak. W krematorium. Bardzo smutna uroczystość. Przybyłem tylko
ja, dwóch innych detektywów, Beth i John.
— Ktoś od nas ze wsi powinien pojechać — stwierdziła Agatha.
Nagle ruszyło ją sumienie. Bolało ją, że nagle po śmierci Mary wyszły
na jaw wszystkie jej słabostki. Obecnie pamiętała tylko jej ciepło i wdzięk.
Przysięgła sobie, że zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby wykryć zabójcę.
Jakakolwiek była, nie zasłużyła na tak okrutną śmierć.
TLR
ROZDZIAŁ IX
Agatha przypomniała sobie ostrzeżenie Billa dopiero następnego dnia,
kiedy nakładając makijaż w swojej sypialni, usłyszała, że ktoś otwiera fron-
towe drzwi i wchodzi do holu. W popłochu zaczęła szukać na toaletce ja-
kiegokolwiek narzędzia do obrony. Znalazła tylko nożyczki do paznokci,
gdy dobiegł ją głos Jamesa:
— Agatho, jesteś tam?
— Zaraz przyjdę — odkrzyknęła. Nałożyła trochę różowej szminki na
policzki. Zaklęła paskudnie, starła ją, powtórzyła zabieg, tym razem jak na-
leży.
TLR
Zbiegła na dół po schodach.
— O co chodzi?
— Nie miałabyś ochoty na wyprawę do Oksfordu? — zaproponował
James. — Przypomniałem sobie o pewnym znajomym profesorze i zadzwo-
niłem do niego. Wykłada wprawdzie w innym college'u, ale umówił nas z
wykładowcą z Saint Crispin. Zadzwoniłem do niego i zaprosiłem go na
lunch. Może uda nam się dowiedzieć czegoś więcej o Johnie Derrym.
— I Beth — dodała Agatha z zapałem. — Zaczekaj chwilę. Przebiorę
się.
James obrzucił taksującym spojrzeniem jej bluzkę w kwiaty i prostą
spódnicę.
— Nie trzeba — orzekł. — Zjemy u Browna, tam nikt się nie stroi. Ja
prowadzę.
Pojechała z nim z wielką radością. Wmawiała sobie, że cieszy ją sło-
neczny dzień, wypad do miasta i perspektywa zebrania nowych informacji
do śledztwa. Nie przyznawała się nawet przed sobą, że towarzystwo Jamesa
jak dawniej w magiczny sposób poprawia jej nastrój.
Obrał trasę przez Chipping Norton i Wood— stock.
— Myślisz, że coś wyniknie z tego lunchu? — spytała.
— Niewykluczone. Nie posądzam o dokonanie zbrodni ani Beth, ani
Johna Derry'ego, ale nie zaszkodzi sprawdzić wszystkich poszlak.
TLR
— Ciekawe, co to za człowiek, ten wykładowca. Jak się nazywa?
— Timothy Barnstaple.
„Może okaże się atrakcyjny" — pomyślała Agatha.
James zaparkował na parkingu podziemnym przy Gloucester Green.
Stamtąd przeszli wzdłuż Saint Giles do restauracji Browna przy Woodstock
Road.
— Ależ głupiec ze mnie — stwierdził James. — Zapomniałem zapytać,
jak on wygląda.
Wkroczyli do środka i rozejrzeli się po lokalu. Gdy weszli, chudy męż-
czyzna w średnim wieku, wsparty o laskę, wstał z miejsca. Nosił czarną
marynarkę i spodnie. Tłuste włosy zaczesał do tyłu ze zmęczonej, pomarsz-
czonej twarzy. Agatha doszła do wniosku, że to portier z jakiegoś hotelu i
odwróciła wzrok w inną stronę. Lecz on zawołał:
— Pan Lacey?
A więc to był Timothy Barnstaple.
— Pozwoliłem sobie zamówić drinka, gdy na państwa czekałem —
oświadczył. Jego piękny, starannie modulowany głos stanowił miłą odmia-
nę w dobie mody na niedbalstwo językowe.
— Nie przypuszczałem, że zabierze pan małżonkę, ale bardzo miło mi
panią poznać — zawrócił się do Agathy.
— Pani Raisin jest zaprzyjaźnioną sąsiadką — sprostował James.
TLR
— A gdzie jest pan Raisin?
— Nie mam pojęcia. Rzuciłam go wiele lat temu — wyznała Agatha
zgodnie z prawdą. — Przypuszczam, że nie żyje.
— Proszę usiąść obok mnie. Ale chyba nie musimy zwracać się do sie-
bie w tak oficjalny sposób. Jak pani na imię?
— Agatha.
— Piękne, staroświeckie imię. Dziś nadają dziewczynkom przedziwne
imiona. Mam studentkę o imieniu Tootsy. Naprawdę nadano je jej na
chrzcie. Świetna uczennica, ale czy odniesie sukces w życiu? Jej pełne na-
zwisko brzmi Tootsy McWhirter. Jest wielbicielką Margaret Thatcher.
Gdyby jej rodzice sobie na przykład napisali: „Posłanka prawicy Tootsy
McWhirter", zobaczyliby na własne oczy, jak głupio to wygląda. Ale ko-
niec z dygresjami. Jestem głodny. Wezmę jeszcze coś do picia, zanim prze-
czytamy menu.
Wykładowca zamówił sobie jeszcze jedną whisky z wodą, po czym wbił
wzrok w jadłospis. Kiedy zamawiali jedzenie, poprosił kelnera o butelkę
czerwonego wina.
— Zaczniemy od jednej. Zobaczymy, jak nam posmakuje — zapowie-
dział. Położył łokcie na stole, przycisnął kolano do kolana Agathy i spytał:
— W czym mogę pomóc?
James naświetlił mu w skrócie sprawę morderstwa.
TLR
— Ach tak, czytałem o tym — potwierdził Timo— thy.
— Cały kłopot w tym, że błądzimy po omacku. Usiłujemy poznać cha-
raktery osób związanych z Mary Fortune. Co pan myśli o Johnie Derrym?
— Jakiś czas temu college zaczął dyskryminować absolwentów szkół
prywatnych, takich jak Eton, Marlborough, Westmister. Wszystko w imię
wyrównywania szans, likwidacji elit i takich tam dyr— dymałów. W efek-
cie mamy niestety całe mnóstwo Johnów Derrych, hałaśliwych piwoszy, ze
szkody dla uczelni. Są na tyle pilni, by wykuć zadane lekcje, ale prochu nie
wymyślą. Gdy taki dostanie słabą ocenę, o ile w ogóle zda, wini system ka-
pitalistyczny. W efekcie później nie dostaje pracy, ale nadal nie wierzy, że
fatalne maniery i wytarte dżinsy na rozmowie kwalifikacyjnej skazały go
na porażkę. Przylgnął do Beth na pierwszym roku. W przeciwieństwie do
niego Beth jest bardzo inteligentną dziewczyną.
— Co ją w takim razie przy nim trzyma? — spytała Agatha.
— Im bystrzejsza dziewczyna, tym bardziej naiwna w kwestiach ero-
tycznych. Wystarczy, że nawiążą intymny związek na uczelni i od razu
uważają się za wyzwolone feministki. Nie zdają sobie sprawy, że finansu-
jąc chłopaka, piorąc mu skarpetki i szykując jedzenie, popadają w gorszą
niewolę niż ich matki. Wszystko przez ten seks.
Timothy mocniej przycisnął kolano do kolana Agathy. Ponieważ sie-
dzieli przy niewielkim stoliku, gdy cofnęła nogę, dotknęła Jamesa. Przepro-
siła więc i przesunęła swoją z powrotem, z konieczności tam, gdzie już
czekało natrętne kolano Timothy ego.
TLR
Przyniesiono solidne, angielskie jedzenie.
— Czy myślisz, że któreś z nich byłoby zdolne popełnić morderstwo?
— spytała Agatha.
Wykładowca uniósł rękę, ozdobioną brudnymi paznokciami, na znak,
żeby zamilkła i zaatakował swoją porcję. Jadł bardzo gwałtownie, popijając
wielkimi łykami wina.
— Może zamówimy jeszcze jedną butelkę? — zaproponował, w końcu
przerywając milczenie.
James zamówił jeszcze jedno wino, wlewając po kieliszku dla siebie i
Agathy, zanim obsłużył Barn— staple'a.
— Teraz, ponieważ nie sądzę, żebyś' zechciał popić deser czerwonym
winem stołowym, przejdźmy wreszcie do rzeczy.
Nie docenił Timothy'ego. Potrafił zjeść szarlotkę, lody i podwójny
krem, popijając claretem.
Agatha czekała bez słowa, aż wszystko pochłonie, zanim wypomniała:
— Postawmy sprawę jasno. Zaprosiliśmy cię na lunch po to, żeby uzy-
skać kilka informacji.
Timothy uśmiechnął się z rozmarzeniem na widok chmurnego oblicza
Agathy.
— Och, co za wojownicza dama! Silna kobieta może ze mną zrobić
wszystko. — Ujął jej dłoń i pocałował.
— Dalej! — ponagliła, wyrywając rękę. — Powiedz nam coś więcej o
TLR
Johnie Derrym.
Timothy osuszył kieliszek do dna i skinął na kelnerkę.
— Może kieliszek brandy i kawę... — zaczął, ale Agatha odprawiła kel-
nerkę:
— Zawołamy panią, jeśli będziemy czegoś potrzebować. Nic nie dosta-
niesz, Timothy, póki nie udzielisz nam informacji o Johnie Derrym. Czy
wywołał jakiś incydent w college'u? Chyba zaczną po wakacjach wraz z
Beth ostatni rok studiów?
Timothy westchnął, rozparł się wygodnie i zapalił papierosa.
— Tak, wywołał awanturę na pierwszym roku. Pobił kolegę podczas pi-
jackiej burdy. Sprawa nigdy nie trafiła do sądu. Został ukarany przez wła-
dze college'u.
— O co im poszło?
— Twierdził, że ten drugi student zalecał się do Beth. Paru świadków
mówiło, że Beth tamtego zachęcała. "Wyglądała na zachwyconą, że się o
nią biją i zagrzewała Johna do walki. Ale trudno mi w to uwierzyć. To taka
słodka dziewczyna. Dostanie dobrą ocenę.
Potem zaczął opowiadać o życiu na uczelni. Agatha usiłowała skiero-
wać rozmowę z powrotem na temat charakterów Johna i Beth, ale niewiele
wskórała. James z ociąganiem zamówił mu brandy.
— Podwójną, kochana! — zawołał Timothy za kelnerką.
TLR
— Wyciągnęliśmy z ciebie tylko, że zachęcała swojego chłopaka do
bójki — podsumował James.
— Beth Fortune to nie Lady Macbeth! — wykrzyknął Timothy, gesty-
kulując tak szeroko, że strącił popiół z papierosa do kawy Agathy. Wbił
zamglone od alkoholu spojrzenie w Jamesa i wskazał głową Agathę.
— Jaka jest w łóżku? Idę o zakład, że niezła.
James westchnął.
— Nie miałem przyjemności sprawdzić.
— Dlaczego?
— Moglibyśmy wrócić do tematu? — przypomniała Agatha, nie kryjąc
rozdrażnienia. — John i Beth twierdzili, że ten wieczór, kiedy dokonano
zabójstwa, spędzili w jej pokoju. Ale nie mają świadków, którzy mogliby
im dać alibi.
— Ależ mają! — Timothy wysiąkał nos, następnie zgasił papierosa na
talerzyku z resztkami deseru.
Obydwoje rozmówcy pochylili się ku niemu.
— Kogo?
— Mnie — oświadczył z dumą. — Właściwie powinienem użyć okre-
ślenia: „Istnieje jeden świadek", ale nie chciałbym wyjść na małostkowego
pedanta...
TLR
— Nieważne! — wrzasnęła Agatha. — Co widziałeś? W jakich oko-
licznościach?
— Przechodziłem przez dziedziniec koło pokoi Beth tego wieczora,
kiedy popełniono morderstwo. Kiedy uniosłem głowę, wyraźnie zobaczy-
łem Johna Derry'ego i Beth Fortune. Stali przy oknie i rozmawiali.
— O której to było?
— Około wpół do dziewiątej.
— Czy powiedziałeś o tym policji?
— Nie pytali mnie.
— Ale musiałeś wiedzieć, że poszukują świadków — wytknęła Agatha
ze zniecierpliwieniem.
— Nie widziałem powodu, moja droga. Takie osoby jak Beth Fortune
nie zabijają rodzonych matek, zwłaszcza w tak barbarzyński sposób. Johna
Derry'ego też nie podejrzewam. Sposób, w jaki dokonano zabójstwa, suge-
ruje zapiekłą nienawiść. Dam głowę, że zabił ją ktoś ze wsi.
— Dlaczego?
— W mieście nie popełnia się tak wyrafinowanych zbrodni. Natomiast
w tych starych wsiach jak w Cotswolds wieśniacy uprawiają kazirodztwo,
magię i inne czary. Uwierzcie mi na słowo. Zrobił to ktoś miejscowy.
Poszukał oczami kelnerki, ale James odgadł, że zażąda następnej bran-
dy. Uprzedził go więc, prosząc o rachunek.
TLR
Kiedy wreszcie wyszli na dwór, Agatha z przyjemnością zaczerpnęła
świeżego powietrza.
— Wyobrażałam sobie wykładowcę z uczelni jako kulturalnego, star-
szego pana — skomentowała z goryczą. — Sądzisz, że naprawdę ich wi-
dział?
— Moim zdaniem tak. Po co miałby kłamać?
— Żeby zapracować na kolację? Naciągnąć cię na kolejną ucztę? O któ-
rej właściwie ją zabito? Czy pytaliśmy o to Billa Wonga? Znaleźliśmy ją o
ósmej.
— Ja pytałem. Szacują, że zabójstwa dokonano mniej więcej godzinę
przed naszym przyjściem.
— Czemu nie pomyślałam wcześniej, żeby spytać Billa?
— Ponieważ nie szukaliśmy dla nikogo alibi. Usiłowaliśmy raczej usta-
lić motyw. Mój Boże, pomyśl, ile czasu zajęło otrucie jej i zawieszenie
zwłok. Niewykluczone, że przestępca opuścił dom kilka minut przed na-
szym przyjściem. Jeżeli widziano Johna i Beth o wpół do dziewiątej, zdąży-
liby wrócić do Oksfordu. Właśnie sobie uświadomiłem, że naprawdę wcale
nie mają alibi.
— Dziękuję za lunch, Jamesie. Powinnam się dorzucić.
— Nie trzeba. Zaproś mnie na kolację w przyszłym tygodniu i będziemy
kwita. Przyjmiesz spadek Mary, Agatho?
TLR
— Chyba tak.
— No to będzie cię stać na zaproszenie mnie do restauracji. Dokąd teraz
jedziemy?
— Myślę, że z powrotem do Carsely. Może po drodze wpadniemy na
jakiś pomysł.
Lecz żadnemu z nich nic nie przyszło do głowy, choć wysnuwali prze-
różne teorie. Gdy dojeżdżali do wioski, Agathę nagle przeszedł dreszcz.
— Pani Bloxby miała rację — stwierdziła. — Im więcej czasu upływa
od dnia zabójstwa, tym bardziej sobie uświadamiamy okropność tej zbrod-
ni. Szok zaburza proces myślenia.
— Zobacz, harcerze zorganizowali festyn — zauważył James, zwalnia-
jąc na górce nad Carsely. — Chciałabyś popatrzeć? Poustawiali stragany.
Chętnie bym sobie kupił domowe konfitury. Do tej pory zaopatrywała mnie
Mary. Do licha! Czemu wciąż o tym myślę?
— Nie zaszkodzi zerknąć — zgodziła się Agatha.
Zatrzymali samochód na obrzeżach wsi i przeszli pieszo do obozowiska
harcerskiego. Zapłacili za wstęp po dwadzieścia pensów. Kwota ta chyba
stanowiła stałą cenę za udział we wszelakich imprezach w Carsely. Prze-
wędrowali wzdłuż stoisk. Pani Bloxby jak zwykle zbierała fundusze na ja-
kiś cel dobroczynny. Sprzedawała domowe przetwory. Agatha i James ku-
pili po słoiku dżemu. James pogawędził chwilę, podczas gdy Agatha stała z
boku, wciąż zawstydzona swoim ogrodniczym matactwem.
TLR
Mali chłopcy skakali na trampolinie. Inni przeskakiwali przez konia do
ćwiczeń. Dość nieudolnie grał chłopięcy zespół. W rogu ustawiono kon-
strukcję przypominającą szafot, która okazała się rusztowaniem do poka-
zów „ratownictwa górskiego". Trzej chłopcy podciągali pulchnego kolegę
na linie. Nieszczęśnik nie zdołał złapać poręczy i zawisł głową w dół.
— Tak jak Mary Fortune — skomentowała Agatha z dreszczem zgrozy.
— Chodźmy stąd! — poprosiła Jamesa.
Opuścili teren występów. Wiatr przygnał na niebo ciemne, szare chmu-
ry. Ponieważ od dość dawna nie padało, drobinki kurzu wirowały w powie-
trzu wzdłuż ścieżek i nad gołymi polami pomiędzy nędzną trawą łąk. Lek-
kie ochłodzenie zwiastowało nadchodzący deszcz. Agatha zadrżała, potarła
odsłonięte ramiona.
Nagle z tyłu dobiegł ich znajomy głos:
— Mocniej, chłopaki, mocniej! Za słabo ciągniecie! Czekajcie, zaraz
wam pokażę!
Agatha z Jamesem, zaciekawieni, obrócili się w kierunku źródła dźwię-
ku.
Bernard Spott zdjął marynarkę. Właśnie podwijał rękawy, odsłaniając
żylaste ramiona. Odsunął uczestników zabawy w ratowników górskich na
bok, chwycił za linę i bez trudu podciągnął jednego z harcerzy do góry.
— Widzicie, jak to trzeba robić? — tłumaczył. — Używajcie tylko mię-
śni przedramion. Nie pracujecie całym ciałem tylko samymi przedramiona-
TLR
mi — powtórzył.
— Odejdźmy trochę dalej. Nie okazuj zbyt wielkiego zainteresowania
— szepnął James.
— Dlaczego?
— Bo chyba tak właśnie ją powieszono. — Otoczył ją ramieniem i od-
prowadził na stronę.
„Wielki Boże! Chyba Agacie wreszcie udało się zainteresować Jamesa"
— pomyślała pani Bloxby.
— Chyba nie podejrzewasz Bernarda? — dopytywała Agatha. — Prze-
cież to starzec.
— Ale bardzo sprawny. Zwykle nie doceniamy ludzkich możliwości z
powodu braku siły. Lecz w tym przypadku wystarczyło związać jej kostki,
zostawić długi koniec liny, przerzucić drugi przez hak, podciągnąć do góry,
związać końcówki razem i odciąć nadmiar liny.
— Racja. Ale dlaczego Bernard?
— Nie twierdzę, że to on — James nagle przystanął. — Od tak dawna
błądzimy po omacku, spieramy się i spekulujemy, że różne niedorzeczności
zaczynają krążyć po głowie.
Dotarli do wyjścia z terenu festynu. Agatha zerknęła przez ramię. Ber-
nard Spott stał bez ruchu. Odprowadzał ich wzrokiem.
— Proponowałabym iść do niego i zaczekać, aż wróci. Spytamy, czy
TLR
ktoś prócz niego we wsi zna takie sztuczki z linami. Nie odwracaj głowy,
bo nas obserwuje.
— Nie zaszkodzi spróbować — zgodził się James.
— Ale czemu nie zapytać go teraz?
— Nie wiem, ale chciałabym zajrzeć do jego ogrodu za domem. Może
dostrzeżemy coś, co umknęło uwadze policji. Nie sądzę, żeby przeszu-
kiwali ogród szacownego mieszkańca wioski szczególnie dokładnie.
— Żałuję, że zwróciłem ci na niego uwagę
— mruknął James ze złością. — Mam dość na dzisiaj.
— To idź już, pójdę bez ciebie — zaproponowała Agatha.
— Skoro tak stawiasz sprawę, idę z tobą. Wolę nie ryzykować, że znów
popełnisz jakieś głupstwo — dodał niezbyt uprzejmie. — Musisz palić?
— burknął, gdy zapaliła papierosa zaraz po wejściu do auta.
— Twierdziłeś, że dym ci nie przeszkadza.
— Kłamałem.
Agatha wyrzuciła zapalonego papierosa przez okno.
James natychmiast nacisnął na hamulec.
— Nic głupszego nie mogłaś zrobić! — fuknął na nią z wściekłością. —
Ziemia jest wyschnięta na wiór. Możesz wywołać pożar.
Agatha została w samochodzie z nadąsaną miną, podczas gdy James
TLR
przeszukiwał rów. Uważała, że nie ma prawa przemawiać do niej takim to-
nem. W końcu odnalazł i zgasił niedopałek.
— Ależ z ciebie szowinistyczna świnia — obruszyła się, gdy wrócił.
— A ty, droga Agatho, jesteś najzłośliwszą lochą, jaką miałem nie-
szczęście poznać — odpłacił jej pięknym za nadobne.
— Niech cię piekło pochłonie wraz z całą tą wiochą i tym wariatem,
który ją powiesił! Jedziemy do Bernarda czy nie?
— Wolałbym zrezygnować. A wiesz, dlaczego? Bo to kompletny absurd
podejrzewać tego starca.
— Nie podobało mi się, w jaki sposób na nas patrzył.
— Kobieca intuicja?
— Coś w tym rodzaju, mój drogi.
— Co zamierzasz zrobić, jak wróci i przyłapie nas na szpiegowaniu w
jego ogrodzie? Wycelujesz w niego palec i oświadczysz: „To ty ją zabi-
łeś?". A on się załamie i wyzna z pokorą: „Mea culpa, znakomita pani de-
tektyw"?
— Co w ciebie wstąpiło, że nagle ziejesz taką złością? — ofuknęła go
Agatha.
Po ostatnim zdaniu zapadła cisza. James w milczeniu skręcił i podjechał
pod pod chatkę Bernarda.
— Nic wiem, naprawdę nie wiem — przyznał łagodnym głosem.
TLR
Następnym razem pomyśl, zanim otworzysz paszczę — odburknęła,
nadal zagniewana. Ledwie zaparkował, wysiadła. Wkroczyła na boczną
ścieżkę, minęła dom i poszła do ogrodu na tyłach.
James został w samochodzie. Bębniąc palcami w kierownicę, patrzył,
jak znika za węgłem. Potem wzruszył ramionami i ruszył za nią.
Niebo nad głowami ciemniało. Z obozu harcerzy dobiegały strzępy me-
lodii, granej przez ich zespół. Minął róg domu. Ogród z tyłu był całkiem
spory, przesycony odurzającym aromatem róż. Nagły powiew wiatru przy-
niósł zapach kwiatów wysianych wśród trawy. W okrągłym stawie na środ-
ku ogrodu w zielonej wodzie pływały złote rybki.
Agatha odwróciła się. Kiedy zobaczyła nadchodzącego Jamesa, poprosi-
ła półgłosem:
— Chodź tu i zobacz.
James dołączył do niej. Ujrzał kwadratowy skrawek gołej, dobrze
spulchnionej ziemi, w którą powtykano małe, drewniane krzyże. Na każ-
dym wyrzeźbiono imię: Jimmy, Willy, Harry, George, Fred, Alice, Emma,
01ive. I tak dalej.
— Cmentarz dla zwierząt? — wyraził przypuszczenie James.
— Wiesz, co myślę? Że pochował tu te otrute rybki.
— Nie fantazjuj, Agatho. Nikt nie kopie grobów dla ryb.
— Ale moim zdaniem on je pochował. Istnieje tylko jeden sposób, żeby
TLR
to sprawdzić. — Pochyliła się i zaczęła rozgrzebywać palcami ziemię.
— Przestań, jeszcze wykopiesz kota.
— Mimo wszystko, jeśli to groby zwierząt, to coś z nim jest nie tak.
Aha! — wyprostowała się i wskazała odsłonięte resztki prawie rozłożonej
rybki. Oczy jej rozbłysły. — A widzisz? Jeśli miał takiego bzika na punkcie
tych ryb i jeśli Mary je wytruła, nie można wykluczyć, że mu do reszty od-
biło.
Obydwoje zesztywnieli, gdy zaskrzypiały zawiasy frontowej furtki.
— Zakop to szybko — ponaglił James.
— Nie.
Agatha odwróciła się w kierunku wejścia do ogrodu. Bernard okrążył
róg domu z marynarką na ramieniu. Na ich widok stanął jak wryty. Potem
podszedł, popatrzył na rozkopany grób u stóp Agathy i cicho zapytał:
— Dlaczego zbezcześciliście grób Jimmyego?
— Zabiłeś Mary — oświadczyła Agatha bezbarwnym głosem. — Od-
kryłeś, że otruła twoje ryby, dlatego ją zamordowałeś.
— Naprawdę? Więc gdzie jest policja?
— Zaraz przyjedzie — skłamała, cofając się za Jamesa dla bezpieczeń-
stwa. — Wydział śledczy cię rozpracował.
— To niemożliwe — zaprotestował, ale zaraz zamilkł. Uświadomiwszy
sobie, że potwierdził swoją winę, usiadł bezwładnie na trawie.
TLR
— Czemu to zrobiłeś? — spytał James.
— Upokorzyła mnie — wyznał Bernard ze spuszczoną głową. — Ko-
kietowała mnie, a kiedy spróbowałem ją poderwać, roześmiała mi się w
twarz i wyzwała od głupich staruchów. Doprowadziła mnie do pasji. Wy-
tknąłem jej, że specjalnie mnie wodziła za nos, żeby wystrychnąć na dudka.
Zagroziłem, że wszystkim powiem, jak ze mną postąpiła. Oczywiście nie
pisnąłem ani słowa. Zważywszy na mój wiek, wyszedłbym na durnia. Pew-
nej nocy usłyszałem jakieś poruszenie w ogrodzie. Starzy ludzie źle sypia-
ją. Zobaczyłem ją w jasnym świetle księżyca pochyloną nad stawem. Nie
wyszedłem. Zacząłem się jej bać, że mnie wykpi, wyśmieje. Lecz rano zna-
lazłem moje złote rybki martwe, wszystkich moich przyjaciół, ulubieńców,
rodzinę. Siadywałem nad wodą i rozmawiałem z nimi. Od tamtej chwili nie
potrafiłem myśleć
niczym innym, tylko o upokarzającej zemście. Wykonanie planu okaza-
ło się zaskakująco łatwe. Przez następne tygodnie była dla mnie tak miła
serdeczna, jakby nic się nie wydarzyło. Zaglądała nawet do mnie, przy-
nosiła mi ciasto. Tak więc poczyniłem przygotowania. Wstąpiłem do niej i
poprosiłem o coś do picia. Zażyczyłem sobie brandy, bo wiedziałem, że też
ją lubi. Gdy nalała dwa kieliszki, skłamałem, że słyszałem jakieś odgłosy
na zewnątrz. Kiedy wyszła, wyjrzeć przez okno, wlałem jej truciznę do kie-
liszka. Przeżyłem chwile grozy, niepewny, czy wypije swoją brandy. W
końcu opowiedziałem, że gdy służyłem w marynarce, zawsze wypijalis'my
całą zawartos'ć jednym haustem, ale wątpię, czy dama by tak potrafiła.
TLR
„Czemu nie?" — roześmiała się w odpowiedzi i opróżniła kieliszek do dna.
Obserwowałem, jak umiera. Nic nie czułem. Kompletnie nic. Nie tknąłem
mojego trunku. Wlałem go z powrotem do butelki, założywszy rękawiczki,
i zakręciłem nakrętkę. Włożyłem oba kieliszki do kieszeni, żeby zabrać ze
sobą. Zmyłem z dywanu wymiociny. Wiedziałem, że policja znajdzie ślady,
ale nie chciałem ułatwiać im zadania. Podniosłem ją... i resztę już znacie.
Chciałem, żeby znaleziono ją zbezczeszczoną, tak jak zbezcześciła ogrody,
miał to być też rewanż za śmierć rybek. Wiedziałem, że to ona dokonała
wszystkich zniszczeń. Była szalona.
— Zobaczę, czy policja przyjechała — wtrąciła cicho Agatha.
Wybiegła z obejścia do sąsiedniej chaty i ubłagała zdumioną gospody-
nię, panią Bain, żeby pozwoliła jej skorzystać z telefonu. Zadzwoniła do
Freda Griggsa, po czym z ociąganiem powróciła do Bernarda i Jamesa.
Lecz gdy dotarła do ogrodu na tyłach, zastała Jamesa samego.
— Biedny staruszek — westchnął. — Poszedł pozamykać drzwi i okna,
zanim go aresztują
W tym momencie Bernard wrócił.
— Nakarmię moją nową rodzinę, zanim mnie zabiorą — poinformował,
zmierzając w kierunku stawu.
Agatha westchnęła z ulgą na dźwięk policyjnych syren w oddali.
James otoczył ją ramieniem. Z wdzięcznością oparła się o niego i złoży-
TLR
ła mu głowę na piersi.
— Załatwione — oznajmił Bernard drżącym głosem. — Wezmę jeszcze
coś z kuchni.
Agatha uniosła głowę.
— Idź z nim, bo jeszcze ucieknie.
— Tak czy inaczej trzeba wejść do środka. Policja zaraz zastuka do
frontowych drzwi.
Weszli przez kuchenne wejście. Po chwili rzeczywiście rozległo się wa-
lenie do drzwi. Gdy Agatha je otworzyła, do środka wkroczył Bill Wong i
dwóch detektywów.
— Otrzymaliśmy waszą wiadomość przez policyjne radio. Gdzie on
jest?
Agatha rozejrzała się dookoła.
— Nie wiem. Gdzieś tutaj.
Nagle znad ich głów dobiegł dziwny dźwięk, jak walenie w bęben.
Bill z kolegami ruszyli ku schodom. James odciągnął Agathę na bok.
— Nie chodź tam. To nie będzie miły widok.
— Jaki?
— Myślę, że otruł swoje nowe rybki, a potem siebie. Pewnie zrobią mu
płukanie żołądka, ale wątpię, czy go uratują.
Na górze funkcjonariusze wezwali przez radio karetkę.
TLR
— Chodźmy usiąść w ogrodzie — zaproponował James. — Nic więcej
nie możemy zrobić.
EPILOG
Od śmierci Bernarda Spotta minęły dwa dni. Deszcz, który przerwał
długi ciąg pięknej pogody, ustał i znów zaświeciło słońce.
Agatha z Jamesem siedzieli w jej ogrodzie. James wyrażał się z takim
zachwytem o jej krzewach i kwiatach, że niemal zapomniała o kompromi-
tującym oszustwie. Składali zeznania osobno. Dopiero teraz po raz pierw-
szy rozmawiali ze sobą od chwili wykrycia, że Bernard zamordował Mary.
— Czemu puściłeś go samego do domu? — spytała Agatha. — Czy
przewidziałeś, że odbierze sobie życie?
— Myślałem, że może to zrobić. Był bardzo dzielny w czasie wojny.
Gdy usłyszałem to okropne bębnienie na piętrze, domyśliłem się, że to tu-
panie wskutek drgawek po połknięciu trucizny. Otruł również swoje nowe
TLR
ryby. Powinienem go był pilnować i zmusić do udziału w przesłuchaniu.
Mam na swoje usprawiedliwienie tylko to, że wstrząs i przygnębienie ode-
brały mi zdolność logicznego myślenia. Nie wiedziałem, co robię.
— Niezależnie od swoich wojennych zasług popełnił potworną zbrodnię
i powinien zostać osądzony — skomentowała Agatha.
Bill Wong wyszedł zza węgła, ponieważ Agatha nie miała już powo-
dów, żeby zamykać furtkę na zasuwę. Usiadł i przez chwilę obserwował ich
w milczeniu. Potem powiedział:
— Niewiele brakowało, byśmy sami zdemaskowali Bernarda.
— Gadanie — mruknęła Agatha.
— Nie. Sprawdziliśmy wszystkie centra ogrodnicze w poszukiwaniu
osoby, która kupowała ten konkretny rodzaj środka chwastobójczego na
krótko przed zabójstwem.
— Co to za środek?
— Czysty Ogród. Dość niewinna nazwa jak na śmiertelną truciznę.
— Ale pewnie kupuje go wielu ludzi?
— Porobiliśmy po kryjomu zdjęcia wszystkim mieszkańcom wioski,
nawet wam dwojgu. Pokazywaliśmy je pracownikom wszystkich punktów
handlowych. W najdalszym zakątku Oxfordshire rozpoznano Bernarda
Spotta. Ponadto wskazywał na niego fakt, że służył w marynarce i był nie-
gdyś zapalonym żeglarzem. Węzły na linie zostały fachowo zawiązane. —
Popatrzył na ich oburzone miny i roześmiał się. — Bez obawy, nie odbiorę
wam zasług. Brakowało nam prawdziwego dowodu. Co was na niego na-
TLR
prowadziło? Twierdziliście, że zobaczyliście, co umie, kiedy pomagał har-
cerzom, ale chyba nie tylko to.
— Przekonały nas te groby w ogrodzie.
— Jakie znowu groby?
— Wykopał grób dla każdej otrutej rybki, ustawił krzyż i wypisał imię.
— Widzieliśmy je — przyznał Bill. — Ale kiedy spytaliśmy o nie, wy-
tłumaczył, że przeznaczył ten kawałek ziemi na cmentarz dla zwierząt, i je-
śli komuś umrze kot lub pies, przynoszą mu zwłoki do pochowania. Nie ro-
zumiem tylko, czemu daliście mu czas, żeby się otruł.
James rzucił Agacie ostrzegawcze spojrzenie.
— Byliśmy w szoku — wyjaśnił. — Nie przyszło nam do głowy, że od-
bierze sobie życie.
Bill westchnął i przyłożył pulchne ręce do piersi.
— Szaleństwo. Czyste szaleństwo. Pewnie nigdy nie dojdziemy, na jaki
rodzaj schorzenia cierpiała Mary Fortune. W Ameryce rozpoznano u niej
depresję. Pod tą ogólną nazwą kryje się wiele dolegliwości psychicznych.
— Popatrzył na Jamesa. — Zważywszy wiadome okoliczności, wciąż nie
potrafię pojąć, jak to możliwe, że nie zacząłeś podejrzewać, że ma nie w
porządku w głowie.
— Nawet Agatha nie posądzała jej o chorobę psychiczną. Robiła wraże-
TLR
nie beztroskiej kokietki, skorej do zabawy, bez zobowiązań czy obciążeń.
Gdy napadła na mnie za to, że ją rzuciłem, dręczyło mnie poczucie winy, że
ją źle zrozumiałem. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że myśli o
małżeństwie. Na dodatek, jak z pewnością wspominali ci inni i co potwier-
dził nam również Bernard, potrafiła złośliwie dokuczyć, a przy następnym
spotkaniu traktować tę samą osobę serdecznie i uprzejmie, tak że człowiek
zaczynał wątpić, czy rzeczywiście sprawiła mu wielką przykrość, czy tylko
za dużo sobie wyobrażał.
— A Beth i John zostali całkowicie oczyszczeni z zarzutów — wtrąciła
Agatha z nutą żalu w głosie. — Przypuszczam, że ta koszmarna para osią-
dzie na wsi.
— Nie. Wystawiają dom na sprzedaż — poinformował ją Bill. — Spo-
dziewałem się zobaczyć twoje zdjęcia we wszystkich gazetach z podpisem:
„Pani detektyw znów wkracza do akcji".
— Myślałam, że im wspomnisz, że to ja rozwiązałam zagadkę tego
przeklętego morderstwa — wytknęła z urazą Agatha.
— To nie ode mnie zależało. Moi przełożeni starannie omijali temat
twojego udziału podczas kontaktów z prasą.
Agatha wyglądała na rozdrażnioną
— Zważywszy moją reputację, należałoby oczekiwać, że sami do mnie
zajrzą.
— Zawsze możesz ich poinformować, że ty wykryłaś zabójcę.
TLR
— Za późno — odparła, świadoma, na jakich zasadach pracują dzienni-
karze. — Historia dawno przebrzmiała. Odnalezienie dwóch zwłok bez
głów w Birmingham kompletnie ją zakasowało. Gdybym teraz zadzwoniła,
pomys'leli by, że jakaś stara samochwała szuka sławy.
— Zapominasz, że gdyby nie ja, nigdy nie wpadłabyś na trop Bernarda
— wypomniał James.
Agatha wbiła w niego spojrzenie małych oczu.
— Co niby miałeś z tym wspólnego? Owszem, wyraziłeś przypuszcze-
nie, że to on, ale zaraz się wycofałeś. Gdybym nie nalegała, żeby do niego
zajść, nie odkryłabym tych grobów. A gdybym nie rozkopała jednego,
nadal pozostawałby na wolności.
— Wątpię — wtrącił Bill. — Znaleźliśmy porządnie napisane wyznanie
winy na jego biurku. Zaadresował je do komendy głównej policji w Mir—
cester. Prawdopodobnie wkrótce by nam je wysłał.
— Mimo wszystko uważam, że genialnie to rozpracowałam — oświad-
czyła Agatha. — Jak się człowiek sam nie pochwali, to nikt inny go nie po-
chwali — dodała. — O, przyszła pani Bloxby...
— Margaret.
— Tak, oczywiście. Wykryłam mordercę, a ci tutaj, James i Bill, próbu-
ją odebrać mi zasługi.
Pani Bloxby usiadła.
— Co za smutna historia! — westchnęła. — Bernard mieszkał we wsi
TLR
od dość dawna. Kto by pomyślał? Człowiek tak naprawdę nigdy nie wie, co
się dzieje w głowie drugiego. Kiedy otruto złote rybki, odwiedziłam Bar-
narda, żeby wyrazić współczucie. W odpowiedzi wzruszył ramionami.
„Przecież to tylko ryby — mruknął. — W każdej chwili mogę sobie kupić
nowe". Był takim stałym elementem wiejskiego krajobrazu. Nikt nie zwra-
cał na niego szczególnej uwagi. Ma niezamężną, siedemdziesięciopięcio-
letnią siostrę Beryl Spott. Odziedziczyła po nim dom. Już odwiedziła ple-
banię. Muszę cię ostrzec, Agatho, że zamierza tu osiąść.
— Dlaczego ostrzec?
— Jest przekonana, że jej brat był niewinny i że ty wpędziłaś go do gro-
bu.
— W takim razie dobrze, że wyjeżdżam do Londynu.
— Naprawdę musisz? — pastorowa popatrzyła na nią ze współczuciem.
— Masz kopię umowy? Może znajdziemy jakąś klauzulę, która uwalnia cię
od zobowiązania, na przykład w przypadku choroby. Gdybyś ich poinfor-
mowała, że zachorowałaś, nie musiałabyś jechać.
Agatha poweselała.
— Zaraz ją przyniosę. Roy przysłał mi kopię.
Weszła do domu. Kilka minut później wróciła
z dokumentem. Pochyliła się nad nim, prześledziła linijkę po linijce. W
końcu westchnęła:
— Z tego, co widzę, nie mam wyjścia. Nie pozostaje mi nic innego, jak
TLR
dotrzymać słowa. Może zresztą znów pokocham ten kierat.
— Jeżeli coś zawalisz, sami odeślą cię do domu — doradził Bill.
— Wykluczone! — zaprotestowała Agatha. — Duma mi nie pozwala.
Tylko jak moje biedne koty Hodge i Boswell zniosą zamknięcie przez pół
roku w londyńskim mieszkaniu?
— Zabiorę je do siebie — zaoferował nagle James. — Lubię koty. Za-
opiekuję się nimi do twojego powrotu.
— Dziękuję. Kamień spadł mi z serca — uśmiechnęła się z wdzięczno-
ścią, nie tyle ze względu na dobro kotów, ile na siebie. Gdy James je zabie-
rze, znajdzie mnóstwo pretekstów, by do niego dzwonić.
— Przecież zawsze możesz przyjechać na weekend, Agatho — pocie-
szyła pani Bloxby.
Agatha pokręciła głową.
— Zamęczą mnie na śmierć. Nie dadzą chwili wytchnienia, ani w dzień
powszedni, ani w święto.
— Zadbam o twój ogród — pocieszyła pani Bloxby. — Jest śliczny, a
przed nadejściem wiosny przecież wrócisz.
Agatha nagle coś sobie przypomniała.
— Czy dowiedzieliście się czegoś o tej parze, której głosy słyszeliśmy
na drodze w dniu zabójstwa? — spytała Billa.
— O tak. Wprost nie do wiary! Kiedy o nich usłyszeliśmy, nadaliśmy
TLR
komunikat w telewizji, żeby się zgłosili. Bez skutku. Dopiero wczoraj, kie-
dy wynik śledztwa został opublikowany w gazetach, przyszli na komendę
jakby nigdy nic.
— Kim są? Czemu nie pojawili się wcześniej? — dopytywał James.
— Młody człowiek, który mieszka na gruntach gminy, nazywa się Har-
ry Trump. Jego dziewczyna, Kylie Taylor, mieszka w Evesham. Zapytani,
dlaczego nie odpowiedzieli na nasz apel, wyjaśnili, że policji nie można
ufać. Obawiali się, że uznamy ich za winnych zabójstwa. Muszę już iść.
Wstąp do mnie przed wyjazdem do Londynu, Agatho.
— Zostało jej jeszcze trochę czasu — wtrąciła pani Bloxby, również
wstając.
Po ich wyjściu James oświadczył:
— Chyba na mnie też pora. Do zobaczenia później Pod Czerwonym
Lwem. Nie zapominaj, że jesteś mi winna kolację.
Pochylił się, żeby cmoknąć ją w policzek, ale w tym momencie odwró-
ciła głowę, tak że pocałunek wylądował wprost na jej ustach, ciepłych i
drżących. Gdy odchylił głowę, popatrzyła na niego, oszołomiona.
— Do widzenia! — powiedział szorstkim tonem i wymaszerował z
ogrodu.
Ostatnie tygodnie przed wyjazdem do Londynu przypominały Agacie
najgorsze chwile w stosunkach z Jamesem. Wprost nie mogła uwierzyć, że
znów ją to spotyka. Zachowywał się wobec niej uprzejmie, gdy spotkał ją
TLR
w gospodzie, lecz cały czas trzymał dystans. Kilkakrotnie zapraszała go na
obiecaną kolację, ale zawsze znajdował jakąś wymówkę, by odmówić. Per-
spektywa wyjazdu zaczęła ją cieszyć w równym stopniu, w jakim do nie-
dawna przerażała.
Wreszcie nadszedł wyczekiwany dzień. Poszła oddać Jamesowi koty na
przechowanie. Z resztą znajomych już się pożegnała. Stanęła onieśmielona
w progu. Koszyk z kotami postawiła u swoich stóp i wymamrotała nie-
zręcznie:
— No to jadę...
— Baw się dobrze.
— Zadzwonię.
— Dobrze.
— No to cóż... Do widzenia.
— Do widzenia, Agatho.
Otworzył jej szerzej drzwi. Agatha wymaszero— wała sztywno wypro-
stowana i wsiadła do samochodu. Odjechała, nie spojrzawszy na niego
przez okno.
James odprowadził ją wzrokiem. Nie powinien traktować jej tak chłod-
no, ale pamiętny pocałunek go zaalarmował. Nie potrafił powiedzieć, czy
kiedykolwiek przejdzie do porządku dziennego nad kompromitującym ro-
mansem z Mary Fortune. Obecnie nie chciał nawet myśleć o jakimkolwiek
rodzaju emocjonalnego zaangażowania. Może jak ochłonie, spróbuje ją
TLR
odwiedzić i zaprosić na lunch.
Wrócił do domu i usiadł przy komputerze. Dzień był zimny, wietrzny.
Wiatr zrywał liście z drzew.
Chwile grozy minęły. Carsely szykowało się do długiego, zimowego
snu, bezpieczne i spokojne. „I nudne" — pomyślał ku własnemu zaskocze-
niu. Jego myśli krążyły wokół samotnej postaci Agathy wsiadającej do au-
ta.
W poniedziałek Agatha dotarła do firmy Pedmansa przy Cheapside. Re-
cepcjonistka zanotowała jej nazwisko i zadzwoniła do biura. Potem
uśmiechnęła się do niej.
— Pani sekretarka, Peta, zejdzie za minutę.
Lecz Agatha czekała pełnych dziesięć minut, zanim chuda dziewczyna
w garniturze od Armaniego zeszła po schodach.
— Jak miło, że przyjechałaś, złotko! — pozdrowiła ją. — Choć ze mną.
Pokażę ci twoje sanktuarium.
Agatha szła za nią z chmurną miną. Obejrzawszy mały, ciemny gabinet,
wyszczerzyła zęby.
— Postawmy sprawę jasno, Peto. Po pierwsze poinformujesz pana Wil-
sona, że obraził mnie, przydzielając taką norę. Po drugie, kiedy dostanę ja-
kieś lepsze lokum, zapamiętasz sobie raz na zawsze, że nie jestem dla cie-
bie żadnym złotkiem tylko panią Raisin. Tylko tak masz się do mnie zwra-
cać. Kiedy załatwisz zamianę gabinetu, zaparzysz mi kawy.
TLR
— U nas każdy robi sobie kawę sam — zaprotestowała Peta. — Sekre-
tarka to nie kelnerka.
— Albo wykonasz polecenie, albo poszukaj sobie nowej szefowej —
warknęła Agatha. No już, biegiem!
No i Peta pobiegła spełnić rozkazy.
Wkrótce potem Agathę zaprowadzono do większego pomieszczenia. Pe-
ta bez słowa postawiła przed nią tacę z kawą i ciasteczkami.
Myśli Agathy przez chwilę krążyły wokół Jamesa, pani Bloxby, kotów,
domu, ogrodu. Na wspomnienie wsi zacisnęła powieki z bólu.
Potem je otworzyła i przysunęła sobie telefon.
Wróciła do pracy. Obowiązki wzywały.
Carsely mogło zaczekać.
TLR
Document Outline
M.C. Beaton Agatha Raisin i zakopana ogrodniczka
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ IV
ROZDZIAŁ V
ROZDZIAŁ VI
ROZDZIAŁ VII
ROZDZIAŁ VIII
ROZDZIAŁ IX
EPILOG