W SERII KRYMINAŁÓW ukażą się:
Tom 1.
Agatha Raisin i ciasto śmierci
Tom 2.
Agatha Raisin i wredny weterynarz
Tom 3.
Agatha Raisin i zakopana ogrodniczka
Tom 4.
Agatha Raisin i zmordowani piechurzy
Tom 5.
Agatha Raisin i śmiertelny ślub
Tom 6.
Agatha Raisin i koszmarni turyści
Tom 7.
Agatha Raisin i krwawe źródło
Tom 8.
Agatha Raisin i tajemnice salonu fryzjerskiego
Tom 9.
Agatha Raisin i martwa znachorka
Tom 10. Agatha Raisin i przeklęta wieś
Tom 11. Agatha Raisin i miłość z piekła rodem
Tom 12. Agatha Raisin i zemsta topielicy
Tom 13. Agatha Raisin i śmiertelna pokusa
Tom 14. Agatha Raisin i nawiedzony dom
Tom 15. Agatha Raisin i zabójczy taniec
Tom 16. Agatha Raisin i perfekcyjna pani domu
Tom 17. Agatha Raisin i upiorna plaża
Tom 18. Agatha Raisin i mordercze święta
Tom 19. Agatha Raisin i łyżka trucizny
Tom 20. Agatha Raisin i śmierć przed ołtarzem
Tom 21. Agatha Raisin i zwłoki w rabatkach
Tom 22. Agatha Raisin i mroczny piknik
Tom 23.
Agatha Raisin i śmiertelne ukąszenie
SERIA KRYMINAŁÓW TOM 15
Agatha Raisin i zabójczy taniec
M.C. Beaton
TLR
Tytuł serii: Seria kryminałów
Tytuł tomu: Agatha Raisin i zabójczy taniec
Tytuł oryginalny tomu: Agatha Raisin and the Deadly Dance
TLR
TLR
Dla Richarda Rasdalla ze Stow-on-the-Wold,
jego żony Lynn i dzieci: Luke'a, Samuela i Bethany
wraz z serdecznymi podziękowaniami dla Richarda za oswobodzenie umysłu
Agathy
ROZDZIAŁ I
Tym, co ostatecznie skłoniło Agathę Raisin do założenia własnej agencji de-
tektywistycznej, było zdarzenie, które zawsze określała mianem paryskiego incy-
dentu.
Znudzona senną atmosferą upalnego lata w Carsely, Agatha postanowiła zrobić
sobie tygodniowe wakacje w Paryżu. Była bogata, ale jak wszystkie zamożne oso-
by od czasu do czasu wpadała w manię oszczędzania. Dlatego zarezerwowała po-
kój w małym hoteliku za Saint Germain de Pres w Dzielnicy Łacińskiej. Wcze-
śniej już zwiedzała Paryż i obejrzała większość zabytków. Tym razem planowała
więc raczej posiedzieć w kawiarniach i poobserwować przechodniów albo odby-
wać długie spacery wzdłuż Sekwany.
Niestety, po dwóch dniach pobytu Agathy w Paryżu zapanował jeszcze bar-
dziej dokuczliwy upał niż w Carsely, a jej hotel nie miał klimatyzacji. Kiedy tem-
TLR
peratura osiągnęła 39 stopni, Agatha, zamiast spać, wierciła się tylko w przepoco-
nej pościeli. Wtedy też odkryła, że Paryż nigdy nie zasypia. Po przeciwnej stronie
ulicy były dwie restauracje ze stolikami na zewnątrz. Do pierwszej w nocy akor-
deoniści krążyli tam wśród konsumentów, zbierając pieniądze za występy. Po wy-
słuchaniu po raz kolejny piosenki „La vie en rose" Agatha miała ochotę rzucić
ręcznym granatem przez okno. Prócz tego przeszkadzał jej szum samochodów i
ryki turystów, którzy przesadzili z alkoholem. Nocą, gdy dostawali torsji, słyszała
ich jęki i rzężenia.
Mimo to Agatha postanowiła zobaczyć jak najwięcej. Przejazdy metrem były
tanie i mogła nim wszędzie dotrzeć. W czwartym dniu pobytu zeszła na stację ko-
lejki podziemnej przy Maubert-Mutualite. Usiadła na twardym plastikowym krze-
śle na peronie i wyciągnęła plan metra. Zamierzała pojechać do księgarni W.H.
Smitha przy rue de Rivoli i kupić sobie kilka angielskich książek.
Gdy usłyszała łoskot nadjeżdżającego pociągu, schowała mapę z powrotem do
torebki i otworzyła drzwi za pomocą srebrzystej klamki, której widok tak zadziwił
ją za pierwszym razem, gdy wsiadała. Kiedy wkraczała do wagonu, ktoś naparł na
nią od tyłu. W tym samym momencie poczuła nacisk paska od torebki, jakby ktoś
ją pociągnął. Kiedy na nią spojrzała, zobaczyła, że jest otwarta, a portfel zniknął.
Popatrzyła oskarżycielsko na mężczyznę, który wsiadał za nią. Był średniego
wzrostu, biały, miał czarne włosy. Nosił niebieską koszulę i błękitne dżinsy.
— To pan! — krzyknęła.
Podejrzany umknął do sąsiedniego wagonu, potem do kolejnego. Agatha po-
gnała za nim. Już niemal go dopadła, gdy pociąg ruszył. W tym momencie zło-
dziej szarpnięciem otworzył drzwi i wyskoczył na peron. Ponieważ Agatha nie
miała ani siły, ani odwagi pójść w jego ślady, została w pociągu wiozącym ją do
TLR
następnej stacji.
Za swoją niefortunną przygodę winiła fryzjerkę. Ta zapewniła ją bowiem, że w
okolicach Maubert przestępczość jest znikoma, ponieważ mieści się tam komenda
policji. Agatha wróciła więc metrem do Maubert, wjechała windą na górę i zapy-
tała o komisariat. Poinformowano ją, że znajdzie go zaraz za rogiem.
Komisariat mieścił się w brzydkim współczesnym budynku. Z ulicy do głów-
nego wejścia prowadziły strome schody. Spocona i wściekła Agatha wpadła jak
burza do holu. Za przeciwpancerną szybą siedziała śliczna dziewczyna o długich,
ciemnych włosach. Agatha szybko opowiedziała o kradzieży. Spodziewała się, że
zostanie poproszona do pokoju przesłuchań, lecz panienka zaczęła ją przepytywać
na miejscu. Agatha pomyślała z rozgoryczeniem, że tak młoda osoba powinna
przekazać to zadanie komuś starszemu rangą.
Na szczęście Agatha Raisin miała w skradzionym portfelu tylko sześćdziesiąt
funtów. Karty kredytowe zostawiła w hotelowym sejfie, a paszport — który teraz
pokazywała — włożyła do innej przegródki torebki. Po zakończeniu przesłuchania
kazano jej usiąść i czekać.
— Dlaczego nie założyliście tu klimatyzacji? — warknęła, lecz śliczne dziew-
czę — zamiast odpowiedzi — tylko obdarzyło ją łagodnym uśmiechem.
W końcu przyszedł policjant i zaprowadził ją do bocznego pomieszczenia.
Usiadł za biurkiem i wskazał jej ruchem ręki miejsce naprzeciwko. Wyglądał jak z
ilustracji do „Don Kichota z La Manchy". Agatha ponownie z najdrobniejszymi
szczegółami opisała kradzież w pociągu. Na koniec dodała:
— Po Paryżu chodzi mnóstwo żandarmów. Czemu nie zejdą do metra i nie wy-
łapią złodziei?
— Robimy to każdego dnia — odpowiedział policjant nienaganną angielszczy-
TLR
zną.
— Ja sama jestem detektywem — oświadczyła Agatha.
— Naprawdę?! — Oczy Don Kichota rozbłysły zaciekawieniem. — Na którym
posterunku w Anglii pani pracuje?
— Nie jestem pracownicą policji. Zamierzam otworzyć własną agencję detek-
tywistyczną.
Funkcjonariusz natychmiast stracił zainteresowanie.
— Proszę tu zaczekać — rozkazał.
Za biurkiem na ścianie wisiało lustro. Agatha wstała i przejrzała się w nim. Uj-
rzała zaczerwienioną od gorąca twarz. Jej zwykle lśniące włosy zwisały żałośnie
w wilgotnych strąkach. Usiadła z powrotem. Policjant wrócił z maszynopisem,
który kazał jej podpisać, mimo że został w całości napisany po francusku.
— Co tu jest napisane? — zapytała Agatha.
— Oświadczenie dla pani firmy ubezpieczeniowej, że jeżeli złodziej zostanie
ujęty, to zostanie skazany na trzy lata więzienia i grzywnę w wysokości trzech ty-
sięcy euro. Jeżeli odnajdziemy pani portfel, prześlemy go do ambasady brytyj-
skiej. Proszę tu podpisać.
Agatha spełniła polecenie.
— To wszystko.
— Chwileczkę! A zdjęcia?
— Jakie zdjęcia?
— Przestępców z kartoteki policyjnej. Rozpoznałabym go na końcu świata.
— Ten osobnik okradł dziś rano jeszcze trzy osoby. Wszystkie są Francuzami.
TLR
Nie potrzebujemy pani pomocy. — Posłał jej przelotny, obojętny uśmiech. — Ży-
czę pani powodzenia.
Agatha wróciła do hotelu i natychmiast się wymeldowała. Postanowiła wrócić
do domu i jak najszybciej otworzyć własną agencję detektywistyczną. Rozważała
ten pomysł od tygodni, ale kradzież portfela zasiała w niej myśl, że nie panuje nad
swoim losem. A Agatha Raisin nie lubiła tracić kontroli nad czymkolwiek.
Na lotnisku imienia Charleśa de Gaulle'a ruszyła wprost ku bramce, lecz wpa-
dła na tłum ludzi zatrzymanych przez policję.
— Co tu się dzieje? — spytała stojącego najbliżej mężczyznę.
— Ktoś pozostawił bez opieki jakąś walizkę czy pakunek.
Nadąsana Agatha czekała. Nagle usłyszała potężny wybuch. Z rozmów sąsia-
dów wywnioskowała, że dokonano kontrolowanej eksplozji. Na Heathrow lub in-
nym lotnisku ogłoszono by przez głośniki, żeby właściciel zabrał swój bagaż.
Lecz we Francji najwidoczniej nie zadawano sobie takiego trudu, tylko od razu
detonowano bezpańskie bagaże.
Gdy Agatha wyruszyła z lotniska Heathrow w Londynie, czarne chmury zasnu-
ły niebo. Nim zdążyła skręcić na szosę do Carsely, nad całą okolicą szalała burza i
huczały grzmoty.
Kiedy otworzyła drzwi swojej chaty, obydwa koty, Hodge i Boswell, wyszły
jej naprzeciw. Sprzątaczka, Doris Simpson, przychodziła codziennie podczas nie-
obecności Agathy, żeby nakarmić zwierzaki i wypuścić je do ogrodu. Agatha zo-
stawiła walizkę w holu. Przeszła do kuchni i otworzyła tylne drzwi. Deszcz bębnił
o strzechę nad jej głową, lecz powietrze było rześkie i balsamiczne. Nadal zdecy-
dowana na założenie własnej agencji detektywistycznej, Agatha postanowiła od-
wiedzić żonę pastora, panią Bloxby. Chciała szybko przedstawić jej swój pomysł,
żeby nie stracić do niego zapału.
TLR
Dziesięć minut później zadzwoniła do drzwi plebanii, choć gryzło ją sumienie,
że nie uprzedziła pastorowej telefonicznie o planowanej wizycie. Jednak gdy pani
Bloxby stanęła w progu, powitała Agathę radosnym uśmiechem.
— Pani Raisin! — wykrzyknęła. — Jak miło panią widzieć! Proszę wejść.
Dlaczego wróciła pani wcześniej?
— Zostałam obrabowana — odparła Agatha. Następnie opisała swoją przygo-
dę.
— Padła pani ofiarą kradzieży kieszonkowej — sprostowała łagodnie pani
Bloxby. — Nie przypuszczałabym, że taki drobny incydent wygna panią z Paryża.
To do pani niepodobne. Myślałam, że uwielbia pani Paryż.
— Owszem, na ogół tak — potwierdziła Agatha. — Teraz jednak bardzo prze-
szkadzały mi upał i bezsenność. A przede wszystkim lekceważący stosunek poli-
cji. Cały kłopot w tym, że spędzają całe dnie na pilnowaniu przeróżnych demon-
strantów, zamiast dbać o bezpieczeństwo publiczne.
— Nie wie pani tego na pewno.
— Mimo wszystko ten incydent dał mi impuls, którego potrzebowałam do za-
łożenia własnej agencji. Popiera pani mój pomysł, prawda?
— O tak! — zapewniła bez wahania pani Bloxby. Choć w głębi duszy uważa-
ła, że Agathę czeka brudna robota, doszła do wniosku, że lepiej, by jej przyjaciół-
ka zajęła swój niespokojny umysł pracą, niż żeby wpadła w pułapkę kolejnej nie-
szczęśliwej miłości. Bowiem Agatha nałogowo się zakochiwała.
— Od dłuższego czasu rozważałam pomysł założenia własnej firmy — wyzna-
ła Agatha. — Potrzebuję jakiegoś oficjalnego statusu. Ponieważ jestem skuteczna
TLR
w prowadzeniu interesów, przewiduję, że dam sobie radę. Policja ma ostatnio zbyt
wiele zajęć, a wiejskie posterunki są likwidowane. Policjantom brak czasu na szu-
kanie sprawców drobnych kradzieży, zaginionych nastolatków czy niewiernych
mężów lub żon.
— A jeżeli nie wyjdzie? — spytała żona pastora.
— To odpiszę straty od podatku. Czy ktoś zamieszkał w chacie Jamesa?
Mimo że jej były mąż dość dawno sprzedał swój dom i wyjechał, Agatha
wciąż marzyła, że pewnego dnia wróci na wieś. Nie potrafiła myśleć o jego daw-
nej posiadłości jako o własności kogoś obcego, co nie przeszkodziło jej zakochać
się w dwóch poprzednich mieszkańcach.
— Tak, pani Emma Comfrey, emerytowana pracownica służb cywilnych —
odrzekła pastorowa. — Powinna ją pani odwiedzić.
— Chyba tak, ale na razie mam masę roboty. Jutro pojadę do agenta nierucho-
mości w Mircesterze, by przejrzeć oferty w poszukiwaniu lokalu na biuro.
Pani Bloxby zauważyła ze smutkiem, że Agatha natychmiast straciła zaintere-
sowanie osobą mieszkającą po sąsiedzku, w chwili kiedy się dowiedziała, że to
kobieta i w dodatku emerytka.
Założenie agencji detektywistycznej kosztowało znacznie więcej niż Agatha
przypuszczała. Wychowana na filmach, opartych na fabułach powieści kryminal-
nych znanego pisarza Raymonda Chandlera, wyobrażała sobie, że usiądzie w biu-
rze i będzie oczekiwać nadciągających tłumnie, tanecznym krokiem, klientów w
typie wytwornych dam w płaszczach z wywatowany— mi ramionami.
Po przejrzeniu ofert w Internecie Raisin szybko pojęła, że dziś klienci oczekują
od detektywów szerokiego zakresu usług, wymagających zastosowania najnowo-
TLR
cześniejszych technik. Począwszy od zakładania i zdejmowania podsłuchu, przez
sporządzanie dokumentacji fotograficznej i filmowej, aż po ukradkowe śledzenie i
obserwację elektroniczną.
Poza tym ktoś powinien odbierać telefony podczas jej nieobecności. Agatha
była na tyle bystra, by zrozumieć, że jednoosobowe agencje detektywistyczne ist-
nieją jedynie w powieściach. Żeby osiągnąć zysk, będzie musiała zatrudnić spe-
cjalistów.
Gdy znalazła lokal w centrum Mircesteru, dała ogłoszenia do prasy. Zatrudniła
na umowę o dzieło pana Sammyego Allena, emerytowanego reportera lokalnej
gazety — do sporządzania dokumentacji fotograficznej i filmowej. Na tej samej
zasadzie zapewniła sobie usługi emerytowanego technika policyjnego, pana
Douglasa Ballantine'a, specjalisty w dziedzinie technik elektronicznych. Lecz na
stanowisko sekretarki Agatha pragnęła przyjąć inteligentną osobę, która również
prowadziłaby śledztwa. Na widok kolejnych kandydatek stopniowo popadała w
rozpacz. Przychodziły bowiem do niej bardzo młode osoby, ozdobione tatuażami
lub kolczykami w najdziwniejszych miejscach.
Właśnie zaczęła rozważać, czy samej nie poprowadzić sekretariatu, gdy usły-
szała pukanie do drzwi. Niestety, nie zaopatrzono ich w szybki czy taflę z mlecz-
nego szkła, co bardziej odpowiadałoby jej nieco staromodnym wyobrażeniom o
wejściu do biura detektywa.
— Proszę! — zawołała w nadziei, że ujrzy pierwszego klienta.
Do środka wkroczyła bardzo wysoka, chuda kobieta o gęstych, krótko obcię-
tych siwych włosach, długiej, pociągłej twarzy i przenikliwych brązowych oczach.
Miała wielkie dłonie bez pierścionków czy obrączki i równie wielkie stopy obute
w traperki. Tweedowy kostium wyglądał tak, jakby pamiętał zamierzchłe czasy.
— Proszę usiąść — zachęciła Agatha. — Czego się pani napije? Kawy, herba-
TLR
ty?
— Poproszę o kawę z dwiema łyżeczkami cukru, bez mleka.
Agatha podeszła do nowego ekspresu do kawy, napełniła kubek, nasypała cu-
kru i postawiła przed gościem. W nadziei, że właśnie obsługuje pierwszą klient—
kę.
Agatha była zadbaną panią tuż po pięćdziesiątce o lśniących brązowych wło-
sach i kształtnych ustach. Jej małe, niedźwiedzie oczy patrzyły podejrzliwie na
świat. Miała wprawdzie krępą sylwetkę, ale jej mocny atut stanowiły zgrabne no-
gi.
— Nazywam się Emma Comfrey — przedstawiła się nowo przybyła.
Agatha usiłowała sobie przypomnieć, skąd zna to nazwisko. Po chwili skoja-
rzyła, że to jej nowa sąsiadka. Nie zdołała spontanicznie się uśmiechnąć, ale od-
słoniła zęby w grymasie imitującym serdeczny uśmiech.
— Co panią trapi? — spytała.
— Nic. Zobaczyłam w gazecie ogłoszenie, że potrzebuje pani sekretarki. A ja
poszukuję pracy — wyjaśniła czystym, starannie modulowanym głosem, tak typo-
wym dla osób wykształconych.
Agatha pochodziła z klasy robotniczej, więc na jego dźwięk zabolała ją dusza.
Zmierzywszy wzrokiem pociągłą twarz i szczupłą sylwetkę kandydatki, odrzekła
dość oschłym tonem:
— Ponieważ oczekuję od sekretarki również współpracy przy prowadzeniu
śledztw, potrzebna mi jest osoba młoda i sprawna fizycznie.
— Nie jestem wprawdzie młoda, ale jak najbardziej sprawna — odparła pani
TLR
Comfrey. — Potrafię obsługiwać komputer i uprzejmie rozmawiać z interesanta-
mi, co bardzo pomaga pozyskać ich zaufanie.
— Ile pani ma lat?
— Sześćdziesiąt siedem.
— O mój Boże!
— Ale mam bystry umysł — nie dawała za wygraną pani Comfrey.
Agatha westchnęła ciężko. Gotowa była ją odprawić z kwitkiem, gdy ktoś
znów zapukał do drzwi.
— Proszę! — zawołała.
Do środka weszła zdenerwowana kobieta.
— Potrzebuję detektywa — oświadczyła.
Pani Comfrey zabrała swoją kawę i przesiadła się na sofę przy bocznej ścianie.
Agatha przysięgła sobie, że pozbędzie się sąsiadki, jak tylko zostaną same.
Tymczasem spytała klientkę:
— W czym mogę pomóc?
— Mój Bertie zaginął. Nie ma go cały dzień.
— Ile ma lat?
— Siedem.
— Czy zgłosiła pani zaginięcie na policji? Przepraszam, to głupie pytanie. Nie
wątpię, że tak.
TLR
— Nie byli zainteresowani — zaszlochała. Klientka nosiła czarne legginsy i
wyblakły czarny podkoszulek. Miała blond włosy z ciemnymi odrostami.
— Nazywam się Evans — dodała.
— Nie rozumiem, dlaczego... — zaczęła Agatha, gdy Emma nagle wtrąciła:
— Bertie to pani kot, prawda?
Pani Evans odwróciła się w jej stronę.
— Tak. Nigdy dotychczas nie uciekał.
— Czy ma pani jego zdjęcie? — spytała Emma.
Pani Evans pogrzebała w starej torebce i wyciągnęła niewielki plik fotografii.
Wstała i podała Emmie jedno z nich, przedstawiające biało-czarnego kocura.
— Na tym wyszedł najlepiej — wyjaśniła. — Zrobiłam mu je u siebie w ogro-
dzie. — Usiadła obok Emmy, która w pocieszającym geście otoczyła ją opiekuń-
czo ramieniem.
— Proszę się nie martwić — zapewniła. — Znajdziemy pani kotka.
— Ile to będzie kosztowało? — zapytała pani Evans. Agatha przygotowała
cennik, ale nie zawierał on
ceny za poszukiwanie zagubionych kotów.
— Pięćdziesiąt funtów plus zwrot kosztów, jeżeli go odnajdziemy — poinfor-
mowała Emma. — Jestem sekretarką pani Raisin. Proszę mi teraz podać swoje
pełne imię, nazwisko i numer telefonu.
Nieco oszołomiona Agatha podała Emmie notes. Ta zapisała dane klientki, po
czym pomogła jej wstać.
— Proszę teraz spokojnie wrócić do domu i przestać się martwić. Jeżeli tylko
można odnaleźć Bertiego, to na pewno go znajdziemy — zapewniła.
TLR
Gdy wdzięczna pani Evans zamknęła za sobą drzwi, Agatha oświadczyła:
— Poczyna sobie pani wprawdzie dość samowolnie, ale postanowiłam, że jeśli
znajdzie pani tego kota, otrzyma pani posadę.
— Świetnie — odrzekła Emma ze stoickim spokojem, chowając notes do
przepastnej torebki. — Dziękuję za kawę.
Z pewnością więcej jej nie zobaczę — pomyślała Agatha.
Emma Comfrey sprawdziła adresy w notesie. Następnie poszła do sklepu zoo-
logicznego w pobliżu, kupiła klatkę dla kota i poprosiła o rachunek.
Pani Evans mieszkała w osiedlu domków jednorodzinnych na obrzeżach Mir-
cesteru. Emma wsiadła do małego forda escorta i ruszyła w tamtym kierunku. Za-
uważyła, że pani Evans zamieszkiwała w jednym z wielu domków, których ogro-
dy graniczyły z polami uprawnymi. Rolnicy właśnie zbierali plony. I Emma w
mig odgadła, że pełne myszy ścierniska stanowią w okresie żniw wymarzony te-
ren łowiecki dla kotów.
Zaparkowała samochód i ruszyła ścieżką w kierunku pól. Wkroczyła na pierw-
sze. Praktyczne buty ułatwiały chodzenie po ściernisku. Dzień był piękny i ciepły.
Tylko delikatne, pierzaste chmurki zasnuwały błękitne niebo. Emma przez chwilę
obserwowała pole. Później ponownie spojrzała na tyły ogrodu Evansów. Na końcu
pola rosły krzaki janowca i wysoka trawa. Skierowała tam kroki, lecz nagle usia-
dła na ziemi. Nie mogła uwierzyć, że starczyło jej tupetu, by ubiegać się o pracę.
Ogarnęło ją zwątpienie, czy zdoła odnaleźć kota.
Wkrótce po ukończeniu dwudziestego roku życia Emma wyszła za mąż za
prawnika, Josepha Comfreya. Miał wysokie dochody, ale zaledwie trzy tygodnie
TLR
po ślubie oświadczył, że Emma nie powinna przesiadywać w domu, tylko iść do
pracy. Emma, jedyna córka apodyktycznych rodziców, od dziecka przywykła, że
inni decydują za nią. Toteż pokornie przystąpiła do egzaminów w służbach cywil-
nych, po których objęła nudną posadę sekretarki w Ministerstwie Obrony.
Joseph był skąpy. Tylko na siebie nie żałował pieniędzy. Kupował sobie naj-
nowsze modele jaguarów i ubrania u najdroższych sprzedawców w Londynie: ko-
szule na Jermyn Street i garnitury na Savile Row. Zabierał nawet pensję Emmy,
zostawiając jej niewiele na życie.
Kiedy przeszła na emeryturę, sarkał dzień w dzień, że jest taka marna. Gdy
zmarł przed dwoma laty na zawał, Emma została bardzo bogatą wdową. Nie mieli
potomstwa, ponieważ Joseph nie lubił dzieci. Z początku spędzała długie dni i no-
ce w swojej wielkiej willi w Barnes. Nie było jej łatwo pozbyć się wpojonego
przez męża nawyku oszczędności. Wciąż słyszała jego grzmiący głos, rozbrzmie-
wający echem w całym domu.
W końcu zebrała się na odwagę, żeby sprzedać dom. Spakowała ubrania męża
i oddała je organizacji dobroczynnej. Prawnicze kodeksy podarowała młodemu
aplikantowi i kupiła chatę na Lilac Lane obok Agathy. Kobiety ze wsi przyjęły ją
serdecznie, ale Emmę zaciekawiły historie, które opowiadały o Agacie. A potem
zobaczyła jej ogłoszenie, że poszukuje sekretarki...
Emmie zazwyczaj czas dłużył się niemiłosiernie i marzyła o pracy, ale pójście
do biura Agathy z prośbą o zatrudnienie wymagało sporo odwagi. Gdyby trafiła na
mniej kłótliwą osobę, pewnie przeprosiłaby grzecznie i wyszła. Lecz maniery
Agathy przypomniały Emmie jej władczego małżonka i inne równie niemiłe oso-
by, z którymi radziła sobie w życiu zawodowym. To dodało jej odwagi. Teraz
jednak Emma westchnęła ciężko. Chwila jej chwały przeminęła. Przeklęty zwie-
rzak mógł być wszędzie: pochwycony jako bezpański albo rozpłaszczony na jezd-
TLR
ni przez ciężarówkę.
Emma została wychowana jako metodystka, ale coraz rzadziej uczestniczyła w
nabożeństwach, aż w końcu przestała. Wierzyła jednak mgliście, że we wszech-
świecie istnieje jakaś dobra siła wyższa. Siedziała przez dłuższy czas skulona,
obejmując rękami kościste kolana i obserwując cienie chmur pędzące po ścierni-
sku. Nagle spłynął na nią spokój, jakby ktoś wymazał z jej umysłu całą przeszłość
i wszelkie zmartwienia o przyszłość. W końcu wstała i wyprostowała plecy. Uzna-
ła, że najwyższa pora wyruszyć na poszukiwanie kota.
Właśnie się odwracała, gdy promienie słońca oświetliły wysoką trawę i krzaki
janowca za nimi. Coś wśród nich dostrzegła. Rozchyliła źdźbła i popatrzyła w dół.
Biało-czarny kot twardo spał na ziemi. Emma po cichutku poszła do samochodu,
wzięła klatkę i wróciła z nikłą nadzieją, że zwierzak jeszcze tam jest. Jednak
szczęście jej dopisało. Schyliła się, złapała kota za kark i umieściła w klatce. Po-
patrzyła na domy, zwłaszcza na dom Evansów. Nikogo w polu widzenia.
— Po raz pierwszy w życiu szczęście się do mnie uśmiechnęło — pomyślała.
— Już ja pokażę tej Raisin!
Gdy ktoś wreszcie otworzył drzwi, Agatha popatrzyła na nie z nadzieją. Na
widok Emmy natychmiast posmutniała. A potem spostrzegła klatkę.
— Wielkie nieba! — wykrzyknęła. — Czy to Bertie?
— Tak, to on.
— Jest pani pewna?
— Znalazłam go na polu za jego domem. Porównałam ze zdjęciami. Wzięłam
rachunek za klatkę. Teraz muszę kupić karmę, kuwetę i żwirek.
— Po jakiego diabła? Trzeba zadzwonić do właścicielki i ściągnąć ją tutaj.
TLR
— To zły pomysł.
— Czy mam pani przypomnieć, kto tu jest szefową?
— Najpierw proszę posłuchać. Czy nie lepiej zaczekać do wieczora, żeby nie
wyglądało na to, że za łatwo nam poszło? Najlepiej powiedzieć jej, że znalazłam
go, kiedy wędrował autostradą, i uratowałam mu życie. Potem zadzwonię do
„Dziennika Mircesterskiego" i podaruję im uroczą historyjkę na temat nowej
agencji detektywistycznej.
Agatha, której nikt nigdy nie przebił w dziedzinie reklamy, poczuła ukłucie za-
zdrości. Ponieważ jednak nie uważała się za osobę zawistną, przypisała swoje zde-
nerwowanie nadmiarowi kawy.
— Doskonale — pochwaliła ponurym głosem.
— Czy to znaczy, że otrzymałam posadę?
- Tak.
Emma uśmiechnęła się radośnie.
— Jak tylko przyniosę wyprawkę dla kota, porozmawiamy o mojej pensji.
Redaktorzy z „Dziennika Mircesterskiego" doskonale zdawali sobie sprawę, że
opowieści ze szczęśliwym zakończeniem zwiększają sprzedaż gazety. Po krótkiej
dyskusji Emma i Agathą ustaliły, że przetrzymają kota w biurze przez noc. Z sa-
mego rana ściągną dziennikarzy i fotografów prasowych i oddadzą go pani Evans
w ich obecności.
Emma nie mogła zasnąć. Prześladowały ją wizje konającego Bertiego i sąsia-
dów, mówiących pani Evans, że poprzedniego dnia widzieli kobietę zabierającą
go z pola.
TLR
Lecz wszystko poszło zadziwiająco gładko. Agatha marzyła, żeby zgarnąć
wszelkie zasługi, ale nie mogła tego zrobić w obecności Emmy. Wkurzyło ją, gdy
dziennik zamieścił zdjęcie pani Evans z Emmą i kotem. Dobrze przynajmniej, że
wspomnieli o nowej agencji detektywistycznej.
ROZDZIAŁ II
Po dwóch tygodniach pracy, czy — według oceny Agathy — raczej bezczyn-
ności, Emma straciła tę odrobinę rezonu, którą ostatnio zyskała. Agatha nie po-
zostawiała wątpliwości, kto tu rządzi. Kazała Emmie sporządzić pliki komputero-
we wszystkich spraw, które miała nadzieję poprowadzić. Poza tym właściwie z nią
nie rozmawiała. Wracały też osobno do Carsely, każda swoim samochodem.
Agatha żywiła urazę za to, że w pierwszej publikacji prasowej na temat jej
agencji wychwalono tylko Emmę. Co prawda fotograf zrobił zdjęcie także Agacie,
a ona specjalnie na tę okazję włożyła nowy, oficjalny kostiumik, jednak nie zosta-
ło ono zamieszczone w gazecie.
Oczywiście Agatha opowiadała każdej osobie we wsi, która tylko zechciała jej
wysłuchać, jakie to miała wielkie „szczęście", że znalazła Emmę. Tylko pani
Bloxby nie oszukała.
TLR
Agatha wybrała na biuro lokal przy jednej ze średniowiecznych uliczek w cen-
trum Mircesteru. Mieścił się on nad sklepem z antykami. Teraz żałowała, że nie
wynajęła czegoś tańszego, na przykład w dzielnicy przemysłowej. Doszła do
wniosku, że utkwiła w mało widocznym punkcie, bez możliwości zaparkowania w
pobliżu.
Po dwóch tygodniach Raisin uznała, że ma wszelkie powody, żeby zwolnić
Emmę. Nie było sensu płacić pensji sekretarce, która nie miała nic do roboty. Szy-
kowała się do oznajmienia jej przykrej nowiny. Patrząc z urazą na pracownicę,
która czytała książkę, Agatha chrząknęła znacząco. Emma podniosła wzrok. Wie-
działa, że nadciąga katastrofa, i ogarnęło ją przygnębienie.
Chwilę później usłyszały głos antykwariusza Dennisa Burleya:
— Tak, agencja znajduje się na pierwszym piętrze na prawo.
Obydwie panie wymieniły spojrzenia. Nagle zjednoczyła je wspólna nadzieja.
Niski mężczyzna w berecie, koszulce polo i workowatych flanelowych
spodniach wszedł bez pukania. W jego twarzy dominował ogromny nos, jakby
Bóg zapomniał dopracować mu resztę. W cieniu nosa facet wyhodował sobie
krótkie wąsiki, przypominające szczoteczkę do zębów.
— Proszę usiąść — zachęciła Agatha. — Kawę czy herbatę?
Przybysz przełknął ślinę.
— Nic. Potrzebuję waszej pomocy.
Emma wyciągnęła notes.
— Mój syn zaginął — oświadczył.
— Czy mógłby mi pan podać swoje nazwisko?
TLR
— Harry Johnson. Syn ma na imię Wayne. Ma dziewiętnaście lat.
— Czy zgłosił pan zaginięcie policji?
— Tak, ale wcale się nie przejęli. Był notowany za kradzieże samochodów.
— Od jak dawna go nie ma?
— Od dwóch dni.
— Czy mieszka razem z panem?
— Tak. Oto moja wizytówka. — Wyciągnął portfel i wyjął z niego kartonik.
Emma wstała, odebrała go od niego. Wyczytała, że pan Johnson jest hydrauli-
kiem.
— Czy mógłby pan wymienić miejsca, które najczęściej odwiedza?
— Lubi chodzić do dyskoteki Poppy i do wszystkich możliwych pubów. To
chyba wszystko.
Emma nagle przemówiła:
— Czemu się pan o niego tak martwi, panie Johnson? Ma dziewiętnaście lat i
lubi balować. Może wybrał się gdzieś na imprezę. Ma samochód?
— Tak. Cholera, zabrał mój. Dlatego chcę go odnaleźć.
— Marka i numer rejestracyjny? — dociekała dalej Emma.
Agatha zżymała się w duchu. To ona powinna zadawać te wszystkie pytania.
— Czerwony rover SL-44. Zaraz zapiszę pani numer rejestracyjny.
— To dość stary typ — zauważyła Emma.
— Ale w doskonałym stanie. Bardzo o niego dbam. Nie pozwoliłem mu go do-
tykać. Pewnie wziął kluczyki ze stołu, kiedy zasnąłem przed telewizorem. Ile se
TLR
liczycie?
— Jeżeli odzyskamy pański samochód, opłata będzie wynosić sto funtów plus
koszty. Jeżeli nie wyjechał z miasta, poszukiwania nie będą drogo kosztować.
— Nie jestem bogaty — oświadczył pan Johnson. — Szukajcie, ale nic stać
mnie na wiele. Jeżeli nie znajdziecie go w ciągli dwóch dni, zapomnijcie o spra-
wie.
— Dam panu formularz do wypełnienia — poinformowała Emma, podchodząc
do szafki.
Agatha przymrużyła oczy. Nie wiedziała nawet, że mają odpowiednie formula-
rze. Emma już nie nosiła starego tweedowego kostiumiku, lecz elegancką lnianą
spódnicę i bluzkę. Mam nadzieję, że ta krowa nie zamierza przejąć mojej firmy —
pomyślała Agatha z urazą.
— Proszę bardzo. Wpiszę tu kwotę, a pan podpisze tutaj i tutaj — tłumaczyła
Emma. — Proszę podać adres, numer telefonu i adres e-mailowy, jeśli pan go po-
siada. Jeżeli teraz wypisze nam pan czek na sto funtów, po zakończeniu śledztwa
wystawimy rachunek za wszystkie wydatki.
Pan Johnson wyciągnął zniszczony portfel.
— Można zapłacić kartą kredytową?
— Nie — odmówiła Emma z uśmiechem. — Honorujemy tylko czeki i karty
bankomatowe. No i potrzebne nam zdjęcie.
Klient wyciągnął fotografię z wewnętrznej kieszeni. Zamierzał wręczyć ją
Emmie, lecz ta, zaalarmowana piorunującym spojrzeniem Agathy, poprosiła:
— Proszę ją oddać pani Raisin.
Agatha ze zdumieniem popatrzyła na fotografię.
TLR
— To zdjęcie samochodu — stwierdziła. — Nie ma pan zdjęcia syna?
— Ach, tak, mam jedno. — Ponownie pogrzebał w kieszeni. W końcu wycią-
gnął małą fotografię paszportową.
Wayne miał czarne włosy, ułożone za pomocą żelu w grzebień na czubku
głowy. Nosił jeden kolczyk w nosie i pięć w uchu. Miał pociągłą twarz. Usta wy-
krzywiał mu ironiczny grymas.
— Oddacie mi pieniądze, jak nie znajdziecie mojego auta... to znaczy chłopa-
ka? — spytał pan Johnson.
Agatha popatrzyła na Emmę.
— Nie, ale nie doliczymy panu kosztów — obiecała Emma.
— No dobra. To ja już pójdę. Informujcie mnie, jak wam idzie.
Po jego wyjściu zapadła cisza. Agatha jako pierwsza przerwała milczenie:
— Za mało wzięłyśmy. Płacimy za ten lokal horrendalny czynsz, nie wspomi-
nając o podatku od działalności gospodarczej
— Moim zdaniem warto utrzymać niskie ceny, póki nie wyrobimy sobie mar-
ki.
— W przyszłości najpierw skonsultuj się ze mną, dobrze? A teraz pora wziąć
się do roboty.
— Czy życzysz sobie, żebym pojechała szukać chłopaka? — spytała Emma.
— Przyjęłam cię na stanowisko sekretarki. Zostań więc tutaj i odbieraj telefo-
ny.
Agatha pojechała na komendę główną policji w Mircesterze i zapytała o swo-
jego przyjaciela, detektywa sierżanta Billa Wonga. Dopisało jej szczęście. Nie wy-
TLR
jechał w teren.
— Przepraszam, że ostatnio cię nie odwiedzałem — zagadnął Bill. — Przeczy-
tałem w gazecie, że otworzyłaś własną agencję detektywistyczną. Jak ci idzie?
Kim jest ta Emma Comfrey, która odnalazła kota?
— Tylko moją sekretarką. Mieszka po sąsiedzku i szukała pracy. Prawdę mó-
wiąc, miała szczęście, to wszystko. Myślę o zastąpieniu jej kimś młodszym. W
końcu ma już sześćdziesiąt siedem lat.
Jak wszystkie osoby po pięćdziesiątce, Agatha uważała ludzi sześćdziesięcio-
kilkuletnich za zgrzybiałych starców, jakby nie wyobrażała sobie, że kiedyś sama
osiągnie taki wiek.
— Sprawna i zdrowa?
- Tak.
— Moim zdaniem jej wiek to atut. Kiedy wyjedziesz, by prowadzić śledztwo, a
przyjdzie interesant, to dojrzała osoba zrobi bardziej solidne wrażenie niż młoda
dziewczyna.
— Jest okropnie natarczywa.
Bill parsknął śmiechem.
— Świetnie to brzmi w twoich ustach! Nie patrz na mnie z takim oburzeniem.
Co cię do mnie sprowadza?
Agatha opowiedziała mu historię zaginionego Way— ne'a.
— Ach, to ten — mruknął Bill. — Parę razy zatrzymałem go za pijaństwo i za-
kłócanie spokoju. Nie prowadził wtedy samochodu. Ma prawo jazdy?
TLR
— Nie sprawdziłam — wymamrotała Agatha z zażenowaniem, po czym doda-
ła już głośniej:
— To wina Emmy. To ona zadawała pytania. Nie dała mi dojść do słowa.
— Wracając do uprawnień, czy masz licencję na swoją działalność, Agatho?
— Obecnie nie trzeba jej mieć, żeby otworzyć biuro detektywistyczne w Wiel-
kiej Brytanii. Powinieneś to wiedzieć. Od czego by tu zacząć poszukiwanie
Wayne'a?
— Od pubów i klubów w Mircesterze. Ostatnim razem aresztowałem go przed
dyskoteką Poppy.
— Zabrał ojcu samochód. Tatusiowi bardziej zależy na odzyskaniu ulubionej
zabawki niż synka. Czy byłbyś tak dobry i sprawdził w swoim rejestrze kompute-
rowym, czy nie miał jakiegoś wypadku?
— Pomogę ci w drodze wyjątku, ale tylko ten jeden, jedyny raz — ostrzegł
Bill srogim tonem. — Nie oczekuj ode mnie, że odwalę za ciebie całą robotę. Za-
czekaj tutaj.
— Przemawiasz tak, jak ja bym ci nie pomagała w przeszłości — wytknęła
Agatha z urazą, choć mówiła do jego pleców, bo odwrócił się do niej tyłem.
Bill Wong był pierwszym przyjacielem Agathy. Kiedy sprzedała swoją firmę
public relations, przeszła na wcześniejszą emeryturę i przeprowadziła się do
Cots— wolds, Bill, syn Chińczyka i mieszkanki Gloucester— shire, prowadził
śledztwo w sprawie morderstwa, które Agatha nazywała swą pierwszą sprawą.
Wcześniej zrzędliwa i kłótliwa Agatha nie miała przyjaciół.
Po wyjściu Billa Agatha zaczęła się zastanawiać, co zrobić z Emmą Comfrey.
TLR
Pani Bloxby bardzo się ucieszyła, że ją zatrudniła. Nie chciała rozczarować pasto-
rowej, lecz z drugiej strony widziała w Emmie rywalkę. Kiedy czekała, Emma za-
dzwoniła do niej na telefon komórkowy.
— Właśnie przyszedł pan Johnson — poinformowała tym swoim starannie
modulowanym głosem przedstawicielki wyższych sfer, który budził w Agacie
kompleks niższości. — Mówi, że zwrócono mu samochód. Zostawiono go przed
jego domem z bakiem pełnym benzyny, bez żadnych zarysowań czy innych
uszkodzeń. Usiłował odwołać zlecenie i odzyskać pieniądze, ale wytłumaczyłam
mu, że jeśli jego synowi coś się stało, zepsułby sobie opinię, gdyby zaprzestał po-
szukiwań. W końcu przyznał mi rację.
— Chyba będzie najlepiej, jak poszukam w tamtych okolicach — stwierdziła
Agatha.
Ledwie wyłączyła aparat, wrócił Bill. Poinformowała go o odnalezieniu samo-
chodu.
— Niepotrzebnie marnujesz mój czas, Agatho — ofuknął ją policjant. — Ale
coś sobie przypomniałem. Wayne miał dziewczynę. Uderzyła mnie torebką, kiedy
ostatnim razem go aresztowałem.
— Jak się nazywa?
— Sophy Grigson. Pracuje w supermarkecie przy rynku Bradford.
— Dziękuję, Billu. Jestem ci bardzo wdzięczna.
Agatha wyruszyła w kierunku supermarketu. Zapytała kierownika, czy pozwoli
jej zamienić kilka zdań z Sophy Grigson na temat zaginionej osoby.
— Za dziesięć minut wyjdzie na przerwę — oznajmił.
— Zaczekam:
Agatha usiadła na jednym z plastikowych krzeseł przy wyjściu, przeznaczo-
TLR
nych dla starszych klientów. Za dziesięć minut kierownik przyprowadził nądąsa-
ną, pulchną dziewczynę, przedstawił ją jako Sophy Grigson i odszedł.
— Proszę usiąść, panno Grigson — zachęciła Agatha.
— O co biega? — wymamrotała dziewczyna, żując gumę. Jasne włosy związa-
ła na czubku głowy. Mimo młodego wieku zgorzkniały wyraz twarzy dodawał jej
lat.
— O Wayne'a Johnsona — odparła Agatha.
— Ach, o tego sukinsyna.
— Zaginął.
— E tam. Szajba mu odbiła i tyle.
— Widziała go pani ostatnio?
— Nie. Słyszałam, że ześwirował.
— Co pani chce przez to powiedzieć?
- Jego kumpel, Jimmy Swithe, przyszedł tu dziś rano i mówi tak: „Nie zgad-
niesz, stara, co się stało z naszym Waynem". Zapytałam, co. Zaczął opowiadać,
ale ta faszystka, moja szefowa, już leci i wrzeszczy: „Do roboty! Klienci czeka-
ją!". Stara krowa!
— Gdzie znajdę tego Jimmyego?
— W stacji obsługi przy Stonebridge.
— Przy stacji benzynowej?
- No!
Agatha właśnie wychodziła ze sklepu, gdy zadzwonił telefon.
TLR
— Chyba musi pani wrócić do biura. Mamy klientkę — poinformowała ją
Emma.
Agatha pospieszyła do agencji. Zastała tam elegancko ubraną damę. Siedziała
na jednym z krzeseł dla interesantów i piła kawę, którą zaparzyła jej Emma.
— To pani Benington — przedstawiła ją Emma. — A to nasza pani detektyw,
pani Raisin.
Pani Benington wyglądała na twardą sztukę pod każdym względem, począw-
szy od sztywnej fryzury, utrwalonej mocnym lakierem, aż po mocne, polakie—
rowane paznokcie. Miała lekko wyłupiaste oczy z ciężkimi powiekami i wąskie,
zacięte usta, pomalowane jaskrawoczerwoną pomadką, naniesioną za pomocą pę-
dzelka. Opalenizna niewątpliwie pochodziła z solarium. Wyglądała sztucznie,
chociaż powinna wyglądać jak efekt działania promieni słonecznych. Szyty na
miarę żakiet, bluzka i krótka spódnica podkreślały zgrabną sylwetkę. Smukłe,
kształtne nogi przykuwały uwagę. Pantofelki wyglądały, jakby uszyto je z kroko-
dylej skóry. Agatha przypuszczała, że to imitacja, ponieważ w dzisiejszych cza-
sach nie wypada nosić ubrań ze skór rzadkich gatunków zwierząt, aczkolwiek we-
dług jej oceny ta energiczna kobieta byłaby w stanie osobiście zamordować kro-
kodyla.
— Czym mogę służyć? — spytała Agatha.
— Podejrzewam, że mąż mnie zdradza. Potrzebuję dowodu.
— Możemy go dla pani uzyskać. Jeżeli chodzi o wynagrodzenie. ..
— Pani Comfrey już przedstawiła mi kosztorys. Zaakceptowałam go.
Oczy Agathy zwęziły się w szparki. Emma podeszła i położyła przed Agathą
podpisaną umowę. Agatha już otwierała usta, by ostro ją ofuknąć, kiedy spostrze-
gła, że wytargowała ogromną sumę i doliczyła wysokie koszty.
TLR
— Świetnie — pochwaliła wbrew sobie.
— Dałam pani Comfrey czek — oznajmiła pani Benington, wstając z miejsca.
— Muszę stwierdzić, że pozyskała moje zaufanie. Trochę lżej człowiekowi na du-
szy, kiedy w tak paskudnej sytuacji pomaga mu prawdziwa dama — dodała,
uśmiechając się do Emmy.
Po jej wyjściu Agatha napadła na współpracownicę:
— Na przyszłość nie wystawiaj ludziom rachunków bez konsultacji ze mną,
Emmo.
Emma czuła, że jej dawna, stłumiona osobowość dochodzi do głosu. Omal nie
poprosiła o wybaczenie.
Ale ponieważ do tej pory skutecznie udawała pewną siebie, przeczuwała, że
gdy tylko okaże słabość, Agatha skoczy jej do gardła.
— A ile ty byś zażądała za poprowadzenie tej sprawy? — spytała łagodnym
głosikiem.
Agatha już otwierała usta, żeby ją skrzyczeć, ale w ostatniej chwili z powrotem
je zamknęła. Po raz pierwszy w życiu usłyszała głos sumienia, który mówił, że
przemawia przez nią zawiść. Dość długo patrzyła na Emmę bez słowa. Wreszcie
wzruszyła ramionami.
— Naprawdę nie wiem, Emmo, ale na pewno nie marzyłabym o tak wysokim
zarobku. Dobra robota. A teraz zadzwonię do naszego fotografa, Sammyego, i do
Douglasa i zlecę im obserwację męża klientki. Czy chciałabyś znowu spróbować
popracować w charakterze detektywa?
— Czyli poszukać syna pana Johnsona?
— Tak. Ojciec odzyskał samochód w doskonałym stanie, ale po chłopaku ślad
TLR
zaginął. Wayne ma przyjaciela, który pracuje na stacji benzynowej przy Stone—
bridge. Tam zacznij.
Twarz Emmy rozjaśnił uśmiech.
— Dobrze, zaraz tam idę.
Gdy wysoka, chuda Emma zamknęła za sobą drzwi, Agatha powiedziała do
siebie:
— Ależ ze mnie jędza!
Następnie podniosła słuchawkę, żeby rozpocząć śledztwo w sprawie męża pani
Benington.
Emma Comfrey dotarła na stację benzynową i zapytała o Jimmyego Swithe'a.
Powiedziano jej, że naprawia samochód w warsztacie obok.
Emma poczuła, że znów ogarnia ją strach. Wzięła głęboki oddech. Muszę
udawać odważną — powiedziała sobie twardo. Tęgi mężczyzna w poplamionym
kombinezonie pochylał się nad autem.
— Pan Swithe? — spytała.
Mechanik machnął ręką w kierunku tylnej ściany warsztatu. Młody człowiek
siedział na odwróconej beczce po oleju pod tablicą z napisem „Palenie wzbro-
nione" i palił papierosa. Miał brązowe włosy i niezdrową, bladą skórę pobrudzoną
olejem i smarami.
— Pan Swithe? — spytała ponownie.
— Tak — mruknął, obrzuciwszy ją pogardliwym spojrzeniem.
Emma wytłumaczyła sobie, że pewnie patrzy z równą pogardą na każdą osobę
powyżej dwudziestego piątego roku życia.
TLR
— Jestem detektywem — oznajmiła Emma.
— Co takiego? Czy to jakiś żart?
Emma pokraśniała.
— Pan Johnson wynajął mnie, żebym odnalazła jego syna, Wayne'a — wyja-
śniła.
— Nie mam z nim nic wspólnego.
— Dlaczego?
— Ośmieszył się.
— W jaki sposób? Został komikiem?
— Gorzej. Zgłupiał na punkcie religii.
- Jakiej?
— Przystąpił do Młodzieży Chrystusowej.
— Gdzie go znajdę?
— W dzielnicy przemysłowej za Stowe Road. W jednym ze starych baraków
Nissena. Trudno go nie zauważyć. Postawili krzyż na dachu. Dupki!
Emma podziękowała i odeszła, zadowolona, że coś osiągnęła. W jej duszy za-
częło kiełkować ziarenko niechęci do Agathy. Dawniej Emma nie uznałaby siebie
za godną, żeby osądzać innych.
Wsiadła z powrotem do samochodu i ruszyła w kierunku dzielnicy przemysło-
wej. Z początku podejrzewała, że wskazano jej niewłaściwą drogę, ponieważ w
kółko krążyła dookoła. Lecz nagle ujrzała srebrzysty krzyż lśniący wśród kępy
drzew przy bocznej uliczce, której uprzednio nie zauważyła.
TLR
Emma podjechała pod barak Nissena — jeden z budynków przykrytych fali-
stym dachem, jakie zostały po drugiej wojnie światowej. Ze środka dochodził
śpiew. Wysiadła z samochodu, podeszła pod dom i otworzyła drzwi. Wnętrze wy-
pełniał tłum młodzieży śpiewającej: „Wszystko jest piękne i dobre". Machali rę-
kami i kołysali się w takt muzyki na wzór chórów południowoamerykańskich bap-
tystów. Niestety, zdaniem Emmy, brakowało im radosnej płynności ruchów braci
zza oceanu. Zamiast tego wymachiwali nieskładnie białymi, patykowatymi ramio-
nami. Na szczęście właśnie odśpiewali ostatni z hymnów. Chudzielec w grubych
okularach, prawdopodobnie kaznodzieja, udzielił im wszystkim błogosławieństwa.
Emma wyciągnęła z torebki zdjęcie Wayne'a i zaczekała za drzwiami, aż człon-
kowie zgromadzenia zaczną opuszczać lokal.
Omal go nie przeoczyła, ponieważ wyjął kolczyki z nosa i uszu. Świeżo umyte
włosy w naturalny sposób opadły na czoło. Mimo to jakoś zdołała wychwycić po-
dobieństwo i spróbowała go zagadnąć:
— Wayne? — spytała.
— Kto chce to wiedzieć?
— Twój ojciec. Jestem prywatnym detektywem. Wynajął mnie, żebym cię od-
nalazła.
— Guzik go obchodzę! Staremu draniowi zależało tylko na odzyskaniu samo-
chodu. No to go dostał z powrotem.
— Wrócisz do domu?
— Nie. Zorganizowaliśmy sobie obóz tu, na tyłach. Jest fajnie. Niech mu pani
powie, że ze mną wszystko w porządku. Ale nie wrócę. Ci ludzie bardziej o mnie
dbają niż on przez całe życie.
TLR
Emma wyjęła z torebki aparat fotograficzny.
— Pozwolisz, że zrobię ci zdjęcie, żeby mu pokazać, że jesteś cały i zdrowy?
— poprosiła.
— Jasne, proszę bardzo.
Wyglądało na to, że religijny zapał nie pozbawił go próżności. Wayne oparł się
o drzewo, wsparł ręce na biodrach i lekko odwrócił twarz półprofilem do obiek-
tywu.
— To moja lepsza strona — oświadczył. — Jak ładnie wyjdę, to poproszę o
odbitkę.
— Czy to aby nie jakaś sekta? — spytała Emma. — Chodzi mi o to, czy wolno
ci ich opuścić, kiedy zechcesz?
— W każdej chwili. Nikt mną nie rządzi, prócz Boga.
Emma postanowiła osobiście pójść do pana Johnsona. Nie chciała, żeby cała
zasługa przypadła Agacie. Być może Agatha życzyłaby sobie, żeby trochę zacze-
kała z przekazaniem informacji, by doliczyć większe koszty poszukiwań. Ale w
końcu to nie Agatha odnalazła Wayne'a tylko ona.
Pan Johnson nie wyglądał na zachwyconego pomyślną wiadomością.
— Grunt, że odzyskałem auto — skomentował nowinę. — Głupek z tego chło-
paka. Niepotrzebnie wydałem pieniądze.
Jego reakcja przygnębiła Emmę. Jak wszystkie terroryzowane osoby, często
uciekała w świat fantazji. Wyobraziła sobie, że pan Johnson padnie jej w ramiona
ze łzami wdzięczności w oczach i że jakimś cudem w pobliżu znajdzie się fotograf
z lokalnej gazety, który uwieczni chwilę jej chwały.
TLR
Agatha żałowała, że wysłała Emmę na poszukiwania. Zawiadomiła Sammyego
Allena i Douglasa Ballantine'a, ale najchętniej sama wyruszyłaby w teren. Emma
sporządziła dokładne notatki. Zapisała adres miejsca pracy pana Beningtona, jego
hobby i markę samochodu.
Agatha popatrzyła z ulgą na drzwi, gdy stanęła w nich Emma.
— Zapomnij na razie o chłopaku Johnsona. Muszę wyjść — powiedziała.
— Znalazłam jego syna — oświadczyła Emma. — Już zawiadomiłam ojca.
Wystawię mu rachunek za wydatki. Zależało mu tylko na odzyskaniu samochodu.
Agatha poczuła się niepewnie. Czy ta dziwna kobieta naprawdę zamierza ze-
pchnąć ją na drugi plan?
Uświadomiła sobie, że zżera ją zazdrość. Zawsze uważała, że jest wolna od
zawiści. Zerknęła na zegarek.
— Nadchodzi pora lunchu — oznajmiła. — Zasłużyłaś na porządny posiłek.
Nie zaszkodzi zamknąć biura na godzinkę.
Poszły do chińskiej restauracji nieopodal agencji. Agatha unikała dań z chru-
piących wodorostów, które złośliwie oklejały jej zęby i spadały na ubranie.
— Opowiedz mi więcej o sobie — poprosiła, choć, szczerze mówiąc, niespe-
cjalnie interesował ją życiorys Emmy.
Emma opisała pracę w Ministerstwie Obrony, ubarwiając swoją opowieść, jak-
by wykonywała o wiele ciekawsze zajęcie niż w rzeczywistości. Gdy skończyła,
Agatha oświadczyła:
- Jak dotąd wykonujesz świetną robotę. Myślę, że stworzymy zgrany zespół.
Po lunchu Emma, mile połechtana komplementem, z satysfakcją wróciła do
biura.
TLR
Agatha poczuła się zbędna. Podszywając się pod pracownika telekomunikacji,
Douglas założył podsłuch w gabinecie pana Beningtona pod pozorem sprawdzenia
działania linii telefonicznej. Sammy, uzbrojony w aparat fotograficzny, czekał na
zewnątrz budynku, gotów śledzić Beningtona po wyjściu z pracy.
Agatha wróciła do biura.
— Ponieważ sprawdziłaś się w zadaniach detektywistycznych, mogłabym za-
trudnić jakąś dziewczynę do odbierania telefonów — zaproponowała Emmie.
— Co sądzisz o pannie Simms? — spytała Emma. Wymieniła nazwisko nie-
zamężnej matki, sekretarki Stowarzyszenia Pań z Carsely.
— Nie ma obecnie tak zwanego przyjaciela? — spytała Agatha.
— Akurat teraz nie. Jak ona właściwie ma na imię? Wciąż mnie dziwi, że żad-
na z pań ze wsi nie mówi innym po imieniu.
— Chyba Kylie — odparła Agatha. — To miejscowa tradycja. Pani Bloxby
jest moją najbliższą przyjaciółką, a mimo to zawsze używam jej nazwiska. Wiesz,
co? Idź wprost do panny Simms. Zaproponuj jej zatrudnienie bez umowy o pracę.
Zaoszczędzimy na podatku dochodowym i ubezpieczeniu.
— To chyba nielegalne?
— No to co? — prychnęła Agatha. — Pieniądze dzień w dzień wyciekają sze-
rokim strumieniem.
Pół godziny później Emma zasiadła w salonie panny Simms. Stwierdziła, że
gospodyni preferuje staromodnie wyzywający styl ubierania, bez kolczyków czy
innych modnych akcesoriów. Nosiła wysokie szpilki, rozjaśniała włosy. Spod kró-
ciutkiej spódnicy wystawał rąbek szkarłatnej halki. Obcisłą białą bluzeczkę zdobi-
TLR
ła cieniutka czarna lamówka przy szyi.
— Miło z waszej strony, że o mnie pomyślałyście — podziękowała po wysłu-
chaniu oferty.
— Umie pani stenografować i tak dalej?
— O, tak. Obsługuję też komputer.
— Kiedy ostatnio pani pracowała?
Panna Simms zmarszczyła gładkie czoło, usiłując sobie przypomnieć.
— A chyba z rok temu, u szefa salonu meblowego.
— Jak długo?
— Raptem jeden dzień! — zachichotała panna Simms. — Powiedział, żem za
ładna, żeby chodzić do roboty. Lepiej, żebym siedziała w domu i czekała na niego,
kiedy... no... tego... zechce mnie odwiedzić.
— A co się stało potem?
— Zerwałam z nim. Nie lubię odciągać żonatych facetów na zbyt długo od
żon. Jak się dogadujecie z naszą panią Raisin?
TLR
— Doskonale.
— Ma złote serce — zapewniła panna Simms. — Co panią sprowadziło do
Carsely?
Emma jeszcze raz powtórzyła swoją mocno ubarwioną historyjkę. Jednak choć
panna Simms od czasu do czasu wykrzykiwała: „Ojejku!" Albo: „Coś podob-
nego!", nie wyglądało na to, żeby opowieść Emmy zrobiła na niej oszałamiające
wrażenie.
Głupia dziewucha — pomyślała Emma z rozczarowaniem. — Szkoda, że pole-
ciłam ją Agacie. Kiedy skończyła mówić, panna Simms oznajmiła:
— Wezmę tylko żakiet i pójdę z panią do biura. Rozejrzę się, gdzie co leży.
Agatha obracała w palcach spinacz do papieru, oglądając swoje nowe miejsce
pracy. Wstawiła dla siebie wielkie biurko w stylu georgiańskim z dwoma krze-
słami od frontu dla klientów. Przy jednej ścianie ustawiła sofę, a obok stolik do
kawy z porządnie ułożonymi czasopismami na blacie. Pod drugą ścianą stało biur-
ko Emmy oraz dwie szafki na dokumenty. Rozważała, czy nie zamówić jeszcze
TLR
jednego biurka i komputera, jeżeli panna Simms podejmie u niej pracę. Po namy-
śle doszła jednak do wniosku, że lepiej, żeby zajmowała miejsce Emmy, podczas
gdy Emma zaczeka na sofie. Agencja mieściła się w starej kamienicy z grubymi
belkami pod sufitem i dzielonymi oknami, wychodzącymi na wąską uliczkę. Aga-
tha zamieściła reklamy .Agencja Detektywistyczna Raisin — pełna dyskrecja, do-
kumentacja wideo i obserwacja elektroniczna", ale mało kto zgłaszał zapotrzebo-
wanie na jej usługi.
Wtem usłyszała kroki na schodach. Nietypowe, bo wyjątkowo szybkie. Domy-
śliła się, że to nie Emma i nie panna Simms, które pukały, nim otworzyły drzwi.
Zamiast nich w progu stanęła wysoka kobieta. Mimo upalnego dnia na bluzkę i
tweedową spódnicę narzuciła nawoskowany płaszcz przeciwdeszczowy. Nosiła
wełniane pończochy i grube, mocne buty. Brązowe kręcone włosy wyglądały, jak-
by sama zakręcała je na papiloty. Miała wielkie oczy i pociągłą twarz bez śladu
makijażu.
— Nazywam się Laggat-Brown — przedstawiła się, siadając po drugiej stronie
ogromnego biurka. — Poznałam pani przyjaciela sir Charlesa Fraitha na imprezie
dobroczynnej. Doradził mi, że warto skorzystać z pani pomocy.
Agatha wysłała Charlesowi broszurę reklamującą jej usługi. Ponieważ nie za-
dzwonił, przypuszczała, że nie ma go w kraju.
Przywykła do tego, że niespodziewanie przychodził i odchodził z jej życia. W
przeszłości na krótko zostali kochankami, lecz nigdy nie sprawiał wrażenia, że mu
na niej zależy. Poznała go przed laty, gdy groziło mu aresztowanie za morderstwo,
którego nie popełnił. Później współpracował z nią przy rozwiązywaniu kilku kry-
minalnych zagadek. Był dziesięć lat młodszy od Agathy. Ta różnica wieku bardzo
jej przeszkadzała.
— Co mogę dla pani zrobić? — spytała Agatha.
TLR
— Zupełnie inaczej sobie panią wyobrażałam — oświadczyła pani Laggat-
Brown donośnym, melodyjnym głosem.
— A czego się pani spodziewała?
Pani Laggat-Brown oczekiwała, że zobaczy osobę ze swojej sfery, ale piorunu-
jące spojrzenie Agathy zmusiło ją do przemilczenia niezbyt stosownej uwagi.
— Nieważne. Sytuacja wygląda następująco: mieszkam we dworze w Herris
Cum Magna. Czy zna pani tę wioskę?
— To za drogą do Stow-Burford, prawda?
— Tak. A teraz proszę posłuchać uważnie. Jutro wydaję przyjęcie z tańcami z
okazji dwudziestych pierwszych urodzin mojej córki. Podczas balu zostaną ogło-
szone jej zaręczyny. Ale moja córka Cassandra otrzymała list z pogróżkami. Napi-
sano w nim, że jeżeli wyjdzie za Jasona Petersona, to czeka ją śmierć. Poinfor-
mowałam policję. Przyślą dwóch funkcjonariuszy na przyjęcie.
Drzwi się odtworzyły i do środka wkroczyła Emma. Agatha dokonała wzajem-
nej prezentacji. Pani Laggat— -Brown obejrzała Emmę z wyraźną ulgą.
— Siadaj, Emmo — rozkazała Agatha.
Emma posłusznie usiadła. Otworzyła torebkę, wyjęła notes i długopis.
— Panna Simms robi zakupy. Zaraz wróci — poinformowała.
Agatha powtórzyła Emmie słowa pani Laggat— -Brown. Później poprosiła:
— Czy mogłaby pani powiedzieć nam więcej o swojej córce i tym Jasonie Pe-
tersonie?
— Oczywiście.
TLR
Jason pochodził z szacownej rodziny. Pracował jako makler giełdowy. Cassan-
dra dorastała w cieplarnianych warunkach: skończyła college dla dziewcząt w
Chel— tenham, następnie szkołę w Szwajcarii i wreszcie ekskluzywny kurs goto-
wania w Paryżu.
Policja zatrzymała list z groźbami.
— Chciałabym, żeby przyszła pani na przyjęcie, udając gościa, i obserwowała
zgromadzonych w poszukiwaniu podejrzanej osoby. Wymagane są stroje wizy-
towe.
— Oczywiście. — Agatha obrzuciła ją lodowatym spojrzeniem. — A teraz
przejdźmy do ceny.
— Przygotowałam czek. Sir Charles poinformował mnie, że żąda pani opłaty z
góry.
Agatha już otwierała usta, żeby zaprotestować, że Charles nie ma prawa dyk-
tować warunków, bo to nie jego firma, ale zamknęła je na widok astronomicznej
kwoty. Charles musiał wymienić pierwszą lepszą wysoką sumę, jaka przyszła mu
do głowy. Zadawała klientce pytania, podczas gdy Emma skrzętnie notowała
wszystko w swoim notatniku. Zdaniem pani Laggat-Brown nikt nie miał żadnego
konkretnego powodu, by nie dopuścić do zaręczyn córki.
Czy pani Laggat-Brown ma męża? Już nie. Rozwiedli się trzy lata temu bez
orzekania o winie. Czym zajmuje się pan Laggat-Brown? Jest maklerem giełdo-
wym, tak jak drogi Jason.
— Czy przyjdzie na przyjęcie?
— Przyszedłby, gdybym zdołała go znaleźć. Ale w jego firmie poinformowano
mnie, że wyjechał gdzieś na przedłużony urlop, nie podając adresu.
TLR
Później przyszła panna Simms z torbami zakupów z różnych dyskontowych
sklepów. Emma spędziła resztę dnia na pokazywaniu jej akt i nowego cennika,
który sporządziła.
Agathę ogromnie cieszyło nowe zlecenie, które określała mianem pierwszej
„poważnej" sprawy. Nie mogła się doczekać, żeby podzielić się radosną nowiną z
panią Bloxby, gdy tylko wróci do domu, nakarmi i wypuści koty. Uświadomiła
sobie, że powinna dopłacać Doris Simpson za to, że dodatkowo przychodzi w cią-
gu dnia, wypuszczać je do ogrodu i wpuszczać z powrotem. Agacie bardzo zależa-
ło na tym, żeby nie uchodzić za fanatyczną miłośniczkę zwierząt.
Drzwi otworzył jej pastor. Na widok Agathy rozciągnął usta w grzecznościo-
wym uśmiechu.
— Proszę nam wybaczyć, pani Raisin, ale jesteśmy bardzo zajęci — zaczął, ale
w tym momencie zza jego pleców wychynęła pani Bloxby.
— Proszę wejść! — zawołała przez ramię męża. — Pójdziemy do ogrodu, że-
by mogła pani swobodnie zapalić — zaproponowała.
Pastor wymamrotał coś pod nosem i odszedł. Po chwili trzasnęły drzwi jego
gabinetu.
— Jak idzie praca? — zagadnęła pastorowa, gdy usiadły w ogrodzie.
Agatha opowiedziała jej wszystko, łącznie ze zleceniem obserwacji gości na
przyjęciu.
— A jak sobie radzi pani Comfrey? — spytała pastorowa.
— Świetnie, choć z początku uznałam ją za zbyt starą i nadętą.
— Niewiarygodne!
— Cóż, chyba rzeczywiście to tylko pozory. Wygląda na to, że wykonywała
TLR
ważne zadania w ministerstwie.
— Tylko ona tak twierdzi. Nie wyobrażam sobie, żeby była tam lubiana.
— A ja sobie nie wyobrażam, że można jej nie lubić. Jest aż nazbyt miła. Za-
trudniłam pannę Simms, żeby prowadziła sekretariat, ponieważ Emma doskonale
sobie radzi jako detektyw.
— Mówiła pani, że Charles polecił was komuś. Bardzo ładnie z jego strony.
— Przestał mnie odwiedzać — poskarżyła się Agatha.
— Zawsze tak postępował. Przychodził i odchodził, kiedy mu przyszła ochota.
Na pewno znów się pojawi. Czy zadzwoniła pani do niego, żeby mu podzięko-
wać?
— Nie. Wcześniej parę razy próbowałam nawiązać z nim kontakt, ale nigdy go
nie zastałam.
Przed telefonem do Charlesa Agatha zadzwoniła na komórkę Sammyego, za-
pytać o postępy w śledztwie w sprawie pana Beningtona.
— Nic nie znalazłem, ale Douglas usłyszał — jego zdaniem — coś istotnego.
Założył podsłuch zarówno w biurze, jak i w telefonie.
Agatha ledwie stłumiła okrzyk zgrozy na myśl o kosztach.
— Co usłyszał?
— Pan Benington zawołał sekretarkę. Dyktował jej listy, koszmarnie nudne, na
temat ubrań i innych rzeczy do katalogu wysyłkowego. Potem zapytał tę dziew-
czynę, imieniem Josie, czy odpowiada jej piątek. Zachichotała i odrzekła, że
oczywiście. Dodała, że powiedziała mamie, że wyjeżdża w delegację służbową.
Jak na razie wszystko wskazuje na to, że spotka się w piątek ze swoją sekretarką.
TLR
— Świetnie. Pilnujcie go — poleciła Agatha.
Następnie zadzwoniła do Charlesa. Odebrała
jego ciotka. Poinformowała Agathę, że Charles siedzi w wannie.
— Proszę mu przekazać, żeby zadzwonił do Agathy Raisin — poprosiła Aga-
tha.
Ciotka bez słowa odłożyła słuchawkę. Nawet nie powiedziała „do widzenia".
Charles nie oddzwonił.
Prawdopodobnie ta stara wiedźma nie przekazała mu wiadomości — myślała
Agatha, idąc na górę, żeby znaleźć odpowiednią kreację na przyjęcie.
Pogoda dopisała pani Laggat-Brown. Księżyc w pełni oświetlał drzewa wokół
dworu, gdy Agatha i Emma przybyły na miejsce. Na gałęziach pozawieszano lam-
piony. Na trawniku ustawiono wielki pasiasty namiot. Zespół na tarasie grał stare
przeboje taneczne. Sam dwór zbudowano z kamienia. Stary, podniszczony bu-
dynek prezentował się znacznie okazalej w środku niż na zewnątrz, jak wiele in-
nych w Cotswolds. Agatha rozejrzała się dookoła. Przybyły z Emmą wcześniej,
lecz inni goście też już napływali tłumnie. Agatha włożyła jedwabny kostium ze
spodniami, a do niego płaskie sandały na wypadek, gdyby przyszło jej nagle
wkroczyć do akcji. Emma miała na sobie suknię z czarnej satyny z długimi ręka-
wami. Zdaniem Agathy wyglądała jak bohaterka „Rodziny Adamsów*1". Lecz
kiedy pani Laggat-Brown wyszła im na spotkanie, pochwaliła ją:
— Wspaniale pani wygląda.
Natomiast Agathę zapytała:
— Czy chciałaby pani pójść do domu się przebrać?
TLR
— To mój strój wieczorowy — wycedziła Agatha przez zaciśnięte zęby. — Jak
sobie pani wyobraża pościg za potencjalnym mordercą w szpilkach i sukni do
ziemi?!
— Faktycznie, ma pani rację. Ustaliliśmy następujący program: najpierw zbie-
rzemy gości w namiocie i poczęstujemy napojami. Później podamy kolację. Po
posiłku wyjdą na zewnątrz, żeby można było uprzątnąć stoły przed rozpoczęciem
tańców. Później napoje będą serwowane w sali bilardowej.
1 *Koszmarna rodzina sadystów, masochistów i zboczeńców z czarnej komedii, nakręconej na
podstawie komiksów Charlesa Samuela Addamsa.
— Czyli gdzie?
— W wolno stojącym budynku przy basenie. Tam przed rozpoczęciem balu
ogłoszę zaręczyny córki.
— Czy życzy sobie pani, żebym przeszukała dom i sprawdziła, czy ktoś się
tam nie ukrył?
— Absolutnie nie, na miłość boską! Niektórzy goście przebierają się w poko-
jach. Nie ma mowy, żeby ktoś ich podglądał!
— Sądziłam, że moje zadanie polega poniekąd właśnie na podglądaniu.
— Na obserwacji — sprostowała gospodyni. — Proszę wypatrywać osób od-
stających od pozostałych.
— Nie powinna odsłaniać pleców w jej wieku — zauważyła Agatha, gdy pani
Laggat-Brown odeszła. — Widać każdy krąg kręgosłupa.
— Od czego zaczniemy? — spytała Emma.
— Nie wiem jak ty, ale ja od dużego dżinu z tomkiem — odparła Agatha.
— Chyba podają tylko szampana — stwierdziła Emma. — O, właśnie nadcho-
TLR
dzi dziewczyna z tacą.
— Niech będzie — mruknęła Agatha. Obydwie z Emmą wzięły sobie po lamp-
ce.
— Myślę, że to Cassandra — powiedziała Emma, wskazując kieliszkiem w
stronę tarasu.
Cassandra, pulchna dziewczyna o sympatycznej, okrągłej twarzy, miała gęste
włosy z jaśniejszymi pasemkami od słońca. Włożyła sukienkę z bardzo dużym
dekoltem, żeby podkreślić swój najmocniejszy atut — krągły, obfity biust. Obok
niej stał młody człowiek w wieczorowym garniturze o gęstych, ciemnych wło-
sach, długim nosie i dużych, czerwonych, zmysłowych ustach. Trochę dalej, na
lewo od nich, stali policjant i policjantka. Goście gawędzili, orkiestra grała, a Aga-
thę zaczęły boleć stopy A potem goście ruszyli w stronę ogrodowego namiotu.
— Wspaniale — westchnęła Agatha. — Chodźmy, Emmo. Umieram z głodu.
Pani Laggat-Brown razem z córką i przyszłym zięciem witali przybywających
przy wejściu do namiotu.
Na widok Agathy i Emmy oświadczyła:
— Nie przygotowałyśmy dla was miejsc. Jeżeli jesteście bardzo głodne, idźcie
coś zjeść do kuchni.
Agatha omal nie zrobiła sceny. Miała ochotę wypomnieć, że skoro gospodyni
zażyczyła sobie, aby obserwowały gości, powinny siedzieć wraz z nimi. W samą
porę uświadomiła sobie jednak, że uprzejme zachowanie wobec klientki może za-
owocować następnymi zleceniami.
Na zewnątrz Emma zaproponowała:
— Chyba jednak warto byłoby zajrzeć do tej kuchni.
TLR
— Wolałabym umrzeć — odburknęła Agatha.
— Widzisz, osoby, które tam pracują, pewnie plotkują o chlebodawcach.
— Masz rację — przyznała Agatha, zawstydzona, że sama na to nie wpadła.
ROZDZIAŁ III
Agatha wyobrażała sobie, że zastanie w kuchni kucharkę i służącą. Zapomnia-
ła, że czasy, kiedy służba zamieszkiwała u państwa, dawno minęły. Pani Laggat-
Brown wynajęła firmę cateringową. Kobieta, która dostarczyła potrawy, miała
srogą minę. Nosiła dżinsy i podkoszulek. Agatha przedstawiła cel ich wizyty i
spytała, czy mogą liczyć na jakąś kolację.
— Niestety, nie — odparła tamta. — Wszystko zostało wyniesione do namio-
tu. Takie osoby jak pani Laggat— -Brown wyliczają wszystko, do ostatniej okru-
szyny, żeby nic nie zostało. Moje pracownice podają jedzenie na stół. Zajrzę do
lodówki. Może coś tam znajdę.
— Chyba nie wypada... — zaczęła Emma nieśmiało, ale Agatha dostrzegła
zamrażarkę i mikrofalówkę. Dwa, jej zdaniem, podstawowe sprzęty kuchenne.
Odchyliła wieko i przejrzała zawartość.
— Znalazłam coś dobrego — oznajmiła w końcu. — Dwie porcje duszonej ba-
raniny.
Agatha włożyła opakowania do kuchenki mikrofalowej, rozmroziła, a następ-
nie podgrzała.
— Niezłe — orzekła po spróbowaniu. — Są tu nawet ziemniaki.
Kiedy zaspokoiła głód, zwróciła się do szefowej od cateringu:
— Od dawna zna pani panią Laggat-Brown?
— Nie. To moje pierwsze zlecenie od niej. I ostatnie.
— Dlaczego?
— Okropna z niej sknera.
— Jesteśmy detektywami — wyjaśniła Agatha. — Ktoś groził, że zabije jej
córkę.
— Niech lepiej zamiast niej wykończy tę starą wiedźmę — odburknęła kobie-
ta, wzruszając ramionami.
— Miejmy nadzieję, że jej czek ma pokrycie — zaniepokoiła Agatha.
— Bez obawy. Uiściłam urzędową opłatę za sprawdzenie — uspokoiła ją Em-
ma.
— Dobra robota! — pochwaliła Agatha.
Emma spłonęła rumieńcem. Z każdym dniem coraz bardziej lubiła przełożoną.
Wyszły z powrotem na dwór i odnalazły basen. Ustawiono już scenę i mikro-
fon nad brzegiem basenu naprzeciwko domu. Potem weszły do namiotu.
TLR
— Niemożliwe, żeby przyszedł ktoś, kogo nie znają. Gdyby ktoś pojawił się
bez zaproszenia, siedziałby przy pustym stole. Tacy jak ona nie zamówią ani kęsa
więcej niż to konieczne.
Emmę zaczęły boleć nogi w pantofelkach na wysokich obcasach. Pozazdrości-
ła Agacie wygodnych sandałów.
— Dziwne — wymamrotała Agatha. — Jeżeli Charles rzeczywiście jest z nią
tak bardzo zaprzyjaźniony, to — moim zdaniem — powinna go zaprosić.
Gdy goście skończyli jeść, na szczęście dla dwóch pań z agencji detektywi-
stycznej, zaproszono wszystkich nad basen, żeby wysłuchali przemówień. Agatha
z Emmą poszły okrężną drogą i zajęły pozycję za plecami gospodyni, która miała
wygłosić mowę. Goście napłynęli wśród śmiechów i pogawędek. Agathę ogarnęło
znajome, przykre poczucie wykluczenia z towarzystwa.
Pani Laggat-Brown zajęła miejsce przy mikrofonie. Po jej jednej stronie stanę-
ła córka, po drugiej Jason. Agatha stała dokładnie za nimi. Gospodyni otworzyła
usta. Jednak nim zdążyła wypowiedzieć choćby słowo, z trawnika z boku basenu
nagle z hałasem wystrzeliły fajerwerki.
— Jeszcze nie teraz! — ryknęła pani Laggat-Brown do mikrofonu.
Agatha z niepokojem popatrzyła w okna rezydencji. Zaparło jej dech z przera-
żenia na widok lśniącej rury przypominającej teleskop.
— Rewolwer! — krzyknęła. Rozłożyła ramiona, naparła całym ciężarem ciała
na stojące przed nią osoby, wpychając panią Laggat-Brown, Cassandrę i Jasona do
basenu. Na koniec sama tam wpadła.
Huk ucichł, sztuczne ognie zgasły. Z powodu ogłuszającego hałasu nikt nie
TLR
słyszał okrzyku Agathy. Panią Laggat-Brown, Jasona i Cassandrę wyciągnięto z
basenu. Agatha podpłynęła do schodków i sama wyszła.
— Widziałam broń palną! — tłumaczyła Agatha. — W tamtym oknie na gó-
rze.
Dwójka funkcjonariuszy policji popędziła do dworu. Wszyscy czekali. Cas-
sandra zaczęła płakać. W końcu policjant z policjantką wyszli.
— Nic nie znaleźliśmy — oświadczył policjant. — Na pewno jej się zdawało.
— Nieprawda! Wyraźnie widziałam — protestowała Agatha, wycierając wodę
z oczu. — A kto odpalił sztuczne ognie?
— Wynocha stąd! — wysyczała pani Laggat-Brown. — Zepsuła pani przyjęcie
mojej córki. Każę zablokować czek.
— Proszę mi pozwolić zajrzeć na górę — błagała Agatha.
Co pani może wykryć, jeżeli policja niczego nie dostrzegła? Precz, głupia ba-
bo! Wynocha stąd!
— Szkoda, że pana tam nie było — opowiadał później szeregowy Deny Car-
michael sierżantowi Billowi Wongowi. — Następnie barwnie opisał, jak Agatha
wepchnęła gospodynię wraz z córką i przyszłym zięciem do wody.
— Chwileczkę — przerwał mu Bill Wong. — Twierdzi pan, że odpalono fa-
jerwerki przed czasem? Dlaczego?
— Pewnie przez pomyłkę.
— Nie zapytał pan?
— Nie widziałem takiej potrzeby. Zachciało się głupim, starym babom zabawy
TLR
w detektywów!
— Agatha Raisin jest moją przyjaciółką i wcale nie jest głupia. Kiedy prze-
rwano imprezę?
— Jakieś pół godziny temu. Pani Laggat-Brown rozpaczała, że i tak zepsuły jej
imprezę, więc najlepiej od razu ją zakończyć.
— Jadę tam. Skończyłem już służbę, ale nie zaszkodzi rzucić okiem.
Pani Laggat-Brown, ubrana w szlafrok, wygłosiła Billowi wykład na temat
nieodpowiedzialnych bab, które uzyskały pozwolenie na prowadzenie agencji de-
tektywistycznej bez odpowiednich kwalifikacji. Później dostrzegła azjatyckie rysy
Billa Wonga. To dało jej impuls do kolejnej tyrady na temat napływu imigrantów,
którzy doprowadzają kraj do ruiny. Bill odczekał, nie— poruszony, aż się wysu-
szy. Następnie oświadczył:
— Mimo wszystko chciałbym przeszukać pokoje na tyłach domu.
— Ale umieściłam tam gości!
— Czy jest jakieś pomieszczenie, w którym nikt nie nocuje? Na przykład skła-
dzik czy garderoba? Jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu, chętnie bym tam zaj-
rzał.
-Jasonie, będziesz tak miły, żeby pana zaprowadzić? Mnie wstrząs odebrał siły.
— Proszę za mną — powiedział Jason. — Ale policja już tam zaglądała.
Kiedy dotarli do składziku, Jason patrzył z rozbawieniem, jak Bill wyjmuje
chusteczkę, żeby nie dotknąć klamki gołą ręką. Również światło zapalił przez
chusteczkę i kazał Jasonowi zaczekać na zewnątrz.
Pomieszczenie wypełniały pudła z naklejkami: „Stare ubrania", „Książki" i
„Porcelana". Zgromadzono je po jednej stronie, umożliwiając dojście do okna.
TLR
Było otwarte. Bill podszedł do niego powoli ze wzrokiem wbitym w podłogę. Na-
gle spostrzegł ciemną plamkę na gołych deskach przy oknie. Pochylił się, pową-
chał.
— Niech mnie licho porwie! — wyszeptał. — Chyba czuję smar z broni pal-
nej.
Wstał i rozejrzał się, podczas gdy Jason czekał niecierpliwie na zewnątrz. Bill
wyciągnął kieszonkową latarkę i zaczął oświetlać ciemne kąty pomiędzy paczka-
mi. Cienki snop światła padł na coś błyszczącego. Bill przesunął pudełko na bok i
znów się pochylił. Znalazł łuskę wystrzelonego naboju.
Wyszedł z pomieszczenia.
— Nikomu nie wolno tu wchodzić, póki nie przyjedzie ekipa z policyjnego la-
boratorium — zarządził.
— Dlaczego? — spytał Jason.
— Pani Raisin miała rację. Gdyby nie jej błyskawiczny refleks, ktoś z was by
zginął.
Następnego ranka Agatha i Emma siedziały w biurze i zastanawiały się, co da-
lej robić.
— Chyba odeślę jej ten czek — zdecydowała w końcu Agatha. — Albo jeżeli
go zrealizowałaś, zwrócę jej pieniądze.
Panna Simms oderwała wzrok od długich paznokci, które właśnie malowała.
— A ja wierzę, że pani coś widziała — wtrąciła nagle.
Emma w skrytości ducha cieszyła się z niepewności
TLR
Agathy. Według jej oceny była zawsze zbyt pewna swego.
— Co panią tak rozśmieszyło? — zapytała panna Simms z naganą w głosie.
— Przepraszam — wyszeptała Emma, wyraźnie podekscytowana. — Oczywi-
ście szkoda, że straciłyśmy zlecenie. W dodatku lokalna prasa pewnie nas obsma-
ruje. Gdyby nie to, widok całego towarzystwa, wepchniętego przez Agathę do ba-
senu byłby zabawny.
— Dzięki Bogu dziennikarze nie zdążyli tam dotrzeć — westchnęła Agatha.
— Na pewno ktoś z tak licznych gości opowie im tę historyjkę — stwierdziła
Emma.
Gdy zadzwonił telefon, wszystkie trzy podskoczyły.
— Agencja Detektywistyczna Raisin — zaszczebiotała panna Simms do słu-
chawki. Następnie zakryła ją ręką i szepnęła: — To ona. Pani Laggat-Brown.
— Proszę jej powiedzieć, że umarłam — warknęła Agatha. — Albo nie. Po
namyśle postanowiłam odebrać.
Agatha wzięła słuchawkę, powiedziała:
— Halo!
Następnie dość długo słuchała nieprzerwanego potoku wymowy pani Laggat-
Brown.
— Zaraz przyjedziemy — oświadczyła na koniec.
Odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się z triumfem.
— Miałam rację! Bill Wong, niech go Bóg błogosławi, pojechał tam później.
Znalazł smar do broni i łuskę po wystrzelonym naboju. Głowa do góry, Emmo.
TLR
Utrzymamy firmę. Panno Simms, kiedy wyjedziemy, proszę zadzwonić do
Douglasa i Sammyego, i sprawdzić, czy znaleźli jakieś dowody w sprawie Be-
ningtona.
Emma wyszła za Agathą, dręczona wyrzutami sumienia, że poprzedniego wie-
czoru zawiadomiła prasę o żenującym zajściu. Wtedy wmawiała sobie, że robi to
dla jej dobra. Agatha była tak wrzaskliwa, że ktoś powinien utrzeć jej nosa. Emma
podała fałszywe nazwisko. Teraz pocieszała się, że dziennikarze na pewno zajrzą
dziś do pani Laggat-Brown i poznają prawdziwą wersję wydarzeń.
Kiedy przybyły, oddział policji już zajął posterunki wokół dworu. Przeczesy-
wali krzaki. Agatha zadzwoniła do drzwi. Otworzyła je Cassandra.
— Mama jest w salonie z policjantami — poinformowała. — Proszę tam iść.
Detektyw inspektor Wilkes, Bill Wong i policjantka stali w salonie naprzeciw-
ko pani Laggat-Brown i Jasona.
Gdy Agatha wkroczyła do środka, Wilkes zwrócił na nią wzrok.
— Przyjdziemy do pani, kiedy zakończymy przesłuchanie tutaj — oświadczył.
— Proszę zaczekać na zewnątrz.
Wyglądało na to, że długie przesłuchanie dobiega końca. Pani Laggat-Brown
w kółko przysięgała, że nie ma pojęcia, komu mogłoby zależeć na tym, żeby nie
dopuścić do zaręczyn. Cassandra nie porzuciła żadnego chłopaka, żaden też nie
był o nią zazdrosny, a Jason nie znał nikogo niezrównoważonego czy psychicznie
chorego.
— W porządku — zakończył wreszcie Wilkes. — Proszę wyjść na dwór, do
radiowozu, pani Raisin. Tam wysłuchamy pani zeznania.
Kiedy Agatha podzieliła się z nim swoją raczej ubogą wiedzą, wróciła do dwo-
TLR
ru. Emma podążyła za nią.
— Musi mi pani pomóc — błagała pani Laggat— -Brown. — To wszystko
mnie przeraża.
— Emma później ustali z panią warunki umowy — odrzekła Agatha. — Ta
osoba, która wtargnęła do domu, musiała wiedzieć o istnieniu składziku. Ale kto
kazał odpalić sztuczne ognie?
— Joe Gilchrist ze wsi. Twierdzi, że usłyszał głos podobny do mojego: „Joe,
teraz odpal fajerwerki!".
— Stąd wniosek, że sprawca miał wspólniczkę, kobietę.
— Na to wygląda. — Pani Laggat-Brown w szczupłych, upierścienionych pal-
cach obracała chusteczkę do nosa.
— Muszę ponownie zapytać panią o męża — powiedziała Agatha. — Czy ist-
nieje jakiś powód, dla którego nie życzyłby sobie zaręczyn Cassandry?
— Nie, żaden. Z całą pewnością nie wiedział o przyjęciu. Usiłowałam nawią-
zać z nim kontakt, ale w jego firmie poinformowano mnie, że przedłużył bezpłat-
ny urlop.
— Jak się nazywa jego firma?
— Chater, na Lombard Street, w londyńskim City.
— Od jak dawna tam pracuje?
— Od kilku lat. Ale on by tego nie zrobił. Uwielbia Cassandrę.
— Kiedy ostatni raz miała pani z nim kontakt? -W dniu urodzin Cassandry, w
maju ubiegłego
roku. Przysłał jej piękną bransoletkę z brylantami.
TLR
— Nigdy jej nie odwiedza?
— Od dnia rozwodu przestał przyjeżdżać.
— Czyli od kiedy?
— Od trzech lat.
— Ale twierdziła pani, że rozstaliście się w zgodzie.
- O tak.
Ona kłamie — pomyślała Agatha. — Nie wiem, dlaczego, ale na pewno coś
kręci.
Cassandra wpadła do pokoju jak burza.
— Tata przyjechał! — wykrzyknęła.
— Co takiego?
— Policja go przesłuchuje. Przebywał za granicą. Właśnie mi o tym opowia-
dał, kiedy nadeszli policjanci i zabrali go do tego swojego karawanu, czy jak mu
tam.
— Rozgniewa się na mnie — jęknęła pani Laggat-Brown.
— Dlaczego?
— Uzna, że źle się opiekowałam córką.
— Jakim prawem? — spytała Agatha. — Przecież z tego, co zrozumiałam, nie
była pani w stanie się z nim skontaktować po otrzymaniu listu z pogróżkami,
prawda?
Pani Laggat-Brown wbiła wzrok we własne dłonie. Oczka olbrzymich pier-
TLR
ścieni odbijały snopy światła niczym małe pryzmaty.
— Nie — wymamrotała niepewnie.
— Musieliście dawno zaplanować ten bal. Nie odpowiedział na zaproszenie?
— Cassandro, kochanie, przyniesiesz mi filiżankę kawy? — poprosiła matka
dziewczynę.
Odczekała, aż córka opuści pokój, zanim przyznała:
— Nie wysłałam mu zaproszenia.
— Dlaczego?
— Och, sama nie wiem. Chyba dlatego, że to on żądał rozwodu, nie ja. Na
mnie natomiast spadły obowiązki związane z opieką nad Cassandrą. Nie chciałam,
żeby pojawił się w ostatniej chwili i wysunął się na pierwszy plan. Chcę panią za-
trudnić, pani Raisin. Proszę mi przesłać formularze do wypełnienia. Ale w tej
chwili potrzebuję odpoczynku. Porozmawiam z panią później.
— Czy przekaże pani mężowi, że chcę z nim porozmawiać, i zawoła mnie, jak
policja skończy go przesłuchiwać?
— Tak zrobię. A teraz proszę pozwolić mi odejść.
Ponieważ dojazd do dworu został zablokowany
przez radiowozy, Agatha zaparkowała samochód na drodze poza posiadłością.
Kiedy zmierzała do furtki, zawołał ją reporter z lokalnej gazety:
— Co nam masz do powiedzenia, Agatho?
Agatha wyczerpująco opisała mu, jak w bohaterski sposób uratowała życie
Cassandrze. Nie wspomniała o Emmie. Fotograf zrobił jej zdjęcie. Reporter sko-
mentował:
TLR
— Dziwne. Z początku myśleliśmy, że nic jej nie groziło. Ktoś pani nie lubi.
Jakaś kobieta zadzwoniła do nas wczoraj. Twierdziła, że wyszła pani na idiotkę.
Ma pani wroga.
— Czy podała nazwisko?
— Nie. Zadzwoniła anonimowo.
— Jakim głosem mówiła?
— Wytwornie modulowanym.
— To pewnie któraś z zaproszonych kobiet — mruknęła Emma.
Agatha planowała kontynuować śledztwo, koncentrując się na próbie zastrze-
lenia Cassandry. Ale klienci zgłosili do agencji szereg drobniejszych spraw i mu-
siała rozpocząć inne dochodzenia. Miała zbyt wielki talent do interesów, żeby za-
niedbać inne potencjalne możliwości dla jednego zlecenia.
Proszono ją o odnalezienie zaginionych nastolatków, psów i kotów, śledzenie
niewiernych mężów lub żon. W końcu panu Beningtonowi udowodniono zdradę.
Jego żona odebrała dowody z nieskrywaną satysfakcją. Na szczęście dla Agathy
nie narzekała na koszty podsłuchu.
Pewnego dnia odwiedził ją Bill Wong. Po wysłuchaniu narzekań Agathy na
nadmiar zajęć, zasugerował, żeby zatrudniła jeszcze emerytowanego detektywa
policyjnego.
Polecił Agacie Patricka Mullena i podał jego numer telefonu.
— Jakiego typu broni użyto? — zapytała go Agatha. — Czy można ją zidenty-
fikować na podstawie łuski od naboju?
— Nadal czeka w kolejce do laboratorium medycyny sądowej, Agatho. Za to
TLR
dokładnie przesłuchaliśmy męża.
— Świetnie! I co? Wiesz, że miał do mnie przyjść, kiedy go zwolnicie?
— Ma żelazne alibi. W czasie strzelaniny odpoczywał w Paryżu. Mieszkał w
małym hoteliku przy Boule— vard Saint-Michael sześć. Obsługa widziała go o
szóstej wieczorem. Dobrze go zapamiętali. Wrócił do hotelu o szóstej, później
wyszedł na kilka godzin. Po powrocie od razu poszedł spać. Nie zdążyłby przeje-
chać przez kanał La Manche, oddać strzał i wrócić. Trafiliśmy jednak na pewien
trop.
-Jaki?
- Jason, ten narzeczony, wygląda na absolutnie czystego. Za to jego ojciec sie-
dział kiedyś za nielegalne transakcje.
— Ale co to ma wspólnego z próbą zabójstwa Cassandry?
— Okazało się, że młodzi już napisali testamenty. Jeśli Cassandra umrze, Ja-
son po niej dziedziczy.
— Czy ta dziewczyna posiada jakiś własny majątek? Myślałam, że wszystko
należy do matki.
— W zeszłym roku Cassandra wygrała milion na loterii.
— O kurczę! Co w takim razie mówił ojciec Jasona?
— To właśnie najciekawsza zagadka. Widziano go w pobliżu w dniu przyjęcia.
Teraz zniknął.
— A co z matką chłopaka?
— Rozwiodła się z nim, gdy poszedł do więzienia. Nikt nie wie, gdzie miesz-
ka. Rozstawiliśmy straże w posiadłości, ale nie możemy ich wiecznie pilnować.
TLR
Nie mamy na to środków. Ponieważ obecny rząd likwiduje jeden po drugim wiej-
skie posterunki, z dnia na dzień przybywa nam roboty. Patrolujemy coraz większy
obszar.
— Zadzwonię do tego detektywa, którego mi poleciłeś — powiedziała Agatha.
— Emma ciężko pracuje, ale przyda mi się specjalista. Czy masz rysopis ojca Ja-
sona?
— Wysoki, szczupły, ze szpakowatymi włosami, wielkim nosem i czarnymi
oczami. Ma pięćdziesiąt kilka lat. Bardzo dziarski jak na swój wiek. Ma na imię
Harrison, jak Harrison Ford. Od momentu wyjścia z więzienia w ubiegłym roku
nigdzie nie pracował. Nie wiem, gdzie żyje i z czego.
— Może Cassandra wspomaga go finansowo.
— Stanowczo zaprzecza. Myślę, że mówi prawdę.
— Chyba złożę pani Laggat-Brown następną wizytę — powiedziała Agatha.
Zaraz po wyjściu Billa zadzwoniła do Patricka Mullena. Zainteresowała go
oferta pracy. Obiecał, że przyjdzie do biura we wczesnych godzinach wie-
czornych. Emma wyjechała w teren na poszukiwanie zaginionej nastolatki. Sam-
my i Douglas śledzili niewiernych małżonków, więc Agatha wyruszyła sama. Za-
mierzała popytać w okolicy Herris Cum Magna, czy ktoś ponownie nie widział
ojca Jasona, ale najpierw skierowała kroki do dworu. Pani Laggat-Brown osobi-
ście otworzyła jej drzwi.
— Ach, to pani, pani Raisin — zaszczebiotała. — Proszę wejść. Wykryła pani
coś?
— Intensywnie nad tym pracuję — skłamała Agatha, bowiem w rzeczywistości
dopiero zaczęła rozpracowywać tę sprawę. — Czy pani mąż wyjechał? Myślałam,
TLR
że przyjedzie panią odwiedzić.
— Zapraszam do salonu, to wszystko wyjaśnię.
Agatha podążyła za nią przez mroczny hol do salonu, w którym stały meble
wypoczynkowe obite perka— lem. Wyglądały, jakby kupiła je na wyprzedaży w
salonie Laury Ashley.
— Prawdę mówiąc, zeszliśmy się z Jeremym — oświadczyła gospodyni. —
Mieszka tu, ale dojeżdża do pracy do City.
— Czy Cassandra jest z tego zadowolona?
— Oczywiście. Uwielbia ojca.
— Gdzie obecnie przebywa córka?
— Na Bermudach.
— Na Bermudach?!
— Tak. Postanowiłam dla bezpieczeństwa wysłać ją z Jasonem na wakacje.
— Pani Laggat-Brown...
— Proszę mnie nazywać Catherine.
— Doskonale. Ja mam na imię Agatha. Czy policja zna miejsce pobytu Jasona
i Cassandry?
— Tak. Główny inspektor policji jest moim przyjacielem. Poparł mój pomysł.
— Podobno widziano ojca Jasona w pobliżu. Nie wspomniałaś o jego krymi-
nalnej przeszłości.
— Cóż... odsiedział swoje. Lepiej zapomnieć o takich szczegółach z życiorysu,
nie sądzisz?
TLR
— Absolutnie nie, zwłaszcza po próbie zabójstwa. Czy przyszły jeszcze jakieś
listy?
— Nie.
— Czy policja znalazła odciski palców albo wykryła, gdzie kupiono materiały
piśmienne?
— Nie. Przypuszczam, że dopiero zakończyli badania.
— Ani śladu DNA ze śliny? — dopytywała Agatha.
Dopiero teraz przypomniała sobie, o ile ważnych rzeczy nie spytała Billa.
— Nie. Użyto koperty z samoprzylepnym brzegiem.
— Czy pan Laggat-Brown przyjedzie do domu na wieczór?
— Tak. Wraca kolejką podmiejską. Przyjedzie do Moreton o wpół do siódmej.
— Przekaż mu, żeby do mnie zadzwonił. — Agatha otworzyła torebkę i wy-
ciągnęła wizytówkę. — Bardzo bym chciała z nim porozmawiać. Może pamięta
coś ważnego.
— Dobrze, spróbuję. Ale widzisz, rozzłościł się na mnie, że cię wynajęłam. Je-
go zdaniem takie sprawy należy pozostawić policji, ponieważ amatorzy tylko
wprowadzają zamęt. Prawdę mówiąc, żeby zamknąć mu buzię, skłamałam, że cię
zwolniłam.
Agatha popatrzyła na nią z zaciekawieniem.
— Wygląda na to, że długo nie nacieszyłaś się wolnością po rozwodzie, Ca-
therine. Wróciłaś do niego i znów ci rozkazuje.
— Ale kobieta potrzebuje mężczyzny — westchnęła Catherine. — Czuję się
taka zagubiona i samotna bez męskiego ramienia. Feministki mawiają, że kobieta
tak potrzebuje mężczyzny jak ryba roweru, ale zawsze uważałam, że to głupie po-
TLR
równanie. Dlaczego przyszły im do głowy akurat ryby? Przecież nie wiedzą, czy
nie lubiłyby jeździć na rowerze, gdyby miały taką możliwość.
— Wrócę później — zaproponowała pospiesznie Agatha, żeby Catherine nie
wdała się w kolejne bzdurne dywagacje filozoficzne. — Czy jest tu we wsi jakiś
pub?
— Tak, Pod Dębami, w samym środku wsi. Jak wyjdziesz przez furtkę, to
skręć w lewo.
Agatha zaparkowała przed gospodą. Nadeszła pora lunchu i była głodna. Ze
wstydem przyznała, że tęskni za dawnym, leniwym trybem życia. Brakowało jej
kotów i pogawędek z panią Bloxby, a nawet wieczornych zebrań Stowarzyszenia
Pań z Carsely. Pracowały z Emmą codziennie od rana do wieczora. Agatha wes-
tchnęła, wkraczając do pubu. Dzięki Bogu za Emmę. Okazała się dobrą koleżanką
i bardzo pracowitą osobą.
Emma weszła do biura, usiadła i zdjęła buty z długich stóp.
— Ciężki dzień? — spytała panna Simms.
— Za dużo chodzenia w słońcu — westchnęła Emma. — Ale znalazłam tę za-
ginioną dziewczynę. Przekażę pani notatki do przepisania po lunchu.
— Chyba wyskoczę coś zjeść — powiedziała panna Simms, po czym wyszła
zza biurka na swoich długich nogach.
Jak ona to robi, że nie puchną jej kostki od chodzenia na takich wysokich ob-
casach? — dziwiła się w duchu Emma.
— Przynieść ci coś? — spytała panna Simms.
— Tak. Kanapkę z szynką, jeśli można.
TLR
— Z jasnym czy ciemnym pieczywem?
— Z ciemnym.
— I z sałatą?
— Tak, ale bez majonezu. No, zmykaj już. Do zobaczenia.
Emma rozmasowała stopy. Nie mogła się doczekać, żeby opisać Agacie swoje
ostatnie sukcesy. Agatha była jej taka wdzięczna. Emmę dręczyły wyrzuty sumie-
nia, że nagadała dziennikarzom złośliwości na jej temat. Agatha zasługiwała na
lojalność.
Ktoś otworzył drzwi i do środka wkroczył mężczyzna po czterdziestce, niena-
gannie ubrany. Miał delikatne rysy i jasne włosy.
— Zastałem Aggie? — zapytał, rozglądając się dookoła.
— Nie. Pani Raisin pracuje w terenie.
— Nazywam się Charles Fraith.
— Och, to pan polecił nas pani Laggat-Brown.
— Tak, właśnie ja.
— Emma Comfrey. Pracuję u Agathy. Jestem detektywem.
Charles posłał jej uśmiech.
— Robi pani wrażenie zmęczonej. Może byśmy wyskoczyli na lunch?
— Właśnie wysłałam współpracownicę po kanapkę.
— Proszę zapomnieć o kanapce. Idziemy.
TLR
Podczas posiłku Charles wysłuchał opowieści o działalności agencji. Emma
raczej podkreślała własne zasługi, a minimalizowała dokonania Agathy. Potem
przedstawiła wdzięcznemu słuchaczowi cały swój życiorys. Znudzony Charles
mamrotał od czasu do czasu uprzejmie: „Fascynujące!" albo: „Naprawdę?".
Nim skończyli jeść, Emma Comfrey była zakochana całym sercem w Charlesie
Fraicie.
Agathę zawsze dziwiło, że tych kilka pubów w zapadłych wioskach jakoś zdo-
łało przetrwać. Ten, do którego wkroczyła, wypełniali goście. Tak jak w większo-
ści podobnych lokali, obecnie ustawiono w nim stoliki i serwowano posiłki.*2
Zamówiła rybę z frytkami. Kiedy kelnerka przyniosła jej danie, zapytała, czy
pan Harrison Peterson przychodził ostatnio do gospody.
— Policja już o to pytała — odparła dorodna dziewczyna. Wsparła się biodrem
o blat, kompletnie ignorując uniesione ręce kilkorga innych gości. — Jużem im
mówiła, że był tu parę dni temu, przed tym wielkim balem.
— Czy wynajmujecie pokoje? Czy ktoś wie, czy mieszkał gdzieś we wsi?
— Nie, nie wynajmujemy Zresztą oni wszyscy mają wielkie auta. Mógł wrócić
się nazad do Londynu.
— Jess! — wrzasnął właściciel zza baru. — Klienci czekają!
Jess odeszła. Agatha zjadła swoją rybę z frytkami i zastanawiała się, co dalej
robić. Policja pewnie przeprowadzi wywiad w każdym domu.
Postanowiła zrobić sobie przerwę, wrócić do domu, zobaczyć koty i odwiedzić
panią Bloxby.
TLR
Koty nie robiły wrażenia szczególnie zainteresowanych jej przybyciem. Aga-
tha westchnęła. Ilekroć zostawiała je same na dłuższy czas, przenosiły uczucia na
sprzątaczkę, Doris Simpson. Na dworze nadal było ciepło. Wypuściła zwierzaki
do ogrodu. Potem zamknęła dom i ruszyła zakurzoną, brukowaną uliczką w stronę
plebanii.
Przed progiem przystanęła z ręką na dzwonku. Pastor zawsze na jej widok ro-
bił taką minę, jakby zobaczył niechcianego gościa. Obeszła więc dom dookoła,
2 Pub — pierwotnie piwiarnia.
żeby dotrzeć do furtki ogrodu. Ujrzała panią Błoxby przycinającą róże. Z przykro-
ścią zauważyła, że jej przyjaciółka wygląda na zmęczoną. Agatha spostrzegła no-
we zmarszczki. Zawsze była szczupła, a teraz jeszcze zmizerniała. Otworzyła
furtkę i weszła.
— Jak miło panią widzieć! — zawołała pastorowa.
— Przyniosę herbatę do ogrodu.
— Proszę sobie nie robić kłopotu. Przed chwilą zjadłam lunch. Wygląda pani
na zmęczoną.
— To przez ten upał. Proszę usiąść. W parafii przybyło obowiązków. Sporo
starszych osób źle znosi upały. Zamierzałam zorganizować imprezę dobroczynną,
żeby kupić im wentylatory elektryczne. Nie uwierzy pani! W sklepach wyprzeda-
no wszystkie, co do sztuki. Przecież jakiś sprytny przedsiębiorca mógłby zarobić
krocie, sprowadzając je na przykład z Tajwanu. Radzę im pić dużo wody, ale wie-
lu z nich cierpi na artretyzm i bóle przy oddawaniu moczu.
— Nie mają opieki medycznej?
— Mają. Pielęgniarki środowiskowe i obwoźną stołówkę, ale wielu z nich
TLR
obawia się śmierci. Ciągle wzywają Alfa. Ponieważ pada z przepracowania, mu-
szę mu pomagać, sama pani rozumie.
— Oczywiście — potwierdziła Agatha, chociaż na miejscu pastorowej zosta-
wiłaby ich państwowej służbie zdrowia i opiece społecznej.
— Proszę mi opowiedzieć o swojej ostatniej sprawie
— poprosiła pastorowa.
Agatha usiadła wygodnie i zaczęła opowieść. W miarę jej trwania pastorowa
coraz częściej mrugała powiekami i w końcu zasnęła. Agatha z przyjemnością po-
siedziała w ciszy ogrodu plebanii. Obudziło ją szarpnięcie za ramię.
— Proszę wstawać! — wołała pastorowa. — Obydwie usnęłyśmy. Zaczęłam
się obawiać, czy nie przegapi pani spotkania z klientem.
Agatha spojrzała na zegarek.
— Wielkie nieba! Rzeczywiście na mnie już czas. Jestem umówiona z emery-
towanym detektywem z policji.
Patrick Mullen był wysoki, chudy jak szkielet i rzadko się uśmiechał. Agatha
omówiła z nim kwestię wynagrodzenia. Następnie poprosiła pannę Simms, żeby
pokazała mu akta różnych nierozwiązanych spraw.
— A co z tą strzelaniną? — zapytał.
— Zaznajomię pana z nią, kiedy wyjaśnimy sprawę tych zaległości płatniczych
— odparła Agatha. — A teraz muszę już iść. Chcę się spotkać z kimś, kto przyje-
dzie na stację w Moreton-in-Marsh.
Pociąg jak zwykle przyjechał z opóźnieniem. Czekając na dworcu, Agatha ża-
TLR
łowała, że nie poprosiła o rysopis Laggata-Browna. Praca detektywa nie była tak
łatwa, jak sobie wyobrażała. Człowiek ciągle zapominał o coś zapytać.
Wreszcie dostrzegła pociąg na końcu nieskończenie długiego toru. Przypusz-
czała, że przyjedzie pierwszą klasą. Gdyby przyjechał pociągiem Great Western,
wsiadłby więc do jednego z ostatnich wagonów. Natomiast w Thames wydzielano
tylko małe przedziały dla pasażerów pierwszej klasy.
Jak też wygląda? Wyobraziła go sobie jako drobnego, żwawego człowieczka w
oficjalnym garniturze i o przerzedzonych włosach. Pociąg stanął, pasażerowie za-
częli wysiadać. Mnóstwo ludzi dojeżdżało ze wsi do pracy w Londynie. Człowiek
odpowiadający jej wyobrażeniom pospiesznie wyszedł na peron.
— Pan Laggat-Brown? — zagadnęła.
Nieznajomy zrobił wielkie oczy, a potem poszedł dalej.
— Szukała mnie pani? — spytał ktoś.
Agatha ujrzała naprzeciwko siebie wyjątkowo przystojnego mężczyznę.
— Pan Laggat-Brown? — powtórzyła.
— Tak. A pani kim jest?
— Agatha Raisin.
— Ach, pani detektyw.
— Czy moglibyśmy porozmawiać?
- Jeżeli pani musi. Ale tłumaczyłem żonie, że nie ma sensu płacić agencji de-
tektywistycznej, kiedy policja robi, co w jej mocy. Ale to już jej sprawa. Siądźmy
tam na ławce.
TLR
Agatha nagle uświadomiła sobie, że fatalnie wygląda w pogniecionym lnianym
kostiumie i w butach na płaskich obcasach. Jeremy Laggat-Brown był wysoki.
Miał opaloną, kwadratową twarz, jasne niebieskie oczy i lekko kręcone, bielusień-
kie włosy. Jego garnitur stanowił prawdziwe dzieło sztuki krawieckiej.
— Czym mogę pani służyć? — zapytał uprzejmie, zapalając papierosa.
Agatha otworzyła torebkę i wyjęła papierośnicę. Papierośnice wróciły do mo-
dy, odkąd na paczkach papierosów rząd kazał umieszczać ostrzeżenia o szkodli-
wości palenia.
— Oczywiście ciekawi mnie, czy przychodzi panu do głowy jakaś osoba, która
chciałaby zastrzelić pańską córkę.
— Nie. Nikt. Przypuszczam, że to jakiś szaleniec.
— Nie podejrzewa pan ojca Jasona?
— Nie. Co by zyskał? Zresztą siedział w więzieniu za oszustwa, a nie za psy-
chopatyczne morderstwa. — Nagle uśmiechnął się do Agathy. — Wygląda pani
zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałem na podstawie opisu żony.
— A czego się pan spodziewał?
— Nieważne. W każdym razie nie atrakcyjnej kobiety.
Komplement poruszył zmysłową strunę we wnętrzu Agathy.
— Gdyby Cassandrę zabito, Jason by po niej dziedziczył.
— Myśli pani, że ojciec miał nadzieję wyciągnąć pieniądze od syna? Naciąga-
na teoria. Człowiek nie wyobraża sobie śmierci młodziutkiej córki. Wie pani, co
myślę? Ze jakiś obłąkany snajper z sąsiedztwa postanowił wykorzystać ją jako cel
do ćwiczeń.
TLR
— Tylko po co wysyłałby w takim razie list z pogróżkami?
— Bo to wariat. Wokół pełno zawiści klasowej.
— Nie zawsze mieszkali państwo we dworze, prawda?
— Nie. Majątek należał od wieków do rodziny Fel— lietów. Odkupiliśmy go,
kiedy zbankrutowali. Wieśniacy zareagowali tak, jakbyśmy zdetronizowali kró-
lową.
— Kiedy kupiliście dwór?
— Zaledwie osiem lat temu.
— A gdzie teraz mieszkają państwo Fellietowie?
— Sir George i jego żona? Nie mam pojęcia.
— Pogodził się pan z żoną?
— Poniekąd. Nie weźmiemy ponownie ślubu, ale jakoś się dogadujemy. Zrobi-
liśmy to dla Cassandry.
— Kiedy oddano strzał, przebywał pan w Paryżu, prawda?
— Tak — potwierdził z uśmiechem. — Wielu świadków to potwierdza. Ale
czas ucieka, a ja obiecałem Catherine, że dotrę na kolację. Jeżeli nie ma pani nic
przeciwko temu, poszlibyśmy któregoś dnia w tym tygodniu na kolację i odpo-
wiedziałbym na wszystkie pani pytania.
— Bardzo chętnie — odparła Agatha, starannie skrywając radość z zaprosze-
nia. — Dam panu wizytówkę.
Po jego odejściu Agatha postanowiła wrócić do domu, zadbać o cerę i ufarbo-
wać odrosty. Miała brązowe włosy, lecz już ze śladami siwizny. Czy on naprawdę
zadzwoni? Chyba nie traktował poważnie powrotu do żony? Co by tu włożyć?
Nagle w jej głowie zabrzmiało ostrzeżenie pani Błoxby: „Wpadła pani w nałóg
TLR
zakochiwania się". Lecz Agatha zlekceważyła wewnętrzny głos. Cieszyło ją, że
ma o kim marzyć. Nowy obiekt westchnień wypełnił wewnętrzną pustkę, w której
tak długo tkwiła. Brak marzeń pozostawiał Agathę sam na sam z Agathą, za którą
nie przepadała, choć nie przyznałaby tego nawet sama przed sobą.
Agatha nakarmiła koty, odgrzała w kuchence mikrofalowej pasztecik pasterski,
a potem frytki jako dodatek do posiłku. Następnie poszła na górę, poleżeć w wan-
nie przed farbowaniem włosów. Później doszła do wniosku, że lepiej, żeby zrobił
to fryzjer. Użyła więc doraźnie szamponu koloryzującego dla brunetek. Producent
gwarantował, że nie spłucze się przez trzy mycia. Obejrzała z bliska swoją twarz
przed „strasznym", powiększającym lusterkiem, dokładnie pokazującym każdą
skazę. Wyrwała dwa włoski znad górnej wargi.
Właśnie zakładała szlafrok, kiedy usłyszała jakieś poruszenie na parterze. Po-
szukała w najbliższym otoczeniu jakiegoś narzędzia do obrony. Wreszcie chwyci-
ła lakier w sprayu, żeby psiknąć nim intruzowi w oczy. Dopiero kiedy zeszła ze
schodów, uświadomiła sobie, że mogła zadzwonić po policję z aparatu w sypialni.
Ostatni schodek zatrzeszczał pod jej ciężarem.
— Czy to ty, Aggie? — spytał leniwy męski głos z pokoju dziennego. Głos
Charlesa Fraitha.
— Mogłeś zadzwonić! — krzyknęła na niego. — Wystraszyłeś mnie.
— Sama dałaś mi klucze, pamiętasz?
— Nie. Zapomniałam, że nadal je masz.
— Ciekawie wyglądasz, Aggie — zauważył Charles.
Agatha przypomniała sobie, że nałożyła na twarz
grubą warstwę kremu, a głowę zawinęła w ręcznik. Już miała się wycofać, ale
TLR
w końcu wzruszyła ramionami.
— Jakoś to zniesiesz, Charlesie — mruknęła. — Napijesz się czegoś?
Emma zachłannie patrzyła w boczne okno. Widziała, jak Charles podjeżdża.
Czekała w nieskończoność, aż wyjdzie. Chyba nie zostanie na noc? W końcu zmę-
czenie wygnało ją do łóżka. Postanowiła wstąpić rano do pani Bloxby. Agatha
pomyśli, że wyruszyła służbowo w teren, kiedy nie pojawi się w biurze. Pani
Bloxby na pewno będzie wiedziała, co się dzieje.
Niespodziewana wizyta Emmy zdziwiła panią Bloxby. Zaparzyła jej kawę,
podczas gdy Emma gawędziła w nieskończoność o pogodzie. W końcu pastorowa
spytała:
— Nie powinna pani iść do pracy?
— Rzadko przebywam w biurze — odparła Emma. — Mam zbyt wiele drob-
nych spraw w terenie.
Pani Bloxby zamilkła, w nadziei, że Emma zrozumie, że czas zostawić ją w
spokoju. Lecz Emma przerwała milczenie:
— Sir Charles Fraith został na noc u Agathy.
— Ach, więc jednak wrócił? Przyjaźnią się od dawna.
Emma zachichotała fałszywie.
— Naprawdę łączy ich tylko przyjaźń?
- Tak.
— Mimo wszystko, gdyby Agatha dbała o swoją reputację, nie pozwoliłaby
nocować u siebie obcemu mężczyźnie — stwierdziła z dezaprobatą, odstawiając z
TLR
hałasem filiżankę na tacę.
— Wielu ludzi na wsi pozwala gościom u siebie nocować i nikogo to nie gor-
szy — tłumaczyła pani Blox— by, zerkając z zaciekawieniem na zaróżowioną
twarz Emmy.
— Ale Charles jest atrakcyjnym mężczyzną. Zaprosił mnie wczoraj na lunch.
— A pani Raisin jest atrakcyjną kobietą. Ale zapewniam panią, że nikt nie
plotkuje na temat ich wzajemnych relacji.
— Agatha atrakcyjna?
— Wygląda na to, że pociąga mężczyzn. Nie chciałabym pani wypędzać, ale
mam sporo obowiązków w parafii.
— Oczywiście. Już idę.
Biedna pani Comfrey, chyba się zakochała — westchnęła pastorowa w duchu
po jej wyjściu. — Te głupie kobiece pisemka na okrągło piszą o seksie i orga-
zmach. Chyba redaktorzy nie zdają sobie sprawy, że milcząca większość kobiet
hoduje w sercach romantyczne marzenia o wielkiej miłości. Uważają te wszystkie
dyskusje o domach publicznych i wibratorach za odrażające i poniżające. Tymcza-
sem nikt nie ostrzega przed romantycznymi porywami serca, które im później
przychodzą, tym większe ryzyko ze sobą niosą.
Pani Bloxby włożyła słomkowy kapelusz i poszła odwiedzać parafian. Nie
rozważyła możliwości ostrzeżenia Agathy, ponieważ lata praktyki nauczyły ją
szybko zapominać treść niezliczonych zwierzeń, których wysłuchała. Nawet jej
nie przemknęło przez głowę, że jej daleko posunięta dyskrecja naraża Agathę na
niebezpieczeństwo.
TLR
ROZDZIAŁ IV
— U kogo pracuje ten Laggat-Brown? — zapytał Charles przy śniadaniu.
— U jakiegoś Chatera, o ile dobrze pamiętam.
— To dobra firma na Lombard Street. Znam jednego z pracowników. Zadzwo-
nię do niego.
Kiedy Charles podszedł do telefonu, Agatha piła kawę i paliła papierosa. Ża-
łowała, że nie rozpracowuje tylko jednej sprawy, tak jak w dawnych czasach,
przed założeniem agencji.
Charles powrócił szeroko uśmiechnięty.
— Ciekawa sprawa. Laggat-Brown odszedł z firmy. Założył własne przedsię-
biorstwo importowo-ekspor— towe.
— Ci importuje i eksportuje?
TLR
— Części elektroniczne. Według mojego kolegi ze szkoły, wynajął jakiś ciasny
lokalik na piętrze na Fetter Lane. Nasz Jeremy wiele podróżuje. Pracuje w poje-
dynkę. Zatrudnia tylko sekretarkę, żeby ktoś pilnował interesu, kiedy wyjeżdża.
— Dlaczego opuścił Chatera?
— Podobno stwierdził, że znużył go zawód maklera.
— Nie odszedł pod jakąś presją?
— Dopytam później.
— Chyba powinnam cię wykluczyć ze śledztwa, ale na razie mam zbyt wiele
na głowie — dodała na widok chytrego spojrzenia Charlesa.
— Pomyśleć, że Cassandra wygrała milion na loterii! — westchnął Charles. —
To niesprawiedliwe. Powinni wygrywać tylko ubodzy.
-Jak ty?
— Tak, jak ja.
— Ależ Charlesie! Za cenę jednego twojego garnituru można by wyżywić całą
rodzinę przez rok.
— Właśnie sobie przypomniałem, że jeszcze nie zapłaciłem krawcowi. Wspo-
mniałaś o poprzednich właścicielach dworu, Fellietach. Znam Georgea. Chodzi-
łem z nim do szkoły. Dlaczego interesują cię ci ludzie?
— Liczę na to, że mogliby powiedzieć coś więcej na temat Laggatów-
Brownów, niż oni sami chcą wyjawić. Czy wiesz, gdzie obecnie mieszkają?
— Poczekaj, niech pomyślę. Już wiem. W Ancom— be. Znajdziemy ich w
książce telefonicznej. Nawiasem mówiąc, zabrałem wczoraj na lunch twoją asy-
stentkę, Emmę.
TLR
— Naprawdę? Miło z twojej strony. Odwiedzimy tych Fellietów?
— Dobrze. Tak jak dawniej. A co z pracą w agencji?
— W tej chwili nie jestem tam potrzebna. Wszystko idzie utartym torem. Em-
ma wraz z emerytowanym detektywem, którego zatrudniłam, radzą sobie ze
wszystkim.
Państwo Fellietowie mieszkali w małej chatce na obrzeżach Ancombe. Nawet
takie małe domki w Cots— wolds obecnie dużo kosztują. Jednak gdy Charles
otworzył dla niej ogrodową furtkę, Agatha doszła do wniosku, że dawni miesz-
kańcy dworu z pewnością postrzegają konieczność przeprowadzki do wiejskiej
chaty jako degradację społeczną. Otworzył im krągły mężczyzna, sporo po czter-
dziestce, w fabrycznie postarzonych dżinsach i koszulce w paski bez kołnierzyka.
— Coś podobnego! Toż to Charles! — wykrzyknął. — Co cię sprowadza? Od
wieków cię nie widziałem. Wejdźcie, proszę.
Podążyli za nim do małego saloniku. Agatha rozejrzała się po wnętrzu. Wyglą-
dało na to, że przeniesiono tu cały dobytek ze dworu. Stały tam ładne, zabytkowe
meble, a rodzinne portrety zapełniały ściany.
— Moja żona wyszła, ale mam w kuchni dzbanek kawy Wystarczy? — spytał
George.
— W zupełności — potwierdził Charles. — Agatho, to George. George, to
Agatha.
— Nie mamy w kuchni miejsca do siedzenia — zastrzegł George. — Zacze-
kajcie tutaj. Zaraz przyniosę kawę.
— Jego stary nałogowo uprawiał hazard — poinformował Charles, kiedy zo-
stali sami. — Spłata zobowiązań po jego śmierci pochłonęła lwią część majątku.
TLR
— Czy jest baronetem jak ty?
— Tak. Pochodzi ze starego rodu. Dwór należał do rodziny od wieków. Szko-
da!
George nadszedł z tacą.
— Dolać ci mleka, Agatho? — zapytał.
— Nie, dziękuję, wolę czarną.
— Charlesie, obsłuż się sam. Co was do mnie sprowadza?
— Agatha jest detektywem — oznajmił Charles. — Prowadzi śledztwo w
sprawie tej strzelaniny we dworze. Czy przychodzi ci do głowy ktoś, kto chciałby
zastrzelić ich córkę?
— Nie. Gdyby ktoś obrał za cel panią Laggat-Brown, zrozumiałbym go. Wi-
dzieliście, co zrobili z dworem? Odebrali mu duszę. Nawiasem mówiąc, nie zaw-
sze tak się nazywali.
- A jak?
— Ryan. Jeremy Ryan z jakichś powodów uznał, że Laggat-Brown lepiej
brzmi i sądownie zmienił nazwisko.
— Mogli wymyślić jakieś bardziej dystyngowane — zauważył Charles z prze-
kąsem.
— Ci ludzie mają dość powierzchowne pojęcie o elegancji. Słoma im z butów
wystaje. Ona zrobiła pieniądze w firmie tatusia. Wiecie, co produkowali?
— Nie.
— Chrupki dla psów.
TLR
-Jesteś okropnym snobem, George. Produkcja psiej karmy nie hańbi.
George westchnął. Okrągła buzia z małymi ustami nadawała mu wygląd zmar-
twionego dziecka.
— Wiem, ale zdenerwowało mnie jej postępowanie. Jakby sypała sól na ranę.
Wciąż powtarzała: „Jeżeli nie stać was na utrzymanie takiej posiadłości, najlepiej
sprzedajcie ją komuś, kto może sobie na nią pozwolić, jak ja". Traktowała nas z
mieszaniną politowania i pogardy. Naprawdę, nienawidzę tej baby. A jeżeli ja
zdołałem ją znienawidzić, to możecie mi wierzyć, że komuś innemu na pewno
jeszcze mocniej zalazła za skórę.
— Gdzie twoja żona? — spytał Charles.
— Wyszła na wieś po zakupy.
— A Felicity?
— Za granicą. Wiele podróżuje.
— Co obecnie robi?
— Jest asystentką w sklepie odzieżowym.
— W jakim?
— Zaczyna mnie drażnić twoja dociekliwość, Charlesie. Myślałby kto, że po-
dejrzewasz kogoś z rodziny Fellietów o próbę zabicia tej ich beznadziejnej có-
reczki.
— Przepraszam. Przywykłem do tego, że kiedy chodzę po ludziach z Agathą,
zawsze próbujemy znaleźć sprawcę jakiegoś morderstwa. Chyba zadawanie nie-
dyskretnych pytań weszło mi w nawyk. Pogadajmy o czymś innym.
Agatha wypiła kawę i wysłuchała ich wspomnień. Marzyła o papierosie, lecz
nie dostrzegła w polu widzenia ani śladu popielniczki.
TLR
W końcu Charles postanowił wyjść. Gdy odjechali, westchnął:
— Biedny George! Naprawdę wkurzyłem go tymi pytaniami. Szkoda, że nie
mamy takich uprawnień jak policja. Wtedy łatwiej byłoby nam znaleźć Petersona.
Wspominałaś, Agatho, że zatrudniłaś jakiegoś emerytowanego policyjnego detek-
tywa. Byli funkcjonariusze często utrzymują dobre kontakty z policją. Może roz-
sądnie byłoby przekazać mu część zadań?
Agatha uśmiechnęła się niewesoło.
— A mnie zostawić ganianie za zgubionymi kotami, psami i dzieciakami?
Mimo wszystko warto spróbować.
Charles towarzyszył jej do biura. Patrick Mullen dyktował notatki pannie
Simms, która wpisywała je do komputera tak długimi paznokciami, że Agatha za-
stanawiała się, jak trafia w klawisze. Emma siedziała na sofie z małym yorkiem u
stóp.
— Zadzwoniłam do właścicielki — poinformowała.
— Zaraz po niego przyjdzie.
Ani razu nie zerknęła na Charlesa, który powitał ją przelotnym:
— Cześć, Emmo!
Emma wymamrotała coś w odpowiedzi i pochyliła się, żeby pogłaskać pieska.
— Przerwij tę robotę, Patricku — poprosiła Agatha.
— Potrzebuję cię w sprawie tej strzelaniny.
Podczas gdy Agatha rozmawiała z Patrickiem, nadeszła właścicielka psa i wy-
lewnie podziękowała Emmie. Po jej wyjściu Emma przejrzała notatki. Następne
TLR
zgłoszenie dotyczyło zaginięcia siedemnastoletniej dziewczyny nazwiskiem Kim-
berly Bright. Emma westchnęła. Charles podszedł i usiadł obok niej.
— Wyglądasz na wyczerpaną. Coś cię trapi? — zapytał.
— Muszę rozpocząć poszukiwania zaginionej siedemnastolatki. To dla mnie
trudne zadanie z powodu różnicy pokoleń. Nie znam zwyczajów dzisiejszej mło-
dzieży.
— Myślę, że panna Simms będzie więcej wiedziała
— podsunął Charles. — Agatho! — przerwał jej w połowie zdania. — Emmie
zlecono poszukiwanie siedemnastoletniej dziewczyny. Może panna Simms wpad-
nie na pomysł, od czego zacząć. Spróbuj ją wysłać w teren, a Emmę zatrudnij przy
pisaniu.
— Och, chętnie bym spróbowała — przyklasnęła mu panna Simms.
— No dobrze — zgodziła się Agatha. — Panno Simms, proszę przekazać
Emmie akta. Ja zabiorę Patricka na wczesny lunch, żeby wprowadzić go w tajniki
śledztwa.
Charles uniósł brwi. Zaskoczyło go, że Agatha potrafi być tak nieuprzejma i
niedelikatna, kiedy coś ją zaabsorbuje.
— Moim zdaniem Emma również zasłużyła na chwilę wytchnienia — stanął w
jej obronie. — Zabiorę cię na lunch, Emmo.
Emma pokraśniała z radości. Lecz posmutniała, kiedy Agatha przypomniała:
— A kto będzie odbierał telefony?
— Ja tu zostanę — zaoferowała panna Simms. — Skorzystam z okazji, żeby
obejrzeć zdjęcia i przeczytać, gdzie do tej pory szukałaś, Emmo.
TLR
Ostatnie zdanie na chwilę odwróciło uwagę Emmy. Zaskoczyło ją, że mło-
dziutka dziewczyna w wieku panny Simms zwraca się do niej po imieniu. Ją zaś
obyczaje panujące w Stowarzyszeniu Pań zobowiązywały do używania wyłącznie
nazwisk. Później, ku przerażeniu Emmy, Agatha odwróciła się w drzwiach i po-
wiedziała do Charlesa:
— Przepraszam, Charlesie. Ciebie również powinnam zaprosić.
— Owszem, powinnaś — odburknął Charles. — Ale zaprosiłem Emmę, więc
idź z nim.
Emma była w siódmym niebie. Podniecona jak nastolatka, podczas lunchu
przedstawiła Charlesowi cały swój życiorys. Opowiadała, jak terroryzował ją za-
równo mąż, jak i koledzy z pracy. Liczyła na to, że obudzi w Charlesie instynkt
opiekuńczy. Nie zdawała sobie bowiem sprawy, że Charles w ogóle go nie posia-
da i że gardzi nią jako ofiarą losu.
— Czy paryskie alibi tego Jeremy ego Laggata-Browna, który wcześniej na-
zywał się Ryan, zostało potwierdzone? — zapytał Patrick podczas lunchu.
— Na sto procent. Zresztą po co miałby zabijać własną córkę?
— W takim razie zacznę od Herris Cum Magna, a potem wieczorem poroz-
mawiam z Jasonem Petersonem.
— To niemożliwe. Wyjechał na Bermudy, nie pamiętasz?
— Zapomniałem. Nadal mam kontakty w policji. Zanim mnie poprosiłaś, sam
trochę poszperałem. Zobaczę, w jakim kierunku prowadzą poszukiwania Harriso-
na Petersona. Wiadomo, że sprawdzą lotniska i porty. Ponieważ nie chcę wkra-
czać na ich grunt, przejrzę w archiwach stare raporty ze sprawy jego oszustwa i
zdobędę jego fotografię.
TLR
— Czy policja już ustaliła, jakiej broni użyto?
— Nie mówiłem ci? To bardzo ciekawe. Karabinka snajperskiego, Parker-Hale
M-85. To broń snajperska najwyższej kategorii. Można nią oddać precyzyjny
strzał do celu oddalonego o dziewięćset metrów. Ma tłumik, gwintowany wylot
lufy, przysłonę ograniczającą rozbłysk i wbudowaną lunetę o szerokim zasięgu.
Jednym słowem, to typ broni, jakiej użyłby zawodowy zabójca.
— Nie sądzę, żeby profesjonalny morderca zadawał sobie trud wysyłania listu
z pogróżkami — zauważyła Agatha.
— Racja. Karabinek został wyprodukowany tu, w Wielkiej Brytanii, w Zakła-
dach Przemysłu Obronnego. Policja przegląda księgi, żeby ustalić, gdzie każda
sztuka została sprzedana.
— Czy laboranci jeszcze coś wykryli?
— Tylko tyle, że mamy do czynienia z bardzo ostrożną osobą. Nosiła ręka-
wiczki i starła po sobie podłogę w składziku, tak że nie znaleziono ani śladów bu-
tów, ani odcisków palców. A korytarze pokrywają grube dywany.
— Sprawca nie musiał uciekać w pośpiechu — zauważyła Agatha. — Poli-
cjanci weszli do domu, ale nie sądzę, żeby zajrzeli do składziku. Pewnie otworzyli
drzwi i zerknęli do środka. Wykonałeś świetną robotę. Prawdę mówiąc, nie bardzo
mnie bawi prowadzenie tej agencji detektywistycznej. Nie cierpię szukać nasto-
latków. Rodzice zwykle są przerażeni, a bardzo ciężko wytropić kogoś, kogo poli-
cja nie zdołała znaleźć.
— Wszystkie siły policyjne zostają zmobilizowane, kiedy zaginie małe dziec-
ko — wyjaśnił Patrick. — Ale przy nieco starszych uważają, że nie warto. Co ro-
bią Sammy i Douglas?
TLR
— Rozpracowują dorosłych. Świetnie sobie radzą.
— Pojadę teraz do Herris Cum Magna.
— Zaczekaj chwilę. W dniu przyjęcia ktoś widział Harrisona Petersona w Her-
ris Cum Magna. Nie wiesz przypadkiem kto?
— Sprawdziłem to. Niejaka pani Blandford. Zacznę od niej.
Agatha wyruszyła w drogę powrotną do biura. Przy Patricku poczuła się ama-
torką. Czemu nie spróbowała wyciągnąć od Billa nazwiska osoby, która widziała
Harrisona?
Zdenerwowało ją, że zastała biuro zamknięte. Otworzyła drzwi i weszła do
środka. Emma zostawiła kartkę:
Nie czuję się dobrze. Muszę pójść do domu się położyć. Panna Simms wyszła w
teren. Emma.
Popołudnie wlokło się w nieskończoność. Panna Simms nie wróciła. Po Char-
lesie też wszelki ślad zaginał. W końcu Agatha zamknęła lokal i wróciła do domu.
Po drodze wstąpiła do Emmy, ale jej nie otworzyła. Wróciła więc do swojej chaty.
— Charlesie! — zawołała od progu, ale w domu panowała cisza. Weszła na
górę do gościnnej sypialni. Charles przyjechał z torbą podróżną. Teraz jej nie by-
ło. Agatha uświadomiła sobie, że go obraziła. Wiedziała z doświadczenia, że ob-
rażony Charles potrafił nie odzywać się przez długi czas. Z powrotem zeszła na
dół akurat w chwili, gdy telefon zaczął dzwonić. Kiedy podniosła słuchawkę,
usłyszała z drugiej strony głos Roya Silvera, swego dawnego asystenta.
— Aggie! — wykrzyknął. — Całe wieki cię nie widziałem. Nie popracowała-
byś trochę na zlecenie dla agencji PR?
— Nie mogę, Royu. Założyłam własną agencję detektywistyczną.
TLR
— Fascynujące! Czy mógłbym przyjechać na weekend?
— Oczywiście. Samochodem czy pociągiem?
— Pociągiem. Pewnie przyjedzie z opóźnieniem z powodu sezonu urlopowe-
go. Dotrę w piątek, gdzieś koło ósmej.
— Świetnie.
Perspektywa ponownego spotkania z Royem poprawiła Agacie humor, ale bra-
kowało jej Charlesa. Podeszła do biurka z komputerem, gdzie przechowywała na
dyskach księgi rachunkowe z agencji. Otworzyła jeden z plików i zaczęła przeglą-
dać rachunki. Stwierdziła, że w końcu osiąga niewielkie dochody, mimo że za-
trudniła tyle osób. Najlepiej opłacało się siedzenie dorosłych. Zaczęły też napły-
wać honoraria od prawników prowadzących sprawy rozwodowe. Wyłączyła kom-
puter. Zamierzała właśnie zatelefonować do Charlesa, kiedy zadzwonił telefon.
— Jeremy Laggat-Brown — przedstawił się rozmówca. — Pamięta mnie pani?
— Oczywiście.
— Jadła pani kolację?
— Jeszcze nie.
— Czy nie zechciałaby pani wyjść gdzieś ze mną?
— Bardzo chętnie — odrzekła Agatha ostrożnie. — Czy zabierze pan też żo-
nę?
— Catherine idzie dzisiaj na zebranie Instytutu Kobiet.
— Cóż, w takim razie...
— Czy przyjechać po panią o ósmej? Gdzie pani mieszka?
Agatha kazała umieścić na swojej wizytówce numery telefonu do domu i do
TLR
pracy, ale nie adres domowy. Teraz wytłumaczyła mężczyźnie, jak do niej do-
trzeć. Kiedy odłożyła słuchawkę i popatrzyła na zegarek, wydała okrzyk przeraże-
nia. Było wpół do ósmej. Popędziła po schodach na górę i zaczęła wyrzucać rze-
czy z szafy na łóżko. Później doszła do wniosku, że niepotrzebnie marnuje czas na
dobieranie stroju, kiedy powinna zrobić makijaż. W końcu zeszła po schodach,
kiedy usłyszała dzwonek u drzwi, ubrana w czarną obcisłą sukienkę, buty na wy-
sokich obcasach i kaszmirowy szal.
Po otwarciu drzwi posmutniała na widok Jeremyego w dżinsach i koszulce bez
kołnierzyka.
— Wspaniale pani wygląda — pochwalił.
— Chyba zbyt elegancko. Czy powinnam się przebrać?
— Nie. Proszę zostać w tym stroju.
Nie wolno mi zapomnieć, że chociaż wziął rozwód, ponownie zamieszkał z
żoną, która uważa, że doszli do porozumienia — tłumaczyła sobie w duchu Aga-
tha, kiedy wsiadła do jego mercedesa. Zabrał ją do nowo otwartej restauracji w
Broadwayu.
— Czy mogę złożyć zamówienie również w pani imieniu? — zapytał.
— Proszę bardzo — zgodziła się Agatha, wyłącznie z grzeczności. Osobiście
uważała bowiem, że powinien jej pozwolić przynajmniej zerknąć na menu.
Po złożeniu zamówienia uśmiechnął się, patrząc na nią tymi przepastnymi,
błękitnymi oczami. James też miał niebieskie oczy. Na wspomnienie byłego męża
Agathę zabolało serce.
Jeremy umiał słuchać. Agatha z przyjemnością opowiedziała mu o sobie i opi-
sała swoje przygody. Na szczęście dla niego nie zwracała uwagi na to, co je. Za-
uważyła jednak, że kawałki prawie surowej kaczki, zwane szumnie confit de ca-
TLR
nard, przypominają strzępy gumy zanurzone w rzadkim dżemie. Przy kawie i
brandy Agatha uświadomiła sobie, że jej własne opowieści zajęły praktycznie cały
wieczór.
— Nie powiedział mi pan nic o sobie — przypomniała w poczuciu winy. —
Dlaczego założył pan przedsiębiorstwo importowo-eksportowe?
Spostrzegła, że rysy mu na moment stwardniały albo też wyobraźnia płatała
jej figle. Lecz zaraz się uśmiechnął.
— Solidnie wykonuje pani swoje obowiązki. Znużył mnie zawód maklera. Na
początku kariery odbyłem praktykę jako inżynier elektronik. Znam kilka czoło-
wych firm, więc sprowadzanie i eksport elektroniki nie przedstawia dla mnie żad-
nych trudności. Ale pewnie panią nudzę. Znalazła pani Harrisona Peter— sona?
— Obecnie szuka go jeden z moich podwładnych, emerytowany detektyw z
policji. Podejrzewam, że to on jest winny. Poznał go pan?
— Przelotnie, gdy sam pracowałem jako makler. Prawdę mówiąc, nie pochwa-
lam zaręczyn Cassandry z Jasonem. W żyłach tej rodziny płynie zła krew.
— Myśli pan, że Jason uknuł spisek z ojcem, żeby uśmiercić Cassandrę?
— Dlaczego miałby to zrobić?
— Młodzi już napisali testamenty. Jak panu wiadomo, Cassandra wygrała na
loterii. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że nic jej nie grozi, ponieważ wyjechała
wraz z narzeczonym na Bermudy.
— Brzmi nieprawdopodobnie. Taki splot okoliczności czyni z nich głównych
podejrzanych. Jason jest całym sercem oddany ojcu.
— A gdzie jest matka? Ten, kto strzelał do Cassandry, miał wspólniczkę.
TLR
-Jason nigdy jej nie wybaczył, że rozwiodła się z ojcem. Nie wiem, gdzie
mieszka.
Agatha westchnęła.
— No widzi pan? Zapomniałam zadać tylu ważnych pytań. Policja prawdopo-
dobnie już ją znalazła.
Jeremy poprosił o rachunek. Agatha przeprosiła i wyszła do łazienki. Popra-
wiając makijaż, wpadła w popłoch. Czy jeszcze mnie zaprosi? Po co tyle gada-
łam? — myślała gorączkowo.
— Dorośnij wreszcie, Agatho! — nakrzyczała w końcu na własne odbicie w
lustrze. — Co z tego, że oficjalnie nie jest żonaty, skoro mieszka z byłą żoną?
Kiedy wyszła, Jeremy wstał.
— Spędziłem bardzo miły wieczór. Musimy go powtórzyć — powiedział.
Agatha omal nie spytała, kiedy. W ostatniej chwili poszła po rozum do głowy.
— Byłoby mi bardzo miło — odrzekła z wyszukaną uprzejmością.
Odwiózł ją do domu. Zaprosiła go do siebie na drinka, ale odmówił, tłumacząc,
że powinien wrócić do siebie. Agatha weszła do chaty raczej w podłym nastroju.
Sprawdziła wiadomości na automatycznej sekretarce. Znalazła jedną. Zostawił ją
Patrick Mullen:
— Namierzyłem Harrisona Petersona. Mieszka w małej gospodzie o nazwie
Hereford w Evesham, gdzie wynajmują pokoje gościom. Spotkamy się z nim jutro
o dziesiątej. Twierdzi, że ma nam wiele do powiedzenia. Usiłowałem go nakłonić
na rozmowę dzisiaj wieczorem, ale go nie zobaczyłem. Rozmawiał ze mną przez
drzwi. Czy powinienem to zgłosić policji?
Agatha szybko oddzwoniła do Patricka.
TLR
— Nie chodź na policję — rozkazała. — To nasze zlecenie. Zobaczymy się w
biurze o dziewiątej.
Szybko zapomniała o wieczorze z Jeremym. Z emocji prawie nie spała tej no-
cy. Nazajutrz rano w biurze widok Emmy na krótko odwrócił jej uwagę od spra-
wy. Emma rozjaśniła włosy i nałożyła staranny makijaż. Włożyła doskonale skro-
jony, drogi czarny kostium ze spodniami. Przypominała jej zadbane, żwawe panie
z dużymi zębami, jakie czasami widywała na imprezach myśliwskich. Agatha za-
pomniała, że Emma twierdziła, że coś jej dolega.
— W jaki sposób trafiłeś na jego trop, Patricku? — zagadnęła w końcu.
— Odwiedziłem tę panią Blandford, wdowę, która mieszka w Herris Cum Ma-
gna. Słabo go znała. Poczęstowała go filiżanką herbaty. Twierdziła, że było mu
bardzo przykro, że nie został zaproszony na przyjęcie zaręczynowe. Wyjaśniłem,
że jego syn nie znał miejsca jego pobytu. Odpowiedziała, że według jego słów syn
utrzymywał z nim kontakt, tylko pani Laggat-Brown odmówiła zaproszenia Harri-
sona.
— Stara krowa! Ani słowem o tym nie wspomniała.
— Spytałem, gdzie teraz przebywa Harrison, a ona na to, wyraźnie zaniepoko-
jona, że gdyby wiedziała, to by powiedziała policji. W końcu wyjawiła, że wspo-
minał, że wynajmuje pokój gdzieś w Evesham. Uzbrojony w jego rysopis, spraw-
dziłem w tych nielicznych gospodach, które wynajmują pokoje. W końcu znala-
złem go w Hereford.
— Dobra robota — pochwaliła Agatha. — Chodźmy tam.
Kiedy jechali do Evesham, Patrick wyznał z niepokojem:
— Ogarnęły mnie jakieś złe przeczucia. Moim zdaniem powinniśmy przekazać
TLR
sprawę policji.
— Pani Laggat-Brown dobrze mi płaci za usługi, Patricku. Jeżeli policja
pierwsza go odwiedzi, uzna, że nic nie zrobiłam, i obetnie mi zarobki, a dopiero
zaczęłam mieć jakieś dochody.
— Wiem, wiem, ale mimo to mam złe przeczucia.
Gospoda Hereford stała w pobliżu stacji kolejowej
w Evesham. Patrick zostawił samochód na parkingu.
— O tej porze pub będzie jeszcze zamknięty — zauważyła Agatha.
-Nie szkodzi. Dotrzemy do jego pokoju boczną klatką schodową.
— Nie dbają o bezpieczeństwo — stwierdziła Agatha, kiedy Patrick otworzył
boczne drzwi. — Każdy może tu wejść.
— W tak nędznej budzie raczej nie obawiają się włamywaczy. Mieszka w po-
koju numer dwa.
Wspięli się na górę po nagich schodach bez chodnika, cuchnących stęchłym
piwem. Patrick zapukał do drzwi.
— Harrisonie, to ja, Patrick Mullen! — zawołał. — Otwórz!
Nikt nie odpowiedział.
— Cholera! — zaklął Patrick. — Chyba uciekł. Powinienem był wczoraj za-
wiadomić policję.
— Spróbuj otworzyć drzwi — nalegała Agatha.
Patrick nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły. W małym
pokoju jedyne umeblowanie stanowiła szafa, umywalka, stolik, krzesło i wą-
skie łóżko. Twarzą do dołu leżał na nim mężczyzna.
TLR
ROZDZIAŁ V
— Zaczekaj! — wrzasnął Patrick, kiedy Agatha ruszyła w głąb pokoju. — Za-
łóż to! — rozkazał, wyciągając dwie pary cienkich, foliowych rękawiczek.
Agatha spełniła polecenie.
— Chyba nie jest martwy, prawda? — wyszeptała.
Patrick podszedł do człowieka leżącego na łóżku i pomacał jego szyję.
— Nie wyczuwam pulsu.
Rozejrzeli się po wnętrzu. Obok łóżka stała pusta fiolka po tabletkach nasen-
nych i pusta butelka po wódce. O butelkę oparto złożoną kartkę papieru. Patrick
wziął ją i ostrożnie rozłożył.
— Co napisał? — spytała Agatha.
— „Usiłowałem zabić Cassandrę, ponieważ chciałem, żeby Jason wziął po niej
TLR
spadek i dał mi część pieniędzy, żebym mógł założyć własną firmę. Nie mogę
dłużej żyć z wyrzutami sumienia. Wyrzuciłem broń do rzeki".
— Napisał to na maszynie?
— Na biurku stoi jego komputer i drukarka. Psiakrew! Zmiatajmy stąd. Gdy-
byśmy teraz wezwali policję, oskarżą nas o utrudnianie śledztwa, a obiecałem tej
pani Blandford, że nie wpakuję jej w kłopoty.
— Czy zainstalowali kamery na zewnątrz?
— Nie. Sprawdziłem to. Chodźmy stąd.
Kiedy wsiedli do samochodu i wyjeżdżali z Evesham, Agatha zauważyła:
— Każdy mógł napisać ten list.
— Świetna myśl — skomentował Patrick. — Ale wiem z doświadczenia, że
życie nie przypomina scenariusza kryminału. Jeżeli twierdził, że to zrobił, to na
pewno prawda. Nie mów o tym nikomu w biurze.
— Wszyscy słuchali, gdy planowaliśmy ten wypad.
Patrick zaparkował w zatoczce przy budce telefonicznej.
— Najlepiej, jak zadzwonię na policję anonimowo. A potem trzeba zwiewać,
aż się będzie kurzyło, bo w dzisiejszych czasach potrafią błyskawicznie ustalić,
skąd kto dzwonił.
Agatha czekała w samochodzie, kiedy Patrick wszedł do budki. Mówił krótko,
a potem w mgnieniu oka wskoczył do auta.
— Uciekajmy, tak szybko, jak to możliwe. Kiedy wrócimy do biura, wyjawi-
my, że nie żyje, ale pozwolimy sobie na niewinne kłamstewko, że policja dotarła
tam przed nami, więc się wycofaliśmy.
TLR
— Są bardzo lojalni. Wystarczy, jak każemy im przysiąc, że nas nie zdradzą.
— Ja tam nie wierzę nikomu.
— Dobrze. Zrobimy tak, jak proponujesz. To oznacza koniec pracy dla pani
Laggat-Brown.
— Swoją drogą, kto jej potrzebuje? — odparł, wzruszając ramionami. — Zle-
cenia nadchodzą każdego dnia.
Agatha nagle zatęskniła za Charlesem. Śmierć Harrisona zasiała w jej duszy
niepewność. Czuła, że dyskusja z Charlesem pomogłaby jej uporządkować myśli.
Dobrze chociaż, że przyjeżdżał Roy. On również umiał słuchać.
Nieco później tego samego dnia zadzwoniła pani Laggat-Brown, żeby poin-
formować Agathę, że znaleziono Harrisona. Na koniec nie omieszkała dodać:
— Powinnam była posłuchać rady Jeremy ego. Gdybym zostawiła dochodze-
nie policji, zaoszczędziłabym mnóstwo pieniędzy.
Agatha miała ochotę jej wytłumaczyć, że gdyby nie działalność jej agencji, za-
gadka nigdy nie zostałaby rozwiązana.
Zadzwoniła do Charlesa, ale jego ciotka powiedziała, że wyjechał za granicę.
Agatha usiadła i bębniła palcami w blat biurka. Nagle oczy jej rozbłysły. Gdy-
by przypadkiem okazało się, że na butelce po wódce nie znaleziono odcisków pal-
ców, to by oznaczało, że ktoś upozorował samobójstwo.
Zadzwoniła do Patricka na telefon komórkowy.
— Sprawdzę to, Agatho, ale obawiam się, że będziesz musiała wrócić do po-
szukiwania psów, kotów, nastolatków i dowodów winy w sprawach rozwodo-
TLR
wych.
Panna Simms wróciła, promieniejąc szczęściem. Nie tylko znalazła dziewczy-
nę, której szukała, ale jeszcze przyprowadziła ją do rodziców.
— Dobra robota! — pochwaliła Agatha. — Niech no tylko osiągnę trochę
większy dochód, to zatrudnię sekretarkę, a panią wyślę w teren.
— Ślicznie wyglądasz, Emmo — zauważyła panna Simms. — Co takiego ro-
bisz? Znalazłaś se faceta?
Emma spłonęła rumieńcem.
— Och, po prostu postanowiłam trochę zadbać o siebie.
W piątek wieczorem Agatha odebrała Roya z dworca w Moreton-in-Marsh.
Młody człowiek przyjechał cały w bieli: w garniturze z jedwabnej surówki, bia-
łym kapeluszu typu panama i białych butach na obcasach.
— Coś ty znowu wymyślił? — spytała Agatha. — Wyglądasz jak mafioso.
— To najlepszy kolor na upały, jak najbardziej na czasie przy tej spiekocie.
— Zjemy w domu czy w restauracji?
— W restauracji — odparł bez wahania Roy, który kilkakrotnie spróbował u
Agathy odgrzewanych specjałów z supermarketu.
— Na co masz ochotę?
— Na coś chińskiego.
— Znam jedną świetną chińską restaurację w Eve— sham, jeśli zechcesz po-
prowadzić samochód. Ja jestem zmęczona. Mam za sobą morderczy tydzień.
Pomiędzy kęsami obfitej chińskiej potrawy, mozolnie donoszonymi do ust za
pomocą pałeczek, Agatha naświetliła mu sprawę Laggatów-Brownów oraz histo-
TLR
rię samobójstwa Harrisona Petersona. Opowieść zajęła jej cały wieczór. Skończy-
ła, kiedy podano zieloną herbatę.
— To nie brzmi logicznie — orzekł Roy, wycierając usta serwetką. — Dziwne,
że umówił się z człowiekiem z twojej agencji, a potem popełnił samobójstwo.
— To samo sobie pomyślałam. Ale Patrick ma układy w policji. Gdyby wykrył
coś podejrzanego, dałby mi znać. Peterson napisał list na swoim komputerze i wy-
drukował. Jeżeli zrobiłby to ktokolwiek inny, wytarłby klawisze.
— Oglądam kryminalne programy w telewizji — powiedział Roy. — Wiem,
jak pracują.
— Zycie na ogół nie przypomina filmu — zauważyła Agatha.
— Laboratoria mają nawał roboty. Nie badają śladów zbyt dokładnie, kiedy
samobójca zostawia list, pustą butelkę po wódce i puste opakowanie po środkach
nasennych. Kto mu przepisał te tabletki? Na opakowaniu powinno być nazwisko
lekarza.
— Co mnie to obchodzi?
— Warto byłoby dowiedzieć się czegoś więcej o Har— risonie.
— Nie pomyślałam o tym. Przeżyłam zbyt wielki wstrząs. Może Patrick zwró-
cił na to uwagę.
Agatha zadzwoniła na telefon komórkowy Patricka i zapytała.
— Aha, ty też nie patrzyłeś — skomentowała po wysłuchaniu odpowiedzi. —
Czy można to teraz stwierdzić? Pewnie dziwnie to zabrzmiało, ale wolałabym
wiedzieć. Dziękuję. Zobaczymy się w poniedziałek w biurze.
TLR
— Nie pracujecie w weekendy? — zapytał Roy, gdy wyłączyła aparat.
— Zwykle tak, ale tym razem dałam wszystkim wolne. Pracujemy od rana do
nocy.
Emma wyglądała przez boczne okno swojej chaty, gdy Agatha i Roy przyje-
chali. Patrzyła, jak Roy wyjmuje z bagażnika torbę podróżną i podąża za Agathą.
Według jej staroświeckiego sposobu myślenia, jeżeli mężczyzna zostawał u kobie-
ty na noc, to tylko z jednego powodu. Ogarnęło ją obrzydzenie. Młodzieniec był o
połowę młodszy od Agathy. Zastanawiała się, czy drogi Charles wie o ich roman-
sie.
Wróciła na parter i przejrzała strony, które skopiowała z „Peerage and Barone-
tage*3". Charles posiadał Barfield House w Warwickshire. Serce zaczęło jej moc-
niej bić, gdy układała plan działania. Dwa razy zaprosił ją na lunch. Zostali przy-
jaciółmi. Wiedziała, że Agatha próbowała nawiązać z nim kontakt, ale usłyszała,
że wyjechał za granicę. Pojedzie do niego z rana. Nie zaszkodzi skłamać, że przy-
jechała w te okolice służbowo. Niczym nie ryzykuje. Absolutnie niczym.
W nocy panował miły chłodek, lecz z rana słońce szybko osuszało poranną
mgiełkę. Sobotni ranek znów obiecywał upalny dzień. Emma wyruszyła Fosseway
do Warwickshire. Z nerwów tak ściskała kierownicę, że zwilgotniały jej dłonie.
Obok, na siedzeniu pasażera, rozłożyła mapę terenu.
Skręciła z głównej szosy w wąskie wiejskie drogi w poszukiwaniu Barfield
House. Omal go nie przeoczyła, ponieważ nad bramą nie zawieszono tablicy z na-
zwą, tylko z napisem „Teren prywatny". Pewnie by zawróciła, gdyby droga nie
była za wąska na wykonanie manewru. Kompletnie zagubiona, wyjechała z lasu
na pole. Przystanęła przy trawiastej miedzy, kiedy nadjechał ciągnik. Traktorzysta
zatrzymał maszynę i zapytał:
— Co pani tu robi? To prywatna własność.
TLR
- Jestem znajomą sir Charlesa Fraitha — odparła z urazą w głosie.
Mężczyzna skinął głową, dotknął ręką czapki i odjechał. Emma ruszyła, obje-
chała stajnie i wreszcie ujrzała dom.
W marzeniach, które często snuła, widziała oczami wyobraźni posiadłość
Charlesa jako dwór w stylu georgiańskim z portykiem kolumnowym.
3 Słownik heraldyczny, łączący w sobie cechy herbarza i almanachu genealogicznego, ułożony przez
Johna Burke'a, wydawany od 1826 r.
Tymczasem w rzeczywistości ujrzała wiktoriańskie bezguście. Nie zbudowano
go nawet w typowym stylu neogotyckim, uwielbianym przez prerafaelitów. Ol-
brzymia budowla miała podzielone okna, błyszczące w słońcu.
— To tutaj — wymamrotała Emma.
Nacisnęła dzwonek umieszczony w ścianie obok potężnych drzwi nabijanych
ćwiekami.
Otworzyła je wyblakła staruszka.
— Słucham? — spytała, mierząc wzrokiem wysoką postać Emmy od stóp do
głów.
— Przyjechałam zobaczyć się z Charlesem — wyjaśniła Emma.
— Pani nazwisko?
— Emma Comfrey.
— Wyjechał za granicę. Czy umawiał się z panią?
— Nie, ale ponieważ akurat pracowałam w tej okolicy, postanowiłam...
— Nie zbiera pani żadnych datków?
TLR
— Ależ skąd!
— Kto przyszedł? — dobiegł z głębi domu głos Charlesa.
— Niech pani zaczeka! — rozkazała starsza dama.
Emma zaczekała. Kobieta weszła do domu, ale zostawiła drzwi otwarte. Emma
usłyszała jej wołanie:
— Charlesie, gdzie jesteś? Jakieś stworzenie cię szuka.
Emma zadrżała. Opuściła ją pewność siebie, jaką zyskała dzięki rozjaśnionym
włosom i nowemu lnianemu kostiumikowi w kolorze nieba. Źle zrobiła, że tu
przyjechała. Nie przetrwa tej próby. Ruszyła z powrotem w stronę auta.
— Chciała mnie pani widzieć? — dobiegł ją od progu głos Charlesa.
Emma odwróciła się z ociąganiem.
— Wielkie nieba! To przecież Emma! Wspaniale wyglądasz — pochwalił z
kurtuazją.
Narzucił pasiasty szlafrok na niebieską jedwabną piżamę. Był na bosaka. Em-
ma patrzyła na jego stopy jak zahipnotyzowana.
— Skoro już tu jesteś, wejdź, proszę — zaproponował Charles. — Poczęstuję
cię kawą.
— Ta kobieta nazwała mnie stworzeniem — jęknęła Emma, nadal nie odrywa-
jąc wzroku od jego bosych stóp.
— Ta kobieta jest moją ciotką i każdego określa tym mianem — wyjaśnił
Charles.
TLR
Ułagodzona Emma podążyła za nim przez ciemny hol z kamienną posadzką,
kilkoma obrazami na ścianach, wymagającymi oczyszczenia, i pogryzioną przez
mole głową łosia.
— Gustavie! — zawołał Charles. — Podaj kawę! Do gabinetu.
— Nie może pan sobie sam zrobić? Czyszczę srebra — odkrzyknął ktoś z głębi
domu.
— Dwie kawy. Natychmiast!
Gabinet był równie ciemny jak hol. Przy wszystkich ścianach stały regały z
książkami od podłogi do sufitu. Przy kominku ustawiono dwa wygodne fotele i
podręczne stoliki. Charles zapalił lampę i otworzył okno.
— Usiądź, Emmo — zachęcił. — Czy Agatha wie, że tu jesteś?
— Chyba popełniłam głupstwo, ale ponieważ pracowałam w pobliżu, pod
wpływem impulsu postanowiłam wstąpić do ciebie. Wybacz, proszę, że nie uprze-
dziłam cię telefonicznie.
— Tak byłoby lepiej, ale skoro już przyszłaś, powiedz, jak idzie śledztwo w
sprawie tej strzelaniny.
— Nie czytałeś jeszcze gazet?
— Nie. Więc co tam słychać? Och, przyszedł Gustav. Z czym pijesz kawę,
Emmo?
— Z dwiema łyżeczkami cukru, bez mleka.
Gustav miał szpakowate włosy, małe, czarne oczy i duże, ruchliwe usta. Nosił
czarne spodnie i białą koszulę rozpiętą pod szyją. Zręcznie nalał im kawy do
dwóch filiżanek. Jego czarne oczy badawczo obserwowały Emmę przez dłuższą
TLR
chwilę.
— Należałoby pana zamknąć u czubków — zwrócił się w końcu do Charlesa.
— Spływaj, Gustavie — odburknął Charles bez urazy.
— Kto to był? — spytała Emma.
— Mój lokaj. Oczywiście w dzisiejszych czasach nikt, a zwłaszcza ja, nie mo-
że sobie pozwolić na zatrudnienie lokaja na pełny etat, pełni więc rolę służącego
do wszystkiego — wyjaśnił Charles.
— Powinien wykazać więcej szacunku dla chlebodawcy — skomentowała
Emma.
— Czy przyjechałaś tu tylko po to, żeby osądzać moich pracowników? — Głos
Charlesa, zwykle uprzejmy aż do przesady, tym razem przybrał ostry ton.
— Bardzo cię przepraszam — wymamrotała Emma.
— Przestań przepraszać, Emmo. Mów, co wykryliście w sprawie tej strzelani-
ny.
Emma w końcu ochłonęła i powtórzyła mu tę znikomą ilość informacji, którą
usłyszała, łącznie z tym, co wyczytała w porannych gazetach.
— Dziwne — skomentował Charles. — Zbyt czyste i oczywiste. Czy Agatha
jest w biurze?
— Nie. Wszyscy mamy wolny weekend.
— Przecież mówiłaś, że tu pracujesz.
— Z wrodzonej skrupulatności.
— Chyba najlepiej, jak wpadnę do Aggie.
TLR
Emma uśmiechnęła się sztucznie.
— Dziś chyba nie najlepsza pora. Zamieszkał u niej jakiś młodzieniec.
— Na pewno ten koszmarny Roy. Chyba będzie najlepiej, jak tam pojadę.
Gdyby mnie wprowadziła w tajniki sprawy, nie pozwoliłbym jej czekać do rana.
Sama widzisz, do czego to doprowadziło. Miło cię było widzieć, Emmo, ale cze-
kają na ciebie obowiązki. Gustavie!
Gustav otworzył drzwi.
— Czego?
— Odprowadź panią Comfrey.
Emma podążyła za Gustavem przez mroczny hol.
— Następnym razem proszę najpierw zadzwonić — doradził Gustav, nim za-
trzasnął za nią drzwi.
Emma wróciła do auta przygnębiona i upokorzona. Postanowiła wrócić do do-
mu, przejrzeć akta spraw, nad którymi pracowała, wybrać zaginionego kota i
skłamać, że widziano go w Warwickshire. Przekręciła kluczyk w stacyjce, włączy-
ła bieg i powoli wyruszyła w drogę powrotną. Jej marzenia legły w gruzach. Lecz
nim dotarła do końca podjazdu, przypomniała sobie, że Charles powitał ją kom-
plementem. Poza tym czuł się w jej towarzystwie tak swobodnie, że nie zadał so-
bie trudu, żeby się przebrać.
Nim skręciła w Lilac Lane, znów poniosła ją wyobraźnia. Musi wstąpić do
Agathy, gdy Charles ją odwiedzi. Lecz najpierw powinna wymyślić wiarygodny
pretekst. Kiedy go znalazła, usiadła na krześle na piętrze przy bocznym oknie wy-
chodzącym na drzwi wejściowe do chaty Agathy. Jej samochód nie stał przed do-
mem. Emma modliła się, żeby Charles przyjechał, zanim Agatha wróci. Mogłaby
wtedy wyjść i zaprosić go do siebie, żeby na nią zaczekał. Snuła romantyczne ro-
TLR
jenia, w których mówił: „Świetnie się czuję w twoim towarzystwie, Emmo. Do-
piero przy tobie uświadomiłem sobie, jak samotny tryb życia prowadzę".
Nagle warkot silnika wyrwał ją z błogiego rozmarzenia. Charles przyjechał,
wyciągnął z bagażnika torbę podróżną i ruszył w stronę wejścia. Lecz zamiast za-
dzwonić, wyciągnął komplet kluczy, wybrał jeden, otworzył drzwi i wszedł. Em-
ma przygryzła kciuk. Tak czy inaczej zamierzała wpaść do Agathy. Nie zaszkodzi
zadzwonić do drzwi. Weszła do łazienki, poprawiła makijaż, przygładziła włosy,
poszła na sąsiednią posesję i nacisnęła przycisk dzwonka.
Charles leżał wygodnie na sofie i oglądał powtórkę „Frasiera*4". Słyszał
dzwonek, ale postanowił nie otwierać. Podejrzewał, że to jakaś nudziara ze wsi.
Emma wróciła do domu zbita z tropu.
Kiedy skończył się „Frasier", Charles postanowił odwiedzić panią Bloxby, że-
by skrócić sobie czas oczekiwania na Agathę.
Emma widziała z parteru, jak przechodził koło jej okna. Pospieszyła ku
drzwiom, ale potknęła się o podnóżek i upadła. Kiedy wstała i otworzyła drzwi, po
Charlesie wszelki ślad zaginął. Wyruszyła na poszukiwania przez Lilac Lane w
kierunku sklepów wielobranżowych. Nagle ujrzała przed sobą Charlesa. Właśnie
skręcał z głównej ulicy w brukowaną alejkę prowadzącą do kościoła.
Dziś nie ma mszy, więc na pewno idzie do pani Bloxby — pomyślała Emma.
Wycofała się na chwilę. Pozwoli mu wejść, odczeka trochę, a potem podejdzie
i zadzwoni do drzwi. Jej niespodziewana wizyta nie zdziwi pani Bloxby. Wszyscy
mieszkańcy wsi wpadali do niej bez zapowiedzi. Emma zdecydowała, że odczeka
pięć minut.
— Bardzo miło z pani strony, że mnie pani wpuściła — zagadnął Charles od
TLR
progu.
— Dlaczego miałabym pana nie wpuścić?
— Ostatnio uświadomiłem sobie, jakie to irytujące dla gospodarza, gdy każdy
wpada, kiedy mu przyjdzie ochota, bez telefonicznego uzgodnienia — wyjaśnił.
— Czy ma pan na myśli kogoś konkretnego?
4 „Frasier" — amerykański serial komediowy o życiu Frasiera Crane'a — psychiatry, który prowadzi
w radiu program poświęcony ludzkim problemom.
— Niestety, tak. Tę Emmę Comfrey, która pracuje u Agathy. Dziś rano nagle
zawitała do mojego domu.
— O Boże! Nie zachęcał jej pan przypadkiem?
— Dwa razy zaprosiłem ją na lunch. Ale jest znacznie starsza ode mnie. Mo-
głaby być moją matką.
— Chodźmy do ogrodu. Wypijemy tam kawę.
Charles z przyjemnością odpoczął w ładnym ogrodzie plebanii w cieniu stare-
go cedru. Słońce nadal mocno grzało. Kiedy pani Bloxby szykowała poczęstunek,
z kuchni dochodził miły brzęk naczyń i zapach świeżych rogalików. Na wzgórzu
traktor jechał przez pole. Wyglądał z daleka jak zabawka. Nagle zadzwonił dzwo-
nek u drzwi. Charles zesztywniał, gdy usłyszał, że pani Bloxby je otwiera i pyta
wyjątkowo głośno:
— Co panią sprowadza, pani Comfrey?
Charles skoczył na równe nogi jak ścigane zwierzę. Lekko przeskoczył przez
mur ogrodu na cmentarz kościelny i przykucnął za pochylonym nagrobkiem.
— Był tu przed minutą — tłumaczyła pani Bloxby. — Chyba nagle sobie o
TLR
czymś przypomniał, bo przed chwilą wyszedł. Jeżeli się pani pospieszy, dogoni go
pani.
Charles tkwił bez ruchu w ukryciu, póki pastorowa nie zawołała:
— Może pan już wrócić!
Charles wspiął się na mur, zeskoczył z powrotem do ogrodu i otrzepał spodnie.
— Kawa gotowa — powiedziała łagodnie pani Bloxby.
Charles uśmiechnął się szeroko, siadając przy ogrodowym stole.
— Nie przypuszczałem, że umie pani kłamać.
— Przecież powiedziałam prawdę. Naprawdę opuścił pan moją posesję. Pani
Comfrey rozjaśniła włosy i robi sobie pełny makijaż. Co pan z nią zrobił?
— Nic. Byłem tylko uprzejmy dla staruszki. Miała pieskie życie. Czekam na
Aggie, żeby opowiedziała mi wszystko o tej strzelaninie.
Emma czekała na krześle na korytarzu na piętrze. Zobaczyła, jak Roy z Aga-
thą wracają. Potem spostrzegła, że Charles zmierza ku sąsiedniej chacie przez Li-
lac Lane. Ponownie postanowiła odczekać pięć minut i dołączyć do towarzystwa.
Wbiła wzrok w zegarek. Jakże powoli poruszała się wskazówka po tarczy! W
końcu wstała i pomaszerowała na sąsiednią posesję. Otworzyła jej Agatha.
— Co cię sprowadza, Emmo? — zagadnęła. — Co mogę dla ciebie zrobić?
— Pomyślałam sobie, że wpadnę na kawę.
— Niestety, wybrałaś nie najlepszą porę — odpowiedziała Agatha stanowczo.
— Masz cały wolny weekend. Radzę ci go w pełni wykorzystać. Spotkamy się w
biurze w poniedziałek.
Emma wróciła do swojej chaty czerwona ze złości. Nienawidziła Agathy Ra-
TLR
isin. Agatha musiała wyczuć zainteresowanie Charlesa jej osobą i zazdrośnie za-
trzymać go dla siebie.
Tymczasem Agatha dołączyła z powrotem do Charlesa i Roya w ogrodzie.
— Przyszła Emma, ale jej nie zaprosiłam, ponieważ chciałabym zapoznać was
ze sprawą, a nie może się dowiedzieć, że znaleźliśmy zwłoki, zanim policja dotar-
ła na miejsce. Na czym skończyłam? Ach, tak. Im więcej myślę o tym samobój-
stwie, tym bardziej mnie niepokoi.
— A jeżeli nie zabił się sam, to kto go zamordował?
— spytał Roy. — Jason przebywa na Bermudach, chociaż prawdopodobnie już
wraca. Laggat-Brown ma żelazne alibi. Kto został?
— Ktoś, kogo nie znamy — zasugerował Charles.
— Może warto odnaleźć żonę Harrisona Petersona.
— Zadzwoniłabym do Patricka, ale pozwoliłam mu odpocząć — powiedziała
Agatha.
— Sprawdź, czy jeszcze coś wykrył, a potem niech odpoczywa — zapropono-
wał Charles.
Roy zaczął się niespokojnie wiercić na krześle. Rozdrażnił go przyjazd Charle-
sa, chociaż znał go od dawna. To miał być jego weekend z Agathą.
— Gdy ty będziesz dzwonić, ja przejdę się po wsi — zaproponował.
— Dobrze — odrzekła Agatha. — Zadzwonię do Patricka.
Roy wszedł na górę. Zamienił białe ubranie na parę starych dżinsów, koszulę
w kratkę i mokasyny. Nie widział powodów, żeby prezentować swój najlepszy
strój „zgrai pastuchów", jak ich pogardliwie nazywał.
TLR
Właśnie przechodził koło sąsiedniej chaty, gdy Emma, która udawała, że plewi
ogródek od frontu, zawołała:
— Przyjechał pan do Agathy?
— Tak — odparł Roy. — Ale musi gdzieś zadzwonić, a ja się nudzę.
— W takim razie proszę wejść. Zaproszę pana do ogrodu na kawę.
Roy poweselał.
— Tylko na chwileczkę, póki nie skończy rozmawiać.
Przeszedł za nią przez dom. Po drodze obejrzał nowy wystrój salonu. Bardzo
się zmienił od czasów Jamesa Laceya, byłego męża Agathy. James poustawiał
przy ścianach regały pełne książek. U Emmy na półkach stały bibeloty: porcela-
nowe kotki, ceramiczne domki i szklane zwierzątka. W kominku, w którym daw-
niej płonęło drewno, zainstalowała elektryczną grzałkę ze sztucznymi polanami.
Sofę i krzesła obito perkalem. Roy uznał ten wystrój za czarujący.
— Proszę usiąść — zachęciła wesoło, gdy dotarli do ogrodu. — Pójdę zapa-
rzyć kawę. Zaraz przestawię ten parasol, żeby siedział pan w cieniu. Jest dosyć
gorąco.
— Miła staruszka — myślał Roy, wyciągając przed siebie nogi na trawniku.
Agatha wróciła od telefonu.
— Pracuje pod adresem żony, ale znalazłam lekarza. To doktor Singh z Chel-
tenham. Ma gabinet na Port— land Lane, zaraz za starą drogą na Bath.
— W sobotę go nie zastaniemy. W soboty rano może przyjmować pilne przy-
padki, ale na pewno już skończył. Myślisz, że ktoś inny wyłudził receptę na te ta-
bletki nasenne, podszywając się pod Petersona?
TLR
— Wiem, że to naciągana teoria — przyznała Agatha. — Ale wołałabym
sprawdzić. Zgłodniałam. Przygotuję nam coś do jedzenia.
— Wykluczone! Ostatnim razem, kiedy cię odwiedziłem, dostałem superostre
curry Swami, odgrzewane w mikrofalówce. Zjemy coś w Cheltenham.
— Zgoda. Przejedziemy przez wieś i zabierzemy Roya.
Ale młody człowiek zniknął bez śladu. Nie znaleźli go ani w gospodzie Pod
Czerwonym Lwem, ani w sklepach, ani na nasłonecznionych brukowanych uli-
cach.
— Jedźmy bez niego — zaproponowała Agatha.
— Zostaw mu kartkę — zasugerował Charles. — Masz paskudny zwyczaj od-
trącania znajomych, kiedy ich nie potrzebujesz.
Agatha otworzyła buzię, żeby przeprosić Charlesa, że go zostawiła, kiedy szła
na lunch z Patrickiem, ale przeprosiny nie przeszły jej przez gardło.
Podjechali z powrotem na Lilac Lane, gdzie Agatha napisała kartkę do Roya.
Oparła ją o puszkę kawy rozpuszczalnej stojącej na kuchennym stole.
— Chyba do nich wrócę — powiedział Roy. — Może znaleźli adres tego leka-
rza.
— Jakiego? — zapytała Emma.
— Otóż Harrison Peterson połknął śmiertelną dawkę tabletek nasennych. Chcą
się upewnić, czy rzeczywiście sam je wykupił.
Emma dostrzegła okazję. Natychmiast ją pochwyciła:
— Pójdę z panem. Ja też jestem detektywem.
— Świetny pomysł — pochwalił Roy.
TLR
Emma matkowała mu i otaczała opieką. Zdaniem Roya, Agatha Raisin powin-
na się od niej uczyć.
Podeszli do sąsiedniej chaty. Zadzwonili, ale nikt im nie otworzył. Agatha
kompletnie zapomniała, że Roy nie ma klucza. Roy odwrócił się i rozejrzał.
— Jej samochód tu stoi, ale jego zniknął. Moim zdaniem brzydko się zachowa-
li. Jestem głodny. Wie pani co? Zaproszę panią na lunch.
Emma poweselała. Najwyraźniej ten młodzieniec gustował w znacznie star-
szych kobietach. Choć jej serce tęskniło za Charlesem, pochlebiało jej, że tak
młody człowiek zechciał jej dotrzymać towarzystwa.
Kiedy szef Roya usłyszał, że zamierza odwiedzić Agathę, zaproponował, żeby
spróbował ją namówić na ponowne podjęcie pracy na zlecenie w Londynie. Roy
wykombinował sobie, że zabierze Emmę na drogi posiłek, ale wliczy go w koszty
jako poczęstunek dla Agathy.
Pojechali do Oksfordu i zaparkowali przy hotelu Randolph. Miał nadzieję, że
ludzie uznają Emmę za jego matkę. Wyglądała jak dama, jaką każdy uczeń w
szkole pragnąłby pokazać kolegom podczas szkolnych zawodów sportowych.
Własnej nie wspominał zbyt dobrze. Była szorstka i apodyktyczna.
Podczas lunchu Emma zaczęła opisywać swoje nieszczęśliwe życie. Faktycz-
nie przeżyła wiele złego przez większą część życia, ale sporo nieszczęść sama
wymyśliła. Mściła się na osobach, które w pracy sprawiły jej przykrość, rozpo-
wszechniając na ich temat nieprawdziwe plotki. Raz omal nie straciła posady.
Ładna sekretarka błyskawicznie awansowała. Wszyscy ją lubili. Emma z zawiści
wycisnęła tubkę kleju Superglue na klawiaturę jej komputera. Wcześniej skasowa-
TLR
ła jej wszystkie pliki. Ponieważ część z nich zawierała tajne dokumenty, wezwano
policjantów z wydziału śledczego. Emma włożyła rękawiczki, ale ktoś ją widział,
jak wychodziła z pokoju poszkodowanej. Choć nie udowodniono jej winy, od tej
pory okazywano jej niechęć w Ministerstwie Obrony. Nadal uważała, że zrobiono
wiele hałasu o nic. Pliki odzyskano z twardego dysku, a klawiaturę zastąpiono
nową.
Oczywiście zataiła przed Royem swoje wykroczenie. Roy słuchał jej zachłan-
nie, zafascynowany opowieścią. Choć pracowała jako sekretarka, twierdziła, że
wysyłano ją jako szpiega za granicę z różnymi ważnymi misjami. Wymyśliła kilka
barwnych historyjek.
Nagle uświadomiła sobie, że jeśli Roy powtórzy którąś z nich Charlesowi albo
Agacie, to nie ma szans, by w nie uwierzyli. Dlatego poprosiła:
— Proszę nie mówić Agacie ani Charlesowi o mojej tajnej działalności. Wła-
ściwie panu też nie powinnam o niej opowiadać, ale jest pan wspaniałym słucha-
czem. .. i bardzo atrakcyjnym młodym człowiekiem
Komplement ogromnie ucieszył Roya. Żałował, że nie włożył swojego białego
garnituru.
TLR
ROZDZIAŁ VI
— Mieliśmy szczęście — stwierdził Charles. — Niech Bóg błogosławi Azja-
tów. Przyjmuje dziś od drugiej po południu. Zostało nam trochę czasu na posiłek.
Jak go podejść? Spytać wprost? Czy zamierzasz symulować chorobę, a potem wy-
ciągnąć od niego informację podczas rozmowy?
— Zapytam wprost. Zadzwonię do Roya. Czuję się winna wobec niego.
Agatha zadzwoniła do siebie do domu, ale Roy nie odebrał. Zjedli w pubie ka-
napkę, po czym wrócili do gabinetu. Pięciu pacjentów już oczekiwało na przyję-
cie. Agatha podeszła do recepcjonistki i wręczyła jej wizytówkę.
— Chcielibyśmy zamienić kilka słów z doktorem Singhiem — poprosiła.
Recepcjonistka była olbrzymią kobietą. Szerokie biodra wystawały poza sie-
dzenie fotela. Ogromny biust rzucał cień na klawiaturę komputera stojącego na
biurku. Mimo potrójnego podbródka miała zadziwiająco małą głowę. Agatha oce-
TLR
niła ją na nie więcej niż trzydzieści lat. Jej rozmiary nasunęły Agacie skojarzenie z
naturalnej wielkości zabawnymi figurami z kartonu w miejscowościach letnisko-
wych, gdzie turyści fotografują się jako karykaturalne postacie, wsadzając głowę
w wycięty otwór.
— Musicie państwo poczekać, aż pan doktor przyjmie wszystkich pacjentów
— odparła recepcjonistka.
— Proszę usiąść.
Usiedli więc i czekali w nieskończoność. Agatha kilkakrotnie próbowała do-
dzwonić się do Roya, zarówno na telefon komórkowy, jak i na własny domowy.
Niestety, ani razu nie odebrał.
W końcu powiedziano im, że doktor Singh ich przyjmie. Doktor Singh, niski
mężczyzna o ciemnej cerze, w okularach i białym fartuchu, w przeciwieństwie do
swej recepcjonistki był nieprawdopodobnie chudy.
— Już rozmawiałem z policją — zaczął. — Widzę, że jest pani prywatnym de-
tektywem. Przypuszczam, że interesują panią tabletki nasenne, które rzekomo
przepisałem pacjentowi.
— Tak — potwierdziła Agatha żarliwie.
— Pan Harrison Peterson przychodził do mnie od niedawna. Cierpiał na nadci-
śnienie tętnicze. Przepisałem mu środek na obniżenie ciśnienia. Policja pokazała
mi opakowanie. Ktoś ostrożnie odkleił oryginalną etykietkę z fiolki zawierającej
barbiturany. Podejrzewam, że nad parą usunął naklejkę z tabletek na nadciśnienie.
Następnie nakleił w to miejsce część tej pierwszej, z nazwą środka nasennego, a
potem fragment drugiej z moim nazwiskiem i adresem apteki.
TLR
— W takim razie z całą pewnością został otruty
— stwierdził Charles.
Kiedy wyszli na dwór, Agatha zauważyła:
— W tym układzie sprawa znowu pozostaje otwarta. W jaki sposób morderca
nakłonił Petersona do przyjęcia tabletek na sen?
— Nie wyobrażam sobie, jak to zrobił. Ciekawe, co wykazała sekcja — zasta-
nawiał się Charles, kiedy wracali na parking. — Możliwe, że nie połknął tych pi-
gułek. Znał mordercę. Nie było siadów włamania. Gospodarz poczęstował gościa
czymś do picia. Ten zaprawia mu drinka jakimś narkotykiem, a gdy Peterson traci
przytomność, dusi go za pomocą poduszki albo zatykając mu nozdrza. Na koniec
pozoruje samobójstwo.
— Wiesz, co to znaczy? Że wróciliśmy do punktu wyjścia, a ja nie wiem, od
czego zacząć — narzekała Agatha.
— Zadzwoń do Patricka i spytaj, czy znalazł adres jego żony.
Agatha zadzwoniła. Poinformowała Patricka o tym, co wykryli. Później Char-
les usłyszał, jak pyta z zaciekawieniem:
— Odnalazłeś jego żonę? Gdzie jest? Nie rozłączaj się. — Wyciągnęła z to-
rebki notes i długopis i coś zapisała. — Pojadę do niej — oznajmiła na koniec. —
Peterson najwyraźniej znał zabójcę.
Po wyłączeniu aparatu poinformowała Charlesa:
— Mieszka przy Telegraph Road w Shipston-on-Sto-
ur.
— Moim zdaniem powinniśmy wrócić i zabrać Roya — przypomniał Charles
TLR
ostrożnie. — Jeszcze gotów pomyśleć, że go zaniedbujemy.
— Spróbuję się z nim połączyć.
Agatha ponownie wybrała najpierw jego numer komórki, a potem własny do-
mowy. Niestety, bez skutku.
— Wcale na nas nie czeka — orzekła. — Jedźmy do tej żony. To nie potrwa
długo.
— Nieładnie ze strony Agathy, że tak cię zostawiła — stwierdziła Emma.
Roy wzruszył ramionami.
— Pewnie próbuje się do mnie dodzwonić, ale zostawiłem komórkę na noc-
nym stoliku przy łóżku.
— Czemu do niej nie zadzwonisz?
— Nigdy nie pamiętam numeru jej komórki. Zapisałem go w notesie, ale leży
na tym samym stoliku razem z telefonem. Nie masz go przypadkiem?
Emma miała jedną z wizytówek Agathy z obydwoma numerami, zarówno do-
mowym, jak i komórkowym. Gdyby podała je Royowi, może Agatha przyjechała-
by z Charlesem. Z drugiej strony, im dłużej Agatha pozostawała poza zasięgiem i
im bardziej Roy się niecierpliwił, tym gorszą opinię sobie wystawiała. Tym lepiej
dla Emmy, jeżeli Agatha traciła w oczach Charlesa.
Roy siedział w salonie Emmy. Popatrzył w okno i ujrzał sprzątaczkę Agathy,
Doris Simpson, przechodzącą ulicą. Zerwał sie na równe nogi.
— Widziałem panią Simpson! — wykrzyknął. — Zupełnie o niej zapomnia-
łem. Ma klucze od domu.
Wypadł na dwór jak burza. Emma podążyła za nim.
Godzinę później na dworcu w Moreton-in-Marsh Roy z wdzięcznością ucało-
TLR
wał Emmę w policzek.
— Byłaś dla mnie bardzo dobra, Emmo — pochwalił. — Nie rób sobie kłopotu
z przechodzeniem ze mną przez kładkę
Na peronie po drugiej stronie toru ujrzał tłum pasażerów oczekujących na po-
ciąg do Londynu. Ściskając w ręku torbę podróżną, Roy ruszył ku kładce, pewny,
że wszyscy myślą, że odprowadziła go mama.
Emma odprowadziła go wzrokiem z miłym drżeniem serca, pewna, że każdy z
obserwujących uważa go za jej młodego kochanka.
— Jesteśmy na Telegraph Road. Znalazłem wygodne miejsce do parkowania.
— Z tymi słowy Charles skręcił na parking.
Agatha otworzyła drzwi od strony pasażera. Skrzywiła się lekko przy wysiada-
niu.
— Reumatyzm? — spytał Charles.
— Nie! — prychnęła Agatha. — Tylko lekki skurcz.
Agatha od kilku tygodni odczuwała dokuczliwy ból
w biodrze. Jej umysł nie przyjmował jednak do wiadomości, że mogłaby cier-
pieć na reumatyzm lub artre— tyzm. W końcu to starcze dolegliwości.
Joyce Peterson mieszkała w małej chatce, nieco pochylonej w kierunku drogi.
Agatha zastygła bez ruchu z ręką na przycisku dzwonka.
— Ciekawe, dlaczego nie została zaproszona na przyjęcie zaręczynowe syna.
— Zadzwoń wreszcie — ponaglił Charles. — Nie dowiesz się, jeżeli nie zapy-
tasz.
— Dlaczego ciągle zapominam wcześniej zatelefonować? — jęknęła Agatha.
TLR
— Ponieważ jesteś amatorką — wytknął dość szorstkim tonem.
Agatha właśnie odwracała głowę, żeby obrzucić go karcącym spojrzeniem, gdy
im otworzono. W progu stanęła blondynka w dżinsach i białej bluzce zawiązanej
wokół smukłej talii. Piękną twarz bez wyrazu w połowie zasłaniały włosy.
— Czy zastaliśmy panią Peterson?
— Ja jestem panią Peterson. A raczej byłam. Czego państwo sobie życzą?
Agatha wręczyła jej wizytówkę.
— Prowadzimy śledztwo w sprawie zabójstwa pani męża.
-Jakiego znowu zabójstwa?! Przecież powiedziano mi, że popełnił samobój-
stwo.
— Czy moglibyśmy wejść? Nazywam się Agatha Raisin, a to sir Charles Fra-
ith. Wszystko pani opowiemy.
Gospodyni skinęła głową i odwróciła się. Podążyli za nią przez kuchnię do
długiego, przestronnego pokoju na tyłach. Jego rozmiary zaskoczyły Agathę. Z ze-
wnątrz chata nie wyglądała okazale. Prawdopodobnie pokój rozbudowano kosz-
tem ogrodu na tyłach.
Joyce usiadła w fotelu przy otwartych oszklonych drzwiach. Lekka bryza nio-
sła ze sobą aromat ogrodowych róż. Charles i Agatha usiedli na sofie naprzeciwko
gospodyni. Nie spytała o nic. Czekała w milczeniu. Agatha wyjaśniła, w jaki spo-
sób wykryli, że podmieniono pigułki. Mimo to Joyce nadal nie wypowiedziała ani
słowa.
— Dlaczego nie zaproszono pani na przyjęcie zaręczynowe syna? — zapytał
Charles.
TLR
— Zostałam zaproszona, ale wolałam tam nie iść. Choć bardzo kocham syna,
usłyszałam od niego parę niewybaczalnych słów, kiedy rozwiodłam się z jego oj-
cem. Poznałam kiedyś tę Laggat-Brown. To osoba godna pogardy. Jason zabiega
o jej względy. Cassandra jest porządną dziewczyną, ale ma pusto w głowie.
— Czemu rozwiodła się pani z mężem? — spytała Agatha.
— A czemu nie? Uważa pani, że powinnam zostać z przestępcą? Oskarżono go
nie tylko o nielegalne machinacje, ale również o okradanie kont klientów. Zresztą
znalazł sobie kochankę.
— Kogo?
— Nie wiem. Ale kiedyś sprawdziłam jego kartę kredytową. Zapłacił za na-
szyjnik z brylantami od Aspreya*5, hotele i posiłki w Paryżu, perfumy, stroje i tak
dalej. Gdy go spytałam o te wydatki, twierdził, że wyjeżdżał do Paryża w intere-
sach, a upominki kupował dla klientów. Zamierzałam wziąć z nim rozwód, nawet
gdyby nie poszedł do więzienia. Wyrok skazujący tylko uprościł procedury.
— Czy znał pana Laggata-Browna?— zapytał Charles.
— Nawet jeżeli tak, nigdy o tym nie wspomniał.
— Jakim człowiekiem był pani mąż?
Pokój pogrążał się w ciemności. Gdzieś w oddali zahuczał grom.
— Gdy go poznałam, był niezwykle czarujący I hojny. A ja lubię mieć w życiu
wszystko, co najlepsze. Później urodziłam Jasona. Chciałam, żeby został w domu,
ale gdy skończył osiem lat, Harrison nalegał, żeby wysłać go do przygotowawczej
szkoły z internatem, a potem do Winchesteru. Syn stopniowo się zmieniał. Coraz
bardziej lgnął do ojca. Mnie poświęcał coraz mniej czasu.
Nagły poryw wiatru uniósł włosy Joyce, zaczesane na twarz. Wtedy ujrzeli w
TLR
świetle lampy ogromny siniak na policzku.
— Co za okropny siniak — zauważył Charles.
— Och, straszna ze mnie niezdara — westchnęła. — Nie zauważyłam, że zo-
stawiłam otwarte drzwiczki szafki kuchennej i wpadłam twarzą na nie.
W zamku drzwi wejściowych zazgrzytał klucz. Męski głos zawołał:
— Joyce!
5 *Londyński jubiler specjalizujący się w drogiej, ekskluzywnej biżuterii.
— Tu jestem — odkrzyknęła.
Do pokoju wkroczył wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna o opalonej twarzy
i bardzo jasnych, szarych oczach. Nosił dobrze skrojony garnitur, a w ręku trzymał
teczkę.
— Marku, państwo są detektywami — przedstawiła ich gospodyni. — Twier-
dzą, że Harrison został zamordowany.
Przybysz wbił lodowate spojrzenie jasnych oczu w Charlesa i Agathę.
— Ponieważ nie pracujecie w policji, zmiatajcie stąd.
— Ależ Marku!
— Zamknij się! A wy dwoje, wynocha! Ale już!
— Lepiej idźcie — poprosiła Joyce z lękiem w głosie.
Agatha odwróciła się w drzwiach.
— Dałam pani wizytówkę. Jeżeli będzie mnie pani potrzebowała...
— Proszę wyjść.
TLR
— Zadziwiające — mamrotał Charles, gdy spieszyli na parking w pierwszych
kroplach deszczu. — Wychodzą za jednego drania, rozwodzą się, a ledwie odzy-
skają wolność, biorą sobie drugiego. Nigdy nie zrozumiem kobiet.
— Właśnie sobie coś przypomniałam — powiedziała Agatha, zajmując miej-
sce dla pasażera. — Zapomniałam zostawić Royowi klucze. Dlatego nie odbierał
moich telefonów.
— Och, Aggie! Cała ty! Pozostaje mieć nadzieję, że znalazł schronienie u pani
Bloxby.
W chacie Agathy znaleźli dwie kartki na kuchennym stole. Na jednej Doris
Simpson informowała, że po nakarmieniu kotów wypuściła je do ogrodu. Druga
pochodziła od Roya:
Nie wiem, co sobie wyobrażasz, stara małpo, ale gdyby nie Emma, miałbym
spieprzony dzień. W końcu wpuściła mnie Doris Simpson. Wracam do Londynu.
Nie widzę powodu, żeby tu zostawać.
Roy
— Cholera, psiakrew, jasny gwint! — zaklęła Agatha jednym tchem.
— Cały kłopot z tobą polega na tym, że odkąd zostałaś właścicielką agencji
detektywistycznej, zaczęłaś lekceważyć znajomych — ofuknął ją Charles.
Zadzwonił dzwonek u drzwi.
— Ty otwórz, Charlesie — poprosiła Agatha. — Ja zadzwonię do Roya.
Charles otworzył drzwi. W progu stanęła Emma, w świeżym makijażu, złoci-
stym kostiumie ze spodniami, pod parasolem.
— Wejdź, proszę — zaprosił Charles. — Agatha rozmawia przez telefon. —
TLR
Zaprowadził ją do kuchni. — Poczęstować cię czymś?
— Nie, dziękuję, Charlesie. Przyszło mi do głowy, że jestem ci winna nie jed-
no, lecz dwa zaproszenia na lunch. Następnym razem ja funduję — dodała, pa-
trząc na Charlesa z nieskrywanym uwielbieniem.
W głowie Charlesa zadzwonił dzwonek alarmowy.
— Bardzo miło z twojej strony, Emmo, ale niestety muszę wyjechać. Czeka
mnie parę spraw do załatwienia.
Emma posmutniała. Agatha weszła do kuchni.
— Ach, to ty, Emmo. Dziękuję ci, że ugościłaś Roya. Wychwala cię pod nie-
biosa.
— Wybaczył ci? — spytała Emma.
— O tak! — potwierdziła Agatha.
Charles dostrzegł rozczarowanie w oczach Emmy.
Agatha ułagodziła Roya obietnicą przyjazdu do Londynu i zaproszenia go na
najlepszy posiłek w mieście.
- Jaka szkoda, że Charles właśnie wyjeżdża — powiedziała Emma wesoło.
Agatha zawiesiła na Charlesie spojrzenie niedźwiedzich oczu.
— Przecież zostało nam jeszcze wiele rzeczy do zbadania — przypomniała.
— Przykro mi, Aggie, ale obowiązki wzywają. Ponieważ nie rozpakowałem
torby, wystarczy ją wynieść.
— Ja też już pójdę — zaproponowała Emma, żeby nie stracić ani minuty w
towarzystwie Charlesa.
— Nie namówię cię, żebyś został? — spytała Agatha, podążając za nimi ku
TLR
drzwiom.
— Przykro mi — odparł Charles. Pocałował ją w policzek i podniósł swój ba-
gaż.
Ruszył w kierunku samochodu. Emma za nim.
— Do widzenia — powiedziała, podsuwając mu policzek do pocałowania, lecz
Charles udał, że nie dostrzegł tego gestu. Wsadził torbę do bagażnika i usiadł za
kierownicą. Emma powędrowała do swej chaty. Stanęła w drzwiach i machała mu
na pożegnanie, póki nie skręcił za róg i nie zniknął z pola widzenia.
Agathę ogarnęło poczucie osamotnienia.
Charles pojechał do Moreton-in-Marsh. Zaparkował przy pomniku bohaterów
wojennych. Wyjął telefon komórkowy i zadzwonił do Agathy:
— Nie zjadłabyś ze mną kolacji? — zaproponował.
— Chętnie, ale myślałam, że wracasz do domu.
— Stoję przy pomniku bohaterów wojennych w Moreton. Przyjedź i odbierz
mnie stąd, to ci wszystko wyjaśnię.
Podczas kolacji w gospodzie Agatha wykrzykiwała w kółko:
— Emma! Nie do wiary!
— Właśnie dlatego zrobiła sobie nową fryzurę i kupiła nowe ubrania.
— Przecież to taka szczera, prostolinijna osoba. Na pewno jesteś w błędzie.
— Nie. Może być niebezpieczna.
— W jaki sposób?
— Nie wiem, ale coś mnie w niej niepokoi. Wrócę z tobą po kryjomu. Na
TLR
pewno chodzi wcześnie spać. Ale skoro już przeszliśmy do spraw sercowych,
niewiele mówiłaś dotąd o Laggacie-Brownie.
— Zjadłam z nim kolację. Zrobił na mnie bardzo miłe wrażenie.
— Ja go typuję na głównego podejrzanego.
— Daj spokój, Charlesie. Ma żelazne alibi. Poza tym nie nastawałby na życie
własnej córki. Nie ulega wątpliwości, że ją uwielbia. Ja stawiam na Jasona. On je-
den ma motyw.
— Ale nie zabiłby własnego ojca. Zaczekaj no! Przecież przebywał na Bermu-
dach.
— Racja. Wygląda na to, że kręcimy się w kółko bez sensu.
— A co z nowym partnerem Joyce Peterson? Może jest obłędnie zazdrosny o
byłego męża i zapragnął zemsty? Nie można wykluczyć, że obrał sobie za cel Ja-
sona. Widzisz, chyba ten list z pogróżkami zamącił nam w głowach. A jeżeli za-
bójca napisał go, żeby zmylić trop? Może wcale nie zamierzał zabić Cassandry?
Zwróć uwagę, że o nią rozbija się każda teoria. Póki będziemy ją postrzegać jako
ofiarę planowanego zamachu, nie dojdziemy donikąd. Spróbujmy przyjąć, że
morderca planował uśmiercić Jasona.
— Nie widzę powodu — skomentowała Agatha.
— A co z panią Laggat-Brown?
— Całkiem możliwe. Ale mąż jest czysty. A Fellietowie?
— Znam George'a bardzo dobrze. Nie posądzam ich o mordercze instynkty.
— A córka? Mogła coś wiedzieć na temat Laggatów-Brownów.
TLR
— Trudno powiedzieć.
— Mógłbyś zadzwonić i zapytać, gdzie przebywa?
— Zdziwi się, że o nią pytamy. Wolałbym wpaść jutro do Ancombe i zapytać
mimochodem, podczas pogawędki. Skłamię, że wpadłem do niego przejazdem.
Emma usłyszała warkot samochodu skręcającego w Lilac Lane. Pognała na gó-
rę i stanęła w oknie na półpiętrze. Agatha i Charles wysiedli z auta. Śmiali się z
czegoś. Czyżby z niej? Emma skrzyżowała ręce na piersiach. Owładnęła nią dzika
zazdrość. W tym momencie nienawidziła Agathy Raisin. Kiedy przebrała się i po-
łożyła do łóżka, popuściła wodze fantazji. Wyobraziła sobie, że gdyby usunąć
Agathę z drogi, Charles by się nią zainteresował. Najwyraźniej pociągały go star-
sze kobiety. Gdyby Agatha zginęła podczas śledztwa, nikt nie podejrzewałby
Emmy. Chociaż oczywiście nie byłaby zdolna popełnić zbrodni.
Nazajutrz rano Charles spacerował po Ancombe. Agatha podwiozła go do Mo-
reton, żeby zabrał swój samochód. Potem wróciła do biura. Natomiast Charles po-
stanowił pojechać do Ancombe, zaparkować w pobliżu domu Fellietów i wpaść na
George'a niby przez przypadek. Poszedł do sklepu wielobranżowego po papierosy.
Rzadko palił, zwykle pożyczone od kogoś. Ale teraz właśnie naszła go ochota, że-
by zapalić. Po wejściu do sklepu usłyszał zza lady głos ekspedientki:
— Siedem funtów i pięćdziesiąt pensów, pani Felliet.
Charles zapomniał o papierosach. Jak też ona miała na imię? Jakoś dziwnie. A,
prawda, Crystal. Podszedł bliżej, gdy pani Felliet odeszła od lady.
— Crystal, prawda?
Była wysoka. Pamiętał ją jako jasnowłosą piękność, którą widywał na tańcach
w wieku dwudziestu paru lat. Obecnie blond włosy przedzielały siwe pasemka.
Wiązała je w węzeł na karku. Wciąż miała piękne, orzechowe oczy, ale bruzdy
TLR
wokół ust i ich opuszczone kąciki nadawały jej strapiony wygląd. Nosiła tweedo-
wy kostium, który pamiętał lepsze czasy, bluzkę z niebieskiego jedwabiu, grube
pończochy i praktyczne buty turystyczne.
— Kim pan jest? — spytała.
— Charles Fraith.
— Charlie? Ależ oczywiście! Wielkie nieba! George mówił mi, że odwiedziłeś
go któregoś dnia. Co cię tu sprowadza?
— Odwiedziłem znajomą z Carsely. Wyjechałem na przejażdżkę i nagle za-
chciało mi się zapalić.
— No to kup sobie papierosy i chodź na kawę. Niewielu ludzi widujemy ostat-
nio.
Charles kupił paczkę bensonów i dołączył do niej.
- Na początku nie było tak źle... Och, dziękuję
— wykrzyknęła, gdy odebrał od niej koszyk z zakupami.
— Powinnam wziąć jeden z tych wózków, ale są takie szkaradne i nieporęcz-
ne.
— Wcale nie jest ciężki. Ale zaczęłaś opowiadać o dawnych czasach.
— Nie tak dawnych, ale czasami odnoszę wrażenie, że upłynęły całe wieki.
Kiedy się tu przeprowadziliśmy, zapraszano nas na przyjęcia i inne imprezy. Lecz
ludzie oczekują rewanżu. Wydałam więc kilka przyjęć z kolacją w tej ciasnej cha-
tynce, ale niespecjalnie mi to wyszło. W końcu zrezygnowałam i zaproszenia
przestały przychodzić. Nienawidzę tej jędzy Laggat— -Brown.
TLR
— Przecież to nie z ich winy straciliście pieniądze.
— Racja, ale mnie upokarzała. Okazywała mi wyższość. Dotarliśmy na miej-
sce. George będzie zachwycony.
George rzeczywiście robił wrażenie zadowolonego z wizyty Charlesa.
— Pozwólcie, że zostawię wam zaparzenie kawy, chłopcy — poprosiła Cry-
stal. — Muszę trochę popracować w ogrodzie.
— Chodźmy. Zrobię kawę — zaproponował George.
Charles poszedł z nim do kuchni. Patrzył, jak kolega nastawia czajnik i wsypu-
je kawę rozpuszczalną do dwóch kubków. Charles zauważył, że kupują najtańszy
gatunek z dostępnych na rynku.
— Gotowe! — obwieścił George. — Bierz kubek, stary, i chodź ze mną. Kiedy
usiedli, westchnął: — Okropnie mi żal Cristal. Całe to oszczędzanie i liczenie
każdego pensa ją przygnębia.
— No to poszukaj sobie pracy — doradził Charles.
George zrobił wielkie oczy.
— Nikt mnie nie zatrudni w tym wieku.
— Niby w jakim? Masz zaledwie... ile? Czterdzieści cztery lata?
— Czterdzieści pięć. Zresztą, gdzie mógłbym pracować?
— W supermarkecie w Stow ciągle werbują załogę.
— Wyobrażasz sobie mnie za kasą, drogi kolego? Crystal umarłaby ze wstydu.
— W sklepach potrzebują również ludzi do układania towaru na półkach. A ca-
łodobowe stacje benzynowe też wciąż szukają kogoś do pracy. Zarobiłbyś chociaż
TLR
na jedzenie. Czy córka wam pomaga?
— Felicity ma drogie upodobania. Podejrzewam, że na koniec miesiąca nic jej
nie zostaje z pensji.
— A co robi?
— Pracuje jako osobista asystentka jednego z kreatorów mody.
— Gdzie?
— No, a gdzieżby? Oczywiście w Paryżu. Na rue Saint Honore.
— W którym domu mody?
— Zadajesz strasznie dużo pytań. U Thierryego Duvala. Widziałeś te jego ciu-
chy? Kompletnie zwariowane. Oglądałem je w telewizji. A modelkom każą cho-
dzić tak, jakby popuściły w majtki.
— Kiedy ostatnio się z nią widziałeś?
— Przyjechała w zeszłym roku na Boże Narodzenie. Chyba lubi swoją pracę.
— Chciałbym zobaczyć jej zdjęcie — poprosił Charles.
— Dlaczego tak bardzo interesujesz się Felicity? Jest dla ciebie o wiele za
młoda, Charlesie.
Charles omiótł wzrokiem pokój. Zatrzymał spojrzenie na fotografii pięknej
blondynki. Patrzyła prosto w obiektyw, wsparta na rękach, w pozie wzorowanej
na księżnej Dianie. Charles wskazał zdjęcie.
— To ona, prawda?
— No to co? Prawdę mówiąc, zmieniłeś się, stary. Nie przypominam sobie,
żebyś w dawnych czasach zasypywał kogokolwiek takim gradem pytań, w tak
TLR
krótkim czasie.
— Przepraszam — powiedział Charles i szybko zmienił temat. Gawędził o
wspólnych znajomych, ubarwiając opowieści pikantnymi plotkami, żeby George
zapomniał o jego nadmiernej ciekawości. W rezultacie kolega żałował, kiedy
Charles oznajmił, że musi wracać.
Agatha miała szczęście, że policja uznała śmierć Harrisona Petersona za samo-
bójstwo i nie zleciła laborantom dokładnego zbadania pokoju i klatki schodowej.
Zanim dotarli na miejsce, schody zostały wyszorowane, a pokój posprzątany i za-
mieszkał w nim nowy lokator. Agatha bardzo się martwiła, czy nie znajdą śladów
jej butów na schodach albo włosa w pokoju.
Tego ranka Emma była szczególnie miła dla Agathy. Agatha pod żadnym po-
zorem nie powinna odgadnąć jej zamiarów, choć raz po raz Emma przypominała
sobie, że przecież nie zamierzała zrobić jej krzywdy. Popuściła tylko wodze fanta-
zji, by rozładować zazdrość i gniew.
Charles przyszedł rano do biura, by przedstawić Agacie wyniki swego śledz-
twa w sprawie Felicity Felliet. Postanowił nie tłumaczyć Emmie, dlaczego wrócił.
— Znowu ten Paryż — skomentowała Agatha. — Ciekawe, co robiła wieczo-
rem w dniu przyjęcia.
— Możemy osobiście zapytać. Jeżeli polecimy samolotem w obie strony, wy-
starczy jeden dzień.
Emma wbiła świeżo pomalowane paznokcie w dłoń. Ta para spędzi roman-
tyczny dzień w Paryżu!
— Może polecimy jutro? — zaproponowała Agatha.
— Wolałbym pojutrze. Jutro organizuję we dworze festyn dla mieszkańców
TLR
wsi. Co w takim razie zrobimy teraz?
— Przyszło mi do głowy, że warto byłoby złapać Bil— la Wonga. Spróbujemy
wyciągnąć od niego coś więcej. A ty, Emmo, co planujesz? Co z tym zaginionym
kotem, Biggiesem?
— Właśnie wyruszam na poszukiwanie.
Bill Wong wyznaczył im spotkanie w jednym z pokojów przesłuchań.
— Mam nadzieję, że przyszliście mi o czymś donieść — oświadczył na wstę-
pie. — Nie wolno mi pomagać prywatnym detektywom.
— Słyszeliśmy pogłoski, że Harrison Peterson został zamordowany — odparła
Agatha.
-Jeszcze nie umieszczono takiej informacji w raportach — poinformował Bill.
— Od kogo to usłyszeliście?
— Nie mogę tego zdradzić.
— W takim razie ja też nie mogę wam nic wyjawić.
— Prawdopodobnie dlatego, że nic więcej nie wiesz, Billu — skomentował
Charles.
— Posłuchajcie — zaczął Bill. — Wilkes akurat przebywał w tym samym po-
mieszczeniu, gdy przekazano mi, że szukacie ze mną kontaktu. Kazał mi was jak
najszybciej odprawić. Ale wybieram się na lunch do gospody Pod Snopkiem.
— W takim razie tam się spotkamy. Chodź, Charlesie.
Wędrując po ulicach Mircesteru w poszukiwaniu Biggiesa, Emma roztrząsała
słowa wypowiedziane tego ranka przez Charlesa. Organizował wiejski festyn.
Gdyby wmieszała się w tłum, mogłaby zobaczyć, czy interesuje się jakąś kobietą.
Przeczytała o nim w lokalnej gazecie. Dowiedziała się, że był żonaty z Francuzką,
TLR
ale się rozwiódł. Wolałaby wziąć udział w imprezie, niż łazić za jakimś kotem.
Serdecznie zbrzydły jej koty. Skręciła w ulicę, przy której mieszkała właścicielka
Biggiesa. Zajrzała do ogródka przez żywopłot. Biggies wygrzewał się w słońcu na
trawniku. Emma szybko zanalizowała sytuację. Wiedziała, że jego właścicielka,
wdowa, pani Porteous, powinna o tej porze być w pracy.
Otworzyła furtkę, podeszła chyłkiem, pochwyciła śpiącego zwierzaka i za-
mknęła w klatce, którą ze sobą przyniosła. Postanowiła zabrać Biggiesa do domu.
Jeżeli nie zgłosi, że go odnalazła, zyska czas, żeby pojechać na festyn. Dziwiło ją,
że tak wielu właścicieli kotów płaci agencji, zamiast spokojnie poczekać, aż ulu-
bieniec sam wróci.
Umieściła klatkę ze zdenerwowanym zwierzęciem na tylnym siedzeniu samo-
chodu, który zaparkowała kilka ulic dalej. Nagle ogarnęły ją wątpliwości, czy Bi-
ggies nie wrócił, zanim pani Porteous wyszła do pracy i czy świadomie nie zosta-
wiła go na dworze. Otworzyła notes z adresami, odnalazła jej numer do pracy i za-
dzwoniła.
— Tu Emma Comfrey — przedstawiła się. — Dzwonię, żeby poinformować
panią, że nadal szukamy kotka.
— Niech panią Bóg błogosławi! — wykrzyknęła pani Porteous, ale po chwili
głos jej zaczął drżeć. — Przez cały czas się o niego martwię. Obawiam się, że nie
żyje.
— Głowa do góry! — uspokajała Emma. — Proszę nie tracić nadziei. Poświę-
cę cały dzień na szukanie.
Bill Wong nie miał im nic do powiedzenia, czego sami by nie wiedzieli. Lecz
oni opowiedzieli mu o stosującym przemoc partnerze Joyce Peterson.
TLR
— Nie zdradziła, że z kimkolwiek mieszka — powiedział Bill. — Odwaliliśmy
kawał roboty, zanim ją namierzyliśmy. Jak ją znaleźliście?
— Ktoś nas skierował.
— Ciekawi mnie, kim jest ten ktoś. Twierdzicie, że ten Mark ją bije. Co wam
podsunęło to podejrzenie?
— Ma ogromny siniak na policzku. Przysięgała, że wpadła na otwarte drzwi
szafki kuchennej. Najczęstsza wymówka maltretowanych kobiet, nie licząc upad-
ku ze schodów.
— Trzeba będzie go sprawdzić. Czy znacie jego nazwisko?
— Nie, tylko imię, Mark. Niewykluczone, że zabił Harrisona Petersona w szale
zazdrości.
— Mam nadzieję, że nie — odrzekł Bill.
— Dlaczego?
— Ponieważ wtedy nadal pozostałaby nierozwiązana sprawa strzelaniny u La-
ggatów-Brownów. Ten Mark chyba nie miał powodów, żeby zabijać ich córkę. To
jedna z tych spraw, które ciągną się w nieskończoność. Nie miałem czasu nic zro-
bić w ogródku. Mimo że ubiegłej nocy spadł deszcz, ziemia jest sucha jak pieprz.
— Wierzycie w to całe gadanie o ociepleniu klimatu? — spytał Charles.
— W średniowieczu z całą pewnością panowały piekielne upały. Zaczekajmy
kolejne sto lat, a nadejdzie nowa mała epoka lodowcowa.
— Co teraz? — spytał Charles, kiedy pożegnali Billa.
— Chyba do Paryża. Kiedy ty będziesz grał jaśnie pana podczas wiejskiego fe-
stynu, ja wezmę sobie wolny dzień, pojadę do Londynu i wyciągnę Roya do re-
TLR
stauracji.
— Nie masz żadnych obowiązków w pracy?
— Zatrudniam ludzi. Nie po to człowiek zakłada psiarnię, żeby samemu szcze-
kać.
Twarz Emmy promieniała radością, gdy usłyszała, że Agatha wyjeżdża następ-
nego dnia do Londynu, żeby zobaczyć się z Royem.
— Kochany chłopiec — westchnęła i dodała nieśmiało: — Ucałuj go ode
mnie.
— Nie zapomnę.
Emma wykalkulowała sobie, że jak Agatha wyjedzie, to ona odda kota
wdzięcznej właścicielce i będzie miała cały dzień wolny.
TLR
ROZDZIAŁ VII
Co się stało z Londynem? — nie po raz pierwszy dziwiła się Agatha. Czy ulice
zawsze były tu takie brudne? Jednak przypuszczała, że gdyby znów zamieszkała
w Londynie, to przestałaby zauważać te niedostatki.
Zabrała Roya do restauracji Kawiorowa na Piccadilly. Co prawda nie lubiła
kawioru i uważała jego konsumpcję za stratę pieniędzy, ale bardzo jej zależało na
tym, żeby nie stracić przyjaźni Roya, a wiedziała, że on na sam widok horrendal-
nych cen w menu wpadnie w zachwyt.
Roy wysłuchał uważnie, kiedy opowiadała, że Harrison Peterson został zamor-
dowany.
— Nie wspomnieli o tym w gazetach — powiedział Roy. Włożył bardzo kon-
wencjonalny garnitur, koszulę i krawat.
— Prawdopodobnie policja zataiła ten fakt. Prawdę mówiąc, wciąż o tym my-
TLR
ślę.
— Petersona musiał zamordować ktoś, kogo znał, ponieważ nie wspomniałaś,
żeby wyważono drzwi od jego pokoju — orzekł Roy, jedząc kawior łyżeczką.
Miał nadzieję, że ludzie spacerujący po Piccadilly po drugiej stronie wielkiego
okna mu zazdroszczą. — Musiał zadzwonić jeszcze do kogoś prócz ciebie. Jak in-
aczej by go znalazł, jeśli telefon nie jest na podsłuchu?
— Czytasz za dużo powieści szpiegowskich.
— Uwierz mi, niedawno rozmawiałem z żywym szpiegiem. Zycie bywa bar-
dziej nieprawdopodobne niż najdziwniejsza fabuła.
— Z jakim szpiegiem?
— Och, z osobą, którą niedawno poznałem. Ale nie wolno mi zdradzić jej na-
zwiska. Czy ciało zostało pogrzebane?
— Nie sądzę. Jeżeli policja dojdzie do wniosku, że mogli coś przeoczyć, zażą-
dają powtórnej sekcji.
— Chyba warto poświęcić chwilę, żeby przyjrzeć się temu lubemu Joyce Pe-
terson. Wygląda mi na gwałtownika.
— Mogłabym do niej zajrzeć, kiedy on pójdzie do pracy. Ale nie podejrzewam
go. Użyto bardzo wyrafinowanej broni snajperskiej. Chwilami przychodzi mi do
głowy, że ktoś dostał odpłatne zlecenie dokonania zamachu.
— Czyli twoim zdaniem to wskazuje na płatnego zabójcę?
-Tak.
— Czy mógłbym zamówić sobie homara?
TLR
— Bierz, co chcesz.
— Emma jest przemiła, nie sądzisz?
— Tak. Okazała się bardzo dobrą pracownicą.
— Może ma jeszcze inne ukryte cechy.
— Raczej nie — odparła Agatha, która uważała się za znawczynię ludzkich
charakterów. — Moim zdaniem to prostolinijna osoba.
Emma zaparkowała samochód niedaleko Barfield House, na polu, które prze-
kształcono na ten dzień w tymczasowy parking. Włożyła biały kapelusz z wielkim
rondem i okulary słoneczne. Uważała, że takie przebranie czyni ją nierozpozna-
walną. Przy straganach kwitł ożywiony handel. Sprzedawano mnóstwo domowych
konfitur, galaretek, ciast oraz wina, drewniane miski na sałatki, wiejskie stroje i
używane książki. Nie pobierano opłaty za wejście, ale program imprezy kosztował
dwa funty za egzemplarz. Emma wzięła jeden i przestudiowała. Zaplanowano wy-
stępy chóru, bieg na sto jardów, rzut gumiakiem, wyścig fretek, wystawę psów i
koni oraz inne atrakcje. Emma nigdy wcześniej nie słyszała o takiej konkurencji
jak rzut gumiakiem. Przypuszczała, że wygra ten, kto rzuci najdalej.
Poczuła pragnienie i ruszyła do namiotu pełniącego funkcję bufetu. Serce jej
mocniej zabiło na widok Charlesa. Siedział przy stoliku i sprzedawał losy na lo-
terię. Marzyła o tym, żeby podejść bliżej, ale gdyby ją rozpoznał, musiałaby wy-
myślić kolejny pretekst. Poza tym mógł donieść Agacie, że przyjechała na festyn,
zamiast pracować. Kupiła sobie filiżankę herbaty. Usiadła z nią w kącie i pożerała
go wzrokiem. Ach, jakże cudownie byłoby siedzieć u jego boku i witać gości,
trzymając go pod rękę.
Do Charlesa podeszła ładna dziewczyna. On wstał i ucałował ją entuzjastycz-
nie w oba policzki, a potem ona zajęła jego miejsce, zaś Charles wyszedł.
TLR
Emma dokończyła herbatę i podążyła za nim. Charles wszedł na podest, z któ-
rego widać było łąkę, i zapowiedział rozpoczęcie biegu na sto jardów. Emma stała
i patrzyła, podczas gdy on sędziował jeden wyścig po drugim. Słońce mocno pra-
żyło i zaczęły ją boleć nogi. Odwróciła się, żeby poszukać jakiegoś' miejsca do
siedzenia, z którego mogłaby nadal na niego patrzeć.
Nagle spostrzegła namiot wróżki. Być może madame Zora powie jej, czy ist-
nieje jakaś' nadzieja na zdobycie Charlesa. Emma święcie wierzyła w astrologię,
jasnowidzów i wróżki.
Madame Zorę udawał Gustav. Był w wyjątkowo podłym nastroju. Na ogół lu-
bił swojego chlebodawcę, ale tego dnia doszedł do wniosku, że go nienawidzi.
Kobieta ze wsi, która zgodziła się odegrać rolę madame Zory, zachorowała.
Charles kazał Gustavowi włożyć kobiece szatki i ją zastąpić.
Emma musiała czekać w kolejce. W miarę jak upał narastał, Gustava rozsadza-
ła coraz większa złość. Wymyślał więc coraz gorsze brednie. Wieść obiegła zgro-
madzonych. Zaciekawieni ludzie nadciągali tłumnie, żeby posłuchać gorszących
wróżb.
Wreszcie nadeszła kolej Emmy. Odchyliła połę namiotu i wkroczyła do środ-
ka. Ponieważ panował tam mrok, zdjęła okulary słoneczne. Spodobała jej się nie-
samowita, mroczna atmosfera wnętrza. Tylko jedna świeczka zapachowa płonęła
na stoliku przed madame Zorą, której twarz osłaniał kolorowy szal, omotany wo-
kół głowy.
Proszę usiąść — polecił Gustav.
Rozpoznał ją jako tę szurniętą kobietę, która odwiedziła Charlesa bez zapo-
wiedzi. Zaraz, co Charles o niej mówił? Aha, poprosił: „Nie traktuj jej zbyt suro-
TLR
wo, Gustavie. Uważa, że miała pieskie życie. Podobno terroryzował ją zarówno
mąż, jak i współpracownicy".
— Proszę mi podać prawą rękę — poprosił Gustav.
Udał, że obserwuje przebieg linii, po czym przemówił:
— Miała pani bardzo nieszczęśliwe życie z apodyktycznym mężem, ale już nie
żyje. Koledzy z pracy pani nie doceniali. Ale nadchodzi wielka zmiana.
— Jaka? — spytała Emma.
— Interesuje panią znacznie młodszy mężczyzna.
- O tak!
No i co dalej? — myślał gorączkowo Gustav. Nagle przyszło mu do głowy,
żeby napsuć trochę krwi tej Raisin. Gustav wiedział od Charlesa, że Emma pracu-
je u Agathy Raisin.
— Jakaś kobieta stoi pomiędzy panią a ukochanym. Proszę zaczekać, zobaczę,
jak wygląda. — Wyciągnął kryształową kulę z pudełka u swoich stóp. Wcześniej
nie zadał sobie trudu, żeby ją wyjąć. Popatrzył na nią w udawanym skupieniu.
— Tak, widzę ją. W średnim wieku, o brązowych włosach i małych oczach.
Póki przebywa w jego pobliżu, nie ma pani żadnych szans.
— Żadnych szans — powtórzyła Emma jak echo, drżącym głosem.
— Żadnych — potwierdził Gustav grobowym głosem.
— Co mam robić?
— Przyszłość spoczywa w pani rękach. Ale madame Zora jest zmęczona. Wię-
cej nie zobaczy. Płaci pani dziesięć funtów.
Emma przeżyła tak wielki wstrząs, że otworzyła portfel i zapłaciła bez szemra-
TLR
nia.
Po jej wyjściu Gustav włożył do puszki jednego funta, czyli wyznaczoną opła-
tę za wróżbę, a banknot dziesięciofuntowy schował do kieszeni.
Emma opuściła namiot wręcz zszokowana. Cichy głos zdrowego rozsądku
szeptał, że to kompletne brednie, ale jednak madame Zora znała jej przeszłość i
opisała Agathę Raisin.
Postanowiła opuścić festyn. Upał dokuczał jej niemiłosiernie, stopy popuchły,
a nogi bolały. W jej ogarniętym obsesją umyśle fantazje na temat usunięcia Aga-
thy zaczęły nabierać realnych kształtów.
Omal nie zapomniała o całej przygodzie, kiedy Agatha odwiedziła ją wieczo-
rem po powrocie z Londynu.
— Skorzystałam z okazji, żeby odwiedzić mojego prawnika, Emmo — zagad-
nęła na powitanie. — W razie gdyby spotkało mnie coś złego w najbliższej przy-
szłości, postanowiłam zostawić ci agencję.
— Och, Agatho! Jakaś ty dobra!
— Wiem, że lat ci nie ubywa, więc jeżeli nic się ze mną nie stanie w ciągu,
powiedzmy, pięciu lat, anuluję ten zapis. Wykonujesz dla mnie dobrą robotę,
Emmo. Potem dodała: — Pora wracać do domu, pakować walizki. Wylatujemy
jutro rano z Charlesem do Paryża.
Po jej wyjściu Emma usiadła z zaciśniętymi pięściami. To ona powinna poje-
chać z Charlesem do Paryża. Po usunięciu Agathy agencja należałaby do niej.
Charlesa najwyraźniej pasjonują zagadki kryminalne. Rozwiązywaliby je wspól-
nie. Tylko jak się pozbyć Agathy Raisin? Najlepiej upozorować wypadek. Umysł
Emmy gorączkowo pracował.
Agatha i Charles polecieli do Paryża porannym samolotem. Z lotniska imienia
TLR
Charleśa de Gaulle'a wzięli taksówkę i pojechali do domu mody na rue Saint-
Honore. Wręczyli obsłudze wizytówki, usiedli na pozłacanych krzesłach w salonie
i czekali na Felicity. W końcu do salonu wkroczyła kobieta w średnim wieku z ich
wizytówkami w ręku.
— Bardzo mi przykro, ale nie zastali państwo panny Felicity — oznajmiła.
— A gdzie jest? — spytała Agatha. Obserwując jej zgrabną figurę, zastanawia-
ła się, czy w Paryżu w ogóle żyją ludzie o brzydkich sylwetkach.
— Panna Felicity wyjechała na urlop.
— Kiedy wróci?
— Pardon?
— Dokąd Felicity wyjechała na wakacje i kiedy wróci? — zapytał Charles
nienaganną francuszczyzną.
Odpowiedziała potokiem francuskich słów. Agatha niecierpliwie czekała na
przetłumaczenie, lecz Charles coś odpowiedział po francusku i wstał.
— No i czego się dowiedziałeś? — dopytywała Agatha z zaciekawieniem.
— Wyjechała odpocząć gdzieś na południe Francji, ale powinna jutro wrócić.
Pracuje u nich dopiero od kilku miesięcy. Wcześniej pracowała jako sekretarka,
ponieważ poszukiwali osoby ze znajomością obsługi komputera.
— Cholera! — zaklęła Agatha. — Jeżeli zostaniemy do jutra, stracimy bilet
powrotny.
— Wykupimy sobie lot w tanich liniach. W Euro— Star. Szkoda wracać, skoro
już tak daleko dotarliśmy. Przy okazji sprawdzilibyśmy ponownie alibi Laggata-
Browna.
TLR
— No dobra — mruknęła Agatha. — W którym hotelu mieszkał? Zapomnia-
łam nazwy.
— W hotelu Duval na Boulevard Saint Honore. Nie zaszkodzi nam też tam
zamieszkać. O tej porze roku powinni mieć wolne pokoje.
— Zadzwonię do Emmy i panny Simms — zaproponowała Agatha. — Poin-
formuję je, że wrócimy jutro.
Emma czuła, że dłużej tego nie zniesie. Musi podjąć jakieś działania. Przypo-
mniała sobie o opakowaniu trutki na szczury, które przywiozła ze swojego daw-
nego domu. W dzisiejszych czasach — zgodnie z ustaleniami Unii Europejskiej
— nie wolno truć gryzoni. Należy je schwytać żywcem w pułapkę, a potem zabić
za pomocą uderzenia w głowę młotkiem lub jakimś innym narzędziem. Najpierw
jednak Emma musiała się jakoś dostać do domu Agathy. Agatha prosiła ją o prze-
kazanie Doris, żeby następnego dnia zaopiekowała się kotami. Emma odwiedziła
Doris.
— Ponieważ mieszkam koło Agathy, oszczędziłabym pani trudu przychodze-
nia do kotów, gdyby dała mi pani klucze — zaproponowała.
— Wspaniale! — ucieszyła się Doris. — Pójdę z panią i pokażę, jak obsługi-
wać alarm antywłamaniowy.
Po otrzymaniu kluczy Emma pożegnała Doris. Potem poszła do szopy na ty-
łach ogrodu i wzięła paczkę trutki na szczury. Nie zadała sobie trudu, żeby usiąść i
przemyśleć swój obłąkańczy pomysł.
Wróciła do chaty Agathy i weszła do środka. Wkroczyła do kuchni. Dwa koty
Agathy, Hodge i Boswell, wbiły w nią zdumione spojrzenia. Wykopała je do
ogrodu.
Włożyła rękawiczki, wzięła słoik kawy rozpuszczalnej, wsypała połowę granu-
TLR
lek trucizny, wymieszała, a potem zakręciła wieczko.
Nagle odzyskała spokój. Znalazła kocią karmę i napełniła dwie miseczki. Po
półgodzinie wpuściła zwierzaki z powrotem i wróciła do swojej chaty. Zapomnia-
ła włączyć alarm i zamknąć kuchenne drzwi. Uznała, że zakończyła akcję.
Recepcjonista z hotelu Duval doskonale pamiętał pana Laggata-Browna, po-
nieważ policja wciąż o niego dopytywała. Określił go jako przeuroczego człowie-
ka. Mówił po francusku jak rodowity Francuz. Dowiedział się, że policja spraw-
dziła linie lotnicze, gdzie potwierdzono, że pan Laggat-Brown rzeczywiście wrócił
do Anglii, tak jak zeznał. Agatha spytała, czy gdzieś wychodził po zakwaterowa-
niu się w hotelu. Tak, opuścił go na dwie godziny. Recepcjonista przypomniał so-
bie, że pan Laggat-Brown twierdził, że idzie na jakiś zjazd.
Niestety, hotel dysponował tylko jednym pokojem dwuosobowym. Recepcjo-
nista zaproponował, żeby madame i monsieur zamieszkali w nim razem. Madame
odburknęła z wściekłością, że poszukają sobie innego hotelu. Nie życzyła sobie
powtórki erotycznej przygody z Charlesem, a nie dowierzała, że starczy jej siły
woli, żeby go odtrącić, jeżeli wylądują razem w łóżku. Charles ofuknął ją, żeby
przestała się zachowywać jak urażona dziewica. Wyrzucił z siebie szybko kilka
zdań po francusku. Następnie zwrócił się do niej:
— Nie grymaś, Aggie. Dostaniemy osobne łóżka.
Po rozpakowaniu bagaży zjedli lunch w pobliskiej restauracji. Po posiłku Char-
les oświadczył, że jest zmęczony, ponieważ wstali o świcie. Zaproponował, żeby
wrócili na sjestę do hotelu. Agatha nie przewidywała, że zaśnie. Ku własnemu za-
skoczeniu, spała prawie do wieczora.
Gdy nad jednym z najpiękniejszych miast świata zapadał zmierzch, wyszli na
długi spacer wzdłuż Sekwany. Na tarasach restauracji zasiadali ludzie wstępujący
na kawę lub aperitif w drodze z pracy do domu.
TLR
— Popatrz tylko, jacy oni smukli — zauważyła Agatha. — A chodzą tak pro-
sto, jakby nieśli książki na głowie. Chyba we francuskich szkołach uczą dzieci
prawidłowej postawy.
— Kobiety wyglądają urzekająco — potwierdził Charles.
Agatha poczuła w sercu ukłucie zazdrości.
— Poszukajmy jakiejś restauracji — poprosił Charles.
— Znam całkiem niezłą na Maubert-Mutualite — odparła Agatha. — Podają
tam różne smaczne przekąski. Zjedliśmy przecież solidny lunch.
Restaurację wypełniał tłum, ale zdołali znaleźć stolik z tyłu sali. Zamówili
krokiety i dzban domowego wina.
Agatha uświadomiła sobie z niepokojem, że ktoś ją obserwuje z drugiego koń-
ca sali. Z przykrością rozpoznała Phyllis Hepper, urzędniczkę z agencji public re-
lations, którą znała z londyńskich czasów jako nałogową alkoholiczkę.
Ku przerażeniu Agathy, Phyllis wstała i podeszła do ich stolika.
— Agatha, prawda? — zagadnęła.
— Poznaję cię, Phyllis — odparła Agatha, stwierdziwszy z ulgą, że tym razem
Phyllis jest trzeźwa. — Co robisz w Paryżu?
— Wyszłam za Francuza.
— To Charles Fraith, a to Phyllis — przedstawiła ich sobie Agatha. — Znałam
ją w czasach, kiedy pracowałam w Londynie.
— Dziwne, że w ogóle mnie poznałaś — roześmiała się Phyllis. — Dawniej
TLR
prawie nie trzeźwiałam.
— No cóż...
— Nieważne. Fakt, że piłam na umór. Ale wstąpiłam do klubu AA. Chodzę na
terapię czy raczej zjazdy anonimowych alkoholików, jak je nazywają w Paryżu —
wyjaśniła Charlesowi.
— Musisz świetnie znać język.
-Jeszcze nie. W klubie przy Quai d'Orsay prowadzą zajęcia po angielsku. Przy-
chodzi tam też wielu Francuzów. Chodził tam też jeden obdarty menel. Teraz by-
ście go nie poznali. Porządnie ubrany, zadbany, wreszcie wygląda jak człowiek.
Musicie koniecznie mnie odwiedzić. Oto moja wizytówka.
Agatha wyjaśniła, że już jutro wracają, ale jak przyjedzie do Paryża następnym
razem to nie omieszka do niej wstąpić. Po odejściu kobiety Charles skomentował:
— Dziwne, że nazwała tych alkoholików anonimowymi, skoro ciągle o nich
papla.
— Chyba niedawno zaczęła terapię. Poznałam takie osoby w Londynie. Wszy-
scy czują przymus ogłaszania całemu światu, że zaczęli żyć w trzeźwości.
Kiedy wypili dzban wina, Charles zamówił drugi, tłumacząc, że pomoże im
zasnąć. Gawędzili leniwie na temat dawnych spraw. Nagle Charles zapytał:
— A co z Emmą?
— O co konkretnie pytasz?
— Odnoszę wrażenie, że za mną chodzi.
— Jakiś ty próżny, Charlesie!
— Słowo daję, nie przesadzam. Dam głowę, że dostrzegłem ją z podium pod-
TLR
czas festynu w mojej posiadłości. Spytałem Gustava. Potwierdził, że przyjechała.
Przepowiedział jej przyszłość.
— Dlaczego jej wróżył?
— Ponieważ kobieta, której wyznaczyłem rolę wróżki, zachorowała. Kazałem
mu się przebrać i ją zastąpić. Odniósł zaskakujący sukces. Ludzie lubią być stra-
szeni, a on wygadywał im przerażające rzeczy.
— A co powiedział Emmie?
— Wyznał, że było mu jej żal, więc wcisnął jej typowy kit, że pozna przystoj-
nego, wysokiego bruneta.
— Zamienię z nią parę słów. Czy wiesz, że zapisałam jej w testamencie agen-
cję?
— Och, Aggie! Powiedziałaś jej o tym?
- Tak.
— Natychmiast anuluj ten zapis!
— Zwrócę jej uwagę na niestosowność biegania za tobą. Ale czego się spo-
dziewałeś? Przecież zabrałeś ją dwukrotnie na lunch. Pewnie doskwiera jej samot-
ność.
— Wygląda na to, że nie bardzo wierzysz w mój urok osobisty.
Agatha popatrzyła na niego. Nawet w niebieskiej koszulce bez kołnierzyka i
błękitnych spodniach wyglądał schludnie, jak zwykle porządnie ogolony i ostrzy-
żony.
— Lepiej zacznij jeść — mruknęła.
TLR
Emma złapała się za głowę. A jeżeli Charles wypije tę kawę? Jeśli Doris wy-
jawi policji, że dała jej klucze, będzie główną podejrzaną. Popełniła okropne głup-
stwo.
W tym momencie zadzwonił dzwonek u drzwi. Gdy je otworzyła, w progu sta-
nęła Doris Simpson.
— Chyba lepiej, żebym odebrała te klucze — zagadnęła na wstępie. — Mój
Bert mówi, że to nieuczciwe zwalać na kogoś robotę, kiedy Agatha płaci mi za
opiekę nad kotami.
— To dla mnie żaden kłopot — zapewniła Emma.
— Muszę zabrać te klucze. Gdzie leżą? — nalegała Doris. Zauważyła, że pani
Comfrey pobladła, jakby miała zemdleć. — O, już je widzę — powiedziała, gdy
wypatrzyła je na stoliku przy wejściu. Minęła roztrzęsioną Emmę i wzięła klucze.
— Proszę nie wspominać Agacie, że je pani dałam — poprosiła sprzątaczka, która
jako jedna z nielicznych pań ze wsi mówiła Agacie po imieniu. — Potrzebuję pie-
niędzy. Wolałabym, żeby nie wiedziała, że próbowałam ją oszukać.
— Nie pisnę ani słowem — obiecała Emma solennie. — Przyrzekam.
Po wyjściu Doris Emma usiadła i oplotła rękami swoje chude ciało. Potem
wstała, wyszła do szopy w ogrodzie, wzięła paczkę z resztą trutki na szczury i za-
kopała ją pod kupą kompostu. Postanowiła cierpliwie zaczekać i obserwować cha-
tę Agathy. Kiedy wrócą z Paryża, wejdzie za nimi do domu. Weźmie po kryjomu
zatrutą kawę i wyrzuci zawartość. Panna Simms powinna znać godzinę planowa-
nego powrotu, ponieważ Agatha pozostaje z nią w kontakcie.
— Nie pójdziesz ze mną do łóżka? — zagadnął Charles wieczorem
— Nie — odmówiła stanowczo Agatha. — I nie życzę sobie, żebyś paradował
TLR
na golasa po pokoju. To mnie rozprasza.
— Starzejesz się, Aggie — skomentował z ciężkim westchnieniem, kładąc się
do swojego łóżka.
— Wcale nie — warknęła. — Jesteś niemoralny i tyle.
— Jestem taki jak zawsze. Dobranoc.
Agatha przez dłuższy czas nie mogła zasnąć. W przeszłości spała z nim. Ale na
Charlesie erotyczna przygoda najwyraźniej nie zrobiła żadnego wrażenia, więc
czuła się wykorzystana. Jej zdaniem Charles traktował seks jak jedną ze zwykłych
przyjemności, na równi z zapaleniem papierosa czy wypiciem drinka. Po pewnym
czasie spora ilość wypitego wina podziałała na nią nasennie. Zapadła w niespo-
kojne marzenia senne.
Mężczyzna nie dowierzał własnemu szczęściu. Przeszedł przez płot do ogrodu
Agathy i zakradł się pod kuchenne drzwi. Zastał je lekko uchylone. Emma za-
pomniała je zamknąć, gdy wpuściła koty.
Wszedł do środka i zaczął przeszukiwać dom. Stwierdził, że nikogo w nim nie
ma. Cóż, robota to robota — pomyślał. — Zaczekam tu, póki nie wróci. Dwie pa-
ry błyszczących oczu popatrzyły na niego w ciemności.
— Cholerne kocury! — wymamrotał.
Ale ponieważ lubił koty, wyrzucił je do ogrodu.
Gdzie ta przeklęta baba? Jego informator twierdził, że wróci wieczorem. Ale
dopiero minęła północ. Najlepiej zaczekać.
Nagle w świetle księżyca wpadającym przez okno ujrzał słoik kawy rozpusz-
czalnej, stojący obok czajnika. Postanowił zaparzyć sobie filiżankę, żeby nie zmo-
gła go senność.
TLR
Emma obudziła się o świcie. Siedziała ubrana w fotelu. Nie pamiętała, kiedy
zasnęła. Nie pamiętała też, czy zamknęła kuchenne drzwi od chaty Agathy, kiedy
wpuściła koty do środka. Wyszła na dwór, rozejrzała się dookoła, ale nikogo nie
dostrzegła. Skręciła w boczną ścieżkę, obeszła dom Agathy, dotarła do tylnych
drzwi i jęknęła rozczarowana. Wtedy zauważyła koty w ogrodzie.
Przecież z całą pewnością je wpuściłam — myślała zdezorientowana. Włożyła
rękawiczki i nacisnęła klamkę. Odetchnęła z ulgą, kiedy drzwi ustąpiły. Weszła do
kuchni i zapaliła światło. Nagle wydała stłumiony okrzyk. W kuchni cuchnęło
wymiocinami, a na podłodze leżał mężczyzna. Zobaczyła na stole rewolwer.
Chwyciła słoik kawy, wycofała się i pomknęła do siebie. Miała w kredensie iden-
tyczny słoik z kawą rozpuszczalną. Dokładnie wytarła go ścierką, żeby usunąć od-
ciski palców, pospieszyła z powrotem do Agathy i postawiła go na blacie. Później
wzięła ścierkę i w drodze powrotnej zatarła za sobą ślady butów na podłodze.
„Zaczekaj, Emmo" — zawołał wewnętrzny głos w jej głowie. — „Niby jak się
tam dostał? Doris na pewno zezna, że pożyczyła ci klucze i oskarżą cię o wpusz-
czenie obcego do środka".
Nie ulegało wątpliwości, że Agatha nie znała tego człowieka. Nie zakrył bo-
wiem twarzy maską i położył rewolwer na stole. Emma wzięła kamień ze skalnia-
ka i stłukła szybkę w oszklonych drzwiach. Dlaczego alarm antywłamaniowy nie
zadziałał?
Widocznie go nie włączyłam — odpowiedziała sama sobie. — Muszę to teraz
zrobić. To znaczy, że trzeba wyjść przez frontowe drzwi.
W stanie rozpaczliwej determinacji jej umysł zaczął logicznie pracować.
Otworzyła szafę pod schodami i znalazła ręczny odkurzacz, którego Agatha uży-
TLR
wała do sprzątania w samochodzie. Dokładnie odkurzyła za sobą drogę do drzwi
wyjściowych i włączyła alarm. Modliła się, żeby działał, jak należy. Nie powinien
się wyłączyć, ponieważ szybka w drzwiach została wcześniej stłuczona. Nagle
uświadomiła sobie, że nieboszczyk przed śmiercią musiał pić z filiżanki. Czy po-
winna ją pozostawić? Tak, musi. Nie miała jednak odwagi, żeby tam wrócić. Po-
nieważ boczną ścieżkę wysypano żwirem, wiedziała, że nie zostawiła na niej żad-
nych obciążających ją śladów. Nie miała wprawdzie kluczy, lecz zamki zatrzasnę-
ły się automatycznie. Zabrała odkurzacz ze sobą. Wróciła do siebie, rozebrała się i
położyła do łóżka. W ostatniej chwili przed zaśnięciem pomyślała, że kochany
Charles nigdy się nie dowie, jak ocaliła mu życie.
Następnego ranka Charles obudził Agathę, szarpiąc ją za ramię.
— Wstawaj! — ponaglił. — Francuska policja czeka na parterze. Chcą z tobą
rozmawiać.
— Która godzina?
— Jedenasta. Zaspaliśmy przez to wino. Nawet nie słyszałaś, jak telefon
dzwonił. Ubieraj się. Ja zejdę na dół pierwszy, zobaczyć, czego chcą.
Agatha sięgnęła po rzeczy, zadając sobie pytanie, co też się mogło wydarzyć.
Po zejściu do recepcji zastała na dole dwóch funkcjonariuszy i jeszcze dwóch in-
nych ludzi, najprawdopodobniej detektywów.
— Chyba najlepiej, jak przetłumaczę, co usłyszałem, ponieważ słabo znają an-
gielski — zaproponował Charles. — W twoim domu w Carsely znaleziono zwło-
ki mężczyzny. Wygląda na to, że został otruty.
— Kim jest?
TLR
— Jakbym to wiedział! W chwili obecnej życzą sobie tylko, żebyśmy przed-
stawili im plan wczorajszego dnia: o której przylecieliśmy i dokąd wychodziliśmy.
Opowiedziałem im wszystko i wytłumaczyłem, gdzie mogą sprawdzić, że mówię
prawdę.
Charles odwrócił się od niej i coś szybko tłumaczył policjantom po francusku.
Jeden z detektywów mu odpowiedział. Agatha czekała niecierpliwie.
— Wygląda na to, że ten intruz wtargnął do środka. Stłukł szybę w drzwiach
kuchennych. Na stole leżał rewolwer i kominiarka. Ktoś czyhał na twoje życie,
Aggie. Każą nam zaczekać w komisariacie. — Następnie zwrócił się ponownie do
detektywów. Po krótkiej wymianie zdań przetłumaczył: Radzi nam spakować ba-
gaże i wymeldować się z hotelu. Czeka nas długi, ciężki dzień.
Jeden z detektywów ponownie przemówił. Charles przełożył jego słowa:
— Najlepiej, żebyśmy zjedli śniadanie, podczas gdy oni przeszukają nasz po-
kój.
Agatha tylko skinęła głową. Odebrało jej mowę, co zdarzało się niezwykle
rzadko.
Tego ranka Emma obserwowała sąsiedztwo z okna. W końcu wypatrzyła prze-
chodzącą Doris. Czekała na krzyk przerażenia, ale nic nie przerwało ciszy. Dopie-
ro po chwili usłyszała w oddali wycie policyjnych syren. Emma skoczyła na rów-
ne nogi. Wkroczy na sąsiednią posesję, zanim przyjadą. W razie gdyby zostały ja-
kieś jej ślady, teraz zostawi nowe, usprawiedliwiające ich obecność.
Frontowe drzwi stały otworem. Emma weszła do środka. Doris wypadła z
kuchni z poszarzałą twarzą.
— Proszę tam nie wchodzić. Tam leżą zwłoki.
— Czyje?
TLR
— Mężczyzny, którego nigdy wcześniej nie widziałam.
— Proszę pozwolić mi spojrzeć — poprosiła Emma.
— Może go rozpoznam.
Wkroczyła do kuchni. Wcześniej nie obejrzała go dokładnie. Był krępy. Miał
gęste czarne włosy i twarz tak wykrzywioną bólem, że Emma nie potrafiłaby
określić, jak wyglądał za życia.
Bill Wong przybył pierwszy.
— Wynoście się stąd obydwie! — warknął. — Gdzie Agatha?
— W Paryżu — odpowiedziała Emma.
— Wie pani, w którym hotelu mieszka?
— Panna Simms będzie wiedziała.
— Pani Comfrey, zadeptuje pani ślady na miejscu zbrodni. Muszę panią prosić
o opuszczenie domu.
— Oczywiście. Och, jaki to straszliwy wstrząs! — Emma się rozpłakała. Pu-
ściły jej nerwy.
Doris wyprowadziła ją na dwór. Emma przecierała oczy. Rozpaczliwie usiło-
wała sobie przypomnieć, czy zatarła wszystkie ślady. Zakopała słoik zatrutej kawy
pod stertą kompostu, tam gdzie wcześniej ukryła trutkę na szczury. Ale jeśli Doris
wyjawiła, że dała jej klucze, zaczną przeszukiwać jej dom i ogród.
— Muszę wrócić, złożyć zeznanie — powiedziała Doris. — Da pani sobie ra-
dę?
Emma ochłonęła.
TLR
— Nie pójdę dzisiaj do biura — oświadczyła. — Popracuję trochę w ogrodzie
dla uspokojenia nerwów.
Agatha i Charles czekali przez cały ranek w jakimś pokoju w komisariacie.
Zabrano im paszporty i bilety lotnicze.
— Zapytają nas, co robiliśmy w Paryżu — ostrzegł Charles. — Najlepiej ze-
znać, że chcieliśmy odwiedzić Felicity, ponieważ George jest moim znajomym.
Dodamy, że przyjechaliśmy tu, ponieważ potrzebowaliśmy wytchnienia.
— Mieszkając w tym samym hotelu co Laggat— -Brown?
— Cóż, przecież jego żona cię wynajęła. Nie zaszkodzi, jeśli wyjawisz, że po-
stanowiłaś powtórnie sprawdzić jego alibi.
— Racja. Ciekawe, jak długo każą nam czekać.
Ktoś otworzył drzwi. Do środka wszedł francuski
inspektor mówiący po angielsku. Wręczył im paszporty i dwa bilety lotnicze.
— Angielska policja życzy sobie, żebyście wylecieli o pierwszej samolotem na
Heathrow. Uznali za konieczne, żebyście natychmiast wrócili do Anglii. Na lotni-
sku będzie na was czekał radiowóz.
Charles zerknął na zegarek.
— W takim razie pora wyruszać.
— Radiowóz odwiezie was na lotnisko Charleśa de Gaulle'a.
W drodze na lotnisko Charles spytał niepewnie:
— Czy myślisz to co ja?
— To znaczy co?
TLR
— Rewolwer i czarna kominiarka. Nie sądzisz, że ktoś' czyhał na twoje życie?
— Ktoś z Cotswolds?
— Przemyśl to. Ten, kto strzelał do Cassandry, dysponował pierwszej klasy
bronią snajperską, nie jakąś amatorską pukawką.
— Zaczyna mnie to przerażać. Miejmy nadzieję, że przestępca okaże się zna-
nym włamywaczem. Ale dlaczego alarm nie zadziałał?
Emma wykopała trutkę na szczury i słoik z zatrutą kawą, włożyła do torebki i
zaniosła do samochodu. Zeznała na policji, że twardo spała i nic nie słyszała, ale
Doris na pewno wyzna, że dała jej klucze do chaty Agathy. Skręciła w starą drogę
do Worcesteru, a stamtąd na składowisko odpadów. Wrzuciła torbę do kontenera
na śmieci i odetchnęła z ulgą.
Potem pomyślała, że teraz już nie ma powodów do zmartwień. Policja uwierzy,
że intruz się włamał. Dojdą do wniosku, że alarm się zepsuł. Nagle dopadły ją
mdłości na wspomnienie zwłok na podłodze w kuchni. Zatrzymała samochód,
odeszła na bok i zwymiotowała.
TLR
ROZDZIAŁ VIII
Agathę i Charlesa zabrano wprost do komendy głównej policji w Mircesterze i
zaprowadzono do pokoju przesłuchań.
Wkrótce nadszedł detektyw inspektor Wilkes, towarzyszył mu człowiek, któ-
rego przedstawił jako detektywa inspektora Williama Fothera z Wydziału do Za-
dań Specjalnych. Trzeci mężczyzna wkroczył za nimi do środka. Stanął przy ścia-
nie z rękoma skrzyżowanymi na piersi.
— Co Wydział do Zadań Specjalnych ma wspólnego z tą sprawą? — spytała
Agatha.
— To my zadajemy pytania — upomniał ją Fother.
Miał śniadą cerę, przerzedzone, brunatne włosy
TLR
i wielkie, brzydkie dłonie, które splótł przed sobą na stole. Jego pierwsze pyta-
nie zaskoczyło Agathę:
— Pani Raisin, kiedy ostatnio odwiedziła pani Republikę Irlandii?
— Co to ma do rzeczy?
— Proszę odpowiadać — ofuknął ją surowo.
Mimo niepozornej aparycji budził grozę.
— Nigdy tam nie byłam — odpowiedziała Agatha. — Zawsze wybierałam
słoneczne miejsca na wakacje.
— A w Irlandii Północnej?
— Też nigdy nie byłam.
— Sprawdzimy to.
— Ależ proszę bardzo — odparła Agatha, coraz bardziej zła.
— Czy słyszała pani o człowieku nazwiskiem Johnny Mulligan?
— Nie. Kto to taki?
— To ten martwy dżentelmen na pani podłodze. Był żołnierzem pieszego od-
działu zabezpieczającego IRA. Został osadzony w więzieniu Maze za morderstwo,
ale zwolniono go na mocy słynnej amnestii za rządów To— nyego Blaira.
— Czy przypadkiem nie pomylił adresu? — wtrącił Charles. — Agatha nie
miała nigdy nic wspólnego z Irlandią ani nie mieszała się w politykę.
— Przesłuchamy pana później, sir Charlesie. Na razie lepiej by było, gdyby
zachował pan milczenie.
Fother ponownie wbił wzrok w Agathę Raisin.
— Mulligana zabito za pomocą jakiejś' trucizny. Na stole stała pusta filiżanka
TLR
po kawie. Obecnie jej zawartość została poddana analizie, podobnie jak słoik ka-
wy. Do tej pory ustalono, że na opakowaniu nie zostały żadne odciski palców.
Wygląda na to, że ktoś dosypał do kawy trucizny. Być może ktoś, kto spodziewał
się jego wizyty?
— Piłam ją przed wyjazdem do Paryża. Całą filiżankę. Czy dobrze się czujesz,
Charlesie? Pobladłeś jak ściana.
— A jeżeli ktoś niezwiązany ze sprawą postanowił otruć Agathę, ale Mulligan
wypił truciznę pierwszy? — zasugerował Charles.
— Na przykład kto?
Czy powinienem powiedzieć im o Emmie? — myślał gorączkowo Charles. —
Zrobiłbym jej krzywdę, gdyby okazała się całkowicie niewinna. Wziął głęboki
oddech.
— Na przykład ktoś, kogo znała z jakiegoś poprzedniego śledztwa.
— W tym momencie policja bada jej akta. Robi pan wrażenie strapionego. Czy
na pewno nie podejrzewa pan żadnej konkretnej osoby?
— Nie — zaprzeczył Charles.
Fother zwrócił się ponownie do Agathy:
— Po co poleciała pani do Paryża?
— Potrzebowałam wytchnienia — odrzekła Agatha. — A Charles chciał od-
wiedzić córkę znajomego, która pracuje w salonie mody Thierry ego Duvala. Na-
zywa się Felicity Felliet. Poinformowano nas, że wyjechała na urlop, ale następ-
nego dnia wraca.
— Postanowiliście poświęcić pieniądze wydane na dwa bilety tylko po to, żeby
TLR
zobaczyć tę dziewczynę?
— Nie tylko. Skoro już wylądowaliśmy w Paryżu, doszliśmy do wniosku, że
warto by było ponownie sprawdzić alibi pana Laggata-Browna. Pani Laggat— -
Brown wynajęła mnie, żebym wykryła, kto usiłował zastrzelić jej córkę.
— Na razie zostawmy tę sprawę. — Fother złożył razem wielkie dłonie i po-
chylił się do przodu. — Zanim Mulligan został terrorystą, był zawodowym wła-
mywaczem. Mówiono, że wszędzie wejdzie. Jednakże szybka w drzwiach ku-
chennych została stłuczona kamieniem. Gdyby była pani w domu, usłyszałaby pa-
ni hałas, proszę mi wierzyć. To mi każe wrócić do hipotezy sir Charlesa. Niewy-
kluczone, że mamy do czynienia z dwiema osobami. Jedna chce panią otruć, a
druga zastrzelić. Być może truciciel wrócił, żeby sprawdzić, czy nie zostawił jak-
ichś' obciążających śladów i znalazł zwłoki. Wpada w popłoch i próbuje upozo-
rować włamanie. Zabiera zatrutą kawę i zastępuje ją nowym słoikiem, z którego
wcześniej ściera odciski palców. Pani Simpson miała klucze do pani domu. Po-
nieważ alarm się nie włączył, kiedy Mulligan tam wtargnął, wygląda na to, że zo-
stał włączony później.
— Doris nigdy w świecie nie przyszłoby do głowy, żeby mnie skrzywdzić! —
zaprotestowała gwałtownie Agatha.
— Zobaczymy. W tym momencie składa zeznania.
Ktoś zapukał do drzwi. Wkrótce ukazała się w nich głowa Billa Wonga.
— Chciałbym zamienić z panem parę słów — poprosił.
Wilkes, który siedział obok Fothera, chciał wstać, ale Fother go uprzedził i wy-
szedł z pokoju.
— Życzyłbym sobie, żeby zachowywała się pani jak przystało na stateczną
emerytkę — zwrócił się Wilkes do Agathy po jego wyjściu.
TLR
— Magnetofon jest nadal włączony — przypomniał Charles.
Wilkes wstał, żeby zatrzymać taśmę, ale usiadł z powrotem, gdy Fother wrócił.
— Doris Simpson zeznała, że pani Emma Comfrey, która pracuje u pani i
mieszka po sąsiedzku, poprosiła ją o klucze. Wyjaśniła, że pragnie jej oszczędzić
kłopotu z przychodzeniem do kotów. Później pani Simpson zmieniła zdanie i za-
żądała ich z powrotem. Doszła do wniosku, że skoro płaci jej pani za opiekę nad
kotami, popełniłaby oszustwo, gdyby osobiście nie wykonywała powierzonego
zadania. Co państwo na to? — zapytał, nie patrząc przy tym na Agathę, lecz na
Charlesa. — Sir Charlesie? Przypuszczam, że podejrzewa pan kogoś o usiłowanie
otrucia pani Raisin.
— Dwukrotnie zabrałem Emmę Comfrey na lunch — zaczął Charles bezbarw-
nym głosem. — Podejrzewam, że ma do mnie słabość. Zaczęła za mną chodzić.
Myślę, że była zazdrosna o moją przyjaźń z Agathą. Jednak trudno mi uwierzyć,
żeby posunęła się tak daleko.
— Zobaczymy. Sprowadzimy ją tutaj. Osobiście ją przesłucham. Na razie za-
cznijmy od początku. Proszę przedstawić wszystkie swoje poczynania, pani Ra-
isin, począwszy od waszego wyjazdu do Paryża.
Emma siedziała z tyłu radiowozu. Jej umysł gorączkowo pracował. Chwilami
dostawała zawrotów głowy ze strachu.
Była pewna, że nic nie wykryją. Nagle uświadomiła sobie, że Doris najpraw-
dopodobniej zeznała, że dała jej klucze. Z przerażenia zaparło jej dech w pier-
siach. Postanowiła jednak zeznać, że nie wchodziła do domu Agathy nim Doris po
nie wróciła. Musi zachować zimną krew. Pracowała długie lata w Ministerstwie
Obrony. Nikt nie uwierzy, że tak szacowna osoba usiłowała popełnić morderstwo.
TLR
Ochłodziło się, niebo poszarzało. Długie babie lato dobiegało końca. Liście
zmieniły barwę na złotą, brązową i czerwoną.
Emma spodziewała się, że będzie ją przesłuchiwał Bill Wong, który wysłuchał
wstępnego zeznania. Zaprowadzono ją do pokoju przesłuchań. Odwagi — powie-
działa sobie. — Skoro przetrzymałam śledztwo w sprawie kleju na klawiaturze,
wytrwam i teraz.
Pobladła z lekka, gdy Fother się przedstawił. Sytuacja wyglądała poważnie.
Co robił oficer z Wydziału do Zadań Specjalnych w Mircesterze?
Włączono taśmę i Fother rozpoczął przesłuchanie:
— Nazywa się pani Emma Comfrey. Mieszka pani na Lilac Lane w domu są-
siadującym z posesją pani Agathy Raisin.
— To prawda — potwierdziła Emma. Nagle odzyskała spokój po usłyszeniu
pierwszych zdań.
— Lilac Lane jest ślepą uliczką. Stoją tam tylko dwa domy.
-Tak.
— Poszła pani do sprzątaczki pani Raisin i poprosiła o wydanie jej kluczy.
Dlaczego?
— Pomyślałam sobie, że oszczędzę jej czasu i trudu, jeżeli sama będę doglądać
kotów Agathy.
— Jest pani zatrudniona w agencji detektywistycznej pani Raisin. Dlaczego nie
poszła pani do pracy?
— Wcześniej pracowałam bardzo intensywnie. Postanowiłam wziąć sobie
wolny dzień.
— Ale poprzedniego dnia też wzięła sobie pani wolne, żeby pojechać na festyn
TLR
do Barfield House.
Emmę ponownie obleciał strach.
— To nieprawda — zaprzeczyła drżącym głosem.
— Według pana Charlesa Fraitha i jego służącego, Gustava, widziano tam pa-
nią. Służący przebrał się za wróżkę, madame Zorę. Przyszła pani do niego, żeby
przepowiedział pani przyszłość.
Emma przeżyła wstrząs na wieść, że Gustav udawał wróżkę. Dokładała wszel-
kich starań, żeby zebrać siły do dalszej obrony.
— Och, wiem, że powinnam pracować. Ale przyjaźnimy się z Charlesem. Tak
się złożyło, że akurat przebywałam w tamtej okolicy, szukając... zaginionego psa.
Po deszczu zrobiła się ładna pogoda. Charles mówił mi, że organizuje imprezę w
swoim majątku.
— A jednak nie podeszła pani do niego.
— Ponieważ był bardzo zajęty. Zostałam tam krótko, a potem wróciłam do
pracy.
— Zdaniem sir Charlesa, chodziła pani za nim. Emmie nagle przestało zależeć,
co się z nią stanie. -Ach, ta męska próżność wciąż mnie zadziwia!
— prychnęła. — Wystarczy jeden miły gest, a każdy od razu nabiera przeko-
nania, że kobieta za nim szaleje.
— Zostawmy na razie tę kwestię. — Fother wsparł się
stół i pochylił ku Emmie. — O której dokładnie weszła pani do chaty pani Ra-
isin?
— W ogóle tam nie poszłam — zaprotestowała Emma. — Nie miałam czasu.
Doris wkrótce wróciła, żeby odebrać te klucze.
TLR
— Czy widziała pani wcześniej tego martwego mężczyznę? Dołączyła pani do
pani Simpson, kiedy czekała na policję.
— Nie. Nigdy.
— Kiedy była pani ostatni raz w Irlandii?
— Czternaście lat temu. Na wakacjach. Pojechaliśmy do Cork.
Przesłuchanie nadal trwało, podczas gdy Charles
Agatha czekali w napięciu w przyległym pomieszczeniu.
— To poważna sprawa, Aggie — orzekł Charles. — Ten nieboszczyk w twojej
kuchni należał do oddziałów zabezpieczających IRA. To zawodowy zabójca. Ktoś
chciał cię sprzątnąć.
— Ciągle myślę o Emmie — wyznała Agatha, przeczesując palcami włosy. —
Naprawdę sądzisz, że usiłowała mnie otruć?
— Próbowałem cię ostrzec. Coś z nią nie jest w porządku.
-Jeżeli użyła trutki na szczury, znajdą gdzieś jej ślad. Gdzie ją schowała? W
ogrodzie?
— Moim zdaniem wyniosła ją gdzieś jak najdalej od domu i ogrodu. Na jej
miejscu ukryłbym w lesie, może zakopał pod krzakiem. A swoją drogą, dokąd
wiedzie ten irlandzki trop? Czyżby Peterson pracował dla nich, na przykład w cha-
rakterze komiwojażera albo coś takiego?
— W takim wypadku należałoby przewidywać, że terroryści będą ścigać oso-
bę, która go zabiła.
Po godzinie oczekiwania i kilku filiżankach kiepskiej kawy, dostarczonej przez
policjantkę, funkcjonariusze powrócili. Detektyw inspektor Wilkes wznowił prze-
TLR
słuchanie. Po włączeniu taśmy zapytał:
— Czy wiedziała pani, że pani telefon jest na podsłuchu?
— Nie! — Agatha zrobiła wielkie oczy ze zdziwienia.
— Proszę powiedzieć nam wszystko, co pani wie na temat strzelaniny w ma-
jątku Laggatów-Brownów.
Agatha przedstawiła fakty. Przemilczała jednak najważniejszą informację, że
Patrick Mullen zadzwonił do niej, żeby poinformować ją, gdzie zamieszkał Harri-
son Peterson i że chce z nimi porozmawiać.
Padły jeszcze niezliczone pytania. Dzień dobiegał końca. W końcu Fother
oświadczył:
— Znaleźliśmy dla pani bezpieczny dom. Radzę pani także nie przychodzić do
swojej agencji detektywistycznej przez kilka najbliższych dni. Sir Charlesie, pro-
ponuję, żeby dla własnego bezpieczeństwa zamieszkał pan z panią Raisin w loka-
lu, który jej przydzieliliśmy. Przyjdziemy do was jutro na dalsze przesłuchanie.
Zanim wyjdziecie, chcielibyśmy sprawdzić wasze telefony komórkowe, czy moż-
na ich bezpiecznie używać. Proszę nam powiedzieć, jakie ubrania powinniśmy dla
was spakować.
Podczas oczekiwania na zwrot aparatów Agatha wróciła myślami do Emmy.
Doszła do wniosku, że najbezpieczniej będzie zadzwonić do prawnika i kazać mu
anulować zapis dla Emmy w testamencie.
Dla pani Bloxby był to wyczerpujący dzień. Wściekli mieszkańcy wpadali na
plebanię, żądając wygnania ze wsi Agathy Raisin.
Wieść o niedoszłym zabójcy z rewolwerem i kominiarką jakimś cudem roze-
szła się po okolicy. Miejscowa społeczność doszła do wniosku, że zakładając
agencję detektywistyczną, Agatha Raisin sprowadziła do Carsely terrorystów.
TLR
Pastorowa tłumaczyła każdemu z osobna tak cierpliwie, jak potrafiła, że gdyby
nie działalność Agathy, kilku morderców pozostawałoby nadal na wolności. W
końcu zapowiedziała mężowi, żeby więcej tego wieczoru nikomu nie otwierał. Jak
rzadko kiedy, nalała sobie kieliszek cherry i poszła z nim do ogrodu. Siedziała
właśnie przy ogrodowym stoliku, gdy po raz kolejny zadzwonił dzwonek u drzwi.
Ignorując natarczywe dzwonienie, piła swój trunek i patrzyła, jak zmierzch zapada
nad ogrodem i przykościelnym cmentarzem.
Nagle ktoś zawołał ją żałosnym głosem, dochodzącym z cmentarza:
— Pani Bloxby!
— Kto tam? — spytała ostrym tonem.
— To ja, Emma Comfrey. Muszę z panią porozmawiać.
— Proszę przejść naokoło, do drzwi wejściowych.
Kiedy wpuściła Emmę, stwierdziła, że kobieta wygląda na załamaną. Ręce jej
drżały, oczy poczerwieniały od płaczu.
— Proszę przejść do ogrodu — powiedziała pani Bloxby. — Nalać pani cher-
ry?
— Nie, dziękuję. Muszę z kimś porozmawiać. — Ledwie usiadły, Emma wy-
rzuciła z siebie:
— Myślą, że usiłowałam otruć Agathę.
— A usiłowała pani? — spytała cicho pani Bloxby.
— Oczywiście, że nie. Nigdy by mi coś takiego nie przyszło do głowy. Ale to
nie wszystko...
— Nic gorszego już sobie nie wyobrażam — skomentowała pastorowa. — Ale
TLR
proszę mówić.
— Charles zeznał na policji, że go śledziłam.
— A śledziła go pani?
— Nie! — wrzasnęła Emma, po czym dodała już znacznie ciszej: — To jakieś
koszmarne nieporozumienie. Pojechałam na festyn do Barfield House, to wszyst-
ko.
— Dlaczego, skoro powinna pani pracować?
— Pracowałam właśnie w tamtej okolicy. A Charles jest... moim przyjacielem.
— Co powiedział, kiedy panią zobaczył?
— Nie podeszłam do niego, ponieważ był bardzo zajęty-
— Jeżeli w niczym pani nie zawiniła, to nie musi się pani niczego obawiać —
tłumaczyła pani Bloxby. — Wystarczy na przyszłość trzymać się z daleka od sir
Charlesa Fraitha.
— Czy pani nie rozumie, że powinnam z nim porozmawiać? Muszę go zapy-
tać, czemu wygaduje takie okropne rzeczy. Przesłuchiwano mnie całymi godzi-
nami.
Dzwonek u drzwi znowu zadzwonił.
— Lepiej otworzę — powiedziała pani Bloxby. Nagle ogarnął ją strach. Wola-
ła nie przebywać sam na sam z Emmą.
Kiedy otworzyła drzwi, w progu stanął obcy mężczyzna w cywilnym ubraniu.
— Policja — poinformował. — Laboranci z wydziału śledczego zakończyli
badania w chacie pani Raisin. Chcieliby przejść teraz do domu pani Comfrey. Czy
TLR
zastaliśmy ją tutaj?
— Tak. Zaraz ją przyprowadzę.
Pani Bloxby wróciła do ogrodu.
— Ekipa śledcza chciałaby zbadać pani dom — oznajmiła.
Emma pobladła.
— Czy nie mogłabym dać im kluczy i zostać tutaj?
Lecz pani Bloxby chwyciła ją za ramię i popchnęła w kierunku wyjścia.
— Proszę iść z nimi. Czekają na panią, a ja muszę przygotować mężowi kola-
cję.
— Zawsze mnie ciekawiło, jak wygląda ten ich bezpieczny dom — powiedzia-
ła Agatha. — Niezbyt ciekawie, prawda? Przede wszystkim to wcale nie dom tyl-
ko mieszkanie.
Mieszkanie mieściło się w bloku na obrzeżach Mir— cesteru. Zbudowano je
niedawno i nie wszystkie jeszcze były zamieszkane. To, do którego ich wprowa-
dzono, umeblowano bardzo skromnie i wyposażono tylko w najniezbędniejsze
rzeczy. Miało trzy sypialnie: jedną dla Charlesa, jedną dla Agathy i trzecią dla ich
ochroniarza, krzepkiego, ponurego typa w cywilu, reagującego na imię Terry.
Agatha poszła do kuchni. W lodówce znalazła tylko mleko. Na kuchennym
blacie stała herbata ekspresowa i słoik kawy rozpuszczalnej.
— A gdzie jedzenie? — spytała Agatha.
— Mam listę dostawców żywności — odparł Terry. — Proszę złożyć zamó-
wienie, to do nich zadzwonię. Można wybrać danie hinduskie, chińskie albo pizzę.
— Czy mógłbym się czegoś napić? — poprosił Charles. — Potrzebuję czegoś
TLR
mocniejszego.
— Poproszę, żeby coś dostarczyli z miejscowego sklepu. Działa przez całą do-
bę.
— Ponieważ będziemy potrzebowali również produktów na śniadanie, przygo-
tuję panu całą listę zakupów — zaproponowała Agatha.
Podczas gdy Terry telefonował, Charles odciągnął Agathę na stronę i szepnął:
— Powiedz mu, że będziemy spać razem.
— Charlesie, w takiej chwili?!
— Pogaduchy do poduchy. Musimy porozmawiać. Nie powinien nas słyszeć.
— No dobrze.
Po kolacji obejrzeli kilka programów telewizyjnych. Później Charles oświad-
czył, że idą z Agathą do łóżka.
Terry odparł, że byłoby lepiej, gdyby spał na sofie.
— Ze względów bezpieczeństwa — dodał. Na koniec ostrzegł: — Nie używaj-
cie telefonów komórkowych i nie podawajcie nikomu miejsca swojego pobytu.
Gdy Agatha i Charles położyli się do łóżka, Charles przysunął się do niej.
— Odwal się! — warknęła.
— Musimy porozmawiać — wyszeptał. — Zacznijmy od Emmy. Załóżmy, że
próbowała cię otruć. Pewnie jest na tyle inteligentna, żeby pomyśleć o pozbyciu
się trucizny. Gdzie ją ukryła? Gdzie ty byś ją ukryła na jej miejscu?
— Tak samo jak ty, gdzieś w lesie.
— Bałaby się, że ktoś ją zobaczy, choćby leśniczy. Tutejsze lasy przecinają
szlaki turystyczne. Ludzie wyprowadzają tam psy. Wymyśl coś innego.
TLR
— Coś mi świta w głowie... — zaczęła Agatha. — Już wiem. Pewnego dnia w
biurze Emma powiedziała, że chce wyrzucić trochę rupieci z szopy na tyłach
ogrodu, złamane krzesło, stół bez nogi i tym podobne. Panna Simms doradziła,
żeby wywiozła graty na miejskie składowisko odpadów za starą drogą do Worce-
steru i wskazała jej kierunek. Jak nas stąd wypuszczą, pojedziemy tam popatrzeć.
— Ciekawe, jak długo będą nas tu trzymać? — powiedział Charles.
— Bóg raczy wiedzieć. Siedzimy tu jak w więzieniu. Musi istnieć jakieś po-
wiązanie pomiędzy tym zabójcą a zabójstwem Petersona.
— Zaczekaj! — wyszeptał Charles. — Wspominałaś, że Laggat-Brown zmie-
nił sobie nazwisko. Wcześniej nazywał się Ryan. To irlandzkie nazwisko.
— To na pewno nie on! — zaprotestowała żywiołowo Agatha. — To uroczy,
kulturalny człowiek. Zresztą nieprawdopodobne, żeby miał coś wspólnego ze
strzelaniną we dworze. Przecież nie mordowałby rodzonej córki. Zresztą potwier-
dziliśmy jego alibi.
— Masz do niego słabość, Aggie.
— Nic dziwnego, skoro zabrał mnie na kolację i zapłacił rachunek w przeci-
wieństwie do ciebie.
Gderali i dyskutowali, potem znów się kłócili, aż w końcu obydwoje zasnęli.
Terry, który tkwił do tej pory z uchem przy drzwiach ich sypialni, wycofał się
chyłkiem i wyciągnął telefon. Zasugerował, żeby ekipa śledcza sprawdziła miej-
skie śmietnisko przy starej drodze do Worcesteru.
Emma przeprowadziła się na noc do hotelu w Moreton-in-Marsh. Kręciła się i
wierciła na łóżku, niepewna, czy jest bezpieczna, czy nie.
Postanowiła z rana zajrzeć na składowisko śmieci i sprawdzić, czy zabrano
TLR
kontenery. Nie zazna spokoju, póki się tego nie dowie.
Ranek wstał zimny i mglisty. Jedynie jesienne liście płonęły czerwienią wśród
wszechobecnej szarości. Jechała rozważnie i pewnie, choć dłonie na kierownicy
zwilgotniały jej z nerwów.
Skręciła ze starej drogi do Worcesteru w stronę składowiska odpadów. Zamie-
rzała właśnie podjechać do wejścia, kiedy w porannej mgle ujrzała białe kombine-
zony laborantów. Emma zawróciła powoli. Kiedy dotarła do szosy, nacisnęła na
gaz i pomknęła do hotelu.
Pospieszyła do swojego pokoju, spakowała nieliczne rzeczy, które ze sobą za-
brała na noc, zeszła do recepcji i zapłaciła rachunek. Oceniła, że pozostało jej
niewiele czasu. Lada chwila znajdą zatrutą kawę i trutkę na szczury. Nie zostawiła
wprawdzie odcisków palców, ale sam fakt, że przeszukują śmieci, świadczył o
tym, że uważają ją za winną.
Emma wsiadła do samochodu. Przez chwilę rozważała, czy nie wrócić do do-
mu po więcej rzeczy, ale po namyśle zrezygnowała. Zgodnie z umową zawartą z
bankiem, mogła pobierać pieniądze w Moreton, ale jeśli chciała zlikwidować kon-
to, musiała pojechać do głównego oddziału w Londynie. Półtorej godziny drogi.
Istniała szansa, że jej się uda.
Umierała ze strachu podczas oczekiwania na załatwienie formalności związa-
nych z wypłaceniem dwudziestu tysięcy funtów. Gdy wreszcie otrzymała pie-
niądze, poszła do najbliższego fryzjera. Obcięła włosy na krótko i ufarbowała na
ciemny brąz. Później poszła do sklepu. Kupiła dżinsy, swetry, podkoszulki, ska-
fander i buty turystyczne. Przebrała się w nowe ubranie w przymierzalni. Zostawi-
ła tam stare rzeczy z walizki i wypełniła ją nowo zakupionymi.
Ekspedientce, która je później znalazła, nie przyszło do głowy, żeby zawiado-
TLR
mić policję. Zabrała je do domu i podarowała matce.
Emma wiedziała, że potrzebuje nowego samochodu, którego nie wyśledzą
przez jakiś czas. Porzuciła swoje auto w bocznym zaułku, wzięła taksówkę do
Dworca Wiktorii i zostawiła bagaż w przechowalni. Później pojechała kolejką
podziemną na East End.
Znalazła niezbyt solidnie wyglądający salon sprzedaży używanych samocho-
dów. Zapłaciła gotówką za forda kombi. Podjechała nim do centrum Londynu i
zostawiła go na podziemnym parkingu koło dworca Wiktorii. Na stacji umierała
ze strachu, czy jakiś policjant jej nie rozpozna. Kupiła kapelusz przeciwdeszczo-
wy na East Endzie i spuściła rondo, żeby ocieniało jej twarz.
Wróciła do auta i rzuciła walizkę na tył. Dokąd teraz? W pierwszej chwili
przyszło jej do głowy, żeby wyruszyć na północ, na dzikie tereny Szkocji. Jednak
czytała kiedyś, że ludzie, którzy szukali tam schronienia, bardziej rzucali się w
oczy na bezdrożach wyżyny niż w mieście.
Potem pomyślała o Scarborough. W nadmorskim miasteczku pod koniec sezo-
nu nadal przebywało sporo gości. Jechała z Londynu na północ ze stałą prędko-
ścią. W okolicach Yorkshire coś zaczęło rzęzić w silniku. Przemknęło jej przez
głowę, żeby porzucić auto na bagnach Yorkshire, ale odrzuciła ten pomysł. Ludzie
wzywają policję do każdego porzuconego samochodu. Zamiast tego dojechała do
Yorku i zaparkowała na przedmieściu. Zabrała walizkę, ale zostawiła kluczyk w
stacyjce w nadziei, że ktoś ukradnie forda. Dotarła autobusem na dworzec, gdzie
wykupiła bilet kolejowy do Scarborough. Marzyła o tym, żeby wziąć taksówkę do
miasta, ponieważ odczuwała już zmęczenie. Uznała jednak, że mimo zmienionego
wizerunku bezpieczniej będzie wsiąść do autobusu. Znalazła mały, anonimowy
pensjonat i wykupiła pokój ze śniadaniem.
TLR
Ledwie wkroczyła do ciasnej, nędznej sypialni i zamknęła za sobą drzwi na za-
suwę, padła na łóżko. Rozsadzała ją złość na Charlesa. Zdradził ją i upokorzył.
Twierdził, że go prześladowała. Powinien za to zapłacić. Chciała zadać mu ból,
choćby to miało być ostatnie, co zrobi w życiu.
Po czterech dniach postanowiono wypuścić Agathę i Charlesa z bezpiecznego
domu.
— Nie są świadkami koronnymi — uzasadnił decyzję Fother. — Nie warto
marnować na nich państwowych pieniędzy.
— Ale zabójca może zamordować panią Raisin — zaprotestował detektyw in-
spektor Wilkes.
— No i dobrze — odparował Fother z wściekłością. — Nie znoszę amatorów.
Fother przyszedł do bezpiecznego domu, poinformować ich, że są wolni i mo-
gą wracać do pracy.
— Pani Comfrey nadal nie odnaleziono — dodał na koniec. — Znaleźliśmy
słoik zatrutej kawy i trutkę na szczury na miejskim składowisku odpadów za starą
drogą do Worcesteru.
Agatha obrzuciła Terry'ego piorunującym spojrzeniem.
— Podsłuchiwał pan pod drzwiami.
— Nie docenia pani inteligencji policji — odparował Fother lodowatym to-
nem. — Radzę zostawić nam Laggatów-Brownów i skupić się na sprawach roz-
wodowych i poszukiwaniu zaginionych kotów.
Agathę i Charlesa odwieziono radiowozem do jej chaty. Charles odebrał swój
samochód.
TLR
— Wracam do siebie — oznajmił Agacie.
— Nie zamierzasz mi dłużej pomagać? — spytała Agatha.
— Potrzebujemy wytchnienia od siebie — odparł Charles lodowatym tonem.
— W ciągu ostatnich kilku dni, jeżeli tylko nas nie przesłuchiwano, wypełniałaś
cały wolny czas, dokuczając mi bez przerwy.
Agatha faktycznie wylewała na niego całą złość za przymusowe uwięzienie,
ale za skarby świata nie przyznałaby się do winy nawet przed sobą.
— Cały ty! — prychnęła. — Samolubny do szpiku kości.
— Trafił swój na swego — odburknął, wsiadając do samochodu. — O twoim
egoizmie można by napisać książkę.
Wkrótce odjechał w asyście radiowozu. Agatha stała na progu i z ponurą miną
odprowadzała ich wzrokiem. Potem przekręciła klucz w zamku i weszła do środ-
ka.
Koty nie wybiegły jej na powitanie. Zadzwoniła więc do Doris Simpson.
— Wzięłam je do siebie — poinformowała sprzątaczka. — Bawią się z moim
kotem, Scrabble'em. Przyniosę je. Nie chciałam tam zostawiać biednych zwierzą-
tek. Kiedy policja skończyła robotę, wyszorowałam cały dom do połysku.
— Dam ci premię — obiecała Agatha. — Do zobaczenia.
Zadzwoniła do agencji. Odebrał Patrick Mullen.
— O nic się nie martw — uspokoił ją na wstępie. — Wszystko idzie gładko.
Nie zepsuliśmy sobie opinii. Dostajemy tyle zleceń, że ledwie nadążamy z robotą.
Pozwoliłem sobie zatrudnić dziewczynę z agencji pracy tymczasowej, żeby odbie-
rała telefony, ponieważ twoja panna Simms ma wielki talent detektywistyczny.
Przyjdziesz?
TLR
— Na razie czekam na koty — odparła Agatha. — Dotrę mniej więcej za go-
dzinę.
Ponieważ Agathę dopadło poczucie osamotnienia, kiedy przyszła Doris, usiło-
wała ją namówić, żeby trochę u niej została. Lecz Doris odmówiła, ponieważ szła
na zmianę w supermarkecie w Evesham. Agatha usiadła na podłodze i zaczęła gła-
skać koty. Potem wstała, wyjęła rybę z zamrażarki, rozmroziła i ugotowała im. Po
nakarmieniu popieściła je znowu, po czym wyruszyła do Mircesteru.
Gdy wkroczywszy do agencji, ujrzała Patricka siedzącego za jej biurkiem, po-
myślała, że wygląda jak prawdziwy profesjonalista w przeciwieństwie do niej.
— Zjadłabym jakiś lunch, Patricku. Chodź ze mną i zdaj mi relację z ostatnich
dni — zaproponowała.
Patrick zażyczył sobie jajecznicy na boczku z kiełbasą. Agatha poprzestała na
sałatce, ponieważ po dniach bezruchu w bezpiecznym domu pasek od spódnicy
zaczął ją uciskać w talii.
— Z tego, co wiem, ten Mulligan był znany Wydziałowi do Zadań Specjalnych
od czasu, kiedy pracował w jednostkach zabezpieczających IRA. Usiłują dociec,
czemu cię ścigał. Nie prowadziłaś dotąd żadnej sprawy dotyczącej przestępstwa z
użyciem broni palnej prócz sprawy Laggatów-Brownów.
— Laggat-Brown zmienił nazwisko z Ryan — przypomniała Agatha. — Dla-
czego?
— Cyniczne gliny przypuszczają, że chciał poślubić panią Laggat-Brown wraz
z jej fortuną, uzyskaną z produkcji psiej karmy, a ona uznała jego nazwisko za
zbyt prostackie. Ale wygląda na to, że jest absolutnie czysty. Odszedł ze spółki
TLR
maklerskiej z czystym kontem z powodów zdrowotnych. Prowadzi firmę impor-
towo-eksportową. Sprzedaje i kupuje części elektroniczne w różnych miejscach,
najczęściej sam, ale zdobył praktykę w dziedzinie elektroniki. Ma też dyplom z
oceną celującą z fizyki z uniwersytetu w Cambridge. Obydwoje rodzice nie żyją.
Mieszkali w Dublinie, ale przeprowadzili się z Jeremym do Anglii, gdy miał pięt-
naście lat. Matka była gospodynią domową, ojciec hydraulikiem.
— Hydraulikiem! To chyba nie byli bogaci.
— W takim razie niewiele wiesz o tym zawodzie. Potrafią zarabiać krocie.
— Jadłam kolację z Jeremym Laggatem-Brownem. Był czarujący.
Patrick popatrzył jej w oczy.
— Jeżeli znowu cię zaprosi, nie dyskutuj z nim o sprawie.
— Czemu nie? Przecież twierdzisz, że jest absolutnie czysty.
— Tak uważa policja, ale ostrożność nie zawadzi. Jeżeli chodzi o Harrisona
Petersona, został otruty dużą dawką digitalisu*6. Trucizny nie rozpuszczono w
wódce, lecz w kawie. Miał słabe serce i to go zabiło. Patolog, który przeprowadzał
pierwszą sekcję, wyznał, że nie miał czasu szukać prawdziwej przyczyny śmierci,
ponieważ był zapracowany, a z policyjnego raportu wynikało, że denat ewidentnie
popełnił samobójstwo.
Znaleźli w żołądku ślady kawy. Przypuszczają, że kiedy stracił przytomność,
morderca przeniósł go na łóżko.
— W takim razie zabójca musiał znać stan jego zdrowia.
— Racja. Na razie radzę ci wziąć sobie wolne i zapomnieć o Laggatach-
Brownach.
Agatha westchnęła cichutko. Doszła do wniosku, że to, czego potrzebuje naj-
bardziej, to wieczorne wyjście z tak przystojnym mężczyzną jak Jeremy Laggat -
TLR
Brown. Nagle zaczęła zadawać sobie pytania na temat Patricka. Czy ma żonę?
Rodzinę? Miał około sześćdziesiątki, opuszczone ramiona, tłuste brązowe włosy i
lekko zaniedbany wygląd.
— Jesteś żonaty? — spytała.
— Byłem. Ale praca pochłaniała mi tyle czasu, że w końcu doprowadziła do
rozpadu małżeństwa.
6 *Digitalis — naparstnica purpurowa. Wyciągi z tej rośliny zawierają substancje stosowane jako lek
przy chorobach serca, w większych dawkach silnie trujące.
— Masz dzieci?
— Syna i córkę. Obydwoje założyli rodziny i mają własne dzieci. Pozwól, że
zapoznam cię ze zleceniami, nad którymi pracowaliśmy podczas twojej nieobec-
ności.
Streścił jej, co im zlecono, kogo śledzi panna Simms i co robią Sammy Allen i
Douglas Ballantine.
Agatha zaczęła czuć się zbędna.
— Najwyższa pora zabrać się do roboty — skomentowała.
— Lepiej weź sobie kilka dni wolnego — zasugerował Patrick. — Najlepiej
odłożyć sprawę Laggatów-Brownów do czasu, aż szum ucichnie.
Agatha zamierzała zaprotestować. Ale gdy wyciągnęła z torebki lusterko, żeby
pociągnąć usta szminką, dostrzegła włoski nad górną wargą.
— Jeden dzień w zupełności mi wystarczy — orzekła.
Pojechała do Evesham do salonu piękności Beau-
monde. Zamówiła sobie wizytę u ulubionej kosmetyczki, ładnej kobiety imie-
TLR
niem Dawn. Gdy usunęła jej wąsik i uregulowała brwi, zrobiła jej kosmetyczny
lifting twarzy. Półtorej godziny później Agatha wyszła na ulicę jak nowo naro-
dzona.
Wróciła do domu, pobawiła się z kotami. Potem przypomniała sobie, że nie
sprawdziła wiadomości na automatycznej sekretarce telefonu.
Pierwsza była od Roya. Dopytywał z zaciekawieniem o wyniki badań w spra-
wie otrucia. Drugą zostawił Jeremy Laggat-Brown. Twierdził, że się o nią martwi,
i proponował spotkanie. Agatha uznała, że Roy może zaczekać. Zadzwoniła na
telefon komórkowy, który podał jej Jeremy. Miły głos z drugiej strony zawołał:
— Agatho! Nie zjadłabyś ze mną kolacji?
— A co na to żona?
— Wyjechała z Jasonem do domu pogrzebowego. Oddano ciało. Pozwolisz, że
przyjadę po ciebie za pół godziny?
— Wolałabym za godzinę. Muszę wziąć prysznic.
Po zakończeniu rozmowy Agatha popędziła po schodach na górę. Znów zabo-
lało ją biodro. Wytłumaczyła sobie, że pewnie naciągnęła ścięgno.
Wzięła szybki prysznic i włożyła prostą czarną sukienkę i czarne pantofle, że-
by nie wystroić się przesadnie, jak poprzednim razem.
W tym momencie Emma siedziała w gospodzie w Scarborough i pochłaniała
ogromną porcję pasztetu wołowego z frytkami. Celowo postanowiła przybrać na
wadze w ramach zmiany wizerunku. Zauważyła z satysfakcją, że twarz jej się nie-
co zaokrągliła. Z krótko ostrzyżonymi włosami nie przypominała tej Emmy Com-
frey, której poszukiwała policja.
Nie miała ostatnio nic do roboty prócz opychania się ponad miarę, przeprowa-
dzek do nowych kwater i spacerów po promenadzie, podczas których patrzyła na
TLR
fale i obmyślała zemstę.
Skupiła całą nienawiść na Charlesie Fraicie. Rozmyślnie ją omotał, żeby na-
stępnie zdradzić i upokorzyć. To przez niego musiała uciekać. Nie odczuwała naj-
lżejszych wyrzutów sumienia, że usiłowała otruć Agathę Raisin. To wina Charle-
sa. Zobaczyła swoje zdjęcie w telewizyjnych wiadomościach. Pokazano jednak
starą fotografię z czasów, kiedy pracowała w Ministerstwie Obrony. Jej nowy wi-
zerunek nie przypominał tego, który widziała na ekranie. Celowo zmieniła rów-
nież akcent na śpiewną mowę z okolic Birmingham.
Po dwóch dniach jej nazwisko i zdjęcie znikło ze stron gazet. Za kilka dni bę-
dzie mogła wyruszyć na południe, a wtedy plan akcji przeciwko Charlesowi bę-
dzie już gotowy.
TLR
ROZDZIAŁ IX
Kolacja nie sprawiła Agacie tak wielkiej przyjemności, jak się spodziewała.
Ku własnemu zaskoczeniu, martwiła się o Charlesa.
Kiedy pracowała w Londynie, nie miała przyjaciół. Jej agencja public relations
odnosiła sukcesy. Skupiała całą energię na pracy. Po przeprowadzce do Carsely
zyskała pierwszego przyjaciela, Billa Wonga. Potem zaprzyjaźniła się z panią
Bloxby i Charlesem. Ze wstydem uświadomiła sobie, że zawsze przyjmowała
okazjonalne wizyty Charlesa za rzecz naturalną. Przychodził i odchodził. Często
zostawał u niej na dłużej. Bardziej przejmowała się samopoczuciem swoich kotów
niż jego.
— Nie przedstawiłaś mi postępów śledztwa — zagadnął Jeremy. — Pytałem
dwa razy, ale patrzyłaś gdzieś w przestrzeń i nie słuchałaś. W gazetach też nic nie
piszą. Wspomnieli tylko, że znaleziono w twojej kuchni zamordowanego człowie-
TLR
ka, ale nic poza tym.
— Przepraszam, ale trochę się denerwuję — wyznała Agatha. — Muszę za-
dzwonić do twojej żony. Policja i Wydział do Zadań Specjalnych poinstruowali
mnie, żebym na razie nie zajmowała się tą sprawą.
— Co ma z tym wspólnego Wydział do Zadań Specjalnych? — spytał z cie-
płym uśmiechem.
Lecz Agatha wzięła sobie do serca ostrzeżenia Patricka. Dlatego skłamała:
— Nie powiedzieli mi.
— Gdzie byłaś przez ostatnie kilka dni? Dzwoniłem kilka razy.
— Zamieszkałam z Charlesem w hotelu. Nie chciałam zostać w domu, kiedy
krzątała się po nim ekipa laborantów. W takich wypadkach zwykle dziennikarze
nachodzą człowieka stadami.
— Czy wiesz, kim był ten człowiek?
-Nie.
— Nigdy wcześniej go nie widziałaś? — Rzucił jej wyzywające spojrzenie. —
Czy to przypadkiem nie jakiś odtrącony kochanek?
Agatha posłała mu uśmiech.
— Nic z tych rzeczy.
Co robi Charles? — myślała gorączkowo. — Czy nie potraktowałam go zbyt
grubiańsko?
— Pieprzony szpinak — powiedziała, wskazując zieloną kupkę na talerzu.
Jeremy zrobił zdziwioną minę.
— Przepraszam — wymamrotała Agatha. — Nie zdawałam sobie sprawy, że
TLR
mówię do siebie. — Nie przepadam za szpinakiem.
— Słyszałem, że w dniu morderstwa przebywałaś w Paryżu. Co cię tam zagna-
ło?
— Potrzebowałam odpoczynku, a Charles chciał odwiedzić córkę starego przy-
jaciela.
— Jak ma na imię?
W głowie Agathy zadźwięczał dzwonek alarmowy.
— Nie wiem, ponieważ jej nie spotkaliśmy — odrzekła. — Policja nas wezwa-
ła i musieliśmy wracać. Ale nie roztrząsajmy dłużej tej straszliwej zbrodni. Po-
rozmawiajmy o czymś innym. Pójdziesz na pogrzeb?
— Nie. Muszę pracować. Prawdopodobnie wyjadę na jakiś czas.
— Czy pogodziłeś się z żoną?
— Tak, ale tylko ze względu na Cassandrę. Chce, żebyśmy żyli jak prawdziwa
rodzina. Ale to małżeństwo tylko na papierze. Za to my będziemy mogli się czę-
ściej widywać — dodał z ciepłym uśmiechem.
— Nie spotykam się z mężczyznami, którzy mieszkają z żonami, nawet byłymi
— odparła Agatha.
— Właśnie teraz to robisz — wytknął ze śmiechem.
— Ale to co innego. Jesteś zamieszany w sprawę, nad którą pracuję.
— Myślałem, że zrezygnowałaś.
— Na razie tak. Ale mimo wszystko nadal pozostałeś byłym mężem mojej
klientki.
TLR
Jeremy wziął ją za rękę.
— I to wszystko?
Był bardzo przystojny. Gdyby tak bardzo nie martwiła się o nieobecnego Char-
lesa, przypuszczalnie uległaby jego nieodpartemu urokowi. Lecz delikatnie cofnę-
ła dłoń i powiedziała:
— Nie mam teraz nastroju do flirtów, Jeremy To morderstwo śmiertelnie mnie
wystraszyło. Chyba sam to widzisz.
— Oczywiście, oczywiście.
Natychmiast zmienił temat, a potem odwiózł ją do domu. Agatha pożegnała go
na progu. Próbował pocałować ją w usta, ale odwróciła głowę, tak że w rezultacie
pocałunek tylko musnął jej policzek. Kiedy weszła do środka, postanowiła za-
dzwonić do Roya.
— Chyba przeżywasz ciężkie chwile, słoneczko — stwierdził Roy. — Chcesz,
żebym do ciebie przyjechał?
— Och, a zechciałbyś? — spytała wzruszona jego troską.
— Mam kilka wolnych dni do odebrania. Przyjadę jutro pociągiem, który przy-
jeżdża do Moreton-in— -Marsh około wpół do pierwszej.
— Będę czekać na ciebie na stacji.
Agatha wybrała numer Charlesa. Odebrał Gustav.
— Kto mówi? — zapytał, kiedy poprosiła, żeby zawołał Charlesa do telefonu.
— Agatha Raisin.
Gustaw rzucił słuchawkę. Agatha z wściekłością popatrzyła na aparat. Zamie-
rzała odejść, kiedy telefon zadzwonił.
TLR
— Słucham? — spytała niepewnie.
— Tu pani Bloxby. Ktoś ze wsi mówił, że pani wróciła. Czy jest pani sama,
czy z Charlesem?
— Sama. Charles wyjechał.
— Myślę, że powinnam spakować rzeczy i spędzić u pani noc.
Agatha właśnie otwierała usta, żeby powiedzieć, że to wspaniała propozycja,
kiedy w tle zabrzmiał zrzędliwy głos pastora:
— Daj sobie spokój, Margaret. Inaczej się wykończysz. Ta cała Raisin jest na
tyle stara, żeby umieć o siebie zadbać.
— Proszę chwileczkę zaczekać — poprosiła pani Bloxby. Zakryła słuchawkę
dłonią, tak że Agatha słyszała tylko słabe odgłosy wymiany zdań.
Kiedy pani Bloxby znów przyłożyła słuchawkę do ucha, Agatha zapewniła po-
spiesznie:
— Proszę nie przychodzić. Nic mi nie będzie. Roy przyjedzie jutro na dłużej.
— Jeżeli jest pani pewna...
— Absolutnie.
Dzień wcześniej właścicielkę pensjonatu Widok na Morze, które naprawdę wi-
dać było dopiero po przejściu drogą stu metrów, zaniepokoiło dziwne zachowanie
jednej z klientek. Ta pani Elder nie stwarzała kłopotów i płaciła gotówką. Ale za-
częła mówić do siebie. Nie głośno, co prawda, lecz nieustannie poruszała ustami,
a oczy jej płonęły jakimś dziwnym blaskiem. Właścicielka, pani Blythe, była
wdową. Żałowała, że nie ma przy niej mężczyzny, który doradziłby, jak postąpić.
Sezon urlopowy dobiegł końca. Obecnie zarabiała tylko na przyjeżdżających na
TLR
weekend.
Emma, która przyjęła nazwisko Elder, siedziała w sali telewizyjnej. Wycho-
dząc, minęła panią Blythe z płonącymi oczami, poruszając ustami. Pani Blythe w
mgnieniu oka podjęła decyzję:
— Pani Elder! — zawołała ostrym tonem.
Emma znieruchomiała i wbiła w nią wzrok.
— Przepraszam, że zawiadamiam w ostatniej chwili, ale będę potrzebowała
pani pokoju.
Emma długo patrzyła na nią bez słowa. Pani Blythe oczekiwała protestów, ale
Emma uznała, że oto otrzymała znak, którego potrzebowała. Znak, że pora wyru-
szyć na południe.
— Dziękuję — odrzekła łagodnie. — Opuszczę go po śniadaniu.
Pani Blythe odprowadziła ją wzrokiem, gdy wchodziła po schodach. Cóż,
prawdę mówiąc, rozmawiała jak zupełnie normalna osoba.
Agatha ucieszyła się, kiedy nastał świt. Zapadała na chwilę w niespokojny sen
tylko po to, żeby zaraz się zbudzić. Cały kłopot z dachami krytymi strzechą, pole-
ga na tym, że belki trzeszczą i jakieś stworzenia buszują pomiędzy źdźbłami. No-
cą pierwsze porywy jesiennych wichrów targały krzakiem bzu w ogródku od fron-
tu. Jego gałęzie raz po raz uderzały w szybę.
Poszła do sklepu wielobranżowego kupić smakołyki dla kotów. W sklepie było
kilku klientów i panowała chłodna atmosfera. Mieszkańcy nadal obwiniali Agathę
za sprowadzenie do wsi przemocy i zbrodni.
Lecz ona za bardzo się martwiła i denerwowała, żeby zauważyć ich nastawie-
nie. Kupiła dla ulubieńców pasztet, śmietankę i rybę. Po powrocie do domu na-
TLR
karmiła koty i pojechała do swojego biura w Mir— cesterze. Wiatr strącał liście z
drzew na szosę przed samochodem. Agatha tęskniła za Londynem jedynie jesie-
nią. W mieście człowiek nie widzi tak wyraźnie zmian pór roku. Lecz na wsi życie
dosłownie zamiera na jego oczach, co przypomina mu o jego własnej śmiertelno-
ści.
W biurze Patrick doskonale sobie bez niej radził. Agatha postanowiła więc po-
nownie odwiedzić Joyce, byłą żonę Harrisona Petersona. Jej nowy partner był
najwyraźniej człowiekiem zdolnym do przemocy. Niepokój z powodu zniknięcia
Emmy nadal Agathy nie opuszczał. Tłumaczyła sobie jednak, że kobieta nie od-
waży się ponownie zaatakować. Tylko czy aby na pewno?
Poranna mgła uniosła się i małe białe słońce oświetlało brunatne, zaorane pola.
Agatha jechała Fosseway, od czasu do czasu zerkając na pędkościomierz, ponie-
waż policjanci z radarami używali nieoznakowanych pojazdów. Skręciła w drogę
do Shipston-on-Stour i zatrzymała samochód na parkingu koło domu Joy— ce Pe-
terson. Znalezienie ostatniego wolnego miejsca dostarczyło jej sporej satysfakcji,
ponieważ auto, które przyjechało tuż za nią, musiało krążyć w pobliżu w oczeki-
waniu, aż jakiś kierowca odjedzie.
Nie wiedziała, że siedzi w nim policjantka, Betty Howse, której zwierzchnicy
kazali śledzić Agathę.
Agatha przeszła na drugą stronę ulicy i zadzwoniła do drzwi. Po drugiej stronie
długo panowała cisza. Ponownie nacisnęła przycisk dzwonka. W końcu Joyce Pe-
terson otworzyła. Płakała. Jej piękna twarz była mokra od łez.
— Przyszłam zobaczyć, co u pani słychać — zagadnęła Agatha.
Joyce nerwowo zerknęła przez ramię.
— Wybrała pani nieodpowiednią porę. Jestem zajęta.
Nagle ktoś gwałtownie odepchnął ją na bok. Jej miejsce zajął Mark.
TLR
— To znowu pani! — ryknął.
Agatha zaczęła się wycofywać, Mark podążał za nią. Agatha włożyła luźną je-
dwabną bluzkę, na którą narzuciła rozpięty płaszcz. Mark chwycił materiał bluzki
przy szyi, skręcił w dłoni i rąbnął Agathą z całej siły o ścianę chaty.
— Zostaw nas w spokoju, stara jędzo! — wrzasnął, po czym uderzył boleśnie
głową Agathy o ścianę.
Ktoś z tyłu rozkazał lodowatym tonem:
— Proszę ją natychmiast puścić.
Betty Howse włożyła cywilne ubranie.
— Wynocha! — Mark znowu uderzył głową Agathy o ścianę.
— Dość tego — powiedziała Betty. Mignęła mu przed oczami policyjną legi-
tymacją. — Marku Goddhamie, oskarżam pana o napaść.
Kiedy Mark zamarł w bezruchu, wyrecytowała obowiązkowe ostrzeżenie.
Agatha czytała w powieściach o oczach nabiegłych krwią z gniewu. Do tej po-
ry uważała, że to tylko literacka przenośnia, lecz oczy Marka faktycznie poczer-
wieniały z wściekłości.
Puścił Agathę i wbił wzrok w Betty.
— W jaki sposób mnie pani aresztuje?
Usiłował jej dosięgnąć, lecz Betty wyciągnęła zza pleców policyjną pałkę i
uderzyła mężczyznę w nogi. Gdy się skulił, szybko skuła go kajdankami.
— Niech pani tu zaczeka — rozkazała Agacie i wezwała pomoc przez radio.
— Oskarża go pani o napaść, prawda? — spytała Agathę.
— Oczywiście.
TLR
W Marku zaszła szokująca przemiana. Cała złość z niego wyparowała. Stał te-
raz ze zwieszoną głową.
— Załatwmy to polubownie — błagał. — To jedno wielkie nieporozumienie.
— Sprawdzę, czy nic nie zrobił Joyce — zaproponowała Agatha, po czym
wkroczyła do domu.
Joyce siedziała na sofie. Kiwała się w przód i w tył z twarzą wykrzywioną bó-
lem.
— Chyba połamał mi żebra — wyszeptała.
Agatha wyszła z powrotem na dwór.
— Trzeba wezwać pogotowie do Joyce Peterson — poinformowała.
Betty znów wyciągnęła radio.
— Źle z nią? — spytała.
— Podejrzewa, że ma połamane żebra.
— Proszę dotrzymać jej towarzystwa do czasu przyjazdu karetki — rozkazała
Betty. — A ja przypilnuję tego drania.
Agatha wróciła do domu.
— Zaparzyć pani herbatę? — spytała.
Joyce pokręciła głową.
— Oskarżę go o napaść, więc może pani spokojnie zrobić to samo — powie-
działa Agatha.
Z zewnątrz dobiegły odgłosy bijatyki, potem krzyk bólu Marka i wreszcie głos
TLR
Betty, która spokojnym tonem oskarżyła go o napaść na oficera policji.
— Widzi pani, to już drugie oskarżenie. Proszę dorzucić trzecie.
— Pójdzie do więzienia?
— Oczywiście.
Joyce zaszlochała krótko.
— W takim razie ja też wniosę oskarżenie. Czy mogę prosić o trochę brandy?
Butelka stoi tam, razem z innymi alkoholami.
Zdaniem Agathy gorąca słodka herbata bardziej by jej pomogła, ale sama po-
trzebowała czegoś mocniejszego. Nalała dwa pełne kieliszki i podała jeden Joyce.
Joyce upiła łyk i wzdrygnęła się.
— Z mężczyznami nigdy nic nie wiadomo — zaczęła. — Kiedy go poznałam,
uważałam, że otrzymałam wielki dar od Boga. Był taki czarujący, atrakcyjny. Do-
piero kiedy przeprowadził się do mnie, zaczął mnie bić. Zawsze później płakał i
błagał o wybaczenie, ale po kilku dniach znowu zaczynał.
— Co wywołało ostatni atak?
— Powiedziałam, że chciałabym iść na pogrzeb Harrisona. To wszystko.
— Kochała pani Harrisona?
— Przez pewien czas. Potem zaczął wiele podróżować. Rzadko bywał w do-
mu. Kiedy wsadzono go do więzienia, byłam na niego tak wściekła, że zapragnę-
łam się rozwieść i odzyskać wolność. Jason przepadał za ojcem. Chyba nigdy mi
nie wybaczył. Kiedy zaproszono mnie na przyjęcie do Laggatów-Brownów, Mark
mnie nie puścił.
Na zewnątrz zawyły syreny. Przyjechała zarówno policja, jak i pogotowie.
TLR
Joyce została zbadana i wyprowadzona do karetki. Agatha obserwowała dalsze
wydarzenia. Zrobiono jej zdjęcie dla prasy. Chyba całe Shipston-on-Stour wyległo
na ulicę, żeby popatrzeć.
Marka Goddhama wepchnięto do radiowozu. Agatha stanęła twarzą w twarz z
Billem Wongiem.
— Jedź za mną do Mircesteru złożyć zeznanie — zaproponował. — Jesteś w
stanie prowadzić?
Agatha czuła ból z tyłu głowy.
— Raczej nie. Przeżyłam silny wstrząs. Naprawdę mocno uderzał moją głową
o ścianę. O Boże! — wykrzyknęła, zerknąwszy na zegarek. — Miałam odebrać
Roya z Moreton!
— W takim razie lepiej zostaw swój samochód i jedź ze mną. Skręcimy na
dworzec i zabierzemy Roya.
Na usilne prośby Agathy Bill, który prowadził radiowóz, włączył syrenę i
przejechał przez Fosseway, przekraczając dozwoloną prędkość. Dotarli na dwo-
rzec w chwili, gdy pasażerowie wysiadali z londyńskiego pociągu.
Agatha zawołała Roya. Gdy wsiadał do radiowozu, oczy mu błyszczały z pod-
niecenia.
— Co się dzieje? — zapytał.
— Agatha została napadnięta — wyjaśnił Bill. — Zabieramy ją na komendę
policji, żeby złożyła zeznania.
— Jak się czujesz? — dopytywał Roy. — Kto cię zaatakował?
Agatha opisała mu przebieg wydarzeń, a potem wybuchła płaczem. Bill wrę-
czył jej paczkę chusteczek higienicznych.
TLR
— Wezwę lekarza, żeby cię zbadał, Agatho. Nie przypominam sobie, żebyś
kiedykolwiek wcześniej płakała.
Emma dojechała do Warwickshire z licznymi przesiadkami, choć nie wierzyła,
że jakikolwiek policjant zdołałby ją rozpoznać w nowym ubraniu, fryzurze i z do-
datkowymi kilogramami.
Kupiła nóż myśliwski i włożyła na dno swojej pojemnej torebki. Myśl o ostrej
klindze rozgrzewała jej serce. Wysiadła z ostatniego autobusu w Stratford-on— -
Avon i wyruszyła w długi marsz do Barfield House.
Charles pewnie już by wrócił do Agathy, ponieważ nigdy długo nie żywił ura-
zy. Ale zakochał się w długonogiej brunetce Elaine Wisbich, która pracowała w
Stowarzyszeniu na rzecz Ochrony Krajobrazu. Przyszedł prosić ją o dotację. Po-
przedniego dnia zabrał ją na kolację, a teraz umówił się na lunch w Stratford.
Już czekała w restauracji, kiedy Charles tam dotarł. Elaine miała kręcone brą-
zowe włosy i pociągłą twarz o jasnej cerze, małych ustach i nieproporcjonalnie
małych oczach, ale za to obfity biust i nieprawdopodobnie długie nogi.
Posiłek przebiegł w miłej atmosferze, aczkolwiek Charles wolałby, żeby tak
często się nie śmiała. Drażnił go jej brzydki, hałaśliwy śmiech. Kiedy po posiłku
zapalił papierosa, skarciła go żartobliwym:
— Oj, nieładnie, nieładnie.
Następnie wyjęła mu go z ust i zgniotła w popielniczce.
Charles westchnął ciężko. Miłość umarła w jego sercu. Kiedy poprosił o ra-
TLR
chunek, stwierdził z przerażeniem, że tym razem rzeczywiście zapomniał portfela.
Często kłamał ze skąpstwa, że zapomniał pieniędzy, żeby uniknąć płacenia, ale
tym razem naprawdę zamierzał zapłacić.
— Bardzo mi przykro, Elaine, ale zapomniałem portfela — przeprosił. — Jeże-
li zapłacisz, oddam ci pieniądze.
Elaine miała tak donośny głos, że można go było usłyszeć za kilkuhektarowym
polem, zagajnikami i padokiem.
— Kosztowałeś mnie więcej niż ten lunch — grzmiała na całe gardło. — Alice
Forbes ostrzegała mnie, że będziesz próbował mnie naciągnąć, a ja naiwna zapro-
testowałam: „Na pewno nie. Charles jest dżentelmenem".
— Obiecuję ci, Elaine...
— Zapomnij o tym.
Elaine z wściekłością zapłaciła rachunek bez jednego słowa. Rozstała się z nim
zaraz po opuszczeniu restauracji.
W drodze powrotnej do Barfield House Charles przypomniał sobie, że musi
przejrzeć rachunki. Postanowił wziąć się do tego zaraz po powrocie.
Nigdy nie wchodził frontowymi drzwiami, ponieważ klucz ciężko chodził w
masywnym wiktoriańskim zamku. Zamierzał właśnie obejść dom dookoła, kiedy
spostrzegł, że drzwi stoją otworem.
Muszę pogadać z Gustavem — pomyślał Charles. — W dzisiejszych czasach,
gdy pełno na świecie ugrupowań terrorystycznych i włóczęgów z New Age, nale-
ży mieć drzwi zamknięte.
Przystanął na chwilę w holu, a potem przeszedł do swojego gabinetu. W progu
TLR
zamarł bez ruchu z przerażenia. Ktoś przywiązał do krzesła i zakneblował jego sę-
dziwą ciotkę.
Kobieta z długim, myśliwskim nożem, której w pierwszej chwili nie rozpoznał,
odwróciła się ku niemu. Była wysoka, tęga, z brązowymi krótkimi włosami. Ale
kiedy się uśmiechnęła, poznał ją po charakterystycznych zębach.
— Emma? — wykrztusił. — Co zrobiłaś mojej cioci?
— Przyszłam cię zabić.
— Dlaczego? — spytał Charles, na siłę przybierając spokojny ton, choć drżał z
przerażenia.
— Ponieważ mnie zdradziłeś.
— Ja? W jaki sposób?
— Nagadałeś policji, że cię prześladuję, podczas gdy to ty mnie zwiodłeś.
Uklęknij i błagaj o przebaczenie — rozkazała, wymachując nożem.
Zupełnie zwariowała — pomyślał Charles, ale przybrał swój zwykły, uprzejmy
ton:
— Nie wygłupiaj się, Emmo. Rozwiąż ciocię. Przyprawisz ją o zawał.
— Na kolana! — ryknęła Emma.
Charles uklęknął i podpełzł ku niej na klęczkach.
— Tylko mnie nie zrań — błagał.
— Tak już lepiej — powiedziała Emma z uśmiechem.
Charles pochylił się, objął ją za kolana i pchnął na podłogę. Nóż wyleciał jej z
ręki. Emma drapała i walczyła zawzięcie.
TLR
Gustav wszedł do pokoju, pochylił się, złapał Emmę z tyłu za płaszcz i posta-
wił na nogi. Następnie wymierzył jej dwa mocne policzki.
Emma zaczęła szlochać. Gustav spostrzegł torbę z cienką linką w środku, którą
przyniosła ze sobą. Wyjął ją i związał jej nadgarstki i kostki. Chciał wziąć jej nóż,
żeby oswobodzić ciotkę, ale Charles krzyknął:
— Zostaw go, Gustavie. Potrzebujemy dowodu.
Gustav skinął głową i wyszedł. Po chwili wrócił z kuchennymi nożyczkami i
zaczął rozcinać więzy krępujące panią Tassey, ciotkę Charlesa. Kiedy zdjął jej
knebel, pani Tassey jęknęła:
— Co za potworna kobieta! Gustavie, wezwij policję.
— Już została zawiadomiona — odparł Gustav, wskazując ruchem głowy
Charlesa, który szybko mówił coś przez telefon. Emma leżała na podłodze, skulo-
na w pozycji embrionalnej, jęcząc i kołysząc się na boki.
Charles odetchnął z ulgą, gdy usłyszał policyjne syreny. Odczuł jeszcze więk-
szą ulgę, kiedy Emma została oskarżona i zabrana. Niepokoił go tylko dziwnie
pogodny nastrój wiekowej ciotki, która piła duży dżin z tonikiem, składając ze-
znanie.
Emma wtargnęła do dworu. Wymachując nożem przed oczami pani Tassey,
zmusiła ją do przejścia do gabinetu, gdzie związała ją i zakneblowała.
W końcu zakończyli składanie zeznań. Pani Tassey oświadczyła, że popracuje
w ogrodzie, ponieważ ruch zawsze ją uspokajał. Charles uznał, że najwyższa pora
sprawdzić rachunki.
TLR
Zadzwonił telefon. Odebrał Gustav.
— Dzwoni panna Wisbich — poinformował.
— Lepiej podejdę — warknął Charles. — Witaj, Elaine. Rozegrał się tu okrop-
ny dramat — zagadnął.
Opowiedział jej o ataku Emmy.
— Ojejku! — jęknęła Elaine. — Co za fascynująca historia! Czy naprawdę za-
pomniałeś tego portfela?
— Naprawdę, słowo honoru.
— Dam ci szansę rehabilitacji. W Broadwayu otworzyli nową francuską re-
staurację o nazwie Cordon Bleu. Możesz mnie tam zabrać na kolację jutro wieczo-
rem. Jest baaardzo droga.
— No dobrze — odrzekł Charles. — O ósmej?
— Doskonale. Do zobaczenia na miejscu.
Przed drzwiami Agathy stał na straży policjant. Bill Wong już wcześniej pró-
bował załatwić jej policyjną ochronę, lecz poczynania Agathy wzbudzały taką
niechęć w komendzie głównej policji w Mircesterze, że mu odmówiono. Bill po-
dejrzewał, że mieli nadzieję, że wreszcie ktoś ją usunie. Szeregowa Betty Howse
otrzymała polecenie śledzenia jej nie dla bezpieczeństwa Agathy, lecz żeby ob-
serwować, co ona zrobi.
Agatha miała olbrzymiego guza z tyłu głowy, ale nie doznała poważniejszych
obrażeń.
Szeregowy Darren Boyd, stojący na warcie przed drzwiami, był bardzo atrak-
cyjnym mężczyzną. Z początku protestował przeciwko nudnemu zadaniu. Lecz z
każdą chwilą coraz bardziej je lubił. Panie ze wsi na wyścigi częstowały go herba-
TLR
tą, ciastkami i bułeczkami z gorącą kiełbasą. Jedna nawet przyniosła ogrodowe
krzesło, żeby usiadł, a druga mały stolik. Trzecia zaopatrzyła go w książki i cza-
sopisma. Siedział więc sobie wygodnie w słońcu, jak na wakacjach. Był niemal
rozczarowany, gdy popołudniowy dyżur dobiegł końca i przyszedł zmiennik.
Agathę cieszyła ochrona policji, ponieważ nie dopuszczali przedstawicieli pra-
sy. Z początku nie rozumiała, czemu tak wielu dziennikarzy nagabuje ją z powodu
zwykłej napaści. Dopiero kiedy włączyła wieczorne wiadomości i usłyszała o ata-
ku Emmy na Charlesa, pojęła przyczynę tego niezwykłego zainteresowania. Po-
wiązano jej nazwisko z Charlesem z jej poprzednich spraw. Dowiedziała się, że to
Emma usiłowała ją otruć. Zadzwoniła do Charlesa, ale Gustav odłożył słuchawkę.
— To niedopuszczalne! — złościła się Agatha. — Powinien go zwolnić.
— Pojedźmy tam — zaproponował Roy.
— To nic nie da. Gustav otworzy i zatrzaśnie nam drzwi przed nosem. A
dziennikarze będą czatować w całej okolicy.
Zadzwonił telefon komórkowy Agathy.
— Chyba lepiej, jak odbiorę. Miejmy nadzieję, że dziennikarze nie znają tego
numeru.
— Wypisałaś go na swojej wizytówce — przypomniał Roy.
Mimo wszystko Agatha wyciągnęła aparat.
— Agatho! — zawołał miły, ciepły głos. — To ja, Jeremy. Usłyszałem w wia-
domościach, że aresztowano kobietę, która dla ciebie pracowała.
— Ja też przed chwilą wysłuchałam dziennika. Co za ulga! Co u ciebie?
— Jako tako. Tylko dojazdy do Londynu zaczynają mnie męczyć. Myślę o
tym, żeby kupić tam mieszkanie, a wracać tylko na weekendy. Jason rozpacza po
śmierci ojca. Życie tutaj stało się ponure. Nie miałabyś ochoty zjeść ze mną kola-
TLR
cji dziś wieczorem?
— Mam gościa, który u mnie nocuje. To Roy Silver, kiedyś dla mnie pracował.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Wreszcie Jeremy przemówił:
— Zabierz go ze sobą. Czy jest zabawny?
— Tak, bardzo.
— Tego właśnie potrzebuję. Do zobaczenia o ósmej.
— Nie jest tobą zainteresowany jako kobietą — orzekł Roy, gdy Agatha po-
wtórzyła mu propozycję. — Inaczej by nie zaproponował, żebym do was dołączy-
ł. Chce od ciebie wyciągnąć informacje.
— Nonsens. Policja dokładnie go sprawdziła. Ma żelazne alibi. I próbował
mnie pocałować.
— Zobaczymy.
TLR
ROZDZIAŁ X
Agatha zapomniała, że Roy ubierał się konwencjonalnie tylko wtedy, gdy pra-
cował dla poważniejszych klientów. Dlatego zszokował ją jego wygląd, gdy goto-
wy do wyjścia wkroczył do salonu. Mężczyzna włożył podkoszulek w biało-
czarne poprzeczne pasy, obcisłe czarne spodnie, a na szyi zawiązał czerwony sza-
lik.
— Zamierzasz w tym iść? — spytała.
- A co w tym złego? — odpowiedział pytaniem.
— Mówiłaś, że idziemy do francuskiej restauracji, więc ubrałem się jak Fran-
cuz.
— Chyba z jakiejś francuskiej farsy. Co włożysz, jeśli zaproszą cię do chiń-
skiej? Kapelusz w kształcie abażuru? I zwiążesz włosy w koński ogon? No dobra,
już chodź, inaczej się spóźnimy.
TLR
— Co tam dają jeść? — zapytał Roy, zajmując miejsce dla pasażera. Dodał do
swojego stroju jeszcze długi czarny płaszcz.
Jak on to wszystko pomieścił w torbie podróżnej? — dziwiła się Agatha.
— Nic specjalnego — odparła, włączając zapłon. — Nie zamawiaj kaczki. Ma
konsystencję gumy. I zapomnij o sałatce. Podają głównie szpinak.
— Lubię szpinak.
— To będzie ci smakowało. Dodają go do każdego dania.
— Aleś się wystroiła! — zauważył Roy. — Gdyby ta , sukienka miała trochę
głębszy dekolt, policja by cię zatrzymała za nieobyczajny strój.
— Ubrałam się bardzo statecznie — zaprotestowała i Agatha, ale zanim wy-
siadła, ukradkiem podciągnęła brzeg dekoltu do góry.
Jeremy już na nich czekał. Uśmiechnął się z rozbawieniem na widok Roya.
Agatha właśnie siadała, gdy ; dostrzegła Charlesa. Siedział przy stoliku po drugiej
stronie sali z dziewczyną o bardzo gęstych, kręconych, s brązowych włosach.
— Wielki Boże! — jęknął Charles. — Toż to Agatha.
— Jaka Agatha? — spytała Elaine. — Masz na myśli to stare pudło z cyckami
na wierzchu?
— Jest niewiele starsza ode mnie — bronił się Charles. — Chodźmy się przy-
witać.
— Musimy?
— To zajmie najwyżej minutę.
Podeszli i Charles przedstawił sobie obie panie. Agatha przedstawiła Jeremy-
TLR
ego.
— Gdzieś ty się podziewał, Charlesie? — dopytywała Agatha tonem, który
Elaine uznała za władczy. Objęła Charlesa ramieniem.
— Ja zajmuję mu czas — oświadczyła z tym swoim donośnym śmiechem, od
którego Charlesa bolały uszy.
— Przyjadę jutro — obiecał Charles. — Wtedy mi wszystko opowiesz. Bę-
dziesz jutro w biurze?
— Tak. O dziewiątej.
— Do zobaczenia. Do widzenia, Jeremy. Miło cię było poznać. — Następnie
Charles wyrzucił z siebie szybko kilka zdań po francusku.
Jeremy uśmiechnął się i skinął głową.
— Co powiedział? — spytała Agatha.
— Żebym to ja wiedział! Okropnie kaleczy francuski. A teraz powiedzcie, co
byście zjedli?
Roy nie doceniał dobrego jedzenia. Posiłek sprawił mu wielką przyjemność
wyłącznie z powodu wysokich cen i dlatego, że spożywał go w wytwornej atmos-
ferze, przy świecach, obsługiwany przez usłużnych kelnerów.
Jeremy zaczął wypytywać Agathę, jak postępuje śledztwo i czy policja ustaliła
tożsamość martwego mężczyzny. Agatha kłamała, kręciła głową i znów kłamała.
Ale opowiedziała im o aresztowaniu Marka Goddhama, wiedząc, że rano napiszą
o tym w prasie. Nagle dodała pod wpływem impulsu:
— Naprawdę nie wolno mi nikomu ujawniać szczegółów, Jeremy. Policja mi
zabroniła. Ale zdradzę ci, że jestem bliska rozwiązania zagadki.
Roy gawędził o swojej pracy w Londynie i przytoczył parę zabawnych aneg-
TLR
dot. Od czasu do czasu słyszeli koński śmiech Elaine z drugiego końca sali.
— Posłuchajcie no tylko — narzekał Roy. — Co ona je? Owies?
Podczas wstawania Agatha znów poczuła ból w biodrze. Nagle poczuła się sta-
ro. Od śmiechu Elaine wprawdzie uszy bolały, ale ona była młoda. Co będzie, jeśli
Charles ożeni się z tą dziewczyną? Pozostali przyjaciele też ułożą sobie życie. A
Agatha zostanie samiuteń— ka na starość...
Po wyjściu z restauracji Jeremy zagadnął Roya:
— Z pewnością dobrze znasz Agathę.
— Bardzo blisko — potwierdził Roy z szelmowskim uśmieszkiem.
— Och, Agatho! — roześmiał się Jeremy. — A ja myślałem, że to dla mnie
włożyłaś tę oszałamiającą kreację.
— Roy jest tylko moim kolegą — sprostowała Agatha.
Rozsadzała ją złość na Roya. A jeżeli Jeremy'emu nie wyszła próba pogodze-
nia się z żoną? Był rozwiedziony i dostępny.
— Co w ciebie wstąpiło, Royu? — ofuknęła go, kiedy odjechali. — Zasugero-
wałeś mu, że romansujemy ze sobą.
— Tylko po to, żeby cię ochronić, skarbie. Nie podoba mi się ten gość. Poza
tym wspomniałaś, że próbuje naprawić rozbite małżeństwo. Po co w takim razie
cię uwodzi?
— Podejrzewałeś, że tylko usiłuje wyciągnąć ode mnie informacje.
— Ale zmieniłem zdanie. Jak on na ciebie patrzy! Jak wilk.
Agatha poczuła ciepło w okolicy serca.
— Co ci strzeliło do głowy, żeby się chwalić, że jesteś bliska rozwiązania za-
TLR
gadki? Może go pociągasz, ale jeżeli jest przestępcą, to go nie powstrzyma przed
kolejnym atakiem na ciebie. Zobacz, jakiś samochód jedzie za nami. Podążał za
nami od wyjazdu z Carsely.
— Prawdopodobnie to ta policjantka, która śledziła mnie, kiedy odwiedziłam
Joyce Peterson. Policja ma mnie na oku.
Powiedzieli dobranoc policjantowi stojącemu na straży przed chatą Agathy.
— Na jak długo zapewnią ci ochronę? — spytał Roy.
Agatha westchnęła.
— Nie na długo. Od czasu, kiedy rząd pozamykał lokalne posterunki policji,
komenda w Mircesterze narzeka na nawał roboty. Fred Griggs, nasz miejscowy
glina, odszedł na emeryturę, ale za jego czasów czuliśmy się tu bezpieczni. Teraz
przestępczość na wsiach wzrasta w zastraszającym tempie. Wyobraź sobie, że rol-
nicy nie mogą nawet zostawić na noc kombajnu na polu. Jeden z nich stwierdził
rano, że ukradli całą maszynę, rozebrali na części i wywieźli statkiem. W prasie
ostatnio pełno doniesień o takich kradzieżach. Pewnie skradziony sprzęt trafia do
Bułgarii albo innego dalekiego kraju. Zaczekaj, sprawdzę wiadomości na sekre-
tarce. O, przyszła jedna do ciebie, Royu. Wzywają cię z powrotem do Londynu.
— Cholera! Bardzo mi przykro, Agatho. Chyba pojadę porannym pociągiem.
Nie chciałbym zostawiać cię samej.
— Bez obawy. Charles jutro wróci.
Charles obudził się rano z gorączką, bolącym gardłem i mocno osłabiony.
— Przeziębiłem się — poinformował Gustava. — Zadzwoń do pani Raisin do
biura i przekaż, że dziś nie mogę do niej przyjechać.
Gustav nie chciał rozmawiać z Agathą. Nie lubił jej. Uważał ją za złośliwą i
TLR
wyniosłą kobietę. Wiedział, że podoba się Charlesowi, a nie życzył sobie, żeby
pewnego dnia została nową panią w Barfield House. Z drugiej strony, gdyby nie
spełnił polecenia, rozgniewałby Charlesa. Po chwili wahania wybrał kompromi-
sowe rozwiązanie: zostawił krótką wiadomość dziewczynie, zatrudnionej tymcza-
sowo, która odbierała telefony w agencji:
— Sir Charles nie zamierza odwiedzać pani Raisin.
Agatha po otrzymaniu wiadomości wpadła w szał.
Tymczasowa pracownica myślała, że Charles dzwonił osobiście.
Następnie zatelefonował Bill Wong. Poinformował, że policja przestaje ją
ochraniać. Nie, dodał, nie wykryli niczego nowego, ale badają kilka tropów.
Kiedy odłożył słuchawkę, Agatha postanowiła odwiedzić panią Laggat-Brown.
Wszystko zaczęło się we dworze. Może jeśli zada kilka pytań, wpadnie na jakiś
pomysł. Być może Jason opowiedział swojej przyszłej teściowej o jakichś znajo-
mych ojca.
Gdy jechała do Herris Cum Magna, wicher gnał chmury po bezkresnym niebie.
Otworzyła jej Catherine Laggat-Brown.
— Ach, to ty. Właśnie zamierzałam do ciebie zadzwonić — powiedziała, wy-
raźnie podenerwowana. — Wejdź, proszę.
Gdy obydwie usiadły, Catherine spytała:
— Przynieść ci coś? Kawę, herbatę?
— Nie. Dziękuję. Co chciałaś mi powiedzieć?
— Że już nie potrzebuję twoich usług. Postanowiłam pozostawić śledztwo po-
licji. Jeremy uświadomił mi, że nie masz takich możliwości jak oni.
TLR
— Ale kiedy jadłam z nim wczoraj kolację, nie wspomniał o tym ani słowem.
Catherine zrobiła wielkie oczy.
— Jadłaś wczoraj kolację z Jeremym? Twierdził, że zaprasza partnera w inte-
resach.
— W pewnym sensie prowadzę z nim interesy — przypomniała Agatha.
Catherine wstała.
— Przyślij mi rachunek. Nie chcę cię więcej widzieć.
— A nie chcesz wiedzieć, kto strzelał do twojej córki?
— Jak mówiłam, policja odnajdzie sprawcę. A teraz idź. I trzymaj się z daleka
od mojego męża.
— Już nie jest twoim mężem. Wzięliście rozwód.
— Ale za miesiąc ponownie się pobieramy. Nie mówił ci?
Agatha odjechała wściekła. Co za gad z tego Laggata-Browna! Zabrał ją do re-
stauracji, a nawet słowem nie wspomniał o zerwaniu umowy! Postanowiła po-
jechać do niego do Londynu. Zatrzymała samochód i wyciągnęła rozkład jazdy
pociągów. Najbliższy odjeżdżał z Moreton za piętnaście minut. Przyspieszyła i
zdążyła w ostatniej chwili. Wsiadła do wagonu, gdy już ruszał.
Z dworca Paddington Agatha wzięła taksówkę na Fetter Lane. Wysiadła i za-
częła szukać firmy importowo-eksportowej Jeremyego wzdłuż całej ulicy. Za-
dzwoniła do Patricka i spytała:
— Znasz numer lokalu, w którym mieści się przedsiębiorstwo Laggata-
Browna?
Patrick podał jej adres. Agatha ponownie przemierzyła ulicę. Nad jakimś
TLR
mrocznym wejściem zobaczyła tabliczkę z napisem: „Asterix Import/Export".
Weszła po wąskich, zakurzonych schodach na najwyższe piętro, gdzie odnalazła
drzwi z szybą z mlecznego szkła z nazwą „Asterix", wypisaną złotymi literami.
Zapukała, ale nikt nie zaprosił jej do środka. Zeszła piętro niżej. Napis na
drzwiach informował, że jest to siedziba redakcji magazynu „Ślicznotka". Otwo-
rzyła je i weszła. Recepcjonistka z włosami nasmarowanymi żelem i gotyckim
makijażem popatrzyła na nią obojętnie.
— Chciałabym zapytać, w jakich godzinach pracują w tym przedsiębiorstwie
importowo-eksportowym piętro wyżej — zagadnęła Agatha. — Nikogo tam nie
zastałam.
— Rzadko ktoś tam bywa — odrzekła enigmatycznie dziewczyna. — Mieli
sekretarkę, ale od wieków jej nie widziałam.
— Jak wyglądała?
— Taka lalunia, w typie lady Di. Blondynka. Monotonny głos. Ale teraz
wszystkie rozjaśniają sobie włosy, chociaż to dawno niemodne — dodała, gładząc
z dumą własne czarne włosy.
Agatha podziękowała i wyszła. Spróbowała wypytać prawnika z kancelarii po-
niżej. Sekretarka wyraziła przypuszczenie, że w Asteriksie nikt już nie pracuje.
— Rok temu przychodziły tam tłumy — dodała. — Ale ostatnio nikt tam nie
zagląda.
Następnie Agatha wstąpiła do baru z przekąskami na parterze, ale grecki wła-
ściciel powiedział, że mają zbyt wiele pracy, by zauważyć kogokolwiek oprócz
własnych klientów.
TLR
Agatha zapragnęła zobaczyć Jeremyego. Uświadomiła sobie, że chciałaby, że-
by zapewnił ją z uśmiechem, że Catherine wszystko sobie zmyśliła. Trochę pod-
kochiwała się już w Jeremym. Przeszła na drugą stronę ulicy, stanęła w bramie i
czekała w nieskończoność, aż przyjdzie do pracy. W końcu zerknęła na zegarek.
Uprzytomniła sobie, że jeżeli złapie pociąg podmiejski o piątej, może go tam spo-
tka.
Pojechała na stację Paddington. Lecz kiedy wsiadła do bardzo długiego pocią-
gu linii kolejowych Great Western, nie znalazła Laggata-Browna w całym skła-
dzie.
Charles na przemian to zasypiał, to się budził. Wieczorem poczuł się na tyle
dobrze, że postanowił wstać z łóżka.
Gustav ostrożnie zaprowadził go na fotel stojący w gabinecie i podał mu kieli-
szek brandy.
— Przygotowałem na kolację pieczoną przepiórkę — oznajmił. — Proszę
spróbować coś zjeść. Na pewno nie trzeba wezwać lekarza?
— Nie. To tylko przeziębienie. Czy Agatha dzwoniła?
- Nie.
Co za egoistka — pomyślał Charles z rozgoryczeniem. — Powinna mi przy-
słać kwiaty.
Po powrocie do domu Agatha zastała Billa Wonga czekającego przed drzwia-
mi.
— Nie bój się — uspokoił na wstępie. — To tylko towarzyska wizyta.
— Wejdź — zachęciła Agatha. — Dawno nie mieliśmy okazji spokojnie po-
rozmawiać.
TLR
Bill przeszedł za nią przez kuchnię.
— Nigdy nie korzystasz ze swojej jadalni — zauważył.
— Kiedy ta sprawa zostanie zakończona, wydam uroczystą kolację — obieca-
ła. — Zaproszę cię razem z dziewczyną.
— Obecnie nie mam dziewczyny. Spędzam w pracy coraz więcej czasu, jak
umówię się na randkę, to zwykle muszę ją odwołać.
— Chcesz kawę?
— Teraz, kiedy Emma siedzi, chyba nic ci nie grozi. Ona do reszty straciła ro-
zum. Na próżno usiłowali wyciągnąć z niej jakieś sensowne zeznanie. W pewnym
momencie twierdziła nawet, że wynajęła Mulligana, żeby cię sprzątnął, ale potem
bełkotała od rzeczy. Oczywiście władze najchętniej by jej uwierzyły i zamknęły
dochodzenie. A nam pozostałaby nierozwiązana sprawa strzelaniny we dworze.
— Pojechałam dziś do biura Jeremy ego Laggata— -Browna — wyznała Aga-
tha, włączając czajnik. — Och, przecież mam ciasteczka. Nie, nie własnej roboty.
Upiekła je Doris Simpson — wyjaśniła, gdy Bill popatrzył na nią z uznaniem.
— Szeregowy Darren Boyd, ten przystojniak, który pilnował twojej chaty za
dnia, bardzo żałował, kiedy go odwołano. Twierdził, że nikt w życiu tak go nie
rozpieszczał. Nie znalazłaś nic w tym biurze, prawda?
— Skąd wiesz?
TLR
— Zlikwidował interes. Przeszedł na wcześniejszą emeryturę.
— Stać go na to?
— Cóż, jego była żona jest nadziana. Ponownie bierze z nią ślub.
— Uważałam go za czarującego człowieka, a to chyba pospolita świnia.
— Owszem, ale bardzo przywiązana do córki.
— Nie znaleźliście nic podejrzanego w jego życiorysie?
— Nic. Przestudiowaliśmy dokumenty firmy i wypytaliśmy klientów. Wszyst-
ko w najlepszym porządku. Ani razu nie skłamał.
— Catherine Laggat-Brown zrezygnowała z moich usług. Poprzedniego wie-
czoru jadłam kolację z Jeremym. Ani słowem nie wspomniał, co zamierza.
— O! Poszłaś z nim na randkę.
— Nie. Zabrałam ze sobą Roya. Jeremy usiłował ciągnąć mnie za język, ale
nie mówiłam mu o Mulliganie, ponieważ mi zabroniliście. Czy dokopaliście się
czegoś nowego w przeszłości Harrisona Petersona?
— Ciągle szukamy. Ustalamy, z kim się zaprzyjaźnił w więzieniu i tak dalej.
— Daj mi znać, jak coś odkryjecie.
Agatha postawiła na stole dwie filiżanki kawy i talerz z ciastkami.
— Nie wolno mi.
Hodge wspiął się po spodniach Billa i usiadł mu na kolanach.
— Zadziwiające, jak moje koty cię lubią. Co u rodziców?
— Mama cierpi na artretyzm. Boli ją biodro. Odczuwała bóle od dawna, ale
TLR
nie poszła na rentgen. Teraz musi czekać w kolejce na operację stawu biodrowe-
go.
Agatha natychmiast poczuła ostry ból we własnym biodrze, ale odrzuciła myśl
o artretyzmie. Przecież to starcza dolegliwość. Bill dopił kawę, zjadł dwa ciastka i
wyszedł.
— Uważaj na siebie, Agatho — ostrzegł na odchodnym. — Najlepiej poprze-
stań na psach, kotach i rozwodach. Zostałaś zwolniona przez Laggatów-Brownów,
więc daj sobie z nimi spokój.
Agatha odgrzała sobie w mikrofalówce lasagne na kolację. Przepiekła potra-
wę, która przylgnęła do brzegów plastikowej tacki. Wyskrobała jednak, ile zdoła-
ła, i zjadła. Później ugotowała kotom rybę, wyłączyła gaz i poszła na górę.
Wzięła długą, gorącą kąpiel, uchyliła okno w sypialni i położyła się do łóżka.
Nagle obudziło ją drapanie w strzechę i rozpaczliwe miauczenie nad głową.
Wyskoczyła z łóżka, otworzyła okno na oścież i wystawiła głowę. Koty były na
dachu. Nie widziała ich, ale rozpoznała ich wrzaski.
Zamierzała właśnie zapalić lampkę nocną, gdy wyczuła gaz. Gaz z Morza Pół-
nocnego nie ma tak mocnego zapachu jak stary gaz koksowniczy, ale mimo to
czuła wyraźnie, że gdzieś się ulatnia. Pospieszyła do kuchni, w miarę możliwości
wstrzymując oddech.
Kurek pod garnkiem z rybą dla kotów był odkręcony na maksimum. Wyłączy-
ła go, otworzyła drzwi kuchenne i kilkakrotnie wciągnęła w płuca świeże powie-
trze. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że kiedy otwierała drzwi kuchenne, alarm
nie zadziałał. Skupiła jednak całą uwagę na ratowaniu kotów. Wzięła rozkładaną
drabinę z szopy na tyłach ogrodu, przeszła ścieżką pod dom, oparła ją o strzechę i
weszła na dach. Gdy zawołała koty, podeszły do niej ostrożnie. Pochwyciła Ho-
TLR
dge'a, a Boswell skoczył jej na ramię.
Zeszła na dół razem z ulubieńcami. Potem padła na trawę, przytrzymując gło-
wę rękami. Zrobiło jej się niedobrze.
Weszła do środka, otworzyła drzwi wejściowe i wszystkie okna, zanim wezwa-
ła policję. Przybył szeregowy Boyd wraz z Betty Howse. Z początku podejrze-
wali, że Agatha zapomniała wyłączyć gaz.
— Palnik nie zapala się automatycznie. Trzeba nacisnąć przycisk, żeby pojawił
się płomień — tłumaczyła Agatha. — A dlaczego alarm nie zadziałał?
Boyd włożył rękawiczki i odchylił wieko skrzynki rozrządowej.
— Jest wyłączony — rzucił przez ramię. — Na pewno go pani nie wyłączała?
— Zdecydowanie nie!
— Ale kiedy wchodziła pani wieczorem, musiał zadźwięczeć, zanim wystukała
pani kod.
— Teraz sobie przypominam, że nie wydał żadnego dźwięku. Ale wtedy nie
zwróciłam na to uwagi, ponieważ odwiedził mnie Bill Wong. Czekał na mnie
przed drzwiami. Weszłam do domu pogrążona w rozmowie, dlatego nic nie za-
uważyłam.
— Mówi pani o detektywie sierżancie Billu Wongu?
— Tak, właśnie o nim. Przyjaźnimy się.
— Kto prócz pani ma klucze od domu?
— Tylko Doris Simpson.
— Potrzebny mi jej numer telefonu.
Kiedy Agatha go podała, podniósł słuchawkę i zadzwonił do Doris. Agatha
TLR
zamarła ze zgrozy, słuchając zakończenia rozmowy:
— Jaki fachowiec? Jak wyglądał? Czy pokazał jakąś legitymację? Czy położy-
ła pani klucze gdzieś na wierzchu? Czy zostawiła go pani samego na jakiś czas?
W tym czasie Betty Howse wyciągnęła ze skrzynki rozrządowej alarmu in-
strukcję obsługi.
— Co to jest? — spytała ostrym tonem, wskazując cyfry 5, 9, 3, 6 wypisane
ręcznie na górze strony.
— Kod alarmu — wymamrotała Agatha. — Ponieważ ciągle go zapominałam,
zapisałam go sobie.
Boyd zakończył wypytywanie Doris.
— Kiedy Doris Simpson tu sprzątała, przyszedł jakiś człowiek. Przedstawił się
jako elektromechanik z firmy, która założyła u pani system alarmowy. Mignął jej
przed oczami jakąś legitymacją, więc go wpuściła. Później wyszła do sklepu, do-
kupić trochę środków czystości. Zostawiła klucze na stole. Dała mu wystarczająco
dużo czasu na zrobienie odcisku. Przypuszczalnie wtedy wyłączył alarm. Odcze-
kał, aż pani zaśnie, i wrócił. Ale jedno mi tu nie pasuje. Nie miał przecież pew-
ności, czy nie spostrzeże pani, że alarm jest wyłączony. Obudziłby panią nawet
krótki dźwięk podczas otwierania drzwi. Nie dysponował kodem, żeby go szybko
wyłączyć.
— Poznał go — wtrąciła Betty, pokazując mu broszurę z cyframi wypisanymi
na pierwszej stronie.
— Och, ci amatorzy! — jęknął Boyd, wskazując Agathę. — Przestępca zamie-
rzał upozorować wypadek. Gdyby gaz wypełnił cały dom, a pani zapaliłaby świa-
tło, byłoby bum! — i przeszłaby pani do historii. Teraz muszę panią poprosić o
TLR
opuszczenie kuchni, nim przyjadą laboranci z wydziału śledczego. Prawdę mó-
wiąc, najlepiej, żeby zamieszkała pani u kogoś.
Agatha wytężyła umysł.
— Zadzwoniłabym do pani Bloxby, ale jeżeli obudzę ich w środku nocy, pa-
stor będzie wściekły. Najlepiej zarezerwować miejsce w hotelu, tylko że raczej nie
przyjmą mnie z kotami. Już wiem. Poproszę Doris, żeby się nimi zaopiekowała, a
potem poszukam gdzieś noclegu.
— Musimy znać pani adres.
— Znam pewien hotel za Bourton-on-the-Water. Nazywa się Cotswold.
— Proszę teraz do nich zadzwonić.
Agatha podniosła słuchawkę i zamówiła sobie pokój. Potem poszła na górę,
ubrała się i spakowała torbę. Następnie wsadziła koty do obszernej podróżnej
klatki i pojechała do Doris Simpson. Doris jeszcze nie spała. Okropnie zawsty-
dzona, w kółko ją przepraszała.
— Ten drobny człowieczek naprawdę wyglądał łagodnie i niewinnie — tłuma-
czyła. — Nie podejrzewałam go o żadne złe zamiary. Oczywiście zadbam o koty.
Agatha wyruszyła w drogę do Bourton-on-the— -Water kompletnie oszoło-
miona. Nie rozumiała, dlaczego ktoś uznał ją za poważne zagrożenie. Niewiele
wiedziała, znacznie mniej niż policja. Po dotarciu do hotelu poszła do pokoju,
rozpakowała niewielki bagaż, rozebrała się i położyła się do łóżka. Mimo włączo-
nego centralnego ogrzewania drżała pod kołdrą. Przewidywała, że jej nieznani
wrogowie nie odpuszczą.
Nie widziała innego rozwiązania, jak opuścić kraj na dłużej. Powinna rozgłosić
swój zamiar wszem i wobec, by wieść dotarła do morderców, żeby przestali wi-
TLR
dzieć w niej zagrożenie.
Zapadła w niespokojny sen. Po przebudzeniu dokładnie pamiętała, że we śnie
grała główną rolę w dramacie, jakby rodem z Szekspira, gdzie za każdym rogiem
czyhał inny zabójca.
Agatha tęskniła za kojącą obecnością pani Bloxby, ale najpierw zajrzała do
własnej chaty. Laboranci pracowali na zewnątrz. W białych kombinezonach z
kapturami, rękawiczkach i białych pokrowcach obwiązanych wokół obuwia, przy-
pominali postacie z filmów science fiction.
Agatha najchętniej oglądała w telewizji Crime Inve— stigators — serial do-
kumentalny, opowiadający o zbrodniach poprzez wywiady i rekonstrukcje wyda-
rzeń. Teraz zastanawiała się, czy amerykańscy kryminolodzy rzeczywiście pracują
w zwykłych ubraniach, rozsiewając po miejscach zbrodni własne DNA i włosy.
Wysiadła z samochodu i poszła na plebanię.
Pani Bloxby zaproponowała, żeby przy tak pięknej pogodzie przeszły do ogro-
du, gdzie Agatha mogłaby spokojnie zapalić. Mąż nieustannie jej przypominał:
— Nie zapraszaj tej baby do domu, bo zadymi go tymi swoimi przeklętymi pa-
pierosami.
— Słyszałam, że laboranci znów badają pani dom. Co się stało? — spytała pa-
storowa.
Agatha przedstawiła jej przebieg wydarzeń. Kiedy skończyła, pani Bloxby
skomentowała:
— Dziwne, że Bill Wong nie zauważył, że alarm nie był włączony.
— Nie miał powodów, żeby zwracać na to uwagę — westchnęła Agatha. —
Kiedy kogoś odwiedzam, nie zastanawiam się, czy alarm w cudzym domu działa,
TLR
więc czemu on miałby o tym myśleć?
— Co pani teraz zamierza?
— Nie wiem. Nie potrafię nic wymyślić. Ale czuję, że ten, kto czyha na moje
życie, nie da za wygraną. Wciąż sobie łamię głowę, komu zawadzam. Może wiem
coś, co komuś zagraża. Żebym tylko potrafiła odgadnąć co. Zesztywniał mi kark.
Czuję się, jakbym wpadła w gówno. Przepraszam, że klnę. Wiem, że nie toleruje
pani wulgaryzmów.
— Dlatego, że jestem żoną duchownego? Nonsens. Codziennie słyszę gorsze
przekleństwa. Czy zauważyła pani, jakiego słownictwa używają w amerykańskich
filmach akcji? Zwykle dwóch facetów, jeden czarny, jeden biały, stoi przed bu-
dynkiem. Kiedy wylatuje w powietrze, krzyczą: „O, w mordę!". Moim zdaniem
powinna pani iść na masaż. Znam jednego świetnego masażystę w Stow, nazywa
się Richard Rasdall. Zrobi pani masaż relaksujący. Zadzwonię do niego, jeśli pani
chce.
— Chyba to dobry pomysł. Nie mam nic innego do roboty, a boli mnie kark,
co mi przypomina, że policja traktuje mnie jak ból w kościach. O Boże! Pewnie
już wydzwaniają do hotelu, żeby wezwać mnie do komendy w celu złożenia ze-
znań.
— Najpierw proszę odwiedzić Richarda. Po wizycie lepiej pani zniesie prze-
słuchanie.
Pani Bloxby weszła do domu, żeby skorzystać z telefonu. Agatha pożałowała,
że nie może zostać na zawsze w tym uroczym ogrodzie, pełnym różnych odmian
późno kwitnących róż. Zewnętrzny świat postrzegała jako odrażający i złowrogi.
Pani Bloxby wróciła i oznajmiła:
TLR
— Przyjmie panią za pół godziny. Jeżeli wyjedzie pani zaraz, powinna pani
zdążyć, jeśli znajdzie miejsce do zaparkowania.
— Dokąd mam jechać?
— Na parking przy rynku, potem minąć bank Lloyda i iść w stronę kościoła.
Trzeba znaleźć cukiernię o nazwie Dzban Miodu. To tam.
— W cukierni?
— Richard ma gabinet na piętrze. Pozna pani jego żonę Lyn. Urocza, śliczna
kobieta. Przemiła rodzina.
W drodze do Stow-on-the-Wold Agatha spostrzegła, że słońce zaszło za
chmury. Ciemności na dworze odzwierciedlały jej posępny nastrój. Wokół parkin-
gu za rynkiem krążyły auta poszukujące miejsca, niczym metalowe zwierzęta szu-
kające kryjówki. Agatha spostrzegła, że jakaś inna kobieta skręca w kierunku
zwolnionego kawałka placu. Szybko ją wyprzedziła i zajęła wolne miejsce.
Posiedziała chwilę w samochodzie, zamknęła okno i włączyła radio, żeby nie
słuchać wyrzekania osoby, którą wyprzedziła. Potem wysiadła. Poczuła się stara,
zesztywniała i przegrana. Powlokła się w stronę Dzbana Miodu i wkroczyła do
środka.
TLR
ROZDZIAŁ XI
Po wejściu do sklepu Agatha przystanęła i rozejrzała się dookoła. Wnętrze
oświetlało ciepłe, złociste światło. Na szklanych półkach kusiły apetycznie wyglą-
dające czekoladki. Na innych poukładano torebki z cotswoldzkimi cukierkami,
ciasteczkami i zabawki. Ale to nie wszystko. Sprzedawano tu też stroje karnawa-
łowe dla dziewczynek. Wyglądały jak uszyte z pajęczyny. A jakie buciki! Maleń-
kie, naszywane cekinami, takie jakie nosiła Dorotka z „Czarnoksiężnika z Krainy
Oz*7".
Jak to by było dorastać w ciepłym domu pod okiem kochających rodziców,
dumnych z ukochanej córeczki, gotowych kupić jej takie cudeńka, żeby jeszcze
piękniej wyglądała? — zastanawiała się Agatha.
— Pani Raisin? — zagadnął miły damski głos.
TLR
Agatha skierowała wzrok na osobę za ladą.
— Nazywam się Lyn Rasdall — przedstawiła się właścicielka. — Przyszła pa-
ni do Richarda, prawda?
— Tak — odrzekła Agatha. — To miejsce wygląda jak scenografia z baśni o
Harrym Potterze.
7 *Powieść dla dzieci autorstwa Franka Bauma, pierwszy utwór fantasy w amerykańskiej literaturze
dziecięcej o sierot-ce przeniesionej z ubogiego domu wujostwa do przepięknej zielonej krainy.
— Pani Raisin! — zawołał wysoki mężczyzna o głęboko osadzonych ciem-
nych oczach, który stanął w drzwiach od strony zaplecza. — Jestem Richard.
— Dzień dobry. Dokąd mam iść? — spytała Agatha.
— Po schodach na górę. Pierwsze drzwi na lewo. Proszę rozebrać się do maj-
tek, położyć na stole i nakryć ręcznikiem.
Agatha weszła na górę do pomieszczenia przypominającego wielką łazienkę z
wielkim stołem do masażu pośrodku. W pokoju grała relaksująca muzyka. Na ko-
modzie płonęły zapachowe świeczki.
Zdjęła ubranie. Została w samych prostych białych majteczkach. Wspięła się
na stół i nakryła dużym prześcieradłem kąpielowym.
— Gotowa? — zapytał Richard przez drzwi.
— Tak! — zawołała Agatha.
Masażysta zaczął od stóp. Agatha leżała półprzytomna z przerażenia, kiedy
opowiadał o swej pracy w Bośni. W ramach stowarzyszenia Uzdrawiające Dłonie
pomagał kobietom torturowanym i gwałconym w czasie wojny.
TLR
— Przeżyłam okropny stres w związku ze sprawą, którą prowadzę — zagadnę-
ła Agatha. — Jestem prywatnym detektywem. Wpadłam na pomysł założenia wła-
snej agencji tego upalnego lata w Paryżu.
— Tak słyszałem. Po sezonie urlopowym przyjechała do mnie Francuzka. Al-
koholiczka na odwyku. Twierdziła, że ma kłopoty z dotarciem na zjazdy czy też
zgromadzenia anonimowych alkoholików, jak tam je nazywają.
Agatha stopniowo się odprężała. Kiedy się odwróciła i Richard zaczął maso-
wać jej plecy, czuła, jak opada z niej napięcie. Mózg też wypoczywał. Zaczynał
normalnie, spokojnie pracować. Przypominała sobie kolejne strzępki informacji,
które uzyskała. Wróciła myślą do spotkania z Phyllis Hepper. Paplała o jakimś pi-
jaku, który wytrzeźwiał i wyprzystojniał. Jeremy Laggat-Brown też powiedział do
recepcjonisty w hotelu, że wybiera się na zjazd, nie spotkanie czy wizytę. A Feli-
city Felliet? Sekretarkę Jeremy'ego określono jako blondynkę w typie lady Di.
Nagle umysł Agathy zaczął pracować na przyspieszonych obrotach. Załóżmy, że
Jeremy znalazł trzeźwiejącego alkoholika, na tyle podobnego, że mógł go zastą-
pić. Zresztą nawet pijący za odpowiednią opłatą powstrzymałby się od picia, żeby
wcielić się w zleceniodawcę. A może nie musiał szukać pijaka, tylko kogokolwiek
podobnego do niego. Chwileczkę. To jeszcze nie wszystko. Charles powiedział
coś do Jeremy ego po francusku. Jeremy twierdził, że go nie zrozumiał, ponieważ
straszliwie kaleczy język. A przecież to nieprawda. Charles płynnie mówi po fran-
cusku. Francuski policjant zrozumiał każde słowo bez najmniejszych kłopotów.
— Co się z panią dzieje? — dopytywał masażysta. — Znów pani zesztywniała.
Agatha odwróciła się na brzuch i usiadła.
— Muszę stąd wyjść.
— Jeszcze nie skończyłem.
TLR
— Ale ja naprawdę muszę. Natychmiast.
Richard wyszedł z pokoju. Półnaga Agatha zeszła ze stołu i zaczęła się ubierać.
Gdy zeszła na parter, stał w sklepie razem z żoną.
— Ile płacę? — spytała.
— Piętnaście funtów.
Agatha zdążyła trochę ochłonąć. Znów myślała logicznie, jak kobieta interesu.
— Dlatego, że pan nie skończył? — spytała.
— Nie. To moja normalna cena.
— Człowieku, za mało pan bierze. — Agatha wyciągnęła żądaną kwotę z port-
fela, zapłaciła i wybiegła ze sklepu.
— Co ją ugryzło? — spytała Lyn.
— Żebym to ja wiedział! — westchnął jej małżonek. — Chyba ma nierówno
pod sufitem.
Agatha pojechała do hotelu i się wymeldowała. Policja zostawiła kilka wiado-
mości z prośbą o zgłoszenie się na komisariat.
Lecz Agatha wyruszyła do Barfield House.
Otworzył jej Gustav.
— Jest chory i nie przyjmuje gości — poinformował ją zamiast powitania.
— Charlesie! — wrzasnęła Agatha na cały głos, gdy lokaj zaczął jej zamykać
drzwi przed nosem.
— Kto przyszedł, Gustavie? — dobiegł z głębi domu głos Charlesa.
Gustav popatrzył wrogo na Agathę i wymamrotał z niechęcią:
— Pani Raisin.
TLR
— Wprowadź ją do środka.
— Z drogi, Gustavie — warknęła Agatha, mijając służącego.
— Jestem w gabinecie! — zawołał Charles.
Agatha poszła do niego.
— Mówiłem Gustavowi, żeby zadzwonił i przekazał ci, że jestem chory.
— A więc to Gustav dzwonił, tak? Dziewczyna zatrudniona u mnie tymczaso-
wo powtórzyła mi, że odebrała od ciebie wiadomość, że nie chcesz mnie widzieć.
Nic więcej.
— Pewnie źle go zrozumiała. Większość tych panienek z agencji tymczasowe-
go zatrudnienia to głupie gęsi.
— Nie sądzę. A teraz mnie posłuchaj.
Agatha zaczęła od zamachu na jej życie. Następnie ostrzegła:
— Teraz uważaj. To bardzo ważne. W restauracji zwróciłeś się do Jeremyego
po francusku. Co powiedziałeś?
— Żeby przestał cię uwodzić, jeśli chce pogodzić się z żoną. Udał, że nie ro-
zumie.
— Moim zdaniem nie udawał. Posłuchaj, co mi przyszło do głowy.
Agatha przedstawiła mu swoją teorię.
— Zapomniałaś o jednym — zwrócił jej uwagę Charles. — Jego rodzona córka
dostała list, w którym grożono jej śmiercią. I do jego rodzonej córki strzelano.
TLR
— Zaczekaj. Bill Wong mówił, że zwinął interes. Twierdzi, że ma nadzieję
ponownie poślubić Catheri— ne. Jest bogata. Przypuszczam, że chce pieniędzy,
ale bez niej. Niewykluczone, że wysłał list do córki dla zmylenia tropu, podczas
gdy w rzeczywistości zamierzał zastrzelić żonę.
— Aggie! Nic z tego nie da się udowodnić.
— Polecę do Paryża, spotkam się z Phyllis i poproszę o zapoznanie z tym
przystojnym pijakiem. Jeżeli zdołam go nakłonić do wyznania, że udawał Jeremy-
ego, to go dopadnę. Zaraz jadę na Heathrow.
— Pojadę z tobą. Ale nie lepiej z Birmingham? Stamtąd też odlatują samoloty
do Paryża, a jest bliżej i łatwiej zaparkować. Gustavie! Pakuj torbę.
Charles jęczał i ściskał głowę przez całą drogę. Narzekał, że bolą go uszy i ża-
łował, że nie pojechał pociągiem.
— Powinienem wiedzieć, że przy przeziębieniu latanie jest niewskazane —
marudził.
Agatha przeważnie ignorowała jego zrzędzenie, ponieważ wciąż na nowo roz-
ważała swoje teorie. Jeżeli się myliła i Jeremy nie wynajął sobowtóra, na próżno
odbywają tę podróż. Wyjęła z portfela wizytówkę Phyllis. Powinna była ją uprze-
dzić telefonicznie.
Kiedy jechali taksówką do hotelu dolegliwości Charlesa stopniowo mijały.
Zamierzali zamieszkać w tym samym miejscu co poprzednio. Słońce świeciło nad
Paryżem. Gdy dotarli do centrum, ludzie siedzieli w słońcu na tarasach.
W hotelu Agathę ucieszyła wiadomość, że dostaną osobne pokoje. Zadzwoniła
do Phyllis. Odetchnęła z ulgą, gdy zastała ją w domu. Spytała, czy nie zjadłaby z
nimi lunchu.
TLR
Phyllis odparła, że jest zajęta, ale pójdzie z nimi na kawę po południu. Agatha
zaproponowała Village Ronsard w Maubert, gdzie spotkała ją po raz pierwszy.
Phyllis wyraziła zgodę. Umówiła się z nimi na trzecią.
— Jest dopiero jedenasta — powiedziała Agatha, kiedy wyłączyła aparat. —
Spróbujmy znaleźć Felicity.
— Idź sama — burknął Charles. — Ja pójdę się położyć w moim pokoju. Sło-
wo daję, Aggie, ledwo żyję.
Dawniej Agatha by go sklęła, wyzwała od mazgajów. Ponieważ ostatnio na-
uczyła się cenić przyjaciół, mruknęła tylko:
— No dobrze. Dam ci znać, jak mi poszło.
Rozpakowała swój niewielki bagaż, a potem zamówiła taksówkę na rue Saint
Honore. Ponownie wkroczyła do salonu mody.
Kobieta, z którą ostatnio rozmawiała, zmierzyła wzrokiem od stóp do głów
sylwetkę Agathy w dość mocno pogniecionym kostiumie ze spodniami. Agatha
miała dwa kostiumy od Armaniego, ale ten, który włożyła na podróż, kupiła tanio
w Evesham. Niemal widziała, jak tamta szacuje w myślach jego wartość, po to, by
zlekceważyć zarówno marny strój, jak i jego właścicielkę.
— Przyszłam zobaczyć się z Felicity Felliet — poinformowała. Żałowała, że
nie zaciągnęła tu Charlesa. Charles jako przyjaciel jej ojca miałby sensowny pre-
tekst, żeby szukać dziewczyny, podczas gdy Agatha nie zdołała wymyślić żadne-
go.
Lecz sprzedawczyni odrzekła:
— Panna Felicity już u nas nie pracuje. Odeszła.
TLR
— Kiedy?
Kobieta wzruszyła ramionami i rozłożyła ręce.
— W zeszłym tygodniu.
— Czy zna pani jej adres w Paryżu?
— Proszę zaczekać. Sprawdzę.
Agatha czekała cała w nerwach. Jej genialna teoria wydawała się z każdą chwi-
lą coraz mniej prawdopodobna. Ekspedientka wróciła i podała jej kartkę papieru z
adresem przy rue Madame.
Agatha ponownie wezwała taksówkę. Znów przewieziono ją przez most, lecz
tym razem do Szóstej Dzielnicy w pobliże imponującego barokowego kościoła
Saint Sulpice.
Zapłaciła taksówkarzowi i popatrzyła na wysoki budynek. Miał domofon z ko-
dem, który trzeba było znać, żeby wejść do środka.
Spostrzegła okienko przy drzwiach. Zastukała w nie w nadziei, że siedzi za
nim konsjerżka. Ktoś z drugiej strony odchylił firankę i ukazała się czyjaś twarz.
Kilka sekund później otwarto jej drzwi. Stanęła twarzą w twarz z drobną kobietą o
ptasim wyglądzie i ołówkiem zatkniętym w kędzierzawe włosy.
— Panna Felliet? — spytała Agatha.
— Numero dix-sept.
Agatha popatrzyła na nią bezradnie.
— Nie znam francuskiego.
TLR
Dozorczyni wróciła do stróżówki na końcu korytarza. Po chwili wróciła z kart-
ką, na której wypisała liczbę 17. Następnie pokazała palcem na górę.
Agatha podeszła do staroświeckiej windy w kształcie pozłacanej klatki. Kon-
sjerżka podążyła za nią. Nacisnęła najwyższy guzik. Drzwi powoli się zamknęły.
Metalowa kabina zazgrzytała i z łoskotem ruszyła w górę. Gdy stanęła na ostatnim
piętrze, Agatha wysiadła. W budynku panowała absolutna cisza. Dzieci nie krzy-
czały, znikąd nie dochodziły zapachy potraw.
Czynsz musi być wysoki — pomyślała Agatha. — Tylko zamożnych ludzi stać
na taki komfort.
Znalazła tylko jedne drzwi z przyciskiem dzwonka obok. Gdy go nacisnęła,
usłyszała kroki. Wkrótce jej otworzono. W progu stanął wysoki mężczyzna w
okularach.
— Czym mogę służyć? — spytał z amerykańskim akcentem.
— Szukam Felicity Felliet.
— Nikt taki tu nie mieszka, ale dopiero się wprowadziłem. Proszę wejść.
Agatha wkroczyła do środka i rozejrzała się dookoła. Wszędzie stały pudła i
walizy. Z otwartych okien balkonowych roztaczał się widok na dachy Paryża. Go-
spodarz podszedł do biurka.
— Mam tu nazwisko agenta nieruchomości. Niech pani spróbuje uzyskać od
niego jej nowy adres. Nigdy jej nie widziałem, ale przypuszczam, że mieszkała tu
przede mną. Miałem szczęście, że znalazłem mieszkanie w kamienicy z windą. Im
wyżej człowiek mieszka, tym niższy czynsz płaci, jeżeli nie ma windy, ale nie
mam ochoty targać wszystkiego po schodach na górę.
TLR
— Jak daleko stąd mieści się ta agencja?
— Jak pani wyjdzie, proszę skręcić w lewo i iść prosto do Saint Germain. Po-
tem trzeba skręcić w prawo. To mniej więcej drugi budynek.
Agatha podziękowała i zjechała na dół obłędnie powolną, rzężącą windą. Spę-
dziła sporo czasu, usiłując dociec, jak otworzyć drzwi wyjściowe.
Zapukała do konsjerżki, ale nikt nie otworzył. Później dostrzegła przycisk po-
niżej wyłącznika światła i nacisnęła go. Usłyszawszy kliknięcie, pchnęła i otwo-
rzyła drzwi. Ponieważ były masywne i rzeźbione, jak w wielu paryskich kamieni-
cach, musiała użyć obu rąk.
Skręciła w lewo i powędrowała wzdłuż ulicy. Od czasu do czasu zatrzymywała
przechodniów, pytając o drogę:
— Saint Germain?
Potem szła dalej we skazanym kierunku.
W agencji nieruchomości musiała poczekać, ponieważ urzędnicy z recepcji po-
szli na zaplecze poszukać kogoś, kto zna angielski.
Po jakimś czasie przyszedł zadbany, drobny Francuz. Wysłuchał jej uprzejmie,
z głową przechyloną na bok jak u wróbla, gdy pytała, czy zna nowe miejsce za-
mieszkania Felicity Felliet.
— W zeszłym tygodniu skończyła jej się umowa najmu — odparł. — Oświad-
czyła, że nie chce jej przedłużyć. Mówiła, że wraca do Anglii.
Znowu utknęłam w martwym punkcie — zmartwiła się Agatha. — Prawdopo-
dobnie zamieszkała z powrotem z rodzicami.
TLR
Zanim Agatha i Charles spotkali się z Phyllis, Agatha doszła do wniosku, że jej
teoria nie ma sensu. Lecz Phyllis słuchała z zaciekawieniem, wykrzykując, że to
fascynująca historia.
— Jak wygląda ten Jeremy Laggat-Brown? — spytała.
— Dobrze zbudowany, opalony. Ma bardzo jasne, błękitne oczy i gęste, kręco-
ne, białe włosy.
— Pewien facet podobny do niego uczestniczy w naszych zjazdach. Ma na
imię Jean-Paul. Łaził po ulicach i wyglądał jak żebrak, ale odkąd przestał pić,
zmienił się nie do poznania.
— Moglibyśmy się z nim spotkać?
— Akurat znam jego numer telefonu. — Phyllis wyciągnęła komórkę, wystu-
kała numer i wypowiedziała parę zdań po francusku. Po wyłączeniu aparatu ob-
wieściła z triumfem:
— Mieszka niedaleko stąd. Za chwilę do nas dołączy. Zaraz powinien nadejść.
Agathę ogarnęło podniecenie. Modliła się w duchu, żeby Jean-Paul okazał się
sobowtórem Jeremyego.
Dziesięć minut później Phyllis wykrzyknęła:
— Przyszedł!
Agatha obróciła się na krześle. Jej nadzieje legły w gruzach. Jean-Paul miał
szpakowate włosy i szaro— niebieskie oczy. Był wysoki, ale przygarbiony. Lecz
najbardziej rzucał się w oczy jego olbrzymi, mięsisty nos. Podszedł i usiadł z ni-
mi. Słuchał uważnie, gdy Charles i Phyllis tłumaczyli po francusku, czego szuka-
ją. Agatha siedziała w milczeniu, coraz bardziej zniecierpliwiona. Przysięgła sobie
w duchu, że zapisze się na kurs francuskiego, gdy tylko zakończy tę sprawę. Jeżeli
to w ogóle możliwe.
TLR
— To z całą pewnością nie on i nie przypomina sobie nikogo podobnego do
opisywanej osoby — wytłumaczył jej później Charles.
Serce Agathy na chwilę zamarło. Policja na pewno już jej poszukuje, ponieważ
nie zgłosiła się na przesłuchanie. Jeżeli sprawdzą lotniska, wykryją, że opuściła
kraj i zaalarmują francuską policję.
Phyllis, Charles i Jean-Paul gawędzili dalej po francusku. Strapiona Agatha
siedziała w posępnym milczeniu. Gdy wreszcie się pożegnali, Charles zasugero-
wał, że ponieważ ich samolot odlatuje dopiero następnego ranka, miło by było po-
spacerować wzdłuż Sekwany i zwiedzić katedrę Notre Dame.
— Już ją widziałam — odburknęła.
— No to zobaczysz jeszcze raz.
Skręcili z place Maubert w rue Frederic Sauton.
— Zobacz! — zawołał nagle Charles. — Klub AA, tam, po drugiej stronie uli-
cy, naprzeciwko libańskiej restauracji. Czy mam ich zapytać? Phyllis chodzi tylko
na spotkania prowadzone po angielsku.
— Jeżeli musimy — westchnęła Agatha. — Ale moja teoria z każdą chwilą
wydaje mi się coraz głupsza. Zastanów się, po co szukać pijanego sobowtóra, kie-
dy prawdopodobnie łatwiej znaleźć trzeźwego?
— Może akurat jemu nie udało się znaleźć trzeźwego.
Charles nacisnął guzik i powiedział coś do domofonu. Po chwili ich wpusz-
czono. Agatha opadła na krzesło i patrzyła tępo w przestrzeń, podczas gdy Charles
wyrzucał z siebie potok francuskich zdań. Nagle spostrzegła, że Charlesa ogarnęło
podniecenie. Wyprostowała plecy.
TLR
— Co ciekawego usłyszałeś? — dopytywała.
— Posłuchaj, Agatho. Zna jednego kloszarda, pijaka, który spędza czas wraz z
innymi przy fontannie na place Maubert. Czasami jest trzeźwy, czasami nie. Zwy-
kle przesiaduje tam wieczorami. Nosi przezwisko Milord. Ma białe włosy i błękit-
ne oczy. Od czasu do czasu przychodzi do biura. Deklaruje, że pragnie przestać
pić, ale zawsze wraca do nałogu.
— Uważasz, że zdołałby zachować trzeźwość na tyle długo, żeby odegrać rolę
kogoś innego?
Charles ponownie powiedział coś po francusku. Po wysłuchaniu odpowiedzi
przetłumaczył ją Agacie:
— Przypuszczają, że tak, jeżeli uznałby wynagrodzenie za godziwe.
Po opuszczeniu budynku obydwoje byli zbyt podekscytowani, by zrobić co-
kolwiek innego, niż iść do baru Metro naprzeciwko fontanny. Usiedli przy stoliku
na dworze przed lokalem i czekali w nieskończoność. Słyszeli, jak wielkie dzwo-
ny na wieży katedry Notre Dame wybijają wpół do szóstej. Do baru zaczęli na-
pływać goście, żeby wypić kawę w drodze z pracy do domu. Po mieście wciąż
krążyło wielu turystów. Przejechali obok nich uczestnicy rajdu rowerowego i gru-
pa jadąca na łyżworolkach. Wokoło rozbrzmiewały głosy Amerykanów, Holen-
drów, Niemców i Francuzów.
Po zapadnięciu zmierzchu kilku pijaków ściągnęło w okolice fontanny. Jedni
przywieźli cały swój ziemski dobytek w wózkach sklepowych. Inni przyprowadzi-
li psy.
Wtem ujrzeli nadchodzącego siwego mężczyznę. Usiadł na obramowaniu fon-
tanny, wyciągnął butelkę z kieszeni kurtki i upił łyk. Charles zapłacił rachunek i
podeszli do niego. Gdy Charles do niego mówił, serce Agathy biło coraz szybciej.
TLR
Milord miał takie same błękitne oczy i białe włosy jak Jeremy, lecz przystojną
niegdyś twarz przecinała siatka czerwonych żyłek. W końcu Charles zwrócił się
do Agathy:
— Twierdzi, że potrafi zachować trzeźwość dla pieniędzy Ma na imię Luke.
— Zrobię wszystko dla forsy — potwierdził Luke nienaganną angielszczyzną.
— Chcielibyśmy zadać panu kilka pytań — zagadnęła Agatha. — Chodźmy w
jakieś spokojne miejsce. Czy jest pan bardzo pijany?
— Jeszcze nie — odparł Luke. — Dopiero się obudziłem.
— Przejdziemy nad Sekwanę i usiądziemy nad rzeką — zaproponował Char-
les.
Powędrowali nad rzekę, zeszli na dół po schodach i usiedli na ławce, twarzami
do podświetlonej sylwetki Notre Dame.
— Ile dajecie? — zapytał Luke.
Agatha szybko obliczyła, ile powinno go zadowolić.
— Sto euro — zaproponowała.
Pijak wzruszył ramionami.
— Taki jeden zapłacił mi tysiąc.
Agatha podjęła z konta dokładnie tysiąc euro na poczcie w drodze na lotnisko
w Birmingham. Wydała część tej kwoty, ale mogła bez trudu wypłacić resztę z
karty bankomatowej w którymkolwiek z automatów.
— Zgoda, ale będzie pan musiał złożyć zeznanie na policji — zastrzegła.
— Wykluczone.
— Proszę nam opowiedzieć swoją historię. Nie sądzę, żeby musiał się pan bać
TLR
policji. Nie podejrzewam, żeby zlecił panu odgrywanie jego roli, uzasadniając: „A
ja w tym czasie pojadę zabić żonę".
— Nie. Mówił, że chce komuś zrobić kawał i tyle.
— Więc nie musi się pan niczego obawiać. Daję tysiąc euro.
Zapadła długa cisza. Statek wycieczkowy przepłynął obok nich, oświetlając ich
twarze. Drzewa na nadbrzeżu zalśniły w świetle reflektorów intensywną zielenią.
Luke sięgnął po butelkę, ale Charles powiedział stanowczo:
— Nie. Żadnego alkoholu.
Luke wzruszył ramionami i zaczął mówić. Nazywał się Luke Field. Był synem
Francuzki i Anglika. Ojciec ich porzucił. Matka wróciła z synem do Francji. Pra-
cował jako grafik, ale zwalniano go z każdej kolejnej pracy. Ten Anglik podszedł
do niego i poprosił, żeby pomógł mu zrobić komuś' kawał. Luke się zgodził. Li-
czył na to, że jeśli zarobi pieniądze, zyska motywację, żeby wyjść z nałogu i pod-
jąć pracę. Człowiek imieniem Jeremy zabrał go do mieszkania przy rue Madame.
— Na ostatnim piętrze? — wydyszała Agatha niemal bez tchu.
— Tak. Zastaliśmy tam blondynkę. Wołali na nią Felicity.
Wyszła zaraz po ich przyjściu. Jeremy poszedł do hotelu. Niedługo wrócił z
jednym ze swoich garniturów, butami, koszulą i krawatem. Luke zachował swój
paszport, choć wielokrotnie kusiło go, żeby go komuś sprzedać. Został wykąpany
i ogolony. Jeremy przypudrował mu twarz, żeby zamaskować popękane naczyńka.
Luke musiał się nauczyć naśladować głos i sposób bycia Jeremyego. Jego zadanie
polegało na spędzeniu jednej nocy w hotelu. W tym czasie ten Jeremy miał wziąć
jego paszport i polecieć do Anglii. Następnego dnia Luke miał przylecieć za nim
na paszport Jeremy ego. Po przyjeździe kazano mu zadzwonić na podany numer,
TLR
zamienić paszporty, odebrać wypłatę i wrócić do Francji.
— Ale czemu mówił pan w hotelu po francusku? — zapytał Charles. — La-
ggat-Brown nie zna francuskiego.
— Tego nie wiedziałem — wyznał Luke. — Twierdził, że doskonale zna ję-
zyk, ale ze mną rozmawiał przez cały czas po angielsku. Postanowiłem sobie, że
pójdę na zjazd AA, a potem wprost do łóżka, żeby zachować trzeźwość.
Potem Luke stał się agresywny. Protestował, że nie chce mieć do czynienia z
policją.
— W porządku — zgodziła się Agatha. — Ale proszę pójść z nami do hotelu.
Tam panu zapłacimy. Zostawiłam pieniądze w hotelowym sejfie.
Równocześnie modliła się w duchu, żeby francuska policja tam na nich czeka-
ła. Doznała jednak zawodu. Nie dostrzegła ani jednego munduru w polu widzenia.
— Chodźmy do mojego pokoju — zaproponowała, żeby zyskać na czasie, w
nadziei, że policja jednak się zjawi.
Po co Charles szedł z nimi? Czemu nie pomyślał, .i żeby pójść do siebie i
stamtąd wezwać policję? Ale za bardzo się bała, że wystraszy Luke'a, żeby dać mu
jakikolwiek sygnał. Po wejściu do pokoju otworzyła sejf i wyciągnęła portfel. Na-
uczona przykrym doświadczeniem, kiedy gdzieś wychodziła, nosiła ze sobą mi-
nimalne kwoty. Zaczęła powoli odliczać pieniądze, ale przerwała w połowie.
— Nie wiem, czy powinnam panu cokolwiek zapłacić, skoro odmawia pan
współpracy z policją — zaczęła. Następnie zgarnęła z powrotem banknoty i wło-
żyła do portfela. — Pańskie informacje są bezużyteczne bez oficjalnego zeznania.
Luke patrzył na nią głodnym wzrokiem. Umierał z pragnienia. Czy naprawdę
będzie musiał wrócić do pracy? Nadchodziła zima. Spędzenie jej na ulicach gro-
TLR
ziło zamarznięciem. Lecz z drugiej strony przerażała go perspektywa kontaktu z
policją. Prawdopodobnie oskarżą go o współpracę z mordercą.
Nagle ktoś gwałtownie zapukał do drzwi i zawołał po angielsku:
— Otwierać! Policja!
Luke zwiesił głowę. Sam los podjął za niego decyzję.
ROZDZIAŁ XII
Agatha przypuszczała, że do końca życia nie zapomni tej długiej nocy niekoń-
czących się przesłuchań. Poinformowano ich, że kiedy następnego ranka wysiądą
z samolotu, radiowóz będzie na nich czekał na lotnisku w Birmingham. Wyszli na
płytę lotniska półprzytomni z niewyspania tylko po to, żeby wsiąść do następnego
policyjnego samochodu.
— Powinni nam dać odpocząć — narzekała Agatha. — Więcej już nie zniosę.
Obydwoje z Charlesem zasnęli w samochodzie w drodze do Mircesteru. W
komendzie oznajmiono im, że będą przesłuchiwani osobno.
Agatha składała zeznania przed Fotherem z Wydziału do Zadań Specjalnych i
detektywem inspektorem Wilkesem. Kiedy policjant wkładał taśmę do magneto-
fonu, Agatha poprosiła:
TLR
— Zanim zaczniemy, powiedzcie, czy aresztowaliście Laggata-Browna.
— Tak. Został doprowadzony na przesłuchanie.
— Przypuszczalnie utrzymuje, że wynajął Luke'a jako sobowtóra dla kawału.
— Usiłował nam to wmówić, ale nic nie zyskał. Przeszukaliśmy jego biuro.
Nadal je wynajmował, chociaż go nie używał. Pod deskami podłogi znaleźliśmy
karabin snajperski i regulatory czasowe. Ale teraz pozwoli pani, że zaczniemy
przesłuchanie. Bardzo nas zdziwiło, że wpadła pani na to, że wynajął sobowtóra.
Przypuszczamy, że zataiła pani przed policją jakieś dowody.
— Nie — zaprzeczyła Agatha. — Ta myśl przyszła mi do głowy zupełnie nie-
oczekiwanie.
Przedstawiła im historię Phyllis i wyleczonego alkoholika.
— Ale dlaczego podejrzewała pani Felicity Felliet?
— Utrata rodzinnej posiadłości bardzo upokorzyła Fellietów. Właściwie sam
fakt, że pracowała w Paryżu, nasunął mi podejrzenia o współpracę z Jeremym.
Znaleźliście ją?
— Nie. Nadal jej szukamy. Znikła bez śladu. Rodzice nie mają z nią żadnego
kontaktu. Jednak wciąż trudno nam uwierzyć, że tak nagle rozwiązała pani tę za-
gadkę. Czy na pewno nie współpracowała pani z Laggatem-Brownem, póki nie
doznała uczuciowego zawodu?
— Nie! — wrzasnęła Agatha. — Dajcie mi filiżankę kawy, zanim wam tu
usnę.
Przesłuchanie trwało jeszcze wiele godzin. W chwili gdy Agatha stwierdziła,
że dłużej tego nie wytrzyma, pozwolono jej iść do domu, ale zakazano opuszczać
kraj.
TLR
Agatha spotkała Charlesa, którego również przed chwilą wypuszczono z komi-
sariatu.
— Czy musimy poprosić o odwiezienie radiowozem? — spytała.
— Nie. Dałem im kluczyki do mojego samochodu i poprosiłem o przyprowa-
dzenie go z lotniska.
— A ja zostawiłam swój u ciebie.
— Nie szkodzi. Przyjadę dziś wieczorem razem z Gustavem. Przyprowadzi
twoje auto, a z powrotem zabiorę go moim.
Agatha weszła do swojej chaty. Sprawdziła w miseczkach dla kotów, czy Doris
przygotowała im coś do zjedzenia. Z kuchni poszła prosto na górę. Padła na łóżko
twarzą do poduszki. Natychmiast zapadła w głęboki sen. Kilka godzin później
obudził ją dzwonek do drzwi. Rozważała, czy warto otwierać, ale wtem przyszło
jej do głowy, że to pewnie pani Bloxby. Zwlokła się na dół z wysiłkiem i otworzy-
ła. W progu stał Bill Wong z bukietem kwiatów.
— Wyglądasz, jakbyś wróciła z wojny — zauważył Bill.
— Och, Billu. Przyniosłeś mi kwiaty! Jak miło! Ale co to za okazja?
Bill podążył za nią do kuchni.
— Otóż poświęciłem sporo czasu na wytłumaczenie zwierzchnikom, że twoje
szalone hipotezy i przedziwne podszepty intuicji wielokrotnie naprowadziły nas
na właściwy trop. Laggat-Brown w końcu się załamał, gdy pokazaliśmy mu kara-
bin i regulatory czasowe. Wygląda na to, że dostarczał zapalniki do bomb zegaro-
wych jednostkom zabezpieczającym IRA i innym ugrupowaniom terrorystycz-
nym. Potem poznał Felicity Felliet i zakochał się w niej na zabój. Chciał zerwać
kontakty z terrorystami, a ona pragnęła odzyskać rodzinny dom. Naprawdę zamie-
rzał zastrzelić żonę.
TLR
Później Felicity usłyszała, że Charles odwiedził jej rodziców i wypytywał o
nią. Odnalazła artykuły na twój temat w starych gazetach i wyjaśniła Laggatowi—
-Brownowi, że stanowisz dla nich większe zagrożenie niż policja. Nie chciał sam
cię zabić, ale miał kontakty w środowisku terrorystów, więc wynajął Mulligana,
żeby cię sprzątnął. Następnie postanowił ponownie poślubić byłą żonę i pozbawić
ją życia, pozorując wypadek w odpowiednim momencie. Kiedy nie wyszła mu
próba wysadzenia twojej chaty w powietrze za pomocą wybuchu gazu, nie odwa-
żył się więcej korzystać z usług płatnych morderców.
— Na Luke'a trafił przypadkiem, a przynajmniej tak myślał. Naprawdę podsu-
nęła mu go Felicity. Zobaczyła go pewnego dnia w Paryżu i dostrzegła zadziwia-
jące podobieństwo.
— Coraz bardziej przypomina mi lady Makbet.
— O tak — potwierdził Bill. — Wygląda na to, że to ona pociągała za sznurki.
Pracowała przez pewien czas u Laggata-Browna jako sekretarka. Razem doszli do
wniosku, że najlepiej, jak przeprowadzi się do Paryża, żeby nikt ich razem nie wi-
dział. Gdyby zdołał pozbyć się żony, odziedziczyłby po niej majątek i poślubiłby
Felicity. W ten sposób odzyskałaby rodzinny dom.
— A co z Harrisonem Petersonem?
— Okazało się, że służył jako komiwojażer w jednostce zaopatrzeniowej IRA.
Przekazywał fundusze bojownikom na całym świecie, woził pieniądze terrorystom
kolumbijskim i tym podobne. On również chciał zaprzestać tej działalności. Za-
mierzał oddać się w ręce policji po rozmowie z Patrickiem. To Laggat-Brown ka-
zał założyć podsłuch w twoim telefonie. Usłyszawszy wiadomość od Patricka,
uznał, że trzeba go wyeliminować. Stwierdził, że najlepiej, jak osobiście go zli-
kwiduje, ponieważ Harrison znał go na tyle dobrze, żeby go wpuścić do pokoju.
TLR
— Czy nikt się nie domyśla, gdzie obecnie przebywa Felicity?
— Nie, ale moim zdaniem nie odważy się podjąć żadnych działań przeciwko
tobie. Wątpię, czy choć trochę zależało jej na Laggacie-Brownie. Według mojej
oceny tylko go wykorzystywała, żeby odzyskać dom. Jej biedni rodzice są zdru-
zgotani. Nie martw się. Szukamy jej. Interpol i Wydział do Zadań Specjalnych
usiłują ją wyśledzić. Jedyna zła wiadomość to taka, że twoje zasługi w wytropie-
niu przestępców nie zostaną podane do publicznej wiadomości.
— Dlaczego?
— Cóż, pozwól, że zacytuję Fothera: „Niech mnie piekło pochłonie, jeżeli pra-
sa się dowie, że jakaś stuknięta baba z prowincjonalnej agencji detektywistycznej
wykryła sprawców zbrodni, których Wydział do Zadań Specjalnych nie zdołał wy-
tropić".
— Mogę sama zadzwonić do redakcji — zauważyła Agatha.
— Nie przed sprawą sądową.
— Chyba masz rację. Zatelefonuję do Patricka i powiem, że biorę sobie dziś
wolne. W tej chwili potrzebuję tylko snu. A potem zadbam o siebie, pójdę do ko-
smetyczki i fryzjera.
— Na pewno ucieszy cię wiadomość, że oficer policji będzie czuwał tej nocy
pod twoimi drzwiami. Jutro zastąpi go ten przystojniak Darren Boyd.
Po jego wyjściu Agatha pozwoliła sobie na luksus długiej, gorącej kąpieli.
Później włożyła szlafrok, zeszła na dół do kuchni i odgrzała w mikrofalówce por-
cję spaghetti bolognaise na kolację. Gdy skończyła jeść, wstała, wypuściła koty na
krótko do ogrodu. Szybko zawołała je z powrotem, zaryglowała drzwi i poszła do
łóżka. Ale sen długo nie przychodził. Gdzieś w świecie grasowała Felicity Felliet.
TLR
Agatha była pewna, że płonie żądzą zemsty.
Charles przyjechał wcześnie rano z Gustavem zwrócić jej samochód. Zapo-
wiedział, że wróci wieczorem. Dodał jeszcze, że jego zdaniem kawa z komisariatu
policji posiada jakieś uzdrawiające właściwości, ponieważ przeziębienie minęło
bez śladu. Agatha spędziła cały dzień u kosmetyczki i fryzjera, gdzie ufarbowała
sobie włosy na brązowo.
Gdy wróciła, ujrzała na zewnątrz zaparkowany samochód Charlesa. Czekał na
nią. Zawsze go dziwiło, że mimo podłej diety, złożonej z odgrzewanych, goto-
wych dań, zachowała lśniące włosy i nieskazitelną cerę.
— Zapomniałem kluczy. Zobaczyłem na dworze atrakcyjnego Darrena. Sie-
dział przy stoliku pełnym smakołyków.
— Panie ze wsi go rozpieszczają — wyjaśniła Agatha.
— Co teraz?
— Proponuję odwiedzić George'a. Przynajmniej tyle możemy dla niego zrobić.
George Felliet był na nich wściekły. Charles musiał wysłuchać płomiennej ty-
rady na temat fałszywych przyjaciół i żmij we własnym gnieździe. Odczekawszy,
aż wyrzuci z siebie całą złość, Charles przypomniał łagodnie:
— Nie pozostaje ci nic innego, jak spojrzeć w oczy prawdzie, że twoja córka
zawiniła.
George nagle padł na krzesło.
— Rozpaczała, kiedy przyszło nam opuścić dwór — wyznał. — Już jako mała
dziewczynka nie potrafiła zrozumieć, że brak nam pieniędzy. Żądała drogich rze-
czy — ubrań, najnowszego sprzętu komputerowego i innych luksusowych dóbr.
Ale nigdy nie przypuszczałem, że posunie się tak daleko.
TLR
— Nie dała znaku życia?
— Ani słowem.
Crystal Felliet weszła do domu. Obrzuciła ich piorunującym spojrzeniem.
— Wynocha stąd! — wrzasnęła.
— Ależ Crystal... — zaczął Charles.
— Won! — ryknęła.
Agatha i Charles pospiesznie opuścili ich dom. W samochodzie Agatha spyta-
ła:
— Sądzisz, że ukryliby córkę, gdyby do nich przyszła?
— Trudno powiedzieć. Chyba widzę nieoznakowany samochód policyjny po
przeciwnej stronie ulicy.
— Zostaniesz na noc?
— Bardzo bym chciał, ale trzeba dopilnować farmy. Nic ci nie grozi, kiedy po-
licja pilnuje twojej chaty.
Następnego ranka w więzieniu dla psychicznie chorych Emma Comfrey wciąż
krążyła po oddziale, mamrocząc pod nosem do siebie. Odzyskała zdolność logicz-
nego myślenia przed kilkoma dniami, ale nadal udawała obłąkaną, żeby nie uznali
jej za poczytalną i nie postawili przed sądem.
W ciągu ostatnich dni z powodzeniem symulowała chorobę psychiczną pod-
czas wywiadów z różnymi psychiatrami. Lecz tego popołudnia przysłano do niej
nową lekarkę o małych, ciemnych oczach i brunatnych włosach. Bardzo przypo-
minała Agathę Raisin, którą Emma winiła za wszystkie swoje kłopoty.
Emma śliniła się i uśmiechała głupkowato, ale jej umysł intensywnie praco-
wał. Pani doktor wyszła w przekonaniu, że nie sposób wyprowadzić pacjentki z
TLR
zaburzeń psychicznych. Zastąpiła ją pielęgniarka.
— A teraz, moja droga, proszę wziąć lekarstwa — poprosiła pielęgniarka, po-
dając jej małą tackę z tabletkami.
Emma patrzyła na nią nieprzytomnie.
— Spokojnie. Pomogę pani. Proszę wziąć szklankę z wodą i połknąć pierwszą
pigułkę.
Wzrok Emmy powędrował za jej plecy, ku strzykawce ze środkiem uspokaja-
jącym, który trzymano w pogotowiu na wypadek nagłej agresji któregoś z pacjen-
tów. Poprzedniego dnia widziała, jak robiono zastrzyk jednemu z nich. Wzięła
szklankę, chlusnęła wodą pielęgniarce w twarz i chwyciła strzykawkę z przygoto-
wanym lekiem. Drugą ręką zatkała pielęgniarce usta i wbiła jej igłę w ciało.
Trzymała ją mocno, póki nie poczuła, że wiotczeje w jej ramionach.
Zdjęła jej biały fartuch, resztę ubrania i buty, rozebrała się ze szpitalnej piża-
my, włożyła strój pielęgniarki i przypięła sobie jej identyfikator do fartucha. Póź-
niej zawlokła nieprzytomną kobietę na łóżko, ułożyła na nim i nakryła kocem.
Ponieważ Emmy nie uznano za niebezpieczną dla otoczenia, nie ustawiono ni-
kogo na warcie przed jej drzwiami. Kobieta wzięła notatnik pielęgniarki i po-
spiesznie ruszyła ku wyjściu ze spuszczoną głową, jakby studiowała kartę pacjen-
ta. Gdy spostrzegła lekarza nadchodzącego z przeciwnej strony, szybko weszła do
jakiegoś pomieszczenia, które okazało się apteką.
Dyżurował w niej pielęgniarz.
— Potrzebuję więcej strzykawek ze środkiem uspokajającym — oświadczyła.
Pielęgniarz z niechęcią odłożył gazetę, którą czytał, otworzył szafkę, wydał jej
dwie strzykawki, a potem podsunął książkę.
TLR
— Proszę tu podpisać — zażądał.
Nie rozpoznawał jej, ale wciąż nowe pielęgniarki przychodziły i odchodziły z
oddziału psychiatrycznego.
Emma zerknęła ukradkiem na ukradziony identyfikator na piersi. Po przeczy-
taniu podpisała się widniejącym na nim imieniem i nazwiskiem: Jane Hopkirk.
Gdy wkładała strzykawki do kieszeni, wymacała klucz na jej dnie. Ponieważ kory-
tarz był pusty, wyjęła go z kieszeni i obejrzała. Trzymała w ręce klucz do szafki
na ubranie. Tylko gdzie jej szukać? Nagle omal nie roześmiała się głośno. Na
ścianie na końcu korytarza wisiał plan szpitala.
Poczuła zapach potraw przygotowanych na lunch. Liczyła na to, że większość
personelu poszła do kantyny, wydać dyspozycje dotyczące diety podopiecznych i
odebrać przygotowane dania.
W szatni odnalazła właściwą szafkę po numerze klucza. W środku wisiał
płaszcz i leżała torebka. Znalazła w niej kluczyki do samochodu.
Wyszła na parking i naciskała przycisk pilota, póki w jednym z samochodów
nie rozbłysło kontrolne światełko. Panna Hopkirk jeździła najnowszym volvo.
Emma pomyślała, że widocznie ma dużo pieniędzy. Raczej nie zaoszczędziłaby na
tak drogie auto z pielęgniarskiej pensji.
Ponieważ zostawiła przepustkę przy przedniej szybie, Emma przejechała swo-
bodnie obok stróżówki.
Pomachała ochroniarzowi i pożegnała go uśmiechem. Kiedy odjechała kawa-
łek, przystanęła na poboczu i przeszukała torebkę. Portfel zawierał ponad sto fun-
tów. Jeszcze bardziej ucieszyła ją karta do bankomatu i numer PIN w bocznej kie-
szeni. Podjechała do najbliższego automatu i wypłaciła dwieście funtów. Niech ją
dopadną, jak zrobi swoje, ale wtedy Agatha Raisin nie będzie już żyła.
TLR
Zostawiła samochód w Mircesterze. Kupiła rower i zaczęła pedałować w kie-
runku Carsely po bocznych drogach, brnąc w stertach opadłych liści.
Szeregowy Boyd wyciągnął przed siebie długie nogi. Znów przypadła mu
służba w słoneczny dzień. Najedzony domowymi rogalikami i ciastkami, popija-
nymi herbatą, poczuł, że ogarnia go senność.
W tym momencie podeszła do niego młoda kobieta w urzędowym kostiumiku.
Na głowę narzuciła jedwabny szal.
— Nie spróbowałby pan domowego wina? — zagadnęła przyjaźnie. — Agatha
przysłała mnie z biura po pewne dokumenty. Dała mi klucze.
— Bardzo miło z pani strony.
— Proszę wypić chociaż kieliszeczek. Jestem bardzo dumna z mojego wyrobu.
— No dobrze, ale dosłownie kropelkę na spróbowanie. Tylko proszę nie mó-
wić nikomu. Nie wolno mi pić na służbie.
— Przyniosłam panu kieliszek. — Nieznajoma odkręciła zakrętkę i nalała mu
do pełna.
Boyd obserwował, jak otwiera drzwi i wyłącza alarm. Kiedy zamknęła za sobą
drzwi, powąchał wino.
Okropnie słodko pachniało. Ponieważ nie chciał jej urazić, wylał zawartość na
grządkę jesiennych bratków i usiadł z powrotem na krześle. Słońce mocno grzało.
Obfity poczęstunek dodatkowo go rozleniwił. Nie wiadomo, kiedy zasnął.
Nie słyszał, jak ktoś uchyla, a potem znów zamyka drzwi za jego plecami.
Felicity Felliet postanowiła zaczekać w kuchni. Dodała do wina mocnego nar-
kotyku. Dobrze, że Jeremy zostawił u niej klucze do chaty Agathy. Człowiek, któ-
rego wynajął, żeby zabił ją gazem, dorobił dwa komplety. Wysłał jeden Jeremy
emu na wypadek, gdyby pierwsza próba się nie udała. A ta głupia wiedźma za-
TLR
pomniała zmienić kod alarmu.
Koty wbiły w nią wzrok. Felicity otworzyła drzwi do ogrodu i uciekły na dwór.
Śledziła Agathę. Widziała, jak wchodzi do wiejskiego sklepu. Niedługo powinna
wrócić.
— Robię to dla ciebie, Jeremy, ty nieudaczniku, żeby pozbyć się tej suki, która
zabrała mi dom — mamrotała pod nosem.
Agatha wyniosła ze sklepu dwie puszki karmy dla kotów. Rozpieszczeni ulu-
bieńcy woleli przygotowane przez nią jedzenie, ale tym razem będą musieli zado-
wolić się gotowym. Agathę dopadło zmęczenie po nieskończonym odpowiadaniu
na niezliczone pytania. Nagle postanowiła odwiedzić panią Bloxby i opowiedzieć
jej o wszystkim, co się wydarzyło. Pastorowa w zadziwieniu wysłuchała historii
Agathy.
Zawsze uważałam, że Bóg obdarzył panią niezwykłą intuicją — skomentowała
na koniec.
Agatha poczuła się niepewnie, jak zawsze na wzmiankę o Bogu.
— Felicity Felliet nadal pozostaje na wolności — przypomniała.
— Myślę, że nic pani nie grozi, póki policja trzyma straż przed pani domem.
Dokąd mogła uciec?
— W dowolne miejsce na ziemi — westchnęła ciężko Agatha. — Idę o zakład,
że ma co najmniej sześć paszportów.
Emma zatrzymała się, żeby kupić nóż myśliwski. Jej umysł pracował zadzi-
wiająco sprawnie i logicznie. Lecz kiedy zostawiła rower przed skrętem do Carse-
ly i szła dalej piechotą, zaczęły ją prześladować głosy. Jeden z nich należał do
zmarłego małżonka: „Wyglądasz jak strach na wróble, Emmo. Nie masz nic ład-
TLR
niejszego?".
Ignorując złośliwe głosy, wytrwale maszerowała dalej. Zaplanowała uśpić
Agathę jednym z zastrzyków uspokajających, a potem powoli obciąć jej głowę.
Kiedy skręciła w Lilac Lane, przystanęła na chwilę na widok policjanta, ale wy-
glądało na to, że śpi. Podeszła bliżej, minęła go i dotarła do drzwi wejściowych.
Zamierzała zadzwonić, ale nagle przyszło jej do głowy, żeby spróbować nacisnąć
klamkę. Ku jej radości, drzwi ustąpiły. Zastała Agathę w domu. Pomaszerowała
wprost do kuchni.
Tam ujrzała obcą, młodą dziewczynę, siedzącą przy kuchennym stole.
Kobiety popatrzyły na siebie. Felicity widziała wcześniej tylko kiepskie zdję-
cie Agathy, skopiowane z gazety na mikrofilm w bibliotece. Doszła do wniosku,
że osoba z nożem w ręce musi być jej ofiarą.
Emma skoczyła ku niej. Felicity strzeliła jej w pierś. Gdy Emma upadła, jesz-
cze dwukrotnie strzeliła jej w głowę.
Szeregowy Boyd obudził się w mgnieniu oka. Wzywano go przez radio.
— Słucham? — zapytał.
— Zachowaj czujność — ostrzeżono go z drugiej strony. — Emma Comfrey
uciekła.
— Kiedy?
— Około półtorej godziny temu. Tu Roger.
A potem Boyd usłyszał strzały z wnętrza domu. Drzwi były otwarte. Policjant
wbiegł do środka. Zobaczył kobietę, która częstowała go winem, stojącą nad cia-
łem na podłodze. Rzucił się na nią, gdy strzeliła. Chybiła, ponieważ wytrącił ją z
równowagi. Przygwoździł ją do podłogi i zakuł w kajdanki. Potem wezwał pomoc
przez radio.
TLR
Wyszedł na dwór na miękkich nogach. Wpadł w niezłe tarapaty. Spytają go,
jakim cudem dwie osoby przeszły obok niego niezauważone. Będzie musiał wy-
jawić, że zasnął. Wyciągnął zdjęcie z kieszeni. Nie ulegało wątpliwości, że kobie-
ta z rewolwerem to Felicity Felliet. Fatalnie, że jej nie rozpoznał. Ale chwileczkę!
Przecież narzuciła na głowę jedwabny szal. Na pewno zaprawiła to wino narko-
tykiem. Na pewno. Oby tak rzeczywiście było!
Policja nie mogła dłużej zabraniać prasie kontaktów z Agathą. Wszystkie za-
machy na jej życie zajmowały pierwsze strony gazet. W pierwszym odruchu pani-
ki chciała uciec do jakiegoś hotelu i przeczekać, aż szum wokół jej osoby ucich-
nie. Po namyśle doszła jednak do wniosku, że agencja potrzebuje reklamy, więc
chwaliła się swoimi osiągnięciami w telewizji, radiu i prasie.
Czytając artykuły, Roy z Charlesem nie natrafili na swoje nazwiska.
Najpierw zadzwonił Charles. Spytał z ironią, jak dokonała tego wszystkiego w
pojedynkę. Ledwie zawstydzona Agatha zaczęła się tłumaczyć, odłożył słuchaw-
kę.
Następnie Roy wytknął:
— Zapomniałaś, jak bardzo rozgłos pomaga, kiedy pracujesz w public rela-
tions, stara wiedźmo! Pamiętasz o przyjaciołach tylko wtedy, kiedy ich potrzebu-
jesz. Kiedy ich wykorzystasz, nie raczysz im pomóc albo chociaż podzielić się
sławą. Jesteś podła!
Agatha dąsała się przez wiele dni. Jej zdaniem obydwaj mocno przesadzali. W
końcu to ona sama znalazła rozwiązanie. Uznała, że nie warto się nimi przej-
mować. Szkoda czasu. Agencję zasypywano tyloma zleceniami, że niektóre mu-
sieli odrzucać.
TLR
Pewnego wieczoru odwiedził ją Bill Wong.
— Wszystko się wyjaśniło — oświadczył na wstępie.
— Felicity wykorzystywała Jeremyego. Wyjawiła nam całą prawdę, łącznie ze
szczegółami jego tajnych operacji.
— Jedno mnie zastanawia — powiedziała Agatha. — Dlaczego wysłał list z
groźbami do własnej córki, którą uwielbiał?
— Felicity powiedziała, że był gotów nastraszyć Cassandrę. Tłumaczył, że
kiedy zastrzeli jej matkę, córka szybko zapomni o liście. Myślę, że oszalał na
punkcie Felicity. Kiedy zwinął swoją firmę importowo-eksportową, zasugerował,
że lepiej, żeby Felicity podjęła pracę za granicą, żeby nikt nie wykrył, że coś ich
łączy.
— Ale policja skontrolowała jego interesy. Z pewnością słyszeli o jasnowłosej
sekretarce i chcieli się z nią skontaktować.
— Felicity pracowała pod przybranym nazwiskiem Susan Freemantle i na cu-
dzych dokumentach. Prawdziwa Susan Freemantle zginęła w ubiegłym roku w
wypadku samochodowym. W czasie pogrzebu obrabowano jej mieszkanie. Jeremy
prawdopodobnie kupił papiery dla Felicity od jakiegoś przestępcy. Nadal nie ro-
zumiem, jakim cudem wpadłaś na myśl, że Jeremy wynajął sobowtóra, żeby ode-
grał jego rolę.
— Naprowadziło mnie jedno słowo — zjazd. Tak francuscy alkoholicy nazy-
wają spotkania w klubach AA. Fałszywy Jeremy powiedział recepcjoniście w ho-
telu, że wybiera się na zjazd. Moja znajoma opowiadała o przystojnym alkoholiku,
który zaczął żyć w trzeźwości. Z jej opisu wyglądał mi na Jeremyego. Ale to nie
był on. Wiedziałam, że Jeremy nie pije. W jego wieku nadużywanie alkoholu od-
biłoby się na twarzy i sylwetce.
TLR
— Miałaś typowe szczęście amatorki — skomentował Bill.
— Teraz jestem profesjonalistką — odrzekła Agatha z godnością.
Lecz kiedy w listopadzie dni stawały się coraz krótsze, zaczęła okropnie tęsk-
nić za Charlesem i Royem. W interesach również zapanował zastój, jakby każdy
oszczędzał przed świętami Bożego Narodzenia. Wyglądało na to, że przyszli roz-
wodnicy, którzy przynosili najlepsze dochody, odłożyli śledzenie niewiernych
małżonków na okres poświąteczny.
Panna Simms wręczyła wymówienie, tłumacząc, że bardziej jej się opłaca zo-
stać w domu z małą córeczką niż codziennie zostawiać ją z nianią.
Patrick Mullen zasugerował, żeby zatrudniła panią detektyw, Sally Fleming,
która już pracowała w dwóch innych agencjach. Sally była niska, schludna, śniada
i bardzo skuteczna. Zamiast wynajmować kolejne dziewczyny z agencji pracy
tymczasowej, Agatha przyjęła na stałe sekretarkę, panią Edie Flint, wdowę z do-
skonałymi kwalifikacjami. Po raz pierwszy od czasu założenia agencji miała czas
dla siebie. Zaczęła żałować utraconych przyjaciół.
Dobrze, że pozostali jej chociaż pani Bloxby i Bill Wong.
Pewnego ponurego listopadowego dnia Agatha powędrowała na plebanię. Nie
powiedziała pani Bloxby, że uraziła Charlesa i Roya, ale teraz potrzebowała jej
rady.
— Sama nie wiem, co robić — narzekała Agatha, siedząc w wygodnym salo-
nie plebanii. Polana trzaskały w kominku. Wiatr hulał pomiędzy nagrobkami na
kościelnym cmentarzu. — Myślałam, że do mnie zadzwonią.
— A pani nie próbowała? — zapytała pastorowa.
TLR
— Nie ma sensu dzwonić do Charlesa. Jego służący zawsze kłamie, że nie ma
go w domu, nawet jeżeli stoi obok. Raz próbowałam zatelefonować do Roya. Sły-
szałam jego głos w tle, ale sekretarka twierdziła, że wyszedł na zebranie.
— Oj, niedobrze! Niech no pomyślę. Wydaje pani przyjęcie świąteczne dla
pracowników?
— Zaplanowałam poczęstunek z szampanem i różnymi smakołykami na prze-
kąskę.
— Nie lepiej zaprosić ich do domu? Nie zauważyłam, żeby kiedykolwiek ko-
rzystała pani z jadalni. Jeżeli ustali pani termin na, powiedzmy, dwa tygodnie
przed Bożym Narodzeniem, żadne towarzyskie obowiązki nie przeszkodzą im w
nim uczestniczyć.
— Tylko czy zechcą przyjechać?
— Sama idea świątecznego obiadu zmiękcza ludzkie serca. Pomogę pani przy-
gotować potrawy.
— Bardzo miło z pani strony, ale dam sobie radę sama.
— Umie pani upiec indyka?
— Każdy dureń umie.
— Nie sądzę. Przedyskutujemy jeszcze tę kwestię. Tylko proszę nie zapomnieć
zaprosić panny Simms.
— Dobrze. Ale już u mnie nie pracuje.
— Ale Patrick Mullen został.
— Co on ma z nią wspólnego?
TLR
— Bardzo wiele. To jej najnowszy przyjaciel.
— A to chytry lis! Zaraz, niech no policzę. Sammy, Douglas, Patrick z panną
Simms, Sally, Edie, Charles, Roy, pani z mężem...
— Czy Sammy i Douglas mają żony?
— Nie.
— Pomogę pani, ale na Alfa proszę nie liczyć. Ma pełne ręce roboty pod ko-
niec roku. Raczej nie będzie mógł przyjść — tłumaczyła pastorowa, najdelikatniej
jak można. Oczywiście przewidywała, że mąż odrzuci zaproszenie.
— Nie zaprosi pani Billa Wonga? — przypomniała.
— Och, oczywiście! — wykrzyknęła Agatha, zarumieniona ze wstydu. — Co
się ze mną dzieje? Wszyscy przyjaciele mnie opuszczą, jak będę tak o nich zapo-
minać.
— Jest pani pewna, że poradzi sobie z gotowaniem dla takiej liczby ludzi?
— Zdecydowanie tak. Przygotuję przyjęcie, które wszyscy zapamiętają do
końca życia.
TLR
EPILOG
Agatha zamówiła w drukarni specjalne zaproszenia w kolorach czerwonym,
zielonym i złotym i wysłała je z prośbą o odpowiedź. Odetchnęła z ulgą, gdy naj-
pierw Roy, a potem Charles potwierdzili, że przybędą. Z odpowiednim wyprze-
dzeniem pojechała na indyczą farmę. Wybrała największego ptaka. Kazała go za-
bić, oskubać, wypatroszyć i powiesić na mrozie kilka dni przed dostarczeniem. Po
przestudiowaniu kilku przepisów na desery doszła do wniosku, że bezpieczniej
kupić coś gotowego. Postanowiła przygotować prostą przystawkę: krewetki, owi-
nięte w płaty wędzonego łososia i polane sosem Marie Rose.
Do indyka należało przygotować wszystkie dodatki: sos żurawinowy, kiełki,
słodką kukurydzę, nadziewane grzyby i sos do pieczeni. Trzeba będzie również
udekorować jadalnię. Musi kupić naprawdę piękne świąteczne ozdoby. Czy po-
winna sprawić każdemu gościowi drobny upominek? Czy to nie przesada?
TLR
Po namyśle zdecydowała, że nada świętom pełną oprawę.
Gdyby tylko w sklepach nie panował taki tłok! Na domiar złego w każdym
ogłuszali zaaferowanych klientów głośną muzyką. Agatha czuła, że zacznie wyć,
jeżeli jeszcze raz usłyszy refren „Spraw sobie wesołe święta". Piosenka brzmiała
w jej uszach jak szyderstwo.
Potem wynikły kłopoty z zakupem choinki. Przy— taszczyła ją do domu tylko
po to, żeby stwierdzić, że jest za wysoka do pomieszczenia o niskim stropie. Upi-
ło— wała czubek. Jak było do przewidzenia, po tym zabiegu drzewko wyglądało
jak okaleczone. Agatha wyrzuciła je do ogrodu i poszła kupić nową choinkę. Po-
tem spędziła cały wieczór na zawieszaniu złotych kokardek i ślicznych szklanych
bombek. W nocy obudził ją brzęk tłuczonego szkła. Zaniepokojona pospieszyła do
jadalni. Hodge i Boswell radośnie strącały ozdóbki łapkami i obserwowały, jak
spadają i rozbijają się na podłodze. Kiedy na nie nakrzyczała, wystraszone zwie-
rzaki umknęły na drzewko, które z łoskotem upadło na podłogę.
Następnego dnia Agatha musiała wyruszyć po nowe ozdoby i zamówić dodat-
kową wizytę Doris Simpson, żeby posprzątała skutki spustoszenia. Nagle uświa-
domiła sobie w rzadkim przypływie wrażliwości na cudze uczucia, że sprawiła
Doris przykrość, nie zapraszając jej na przyjęcie.
Skoczyła do biurka, na którym na szczęście znalazła dwa dodatkowe, puste za-
proszenia. Szybko wypisała nazwisko Doris Simpson i jej męża.
— Bardzo cię przepraszam, Doris — zagadnęła, wręczając jej kopertę. — Za-
pomniałam wrzucić zaproszenie do skrzynki.
Twarz Doris rozjaśnił promienny uśmiech.
Miło z twojej strony, że o nas pomyślałaś. Oczywiście przyjdziemy.
TLR
Agatha w końcu zdołała ubrać choinkę. Dodatkowo udekorowała jadalnię zie-
lonymi, srebrnymi i czerwonymi łańcuchami. Po obejrzeniu efektu doszła do
wniosku, że pozostałe pomieszczenia wyglądają łyso i smutno. Wróciła do sklepu
po kolejne ozdoby.
Dostarczono indyka. Ponieważ nie zmieścił się do lodówki, Agatha powiesiła
go na dworze. Nie przyszło jej do głowy, że skoro był za duży do lodówki, to do
piekarnika również nie wejdzie. Dokonała tego odkrycia dopiero rano w dniu
przyjęcia.
Mogłaby kupić drugiego w sklepie, ale nie dorównywałby jakością pochodzą-
cemu z farmy, gdzie drób biegał po podwórku i jadł naturalny pokarm.
Później przypomniała sobie, że gminna świetlica dysponuje kuchnią z dużym
piecem. Zadzwoniła do Harryego Blythe'a, przewodniczącego rady gminy. Po-
zwolił jej z niego skorzystać.
Nadziała przepastne wnętrze ptaka nieprawdopodobną ilością nadzienia. Na-
stępnie przykryła pierś plastrami boczku. W końcu uznała, że zrobiła, co należało.
Zapakowała indyka do samochodu i pojechała do wiejskiego ratusza.
Kurki w kuchence gazowej były stare i zużyte. Ponieważ nie mogła precyzyj-
nie uregulować temperatury, zrobiła to na wyczucie. Zamknęła drzwiczki piekar-
nika akurat w momencie, gdy jej telefon komórkowy zadzwonił. Rozpoznała głos
Charlesa.
— Och, Charlesie, jak dobrze, że przyjedziesz! — wykrzyknęła radośnie. —
Już myślałam, że do końca życia się do mnie nie odezwiesz.
— Ile ludzi będzie?
— Około trzynastu.
TLR
— Mam nadzieję, że nikt nie jest przesądny. Zamówiłaś gotowe dania z cater-
ingu?
— Nie. Wszystko przygotowuję sama.
— Zamierzasz przygotować w mikrofalówce trzynaście świątecznych dań,
Aggie?
— W żadnym wypadku — oświadczyła z godnością. — Kupiłam olbrzymiego,
świeżego indyka, tak wielkiego, że muszę go piec w dużym piecyku w kuchni ra-
tusza.
— Czy chciałabyś, żebym przyjechał wcześniej ci pomóc?
— Dziękuję. Dam sobie radę.
Agatha wróciła do domu i zaczęła układać przystawki na swojej najlepszej
porcelanie. Ponieważ trochę poszła na łatwiznę, kupując gotowy sos, stwierdziła,
że przygotowania nie sprawią jej najmniejszych trudności. Ugotowała już kiełki.
Zaplanowała w ostatniej chwili odgrzać je w mikrofalówce. Upiekła nadziewane
grzyby i również odstawiła na bok do późniejszego odgrzania.
Kuchnia wyglądała jak po huraganie. Wszędzie stały brudne półmiski, garnki i
patelnie. Agatha postanowiła iść na górę się przebrać. Włożyła długą suknię z
czerwonego aksamitu z rozcięciem z jednego boku i buty na bardzo wysokich ob-
casach. Uzupełniła strój złotym naszyjnikiem.
Wróciła do kuchni i zasłoniła kreację długim fartuchem. Uznała, że najwyższa
pora usiąść i napić się czegoś. Dopadło ją zmęczenie. Wlała sobie dużą porcję
dżinu z tonikiem. Nagle usłyszała wycie syren. Jakieś samochody pędziły na sy-
gnale przez wieś. Na chwilę zamarła w bezruchu, ale zaraz się odprężyła. Wszy-
scy, którzy jej zagrażali, nie żyli albo siedzieli za kratkami.
TLR
Zadzwonił telefon. Agatha usłyszała w słuchawce głos pani Bloxby:
— Zadzwoniłam, żeby się upewnić, że radzi sobie pani z przygotowaniami.
— Doskonale — odrzekła Agatha z dumą. — Trzymam rękę na pulsie. Tylko
indyk nie zmieścił się do mojego piecyka, więc piekę go w kuchni ratusza.
— Wielkie nieba, pani Raisin! Przed chwilą ktoś do mnie dzwonił, że pod ra-
tusz przyjechała straż pożarna, ponieważ bucha z niego dym!
— Zaraz tam jadę.
Agatha wsiadła do samochodu i podjechała pod ratusz. Przed budynkiem stał
Harry Blythe z twarzą wykrzywioną z wściekłości.
— Nastawiłaś za duży płomień i ten twój indyk zaczął się palić! — nawrzesz-
czał na nią. — Włączył się alarm przeciwpożarowy, więc zadzwoniłem po straż
pożarną. Przyznaję, że to tylko dym, ale zakopcił całe ściany. Trzeba je pomalo-
wać.
— Ściągnę ekipę remontową — obiecała zrozpaczona Agatha. — A co z moim
ptakiem?
Jeden ze strażaków wychynął z chmury dymu. W rękach zabezpieczonych rę-
kawiczkami niósł bryt— fankę ze skwierczącą, czarną górą mięsa.
Agatha popadła w rozpacz. Musiała zostać, żeby się wytłumaczyć dowódcy
straży. Ułagodziła Harry'ego Blythea obietnicą, że sprowadzi malarzy następnego
dnia. Harry niemal poweselał. Ratusz od dawna wymagał remontu.
— Chce go pani? — zapytał strażak, pokazując zwęglonego indyka.
— Nie, dziękuję — mruknęła, zniechęcona. — Niech pan to wyrzuci w diabły.
TLR
Zerknęła na zegarek. Goście przyjeżdżali za godzinę. Poszła do stoiska z deli-
katesami w sklepie wielobranżowym i wykupiła cały zapas porcjowanego indyka.
Potem pospieszyła z powrotem do swojej chaty.
Otworzyła drzwi przy akompaniamencie alarmu przeciwpożarowego z kuchni.
Z podrobów drobiowych, które gotowała na sos, wyparowała cała woda. Resztki
przywarły do dna, wyschły i zaczęły dymić. Otworzyła drzwi od kuchni i wywali-
ła wszystko wraz z garnkiem do ogrodu. W tym momencie zadzwonił dzwonek u
drzwi. Gdy Agatha je otworzyła, ujrzała w progu Charlesa. Padła mu w ramiona.
— Przyjechałem wcześniej, ponieważ pomyślałem, że spaskudzisz wszystkie
dania. Nigdy nie umiałaś gotować.
Agatha wciągnęła go do środka, mamrocząc o spalonym indyku.
— Ale tu bałagan! — wykrzyknął Charles na widok rozgardiaszu w kuchni. —
Czy zamierzałaś podać te porcje indyka, które właśnie dojadają koty?
Agatha uwielbiała swoje koty, ale w tym momencie najchętniej by je zarąbała.
Wypędziła je do ogrodu, usiadła i złapała się za głowę.
TLR
— Zostaw to mnie — zaproponował Charles. — Przyjdź tylko z kartą kredy-
tową, kiedy cię zawołam. Masz cokolwiek na przystawkę?
Agatha otworzyła lodówkę i pokazała przygotowane przekąski.
— Wyglądają nieźle — orzekł Charles. — Idź zmyć sadze z twarzy.
Agatha zdążyła poprawić makijaż i zejść na dół w chwili, gdy goście zaczęli
ściągać. Nalała każdemu po kieliszku i zagadywała, usiłując odgadnąć, co Charles
szykuje.
Raz zajrzała do kuchni, ale rozmawiał przez telefon. Przerwał na chwilę, żeby
wydać polecenie:
— Podaj im przystawki. Zaraz wrócę.
Agatha wprowadziła gości do jadalni. Jakże kosztowna okazała się ta impreza!
Kupiła nawet dodatkowe krzesła. Wszyscy wydawali okrzyki zachwytu na widok
świątecznych dekoracji. Stół wyglądał prześlicznie. Udekorowała go jemiołą, ob-
wiązaną wokół trzech wysokich świeczek. Obok każdego nakrycia stało jej naj-
lepsze kryształowe szkło.
Gdy ponownie weszła do kuchni, Charles już zdążył wyłożyć wszystkie przy-
stawki na trzy tace.
— Zacznij je wynosić — rozkazał.
Agatha ledwie spróbowała pierwszego dania. Zachodziła w głowę, czym Char-
les zastąpi brakującego indyka. Nagle pogłośnił do ogłuszającego ryku kolędy,
które do tej pory cichutko rozbrzmiewały gdzieś w tle.
— Przepraszam — wymamrotała Agatha i popędziła do kuchni. Mężczyźni w
białych fartuchach właśnie wnosili jakieś wielkie pojemniki.
TLR
— Przynieś kartę kredytową — zażądał Charles. — Musisz za to zapłacić.
Agatha potulnie spełniła polecenie bez oglądania rachunku. Po otwarciu ter-
micznego pojemnika ujrzała wielkiego złocistego indyka. Dostawcy przełożyli go
na tacę.
Następnie wyciągnęli miseczki z kiełkami, sos żurawinowy, grzyby, groszek,
pieczone ziemniaki, słodkie ziemniaki, ciepłe bułeczki i dzbanuszek z sosem dó
pieczeni.
— Zabierz indyka — poprosił Charles. — Ja przyniosę resztę.
— Czemu przestawiłeś płytę na stereo?
— Żeby zagłuszyć przybycie dostawców tylnymi drzwiami. — Przyciszę, jak
wyjdą.
Agatha wniosła indyka do jadalni przy akompaniamencie okrzyków aplauzu.
Następnie pomogła Charlesowi wnieść pozostałe dania. Na koniec przyciszyła
muzykę po wyjściu ostatniej postaci w białym fartuchu.
Roy Silver włożył garnitur z zielonego aksamitu. We włosy wpiął gałązkę
sztucznej jemioły.
— Czy mi wybaczysz, Royu? — wyszeptała Agatha.
— Jeszcze raz zaprosisz mnie na tak wystawne przyjęcie, a wybaczę ci
wszystko. Tylko nie postępuj tak więcej.
Agatha zaczęła się stopniowo odprężać. Nie umknęły jednak jej uwadze szy-
dercze spojrzenia Charlesa, ilekroć zgromadzeni wychwalali jej talenty kulinarne.
Indyk smakował wybornie. Ciekawiło ją, skąd Charles go wytrzasnął. Kiedy
go dostarczono, była zbyt zrozpaczona, by przeczytać nazwę firmy na rachunku.
TLR
— Czy masz coś na świąteczny deser? — spytał Charles.
— Tak. Bez obawy. Nie robiłam go sama. Kupiłam gotowy.
— Świetnie. W takim razie nie zdołałaś nic zepsuć.
Agatha posłała mu uśmiech wdzięczności. Kochany Charles! Roy pewnie nie
zostanie na noc, więc Charles będzie mógł spać z nią tej nocy. Zapomniała, że
przysięgła sobie unikać erotycznych przygód. Ale przecież nie chodziło jej o seks.
Pragnęła tylko, żeby ktoś ją przytulił.
Charles z Royem pomogli jej uprzątnąć naczynia.
— A teraz wracajcie do stołu, a ja podam deser.
Wyciągnęła z lodówki dwie wielkie miski masła z brandy i duży dzbanek
śmietanki.
— Weźcie to tylko ze sobą — poprosiła.
— Och, nasza pani Raisin przeszła dziś samą siebie — zauważyła panna
Simms. — Nigdy bym nie przypuszczała, że tak świetnie gotuje. Czy wiecie, że w
ratuszu wybuchł jakiś pożar?
— Mam nadzieję, że budynek nie spłonął doszczętnie? — zapytał Roy.
— Nie. Podobno ktoś używał tej dużej kuchenki i za mocno odkręcił gaz. Tyle
razy im mówiłam, żeby namalowali cyferki na tych wytartych kurkach.
Oczy Roya nagle rozbłysły szyderczym blaskiem.
— Nie wie pani, kto zawinił?
— Jeszcze nie. Ale do rana cała wieś będzie wiedziała.
W kuchni Agatha wyjęła pudding z kuchenki mikrofalowej i przełożyła z pla-
stikowej miski na talerz do zupy. Wystarczyło tylko nalać brandy i podpalić. Nie,
TLR
zapali go przy stole. Najpierw zaniosła miseczki do puddingu. Czy wystarczy dla
wszystkich? Chyba tak, jeżeli sama nie zje. Później z przerażeniem stwierdziła, że
zabrakło jej brandy. Przejrzała butelki z alkoholami. Znalazła butelkę wódki, którą
przywiozła z Polski z jakichś wakacji. Powinna wystarczyć. Potrzebowała tylko
spektakularnego płomienia.
Wylała prawie całą zawartość na wierzch i umieściła deser na tacy razem z
paczką zapałek. Wyniosła to wszystko do jadalni i ustawiła na kredensie. Następ-
nie wzięła talerz z puddingiem i zaniosła na swoje miejsce u szczytu stołu. Stanęła
wyprostowana i zawołała:
— Życzę wszystkim wesołych świąt!
Później zapaliła zapałkę.
Odskoczyła z krzykiem, gdy z puddingu wystrzelił w górę wysoki słup ognia.
Patrick pognał do kuchni. Wrócił z gaśnicą i pokrył pianą deser wraz z Agathą.
Nagle wszyscy parsknęli śmiechem. Najpierw zarechotał Roy, potem Bill Wong.
W końcu wszyscy obecni ryczeli ze śmiechu.
Uznali przyjęcie świąteczne u Agathy za najbardziej udane spośród wszyst-
kich, w jakich w życiu uczestniczyli.
Agacie ulżyło, że Charles nie został na noc. Miło byłoby iść z nim do łóżka,
ale wiedziała, że na drugi dzień by żałowała.
Roy znalazł rachunek, kiedy pomagał jej sprzątać ze stołu.
— Ty oszustko! — wykrzyknął. — Osiemset funtów za indyka! Za taką cenę
powinni go pozłocić.
— Nie wiedziałam, że aż tyle kosztował — jęknęła Agatha. — A jeszcze
przyjdzie mi zapłacić za malowanie ratusza.
TLR
— Nieważne. Nigdy nie zapomnę tego świątecznego puddingu. Jakiej brandy
użyłaś?
— Żadnej. Zabrakło mi. Wylałam na niego prawie całą butelkę wódki, którą
kupiłam w Polsce kilka lat temu.
— Mocne diabelstwo! Równie dobrze mogłaś go polać benzyną.
— Wiem, wiem. Boże! Ależ jestem zmęczona.
Nagle z jadalni dobiegł ich brzęk tłuczonego szkła.
— O rany! — wykrzyknęła Agatha. — Zapomniałam zamknąć drzwi. Koty
dewastują choinkę, ale niech robią, co chcą. Padam z nóg.
— Szoruj do łóżka — rozkazał Roy. — Posprzątamy rano.
— Doris przyjdzie mi pomóc. Jutro wieść o spalonym indyku obiegnie całą
wieś. Chyba ci o nim nie mówiłam?
— Nie, ale zgadłem, jak tylko usłyszałem o pożarze.
Agatha wstała. Skrzywiła się, gdy poczuła znajomy ból w biodrze. Na pewno
to nic poważnego. Była za młoda na starcze dolegliwości. Przecież w dzisiejszych
czasach człowiek, który przekroczył pięćdziesiątkę, jest jeszcze całkiem młody.
— Wieśniacy będą się do mnie jeszcze bardziej wrogo odnosić — westchnęła
ciężko, ruszając ku schodom. — Niczego nie zauważyłam, póki pani Bloxby nie
powtórzyła mi ich zarzutów, że sprowadziłam na wieś przemoc i zbrodnię. Chyba
będę musiała się wyprowadzić.
— Nonsens. Należysz do tutejszej społeczności.
Agatha zadzwoniła do firmy remontowej. Zgodziła się zapłacić horrendalną
sumę pod warunkiem, że zaczną natychmiast. Potem poszła do sklepu wielobran-
TLR
żowego, by kupić gazety. Zdziwiło ją, że wszyscy witają ją serdecznym uśmie-
chem i zagadują przyjaźnie:
— Dzień dobry, pani Raisin. Zimno dziś, no nie?
Kupiła prasę i wróciła do domu. Na progu czekała na nią pani Bloxby.
— Proszę wejść — zaprosiła ją Agatha. — Mam okropny bałagan w kuchni.
Roy został, ale jeszcze nie wstał. Niedługo Doris przyjdzie mi pomóc. Wygląda na
to, że mieszkańcy wsi przełamali niechęć do mnie.
— Wszyscy się śmieją ze spalonego indyka. Każda gospodyni, która kiedy-
kolwiek spaskudziła potrawę, współczuje i rozumie panią. Poza tym każdy lubi się
pośmiać.
— W takim razie jednak tu zostanę.
— Chyba nie zamierzała nas pani opuścić?
— Owszem, przemknęła mi przez głowę taka myśl.
— Nonsens. Proszę mi wierzyć, już nigdy nie zostanie pani wplątana w ciąg
tak potwornych morderstw i prób zabójstwa.
Jednak pani Bloxby bardzo się myliła...
TLR
Document Outline
Agatha Raisin i zabójczy taniec M.C. Beaton
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ IV
ROZDZIAŁ V
ROZDZIAŁ VI
ROZDZIAŁ VII
ROZDZIAŁ VIII
ROZDZIAŁ IX
ROZDZIAŁ X
ROZDZIAŁ XI
ROZDZIAŁ XII
EPILOG