Minkowski Aleksander Błękitni z latającego talerza

background image

ALEKSANDER MINKOWSKI

BŁĘKITNI Z LATAJĄCEGO TALERZA

background image

Rozdział pierwszy

Nie to, żebym się przestraszył. Po prostu osłupiałem...
Talerz był srebrzysty, z bladoróżową kopułą, świecił jak gdyby własnym światłem,
choć mógł to być również odblask słońca. Spinały" go z ziemią cztery kotwice.
Polana Wrzosowa, brzozy wokół, stromy brzeg, seledynowe wody jeziora z kępą
szuwarów — znam to jak własne imię.
Sen?...
Wykluczone. To była najprawdziwsza z prawdziwych rzeczywistość. Czułem ukąszenie
komara w policzek, chropawość uchwytu wędziska.
Siwe wronisko zatoczyło krąg nad talerzem i czmychnęło w popłochu. Wiatr
przeleciał po trzcinach, zaszeleścił brzozowymi liśćmi.
Byłbym może podszedł bliżej, bo ciągnęło mnie w tamtą stronę coś nieobjaśnionego,
jak gdyby promieniowanie magnetyczne.
W momencie gdy miałem już zrobić pierwszy krok, od talerza oddzieliły się trzy
postacie. Były błękitnoskóre, łyse, pokryte lśniącą łuską, z okrągłymi szklanymi
oczami. Zsunęły się po stromiźnie i zapadły w jezioro. Plusk.
To mnie wyrwało z letargu. Uciekłem.

Wilga siedziała na ławce pod akacją i udawała, że czyta „Alicję w krainie
czarów". Czułem, że mnie obserwuje. Dłubałem śrubokrętem w zardzewiałym
gaźniku, bezpożytecznie, nadawał się do wyrzucenia. Cały motor był chyba taki,
inaczej nie trafiłby na złom i nie odkupiłbym go od pana Bijaka za pięćdziesiąt
złotych. Ta rdza chyba nie popchnie już łodzi.
— Wiosłowanie wyrabia muskuły - usłyszałem ironiczny głos Wilgi.
— A myślenie mózg — odburknąłem.
Muskulaturę mam faktycznie wątławą, ale zdarzyło mi się w życiu dokładać
kulturystom: nie siła o tym decyduje, a sposoby i spryt. Jej Cześkowi też
dołożyłbym , gdyby trzeba było. Ale nie trzeba. Cóż mnie obchodzą
letnicy z Warszawy? Z początku nawet się ucieszyłem że babka wynajęła pokój
fajnej dziewczynie, ale szybko mi przeszło, nos w gorę sportowiec u boku,
elegant w białych spodniach pan maturzysta. Dwa razy widziałem, jak się
całowali, wieczorem tu na podwozu pod akacją. Czesiek jest dżentelmen,
odprowadza panienkę pod same drzwi W budce przy rynku kupuje Wildze podwójne
lody zaprasza na koktajl pomarańczowy do kawiarni „Zorza", a kajak wynajmuje nie
na godziny ale na cały dzień. Ma forsę. No i niech sobie ma, co mnie to

background image

obchodzi?
Przetarłem gaźnik szmatą umoczoną w benzynie, ot tak, żeby przynajmniej
zabłyszczał.
— Wiosełka, stary - powiedziała Wilga, patrząc na mnie sponad wielkich
przeciwsłonecznych okularów. — A motor zakop w ogródku i podlewaj starannie
może wyrosną zdrowe silniczki.
Zaśmiała sie jakby sama siebie połaskotała pod pachą.
— Uważaj żeby ciebie nie zakopali — rzuciłem. — Pokrzywa wyrosłaby. Albo ser.
— Masz ty takt.- skrzywiła się. - Jelnicka kultura.
— Jak ci się nasza kultura nie podoba — powiedziałem, nacierając szmatą gaźnik - to

spłyń z Jelnik do swojej Warszawci. Nikt cię tu nie trzyma.

— Czego się wściekasz? — w jej głosie zabrzmiały pojednawcze nutki — Dziwny z ciebie

facet, Jarema. Na początku myślałam, że mnie lubisz, ale...? nie dokończyła. Parsknęła nagle
śmiechem: - Ser by na mnie wyrósł? Dlaczego ser?

— Żeby było do śmiechu - wyjaśniłem. - Takiego jak teraz: he, he he
Przestała się śmiać. Usiadła do mnie tyłem i pochyliła głowę nad książką. Miała proste

włosy, z pszenicznego złota, spadały jej prawie do końca pleców.

W tym momencie pomyślałem ,,Do diabła z motorem. Obrzydł mi zupełnie. Pewno zdar-

te łożyska, wał pęknięty, tłoki do kitu. Dobrej łodzi nikt nie oddaje na złom. Bijak to wiedział
doskonale , nie sprzedałby za pięć dych.

— Jarema- Usłyszałem głos babki. — Jareeemaaa!
Podniosłem się niechętnie, wytarłem ręce szmatą — zrobiły się od niej jeszcze
brudniejsze — i podszedłem do kuchennego okna. Babka uśmiechała się przymilnie.
— Może po południu — bąknąłem.
— Teraz. — Uśmiech znikł. — Muszę mieć jajka do zacierek. Weźmiesz od Musiałowej
cztery tuziny. Dziadek zapłaci po pierwszym.
Nie chciało mi się iść na farmę, dobre trzy kilometry, a zwłaszcza wracać z
kruchym pakunkiem. Nie było jednak rady. Trzeba znać babkę: żeby nie wiem co,
zawsze postawi na swoim.
— W porządku — westchnąłem. — Zaraz polecę.
— Nie zaraz, a już! — Pogroziła mi palcem. — I nie zgub się po drodze, bo na
drugą nie zdążę z obiadem.
„Gdyby nie było tu Wilgi — pomyślałem — zacierki bez jajek też by się zjadło i
nie musiałbym gnać na farmę". Ale rodzice prosili, żeby panienkę podtuczyć, bo
wychudzona, biedula, na warszawskich delikatesach, wycieńczona po roku szkolnym.
Słyszałem, jak wyliczali: śmietana, masełko świeże, twarożek tylko tłusty,
szyneczka, jajeczka... Śmiać się chciało. A Wilga stała skromniutko na boku,
buzia w ciup, oczka spuszczone. I raptem mrugnęła do mnie, wesoło, po łobuzersku.
„Nie jest źle — pomyślałem — zdaje się, że równiacha, z właściwym dystansem".
Pomyliłem się jednak, może i ma dystans, ale do innych, nie do siebie.
Wyszedłem za furtkę i zagłębiłem się w dębowo-klonową aleję. Za drzewami, na
łące, kopali piłkę Wojtek i Paweł, bliźniacy, Wojtek pomachał do mnie.
— Ej! Zagrasz?

background image

Udałem, że nie słyszę. Skręciłem z alei na ścieżkę, która doprowadziła mnie do
polnej drogi, zrytej koleinami. Spod trampek biły kłębki kurzu. Szedłem z rękami
w kieszeniach, pogwizdywałem, wróble kłóciły się ze mną bazarowym świergotem.
Myślałem o tamtym. Złudzenie? W naszych stronach nie bywa miraży. A jednak
musiał to być miraż, jakaś cholerna fatamorgana, bo jeśli nie, to co?
A do farmy najbliżej przez Wrzosową...
— Jarema! Zaczekaj!
Wilga biegła za mną, długonoga, w białej tenisowej spódniczce, wymachując
„Alicją", jakby się opędzała od much. Pszenicznozłote włosy fruwały w powietrzu.
— Czego? — spytałem, zatrzymując się.
7
— Masz jeszcze przynieść bańkę śmietany — rzuciła, zadyszana od biegu. — Pani
Gankowa przypomniała sobie.
— A o worku kartofli babka nie mówiła? — Wzruszyłem ramionami. — Nie jestem
dźwig.
— Udźwigniemy we dwójkę — powiedziała Wilga. — Pomogę ci.
— Na prośbę babki? — spytałem.
Wilga zaśmiała się, mrużąc ogromne ciemnoniebieskie oczy.
— Nie — odparła po pauzie. — A jakbyś wolał? Uświadomiłem sobie, że byłoby mi
przykro, gdyby szła ze mną tylko na czyjąś prośbę. I rozzłościłem się za to na siebie.
— Wolałbym gęś na łańcuchu — mruknąłem. — Albo srebrny talerz. Ten srebrny
talerz wymknął mi się bezwiednie. Widocznie nawet
rozmawiając z Wilgą nie przestawałem o nim myśleć.
— Srebrny talerz? — brwi Wilgi pobiegły w górę. — Jaki talerz?
— Latający— wyjaśniłem z uśmieszkiem. — Pełen błękitnoskórych. Brwi Wilgi
wróciły na miejsce. Patrzyła na mnie z ukosa, jak gdyby
ze wzgardliwym współczuciem.
— Zanadto się wysilasz — powiedziała. — Koniecznie chcesz być oryginalny. Aż tak
ci zależy, żeby robić wrażenie?
Gdyby była chłopakiem, trzasnąłbym w ucho za taką mowę. Splunąłem tylko. Obcasem
wtarłem ślinę w kurz.
— Wracaj do domu, ptaszynko — rzuciłem przez zęby. — Jakoś sam dotargam jajeczka
i śmietankę dla ciebie. My, ptaszynko, dogadzamy letnikom. A ty wracaj, bo
Czesio pewnie usycha z tęsknoty.
Byłem pewien, że się obrazi. Nic podobnego. Tylko niebieskie oczy pociemniały
jej jakby, zwęziły się nieco.
— Musi ci na mnie bardzo zależeć — powiedziała...— To jesteś arogancki, to
dziwaczysz. Typowe objawy.
— Racja — skinąłem głową. — Zdemaskowałaś mnie, wszystko przepadło. Uszanowanie.
Skręciłem z drogi w pole, skierowałem się w stronę brzeziny. Szedłem ostro;
musiała podbiec, aby mnie dogonić. Poczułem na ramieniu dotknięcie jej ręki.
— Stój, wariacie. Mam do ciebie interes.
— Nie robię interesów — strząsnąłem rękę z ramienia.

background image

— Więc prośbę. Jarema, posłuchaj...
Powiedziała to głosem tak pokornym, że stanąłem, odwróciłem się, popatrzyłem na
nią. Miała zamyśloną, prawie smutną twarz.
— O co chodzi? — spytałem.
8
Wilga milczała. Oblizała górną wargę koniuszkiem języka.
— Ty znasz ją chyba — odezwała się w końcu. — Tutejsza, taka czarnula, ładniutka.
Ma na imię Małgorzata...
Wiedziałem, o kim mówi. Gośka Królakówna — sympatia Cyryla, szefa paczki
Wspaniałych. Raczej fajna dziewczyna, chociaż zadaje się z Cyrylem. Niektórzy w
szkole twierdzą, że jej imponuje, inni — że ze strachu, bo Cyrylowi stawiać się
nie jest bezpiecznie.
— No i co? — spytałem.
Wilga znów zamilkła na dobrych kilka chwil. Końcami palców wodziła po kredowej
obwolucie książki. Potem podniosła głowę i spojrzała na mnie — tak jakoś
błagalnie, nieśmiało.
— Mogę liczyć na ciebie? — spytała półgłosem.
— Zależy — odparłem. — Muszę przedtem wiedzieć.
Znów pauza. Mechaniczne głaskanie książki. Oczy nieobecne, zagadkowe, na wargach
raptem cień dziwnego uśmiechu.
— Czesiek spotyka się z Małgorzatą — usłyszałem. — Wiem, dlaczego to robi, ale
wszystko jedno. Popamięta sobie...
— Rozumiem — kiwnąłem głową, pełen niezrozumiałego rozczarowania.
— Pomożesz? — Wilga chwyciła mnie za rękaw koszuli. — Damy mu po nosie! Pomo-

żesz, Jarema?

— Rozumiem — powtórzyłem. — Chcesz, żebym mu nakładł. Uważasz, że dam radę? —
uśmiechnąłem się żartobliwie, napiąłem biceps. — Ale spróbować można.
— Nic nie rozumiesz! — rzuciła gniewnie, tarmosząc mnie za koszulę. — Ja mu chcę
dać prawdziwą nauczkę!
— Jeśli idzie o mokrą robotę, na mnie raczej nie licz — powiedziałem z kpiną. —
Co prawda odkryłaś, że mi strasznie na tobie zależy, ale nie aż tak, jak facetom
na niektórych filmach.
— Masz rację, że mi dokuczasz... — Puściła mój rękaw. — Czasem plotę takie
bzdury...
— No więc? — spytałem. — Co mam robić?
Wilga usiadła na trawie, przyciągnęła kolana do podbródka, objęła je ramionami.
Położyłem się obok na brzuchu.
— No więc? — powtórzyłem.
Zerwała trzy długie źdźbła i zaczęła je splatać w warkoczyk. Nie patrzyła na
mnie, była pochłonięta splataniem. Gdzieś niedaleko odezwała się kukułka,
naliczyłem szesnaście kuknięć. Ziewnąłem demonstracyjnie.
9
— Gdybyś zechciał... gdybyś się zgodził... Moglibyśmy chodzić ze sobą.

background image

Wbiłem palce w trawę, wyrwałem duży kłak wraz z korzeniami i ziemią. Ostre
źdźbło rozcięło mi skórę na kciuku.
— Trzeba gnać po te jaja — rzuciłem. — Babka się wścieknie.
— Zgadzasz się? — zapytała cicho Wilga. — To przecież nie będzie na serio, tylko
przy Cześku. Żeby nie myślał sobie...
Wstałem. Dość długo otrzepywałem dżinsy, tarłem zielony ślad na kolanie, nie
chciał puścić.
— Czemu nie — powiedziałem wreszcie. — Lubię numery.
Wilga również podniosła się, włosy spłynęły falą na twarz, odrzuciła je do tyłu
zgrabnym ruchem głowy. Wpatrywała się we mnie z uwagą, jak gdyby chciała
odgadnąć, co w tej chwili myślę, co czuję.
Bardzo nie chciałem, żeby odgadła.
— Nie jesteś na mnie zły? — usłyszałem.
Ładniejsza jest od Małgośki, w ogóle nie ma porównania. Inny typ: oczy z błękitu,
cień na nich od długich, ciemnych, wywiniętych w górę rzęs (podkręca? maluje?)
usta pełne, bardzo czerwone, wilgotne trochę, i te włosy, najbujniejsze, jakie
widziałem, najpołyskliwsze, niesforne.
— Co mam być zły? — Wzruszyłem ramionami. — Jakoś to wytłumaczę Marzenie, jeśli
jej doniosą. Możemy się bawić.
Weszliśmy w brzezinę przeplecioną głogami, ostrożnie rozchylałem kłujące gałązki.
Do Wrzosowej było już blisko. Wyobraziłem sobie minę Wilgi, kiedy zobaczy
latający talerz...
Dziwne: pomyślałem o talerzu bez emocji, jakbym odkrył nagle, że był tylko
złudzeniem. Chyba był jednak. Nie wiem, na czym to polegało, ale nie mnie
nabierać na latające spodki i Marsjan. A może Siedmiu Wspaniałych wróciło już z
rajdu? Cyryl miewa pomysły, mógł coś takiego zaaranżować, tylko dla kogo? Cyryl
musi mieć publiczność. Ponadto wiedziałbym, gdyby wrócili.
— Kto to jest Marzena? — usłyszałem.
— Moja dziewczyna — odparłem nie patrząc na Wilgę. — Pojutrze wraca z Olsztyna
od ciotki.
Zatrzymałem się przed barierą tarniny, zaczekałem na Wilgę, która została nieco
z tyłu. Za krzewami tarniny zaczynała się Wrzosowa. Popatrzyłem na Wilgę z
tajemniczym uśmieszkiem.
— Co ci jest? — zapytała.
— Jeśli miewasz pietra, wracaj do domu — powiedziałem po pauzie. — Za tymi
krzakami możesz zobaczyć coś dziwnego.
10
— W duchy nie wierzę od dość dawna. — Wzruszyła ramionami. — Cóż takiego mogę
tam zobaczyć?
Spojrzałem na krzewy. Przesłaniały widok na łąkę. Wsłuchałem się: tylko szelest
brzozowych liści i świerszczowe trzeszczenie.
— Ja nie żartuję — odezwałem się półgłosem. — Byłem tutaj dziś rano, wracałem z
ryb. Zobaczyłem na własne oczy, jak ciebie teraz.

background image

— Co zobaczyłeś? — spytała.
— Latający talerz — odparłem, jak mogłem najspokojniej. — I niebieskich facetów
pokrytych łuską. Daję ci słowo honoru.
— Kłamiesz.
— Słowo honoru — powtórzyłem.
Pauza. Wilga wpatruje się we mnie badawczo, próbuje rozszyfrować podstęp,
odgadnąć, do czego zmierzam. Żart? Nie wyglądam na to w tej chwili.
— Albo wygłupiasz się, albo miałeś halucynacje — mówi po chwili. — Chyba nie
chcesz we mnie wmówić...
— Nie chcę — przerywam jej. — Sam nie wierzę w latające spodki. Ale mózg mam w
porządku i oczy tam, gdzie trzeba. Zaraz przekonasz się sama, że nie bujam.
Wyciągam rękę, znajduję dłoń Wilgi, chcę pociągnąć ją za sobą. Opiera się trochę.
— Nie zależy mi... — mruczy. — O niczym nie chcę się przekonywać... '— Chodź —
mówię stanowczo. — Popatrzymy zza krzaków. Oni
nam nic nie zrobią. Chodź, Wilga.
Sam bałbym się chyba, przy niej nie czuję strachu. Zaciskam palce na jej dłoni i
wciągam Wilgę w gąszcz tarnin.
Rozsunąłem ostrożnie gałązki. Wyjrzałem na łąkę. Gęsta świeża trawa, wrzosy.
To wszystko.
Ani śladu srebrnego talerza, ani śladu niebieskoskórych. Jak gdyby nikt tu nie
był od tygodni.
Wilga wyszarpnęła rękę.
— Jeszcze jeden twój głupi dowcip — rzuciła. — I do tego słowo honoru.
Wyszliśmy na Wrzosową, prosto w potok słonecznego światła. Wsadziłem ręce w
kieszenie, spróbowałem zagwizdać. Czułem się paskudnie.
11
— Myśl, co chcesz — powiedziałem z desperacją. — Rano był tutaj latający talerz,
srebrny, z różową kopułą. I trzej błękitnoskórzy faceci. Mieli okrągłe szklane
ślepia, nosy jak trąby. Słowo honoru, słyszysz?!
Ostatnie słowa wykrzyknąłem z pasją. Było mi cholernie wstyd. Poczułem na
ramieniu rękę Wilgi.
— W porządku, wierzę ci — usłyszałem. — Coś tu widziałeś. Bywają najdziwniejsze
złudzenia optyczne.
— Nie! — zaprotestowałem. — Jeśli myślisz, że jestem wariat... jeszcze się
przekonasz!
Pobiegłem na środek łąki, tam gdzie stał srebrny wehikuł. Byłem pewien, że trawa
okaże się zgnieciona od tak wielkiego ciężaru. Rosła prosto. Uklęknąłem,
zacząłem rozsuwać łodygi, obmacywać ziemię, centymetr po centymetrze. Natrafiłem
na jakiś dołek, potem na drugi, trzeci. Ślady po kołkach namiotowych?...
— Chodźmy już — powiedziała Wilga.
I wtedy dotknąłem palcami czegoś twardego, gładkiego. Było to przezroczyste
pudełko, jakby ze świecącego szkła, lekko opalizujące. Wewnątrz znajdowała się
kapsułka, też przezroczysta, wypełniona kolorowymi ziarenkami — od bladozłotych,

background image

poprzez seledyn, błękit i róż, po fiolet, granat, purpurę.
Na pudełku były jakieś znaki. Układały się w napis CONTAC. Przynajmniej
przypominały ziemskie pismo. Kapsułki z tak tęczową zawartością nie widziałem,
jak żyję.
Podałem Wildze pudełko. Obejrzała je z twarzą skupioną, chmurną, zalęknioną
nawet. Triumfowałem.
— Może to jakieś lekarstwo... — odezwała się szeptem.
— Może. — Uśmiechnąłem się. — Ale na lekarstwach podany jest skład. A tutaj nie,
oprócz tych znaków.
Odebrałem Wildze pudełko, schowałem je do kieszeni. Niebiescy jednak zostawili
po sobie jakiś ślad.
Orkiestra usadowiła się na podwyższeniu pod transparentem „Tańcz ogniście — nie
wywołuj pożaru!" — Była to nasza strażacka orkiestra dęta, która w sobie tylko
wiadomy sposób umiała wydusić z ciężkich trąb subtelności „Bolera" Ravela. Do
podwyższenia przylegała ogrodzona barierą platforma, na której tańczyło już
kilkanaście par.
Nad remizą pęczniał czerwonawy księżyc, chytrze nurkując między obłokami. Wilga miała

na sobie jasnożółtą sukienkę z pęczkiem plastykowych

wisienek przy dekolcie. Dobrze jej było w tej sukience, dobranej kolorem do
barwy włosów. Była to cholernie ładna dziewczyna i każdy się za nią oglądał.
Staliśmy obok budki, w której pan Skrzypczak sprzedawał sernik i piwo, budkę
otaczał tłumek klientów, głównie wczasowiczów z pensjonatu „Świtezianka" —
kolorowe koszule, frymuśne bluzeczki, fryzury z okładek czasopism ilustrowanych.
Wilga rozglądała się nieznacznie, a ja wiedziałem, kogo wypatruje, i raptem
pożałowałem, że wdałem się w to. Dlaczego, u licha? Przecież nie po to, żeby mi
koledzy zazdrościli takiej dziewczyny, bo wcześniej czy później i tak wyjdzie na
jaw, że byłem tylko figurantem. Figurant, psia kostka, przyrząd do zrobienia na
złość Czesiowi... A moja paczka udawała, że nas nie widzi. Dyl opowiadał coś
gestykulując, stali tuż przy estradzie.
— Dlaczego milczysz? — zapytała nagle Wilga i wzięła mnie pod rękę.
— Nie musisz — mruknąłem, próbując uwolnić ramię. — Jeszcze ich nie ma.
— Nie lubisz mnie, Jarema?
— Jeszcze ich nie ma — powtórzyłem.
— Są. Zatańczymy?
Zobaczyłem ich. Szli obok siebie. Gośka z rozpuszczonymi „na rusałkę" czarnymi z
połyskiem włosami, zgrabna, uśmiechnięta wyzywająco. Czesiek w tęczowej koszuli,
z papierosem. Odniosłem wrażenie, że i on się rozgląda.
— Tańczymy! — usłyszałem głos Wilgi.
Ruszyłem bez entuzjazmu w stronę estrady. Musiałem przejść obok paki, Szpikulec
mrugnął, Dyl złożył głęboki ukłon.
— Życzymy niebiańskich rozkoszy na parkiecie, szczęścia w tańcu i życiu
osobistym...
Warknąłem coś, ukradkiem pogroziłem mu pięścią. Chciałem zapłacić bileterowi za

background image

wstęp, lecz Wilga ubiegła mnie, wetknęła dwuzłotówkę, odebrała żółty kartonik.
Orkiestra zaczęła grać tango. Wsadziłem rękę do kieszeni, wyciągnąłem monetę.
— Weź — mruknąłem. — Bo nie będę tańczył.
— Ale małostkowy. — Wzięła jednak. — Obejmij mnie mocno. Mocniej. Udawaj, że mi
coś szepczesz na ucho.
Tańczyłem sztywno, ani myślałem wygłupiać się dla jej Czesia. Czoło Wilgi dotknęło

mego policzka i pozostało przy nim, lewą ręką obejmowała mnie za szyję. Czesiek i Gośka tań-
czyli na drugim krańcu estrady.

— Steruj do nich... — usłyszałem.
Odepchnąłem ją. Poczułem, że ogarnia mnie jakaś bezsilna wściekłość. Włosy Wilgi
pachniały macierzanką, podobał mi się ich zapach i przez to gniew narósł jeszcze
bardziej. Wiesiek mrugnął do mnie od balustrady, wywrócił oczy omdlewająco.
Pokazałem mu język.
— Odbijany! — krzyknął chorąży Jemiołka, odrywając trąbę od warg.
Wąsaty wczasowicz klasnął mi koło ucha. Poczułem, że Wilga znacząco ściska moją
rękę, ale zlekceważyłem to, ustąpiłem wąsaczowi. Chciałem zejść z estrady,
raptem strzeliła mi myśl, aż się uśmiechnąłem.
— Odbijany! — huknąłem do ucha Cześkowi.
— My się w to nie bawimy — mruknął, nie wypuszczając Gośki.
— Wszyscy się bawią. — Ująłem go za łokieć. — Taki zwyczaj.
Chciałem, żeby wybuchła draka. Wilga obserwowała nas z niepokojem zza ramienia
wąsacza. Liczyłem, że Czesiek uderzy, ale nie uderzył.
— Niech ci będzie, mały — rzucił z drwiącym uśmieszkiem. Odstąpił od Gośki,
robiąc mi miejsce. Szkoda. A za „małego" ma u mnie krzyżyk do rozliczenia, jeszcze od-

szczeka to kiedyś. Zacząłem tańczyć,

Czesiek zszedł z estrady.
— Czyś ty oszalał? — warknęła mi w ucho Gośka. — Szkodziło ci, że z nim tańczę?
— Wara obcym od naszych dziewcząt! — Uśmiechnąłem się do Gosi. — Muszę bronić
interesów lokalnych. Cyryl mnie za to pobłogosławi.
— Nie obchodzi mnie Cyryl — rzuciła Gośka. — A może dbasz o interes waszej
letniczki?
— Zgadłaś — przytaknąłem. — Wliczone w koszt pobytu. I przestań go rwać, bo nam
psujesz.
— Ja Cześka podrywam?! — oburzyła się Małgorzata. — Zaprasza na koktajl albo na
dyskotekę, no to idę, chyba nic w tym złego. On, zresztą, zawsze chce iść tam,
gdzie liczy, że spotka waszą letniczkę. Kocha się w niej.
— A ja w tobie! — Zrobiłem ni to rozanieloną, ni błazeńską minę. — Mam szanse,
Gosiu?
Zaśmiała się; z boku rzeczywiście musieliśmy wyglądać jak zakochana para. Zauważyłem,

że Czesiek poobserwował nas zza balustrady, a potem oddalił się w stronę „Świtezianki". Goś-
ka też to spostrzegła.

— Spławiłeś chłopaka — powiedziała. — Teraz baw się ze mną przez cały wieczór.
— Chętnie — odparłem z galanterią. — Moja przyjemność.

background image

— A letniczka?
— Za to opłaty nie bierzemy — uśmiechnąłem się krzywo. Wąsacz okręcał Wilgę,
gonił ją po deskach. Miał więcej tupetu niż tanecznego kunsztu. Przeszedłem z Gośką na

figurowy, zrobił się luz koło nas — Gośka była w Jelnikach najlepszą tancerką. Widziałem, że
Wilga nas obserwuje.

Zdaje się, że była wściekła, nie miałem nic przeciwko temu. Ona ma swoją grę, ja
też mogę mieć swoją. Nie jestem figurantem. Czesiek poszedł do domu, dobrze jej
tak: sznureczki się zaplątały, kukiełki nie chcą słuchać... Przerwa. Zeszliśmy z
estrady.
— Cudowny wieczór — powiedziała Gośka. — Nadzwyczajny księżyc.
— Jak ser z papryką — przytaknąłem.
— Jak co? — spojrzała zaskoczona. — Wy, chłopaki, nic nie czujecie.
Roześmiałem się, cmoknąłem Gośkę w policzek. Wilga akurat patrzyła na nas, chyba
nie słuchała tokującego wąsacza. Pomachałem jej ręką i poprowadziłem Gośkę w
głąb alei, między klony i dęby. Spacerowało tu trochę przytulonych par, słychać
było czułe poszeptywania.
— Przepraszam za ser z papryką — powiedziałem. — Ja czuję, chociaż jestem
chłopak. Czuję miodowy aromat ziół i powiew zefiru, upojny sen nocy letniej.
Zaśpiewać ci serenadę?
— Zaśpiewaj. — Udała, że bierze to na serio.
Nie zdążyłem. Może bym coś zaśpiewał, ale z tyłu buchnął śmiech. Paczka otoczyła
nas, ktoś wepchnął Gośce płatek gumy do żucia, Szpikulec poczęstował mnie
garścią pestek słonecznikowych.
— Może przewieziesz nas motorówką? — zaproponował Wiesiek z jadowitym
uśmieszkiem.
— Dajcie spokój — mruknąłem. — Wycofuję obietnicę. Nie mogłem wiedzieć, że
Bijak sprzeda mi złom.
— A czego się spodziewałeś w centrali złomu? — zaśmiał się Wojtek. — Bijak
zrobił dobry interes.
Wróciliśmy pod estradę. Zobaczyłem, że Szpikulec patrzy na Gośkę, jakby ją chciał popro-

sić do tańca, lecz nie odważył się; ubiegł go w tym Dyl,

bezceremonialnie uprowadzając moją partnerkę na dechy. Nawet nie zapytał, czy
nie mam nic przeciw temu. Byłem wolny, mogłem podejść do Wilgi, widziałem, że
czeka na to: raz po raz zerkała w moją stronę, nie zwracając uwagi na paplaninę
wąsacza. Nie podszedłem. Zbliżyłem się do Szpikulca, który stał ze spuszczoną
głową, położyłem mu rękę na ramieniu.
— No, jak tam? — zapytałem półgłosem.
— Bez zmian — odparł cicho. — Dzisiaj znowu ją przesłuchiwali. W kółko to samo.
— Wszystko się ułoży — powiedziałem bez przekonania. — Oliwa sprawiedliwa,
zobaczysz. Gdyby mieli pewność, aresztowaliby ją.
Sprawa była niedobra. Matka Szpikulca, kierowniczka sklepu jubilerskiego w
Jelnikach, sama zameldowała policji o kradzieży dziesięciu złotych zegarków.
Rzecz jednak w tym, że nie znaleziono żadnych śladów włamania do sklepu, a druga

background image

ekspedientka była wtedy w wojewódzkim szpitalu i nie mogła mieć nic wspólnego z
kradzieżą. Matka Szpikulca zeznała, że przed zamknięciem sklepu sama schowała do
sejfu zegarki, a rano otworzyła sejf i zegarków nie było. Klucze do sklepu i
sejfu miała tylko ona, zaś policyjni eksperci nie wykryli żadnych zadrapań ani
odcisków — włamywacz musiałby zostawić jakieś ślady, a tu otworzono sklep i
szafę pancerną bez żadnych uszkodzeń, więc właściwymi kluczami.
Złodziej miał klucze. Oryginalne klucze, to nie ulegało kwestii. Skąd? Nic
dziwnego, że jedyną podejrzaną zdawała się być pani Krucz-kowa.
Na mój rozum coś tu jednak nie pasowało. Pomijając już fakt, że znałem matkę
Szpikulca i sam byłem świadkiem, jak lała go za wyprawę na jabłka — czy to
przestępstwo zwędzić z sadu parę jabłek? — wszyscy ją znali w Jelnikach od lat,
miała opinię nieskazitelną. Pomińmy to. Załóżmy, że pani Kruczkowa ukradła
zegarki. Każdy złodziej ma dosyć oleju w głowie, aby przynajmniej starać się
odsunąć od siebie podejrzenie. Wystarczyłoby uszkodzić zewnętrzny zamek, narobić
bałaganu w sklepie, zadrapać farbę na szafie pancernej. Dziecko by na to wpadło.
Jako siedmiolatek, pamiętam, zakradłem się do spiżarni i wypiłem słoik śmietanki.
Pusty słój rzuciłem wówczas na podłogę i zamknąłem w spiżarce kota. Wylizał
resztki, a mama policzyła mu za cały słoik...
Więc pani Kruczkowa z pewnością postarałaby się przynajmniej
w części upozorować włamanie. A włamywacz? Ten — jeśli stać go było — tak
kombinował, żeby podejrzenie padło na kierowniczkę sklepu.
I było go stać, bo posiadał klucze.
Tylko skąd? Kluczy do sklepu i sejfu nie miał nikt oprócz Kruczko-wej...
Dziwna historia. Zrozumiałe, że policja magluje kierowniczkę. Śledczy może
myśleć, że Kruczkowa jest podwójnie chytra: nie upozorowała włamania, bo logika
nakazywałaby upozorować. Teoretycznie całkiem prawdopodobne, zważywszy że matka
Szpikulca jest inteligentną osobą.
Ale ona nie ukradła tych zegarków.
— Policja zabroniła matce wyjeżdżać z Jelnik — powiedział Szpikulec. — Tak,
jakby była aresztowana. Załamała się, całymi dniami milczy, oczy ma zapuchnięte.
Wczoraj znowu była rewizja, rozmontowali mi magnetofon. Zmontowali z powrotem,
ale nie gra.
— Naprawimy — pocieszyłem go. — Pewnie jakiś styk nie kontaktuje. Wpadnę do
ciebie jutro.
W tym momencie dwa reflektory wynurzyły się zza remizy, spłukały nas ostrym
światłem i przygasły. Na skraju drogi zatrzymał się olbrzymi samochód. Takiego
wozu, jak żyję, nie widziałem, tylko w prospektach, które przywozi ojciec.
Kształtem przypominał rakietę, miał więcej szkła niż metalu — smukły, lśniący,
niemal przezroczysty.
Orkiestra zrobiła pauzę, nadszedł Dyl z Gośką, aż zamarł na widok auta.
— Ale gablota!... — jęknął. — Marsjański wehikuł!...
Z wozu wysiadło dwóch chłopców i dziewczyna, wszyscy Inianow-łosi, w jednakowych
dżinsach i bawełnianych koszulkach z angielskimi napisami. Wysocy, długonodzy,

background image

trochę podobni do bocianów. Podeszli do balustrady, oparli się, zaczęli
obserwować orkiestrę czyszczącą instrumenty.
— Ej, kolego — zwrócił się Dyl do stojącego najbliżej nas blondyna. — Co to za
wózek?
Blondyn uśmiechnął się, nie odpowiedział.
— Ważniak — mruknął Dyl. — Z powodu pudła się stawia.
— Spójrz na rejestrację — powiedział Wiesiek — USA.
— Zaraz się sprawdzi. — Dyl znowu dotknął łokcia stojącego najbliżej chłopaka. —
Dou you speak English?
— Yes, I do! — ucieszył się chłopak, uspokoił go Dyl. — Ty tak, a ja nie. Po
polsku ani słowa? bezradnie rozłożył ręce, uśmiechnął się przepraszająco.
17
— Pążreżurakątrawę — powiedział dobitnie Dyl.
Chciał widocznie sprawdzić, czy chłopak zna francuski. Jednak francuskim Dyl
również nie władał, a to, co powiedział, znaczyło: pan-żre-żur-a-koń-trawę.
Chłopak znowu wykonał gest, że nie pojmuje.
— Bill nie zna polskiego — wtrąciła się Lnianowłosa dziewczyna. — Tylko Martin i
ja mówimy po polsku. Anna — wyciągnęła rękę do Dyla.
Przedstawiliśmy się, po kolei ściskając dłonie Anny, Billa i Martina.
— Jesteśmy z New York — powiedział Martin. — Z wizytą u rodziny w Olsztynie.
Robimy wycieczki. Tutaj dużo jezior. Lubimy nurkować.
— Ale samochód macie bombowy — sapnął z podziwem Szpikulec. — Można obejrzeć?
— Proszę bardzo — odparła Anna i otworzyła wszystkie drzwiczki, wepchnęliśmy się
do środka, podziwiając głębokie, odchylone w tył siedzenia, tablicę rozdzielczą
z mnóstwem przyrządów, tajemnicze pokrętła, guziczki, dźwignie.
— Chcecie trochę pojechać? — zapytała Anna.
Czy chcieliśmy! Rodzeństwo usiadło z przodu, my wszyscy pomieściliśmy się
swobodnie na tylnym siedzeniu. Anna włączyła silnik. Samochód nie toczył się,
lecz popłynął po wyboistej drodze, kołysząc tylko łagodnie na co głębszych
wykrotach. Za pociśnięciem guziczka wszystkie szyby zjechały w dół, inny
przycisk wysunął antenę. Z niewidzialnych głośników, równocześnie ze wszystkich
stron, zaatakowała nas głośna muzyka.
Byłem ciekaw, czy Wilga widziała, jak wsiadaliśmy do samochodu. Powinna była
widzieć, bo stała niedaleko.
Wóz wypłynął z drogi na szersze koryto szosy olsztyńskiej, poderwał się,
poszybował, aż nas wbiło w oparcia.
— Ale rwie!... — szepnęła Gośka,
— Tylko dziewięćdziesiąt — zauważył Szpikulec, spojrzawszy przez ramię Anny na
szybkościomierz. — Chyba źle pokazuje.
— To są mile, frajerze — uśmiechnął się Dyl. — Czyli około stu pięćdziesięciu.
Anna wyhamowała. Zakręciła, pomknęliśmy z powrotem. Reflektory wsysały
żarłocznie przydrożne drzewa. Znów skręciliśmy w boczną drogę i kołysząc się
miękko podpłynęliśmy pod remizę. Podziękowaliśmy.

background image

— Wpadnijcie do nas — zaproponowałem. — Pokażemy wam w okolicy ciekawe miej-

sca.

— Przyjedziemy — obiecał Martin, zatrzaskując drzwiczki. Pontiac oddalił się,
mrugając rubinowymi światłami. Orkiestra dęta
grała rzewnie „Oczy czornyje", rozejrzałem się po estradzie, lecz nie
dostrzegłem Wilgi. Zobaczyłem ją u wylotu alei, jak żegnała się z wąsaczem.
Pewnie ją chciał odprowadzić, bo stanowczo poruszyła głową i samotnie odeszła w
głąb.
— Przepraszam —- powiedziałem do Gośki. Wieczór był czarowny, ale muszę lecieć.
— Wliczone w rachunek? — zapytała z uśmieszkiem.
— Niestety — westchnąłem.
Księżyc nie mógł się przedrzeć przez gęstwinę liści, nieco blasku jednak
przesączał. Pobiegłem, wypatrując przed sobą żółtej plamy. Omal nie wpadłem na
Wilgę.
— Och! — krzyknęła i rozzłoszczona, że okazała przestrach, mruknęła opryskliwie:
— Czego chcesz? Nie prosiłam o towarzystwo.
— Przypadek — powiedziałem pogodnie. — Mieszkamy w tym samym domu. Chcę spać.
Szliśmy obok siebie w milczeniu, długim marszowym krokiem. Wilga narzucała tempo,
ledwo potrafiłem nadążyć. Drzewa zaczęły się przerzedzać, księżyc uderzył
silniejszym blaskiem.
— Chyba jesteś ze mnie zadowolona — odezwałem się obojętnie. — Zrobiliśmy Cześka
na perłowo.
— Dziękuję — mruknęła.
— To jeszcze lepsze, niż planowaliśmy — powiedziałem. — Nie uważasz?
— I nie wymagało od ciebie nadmiernego poświęcenia.
— Spędzić wieczór z Gośką to nie poświęcenie? — udałem oburzonego.
Wilga stanęła raptem. Zagrodziła mi drogę. Tuż przed sobą miałem jej
rozwścieczoną twarz, białofioletową w księżycowym srebrze.
— Ty kłamco! — warknęła. — Ty męczenniku błazeński!
— Czego wrzeszczysz? — Zaskoczył mnie jej atak, zgłupiałem na moment. — Najpierw
prosisz o wyrolowanie Cześka. Ja go załatwiam, wtedy wpadasz w szał. Coś mi się
widzi, że rozumiem. — Uśmiechnąłem się drwiąco. — Miłość silniejsza od nienawiści.
Wilga odstąpiła o krok. Chciałem zasłonić oczy, bo miałem wrażenie, że spróbuje
mi je wydrapać. Ale coś w niej przygasło, opanowała się i nagle jej twarz
przybrała wyraz nieśmiałego zawstydzenia.
— Masz rację — powiedziała cicho. — Czesiek jest delikatny, nie ma sposobu na brutal-

ność. Sama sobie się dziwię, ale mu współczułam. Kiedy go zaatakowałeś, chciałam skoczyć
na ciebie z pazurami. Zamurowało mnie. Ale osioł!

Sądziłem, że jest zła przez Gośkę, a ona wściekała się, że dopiekłem jej Czesiowi. Może

liczyła później, że po utracie Gośki podejdzie Czesiek do niej, ale nie podszedł, więc jest
wściekła i ja teraz za to płacę. Dobrze mi tak. Na drugi raz będę skromniejszy. I nie będę właził
między zakochanych, nawet na prośbę jednej ze stron. Osioł ze mnie. Dobrze mi tak.

— Bardzo cię przepraszam — burknąłem. — Wypadłem z roli. Miałem odstawiać

background image

zadurzonego w tobie, a tymczasem odebrałem Cześkowi twoją konkurentkę. Figurant
poplątał scenariusz i prosi o wybaczenie.
Wilga bez słowa ruszyła przed siebie. Szedłem obok niej, pogwizdując fałszywie,
wilgotna trawa łaskotała w stopy poprzez plecionkę sandałową. Księżyc nadął się
jak bania, łypał kaprawym okiem. Miałem ochotę go kopnąć. W liliowym mroku
pyskowały świerszcze. Chciałem już znaleźć się w domu. Nienawidziłem Wilgi.
— Obrotny jesteś — usłyszałem — Zostawisz Marzenę dla Gośki?
— My, brutale, lubimy urozmaicenie — odparłem. — Mam na oku trzecią, dziewczynę
z Ameryki, pewnie ją widziałaś. Zajechali pontiakiem, wzięła mnie nawet na
przejażdżkę.
— Nie widziałam — rzuciła oschle Wilga. — Byłam zajęta. Mietek studiuje prawo w
Poznaniu, bardzo dowcipny gość. Spędziłam z nim fantastycznie wieczór.
— Toś i ty obrotna — powiedziałem. — Z czego należy wnioskować, że nasz spisek
przeciwko Cześkowi ulega anulowaniu.
Wilga zwlekała z odpowiedzią. Jak gdyby zaniepokoiła się. Kilka razy zerknęła na
mnie z ukosa, sądząc, że tego nie dostrzegam.
— Wcale nie — odezwała się wreszcie. — To ty przerobiłeś Cześka. Ja jestem mu
jeszcze dłużna. Nie możesz się wycofać, Jarema.
— Czy warto? — Ziewnąłem zasłaniając dłonią usta. — Mnie, szczerze mówiąc, ta
cała historia już nie bawi. Nudne...
— Dla mnie warto — rzuciła Wilga. — Przyrzekłeś. Ziewnąłem jeszcze raz.
Między drzewami widać już było światła naszego domu. Włosy Wilgi były ze srebra.
_ pakt — zgodziłem się. — Ale możesz uregulować ten dług z pomocą pana Mięcia,
ja nie jestem już potrzebny. Wąs mi nie rośnie, włosy mam krótkie. O wąsacza
Czesiek będzie dużo bardziej zazdrosny.
Wilga zagrodziła mi drogę. Nawet w słabnącym księżycowym blasku mogłem zobaczyć,
że jej twarz jest wykrzywiona gniewem.
— Przyrzekłeś — powtórzyła cicho, głosem dygocącym pasją. — Ja wiem lepiej, o
kogo on będzie zazdrosny. Chcę, żeby był o ciebie, rozumiesz? Nie o jakiegoś
przystojniaka, tylko właśnie o ciebie.
Pochyliłem głowę. Nie miałem ochoty patrzeć w rozjarzone oczy Wilgi. Chciałem
znaleźć się w domu, pod moim kraciastym pledem, w ciepłym kręgu małej nocnej
lampki, sam.
— Rozumiem — powiedziałem. — Nie jestem Marlon Brando. I nie zależy mi. Chcesz
upokorzyć Cześka, dlatego wybrałaś mnie, pomysł jest doskonały. Pytanie tylko,
czy on uwierzy, że chodzisz ze mną. Aż taki głupi chyba nie jest.
— Zobaczymy — mruknęła Wilga.
Nie takiej chciałem odpowiedzi. Wyminąłem Wilgę i ruszyłem wolno w stronę domu.
Spróbowałem zagwizdać coś, ale nie wyszło, wszystkie melodie splątały się w
supeł. Poczułem, jak ręka Wilgi wciska mi się pod ramię.
— Boję się trochę — szepnęła. — Tak tutaj ciemno. Niewidzialna chmura zlizała z
nieba księżyc. Od jeziora dmuchnęło wilgotnym chłodem.
— Noc dla niebieskich — powiedziałem. — Pewnie znowu są nad jeziorem. Pójdziemy

background image

zobaczyć?
— Nie pójdziemy — odparła i raptem stanęła, objęła mnie mocno za szyję: —
Gniewasz się, Jarema?
Łagodnie uwolniłem się od uścisku. Musiałem stoczyć ze sobą błyskawiczny
pojedynek, aby się na to zdobyć, bo usta Wilgi znalazły się tuż przy moich. W
porę przypomniałem sobie, jak całowała się z Cześkiem na naszym podwórzu pod
akacją.
— Nie musimy trenować — powiedziałem. — I tak przy Czesiu damy sobie radę.
Śpiący jestem.
— Jeśli chcesz, możemy pójść nad jezioro — odezwała się cicho Wilga.
— Śpiący jestem — powtórzyłem.
Stała do mnie plecami, twarzą zwrócona w stronę żółtych światełek naszego domu.
Księżyc wysupłał się z chmury i odniosłem wrażenie, że ramiona Wilgi drżą.
Pewnie sprawiło to falowanie cieni w księżycowej poświacie.
— Jeszcze się nie zdarzyło, żeby chłopak nie chciał mnie pocałować — usłyszałem.
— Jesteś szczeniak. Smarkacz...
Odpowiedziałbym ostro, gdyby nie dziwne dygotanie jej głosu. Wsadziłem ręce do
kieszeni, żeby nie zrobić głupstwa, bo Wilga stała bardzo blisko mnie.
— Chyba jestem — przytaknąłem po pauzie. — Przepraszam cię. Nikt nie lubi być
śmieszny. Czuć się śmieszny. Wiem, że Czesiek przyjechał tutaj dla ciebie,
umówiliście się na wakacje w Jelnikach, to twój chłopak. Coś nie zagrało i on ci
robi numer z Małgośką. Ty chcesz się odegrać. W porządku. Ale dlaczego ma to być
gra cudzym kosztem? Gośka wierzy, że się podoba Cześkowi, facet ma gadkę,
wstawia jej kawałki o szkole aktorskiej. Potem wróci do ciebie, a Gośka będzie
gryźć palce.
- Ty nie będziesz — powiedziała cicho Wilga, wciąż odwrócona
do mnie plecami.
Wyjąłem ręce z kieszeni i przejechałem dłońmi po włosach starganych podmuchem
wiatru. Pomyślałem, że pakuję się w absurd, a mam przecież okazję, żeby z tego
wyskoczyć.
__W porządku — rzuciłem. — Nie cofam obietnic.
— Jeśli ci zależy, możemy bawić się dalej, ale pamiętaj, że to twoja
zabawa.
— Ona przyjeżdża pojutrze? __Kto? — nie zrozumiałem.
— Twoja Marzenka.
— Tak. I przy niej nie będę się wygłupiał. Masz dwa dni.
— Jaka ona jest?
__Nic nadzwyczajnego — powiedziałem. — Można przejść obok
i nie zauważyć. Szatynka, ciemne oczy, wysportowana, ubiera się byle jak. Ma
lekkiego zeza. Dopiero jak się dobrze przypatrzyć... — nie dokończyłem. —
Chłopakom się podoba. Musiałem nakłaść kilku łebkom, żeby jej dali spokój.
— Więc jesteś zakochany — stwierdziła Wilga z nagłą obojętnością. — W takim
razie zwalniam cię. Załatwię Cześka sama.

background image

Ruszyła szybko w stronę domu, niemal pobiegła. Musiałem zdrowo wyciągać nogi,
aby za nią nadążyć.
— Niekoniecznie — rzuciłem, wyprzedzając Wilgę w tym ostrym marszu. — Ja słowa
nie cofam, możemy to rozegrać, jeśli chcesz.
__Nie będę nadużywać twojej uprzejmości.
__Nie nadużywasz. To nawet zabawne.
Stanęła. Popatrzyła na mnie, nie odezwała się jednak ani słowem. Znajdowaliśmy
się przy furtce, pchnąłem ją, puszczając Wilgę przodem.
22
Zawahała się na moment, potem weszła w podwórze. Światło paliło się tylko w
pokoju dziadka, resztę okien powlekała srebrzysta czerń.
Na ławce pod akacją coś się poruszyło. Dostrzegłem czerwonawy błysk. Wilga też
musiała go dostrzec, bo przywarła gwałtownie do mego ramienia.
— Kto tam? — rzuciłem półgłosem, przypominając sobie równocześnie, że nad
łóżkiem dziadka wisi dubeltówka, a dziadek jeszcze nie śpi.
Czerwony ognik powędrował w górę, potem opadł i zgasł. Ktoś dźwignął się z ławki
i ruszył.
— Kto tam?
— Nie bój się — usłyszałem głos Cześka. — Wilga, dwa słowa do ciebie.
— Czego chcesz? — syknęła.
— Porozmawiać bez świadków. — Staliśmy w smudze blasku płynącego od dziadkowego
okna i Czesiek musiał widzieć, że obejmuję Wilgę. — Możesz zostawić nas samych?
— zwrócił się do mnie tonem kpiąco ugrzecznionym. — Będziemy nadzwyczaj
wdzięczni.
Wilga, chwilę temu jeszcze zalękniona, teraz, wykorzystując okazję, rozpoczęła
grę, jak gdyby biorąc odwet za moment lęku.
— Po pierwsze, mów we własnym imieniu. Po drugie, nie mam przed Jaremą tajemnic.
Po trzecie, nie chce mi się z tobą rozmawiać.
— Wiluniu. Proszę cię.
„Wiluniu" — zabrzmiało pieszczotliwie, niemal łzawo. Zaś „proszę cię"
powiedziane zostało dramatycznym szeptem.
— To ja cię proszę — rzuciła sucho Wilga. — Uprzejmie cię proszę, abyś zostawił
nas w spokoju.
— Mam stąd wyjechać? — zapytał Czesiek. — Mogę to zrobić jutro z samego rana...
— Dobra myśl — wtrąciła Wilga.
— ... ale przedtem musimy porozmawiać. Być może uznamy, że to głupie
nieporozumienie...
Zmusiłem się, aby nie słuchać. Potrafię wyłączyć się całkowicie, jeśli mi na tym
zależy — maksymalna koncentracja na jakiejś innej sprawie. Latający talerz z
bladoróżową kopułą, błękitne istoty znikające pod taflą jeziora, bąbelki na
powierzchni, rtęciowy blask.
— Nie widzisz, że chcemy zostać sami? Ogłuchłeś? Niezgrabnie cofnąłem ramię,
świadom owej niezgrabności, zgłupiały i wściekły na siebie.

background image

23
_ jasne — powiedziałem. — Przepraszam. Dobranoc. Nie spojrzałem na Wilgę. Na
Cześka również nie spojrzałem, mój wzrok przesunął się nad ich głowami i już
pchałem ciężkie drzwi, wbiegałem po skrzypiących schodach na mój stryszek. Z
dziadkowego pokoju dobiegała mieszanka ludzkich głosów, szelestów i pisków. Jak
zwykle o tej porze, słuchał radia, przemierzając skalę i chłonąc wielojęzyczny
eterowy harmider. Nie rozumiał żadnego z tych języków, zapewne jednak wyobrażał
sobie odległe miasta i kraje, które o zmierzchu nawiedzały jego pokój — wołała
do niego Casablanca, szeptał coś Neapol, Kair krzyżował się z Kadyksem. Pasja
dziadka była w domu sekretem, nie należało o niej mówić. Słuchanie świata
uprawiał w samotności, przy zamkniętych drzwiach, na starym tele-funkenie,
nabytym czterdzieści lat temu. Raz tylko babka skomentowała jego namiętność.
Chciał zostać marynarzem, powiedziała do mnie, ale komisja go odrzuciła, bo miał
słaby wzrok; osiadł w Jelnikach i nigdy się stąd nie ruszył, przez całe
czterdzieści lat, odkąd kupił to radio. Telewizji nie uznawał.
Wszedłem na swój stryszek, zaryglowałem drzwi. Chciałem podejść do okna i
wyjrzeć na podwórze, ale się powstrzymałem. Zapaliłem lampkę przy otomanie. W
słomkowym sztucznym świetle mój pokój prezentował się najładniej, był ciepły,
przytulny. Światło dzienne, porcjowane skąpo przez małe okienko, szarzało i
więdło w kątach. Teraz, leżąc na otomanie z łokciem pod głową, mogłem sycić się
swoim bogactwem: starą busolą na trójnogu, mosiężnie lśniącym sekstansem,
czarnymi figurami afrykańskich bożków, których rządek stał na długiej półce pod
rozpiętymi na ścianie mapami oceanów i mórz. Na tych mapach już wykreśliłem
kursy, którymi popłynę kiedyś swoim jachtem. Nie tak jak dziadek — w marzeniach,
ani jak mój ojciec — frachtowcem, do miejsc wyznaczonych przez armatora — lecz z
własnej woli i z własnego wyboru, samodzielnie, jak słynny kapitan „Poloneza".
Nadejdzie dzień, w którym przekonam się, co jestem wart, sam na sam z wielkim
żywiołem. Ludzie sprawdzają się na różne sposoby, ja chciałbym w taki właśnie:
samotnie, na żaglowcu, przez tajfuny i sztormy.
Przodkowie dziadka byli rybakami. Mój ojciec jest marynarzem. Tradycja rodzinna.
Ja będę chirurgiem, operacje mózgu, eksperymenty, to już dawno postanowione, ale
któregoś dnia wezmę długi urlop i opłynę świat. To jest również nieodwołalna
decyzja.
Ciche pukanie do drzwi. Nie poruszyłem się, wiedziałem, że to Wilga. Jest na
wakacjach, mieszka w naszym domu, to wszystko. Ona ma"
24
swoje życie, a ja swoje. Inny światek, jakiś tam warszawski; przyjechała z
chłopakiem i z nim odjedzie. Głupi daje się wciągać. Mądry idzie własną ścieżką
i nie zawraca sobie głowy bzdurami. Znowu pukanie. Uparte, proszące jakby.
— Jarema. Wiem, że jeszcze nie śpisz. Otwórz na chwilę. Nigdy nie była w moim
pokoiku. Jej pokój znajdował się na piętrze,
niebieski, z wielkim słonecznym oknem patrzącym w stronę jeziora i łąk. Kiedyś
należał do mnie, ale dobrowolnie z niego zrezygnowałem na rzecz poddasza ze

background image

skośnym sufitem i aromatem żywicy. Wolałem własny strych niż przenoszenie się co
lato do pokoju babki, bo na lato słoneczny pokój zawsze wynajmowano.
— Jarema, otwórz, proszę cię.
Wstałem niechętnie, podszedłem do drzwi i odsunąłem rygiel. Byłem zły na siebie,
ponieważ wiedziałem, że wściekłbym się, gdyby przestała pukać i odeszła.
Uchyliłem drzwi i Wilga weszła do pokoju. Wydała mi się blada, może z winy
słomkowego światła.
— Spałeś? — zapytała, przystając niepewnie krok za progiem.
— Coś w tym rodzaju — mruknąłem.
Rozejrzała się po strychu, najpierw obojętnie, potem z zaciekawieniem. Regał z książkami

przeskoczyła, odwróciła twarz w stronę busoli z sekstansem, bożków i map.

— Ładnie tu masz — powiedziała. — Niezwykle. Chciałabym mieć tak urządzony pokój.
— Strychu nie wynajmujemy — rzuciłem oschle i spojrzałem znacząco na skrzynkę z

morskim chronometrem. — Już po dziesiątej. O piątej rano umówiłem się z chłopakami na
ryby.

— Wyrzucasz mnie? — zapytała cichutko, pochylając głowę.
— Czemu? — Wskazałem na polerowany sosnowy pień. — Możesz usiąść.
Usiadła. Pszeniczne włosy opadły prawie do podłogi, łącząc się w jedną całość ze
złocistą sukienką. Tylko wisienki purpurowiały lakierowanym kontrastem.
Wyglądała jak metalowy posążek.
— To było w ramach gry — odezwała się po pauzie. — Chcę ci wyjaśnić.
— Nie ma nic do wyjaśniania — uciąłem.
— Posłuchaj, Jarema... — Spojrzała na mnie błagalnie, a ja nie mogłem się
oprzeć jej błękitnemu spojrzeniu z wilgotną cienką mgiełką, skinąłem głową
przyzwalająco. — Dałam mu się wygadać. A kiedy już myślał, że wszystko znowu gra

między nami, ja go wyśmiałam i odeszłam. Rozumiesz, Jarema?

— Nie rozumiem — odparłem. — W ogóle nie wiem, o co wam chodzi. Bo przecież nie

o Gośkę.

— Nie o nią — zgodziła się Wilga i uciekła spojrzeniem w bok, jakby czegoś się
zlękła. — Ale on powinien myśleć, że o Gośkę. Rozumiesz, Jarema?
— Nic a nic — powiedziałem. — Jestem za głupi. Czego ty właściwie chcesz?
— Czegoś, co teraz jest niemożliwe — odpowiedziała Wilga jakimś dziwnym,
zdesperowanym tonem, przymykając oczy i opierając brodę na złożonych dłoniach. —
Może ci to wyjaśnię... kiedyś. Dzisiaj nie mogę. Proszę cię tylko, żebyś mi
dalej pomagał.
Przysiadłem na otomanie, założyłem nogę na nogę. Czułem, że Wilga nie zgrywa się, że

coś w tej całej historii rzeczywiście jest, i że ona nie może mi tego powiedzieć.

— Jeśli chcesz, Czesiek stąd jutro wyjedzie — odezwałem się po pauzie. — To się da zor-

ganizować.

— Nie! — Aż się uniosła na pieńku. — To byłby koniec!...
— Koniec czego? — zapytałem z jadowitym uśmieszkiem. — Waszej miłości, Wiluniu?
Jeśli tak ci na nim zależy, przestań się wygłupiać. Chłopcy szybko się zniechęcają, powin-

naś wiedzieć o tym. Twój przystojniak znajdzie sobie inną dziewczynę i cześć pieśni, Wiluniu.

background image

— Nie nazywaj mnie tak — szepnęła. — Nie znoszę tego zdrobnienia. Bo widzisz... —

urwała, ścisnęła palcami skronie.—Jemu powinno na mnie zależeć. To jest ważne.

I żeby myślał, że ja... To znaczy, żeby nie wyjechał... bo wtedy...
Zaplątała się, umilkła. Było mi jej żal, choć jeszcze mniej rozumiałem niż przedtem.
— Kochasz się w Czesku? — spytałem.
— Nie — odparła.
— Ale zależy ci na nim — powiedziałem.
— Tak — skinęła głową i pszeniczna fala poruszyła się na jej ramionach.
— Dlaczego? — zapytałem.
— Tego nie mogę ci wyjaśnić — szepnęła prawie bezdźwięcznie. Przymknąłem powieki,

oparłem się plecami o ścianę. „Nie znam jej — pomyślałem — nie wiem, jaka jest, co w niej
naprawdę siedzi. Sprawa może

być kretyńsko banalna, choćby odbicie chłopaka przyjaciółce albo chęć zaimponowania

komuś, albo dokuczenia, zrobienia na złość.

Dziewczyny miewają takie zagrywki. Ja wyobrażam sobie nie wiadomo co, współczuję,

jestem gotów pomoc, choćbym miał z siebie zrobić durnia, a dla niej może to być zwyczajna za-
bawa. Jeśli mi nie chce wyjaśnić, o co chodzi, to tylko dlatego, bo

wie, że się z miejsca wycofam".
— Jak sobie życzysz — powiedziałem. — Albo mi powiesz, w czym rzecz, albo mnie
nie ma.
— Nie mogę — usłyszałem. — Nie wolno mi. To... to jest coś poważnego...
Nie kłamała. Albo musiałaby być nielichą artystką.
Wstałem, podszedłem do Wilgi i położyłem jej rękę na ramieniu.
— Możesz na mnie liczyć — powiedziałem. — Nie dbam, co sobie o mnie pomyśli twój
Czesio. Najwyżej będziecie mieli ubaw, mnie od tego ręka nie uschnie. W co gramy?
Oczy Wilgi napełniły się blaskiem. Patrzyła na mnie z dołu w górę, uśmiechając
się ni to z wdzięcznością, ni z ulgą.
— Lecisz na mnie — powiedziała. — Jesteś zakochany. Resztę zostaw mnie.
Podniosła się z pieńka, przerzuciła włosy za ramiona. Zawahała się przezmoment, potem

szybko pocałowała mnie w policzek i wybiegła z pokoju.

Poranek był mglisty, czerwonawe promienie słoneczne przeciskały się z trudem przez fa-

lujące nad wodą opary.

Spać mi się chciało jak licho, żułem bez apetytu chleb z serem, schodząc powoli między

głogami ku trzcinom. W tych właśnie trzcinach złowiłem tydzień temu dwukilowego suma, a
nie wątpiłem, że są tam i większe sztuki.

Dyl i Szpikulec już byli na dole, stojąc w wodzie po kolana i nieruchomo wpatrując się w

pławiki. Nawet nie usłyszeli, jak nadszedłem. Nadziałem na haczyk połówkę dżdżownicy,
zdjąłem sandały i unosząc wędkę nad głową wkroczyłem w przybrzeżny muł. Dopiero wtedy
odwrócili się obaj.

— Kto późno wstaje, temu się ryba nie daje — powiedział Dyl. — My tu sterczymy
już od godziny.
— No i co? — spytałem, znając z góry odpowiedź, bo na brzegu widziałem dwa puste
wiaderka.

background image

— Powiedz nam lepiej, od kogo kupiłeś suma — mruknął Dyl, znowu gapiąc się w
spławik. — Szpikulec twierdzi, że od rybaków, a ja myślę, że w Centrali Rybnej.
— Przyśnił mi się — powiedziałem. — Wyłowiłem go ze snu. Dlatego był śnięty,
kiedy go wam pokazałem.
— Może byś nas zaprosił do swoich snów? — zaproponował, nie odwracając się,
Szpikulec. — Bo tutaj sumom ani się śni brać.
Zarzuciłem wędkę między dwie przywiędłe kępy trzcin, dokładnie w to samo miejsce,
gdzie tydzień temu. Spławik zniknął pod wodą, potem wyskoczył na powierzchnię,
zakołysał się i stanął nieruchomo.
Kwadrans minął w zupełnej ciszy. Spławiki nawet nie chwiały się, bo ściana
sitowia załamywała fale. Słońce pojaśniało, przypuściło atak na mgłę, która z
wolna zaczęła się strzępić, dzielić na srebrno-szare, dymiaste kłaczki.
Niewysoko nad nami przeleciało z krzykiem stado dzikich kaczek.
— Lepsza byłaby strzelba — mruknął Szpikulec.
Są takie dni, kiedy ryba nie bierze. Nie wiadomo dlaczego. Miejsce jest dobre,
pora właściwa, na haczyku rybi smakołyk. I nic. Jeszcze jedna zagadka Natury.
— Zdaje się, że trzeba będzie... — Dyl nie dokończył.
Jego spławik zamrugał, szarpnął się dwa razy ostro i uciekł pod wodę. Dyl
podciął. Orzechowe wędzisko wygięło się w pałąk, powierzchnia zakotłowała i po
sekundzie nad kędzierzawą głową Dyla przefrunął w stronę brzegu srebrzysty
roztrzepotany karp.
Był to wspaniały okaz, có4 najmniej kilogramowy. Kucnęliśmy wokół, Dyl zdjął
rybę z haczyka i potrzymawszy chwilę w powietrzu, abyśmy mogli się przyjrzeć,
wrzucił do wiaderka z wodą.
— Ładna sztuka — pochwalił Szpikulec. — Starczy na obiad dla całej rodziny.
— Nie dla mojej — uśmiechnął się Dyl, który miał dwie siostry i czterech braci,
nie licząc rodziców i babci. Zaproponowałem łowienie z brzegu, bo nogi zdążyły
nam już zsinieć od długiego stania w chłodnej wodzie. Zarzuciliśmy wędki,
wędziska wetknęliśmy w muł. Dyl wyjął trzy jabłka z brezentowej torby, wbiłem
zęby w soczysty ciepły miąższ, wyciągnąłem się w trawie.
— Ty uważaj — powiedział do mnie Szpikulec. — Możesz mieć wojnę z Cyrylem.
— Dlaczego? — udałem, że nie rozumiem.
- O Gosię, serdeńko — wyjaśnił słodko Dyl. — Cyryl kręci z Małgosią i ty o tym
wiesz tak samo dobrze jak my, serdeńko. A z Siedmioma Wspaniałymi lepiej żyć w
zgodzie.
Słońce rozprawiło się z mgłą, zaczęło przypiekać. Zdjąłem koszulę, zwinąłem ją w
rulon i wsadziłem pod głowę. Spojrzałem na spławik: stał sztywno jak żołnierz na
warcie.
— Nie mam nic do Cyryla — powiedziałem. — Ani do Gośki.
— Mowa trawa — Szpikulec przymrużył oko. — Widziało się wczoraj to i owo.
Wyjąłeś Gośkę warszawiakowi i czarowałeś ją cały wieczór. Ty, Jarema, lepiej
uważaj, bo jak Wspaniali wrócą z autostopu, może być źle.
— Nie interesuję się Małgośką — mruknąłem leniwie. — Chodzi o kogoś innego.

background image

Dyl wstał, wyciągnął swoją wędkę, obejrzał nietkniętego robaka i zarzucił z
szerokim rozmachem.
— Zdaje się, że chwytam, co jest grane — powiedział, zwrócony do nas plecami. —
Jarema chciał zrobić warszawiaka, bo ma smak na jego blondyheczkę. Fakt, że
przyszedł z nią wczoraj na zabawę...
— Dyl powoli odwrócił się do nas, patrzył na Szpikulca z uśmieszkiem
— tańczyli czule, aż raptem Jarema dał nogę, dziewczynę zostawił hipisowi, a
tamtemu poderwał Gośkę. Wniosek? Jarema chciał zagrać na nerwach pannie Wildze.
Wniosek? Panna Wilga Jaremie obojętna nie jest. Widziałeś, jak na nią kikował,
kiedyśmy stali razem? Niby gadał z nami, a oczka latały mu w całkiem inną stronę
i minę miał mętną, albowiem rzeczona złotowłosość nie wyglądała na pokrzywdzoną
w towarzystwie hipisa. Wniosek?
— Skończ.— przerwałem Dylowi. — Głupie gadanie.
— Jakbym jafniał taką letniczkę, też bym główkę stracił — powiedział z przekąsem
Dyl, siadając w kucki na trawie.
— Moja główka — mruknąłem. — I mój interes.
— Przed nami nie masz się co ukrywać — powiedział Szpikulec.
— Faktycznie dobra dziewczyna. Ale minie miesiąc, wakacje się skończą i tyłeś ją
widział. Szkoda serca, bracie.
— Czy ja twierdzę, że się zakochałem? — wzruszyłem ramionami, siląc się na
żartobliwą, prawie cwaniacką minę. — Podoba mi się ta mała. A jeśli idzie o
miłość, to raczej ona we mnie... — znacząco zawiesiłem głos. — Wiecie, jak jest,
panowie.
I w tym momencie na łuku wyrysowanym przez ścianę trzcin pojawił się kajak,
sunąc powoli po lśniącej szafirowej gładzi. Był dostatecznie blisko, abyśmy mogli rozpo-

znać płynących. Czesiek, w pasiastej

trykotowej koszulce, wiosłował leniwie, a na dziobie siedziała Wilga. Miała na
sobie seledynowy opalacz kontrastujący z czekoladową skórą i pszeniczną lawiną
rozpuszczonych włosów. Odrzuciwszy głowę do tyłu, nadstawiała twarz słonecznym
promieniom, ramionami wspierając się o burty.
— Ano, wiemy, jak jest — szepnął Dyl z jadowitą słodyczą. — Biedny warszawiak,
nawet się nie domyśla.
Modliłem się, żeby nas nie dostrzegli. Czesiek spojrzał jednak w naszą stronę i
chyba powiedział coś do Wilgi, bo ta podniosła raptem głowę i osłoniła dłonią
oczy.
— Hop-hop! — zawołała. — Jak tam połów?
— Bóg zapłać! — odkrzyknął Dyl. — Cztery sumy i rekin z gumy.
— Można zobaczyć? — Wilga zaczęła coś mówić półgłosem do Cześka, ten z początku
przecząco kręcił głową, potem gniewnie uderzył wiosłem, kierując kajak w trzciny
ku brzegowi.
— Uważajcie na wędki! — ostrzegł Szpikulec.
Kajak z szelestem przeciskał się przez szuwary. „Facet musi być wściekły, że
zwrócił na nas uwagę Wilgi — pomyślałem — a ona mogła mi jednak powiedzieć

background image

wczoraj, że umówiła się z nim na przejażdżkę..." Nie zmieniłem pozycji,«wygodnie
rozciągnięty w trawie, z koszulą pod głową. Kajak znikł mi z pola widzenia,
usłyszałem chrzęst piachu i skrzypnięcie desek. Później cień padł mi na twarz i
otworzyłem oczy. Wilga stała nade mną szczerząc w uśmiechu równe białe zęby, a
od tego uśmiechu porobiły jej się zabawne dołeczki w policzkach i brodzie —
wesoła czekoladka. _„
— Odsypiasz noc? — zapytała. — A ja nie jestem śpiąca ani trochę. Wstałem
niespiesznie, przeciągnąłem się, ziewając przykryłem
dłonią usta. Dyl spojrzał znacząco na Szpikulca, Szpikulec mrugnął do niego.
Czesiek był pochłonięty oglądaniem karpia, który nerwowo miotał się w wiadrze.
— Ładna sztuka — powiedział. — Czyj?
— Jego — Dyl wskazał na mnie. — Jarema we wszystkim ma fart.
— Wiedziałam, że cię tu spotkam — powiedziała cicho Wilga, nie tak jednak cicho,
aby tamci nie słyszeli. — Dlaczego nie wziąłeś mnie na ryby?
— Męskie zajęcie — odparłem. — Tłumaczyłem ci przecież. Zanudziłabyś się.
— Nie z tobą, Jarema.
Znów Szpikulec zrobił oko do Dyla. Dylowa kpinka sprzed kilku minut rozpełzła
się jak poranny opar — ja byłem górą. Czesiek wyjął karpia z wody, obejrzał,
zważył w dłoni.
— Ładna sztuka — powtórzył niemrawo. — Gratulacje.
— Uważaj — ostrzegł Dyl. — Karpie gryzą.
— Tylko frajerów — posępnie odciął się Czesio. — Kiedy ciebie na świecie nie
było, łapałem szczupaki na spinning. No to co, Wiluniu, odbijamy?
Wilga jakby nie usłyszała. Wpatrywała się we mnie błyszczącymi oczami. Kawał
aktorzycy — pomyślałem.
— Jeśli chcesz, możesz z nami posiedzieć — powiedziałem ciepłym półgłosem,
włączając się w spektakl. — Żałowałem później, że cię nie zabrałem. Miewam
czasami spóźniony zapłon. Fajnie, że tu jesteś, Wilga.
Czesiek z wyraźną złością cisnął rybę do wiadra. Musiał słyszeć każde słowo.
— No to sukcesów, mały — rzucił do mnie protekcjonalnym tonem. — Jeśli Wilga
spóźni się na obiad wytłumacz ją przed babką. Odpływamy.
Był rosły, barczysty, pod trykotową koszulką rysowały się sploty muskułów.
Pomyślałem, że nie byłoby łatwo z nim sobie poradzić, gdyby doszło do starcia.
Nie mam monopolu na tych kilka chwytów karate, których nauczył mnie ojciec,
Czesiek może umieć więcej, widać, że zajmuje się sportem. Mimo to nie czułem
przed nim lęku. Chciałem odciąć się za „małego", nic mi jednak nie przychodziło
do głowy, a zripostować byle czym nie miałem ochoty.
Wybawiła mnie Wilga. Odwróciła się wolno do Czesia i popatrzyła na niego z
jakimś naiwnym zdziwieniem.
— Dlaczego odpływamy? — spytała. — Ja zostaję. Muskuły pod trykotową koszulką
napięły się i stopniały.
— Możemy trochę tu zostać — powiedział Czesiek z naturalnym niemal uśmiechem. —
Właściwie ja też mam dosyć wiosłowania, chętnie potarzam się w słonku.

background image

Wyrzucił ramiona do przodu, odbił się, stanął na rękach i przeszedł po trawie
kilka metrów, wyprężony jak łuk. Potem zrobił mostek, powoli opuszczając na
ziemię złączone stopy, wytrzymał kilka sekund, poderwał się, stanął.
— Klasa! — strzelił z podziwem Dyl. — Mógłbyś startować na zawodach!
— Startowało się — odparł Czesiek i wysoko odbiwszy się, wykonał w powietrzu
salto. — Wicemistrzostwo Warszawy juniorów dwa lata temu.
„Chyba nie buja — pomyślałem — ale w pływaniu mimo to moglibyśmy się zmierzyć. W
wodzie muskuły nie decydują, brałem lepszych kulturystów, chętnie
spróbowałbym..." Zirytowałem się na siebie za to myślenie. Czy muszę stanąć do
pojedynku z Cześkiem? Dlaczego mam w czymkolwiek okazać się lepszy? Do licha,
przecież mi nie zależy, żeby zaimponować Wildze! Gram, to wszystko, obiecałem,
więc gram, a w gruncie rzeczy oboje nic mnie nie obchodzą.
Spojrzałem na Wilgę. Nigdy żadna dziewczyna nie miała w oczach tyle modrego
blasku i tyle słońca we włosach, nigdy żadna tak mi się bardzo nie podobała.
Podszedłem do brzegu, bo spławik leciutko się zachybotał. Nie wierzyłem, że
bierze, ale był to dobry pretekst. Brało jednak. Spławik znurkował króciutko,
raz i drugi, potem gwałtownie zniknął pod wodą. Wędzisko omal nie wyskoczyło z
mułu od potężnego szarpnięcia. Chwyciłem bamteus, czując na końcu żyłki
rozszalałą bestię. Rwała jak tygrys. Wbiegłem do wody, aby zluzować napiętą
żyłkę, zapobiec pęknięciu. Pod wodą rozgrywało się piekło, powierzchnia
kotłowała, coraz bardziej wątpiłem, czy uda mi się wyciągnąć potwora. Wędzisko
wydzierało się z rąk. Czy żyłka wytrzyma? Czy się nie wplącze w szuwary? Wtedy
przepadło.
Zapomniałem o Wildze i Czesku, o wszystkim na świecie. Stałem już w wodzie po
pas, bambus wyginał się»jak osika w wichurze, szedłem za szarpnięciami,
podciągając ostrożnie, gdy na moment słabły. Byle zmęczyć bestię. Byle nie
pozwolić na ucieczkę w sitowie, do którego było nie więcej niż dziesięć metrów.
Odniosłem wrażenie, że potwór traci siły. Szarpnięcia stały się częstsze, lecz
mniej gwałtowne, jak gdyby bestia już nie wierzyła w szansę ucieczki. Zacząłem
ostrożnie wybierać wędzisko, aż w końcu chwyciłem za żyłkę. Szarpanina wzmogła
się, lecz czułem już, że bestia jest moja. Grzęznąc w mule do kolan pilotowałem
zdobycz w stronę brzegu.
— Przydałby się podbierak — usłyszałem za sobą głos Szpikulca.
„Byle nie wypluła haczyka" — pomyślałem. Żyłka przekazywała
palcom napięty opór. Skróciłem ją. Ryba była już na płyciźnie, raptem
eksplodowała rozpaczliwą konwulsją, wzniecając kłęby czarnego mułu.
jednak — i po sekundzie, skoncentrowawszy się, odpowiedziałem kontratakiem.
Pociągnąłem mocno, lecz płynnie, tuż koło nóg przemknęło mi czarne cielsko i na
przybrzeżnym piachu w spiralę zwinął się olbrzymi wąż.
Jeszcze próbował wystrzelić w górę, zerwać się z uwięzi, wyszarpnąć. Skoczyłem
do niego, przygniotłem ciałem, w obie dłonie chwyciłem ciężki łeb, wciskając
palce pod skrzela.
Węgorz. Gigant. Około metra długości. Zaprzestał walki, pewnie wyczerpany do cna,

background image

tylko ogonowa płetwa nerwowo orała piasek. Uniosłem go w górę. Łeb trzymałem
przy piersi, a ogon jeszcze sięgał piachu. Nie widziałem nigdy tak wielkiego
węgorza. Trafiały się z rzadka w naszym jeziorze, lecz małe, najwyżej
dwudziestocentymetrowe.
— Jejku... — stęknął Szpikulec. — Ale zwierz...
Dopiero teraz spojrzałem na Wilgę. Wpatrywała się z obrzydzeniem w wężowate
cielsko.
— Paskudztwo — wymamrotała. — Wrzuć to do wody. Błagam cię, wrzuć. Wrzuć
natychmiast!
W pierwszej sekundzie, odruchowo, chciałem spełnić jej prośbę. Opamiętałem się
natychmiast: wyrzucić tyle wspaniałego żarcia? Takie trofeum?
— Przy kolacji zmienisz zdanie — powiedziałem. — Nie ma lepszego przysmaku niż
smażony węgorz. Babka zrobi z niego poemat.
— Nie chcę! — zawołała Wilga; źrenice miała rozszerzone, czarne. — Wrzuć go, w
tej chwili, słyszysz?
Wkurzyła mnie: głupia babska nadwrażliwość. Albo nawet poza.
— Ani myślę — odparłem, upychając węgorza do wiadra z wodą. — Może u was w
Warszawie wyrzuca się żarcie, ale u nas nie. Najwyżej nie będziesz jadła.
— Wyrzucić taką sztukę? — zdumiał się Dyl. — Panienka raczy żartować.
— Ja proszę — szepnęła Wilga.
Wzruszyłem ramionami. Nie rozumiałem jej zupełnie. I wówczas podszedł do mnie
Czesiek, z rękoma w kieszeniach dżinsów.
— Ile chcesz za tę rybę? — spytał. — Dwie dychy wystarczą?
— Odpada — rzuciłem.
— Trzy dychy. — Wyciągnął z kieszeni plik banknotów. — Cztery dla okrągłego
rachunku. Bierz.
Nie spojrzałem na wysuniętą rękę.
— Rybki sprzedają w sklepie — powiedziałem.
— Nie sprzedasz? — zapytał półgłosem, jak gdyby z groźbą.
— Wykluczone — odpowiedziałem. — Nie mam głowy do interesów. Nie zrezygnował. Z
drugiej kieszeni wyjął płaski scyzoryk z purpurową lśniącą rękojeścią. Nacisnął
guziczek i wyskoczyło ostrze.
Poczułem suchość w gardle i łomotanie serca. Kątem oka dostrzegłem, że Dyl za
plecami Cześka schyla się po kamień. Trochę mnie to uspokoiło, lecz serce tłukło
się dalej. Patrzyłem prosto w przymrużone oczy Cześka.
— Widocznie zrozumiał, czego oczekuję — uśmiechnął się, zamknął ostrze.
— Wymiana — zaproponował. — Ty mi węgorza, a ja ci nożyk. Odetchnąłem. W każdej
innej sytuacji nie wahałbym się ani chwili: za rybę teki nóż! Jaśniał w dłoni Cześka jak

drogocenny klejnot, odbijając słoneczne promienie.

— Mogę go odkupić — powiedziałem.
— Zdaje się, że nie chwytasz, o czym mowa — powiedział Czesiek. — Proponuję
zamianę, a nie sprzedaż. No więc?
„Chce mnie poniżyć przed Wilgą — pomyślałem, nie mogąc oderwać wzroku od

background image

scyzoryki — on, niby, dżentelmen, a ja szmata... Nonsens. To on jest frajer,
taki nóż za rybę. I w ogóle, śmieszna sytuacja. Nie warto się stawiać, nie ma o
co. Taki nóż..."
— W porząsiu — uśmiechnąłem się. — Dawaj nóż i weź sobie rybkę. Dla mnie ważne,
że ją złowiłem.
— Mam gdzieś to, co dla ciebie ważne — rzucił Czesiek z nagłą wściekłością. —
Chwytaj.
Scyzoryk zatoczył łuk i spadł w moją nadstawioną rękę. Zacisnąłem palce na
chłodnej rękojeści. Czułem się podle. „On czuje się jeszcze podlej —
powiedziałem do siebie — bo mu cholernie żal scyzoryka; to ja go wyrolowałem, a
nie on mnie".
Czesiek podszedł do wiadra, zanurzył w nim obie ręce i wyciągnął węgorza.
Zobaczyłem, że patrzy na Wilgę. Nie zamierzałem ich podglądać, odwróciłem się,
nacisnąłem guziczek i z rękojeści wyskoczyło świecące ostrze. Myślałem, że Dyl i
Szpikulec podejdą, aby obejrzeć nóż, ale Szpikulec wpatrywał się tępo w
wierzchołek sosny, a Dyl majstrował coś przy wędzisku.
Usłyszałem plaśnięcie. Węgorz dał nura, zniknął pod powierzchnią, tylko kręgi
poszły po zmętniałej wodzie.
Podniosłem wędkę, nasadziłem na haczyk świeżego robaka, poplułem, zarzuciłem
daleko.
— Jak dobrze pójdzie, będę go miał z powrotem — odezwałem się wesoło. — Daleko
nie ucieknie.
Nikt nie roześmiał się, nie odpowiedział. Spławik tkwił nieruchomo na brunatnej
gałęzi. Zobaczyłem, że Czesiek idzie wolno do kajaka, spycha go na wodę,
wskakuje do środka.
— Płynę z tobą — usłyszałem głos Wilgi.
Nawet nie obejrzała się na mnie. „Nie szkodzi — pomyślałem — bimbam na nich
oboje". Czułem w kieszeni ciężar noża, uwierał mnie w udo.
Czesiek podał Wildze rękę, przepuścił ją na dziób. Odepchnął się wiosłem od
brzegu i kajak, łamiąc żółknące łodygi, wcisnął się w gąszcz sitowia.
Liczyłem, że Wilga, choćby w ostatniej chwili, spojrzy jednak w moją stronę. Nie
zrobiła tego. Była zwrócona twarzą w przeciwnym kierunku.
„Nie szkodzi — powtórzyłem w myśli. — Od spełniania durnych zachcianek mogą być
stołeczni kulturyści. Nie ja".
A jednak miałem idiotyczne poczucie, że sprzedałem Wilgę za scyzoryk.

Rozdział drugi

Na obiad była grzybowa z łazankami i pieczony kurczak. Siedzieliśmy z Wilgą na
przeciwnych krańcach ciężkiego dębowego stołu, rozdzieleni potężnym kadłubem
dziadka. Babka dolewała nam zupy, dokładała ziemniaków i jarzyn, krążąc
bezustannie między płytą kuchenną i stołem. Nigdy nie jadała z nami, brakło jej
czasu, nawet wówczas gdy mieszkaliśmy sami. Dziadek jadł z godnością, powoli,

background image

krojąc kurczaka na małe kawałeczki; z natury małomówny, przy posiłkach zawsze
zachowywał milczenie, niekiedy tylko uśmiechał się do nas samymi oczami, przez
grube szkła okularów.
Tym razem Wilga również milczała. Zupę skosztowała ledwo ledwo, w kurczaku
niechętnie dłubała widelcem.
— Co ci, dziecko? — zapytała babka. — Nie smakuje? Wilga zmieszała się,
pochyliła głowę nad talerzem.
— Smakuje — odparła cicho. — Tylko nie jestem głodna. Uśmiechnąłem się krzywo.
Zdążyłem już spałaszować dwa talerze grzybowej i wykańczałem wielki pagór
kartofli z koperkiem.
— Pewnie objadła się lodami — zauważyłem, pakując do ust przyrumieniony ziemniak.
Dziadek spojrzał na mnie z dezaprobatą.
— A ty się nie wtrącaj — rzuciła surowo babka i zwróciła się do Wilgi: —
Dzbanuszek kisielu z żurawin? To zdrowo na upał.
Upał faktycznie był gęsty, po południu słońce rozprażyło się, nasycając
powietrze żywicznym żarem. Wilga łaskawie zgodziła się na kisiel, po chwili
półlitrowy dzbanek zaświecił dnem.
— Ja też bym prosił — powiedziałem.
- Nie ma. — Babka z łoskotem wrzucała naczynia do zlewu. — Tylko tyle zostało z
wczorajszego obiadu. Możesz się napić mleka.
— Szkoda, że nie jestem letnikiem — mruknąłem ponuro.
— Coś ty powiedział? — odwróciła się gwałtownie babka. — Powtórz!
Dziadek wytarł usta serwetką, przygładził siwe, nastroszone wąsy.
— Słyszałaś — sapnął basem. — Można było podzielić.
Babka gniewnie miotnęła ramionami. Wilga poczerwieniała, spojrzała bezradnie na
dziadka, potem na babkę, potem na pusty dzbanuszek.
— Gdybym wiedziała, że nie ma więcej...
— Nie o tobie mowa — powiedział dziadek. — O sprawiedliwości. Babka wytarła
szmatą mokre ręce i położyła je na szerokich biodrach, spoglądając na dziadka z
wyrzutem.
— Ja niesprawiedliwa? Wstydziłbyś się, Walenty! My swoi, a Wil-gunia w gościach,
gościowi należy się w pierwszym rzędzie, zawsze tak było w naszym domu!
— Ty dobrze wiesz — mruknął dziadek, podnosząc się od stołu.
Ja również wiedziałem: przypadkiem wpadła mi w ucho ich rozmowa kilka dni temu,
dziadek zażądał od babki, aby się mną zanadto nie wyręczaia, „on ma wakacje —
powiedział — jak każdy inny dzieciak, jak Wirga". Babka zapytała, kto w takim
razie ma jej pomagać, bo samanie uradzi, a dziadek na to, że on chętnie pomoże.
Wspomniał coś jeszcze o pieniądzach, które co miesiąc przysyła mój ojciec, i że
w razie czego można wziąć do pomocy kogoś z miasteczka. Nie słuchałem dalej,
zrobiło mi się głupio. Ostatecznie babka nie wyręczała się mną aż tak bardzo i
nie miałem o to do niej pretensji. Sama tyrała w gospodarstwie od rana do nocy,
dziadek całe dni spędzał w warsztacie stolarskim, dorabiając produkcją stołków i
półek do skromnej emerytury listonosza.

background image

— Bardzo przepraszam — odezwała się Wilga — ja bym wolała nie być tutaj gościem.
Chciałabym się czuć jak domownik, zresztą czuję się, tylko żeby państwo...
— Świetnie — powiedziałem. — Jutro babcia robi wielkie pranie, masz pole do
popisu.
— Chętnie pomogę — odparła, nawet nie spojrzawszy na mnie. — Lubię prać. Pozwoli
mi pani? — zwróciła się do babki.
— Mowy nie ma. — Babka grzmotnęła pokrywą o garnek, strzepując z niej warstwę
kartofli. — Sami z Jaremą damy sobie radę.
37
Mrugnęła do mnie, był to oczywiście żart. Dziadek również uśmiechnął się i
wyszedł z kuchni. W progu przystanął na moment.
— Jarema, ojciec przyjeżdża pojutrze. Telegram przyszedł.
Nic nie odpowiedziałem. Rozejrzałem się po kuchni, była obszerna, z dwuszeregiem
rondli na miedzianym pręcie, pękatym białym kredensem pełnym porcelanowych
talerzy i kubków, żółtymi muślinowymi firankami na oknach. Znałem tu każdy
szczegół.
„Znowu się zacznie" — pomyślałem.
Niebieski arkusik zawirował, sfrunął z parapetu i po kilku sekundach opadł
łagodnie u podnóża akacji. Wilga uniosła głowę znad książki, zwabiona wirowaniem
papieru. Sięgnęła po kartkę złożoną we dwoje.
A w środku było:
Kochany mój!
Chciałabym, abyś tęsknił za mną tak, jak ja za tobą. Wiele bym dała, aby już być
w Jelnikach, ciotka jednak postanowiła zatrzymać mnie jeszcze na kilka dni i
uzgodniła to z rodzicami. Nic nie poradzę, Jaremo...
Nudno tutaj. Wszędzie zresztą byłoby nudno bez Ciebie. Postaram się przyjechać
jak najszybciej, chyba w pierwszej połowie przyszłego tygodnia.
Twoja Marzena
Wilga złożyła arkusik i spojrzała w górę.
— Jarema! — zawołała. Podszedłem do okna, wychyliłem się.
— O co chodzi?
— To chyba twoje. — Pomachała kartką. — Spadło chwilę temu. Szybko zbiegłem na
dół, niemal wyrwałem list z jej dłoni.
— Skąd go wzięłaś? — rzuciłem ponuro.
— Przecież ci mówię, sfrunął mi do stóp. — Uśmiechnęła się kpiąco. — Listów
miłosnych należy pilnować.
Spojrzałem na Wilgę mrużąc oczy.
— Skąd wiesz, że to miłosny list? — zapytałem. — Zdaje się, że nie jest
adresowany do ciebie.
— W ogóle nie jest zaadresowany — odparła. — Gdyby tobie na głowę sfrunął
zapisany karteluszek, też byś przeczytał. Zresztą ja nie
38
czytałam, zerknęłam tylko. Zorientowałam się, że do ciebie. Na drugi raz pilnuj.

background image

Pochyliła się nad książką, dając mi do zrozumienia, że skończyła rozmowę.
Wsadziłem list do tylnej kieszeni dżinsów.
— Nie wiem, o co ci chodzi — powiedziałem.
— Mnie? — była chyba szczerze zdziwiona.
— Mam na myśli dzisiejszy numer nad wodą — wyjaśniłem. — Nie umawialiśmy się, że
będę spełniał przy Czesku twoje zachcianki. Zwłaszcza głupie.
Wilga powoli zamknęła książkę. Patrzyła na mnie kilka chwil, nieruchomo, jakby
nie widząc.
— Przepraszam — odezwała się wreszcie. — Masz rację. Jestem skończona idiotka.
Takiego wyznania nie spodziewałem się. Byłem przygotowany na kpiny, może nawet
obelgi. Nie na samokrytykę. Podstęp?
— Tak czy owak umowę unieważniamy — powiedziałem.
— Dlaczego?
Myślałem, że szlag mnie trafi.
— Bo Czesiek jest dżentelmen, a ja gbur — odparłem, siląc się na ironiczny
uśmieszek. Przehandlowałem cię za scyzoryk.
— Dobrze zrobiłeś.
— Jasne, że tak — rzuciłem, gubiąc się i nic już nie rozumiejąc, postanowiwszy
jednak grać do końca. — Byłbym ostatni frajer, gdybym nie wziął za rybkę
sprężynowego noża. Jeśli ktoś z nas okazał się frajerem...
— To on — dokończyła za mnie Wilga. — Masz słuszność, Jarema. Czesiek bardzo
lubił ten noż. Był z niego dumny. Rękojeść zrobiona jest z prawdziwego koralu,
ojciec przywiózł mu go z Syrii.
— Odpłynęłaś z nim — powiedziałem sucho, nie patrząc na Wilgę. — Jest już dobrze
między wami. Ja mogę się wyłączyć.
— Nie chcę, żeby było między nami dobrze — usłyszałem.
— Ty masz hyzia! — krzyknąłem niemal, czując, że kończą się granice cierpliwości.
— Durzysz się w nim! I robisz mu numery. Licho wie po co. Twoja sprawa w końcu,
ale dlaczego ja miałbym ci pomagać?
Wilga wstała. Czułem, że chce mi coś powiedzieć i walczy ze sobą, nie potrafi.
— Czasami chcesz czegoś... — wybąkała, patrząc w ziemię — a potem okazuje się,
że musisz albo że powinnaś, i wtedy już nie chcesz, wbrew sobie samej, nie
chcesz i chcesz, sama nie wiesz...
39
Urwała. A we mnie raptem zaczęła wzbierać wściekłość. Nienawidziłem bezradności
w jej oczach, trzepotania długich, ciemnych rzęs, złotego strumienia włosów
spadających na niebieską bluzkę. Nienawidziłem również siebie.
Wyjąłem z kieszeni scyzoryk, podrzuciłem na dłoni.
— Ja też będę go lubił — powiedziałem.
I wybiegłem z podwórka.
Wojtek był blady. Siedział okrakiem na motorowerze, a reszta paczki otaczała go
ciasnym kółkiem.
—"Cosik chrzanisz, stary — usłyszałem głos Dyla. — Musiało ci się przywidzieć.

background image

— Jemu się nie przywiduje — odpowiedział za brata Paweł. — O różne rzeczy można
go posądzić, ale nie o fantazję. Nawet mamie zbujać nie potrafi.
Zebrali się u wylotu parkowej alei, naprzeciw białej fasady kina „Raj". Wczoraj
wszedł na ekran nowy film kowbojski, Wiesiek miał kupić bilety.
— Mówię wam — rzucił nerwowo Wojtek. — Tam gdzie nasze jezioro schodzi się z
zatoką. Taka trójkątna łąka porośnięta wrzosami, tuż obok drogi do Orlinka.
— Mama posłała go do Orlinka po ogórki — wyjaśnił Paweł.
— I widziałeś na własne oczy? — zapytał Szpikulec. — Z bliska?
— Niech skonam! — Wojtek uderzył się w pierś. — Było nie dalej niż piętnaście
metrów. Srebrny, z różową wieżyczką.
— Przy tobie wylądował? — zapytał Wiesiek po długiej chwili ogólnego milczenia.
— Nie — odparł Wojtek. — Był nawet zakotwiczony. A potem wyszli z niego trzej
faceci...
— Błękitnoskórzy — dorzuciłem z boku. — Okrągłe wielkie ślepia. Wojtek
gwałtownie odwrócił się w moją stronę.
— Skąd wiesz?!
Patrzyli na mnie z napięciem. Dylowi odpłynął z warg powątpiewający uśmieszek.
— I weszli do wody — powiedziałem.
— Byłeś tam? — spytał cicho Wojtek. — Przecież ja dopiero...
— Widziałem ich wcześniej — odparłem. — W naszej okolicy. Dwa dni temu. Latający
talerz i trójkę błękitnych.
40
- Dlaczego nic nam nie powiedziałeś? — odezwał się Dyl.
— Bo myślałem, że nie uwierzycie. — Wzruszyłem ramionami. — Sam nie byłem pewien,
czy mi się nie zwidziało. Teraz dopiero mam pewność.
— Wojtek dał dyla zamiast zbadać sprawę — powiedział Dyl. — Ja na jego miejscu...
— Też byś prysnął — uśmiechnąłem się. — Człowiek traci głowę na taki widok. A
jak się opamięta, jest już za późno.
— Wróciłeś w tamto miejsce? — dopytywał się Wiesiek. Skinąłem głową.
— I oczywiście nikogo nie było — mruknął Szpikulec. — Rozejrzałeś się?
Znowu skinąłem głową.
— Żadnych śladów — powiedziałem. — Z wyjątkiem jednego drobiazgu.
— Jakiegc drobiazgu? — sapnął niecierpliwie Dyl.
— Znalazłem w trawie pojemnik — powiedziałem. — Mały, okrągły, przezroczysty. W
świetle opalizuje. Znaki na nim przypominają napis CONTAC. W środku jest
kapsułka z kolorowymi ziarenkami. Chyba też świeci w ciemności.
— Pewnie to jakieś lekarstwo — powiedział Dyl, który już zdążył się opanować i
wstyd mu było chyba, że na chwilę utracił swój ironiczny sceptycyzm. — Pozwólcie,
panowie, że nie uwierzę w Marsjan. Ktoś po prostu robi kawały.
— Komu? — zapytał Wojtek.
— Tego nie wiemy. — Dyl przejechał palcami po kędzierzawych włosach. — Albo może
to być naukowy eksperyment. Albo coś innego, tyle że z tej ziemi. Na nie z tej
ziemi wizyty nabierać się nie daję.

background image

— A co powiesz o pudełeczku, które znalazł Jarema? — Wojtek nie zamierzał
ustąpić. Zaryzykowałbyś połknięcie tej pigułki?
— Wolę nie ryzykować rozwolnienia — zaprotestował niepewnie Dyl.
— Może rozwolnionko, a może inna inszość — mruknął Szpikulec. — Na przykład... —
nie dokończył.
— Mogę zapytać ojca, czy istnieje takie lekarstwo — powiedział Wiesiek. —
Jeżeli nie, warto by dać tabletkę do szpitalnego laboratorium, żeby zrobili
analizę chemiczną.
Podyktowałem mu nazwę — CONTAC — zapisał ją w notesiku. Staliśmy milcząc.
41
— Mam propozycję — rzucił Dyl. — Do wrzosowiska będzie nie więcej niż pięć
kilometrów, chodźmy tam i zbadajmy sprawę na miejscu.
— Myślisz, że oni na nas czekają — uśmiechnął się krzywo Wojtek. — Zresztą ja
odpadam. Mówcie, co chcecie, nie mam ochoty na spotkanie z niebieskimi, gdyby
tam jeszcze byli.
— Może zgłosić na policję? — zaproponował Paweł.
— Wyszedłbyś na idiotę — mruknął Szpikulec. — Kto w to uwierzy? Spróbujmy sami
się tym zająć.
Ostatecznie poszliśmy we czwórkę: Dyl, Szpikulec, Wiesiek i ja. Paweł z Wojtkiem
musieli wrócić do domu. Po godzinie ostrego marszu brzegiem jeziora, na skróty,
zobaczyliśmy trójkątne wrzosowisko, na którym nie było srebrnego pojazdu,
natomiast pasła się wielko-brzucha łaciata krowa. Usmarkany malec w
rozciągniętym swetrze obrzucił nas podejrzliwym spojrzeniem.
— Bo ojca zawołam!
— Nie ma potrzeby — uspokoił go Dyl. — Chcesz balonówę?
— Nie dasz — mruknął malec.
— Dam — zapewnił Dyl — jak nam powiesz, co tu widziałeś. Malec wytrzeszczył
chabrowe oczy, zachłannie wodząc nimi za
żółtym kwadracikiem gumy, którą Dyl podetknął mu pod nos.
— A co miałem widzieć? — zapytał.
— Długo tu jesteś? — rzucił Szpikulec.
— Trochę — odparł maluch. — Przedtem pasłem na łące, ale leśniczy przepędził, bo
tam nie wolno. Kuziakom pozwala, a nam nie, Kuziak jest jego szwagier. Dasz gumę?
— Momencik, synu — Dyl schował gumę za plecy. — Był ktoś na wrzosowisku, jak tu
przyszedłeś?
— Ludzi nie było — powiedział malec.
— A co było? — zapytał Wiesiek. — Może coś dziwnego?
— Miało być? — Maluch uśmiechnął się chytrze. — Najpierw guma.
— Najpierw gadaj — nie ustąpił Dyl.
Mały popatrzył na swoją łaciatkę, potem rozejrzał się dookoła, obtarł nos
rękawem.
— Słoń — powiedział.
— Co takiego? — Twarz Wieśka wyrażała zdumienie.

background image

— Słoń — powtórzył twardo malec. — Z trąbą. Wielki jak stodoła. A na grzbiecie
miał taki złoty wózek i w tym wózku siedział pan z wąsami.
42
- Dać mu gumę czy po łbie? — zwrócił się do nas Dyl.
— Gdzie jest ten słoń, kolego7 — spytałem bez uśmiechu. — Odfrunął? Wyparował?
Może mrówki go zjadły?
— Nie — odparł malec. — Schował się do jeziora. Dyl kucnął przed nim, zdjął z
gumy żółte opakowanie.
— Będzie twoja, synu. Tylko przyznaj się, że bujasz i że nikogo tu nie było,
kiedy przygnałeś krowę.
— Był słoń! — rzucił gniewnie maluch. — A ten wąsaty miał na głowie koronę!
Możecie nie wierzyć! Nie chcę waszej gumy! Idźcie sobie, bo ojca zawołam!
Miał łzy w oczach, zaciskał drobne piąstki. Wziął jednak gumę od Dyla, wpakował
do wykrzywionych złością ust. Demonstracyjnie odwrócił się do nas plecami.
— Spróbujmy się rozejrzeć — powiedziałem.
Bliżej brzegu wrzosy były zmięte, przygniecione do ziemi. Rozpełzliśmy się,
obmacując każdą łodyżkę, badając grunt cal po calu. Nie znaleźliśmy nic oprócz
wgłębień, jak gdyby po kołkach namiotowych.
— Chodźmy nad wodę — zaproponował Szpikulec.
I tu, na wąskiej hałdzie piasku, zobaczyliśmy coś, co zatamowało nam oddech.
Wilgotny piach skopiował dokładnie owalne wielkie stopy z pokracznymi paluchami.
Kilkanaście wgłębień podeszłych wodą.
— Niech skonam! — sapnął Szpikulec. — Ślady słonia!
— Chrzanisz — mruknął Dyl. — Płetwy do nurkowania.
— Widzicie? — nie ustąpił Szpikulec. — Ślady prowadzą do jeziora, tylko w jednym
kierunku...
— Dalej piach się kończy — powiedziałem. — Można wyjść z wody wprost na trawę,
albo jeszcze dalej, po kamieniach.
Wiesiek wyprostował się, rozmasował dłonią spiczasty podbródek.
— Nic o tym nie wiemy — odezwał się w zadumie. — Ja też przypuszczam, że mały
truł, aby dostać gumę. Pewności jednak nie mam...
— Czyli? — zachęcił Dyl, uśmiechając się niewyraźnie.
— To, być może, przybiera dowolny wygląd — powiedział Wiesiek. — Na przykład
słonia z lektyką. Jutro ktoś zobaczy ośmiornicę...
— Albo delfina z kokardą, albo tańczącą sosnę! — Dyl zaśmiał się, nie był to
jednak zupełnie naturalny śmiech. — Nie dajmy się skołować, chłopaki. Cuda są w
bajkach, a latające talerze w książkach Lema.
43
— Uważasz, że Jarema i Wojtek kłamią? — zapytał Szpikulec.
— Czemu? — zaprzeczył Dyl. — Widzieli coś, co wyglądało jak spodek. Zagadka,
fakt. Ale dlaczego zaraz kosmiczna? Według uczonych możliwość odwiedzin z
Kosmosu układa się jak jeden do wielu miliardów, czyli praktycznie jest żadna.
— Zgadza się — powiedziałem. — Prawie żadna.

background image

— Prawie żadna — powtórzył za mną Wiesiek, akcentując „prawie". Szpikulec
przykucnął nad wgłębieniem w piasku, jeszcze raz uważnie
je obejrzał.
— Nigdy nie widziałem śladów słonia — powiedział po pauzie, unosząc głowę. —
Ale właśnie tak je sobie wyobrażam. Spróbujmy mocniej przycisnąć szczeniaka.
— Mam jeszcze dwie gumy — powiedział Dyl.
Malca jednak nie było już na łące. Zniknął wraz z łaciatą. Jak mogliśmy tego nie
zauważyć?
— Latający talerz zmienia się w króla na słoniu. — Dyl wykrzywił się kpiąco. —
Król na słoniu zmienia się w smarkacza z krową, a smarkacz i krowa wyparowują.
— Jesteś pewien, że to nie tak? — zapytał półgłosem Szpikulec. W olszynie
spotkaliśmy leśniczego. Brodaty mężczyzna z dwururką
na ramieniu nic nie wiedział o siedmiolatku wypasającym łaciatą krowę. Na
pytanie Wieśka, czy nie zauważył w okolicy latającego talerza, leśniczy
zakreślił sobie małe kółko na czole i kazał nam zmykać, bo się rozzłości.
Park wokół „Świtezianki" był oświetlony kolorowymi lampionami, w muszli
rozpoczął się koncert, orkiestra grała wiedeńskie walce. Portier przy bramie był
wujem Dyla, weszliśmy bez kłopotów.
— Tylko się zachowujcie — ostrzegł. — Żebym nie miał skarg. Wysypane żwirem
alejki pełne były spacerujących wczasowiczów,
starsze osoby siedziały na ławeczkach pod drzewami, młodzież skupiła się wokół
kolorowej fontanny. Zeszliśmy do przystani, gdzie jednooki pan Włodek wypożyczał
rowery wodne.
— Przejedźmy się — zaproponował Szpikulec.
Dyl i ja nie mieliśmy przy sobie pieniędzy, Szpikulec z Wieśkiem zgodzili się
wyłożyć.
— Wedle przepisu tylko dla wczasowiczów — mruknął pan Włodek, ale wziął monety,
po czym zszedł z nami na pomost i otworzy-
44
-* ,:
wszy ciężką kłódkę uwolnił z łańcucha dwa rowery. — Nie odpływać daleko —
powiedział. — Najdalej do wyspy.
Rowery miały maszty zakończone girlandą barwnych żarówek, pan Włodek zapalił je.
Między przystanią i wyspą błąkało się kilka podobnych świecących wianków, woda
niosła ściszone ludzkie głosy. Dyl usiadł z Wieśkiem, ja ze Szpikulcem,
pozwoliłem mu sterować, równocześnie nacisnęliśmy na pedały. Niewidzialne fale
postukiwały o metal pontonów. Najpierw urządziliśmy wyścig, później Dyl z
Wieśkiem popłynęli wzdłuż brzegu, a my wzięliśmy kurs na wyspę.
— Co w domu? — spytałem.
— Bez zmian -4- odparł półgłosem Szpikulec. — Niedobrze. Z matką nawet rozmawiać
już nie można, nie widzi nas. Jeśli nie trafi do więzienia, zamkną ją w domu
wariatów.
— Faktycznie kiepsko — zgodziłem się.

background image

— Wczoraj byłą u nas pani Zosia, ta ekspedientka, co pracuje z mamą—ciągnął
Szpikulec. — Współczuje matce, spłakała się, głowę, mówi, dam sobie uciąć za
kierowniczkę. Ją też przesłuchiwali, ale ona ma żelazne alibi, szpital w
Olsztynie.
— Bez cudów — powiedziałem. — Złodziej musiał mieć klucze, jeśli włamania nie
było.
— Co masz na myśli? — rzucił ostro Szpikulec, przestając pedałować.
— Że musiał mieć drugi komplet kluczy — wyjaśniłem.
— Owszem — powiedział Szpikulec. — Są dwa komplety. Oba miała matka. Zapasowe
trzyma w schowku u nas w domu. Leżą tam, gdzie leżały, nikt nie mógł ich ruszyć,
policja to sprawdziła.
— Więc trzeba szukać trzeciego kompletu — mruknąłem.
— Że co? — nie zrozumiał Szpikulec.
— Klucze można dorobić — powiedziałem. — Żadna sztuka dla ślusarza, byle miał
wzór.
— Jasne. — Szpikulec westchnął. — Ale mama nikomu nie powierzała kluczy. Miała
je zawsze przy sobie.
Minęliśmy rower z parą roześmianych pań, pomachały nam, odpowiedzieliśmy tym
samym. Nad jeziorem przeleciał ciepły wietrzyk, ostre dmuchnięcie rozwiało nam
włosy.
— Tego nie bądźmy pewni — powiedziałem. — Na wzięcie odcisków wystarczy chwilka.
Przemyśl sprawę, Szpikulec. Można to było zrobić w sklepie albo u was w domu.
Przypomnij sobie, kto was odwiedzał w ostatnim czasie.
45
— Policja też o to pytała — mruknął Szpikulec, kierując rower do ciemnej zatoki,
obrysowanej filarami starych sosen. — Rzadko kto do nas przychodzi. Kublikowa z
sąsiedztwa, aptekarz z żoną, mama zna ich ze szkolnych lat. Mowy nie ma, żeby
oni.
— A pani Zosia? — spytałem.
— Przecież ci mówię, że była w szpitalu — zirytował się Szpikulec.
— Przedtem.
Przestaliśmy pedałować, rower wśliznął się na piaszczystą łachę. Zeszliśmy na
brzeg. Pod największą sosną leżała jakaś parka, słuchając tranzystorowej
muzyczki. Poszliśmy wolno w przeciwnym kierunku.
— Bywała u nas — powiedział Szpikulec. — No i co z tego?
— W sklepie też miałaby niejedną okazję do wzięcia odcisków. — Zapatrzyłem się w
rozgwieżdżone niebo z mglistą wstęgą Drogi Mlecznej.
— Ten szpital... Chyba że ktoś ją wyręczył.
— To porządna kobieta. — Szpikulec przecząco pokręcił głową.
— Samotna, stara panna, żadnej rodziny ani znajomych. Przyjaźni się tylko z moją
mamą. Gdyby nawet nie leżała wtedy w szpitalu, nie posądzilibyśmy jej.
— Skąd wiesz, że nie ma rodziny? — zapytałem.
— Sama mówiła. Skarży się matce na samotność. Przeniosła się tutaj z Olsztyna,

background image

bo myślała, że w małym miasteczku łatwiej o przyjaciół. Ale wiesz, jak tu jest.
Grupki, towarzystwa, ludzie znają się od dawna, nie przyjmują obcych. Ona bywa
tylko w naszym domu.
— A jednak ktoś otworzył sklep kluczami — rzuciłem z uporem. — Sklep i szafę
pancerną. Policja posądza twoją matkę, ale wy wiecie, że tego nie zrobiła.
Trzeba szukać rozwiązania tej krzyżówki.
Szpikulec podniósł szyszkę, rzucił ją z rozmachem do wody. Nie usłyszeliśmy
pluśnięcia. Minęła nas grupka mężczyzn, rozprawiających głośno o zaletach i
wadach polonezów, „może i zrywny, panie, ale na setkę w mieście zżera piętnaście
litrów żółtej, no to biegnij pan do gaźnikarza, bo to nie wóz, a smok wawelski,
cha, cha, cha..."
— Tylko raz — odezwał się Szpikulec. — Teraz sobie przypomniałem.
— Co — raz?
Złapałem lufę z matmy, pamiętasz. Trapez wezwał matkę na dziewiątą rano. Mama
dała wówczas klucze pani Zosi, żeby otworzyła sklep. To było w kwietniu, cztery
miesiące temu.
— W kwietniu — przytaknąłem. — Naraziłeś się wtedy Trapezowi, złapał cię, jak
ściągałeś od Misiorkówny. Jej też wlepił gałę. Policja wie?
46

— To było cztery miesiące temu — powtórzył Szpikulec. — Nonsens. Pani Ratajczyk
nie może mieć z tym nic wspólnego. No i leżała w szpitalu.
— Ja bym na twoim miejscu postarał się sprawdzić, czy ona faktycznie nie ma
rodziny ani znajomych — powiedziałem.
Szpikulec nie odpowiedział. Kolejna szyszka wysokim łukiem poleciała do wody.
Zawróciliśmy w stronę zatoki i raptem usłyszałem dwa znajome głosy, ściszone,
dobiegające spomiędzy drzew.
— Gdyby fcfode mnie zależało, nie pojechalibyście do Holandii. Zresztą nic
jeszcze nie wiadomo...
Cichy śmiech.Cześka. I głos Wilgi, pełen niepokoju:
— Wiesz coś o tym?
— Słyszy się w domu to i owo. Wyobrażasz sobie, ilu jest chętnych na taką
Holandię, różni dzwonią, protegują swoich, a miejsce jedno... Nie chciałbym,
żebyś wyjechała z Warszawy na tak długo...
— Wpadałabym na wakacje.
— Różnie bywa na wakacjach. Teraz, na przykład. Nie przypuszczałem, że będziesz
robiła mi...
Głos wygasł, przemienił się w szept. Potem usłyszałem Wilgę:
— Taka już jestem, nic na to nie poradzę. Zresztą, ty zacząłeś.
— Jeśli naprawdę chcesz, żebym wyjechał...
Gardłowy śmiech Wilgi. Lubiłem jej śmiech, miał w sobie jakieś intymne ciepło.
Ale nie teraz. W tej chwili wolałbym go nie słyszeć. Trąciłem w ramię Szpikulca,
odeszliśmy w stronę brzegu.

background image

— Poznałeś głosy? — zapytał.
— Nie — skłamałem. — Ot, ciekawiło mnie, o czym gadają zakochani.
— On pewnie zakochany — Szpikulec uśmiechnął się — ale ona nie bardzo. Słyszałeś,
wymówki jej robił.
— Dziewczyny mają zagrania — odparłem tonem człowieka, który dużo wie. — Im
więcej stawiają się, tym bardziej im zależy. Ona...
Ugryzłem się w język. Nie chciałem, żeby Szpikulec wiedział, że to była Wilga.
Brzmiał mi jednak ten jej chrapliwy ciepły śmiech, jak ścichający pogłos z pudła
wiolonczeli.
— Podoba mi się jedna dziewczyna — wyznał nagle Szpikulec jakimś nieswoim,
brawurującym głosem. — Chyba wiesz, która.
Nie miałem pojęcia i zrobiło mi się przykro, bo spośród całej paczki najbliżej
byłem ze Szpikulcem, więc należało się orientować.
— Misiorkówna? — strzeliłem.
47
— No wiesz — skrzywił się. — Ty masz pomysły. Nie lubię dziewczyn wyższych od
siebie o głowę. Mówię o... — zająknął się — o Gośce Królak.
— Uważaj, bracie. — Zepchnęliśmy rower z łachy i rozsiadłszy się na chłodnych
metalowych siedzeniach zaczęliśmy kręcić pedałami do tyłu. — Uważaj —
powtórzyłem — Cyryl ma twardą piąchę.
— Tobie też to wczoraj ktoś powiedział — uśmiechnął się Szpikulec. —
Zazdrościłem ci. Ja bym się nie odważył.
— Na co? — zdziwiłem się.
— Zabrałeś ją warszawiakowi, tańczyliście cały wieczór, coś jej szeptałeś do
ucha... — Szpikulec przestał pedałować, cały ciężar napędzania spadł na mnie. —
Ona mi się od dawna podoba — ciągnął półgłosem. — Ale nie spojrzy na mnie nawet.
Co jej po takim...
— Chrzanisz —powiedziałem, —Bardzo ci ładnie w tych długich włosach. I urosłeś
przez lato, kawał chłopa z ciebie. Dlaczego miałbyś się nie podobać Małgośce?
— W porównaniu z Cyrylem jestem nic — mruknął. — On ma fantazję, nikogo i
niczego się nie boi, rzuca forsą.
— Nie sztuka szastać groszem, jak się ma ojca sklepikarza — uśmiechnąłem się
kpiąco. — A z tą fantazją nie przesadzajmy. Każdy frajer mógłby włożyć
Kopernikowi na głowę rondel czy podrzucić petardę w dyskotece. Fantazja dzieli
się na inteligentną i głupią.
— Ale dziewczynom to imponuje — powiedział smętnie Szpikulec.
— Dziewczyny też się dzielą—odparłem. — A Gośka nie jest idiotką. Ty się nie łam,
Szpikulec.
— Dopiero co powiedziałeś, że Cyryl ma twardą piąchę.
— Przesadziłem. Uważać trzeba, ale łamać się też nie. Jesteśmy z tobą, stary.
— Mowa... —westchnął Szpikulec.
Rower z pluskiem przecinał jezioro, skierowałem go w stronę zgrupowania
kolorowych girland — dolatywały stamtąd dźwięki gitary i głosy śpiewających. W

background image

kółeczko na wodzie zebrało się kilka rowerów.
— Zresztą dziewczyna wybiera — mruknąłem — jeśli jest dwóch chłopaków. Cyryl nie
może mieć pretensji, jeżeli Gośka będzie wolała ciebie.
— Jeżeli będzie wolała... — wymamrotał Szpikulec. — Szkoda gadać, Jarema...
Zresztą, co mi tam.
Zbliżyliśmy się do rowerowego kręgu. Śpiewająca para znajdowała się w centrum
wianuszka, chłopak rytmicznie uderzał w struny gitary.
48
I can't, I can'ł live without you I can't, I can't any morę...
Poznałem ich natychmiast: Anna i jej brat Martin, właściciele olbrzymiego
pontiaca. Piosenka była liryczna, wykonywali ją półgłosem, jakby w zadumie.
„Ni^mogę, nie mogę żyć bez ciebie, nie mogę, nie mogę już dłużej..."
Zobaczyłem Dyla z Wieśkiem, byli tak zasłuchani, że nie dostrzegli, jak
dobiliśmy do nich, włączając się w kółko. Martin wydobył z gitary ostatni smutny
akord, melodia zgasła. Posypały się brawa.
— Jeszcze! Bis! — rozległy się wołania.
Martin poszeptał z Anną, wziął donośny akord. Teraz zaśpiewali dziwną piosenkę o
amerykańskim jabłeczniku. Wyłapywałem pojedyncze słowa, moja znajomość
angielskiego nie wystarczała do zrozumienia całości. Uczyłem się dopiero od
sześciu miesięcy, sam, z zabawnego podręcznika „English is my hobby" — w ramach
przygotowań do wyprawy jachtem. Miałem również kilka kaset z nagraną wymową,
słuchałem ich mnóstwo razy, powtarzając tekst za lektorem. Mimo to sam byłem
zaskoczony, że coś niecoś potrafię zrozumieć z tych piosenek: pierwsza
konfrontacja z żywym językiem.
Anna i Martin skończyli. Znów posypały się brawa, żądania bisu. Być może
usłyszelibyśmy kolejną piosenkę, lecz od przystani huknął gong — rozkaz do
powrotu. Rowery niechętnie skierowały się ku brzegowi, teraz dopiero Dyl odkrył
naszą obecność.
— Poznaliście? To te Amerykance, siur, siur, okiej! Może przewiozą nas wózkiem,
ciągniemy za nimi!
Dobiliśmy równocześnie do przystani, podeszliśmy do Martina i Anny. Przypomnieli
nas sobie natychmiast. Byli ubrani, tak jak poprzednio, w wypłowiałe dżinsy i
bawełniane koszulki z kolorowymi napisami.
— Hi, chłopaki! — zawołała Anna, wyciągając rękę. Rozglądaliśmy się za wami. Co
porabiacie?
— Jakoś leci — odparł Dyl, potrząsając ręką Anny. — Bombowo śpiewacie.
— Jak? — nie zrozumiała.
— Weri gud — wyjaśnił Dyl. — Chętnie nagrałbym was na kasetę.
— Szkolny zespół — powiedziała Anna. — Dużo takich w Nowym Jorku.
Poszliśmy w głąb parku, między czerwono-niebieskie, rozkołysa-
4 — Błękitni
49
ne lampiony. Publiczność przerzedziła się, starsi wczasowicze już odeszli.

background image

Orkiestra w muszli pakowała instrumenty do futerałów. Usiedliśmy na ławce pod
przysadzistym, rozrośniętym szeroko dębem.
— Gdzie Bill? — zapytałem.
— Z rodziną — odparła Anna. — On przyjedzie do nas. Pewno już jedzie.
Powiedziała coś do Martina po angielsku tak szybko, że nie zrozumiałem ani słowa.
Martin skinął głową. Położył gitarę na ziemi i z przewieszonej przez ramię torby
lotniczej wyjął nieduże czarne pudełko. Wyciągnął antenę, pokręcił jakieś gałki.
— Fajne radyjko — zauważył Wiesiek.
— Zwyczajny tranzystor... — zaczął Dyl i nie dokończył.
Z głośnika, zamiast muzyki lub głosu spikera, dobiegły trzy ostre, krótkie
sygnały.
— Bill, Bill, Martin speaking — powiedział półgłosem Martin, zbliżając do twarzy
pudełko i naciskając czerwony guzik. — Where are ybu? Answer.
„Martin mówi — przetłumaczyłem odruchowo w myśli. — Gdzie jesteś? Odpowiadaj".
Głośnik zareagował krótkim angielskim zdaniem, wypowiedzianym tak szybko, że nie
zdołałem pochwycić sensu. Potem Martin powiedział coś równie szybko, wcisnął
antenę i schował pudełko do torby.
— Bill będzie tutaj za dwadzieścia minut — wyjaśniła Anna. Spojrzeliśmy po sobie.
— Co to było? — spytał po pauzie Szpikulec.
— Nie znacie? — Anna uśmiechnęła się. — Walkie-talkie. Taka mała radiostacja.
— Wolno obejrzeć? — poprosił Wiesiek.
Martin wyjął z torby czarne pudełko i podał mu. Niewiele było do oglądania:
okrągła siatka mikrofonu, włącznik, czerwony przycisk, dwie małe niklowane gałki.
Wszystko razem wielkości notesu.
— Drugi taki sam aparat ma ze sobą Bill — powiedziała Anna. — Bardzo wygodne.
— Stacja odbiorczo-nadawcza — określił fachowo Dyl. — Pewnie japońska.
Japończycy specjalizują się w miniaturyzacji. Drogie to u was?
— Pracowałem na kupienie — odparł Martin. — Mycie samochodów. I Bill też.
50
— Wy pracujecie? — zdziwiłem się. — Nie chodzicie do szkoły? Teraz oni wyglądali
na zdziwionych.
— Chodzimf do szkoły i pracujemy — odpowiedziała Anna. — Praca po szkole. Jak
można inaczej?
Dyl mrugnął dó Szpikulca.
Ja też miałem wrażenie, że coś tu nie gra — albo robią nas w konia, albo nic nie
wiemy o Ameryce. To przecież bardzo bogaty kraj. „W porządku — powiedziałem
sobie — nawet w bogatym kraju nie wszyscy muszą być bogaci; ale ten pontiac?"
— Pewnie jesteście biedni — zauważył Szpikulec, z ukosa obserwując Annę; jego
tok myślenia musiał chyba być zbliżony do mojego. — Pomagacie swoim starym, co?
— Jakim starym? — nie zrozumiała Anna.
— Rodzicom. Tak się mówi.
— Po co? — Anna wzruszyła ramionami. — Ojciec jest lekarzem. Zarabia dużo
pieniędzy. Od nas nie potrzebuje.

background image

— A wy od niego? — zapytał Dyl, — Nie daje wam na wydatki? Cholernie dziwna
historia.
— Wcale nie dziwna — powiedział Martin. — Daje na dom. Na szkołę. Jedzenie,
ubranie. Wystarczy. Wszędzie tak jest.
— Prawie wszędzie — poprawiła Anna. — Na własne potrzeby dzieci zarabiają same.
— Cholernie dziwna historia — powtórzył w zadumie Dyl. — Starzy mają forsy jak
lodu i pozwalają wam pracować.
— Nawet każą — dorzucił Martin. — Na jazdę do Polski też musieliśmy zarobić.
Połowę. Pół my i pół rodzice. Cały dżulaj, to znaczy lipiec — poprawił się —
pracowaliśmy z Billem. Reperacja samochodów. Anna w restauracji. Myła talerze.
— Dlaczego tak jest? — zapytał Wiesiek. — Żałują wam, czy nie mogą sobie
pozwolić?
Anna podkurczyła nogi, dotykając kolanami podbródka. Jasna grzywka spadła jej na
czoło, odrzuciła ją ostrym ruchem głowy.
— Ojciec mówi, że nic nie spada z nieba. On ciężko pracuje. Jak uczył się
medycyny, też pracował, cały czas, musiał sam płacić za naukę. I jest z siebie
dumny.
— Ciekawe... — przeciągnął Wiesiek.
— A jak źle pracujesz, nie zarobisz nic — uzupełnił Martin wypowiedź siostry. —
Wyrzucą. W Ameryce nie starczy pracy dla wszystkich. Trzeba pracować excellent,
znaczy doskonale. Boss pilnuje. Raz
51
się spóźniłem pięć minut, to mi nie zapłacił za całą godzinę. I jeszcze groził,
że zwolni.
— Niby niegłupie — powiedziałem. — Nabiera się wprawy do życia. Ale musi wam być
ciężko.
— Wcale nie — odparła Anna. — Pracuje się dwa, trzy razy w tygodniu, po parę
godzin. Przyzwyczajenie. A potem satysfakcja wydawać własne pieniądze. Nie z
łaski rodziców. Jeszcze im prezent można kupić na urodziny. My się zawsze
składamy na jeden ładny prezent. W tym roku kupiliśmy mamie zegarek ze złotą
bransoletką. Ojcu też chcielibyśmy kupić złoty zegarek, jego urodziny są za
miesiąc.
Dostrzegłem, że coś drgnęło w twarzy Szpikulca. Odgadłem: pomyślał o matce, o
ukradzionych dziesięciu złotych zegarkach... Szybko odwrócił się, spojrzał w
głąb rozświetlonej barwnie alei.
Te kolory, muzyczka, odświętna atmosfera wczasów. A obok nasze Jelniki, zwykłe
codzienne życie, pełne problemów, szarości.
— To, że starzy zapędzają was do roboty, nie podoba mi się — powiedział Dyl. —
Ale dobrowolnie i ja bym chyba zgodził się popracować. Matce na imieniny
przydałyby się pantofle, te, w których chodzi, są już całkiem do kitu.
— Nie można powiedzieć, że nas rodzice zmuszają — odezwała się Anna. — Tylko
taki jest zwyczaj. Jak byśmy nie zarobili połowy, też by nas wzięli do Polski.
Zapłaciliby wszystko. Ale. nie honor.

background image

Uśmiechnąłem się na ten „nie honor", prosto z Sienkiewicza. U wylotu alei
pojawiła się smukła postać w bawełnianej koszulce i dżinsach. Martin pomachał
ręką bratu.
— Right here! — zawołał. — Tutaj jesteśmy!
Bill przywitał się z nami, szczerząc w uśmiechu duże białe zębi-ska. On jeden,
najmłodszy z rodzeństwa, nie umiał mówić po polsku, choć rozumiał prawie
wszystko.
— Miał dwa lata, kiedy babcia umarła — wyjaśnił nam Martin — a polskiego
uczyliśmy się od niej: wyjechała z kraju jako szesnastoletnia dziewczyna, lecz
przez całe późniejsze życie wolała ojczystą mowę od języka, który nazywała obcym.
Do wnuków mówiła tylko po polsku. Śpiewała im ludowe piosenki i czytała na głos
„Quo vadis". Nawet mama rozumie nasz język, choć jest rodowitą Amerykanką.
Park na noc zamykano. Zbliżając się do bramy dostrzegłem idących przed nami
Wilgę i Cześka. Trzymali się za ręce.
— Chodźmy do mnie — zaproponował Wiesiek.
52
Mieszkał na oszklonej werandzie, wejść można było prosto z ogrodu. Przy furtce
wisiała złocona tabliczka: „Jan Milski, doktor medycyny" — ojciec Wieśka był
dyrektorem szpitala. Władowaliśmy się do przestronnego pomieszczenia wyłożonego
grubym jasnoniebieskim dywanem, podobnego koloru zasłony przykrywały od podłogi
po sufit trzy ściany ze szkła. Na czwartej normalnej ścianie wisiał rząd
olejnych obrazków przedstawiających psy, koty i konie. Wiesiek malował je sam,
był rozkochany w zwierzętach. Mebli prawie nie było, tylko tapczanik, przykryty
samodziałową błękitną narzutą, i biurko z niklowych rurek, obrotowe krzesełko; w
rogu stały sztalugi z rozpiętym na nich płótnem, na zielonkawym tle nie
dokończony, lecz już śmiejący się koński pysk.
— Ładnie tutaj — powiedziała Anna, bezceremonialnie wyciągając się na dywanie. —
Trochę po damsku, ale nie szkodzi.
Parsknęliśmy śmiechem, utrafiła w dziesiątkę tym komentarzem. Wiesiek
zaczerwienił się, wyszedł z pokoju; wrócił po paru chwilach, niosąc naręcz
butelek coli i tacę z kruchymi ciasteczkami. Przez ścianę dochodził gwar męskich
głosów, jakieś „bez atu", „kontra", „cztery piki" — doktor Milski znany był jako
zapalony brydżysta.
— Ty malowałeś? — zapytał Martin, uważnie oglądając obrazki. —- Bawi się czasami
— odparł Wiesiek, udając, że jest pochłonięty
otwieraniem kapsli.
— Chcesz być malarz?
— Mhm. — Wiesiek podał Annie butelkę, przysunął do niej tacę. — Jeśli mnie
przyjmą na Akademię. Trudno się dostać, tylko najzdolniejszych przyjmują.
— U nas płacisz i studiujesz — powiedziała Anna. — Ale co potem? Malowanie to
zły biznes, mało kto się z niego utrzyma. W Green-wich Village kręci się pełno
artystów z obrazami. Nikt nie kupuje. Trzeba mieć duży majątek i malować dla
przyjemności.

background image

— Co to za Grinicz Wiledż? — spytał z zaciekawieniem Szpikulec.
— Taka dzielnica w Nowym Jorku — wyjaśnił Martin. — Artystyczna. Sklepy z
malunkami, antyki, kafeterie. Kręcą się dziwni ludzie, brody do pasa, ubrani po
wariacku. Dużo narkotycznych.
— Pewnie narkomanów — wtrącił Dyl.
— Narkomanów — przytaknął Martin. — Teraz wszędzie ich pełno. Nawet u nas w
szkole.
— Z mojej klasy jedna umarła. — Anna odpiła łyk brunatnego pły-
53
nu, zagryzła ciasteczkiem. — Joan Green, dwa miesiące temu. Wzięła za dużo
haszyszu i w szpitalu nie mogli jej odratować. Myśmy wiedzieli, że tak z nią
będzie. Miała kolegę pushera, sprzedawał jej taniej.
— Co to za puszer? — spytałem.
— Push znaczy pchać — objaśniła. — Rozprowadzać. Pushery to są uczniowie,
dostają narkotyki od mafii, na sprzedaż. A mafia, to wiecie. Gangsterzy.
Szmuglują do Stanów narkotyki i sprzedają, ogromny biznes, miliardy dolarów.
Pusher najpierw daje za darmo, namawia, żeby spróbować. Jak się uczeń
przyzwyczai, będzie płacił każde pieniądze. Ukradnie, zrabuje. Joan przedtem
siedziała za kradzież w więzieniu dla nieletnich. Później leczyli ją, ale nie
pomogło.
— A co na to policja? — zapytał Szpikulec.
— Mafia sobie radzi — uśmiechnął się krzywo Martin. — Policjant też ezłowiek.
Jednego przekupią, drugiego zabiją. Policja z nimi ma wojnę, ale wygrać ciężko.
Wielki pieniądz.
Wiesiek zbliżył się do Martina, zajrzał mu w oczy.
— A wy?... Próbowaliście choć raz?
Martin popatrzył na Billa, uśmiechnęli się do siebie, potem obaj mrugnęli do
Anny.
— Ona z nas najmądrzejsza — powiedział Martin. — Było party, takie przyjęcie,
znaczy... Dawali do wąchania. My z Billem już chcieli spróbować, ale Anna nie
pozwoliła. Mówiła, że nie ten bohater, co ulega, tylko ten, co nie. Przypomniała
rozmowę z ojcem. Father wytłumaczył nam, że śmierć zaczyna się od pierwszej
porcji. Lepiej od razu skoczyć pod kolej. Mniej męki. My posłuchaliśmy na
szczęście, nie zgodzili się wąchać.
Odniosłem wrażenie, że Wiesiek jest zawiedziony. Pewnie spodziewał się rewelacji
na temat doznań narkotycznych.
Bill powiedział coś do Anny. Cała trójka podniosła się z dywanu.
— Musimy już jechać — poinformował Martin. — Rodzice- się denerwują. Nie wolno
wracać po dziesiątej.
— U nas spokojnie — zapewnił Dyl. — Nie ma gangsterów ani mafii, najwyżej trafi
się pijaczek. Odwiedzicie nas znowu? Pokażemy wam ruiny krzyżackiego zamczyska,
bombowe lochy, tylko my znamy wejście.
Zapewnili, że przyjadą jutro. Kiedy odeszli, Szpikulec zgarnął z tacy resztę

background image

ciasteczek i cztery naraz wpakował do ust.
Tej nocy przyśnił mi się ojciec. Stał na mostku kapitańskim i wydawał rozkazy, a
statek wspinał się po stromiznach i zapadał w parowy fal.
54
f
— Ty, nie chowaj się! — krzyknął do mnie. — Na maszt! Biegiem! Na sam czubek
masztu!
Wcisnąłem się jeszcze głębiej w jakiś ciemny kąt, ale ojciec wyciągnął mnie
stamtąd za kołnierz kurtki, potrząsnął, odepchnął od siebie.
— Marsz, ty tchórzu! Będziesz stał na szczycie masztu i meldował, czy widać
ziemię!
— Nie mogę!... — jęknąłem. — Boję się... spadnę!
— Tchórz! — zawołał triumfalnie ojciec. — Zawsze wiedziałem, że masz zajęczą
duszyczkę. Gdyby tak nie było, rozmawiałbyś ze mną po męsku. No, o co masz
pretensje? Gadaj!
— Nie mam — szepnąłem. — Zostaw mnie w spokoju, chcę wrócić do dziadków.
— Kochasz mnie? — spytał ostro.
— Kocham... — wyszeptałem samymi wargami.
— Kłamiesz! —Jakby mnie smagnął batem. — Biegiem na maszt! Na sam czubek masztu!
Zbiegłem po trapie, statek skakał pode mną, wszystko wirowało. Czarna ściana
wody uderzyła z dołu, wzniosła się nade mną i spadła w dół ze straszliwym
łomotem. Słona ciecz wdarła się do nosa i ust, poczułem, że lecę w przepaść...
Usiadłem na łóżku, otworzyłem oczy. Był już ranek, słońce głaskało szybę,
złocisty promień krzesał iskry z okuć koła sterowego. „Co za bzdura — pomyślałem
— żeby się człowiekowi śniły tak idiotyczne rzeczy". Wyskoczyłem z pościeli,
zrobiłem kilka przysiadów, stanąłem na rękach. Stojąc tak, głową w dół,
zauważyłem na podłodze przy drzwiach białą kartkę, wróciłem do normalnej pozycji,
poćwiczyłem na skakance i wtedy dopiero podniosłem biały arkusik.
Jarema! Proszę, wstąp do mnie, będę czekała nawet do północy. Ważna sprawa.
Wilga.
Wczoraj po powrocie nie zapaliłem światła, żeby uniknąć wymówek w rodzaju:
„Gdzie też cię licho niesie, ja tu odchodzę od zmysłów" — kartka musiała leżeć
pod progiem od wczoraj. „Tym lepiej" — pomyślałem. Chronometr wskazywał
dziewiątą, było więc już po śniadaniu, aż dziw, że mnie nie obudzono. Widocznie
dziadek się ujął.
Zbiegłem na dół, w kuchni nie było nikogo, przemknąłem do łazienki. Prysznic,
przedmiot dumy dziadkowej, strzelił we mnie lodowatym strumieniem. Ten prysznic
dziadek sam skonstruował, umieszczając na
55
strychu zbiornik z wodą i łącząc go z pomieszczeniem łazienki grubym gumowym
wężem. Szkopuł był ten tylko, że co drugi dzień musiałem targać ze studni na
strych dziesięć kubłów wody.
Ubrałem się, przejechałem szczotką po włosach. Były gęste, ciemne, ciężką falą

background image

spadały na uszy. Pomyślałem z żalem, że za miesiąc trzeba je będzie skrócić, bo
Trapez, nasz wychowawca, nie wpuści mnie do klasy „z takim łbem". Matematyk miał
uczulenie na punkcie mody: dawniej tępił wąskie spodnie, teraz, z podobną pasją,
nie cierpiał szerokich. „Uczeń — mawiał — musi mieć dobrze w głowie, a na głowie
czysto i nic więcej ".
Zobaczyłem babkę przez okno, była zajęta podlewaniem róż w ogródku na tyłach
domu. Z otwartych drzwi warsztatu dobiegał rytmiczny odgłos młotka: dziadek
wykańczał kolejny taboret.
Wyciągnąłem ze spiżarni chleb, masło, gomułkę sera. Odciąłem grubą pajdę razowca,
obficie posmarowałem masłem, na to położyłem ser, posypałem solą. Wyjąłem z
piekarnika żeliwny dzban i napełniłem kubek gorącym mlekiem.
— A dla mnie?
Obejrzałem się: w progu stała Wilga z twarzą, której nie zdążył jeszcze opuścić
ciepły obłok snu. Oczy miała małe, ledwo otwarte. Owijała się we włochaty
kąpielowy szlafrok, jakby w kuchni panował syberyjski mróz.
Odciąłem drugą kromkę, rzuciłem na talerz. Nalałem mleka do szklanki.
— Zrobiłbyś kanapkę... — przeciągnęła, ziewając.
— Sama sobie zrobisz — mruknąłem, mimo woli rejestrując w myśli, że włosy
zdążyła jednak wyszczotkować do blasku.
— Ty mi zrób. Proszę...
— Nie zawracaj głowy.
Wbiłem zęby w świeży, pachnący miąższ. — Możesz zawołać babkę, to ci uszykuje.
— Wolę, żebyś ty mi uszykował — powiedziała Wilga ziewając. — Powinieneś.
— Niby dlaczego? — burknąłem.
— Bo przez ciebie się nie wyspałam. Czekałam do pierwszej w nocy, a potem nie
mogłam zasnąć.
— W Holandii się wyśpisz.
Oczy Wilgi rozszerzyły się nagle, jakby zobaczyła Marsjanina. Zastygła z
uniesionymi ramionami.
56
— Ze co? — wybełkotała. — Gdzie?
— Albo w Wenezueli — powiedziałem jak gdyby nigdy nic. — Możesz sobie wybrać.
Wilga w milczeniu przysiadła się do stołu, wypiła duszkiem mleko i ponownie
napełniła szklankę. Nasmarowała chleb masłem, ukroiła dwa plasterki sera. Jadła
bez apetytu, powoli, żując leniwie.
— Masz dziwaczne odzywki. — Odłożyła na talerz nie dojedzony chleb. —Jeszcze nie
zdążyłam się przyzwyczaić.
— Nie musisz — mruknąłem. — Za dwa tygodnie nie będziemy się znać.
— Za trzy — skorygowała. — Nie skracaj mi wakacji. Może odwiedzisz mnie w
Warszawie.
— W Warszawie? — uniosłem brwi. Znowu zastygła na moment.
— Jakieś głupie aluzje — rzuciła gniewnie.
— Po prostu nie wybieram się do Warszawy — wyjaśniłem, odcinając następną kromkę.

background image

— Nerwowa jesteś dzisiaj.
— Dlaczego wczoraj nie wstąpiłeś?
— Spać mi się chciało — odparłem. — Bardzo późno wróciłem.
— Słyszałam, kiedy wróciłeś. Wcale nie było tak późno, najwyżej dziesiąta.
— Ale chciało mi się spać — powtórzyłem. Wilga przysunęła sobie szklankę, dopiła
mleko.
— Jak się miewa Małgosia? — zapytała.
— Dziękuję. — Skinąłem głową. — Kazała ci się kłaniać.
— Jesteś z nią umówiony na dzisiejsze popołudnie?
Poszedłem do spiżarni, przyniosłem stamtąd pomidor i pęczek rzodkiewek.
Pokroiłem pomidor i rzodkiewki, dolałem kilka kropel oliwy, posypałem solą i
pieprzem. Potem wkruszyłem do sałatki spory kawał sera.
— A bo co? — zapytałem.
— Pójdziemy do kina.
— Kto?
— My — odparła. — Ty i ja. We dwójkę. Wczoraj kupiłam bilety. Aż mnie zatkał jej
tupet. „Pokłóciła się z Cześkiem — pomyślałem,
starając się zapanować nad wściekłością — i teraz znowu ja jestem dobry, ja mam
iść z nią do kina, żeby dokuczyć Cześkowi".
— Możesz je sobie wsadzić — powiedziałem uprzejmie. — W lewe ucho. I zakorkować
rzodkiewką, żeby nie wypadły.
— A jednak pójdziesz ze mną do kina. — Paznokcie Wilgi wpiły mi
57
się w lewą dłoń, nie za mocno, lecz tak, bym je poczuł. — Do stu tysięcy ryżych
frajerów, czy twoje słowo jest coś warte? Kto mi obiecał? Kto się wywija jak
węgorz?
Węgorz... znalazła porównanie. Jakby je sobie z góry przygotowała.
— Trzeba mnie było wcześniej uprzedzić — mruknąłem. — Nie mogę wystawić Małgosi.
Namówię Szpikulca, żeby z tobą poszedł.
— Żaden Szpikulec. — Paznokcie Wilgi wżarły się w dłoń. — Ty pójdziesz. I nie
kłam, Jaremciu. Nie masz spotkania z Małgosią.
— Mam! — syknąłem i spróbowałem wyrwać dłoń, lecz Wilga nie puściła.
— Trujesz — powiedziała. — Nic cię Małgosia nie obchodzi. Ja cię obchodzę.
Zerwałem się od stołu, Wilga omal nie poleciała z krzesła, bo nawet teraz nie
wypuściła mojej ręki.
— Szaleję za tobą! — Zrobiłem małpią minę. — Nocami nie sypiam z miłości
nieszczęśliwej! Apetyt mi odjęło! —Wolną ręką sięgnąłem po chleb, napełniłem
usta, rozgryzłem wściekle, połknąłem. — Polecę za tobą do samej Holandii, Izoldo
Złotowłosa!
Puściła moją rękę. Gwałtownie się odwróciła, nie byłem więc pewien, co znaczył
nagły połysk w jej oczach.
— Wyjdź stąd — powiedziała szeptem. — Zostaw mnie samą. Już chciałem palnąć, że
jestem we własnym domu i nikt mnie nie

background image

będzie stąd wypędzał, ale ugryzłem się w język. Ramiona Wilgi drżały.
— Pójdziemy do kina — odezwałem się po pauzie. — Jeżeli jeszcze chcesz.
Przepraszam, Wilga.
— Wyjdź, proszę cię...
Ruszyłem do drzwi, w progu na moment przystanąłem.
— Znalazłem kartkę dopiero dziś rano. Wczoraj nie zapalałem światła. I wyszedłem
na dwór w ciepły krąg'porannego słońca.

Rozdział trzeci
Pomogłem dziadkowi załadować zydle na dwukołowy wózek, ustawiliśmy je ciasno,
jeden przy drugim, żeby się pomieściły wszystkie.
— A teraz ganiaj — powiedział dziadek. — Sam poradzę. Byłem szybszy: wcisnąłem
się w rzemienną pętlę, wziąłem pod
ramię dyszel, pociągnąłem. Dziadek zamierzył się żartobliwie, jakby chciał
zdzielić mnie po łbie za nieposłuszeństwo, ale machnął ręką i ruszył obok,
przytrzymując stołki, żeby nie pospadały. Hurtownia znajdowała się ze trzy
kilometry stąd, w pobliżu stacji kolejowej.
Wózek toczył się z łoskotem po drodze brukowanej kocimi łbami. Słońce świeciło
mi w oczy, pochyliłem głowę.
— Nie goń tak — usłyszałem głos dziadka. — Zdążymy. Zwolniłem. Wyprowadziłem
wózek na pobocze i łomot przemienił
się w monotonny szmer.
— Dużo pieniędzy dostaniesz? — zapytałem.
— Kawał grosza — odparł. — Starczy na reperację dachu i jeszcze trochę zostanie.
Szesnaście stołków.
Szedł obok mnie, wysoki, przygarbiony, okulary w drucianej oprawie podrygiwały
mu u nasady potężnego nosa, obrysowane z góry łukami najeżonych, siwiejących
brwi.
— Przecież nie musisz pracować — powiedziałem. — Ojciec zarabia dużo forsy.
Należy ci się jakiś odpoczynek.
Zauważyłem, że się uśmiechnął. Usta pozostały nieruchome, tylko w oczach pojawił
się na chwilkę wesoły błysk.
— Twój ojciec ma wydatki — odpowiedział. — Budowa willi kosztuje ciężki
pieniądz. A zresztą...
59
— Nie chcę żadnej willi — przerwałem mu. — I tak nie będę w niej mieszkał,
zostanę z wami.
Twarz dziadka sposępniała, pogłębiły się fałdy biegnące od nosa do warg. Jakiś
czas szedł obok mnie w milczeniu, jak gdyby z mozołem szukał właściwych słów.
— To źle — odezwał się wreszcie. — Pora zrozumieć. Duży już jesteś, Jarema.
— Wszystko rozumiem — mruknąłem. — Nie mam pretensji. Ale chcę być u was.
— Nie znasz jej — powiedział dziadek po pauzie. — To dobra kobieta. Mężczyzna
nie może być sam, potrzebuje opieki. Myślę, że to dobra kobieta.

background image

Pamiętałem ją z tej jednej wizyty: tęgawa, blada, o twarzy jak gdyby zmęczonej.
Skrywała onieśmielenie, lecz ja czułem, że się boi. Boi się mnie. Byłem uprzejmy
i zimny, odpowiadałem grzecznie na pytania, sam nie stawiałem żadnych. Ojciec
maskował rozdrażnienie, potem gniew. Każdy z nas coś wtedy maskował, atmosfera w
domu była ciężka, naładowana raz po raz zapadającą ciszą. „Dlaczego nie jesteś
miły dla pani Krysi?" — zapytał ojciec. „Staram się" — odparłem. „Dlaczego jej
nie lubisz? Uprzedziłeś się! A ona tak cię chciała poznać!" „No to poznała —
uśmiechnąłem się. — Jakie rozczarowanie. Bardzo ojcu współczuję". Myślałem, że
mnie huknie, ale się opanował, tylko zacisnął pięści: „Nie potrafisz zrozumieć
czy nie chcesz?" „Co tu jest do zrozumienia? — Zrobiłem minę naiwniaczka, nawet
oczy otworzyłem szeroko. — Przecież wszystko w porządku. Pani Krystyna jest miłą
kobietą, ojcu będzie z nią dobrze". „Nam będzie dobrze — powiedział ojciec z
naciskiem. — Mnie i tobie". „Tak jest, proszę ojca — zgodziłem się pokornie. —
Ale szkołę chcę skończyć tutaj. Przywiązałem się, nauczyciele mnie znają, mam
przyjaciół. Za nic nie zmienię szkoły".
O mamie obaj nie wspomnieliśmy ani słowem. Umarła cztery lata temu, na raka
mózgu. Wtedy właśnie postanowiłem nieodwołalnie, że zostanę chirurgiem. Jakbym
jej to przyrzekł. Będę walczył z rakiem, jeśli trzeba, poświęcę temu życie.
Portret matki wisi w moim pokoju. Smutna dziewczęca twarz, proste czarne włosy
sięgające ramion, szeroko otwarte jasnoniebieskie oczy, które wpatrują się we
mnie, gdziekolwiek bym się znajdował. Kolorowa fotografia zrobiona na rok przed
śmiercią. Już się zaczęły straszliwe migreny, leżała w łóżku z kompresem na
czole, a ja chodziłem na palcach...
60
— Nie mam nic przeciwko pani Krystynie — powiedziałem do dziadka.
— Niech ojciec będzie z nią najszczęśliwszy. Ale mnie proszę do tego nie mieszać.
Wózek toczył się po piachu z jazgotliwym szelestem. Minęła nas ciężarówka,
znajomy kierowca pomachał dziadkowi ręką. Wszyscy w Jelnikach znali dobrze
dziadka, był przez trzydzieści lat dostawcą wieści radosnych i smutnych, z
sąsiedztwa i zza oceanów — weteran jelnickiej poczty.
— Głowę w piasek chowają strusie — usłyszałem. — Tchórzliwe i głupie ptaki.
Zdaje im się wtedy, że są niewidzialne. To twój ojciec, Jarema. Kocha cię.
Przypomniałem sobie ten zwariowany sen morski, straszną falę, która mnie
zgniotła. Nawet teraz dreszcz mi przebiegł przez plecy.
— A wy nie kochacie? — spytałem i odczekałem, aż dziadek się wykasłał. — Dobrze
mi tutaj. Nigdzie nie chcę wyjeżdżać. Ojciec i tak jest ciągle na morzu, niech
mnie odwiedza w Jelnikach. Po co tworzyć problemy?
— Rodzina powinna mieszkać razem — mruknął niewyraźnie dziadek. Stanąłem. Wózek
z rozpędu popchnął mnie o krok i też się zatrzymał. Wytarłem rękawem koszuli
spoconą twarz.
— Jaka rodzina? — zapytałem cicho. — Ta kobieta jest obca. Ojca też nie znam.
Odkąd pamiętam, byłem z nim razem nie więcej w sumie niż rok. Tylko urlopy.
— Masz mu za złe, że jest marynarzem?

background image

— Nikomu nie mam niczego za złe. — Uśmiechnąłem się krzywo.
— Ale nie rozumiem, po co marynarzom dzieci.
Dziadek westchnął. Zdjął okulary i przetarł chusteczką zawilgocone szkła. Czoło
także miał mokre od rosnącego upału.
— Nie masz racji — powiedział. — Marynarz to ciężki zawód. Najcięższa jest
tęsknota. Przez miesiące pływania żyje się wyobraźnią, marzeniem, czekaniem na
macierzysty port. Na bliskich. Bez bliskich w domu życie traci sens. Rodzina dla
marynarza znaczy więcej niż dla kogokolwiek innego.
— Możliwe — zgodziłem się. — Ale kim jest marynarz we własnej rodzinie? Gościem.
Takim, co wpada jak po ogień, rozdaje prezenty i znika. Wszyscy moi kumple mają
ojców pod ręką, dostają od nich w skórę, kłócą się, czasem są wściekli. Mają
jednak kontakt. Na co dzień. Lecą dla nich po papierosy, pomagają naprawić
parkan, robią wycieczki w niedziele. Nie docenia się tego, co jest. Zazdroszczą
mi
61
chronometru, busoli, różnych ciuchów. Nie mają pojęcia, że to ja im zazdroszczę.
A raczej zazdrościłem. Bo teraz... — machnąłem ręką.
Dziadek wyjął z kieszeni sczerniałą fajkę, nabił ją tytoniem, zapalił. Wózek
znów potoczył się po sypkim gruncie, w piastach kół rozśpiewały się świerszcze.
Z tyłu dobiegł nas warkot. Narastał, zwielokrotniając się gwałtownie,
przechodząc w ryk rozwścieczonych bestii. Tuż obok przemknęły cztery motory bez
tłumików, buchnęły kurzem i swądem spalin. Motocykliści mieli na sobie czarne
skórzane kurtki wykończone metalem i kosmiczne kaski.
Siedmiu Wspaniałych wróciło do Jelnik.
— Wariaci — mruknął dziadek. — Kiedyś łby sobie rozbiją. Że też rodzice godzą
się na to.
— Cyryl niewiele sobie robi z gadania matki — powiedziałem. — A reszta bierze z
niego przykład. Szkoda, że już wrócili.
— Ty przecież nie masz z nimi nic wspólnego.
— Jasne, że nie — przytaknąłem.
Po lewej stronie pojawił się parterowy budynek stacyjny, a zaraz za nim, po
prawej, drewniany barak magazynu. Zaciągnąłem wózek przed otwarte drzwi. Dziadek
wszedł dośrodka, a ja zacząłem wyładunek, ustawiając na ziemi, jeden przy drugim,
bi^patne stylizowane zydle. Była to raczej rzeźbTarska robota niż stolarska —
wklęsłe siedzenia, nóżki pokryte mozaiką dębowych liści.
Z baraku wyszedł magazynier, brzuchaty, w rozpiętej wyświechtanej marynarce.
Brał do rąk stołki i oglądał je pod światło, jakby były zrobione ze szkła.
Próbował wytrzymałości nóg, szarpiąc nimi gwałtownie. Jeden zydel odstawił na
bok.
— Lakier zarysowany — powiedział do dziadka. Dziadek uważnie obejrzał
wybrakowany stołek.
— Nie widzę, panie Wójciak.
— O, tutaj — pokazał magazynier, pchając dziadkowi pod nos błyszczące siedzenie.

background image

—Jest rysa?
— Jaka tam rysa. — Dziadek wzruszył ramionami. — W drodze ciut się zatarło.
Starczy szmatką przetrzeć.
— To przetrzyj pan — rzucił magazynier. — Ja biorę tylko dobry towar.
Dziadek wyjął z kieszeni kraciastą chustkę, poślinił róg i zabrał się do
czyszczenia. Magazynier zapalił papierosa, popatrzył na mnie.
— Pomagasz dziadkowi, mały?
Nie budził we mnie sympatii. Ponadto nie lubię, kiedy się do mnie
62
zwracają per „mały". Odwróciłem się, spojrzałem w stronę stacji. Nad szarym
budynkiem widniała wielka tablica z napisem „Jelniki — Zdrój". „Jelniki"
wymalowano czarną farbą, a „Zdrój" brązową — świeżą: byliśmy Zdrojem od roku,
odkąd wybudowano „Świteziankę" i rozpoczęto wznoszenie sanatorium. Ale Zdrój się
nie przyjął — nawet przyjezdni używali tylko starej nazwy.
— Już jest dobrze — dziadek podał zydel magazynierowi. — Ani śladu rysy.
Magazynier wpatrzył się w lustrzaną powierzchnię, przejechał po niej palcem.
— Ślad by się znalazł — mruknął. — Ale niech panu będzie.
Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął blok kwitów i zasiadł-szy na
kwestionowanym stołku zaczął wypełniać rubryki rachunku.
— Jak z nowym zamówieniem? — zapytał dziadek. — Ma pan coś dla mnie?
Magazynier nie odpowiedział od razu. Skończył wypisywanie, od-darł kwit, jakby
niechętnie wręczył go dziadkowi.
— Ciężka sprawa — westchnął. — Mam coraz więcej dostawców. Każdy szuka roboty.
Dziadek wsadził rękę za pazuchę. Nie szperał długo. Jakby to, czego szukał, było
już wcześniej przygotowane. Zbliżył się do magazyniera, coś dyskretnie wetknął
mu w dłoń. Mignął mi zwitek banknotów.
— Po starej przyjaźni, panie Wójciak...
Magazynier leniwie schował dłoń do kieszeni, potem wyjął ją, rozmasował
szczeciniasty podbródek.
— Ja znam życie, panie Gańko — powiedział do dziadka. — Każdy musi zarobić. No
cóż... — zawiesił głos na chwilę. — Mogą być półki. Tuzin, pod jasnym lakierem.
— Dziękuję, panie Wójciak. — Dziadek uścisnął tłustą dłoń. — Kiedy do kasy?
— Dzisiaj już nie — odparł magazynier. — Jutro po południu, jak kasjerka wróci z
banku.
Ruszyliśmy w drogę powrotną, wózek był lekki, skakał na nierównościach. Dziadek
szedł w milczeniu, popykując fajką.
— Każdy musi zarobić. — Uśmiechnąłem się krzywo. — Dużo mu dałeś?
Dziadek strzelił w górę kłębem sinego dymu. Miałem wrażenie, że garbi się
bardziej niż zwykle, głowa była głęboko wciągnięta w ramiona.
63
— Nie lubię tego — mruknął. — Czyste paskudztwo. A rady nie ma. Od niego zależy,
czy dostanę robotę... — urwał. — Jak urośniecie, może zmienicie ten świat —
dorzucił z uśmieszkiem po długiej pauzie. — Żeby się jeden przed drugim nie

background image

musiał poniżać.
Z pobliskiej brzeziny wybiegło wołanie kukułki, zacząłem liczyć, zgubiłem się.
Słońce prażyło teraz w plecy, przepalając koszulę.
— Mógłbym ci pomagać — powiedziałem. — Lubię stolarską robotę.
— Nie trzeba.
— Ale ja bym chciał — uparłem się. — Nie za darmo. Płaciłbyś mi, na ile zasłużę.
Nie brałbym wtedy od was na wydatki.
— Co tobie, Jarema? — dziadek popatrzył na mnie ze zdumieniem.
— Gadałem z Amerykanami — powiedziałem. — U nich dzieci pracują. A są przecież
bogatsi od nas. To w nich wyrabia samodzielność i respekt dla pracy. Może
właśnie dlatego Ameryka jest taka bogata.
— Zgrabnie mówisz. — Dziadek uśmiechnął się, pyknął fajką. — Jakbyś to w książce
wyczytał.
— Pozwolisz?
— Zastanowię się — odparł. — Może cię i wezmę na pomocnika.
Jeżeli...
— Jeżeli co? — zapytałem.
— Jeśli nie wyjedziesz — powiedział dziadek jakimś suchym, drewnianym głosem. —
Ojciec będzie tu dziś wieczorem, chce cię zabrać.
Wszystko we mnie zamarło, tylko serce zatrzepotało, podeszło jakby do gardła.
Przełknąłem ślinę, żeby je zepchnąć w dół.
— A ja nie pojadę — szepnąłem. — Zobaczysz. Nie pojadę i koniec. Więc po to
ojciec przyjeżdża, żeby mnie zabrać do Gdyni. Mam
mieszkać z obcą panią i czekać, aż jego statek raz na kilka miesięcy zawinie do
portu. Nigdy. Za nic.
— Nie szalej — usłyszałem. — Siłą cię nie weźmie. Ale bądź rozważny, Jarema, nie
spraw mu bólu. To mój syn i twój ojciec. Jemu ciężej niż tobie.
Szedłem z pochyloną głową, mocno zaciskając wargi. Wózek postukiwał o kamienie.
Usiłowałem odtworzyć w pamięci wygląd ojca i nie potrafiłem — widziałem tylko
zarys smukłej, wysokiej postaci, rozpływający się, jak gdyby zasnuty mgłą.
64
Listonosz zostawił rower przy furtce i wszedł na podwórko, grzebiąc w ogromnej
skórzanej torbie.
— Uszanowanie — powiedział. — Ale upał dzisiaj.
— Zawołać dziadka? — spytałem. — Jest w warsztacie.
— Nie trzeba. — Listonosz wydobył wreszcie z torby dużą, białą kopertę. —
Wystarczy twój autograf.
Przysiadł na ławce pod akacją, umieścił na torbie arkusz pokwitowań i wskazał mi
rubrykę. Złożyłem zamaszysty podpis, potem wziąłem od listonosza kopertę. Była
zaadresowana do mnie — Jarema Gańko. Pieczęć na znaczku: Rotterdam. Poznałem
charakter pisma ojca, rozdarłem kopertę. Wewnątrz była trójwymiarowa widokówka
przedstawiająca fregatę na przewalających się seledynowych falach. Żagle
wypełniał wiatr. Fregata płynęła, sylwetki ludzi na pokładzie, plastyczne i żywe,

background image

tylko na moment zastygły w bezruchu.
— Ładna — powiedział z zachwytem listonosz, wpatrując się w widokówkę. — Jakby
się widziało przez okno.
Odwróciłem pocztówkę: Duża buźka, synu! Do zobaczenia wkrótce. Tato.
— Faktycznie — przyznałem — jak żywe. Mam już dziewięć takich widokówek, ta
będzie dziesiąta. Napije się pan czegoś zimnego?
Listonosz otarł chustką spocony kark. Nie chciało mu się ruszyć z ocienionej
ławki.
— Wdzięczność do grobowej deski — sapnął. — Pieprz mam w gardle.
Pobiegłem do domu. Zszedłem po drabinie do piwniczki i odcedziłem z gąsiora
kwasu chlebowego. Babka robiła genialny kwas z razowca.
Pomysł narodził się, gdy podawałem listonoszowi dzbanek.
Zaczekałem, aż wypije, a pił długo, małymi łyczkami, delektując się musującym
chłodkiem. Potem wytarł wargi grzbietem dłoni, odstawił na ziemię gliniany
dzbanek.
— Czysta rozkosz! — uśmiechnął się błogo. — Świeże siły w człowieka wstępują.
Ciężka robota, chłopie, pedałować dniami całymi, wędrować od drzwi do drzwi.
Twój dziadek wie to dobrze.
— Ciężka, ale z sensem — powiedziałem. — Ludzie na pana czekają. Cieszą się.
Każdy lubi dostawać listy.
— Różnie z tym bywa. — Listonosz wyjął grzebyk i przyczesał pozlepiane, lekko
już siwiejące włosy. — Nie zawsze przynosi się wieści radosne.
5 — Błękitni...
65
— Najgorzej takim, co wcale listów nie dostają — zauważyłem. — Nie mają na co
czekać.
— Czeka każdy — odparł listonosz, chowając grzebień do tylnej kieszeni spodni. —
Nawet stary Grzeszczak, chociaż do niego naprawdę nie ma kto już pisać, odkąd mu
córka umarła trzy lata temu. A przecież wypatruje, zaczepia: „Jest coś dla mnie,
panie Wicku?" Ja wtedy mówię, że w drodze, że doręczę jutro — listonosz
uśmiechnął się.
— Znam kogoś jeszcze, kto nie dostaje listów — powiedziałem. — Pani Zofia
Ratajczyk, ze sklepu jubilerskiego. Założyłbym się, że ona nie czeka na pana.
— I przegrałbyś. — Listonosz wstał z ławki, przeciągnął się, spojrzał z żalem na
pusty dzbanek. — Pora w drogę. Za kwas najserdeczniejsze dzięki. Pozdrów dziadka.
— A ja myślę, że nie przegrałbym — rzuciłem z przekonaniem. — Pani Ratajczyk
jest samotna jak kołek, nigdzie nie ma nikogo. Sama nam mówiła.
— No to zapomniała o braciszku — powiedział listonosz. — Fakt, nie za często do
niej pisze, ale się zdarza. Raz na dwa, trzy miesiące. Ona zresztą nie cieszy
się z tych listów zanadto. „Znów — mówi — jest w tarapatach, inaczej by się nie
odezwał". Sympatyczna kobiecina, szkoda, że męża nie potrafiła sobie znaleźć.
Paskudna rzecz, samotność.
Poklepał mnie po plecach i ruszył do furtki. Prawe ramię miał niższe, zupełnie

background image

jak dziadek — od wieloletniego dźwigania pocztowej torby. Widziałem, jak wsiada
ciężko na rower, odpycha się od ogrodzenia i pedałuje, nisko zgięty nad
kierownicą. Zniknął za skrętem ścieżki.
Poszedłem do siebie na górę i dołączyłem fregatę do trójwymiarowej floty —
szkunerów, parowców, brygantyn. Obejrzałem je przy okazji. Plastykowa powłoka
widokówek dawała doskonałe złudzenie ruchu. „A więc kłamała — pomyślałem,
wpatrując się w rozłożone na stole pocztówki — nie jest samotna, ma brata. Jeśli
zaś próbuje to ukryć — ma powód".
Jaki?...
Po kwadransie byłem już przed domem Szpikulca. Znalazłem go w szopie, zajętego
reperowaniem elektrycznej kuchenki. Na wieku skrzyni leżały narzędzia, kawałki
spirali i koraliki izolacyjne.
— Chodźmy się przejść — powiedziałem.
— Dokąd?
— Wszystko jedno. — Wsadziłem rękę do kieszeni, wymacałem monetę. — Na przykład
mogę postawić ci lody.
66
— Masz interes? — zapytał.
— Powiedzmy, że interes — odparłem. — Zbieraj się, stary. Szpikulec wytarł
szmatą przybrudzone ręce.
— Obiecałem matce, że zreperuję — mruknął.
— Wspaniali są już w mieście.
— Widziałem ich — rzucił ponuro Szpikulec. — Zdążyli narozrabiać w Rynku.
Zajechali przed ratusz i urządzili na klaksonach kocią serenadę, aż się wszyscy
zbiegli do okien. Policjant doskoczył do nich, a Cyryl, że w Jelnikach nie ma
zakazu trąbienia. Niby racja, ale tamten zagroził karą za zakłócanie spokoju;
dopiero wtedy ucichli.
Szliśmy pod górę krętą uliczką, mijając sklepiki galanteryjne, warsztat szewski,
pracownię kuśnierską Janiaka. Zaraz za pracownią stała zielona budka, w której
pani Bublińska sprzedawała lody własnego wyrobu.
Przed budką, jak zwykle, stała spora kolejka. Uplasowaliśmy się na końcu, za
grupką rozwrzeszczanych dzieciaków, a po chwili stało już za nami kilku
następnych amatorów lodowego przysmaku.
— Cześć — usłyszeliśmy. — Dacie polizać?
Gośka miała na sobie obcisłe czerwone szorty i białą koszulę z męskim
kołnierzykiem. W siatce niosła chleb i dwie butelki mleka. Uśmiechała się do nas.
— Witamy flagę narodową — powiedziałem. — Czy to na cześć powrotu przyjaciół?
Uśmiech zniknął z jej warg.
— Dajcie spokój — mruknęła. — Matka szału dostała, kiedy zaczęli trąbić pod
oknem. Zabroniła mi wyjść. Zresztą wcale nie miałam ochoty.
Nadeszła moja kolej, wziąłem trzy porcje. Usiedliśmy na ławce obok przystanku
pekaesu. Małgośka w środku, my po bokach. Mrugnąłem zachęcająco do Szpikulca,
żeby coś zagaił, ale odwrócił się w drugą stronę. Gośka z apetytem oblizywała

background image

kremowy sopel.
—"Poszłabym do kina — powiedziała. — Fajny film idzie. Weźcie mnie, chłopaki.
— Ja nie mogę — odparłem — ale Szpikulec się wybiera właśnie dzisiaj. Ej,
Szpikulec, zabierzesz Gośkę do kina?
Poczerwieniał leciutko. Kropla z lodów spadła mu na spodnie, roz-tarł ją pięścią.
— Czemu nie — mruknął.
— Odlotowo! — ucieszyła się Gośka. — Na szóstą?
67
— Może być na szóstą — zgodził się Szpikulec, niezdarnie kryjąc obojętny ton.
— Masz. — Gośka podała mu pięciozłotówkę. — Tylko postaraj się o dobre miejsca,
najlepiej w środku sali.
— Nie trzeba — Szpikulec odtrącił rękę z pieniędzmi. — Drugim razem ty
zapłacisz.
— W porządku — zgodziła się Małgośka. — Muszę lecieć, mama czeka na mleko. No to
za pięć szósta przed kinem.
— Mogę wstąpić po ciebie — zaproponował półgłosem Szpikulec. — I tak mam po
drodze.
Nie miał po drodze, Małgośka łatwo mogła się kapnąć, wiedziała przecież, gdzie
Szpikulec mieszka. Nie kapnęła się jednak, a może udała tylko. Skinęła głową.
— Do zobaczenia. — Podniosła się z ławki, zgryzła resztkę wafla.
— Czołem, chłopaki.
— Początek świetny — powiedziałem, kiedy odeszła. — Teraz bądź kowalem własnego
losu. Szczęśliwej podróży, Szpikulec.
— Dziękuję ci — mruknął. — Zgrabnie to załatwiłeś. Ja bym nigdy... Pomyślałem o
Wildze. Sam się zdziwiłem, że w tej właśnie chwili
pomyślałem o niej. Że idę z Wilgą do kina i że to całkiem nic nie znaczy. Na
złość Cześkowi. Wszystko. Dlaczego, u licha, mnie to boli?
— W porządku — rzuciłem. — Mam do ciebie interes.
— Jaki?
— Najpierw pytanie. Czy jesteś absolutnie pewien, że pani Zofia Ratajczyk nie
ma krewnych?
— Może mieć jakieś tam ciotki — odparł, patrząc na mnie ze zdziwieniem. —
Bliskiej rodziny nie ma.
— A gdyby miała? — zapytałem. — Gdyby się okazało, że ma kogoś bliskiego, czy
to by zmieniło sytuację?
Szpikulec wpatrywał się we mnie rozszerzonymi źrenicami.
— Chyba tak — powiedział po pauzie. — Na pewno tak. Znaczyłoby, że kłamała, więc
miała powody. Ale nie rozumiem...
— Zaraz zrozumiesz — przerwałem mu. — Pani Ratajczyk ma brata. Potrafię to
udowodnić.
Szpikulec zamrugał oczami, sapnął głucho.
— Może nie utrzymywać z nim kontaktu — odezwał się niepewnie.
— Na przykład zerwali ze sobą wiele lat temu. Zdarza się przecież. Wtedy tak

background image

jakby nie miała...
68
— Ma i utrzymuje kontakt! — przerwałem mu znowu. — Dostaje od niego listy, nie
za często, ale przychodzą. Co ty na to?
Szpikulec pochylił się na ławce, ścisnął pięściami skronie. Widziałem, że trawi
z wysiłkiem szokującą wiadomość.
— Jesteś pewien? — zapytał cicho.
— Na sto procent — odparłem. — Informacja z pierwszej ręki, od listonosza.
— Trzeba iść na policję! — Szpikulec zerwał się z ławki. — Natychmiast!
Chwyciłem go za rękę i zmusiłem, by usiadł.
— Spokojnie, stary — powiedziałem. — Tu trzeba działać z rozwagą. Jedno głupie
zagranie i schrzanimy wszystko.
— Jak? — nie zrozumiał.
— Spłoszymy — wyjaśniłem. — Jeżeli pani Zofia ukrywała, że ma brata, bo to jest
związane z kradzieżą, niech ukrywa dalej. Niech myśli, że nikt nie wie, kapujesz?
— Po co?
— Łatwiej będzie można dowiedzieć się czegoś o braciszku — odpowiedziałem. — Że
istnieje, to jeszcze mało. Ważne, gdzie mieszka i co robi. Zdaje się, że to jest
niebieski ptak.
— Skąd wiesz? — zapytał Szpikulec.
— Od listonosza. Pani Ratajczyk wybrzydzała na brata przed nim. Szpikulec znów
ścisnął pięściami skronie, brwi zbiegły mu się
u nasady nosa.
— Może masz rację — odezwał się po chwili. — Że Ratajczyk ma brata, to dla
policji nie za wiele. Ale jak zdobyć więcej informacji?
— Pogadam z dziadkiem — powiedziałem — on się przyjaźni z naczelnikiem poczty.
Może na poczcie mają gdzieś adres braciszka albo potrafią ustalić.
— I co wtedy? — zapytał Szpikulec.
— Jeszcze nie wiem — przyznałem się szczerze. — Może uda się pociągnąć za język
panią Zosię. Przez zaskoczenie. Gdy się dowie, że znamy jej tajemnicę...
— Ja mimo to nie wierzę — powiedział cicho Szpikulec. — Nie wierzę, że to ona
ukradła. Jest naprawdę bardzo nieszczęśliwa. I porządna.
— Jak chcesz — rzuciłem sucho. — W końcu chodzi o twoją matkę. Ja się mogę
natychmiast wycofać.
— Nie! — chwycił mnie kurczowo za łokieć. — Przecież kłamała, to pewne. A jeśli
coś ukrywa... w takiej sytuacji...
69
Teraz ja jego zastopowałem:
— Jeszcze nie oskarżajmy, Szpikulec. Najpierw trzeba zbadać sprawę. Bywasz w
domu u pani Ratajczyk?
— Dosyć często — odparł.
— A potrafiłbyś znaleźć się tam pod jej nieobecność? Pokombinuj, stary. Jakieś
listy, fotografie, kapujesz. To może się okazać ważne.

background image

— Pomyślę — mruknął Szpikulec. — Chyba da się zrobić.
— W ostateczności zawsze można pójść z tym na policję — podsumowałem. — Niczym
nie ryzykujemy.
— Już wiem, jak to zrobię! — Szpikulec aż się poderwał na ławce.
— Wpadnę do niej dziś wieczorem i zapomnę coś albo zgubię, na przykład klucze.
A jutro rano pobiegnę do sklepu i poproszę, żeby ze mną poszła do siebie do domu,
bo to bardzo pilne. Ona oczywiście nie będzie mogła zostawić sklepu i da mi
klucze od mieszkania.
— Dobry pomysł — pochwaliłem.
— Pójdziesz ze mną? — poprosił Szpikulec. — Łatwiej we dwójkę, no i raźniej. W
kwadrans obskoczymy, co, Jarema?
— Może lepiej, żeby mnie tam z tobą nie widziano — mruknąłem.
— Nikt nie zobaczy — zapewnił. — Do niej się wchodzi od podwórza, będziesz
czekał na mnie za komórką. A domek jest pusty, bo gospodarze pracują.
— Dobra — zgodziłem się. — Mogę z tobą pójść.
W głębi ulicy pojawił się autobus. Podjechał do przystanku i zatrzymał się z
jazgotliwym piskiem hamulców. Z wnętrza wysypała się, rechocąc, grupa chłopaków,
kierowca pogroził im pięścią.
— Wspaniali... — mruknął Szpikulec.
— Tylko bez gróźb, panie kółko! — krzyknął Cyryl, wykrzywiając w śmiechu
kwadratową szczękę. — Można za to do kicia!
— Żebyś ty do kicia nie trafił, szczeniaku! — odkrzyknął kierowca.
— Za jazdę na gapę i za pyskowanie!
— Wielka rzecz, jazda tym gratem! — Cyryl wziął się pod boki. — Ciesz się pan,
że nie żądamy odszkodowania za wytrzęsienie flaków! Straty na zdrowiu, panie
kółko!
Autobus odpowiedział wściekłym rykiem silnika, widocznie kierowca wycisnął gaz
do dechy. Smrodliwy wyziew spowił bandę sinym obłokiem, rozkasłali się, skoczyli
na boki. Mrugnąłem do Szpikulca: szofer wygrał pojedynek. Patrzyłem z uciechą,
jak Cyryl rozciera załzawione oczy.
70
Szliśmy do kina w milczeniu. Wilga bawiła się frędzlami zamszowej torebki. Była
ubrana niemal wytwornie: szydełkowa błękitna sukienka, błękitne lakierki na
szerokim modnym obcasie, włosy związane z tyłu błękitną przepaską. Wyglądała tak,
że wolałem na nią nie patrzeć. W dali pokazał się biały budynek kina z kolorowym
tłumkiem czekających.
— Mamy jeszcze kwadrans — powiedziała Wilga. — On przyjdzie tuż przed
rozpoczęciem seansu, zawsze przychodzi na ostatnią chwilę.
— Więc umówiłaś się z nim — mruknąłem. — A idziesz ze mną. Na miejscu Cześka
rzuciłbym cię w diabły.
— On nierzuci — uśmiechnęła się. — To go właśnie trzyma. Niepokój. Nie potrafi
rozgryźć sytuacji.
— Ja bym nie rozgryzał — powiedziałem, siadając obok Wilgi na balustradce, za

background image

którą zieleniał gęsto wczasowy park. — Twój Czesiek, zdaje się, ma problemy z
honorem. Nie było go, jak rozdawano.
Wilga kołysała nogą, złoty zajączek figlował na lakierowanej skórze pantofla.
— Tobie za to nie zbywa na honorze — usłyszałem. — Ciekawe, dlaczego. Jesteś
zarozumiały jak sto tysięcy ryżych.
Sprawiło mi jakąś dziwną satysfakcję, że mnie nazwała zarozumialcem.
Uśmiechnąłem się krzywo, ironicznie. Zaczekałem, aż minie nas grupka letników,
otoczona wianuszkiem wrzeszczących, papuzio poubieranych dzieci.
— Charakter — odparłem z kpinką. — Człowiek musi się szanować, żeby go inni
szanowali. Godność, kapujesz?
— Mowa nie o godności, tylko o zadzieraniu nosa — powiedziała Wilga, ciągle
kołysząc nogą. — To się zgrywasz na prowincjusza, to znów ważniak z ciebie. A
przecież w gruncie rzeczy... — nie dokończyła.
— W gruncie rzeczy co? — zapytałem z tym samym kpiącym uśmieszkiem.
— Ty jesteś dziko nieśmiały, Jarema. I nadrabiasz miną, wyćwiczyłeś się...
— Bzdury! — przerwałem jej ostro. — Psycholog z ciebie jak z koziej trąbka.
Mądrala od siedmiu boleści, znawczyni duszy dla ubogich!
— Nie denerwuj się — powiedziała spokojnie Wilga. — Każdy ma swoje problemy, ze
mną nie jest lepiej.
71
— Ja nie mam problemów — zaprzeczyłem.
— A ojciec?
Wbiłem palce w beton balustradki, z całych sił, do bólu.
— Co takiego? — zapytałem półgłosem.
— Przecież wiem. — Głos Wilgi był przytłumiony, pełen drażniącego ciepła. —
Mieszkam u was, mimo woli słyszy się różne rzeczy. Boisz się przyjazdu ojca.
Zeskoczyłem z balustrady, stanąłem przed Wilgą. Nareszcie odważyłem się spojrzeć
w jej pulsujące niebieskością oczy.
— Ty jesteś wygadana warszawska dziewczyna — powiedziałem cicho, nie przestając
patrzeć w ów pulsujący błękit. — Jesteś duża cwaniara i nie ma dla ciebie spraw
nietykalnych. Ale dopóki tu jesteś i mieszkasz u nas, będziesz musiała liczyć
się ze mną. Gadaj o swoich kombinacjach, spowiadaj się, intryguj. Ja ci mogę
pokibicować, bo babce zależy, żebyś miała za wasze pieniądze jak najwięcej
frajdy. Ale od moich spraw wara. Zrozumiałaś, panienko? Nie waż się wtykać nosa
w cudze życie.
Odwróciłem się od Wilgi. Już nie istniała dla mnie. „Durniu — powiedziałem sobie
— na coś ty liczył, bo przecież na coś liczyłeś, jakieś nadzieje śmiałeś z nią
wiązać. Nie twoja parafia, frajerze. Jak widać, z Jelnik do Warszawy dalej niż
na księżyc. Bo tu w Jelnikach nikt nie pakowałby się z buciorami do serca, nawet
w najgłupszym żarcie; ludzie intuicyjnie wyczuwają krytyczny punkt".
— Jak to się dzieje, Jarema? — usłyszałem jej dygocący szept. — Jarema! Dlaczego
my nie możemy się porozumieć? Przecież ja... — urwała na chwilę, zapewne liczyła,
że się odwrócę, spojrzę na nią; stałem nieruchomo, z rękoma w kieszeniach,

background image

obserwując tłum pęczniejący przed kinem. — Oboje siedzimy w skorupach, jak
wystraszone żółwie. Myślisz, że mnie idzie gładko? Czekałam, aż się wychylisz ze
swego pancerza, sama natychmiast zrobiłabym to samo... A ty nic.
Od kina dobiegł przygaszony ludzki gwar. Nad koronami drzew zataczało regularne
koła stado białych gołębi. Pachniało miętą i koniczyną.
— Nie ma po co wychylać się spod pancerza — powiedziałem. — Ani zaglądać pod
cudzy. Tak już jest.
— Ale nie musi tak być — odpowiedziała Wilga. — Przecież istnieje przyjaźń.
— Do krytycznego punktu.
— W prawdziwej przyjaźni nie ma takich punktów.
72
Zmusiła mnie do namysłu tym ostatnim zdaniem. Czy miałem kiedykolwiek
przyjaciela? Kumpli było mnóstwo, ale przyjaciel? Taki, któremu bym wszystko
potrafił zawierzyć?
Nie.
— Wobec tego prawdziwa przyjaźń nie istnieje — powiedziałem do Wilgi. — I nie
jest potrzebna.
— Istnieje i jest potrzebna — odparła. — Gdyby wszyscy to rozumieli, łatwiej
byłoby żyć. Człowiek nie jest ze skały, potrzebuje pomocy drugiego człowieka. Ja
potrzebuję ciebie, a ty mnie.
Już chciałem palnąć, że mam w nosie jej pomoc, ale coś mnie przed tym
powstrzymało. Pomyślałem, że już za kilka godzin będę się modlił o obecność
Wilgi, o czyjąkolwiek obecność, byle nie zostawać z ojcem sam na sam. Czy
zdobyłbym się na powiedzenie jej, co czuję?
Samemu sobie nie umiem tego wytłumaczyć. Piorunująca mieszanka, supeł nie do
rozplatania. Bo przecież kocham go. Pamiętam, jak brał mnie na kolana, a ja
chowałem twarz na jego ramieniu i słuchałem opowieści o poławiaczach pereł na
Borneo, małych żebrakach w Singapurze, karnawałowych festynach w Rio de Janeiro.
Mama robiła nam kakao z bitym kremem, obaj za tym przepadaliśmy, piliśmy łakomie,
parząc usta, na wyścigi...
— ... Jeden krok — usłyszałem. — Gdybyś był zrobił jeden krok w moją stronę,
pobiegłabym ci na spotkanie. Ale ty...
— Chodźmy już — powiedziałem. — Zaraz zaczyna się seans. Poprzedni seans właśnie
się skończył, z bocznego wyjścia płynął
ludzki strumień, rzednąc i rozlewając się po ulicy. Zeskoczyliśmy z balustrady,
poczułem nad łokciem dłoń Wilgi. „Znowu gra — pomyślałem — przygotowuje spektakl
dla Cześka; szybko się pozbierała". Ja dygotałem. Musiałem napinać mięśnie, by
tego nie okazać.
— Możesz już puścić — mruknąłem. — Występ skończony. Palce Wilgi uwolniły mój
łokieć. Odszukała w torebce dwa bilety
i podała mi je. Daleko przed nami zauważyłem Szpikulca z Małgośką, uśmiechnąłem
się do nich, pomachali mi.
W poczekalni był tłok. Poczułem czyjąś dłoń na ramieniu, odwróciłem się,

background image

myślałem, że to Szpikulec.
— Cześć. — Cyryl wyszczerzył do mnie zęby. — Klawą laleczkę poderwałeś, fartowny
gość z ciebie!
Wilga odwróciła się do niego plecami. Zarechotał. Ja także się odwróciłem,
akurat otworzono drzwi do sali, prąd porwał nas w głąb. Zasiedliśmy w fotelikach
obitych wiśniowym rypsem, na ekranie pojawił się napis „Witamy miłych gości",
potem były reklamy i zaczął się film.
Kiedy bohater filmu rozprawił się w barze z pierwszym łotrem, moja dłoń na
poręczy zderzyła się z dłonią Wilgi. Cofnąłem szybko rękę. Później jednak,
zafrapowany pościgiem — czarne konie z rozbuchanymi grzywami gnały wściekle po
skalistym bezdrożu, kule gwizdały nad głową bohatera — znowu zawędrowałem
ramieniem na poręcz i dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że palce Wilgi
dotykają moich. Był to dotyk, nic więcej.
Akcja splątała się, już nie wiedziałem, kto do kogo strzela. Za szczytami gór
osiadło purpurowe słońce, dziewczyna w sukni do kostek opatrywała komuś
poranioną głowę, niewidzialni Indianie nawoływali się głosami puchaczy. Dłoń
Wilgi przykryła moją, czułem jej tętniące ciepło. To już nie jest spektakl,
zdałem sobie sprawę, przecież nikt nie widzi. Więc przypadek. Zapatrzyła się w
ekran i uczyniła to bezwiednie.
Zerknąłem z boku na Wilgę. Była faktycznie pochłonięta akcją, nerwowo
przygryzała dolną wargę, marszczyła brwi. Gdy bandzior przebrany za szeryfa
wymierzył rewolwer w pierś bohatera, palce Wilgi splotły się z moimi. Poczułem
rozpaczliwy uścisk. W tej samej chwili bohater dał nura pod nogi bandyty,
przewrócił go i rozpoczęła się walka na pięści, w której bandyta nie miał już
szans.
Już nie patrzyłem w ekran. Pewien, że nie może tego wiedzieć, z ukosa
przyglądałem się profilowi Wilgi. „Ja potrzebuję ciebie, a ty mnie — grało pod
czaszką — gdybyś był zrobił jeden krok..."
Ręka Wilgi nagle wysunęła się z mojej, nie próbowałem jej zatrzymać. Podparła
brodę. „Jednak przypadek — pomyślałem — uświadomiła sobie i cofnęła, pewnie jej
teraz głupio". Odwróciłem głowę do ekranu. W niepojęty dla mnie sposób bohater
znalazł się przy indiań-
74
skim ognisku, skrępowany jak bela i przywiązany do sosny. Indianie tańczyli
wokół ognia", rycząc pieśń wojenną i wymachując tomahawkami.
— Zabiją go! — usłyszałem szept Wilgi.
— Nie ma mowy — zapewniłem — musi dożyć do końca filmu.
— Jak stąd ucieknie?
W odpowiedzi z gąszcza rozległ się strzał, kładąc trupem Indianina, który był
zamierzył się na bohatera toporkiem. Brawurowa szarża kowbojska i już Indianie
zmykają, już długowłosa dziewczyna rozcina sztyletem sznury i-z radosnym
okrzykiem ląduje w ramionach bohatera.
— No widzisz — uśmiechnąłem się do Wilgi. — W filmach zawsze wygrywa szlachetny

background image

kowboj. Ma do licha kłopotów, ale wychodzi z nich zwycięsko. Teraz powinien umyć
nogi.
— Co powinien?
— Umyć nogi — powtórzyłem cicho. — Nie widziałem jeszcze na kowbojskim filmie,
żeby bohater się wykąpał. Muszą to być piekielne brudasy.
Wilga zachichotała.
— Cisza! — rozległo się z tyłu.
Nad skalistymi szczytami gór wzeszło olbrzymie różowe słońce. Dwa rumaki uwoziły
w dal bohatera z dziewczyną, muzyka brzmiała jak marsz weselny, na sali zapaliły
się światła. Ludzie rzucili się do wyjścia, jak gdyby miał im uciec ostatni
pociąg.
— Zaczekajmy — powiedziała Wilga. — Nie lubię tłoku. Wyszliśmy prawie ostatni.
Ulicą ścielił się siwoniebieski zmierzch,
ponacinany złocistymi owalami latarń. Tutaj ludzie już się nie śpieszyli, stali
w grupkach, wdychając świeże, orzeźwiające powietrze z aromatem ziół.
Rozejrzałem się za Szpikulcem i Gośką, w pierwszej chwili nie dostrzegłem ich,
pomyślałem, że odeszli do domu.
Byli tu jednak. Kilka kroków od nas zaledwie. Tak blisko, że słyszałem każde
słowo Cyryla.
— Więc to tak, Małgoniu, człowiek wyjeżdża na trochę, a tu już świeży facet...
— Zostaw nas! — rzuciła nerwowo Małgośką. — No i czego się uczepiłeś? Daj
przejść!
Cyryl zagradzał im drogę, w asyście dwóch członków paki, gory-lowaty, z rękoma
na biodrach. Uśmiechnął się pogardliwie.
— Powolutku — powiedział. — Czemu nie porozmawiać? Ja przecie po przyjacielsku,
Małgoniu, po starej znajomości. Nie krzyw się, złość piękności szkodzi. Dlaczego
nie wyszłaś, jak zatrąbiłem pod domem?
75
— Bo nie mogłam — odparła Małgośka. — Nie chciałam — poprawiła się. — Daj nam
przejść, Cyryl.
— Nie mogłaś czy nie chciałaś?
— Przepuść nas.
„Nie odważy się — pomyślałem — za dużo ludzi naokoło. Gdyby jednak... Trzeba
będzie pomóc Szpikulcowi".
— On może odejść — Cyryl tknął palcem w pierś Szpikulca. — A ty pójdziesz ze
mną na miły spacerek. No, przyznaj się, Małgoniu, że tęskniłaś za mną. Tęskniłaś?
Położył rękę na jej ramieniu, Małgosia strąciła ją.
— Nie rozrabiaj, Cyryl — powiedziała. — Z nim tu przyszłam i z nim odejdę.
— Trudno mu będzie — wyszczerzył zęby Cyryl. — On ma już pełne portki ze strachu.
Masz? — zwrócił się do Szpikulca. — Gadaj.
Asysta parsknęła śmiechem.
— Nie mam! — rzucił Szpikulec jakimś zdesperowanym, piskliwym głosem. — Dajcie
nam przejść, słyszycie?

background image

„Jeśli uderzy Szpikulca — pomyślałem — skoczę na niego z tyłu i niech się dzieje,
co chce. Szkoda, że nie ma tu chłopaków. Kij by jakiś albo kamień..."
— Gnój mi pyskuje, niech skonam! — Cyryl mrugnął do kumpli. — Czy ja się mylę?
— Pyskuje — przytaknął rudawy Zdzich, przyboczny Cyryla. — Trzeba go pouczyć.
Łapa Cyryla zgarnęła koszulę na piersi Szpikulca. Napiąłem mięśnie, szykując się
do skoku.
Wilga mnie ubiegła. Nim zdążyłem zrozumieć, co się dzieje, stała już przed
Cyrylem.
— Puść go — rzuciła władczo i spokojnie zarazem, jakby od dawien dawna przywykła
rozkazywać chuliganom. — W tej chwili, zrozumiałeś?
Cyryl, zdumiony, wypuścił z garści koszulę Szpikulca. Już po sekundzie opamiętał
się.
— A ty tu czego, laleczka? Mamy ułożyć fryzurkę?
— Ciapciaku nieszczęsny! — Głos Wilgi pęczniał pogardą. — Damski bokser się
znalazł. Widzisz ludzi naokoło? Wystarczy, że krzyknę. Ale to nie koniec,
frajerze, nie znasz jeszcze chłopaków z Pragi. Zadzwonię do brata i jutro tu
będą, oni lubią bawić się z ciapciakami na sesjach wyjazdowych. Pasuje ci?
76
Cyryl zrobił krok do tyłu, takiej mowy zapewne się nie spodziewał, spojrzał
bezradnie na swoich kompanów.
— Ale pyskata — mruknął. — Dać jej kopa?
— Spróbuj — zachęciła Wilga. — Dwa samochody z chłopakami będą tu jutro rano. I
nie odjadą, zanim nie sprawdzą, jak się czujecie w szpitalu. No, frajerze, na co
czekasz?
Cyryl zgarbił się, wciągnął głowę w ramiona. Obserwowałem go czujnie, gotów
rzucić się, gdyby wykonał najmniejszy ruch. Ale wiedziałem już, że go nie wykona,
i asysta również wiedziała. Ryży Zdzich przyszedł mu z pomocą.
— Kit im w oko — powiedział do Cyryla z udaną beztroską. — Szkoda ręce uwalać o
takie nic. Idziemy?
Cyryl splunął pod nogi Szpikulcowi, odwrócił się i odszedł wolno w towarzystwie
klarujących mu coś przybocznych. Staliśmy we czwórkę, jeszcze oszołomieni, tylko
Wilga patrzyła im w ślad z wyzywającym uśmiechem.
— Dziękuję — odezwała się cicho Gośka. Wilga uśmiechnęła się, wzruszyła
ramionami.
— Boicie się faceta, dlatego jest taki hojrak. Gdybyście zmówili się wszyscy,
wasi Wspaniali musieliby wynieść się z Jelnik.
— Wszyscy... — westchnął Szpikulec. — Spróbuj dogadać się ze wszystkimi. Nawet w
klasie jest kilku takich, co za nic z nami nie pójdą, wolą podlizywać się
Cyrylowi.
Szliśmy we czwórkę w stronę Rynku, dziewczęta w środku, my po bokach. Na tle
ciemniejącego nieba rysowała się trochę bajkowo podświetlona wieżyczka ratusza.
— Faktycznie sądzisz, że twój brat zjechałby tutaj ze swoją paką? — zapytałem.
— Nie mam brata — odpowiedziała Wilga.

background image

Zacząłem się śmiać, najpierw cicho, potem coraz głośniej, aż mi do oczu
napłynęły łzy.
Czekaliśmy z dziadkiem na peronie. Pociąg przez kilka minut stał pod semaforem,
potem czerwień przeszła w zieloność i żółte ślepia zaczęły się zbliżać.
Lokomotywa przetoczyła się obok nas, stanęła ciężko na końcu platformy.
— Jelniki Zdrój! — zawołał konduktor.
Wysiadła grupka pasażerów, nie zobaczyłem ojca. „Nie przyjechał"
77
— pomyślałem z ulgą i równocześnie z dziwnym rozczarowaniem, a wtedy od
końcowego wagonu zaczęła zbliżać się do nas wysoka postać w mundurze i już
wiedziałem, że to ojciec, choć w mdłym świetle żarówek nie sposób było rozpoznać
twarzy.
Najpierw przywitał się z dziadkiem. Odstawił walizkę i wyciągnął ramiona, a
dziadek podszedł do niego z godnością, bez pośpiechu, objął, wycałował w oba
policzki.
— Zdrowo się trzymasz — powiedział ojciec; był wyższy od dziadka prawie o głowę
i przez to wydawał się wątlejszy w ramionach, szparag owaty.
— Ty też — powiedział dziadek. — Ale mizernie wyglądasz. Czy wam na statkach
jeść nie dają?
Ojciec zaśmiał się i już był zwrócony do mnie, już zostałem schwycony pod łokcie
i wyrzucony potężnie w górę, niemal pod betonowy daszek. Pięćdziesiąt kilo żywej
wagi — ma siłę!
— Czołem, synkowski! — Pocałował mnie w czoło, potem w oczy
— Jak leci na lądzie?
Należało odpowiedzieć „Za morzem tęskno, kapitanie", to była nasza stara zabawa,
wiedział, że muszę pamiętać.
— Dziękuję — odpowiedziałem. — Wszystko w porządku.
Cień padł mu na twarz, lecz opanował się natychmiast, z uśmiechem postawił mnie
na ziemi.
— Urosłeś, chłopie. Metr siedemdziesiąt?
— Brakuje pięciu centymetrów. — Chciałem wziąć walizę, nie pozwolił, poniósł sam.
— Za roczek będę cię mógł zabrać w rejs — powiedział, kierując się do wyjścia. —
Rezerwuj następne wakacje. Co myślisz o basenie Morza Śródziemnego?
Wymruczałem coś, patrząc z uznaniem na dopasowany mundur o lśniących złociście
galonach. Trzeba przyznać, że ojcu dobrze jest w oficerskim mundurze, wygląda w
nim szykownie jak na paradzie. Szedł długimi krokami, ledwo mogliśmy z dziadkiem
nadążyć.
— Jak mama, ojczulku?
— Zwyczajnie. Trochę na krzyż się skarży, ale w spokoju nie usiedzi chwili.
Znasz matkę.
— Jarema kłopotu nie sprawia?
— Jeszcze jaki! — dziadek mrugnął do mnie. — Zaczął amerykańskie poglądy
wyznawać, chce zostać stolarzem.

background image

— Wcale nie chcę — zaprotestowałem. — Tylko ci pomóc.
78
Dziadek i ojciec zaśmiali się, w oddali widać już było nasz dom, we wszystkich
oknach jasno paliły się światła.
— Na twoją cześć — powiedział dziadek. — Matka piecze kolosalnego indyka i
sernik z migdałami. Długo pogościsz?
— Niestety. — Ojciec westchnął. — Pojutrze rano muszę być w porcie przy
załadunku, za trzy dni wychodzimy w morze.
Dziadek nachmurzył się, nic jednak nie powiedział, a ja pomyślałem, że całkiem
dobrze się składa, lecz było w tej myśli coś nieszczerego; gorycz, nad którą nie
chciałem się zastanawiać.
Babka wybiegła przed dom, ojciec pochylił się, pocałował ją w rękę. Potem babka
objęła go mocno za szyję, wycałowała, zajrzała w oczy.
— Jak ty wyglądasz, Stefek! Skóra i kości. Już ja cię odkarmię, nieboraku, przez
cały tydzień kluski ze śmietaną, żebyś mi nie śmiał nosem kręcić!
Ojciec roześmiał się, objął babkę i tak weszli do domu, wprost do jadalni
specjalnie na tę intencję otwartej i przystrojonej. Babce ojciec nie powiedział,
że jutro wieczorem wyjeżdża. Zdjął marynarkę i krawat, poszedł do łazienki,
przerzuciwszy przez szyję włochaty ręcznik.
— Wstydź się! — babka pogroziła mi palcem. — Na przyjazd taty mogłeś włożyć
przynajmniej czystą koszulę.
— Ta nie jest brudna — odparłem. — Idę do siebie na chwilę.
— Zaraz siadamy do kolacji — powiedziała babka. — Masz być na dole za dziesięć
minut. A koszulę jednak zmień, włóż tę białą, dżinsową, którą zeszłym razem
dostałeś od ojca.
Wbiegłem po schodach na górę. W moim pokoju też paliło się światło, nie wiadomo
po co babka je i tu zapaliła. Zdjąłem kraciastą koszulę, wyjąłem z szafki białą.
Po namyśle odłożyłem ją jednak z powrotem. Szkoda brudzić. Niech mnie ojciec
widzi takim, jaki jestem na co dzień, bez dekoracji. Ale paznokcie przyciąłem,
miały już czarne obwódki, sam tego nie lubię.
Odkładając nożyczki do szuflady, natknąłem się na przezroczyste pudełeczko z
napisem CONTAC. Wyjąłem je, obejrzałem pod światło tabletkę.
A gdybym ją połknął?
Licho wie, co by się mogło stać...
Na przykład ocknąłbym się na nieznanej planecie.
Albo w statku kosmicznym. Albo skóra zrobiłaby się niebieska, oczy okrągłe,
wielkie...
79
Wzdrygnąłem się, wrzuciłem pudełko do szuflady. „Może ją wypróbuję na Asie —
pomyślałem — jeżeli pies zgodzi się połknąć".
Obok pudełka leżał nóż z koralową rękojeścią. Wziąłem go do ręki, nacisnąłem
guzik. Ostrze błysnęło oślepiająco. Gdybym miał ten nóż ze sobą przy spotkaniu z
Cyrylem, nie bałbym się tak. A bałem się paskudnie — kiedy Wilga zaczęła mu

background image

wymyślać.
O kogo się bałem?
O siebie czy o Wilgę?
Uświadomiłem sobie dopiero teraz, że ten lęk nie dotyczył mnie samego. Przecież
nie chciałem ratować się, uciekać. Drżałem tylko na myśl, że ogłuszy mnie któryś
z ciosów i wtedy Wilga znajdzie się na łasce łobuza.
A nóż... Nie użyłbym. Próbowałbym co najwyżej zastraszyć Cyryla.
Też nie...
— Jarema!
Włożyłem z powrotem kraciastą koszulę, przeczesałem palcami włosy. Schodząc
zmuszałem się do myślenia o tabletce, nożu, niebieskich istotach, spotkaniu z
Cyrylem, Gośce, Szpikulcu. Ale pod cienką skórką tych myśli była inna, ta, od
której chciałem uciec: „mój ojciec przyjechał tylko na jeden dzień".
— A dla kogo to piąte nakrycie? — zapytał.
— Mamy letniczkę — powiedziała babka. — Dziewczynka, bardzo miłe dziecko,
koleżanka Jaremy.
Ojciec skrzywił się lekko, zapewne liczył na ściśle rodzinną kolację. Mnie,
przeciwnie, była na rękę obecność Wilgi, właśnie zjawiła się w jadalni, ubrana w
tę samą błękitną sukienkę z włóczki i z przepaską na włosach. Dygnęła, ojciec
podał jej rękę.
— Dziecko? — uśmiechnął się. — To już panna, mamo. Nie zdziwiłbym się, gdyby
Jarema stracił głowę.
Wilga zaczerwieniła się, mnie policzki również zapiekły. Zasiedliśmy do stołu,
ojciec na honorowym miejscu, między babką i dziadkiem. Dziadek z powagą zabrał
się do ćwiartowania rumianego indyka na dużym drewnianym półmisku. Po jadalni
rozszedł się mocny aromat pieczonego mięsa. Dobrałem na talerz ziemniaków,
borówek, zielonej sałaty.
— Bądź dżentelmenem i usłuż koleżance — powiedział ojciec.
— Ona nie lubi, żeby jej pomagać — odparłem. — A ja nie jestem dżentelmenem.
80
— Pora nim zostać — zareplikował ojciec i mrugnął do Wilgi: — Mam rację?
— Jarema tylko tak udaje — powiedziała Wilga. — Pewnie wpływ kowbojskich filmów.
Chciałem jej przyciąć, ale nie wymyśliłem nic sensownego. Wszyscy roześmiali się,
dziadek i ojciec wychylili po kieliszku wiśniówki, babka zaledwie umoczyła usta.
— Gdzie byłeś ostatnio? — zapytała.
— W Ameryce, mamo — odpowiedział ojciec. — W samym Nowym Jorku.
— Ładne miasto — zauważyłem. — Zwłaszcza Grinicz Wiledż. Byłeś tam?
Ojciec spojrzał na mnie z zaskoczeniem.
— A ty skąd wiesz?
— Ma się kontakty ze światem — odparłem obojętnie. — Galerie obrazów, narkomani.
Nawet dzieciaki.
— Zgadza się — powiedział ojciec. — Wiledż to piękna dzielnica, mieszanina
Paryża i Rzymu, niegdyś stolica tamtejszej cyganerii artystycznej. Dziś

background image

prawdziwi artyści już nie zaglądają do kabaretów i kafejek, okupują je męty.
Zaraza pleni się, przeżera wszystko — narkomania. Nowojorczycy boją się swego
miasta, mówią, że jest śmiertelnie chore...
Wilga słuchała z rozchylonymi ustami. Ja zająłem się indyczym skrzydłem, udając,
że opowieść jest przeznaczona dla niej, bo ja już to wszystko znam. Wsłuchiwałem
się jednak z uwagą: ojciec potrafił opowiadać.
— ... Opadła nas zgraja chłopców, najstarszy nie miał chyba dziesięciu lat,
obdarci, brudni. Ochmistrz obiecał, że da im trochę drobnych, jeśli powiedzą, na
jaki cel. Myśleliśmy, że idzie o gumę do żucia albo o cukierki, ale jeden z
malców wyznał bez skrępowania, że chcą sobie kupić „klej", narkotyk. Oczy mieli
dzikie, nieludzkie, zachowywali się jak drapieżne zwierzątka...
Po chwili ojciec zmienił temat. Popłynęliśmy z nim do Filadelfii, potem do
Baltimore, wreszcie do Sawannah w stanie Georgia, gdzie po dziś dzień w
skansenie można obejrzeć chatę wuja Toma, a Murzyni nie zapomnieli czasów
niewolnictwa i dają to odczuć białym wzgardliwą rezerwą. Indyk stopniał na
półmisku, jego miejsce zajęła tortownica ze złocistym sernikiem.
— Jeżeli chciałbyś zobaczyć Amerykę — powiedział do mnie ojciec — w przyszłym
roku da się to chyba zrobić. Za rok Jarema ukoń-
6 — Błękitni
81
czy szesnaście lat — wyjaśnił Wildze — wtedy będę mógł zabrać go w rejs,
postaram się o linię amerykańską.
— Zazdroszczę — westchnęła Wilga.
— Ty przecież jedziesz do Holandii — mruknąłem.
— Ja do Holandii? — wyglądała na szczerze zdziwioną. — Nic o tym nie wiem.
Możesz mi podać bliższe szczegóły?
Napchałem usta sernikiem, żeby zyskać na czasie. Dziadek mnie wyratował, zapytał
ojca o następny rejs.
— Liczyłem na tydzień wolnego. — Ojciec z irytacją zmiął serwetkę. — Tymczasem
znalazł się pilny ładunek, który trzeba najszybciej dostarczyć do Hawru. Taka
służba, kochani...
— Co ty gadasz, Stefek? — rzuciła gniewnie babka. — Nie będziesz z nami przez
tydzień? Żartujesz chyba!
— Pojutrze rano muszę być na statku — powiedział cicho ojciec. — Pierwszy oficer
odpowiada za załadunek, nikt go nie może w tym zastąpić. Wiesz, jak mi przykro,
mamo.
Babka z łoskotem odsunęła talerz. Wskazała na mnie palcem i chciała coś ojcu
powiedzieć, lecz dziadek ją ubiegł.
— Taka służba — powtórzył za ojcem. — Rozumiemy wszyscy. Gdybyś mógł, pobyłbyś
dłużej z nami.
— Jeszcze jak bym pobył! — Ojciec darł serwetkę na drobne kawałeczki. — Rzucę to.
W przyszłym roku zostanę chyba kapitanem, popływam trochę i przejdę do pracy na
lądzie.

background image

— Nie przejdziesz — odezwałem się półgłosem.
— A to dlaczego? — spojrzał na mnie bacznie, z jakimś niespokojnym napięciem.
— Tak myślę — powiedziałem. — Morze wciąga. Człowiek przyzwyczaja się do domu na
wodzie. Ląd jest gościnny, na lądzie gości się.
— Co ty wygadujesz, Jarema?
— Jeśli marynarz kocha swój zawód, rezygnuje z niego tylko pod przymusem —
powiedziałem. — I też nie zawsze. Tak piszą w powieściach marynistycznych.
Uśmiechnąłem się nieznacznie, schyliwszy głowę nad talerzykiem.
— Nonsens — rzucił ojciec. — Powieści jedno, a życie co innego. Muszę zejść na
ląd. Dwadzieścia lat pływania w zupełności wystarczy.
— Musisz? — Byłem zdziwiony. — Przecież wszystko się dobrze układa.
Ojciec spojrzał mi w oczy. Wytrzymałem to spojrzenie. Natarczy-
82
we pytanie skontrowałem niewinną naiwnością: o co ci chodzi? czy ja coś złego
powiedziałem?
— Szkoda, że dziewcząt nie przyjmują do szkoły morskiej — odezwała się Wilga,
przerywając niedobrą ciszę. — Chętnie zostałabym marynarzem.
— Marynarką — poprawiłem.
Wszyscy roześmiali się, jakby tylko czekali na pretekst. Babka spojrzała na
zegar ścienny, potem na mnie i Wilgę.
— Dzieci! Jedenasta za kwadrans!
Wstaliśmy razem od stołu, wyszliśmy z jadalni. Idąc obok Wilgi po wąskich
schodkach, natknąłem się ręką na jej rękę i poczułem leciu-teńki uścisk ciepłych
palców.
— Masz fajnego ojca — powiedziała. — Naprawdę, bardzo fajnego. Dobranoc, Jarema.
Leżałem w łóżku przy zgaszonym świetle. Księżycowy blask wpadał ukośnie przez
okno i kładł się na podłodze pastelową smugą, akcentując gęstość mroku na
pozostałej przestrzeni. Chciałem zasnąć i nie mogłem. Z dołu dochodził szelest
głosów, potem ucichły i słychać było jedynie rzadkie krzyki nocnych ptaków,
szmer liści, dalekie kumkanie żab. „Jutro odjeżdża — powtarzałem w myśli —
przyjechał na jeden dzień i jutro odjeżdża, zobaczę go znowu za kilka miesięcy,
jutro musi wyjechać".
Kroki na schodach. Zamarły na piętrze i po minucie odezwały się znowu, coraz
bliżej. Skrzypienie desek, chrzęst rozchwianej poręczy. Wstrzymałem oddech.
Stąpanie zgasło tuż za moimi drzwiami, cisza ślimaczyła się w wieczność, potem
usłyszałem zgrzyt klamki i zobaczyłem wąski, żółty pas światła.
— Jarema... śpisz już? Nie odpowiedziałem.
Ojciec stał w progu, ogromny, głową sięgający futryny. Wahał się; ruszył
wreszcie, na palcach podszedł do łóżka i pochylił się nade mną. Poczułem na
czole dotknięcie chłodnych ust.
— Kto to? — wymamrotałem.
— Przepraszam — szepnął. — Nie chciałem cię obudzić. Myślałem, że...
— Nie szkodzi. — Rozmasowałem oczy pięściami. — Zasypiałem dopiero.

background image

83
Posunąłem się, ojciec usiadł na brzegu łóżka. Trafił w księżycową smugę i
dostrzegłem, że trzyma w ręku jakiś pakunek.
— Prezent dla ciebie — powiedział. — Chcesz obejrzeć?
Zapalił nocną lampkę i dał mi paczuszkę. Była ciężka. Nie śpiesząc się
rozwiązałem supeł czerwonego sznurka, odwinąłem błyszczący zielonkawy papier.
Wewnątrz znajdowało się ciemne tekturowe pudełko, oklejone przezroczystą taśmą.
— Nie wiem, czy to najwłaściwszy podarek — uśmiechnął się ojciec. — Ale jako
chłopak marzyłem o czymś takim. Dasz mi słowo, że będziesz rozważny.
GAS PISTOLE — przeczytałem na pudełku. — MOD. 110 A KAL 8 mm AUTOMATIC.
Niecierpliwie zdarłem taśmę klejową i otworzyłem pudełko. W środku leżał
pistolet z czarnej połyskującej stali. Prawdziwy. Miał nawet numer: 150056.
Płaski, z sześciostrzałowym magazynkiem i bezpiecznikiem.
— Jejku! — sapnąłem. — To dla mnie?!
— Pociski są na gaz łzawiący — wyjaśnił ojciec, kładąc obok pistoletu plastykowe
pudełeczko z dziesięcioma nabojami. — Nie wolno strzelać z odległości mniejszej
niż metr. I w ogóle, Jarema, chyba zdajesz sobie sprawę. Tylko w obronie własnej,
w absolutnej ostateczności.
— Jasne — powiedziałem. — Możesz być spokojny. Jaki to daje efekt?
— Mieliśmy przygodę w Hamburgu. — Ojciec uśmiechnął się. — Wracałem z kolegą na
statek późnym wieczorem i zaczepili nas czterej podpici marynarze. Widocznie
wiedzieli, że jesteśmy Polacy, oni byli z Ameryki Południowej, zaczęli nam
dowodzić, że ich piłkarze są lepsi od naszych. Doszło do kłótni. Myśmy nie
traktowali jej serio, ale w tamtych wstąpił bojowy duch, zagrał gorący
temperament. Zagrozili, że połamią nam kości. Kiedy zaczęli podwijać rękawy,
kolega wyjął taki właśnie pistolet i zażądał, aby nas przepuścili. Nie usłuchali,
wówczas strzelił...
— I co się stało? — spytałem niecierpliwie. Ojciec zaśmiał się
cicho.
— Szkoda, że nie widziałeś tego — odparł. — Czterech dryblasów płakało jak bobry.
Tarli oczy i zalewali się łzami. Odeszliśmy spokojnie, żeby im nie przeszkadzać
w zbiorowym lamencie.
Teraz śmieliśmy się obaj. Wziąłem do ręki pistolet, był masywny, ciężki,
świetnie leżał w dłoni. Ojciec pokazał mi, jak napełnia się magazynek, repetuje
i zabezpiecza przed przypadkowym strzałem.
84
- Pamiętaj, że jest to broń — ostrzegł ponownie. — Żadnych zabaw, tylko w
ostateczności.
Skinąłem głową. Powtórzyłem za ojcem wszystkie pistoletowe czynności, na końcu
włączyłem bezpiecznik i odłożyłem broń do pudełka. Ojciec wyjął z kieszeni
paczkę francuskich papierosów, zapalił, wciągnął dym głęboko.
— Jesteś już prawie dorosły — odezwał się półgłosem. — Czas, żebyśmy się poznali.
Mruknąłem coś. Znów byłem czujny, wyczekujący. Obserwowałem ojca spod

background image

opuszczonych rzęs.
— Nie wiem, jak się rozmawia z dziećmi — dodał po pauzie. — Nie umiem owijać w
bawełnę. Zamieszkasz ze mną?
— Nie — odparłem.
— Dlaczego?
— Dobrze mi tutaj.
— Brakuje mi ciebie — powiedział cicho ojciec. — Kiedy wracam z rejsów. Jesteś
przecież moim synem. Musimy się zbliżyć, Jarema.
— Nie masz na to czasu — odpowiedziałem spokojnie, tonem doskonale obojętnym. —
Ja wiem, że nie twoja wina, ale tak-jest. Za to przywozisz mi piękne prezenty.
— Jarema!
— Co się stało? — udałem, że nie rozumiem jego gwałtownej reakcji, stężałych
nagle rysów. — Każdy chłopak w Jelnikach oddałby tatę z mamą za taki pistolet.
Naprawdę, strasznie ci dziękuję!
— Ty ze mnie kpisz, Jarema?
— Skąd znowu! — szeroko otworzyłem oczy. — Sam mówiłeś, żeś marzył o takim
pistolecie.
Ojciec zgniótł niedopałek, okruchy wsypał do pudełka po zapałkach. Pochylił się,
objął dłońmi skronie. Milczał. Ja również milczałem. Chciałem, żeby już sobie
poszedł.
— Pojedź ze mną jutro — odezwał się cicho. — Krystyna też pragnie, abyś z nami
zamieszkał. Polubisz ją, może bardziej jeszcze niż mnie.
Uśmiechnąłem się z wysiłkiem. Widziałem, że jest udręczony, czoło miał pokryte
kropelkami potu, chociaż w pokoju wcale nie było gorąco. Szkoda, że nie mogłem
mu pomóc.
— Dobrze mi tutaj — powtórzyłem z uporem. — Bardzo cię proszę, tato. Pozwól mi
tu zostać.
85
— Nie jestem ci potrzebny? — zapytał jakimś obcym, metalicznie brzmiącym głosem.
Przygryzłem górną wargę. „Tylko spokojnie — powiedziałem sobie
— nie załamuj się nie histeryzuj; jesteś prawie dorosły, on to sam stwierdził,
musisz zachować zimną krew".
— Jesteś — odparłem. — Jeśli się uda załatwić, popłyniemy razem w rejs do
Ameryki. Może potrafisz przedtem wywalczyć trochę dłuższy urlop, spędzilibyśmy
go wspólnie. Bardzo bym chciał zobaczyć Tatry, nigdy nie byłem w górach.
— Pojedziemy — zapewnił niemrawo. — Robisz uniki, Jarema. Niekiedy statek stoi
w Gdyni krótko, nie mam czasu, żeby cię odwiedzić. Gdybyś mieszkał z nami,
moglibyśmy widywać się częściej. — Zaczekał na odpowiedź, nie nastąpiła,
dorzucił więc: — Krystyna też bardzo cię prosi. Jest zupełnie samotna.
— Powinieneś coś dla niej wymyślić, żeby się nie nudziła — powiedziałem. —
Mogłaby na przykład zapisać się na jakiś kurs albo kup jej psa.
— Nie masz prawa tak mówić! — rzucił ostro ojciec. — Nie znasz jej. Najpierw
poznaj, a potem wypowiedz sąd. Ta kobieta cię kocha, rozumiesz?

background image

— Nie za bardzo — odrzekłem.
— Kocha cię, ponieważ jesteś moim synem. Oboje przeżyliśmy tragedię. Ja
straciłem żonę, a ona męża i córkę w wypadku samochodowym. Próbujemy wspólnie
coś ocalić, odbudować z okruchów, aby można było żyć po człowieczemu. Dopóki w
nas życia, musimy walczyć o szczęście. A ty jesteś elementem owego szczęścia.
— Dla was — mruknąłem.
— I dla siebie! — odparował. —- Nie wierzysz? Zgódź się na próbę i pomieszkaj z
nami. Jeśli nie będzie ci dobrze, daję słowo, że tu wrócisz.
Zamilkł. Nadal obejmował głowę wielkimi dłońmi. Ja również milczałem, pod
czaszką miałem mętlik, skrzeczącą żabią karuzelę.
— Przepraszam cię — szepnąłem. — Jestem zmęczony...
— To ja cię przepraszam. — Ojciec ciężko dźwignął się z łóżka.
— A jutro zapraszam na żaglówkę, wypożyczymy z ośrodka wczasowego.
Pocałował mnie w czoło, zgasił lampę, i wyszedł. Pogrążyłem się w ciemność, z
całych sił zacisnąłem powieki. Sen jednak nie przychodził długo.
Rozdział czwarty
Żagiel chwycił wiatr i pognaliśmy lekkim przechyłem przez szarobłękitną gładź
jeziora. Ojciec siedział na rufie, ubrany w krótkie białe spodnie i trykotową,
pasiastą koszulkę. Prawą ręką operował sterem, w lewej zaciskał linkę żagla,
twarz miał skupioną, ostrą. Żaglówka z każdą sekundą zwiększała szybkość, woda
przed dziobem rozlatywała się w bryzgi. Ostrym łukiem minęliśmy kępę trzcin.
Łódź pędziła teraz wzdłuż brzegów, najpierw skalistych i stromych, porysowanych
warstwicami o różnych odcieniach żółci, później w miejsce skał pojawiła się
jadowita zieleń trzęsawisk z krążącym nad nimi ptactwem, wreszcie batalion
wysokopiennych sosen w sinych iglastych beretach.
Wiatr osłabł i żaglówka zwolniła. Schyliłem się na znak ojca, przepuszczając nad
głową ciężki dyszel żagla, łódź wykonała zwrot i popłynęła ku przeciwnym krańcom
jeziora, tam, gdzie łączy się ono z zatoką. Po prawej, daleko, widziałem
drepczące w miejscu wodne rowery, machano do nas stamtąd, odpowiedziałem
łaskawym ruchem ramienia.
— Weź ster.
Zająłem miejsce ojca, chwyciłem linkę lewą ręką, jak on. Żagiel nie był
wypełniony mocno, mimo to czułem potężny napór powietrza. Ojciec usiadł na
burcie, zapalił swojego francuskiego papierosa.
— Mógłbyś zapisać się na kurs żeglarski — powiedział. — Nie zrezygnowałeś
jeszcze z wielkiej wyprawy?
— Nie zrezygnuję — odparłem, przesuwając ster odrobinę w prawo, aby wyjść na
środek jeziora. — Tu nie ma kursów. W Olsztynie.
— W Gdyni też. — Wystawił twarz do słońca, zanurzył w wodzie
87
lewą stopę. — Mój dobry kolega jest instruktorem w ośrodku szkoleniowym, jeśli
chcesz, mogę z nim pogadać, sprawa do załatwienia... Mówił leniwie, jakby od
niechcenia, stopa jednak nerwowo uderzała o wodę, palce lewej ręki wybijały na

background image

burcie nieregularny rytm.
— Dziękuję ci — powiedziałem. — Może na przyszłe lato.
— Nie musimy tego odkładać, Jarema... — Zrobił pauzę, nie zareagowałem. — Jak
chcesz, zresztą. Myślałem o kupnie horneta, mielibyśmy do spółki, akurat trafia
się okazja, znajomy chce sprzedać.
— Kup sobie, szkoda okazji.
Ojciec strzelił palcami, niedopałek odleciał wysokim łukiem.
— Jak ci poszło w szkole?
Dopiero teraz zapytał. Posłałem mu, co prawda, wykaz stopni, mógł jednak zapytać
o to wcześniej.
— Gładko — odparłem.
— Ładna ta twoja koleżanka.
— Która?
— Letniczka — uśmiechnął się. — Ma dziwne imię, nie pamiętam.
— Wilga. — Obserwowałem go bacznie. — Niebrzydka.
— Podoba ci się?
„Ciężko ci idzie — pomyślałem — nie wiesz, z której strony mnie nadgryźć,
strzelasz na ślepo".
— Sympatyczna — odparłem. — Jest tu z kolegą.
Uderzył podmuch wiatru, z trudem utrzymałem linkę. Łódź przyśpieszyła ostro.
Ojciec nie zmienił pozycji, półleżał, pod opaloną skórą pulsowały mięśnie. Mimo
smukłości był zbudowany jak atleta — wypukła klatka piersiowa, szerokie ramiona,
wąskie biodra.
— Naprawdę myślisz, że nie rzucę pływania? — usłyszałem.
— Zrobisz, jak zechcesz. — Znów odrobinę poruszyłem sterem, korygując kurs. —
Jak będziesz mógł.
Westchnął. Miał zamknięte oczy, koniuszkiem języka dotykał warg; tylko palce
żyły własnym życiem, coś niespokojnie wystukując o burtę. Słońce weszło w obłoki,
strzępiasty cień przeciął jezioro.
— Ciężko rzucić — szepnął. — A nie rzucić jeszcze ciężej. Gdybyś mógł ze mną
pływać, Jarema, pokazałbym ci świat, nauczyłbym rozumieć... — szept zanikł. —
Dlaczego ty nie szukasz drogi do mnie?
Zabrzmiało to wyzywająco, niemal groźnie. Ojciec usiadł na burcie i wpatrywał
się we mnie swymi zielonkawymi oczami, jakby świdrował na wylot.
— Nie rozumiem — burknąłem. — Jakiej niby drogi?
88
— Nie udawaj, synu. Wiesz, o czym mówię.
— A gdzie mi każesz szukać? — spytałem — W Singapurze czy w Rio? Przepraszam,
ale to kawał drogi od Jelnik.
— Z Gdyni miałbyś bliżej.
— Za daleko — uśmiechnąłem się.
— Przestanę pływać — powiedział ojciec. — Najdalej za dwa lata. Daję ci na to
słowo honoru.

background image

— Nie śpiesz się z tym — powiedziałem. — Chciałbym zrobić z tobą kilka podróży w
wakacje.
— Poważnie mówisz? — Nadal drążył mnie zielonkawym spojrzeniem. — Mamy się
prawie nie widywać przez dwa lata za jeden twój rejs? Wiesz, że można zabierać
członka rodziny co dwa lata, więc trzy podróże, powiedzmy, to sześć lat.
Odpowiada ci?
— A tobie? — spytałem.
Spodziewałem się, że mnie uderzy, już byłem gotów wyskoczyć za burtę. Nie
uderzył jednak.
— W porządku — powiedział. — Narzucać się nie mam zamiaru. Mieszkaj u dziadków i
rośnij zdrowo. Raz w miesiącu proszę o list, inaczej nie będzie prezentów.
„Nic nie rozumie — pomyślałem z nagłą rozpaczą — on kompletnie nic nie
rozumie..." Wiele bym dał, żeby się przemóc — przytulić do niego, przywrzeć
policzkiem do włochatej piersi. Nie mogłem. Szklana bariera, której nie
potrafiłem stłuc.
— Pisać będę — przyrzekłem. — A prezentów nie trzeba. Mam już dosyć rzeczy,
których nie mają inni.
— Daj ster.
Żaglówka zerwała się, jakby poczuła pana. Płótno nabrzmiało wiatrem, burta
zrównała się niemal z powierzchnią wody i pognaliśmy zakosami, forsując łan
sitowia, z którego wzbiły się w niebo dzikie kaczki. Znów zbliżaliśmy się ku
środkowi jeziora. Między ścianą drzew błysnęła na moment polanka i w jasnym
prześwicie zobaczyłem srebrzysty talerz. Widziałem go przez sekundę. Krzyknąłem.
— Co ci się stało? Jarema!
Byłem pewien, że się nie mogłem pomylić: świecący krąg z jasno-różową wieżyczką
stał przed oczami, wyraźny, jakbym dalej na niego patrzył. Miałem wrażenie, że
zobaczyłem również błękitną postać wspartą o krawędź pojazdu, to jednak mogło mi
się przywidzieć.
— Dlaczego krzyknąłeś?
— Z uciechy! — odparłem wesoło. — Fajnie pędzimy!
89
Sam nie wiem, z jakiego względu postanowiłem nie mówić ojcu o srebrnym wehikule.
Gdybym był mu powiedział, zawrócilibyśmy natychmiast i być może, dobiwszy do
brzegu, wyświetlilibyśmy tajemnicę kosmiczną. Chyba dlatego właśnie nie
powiedziałem: zagadka talerza należała do mnie, do mojej paczki.
Wiatr znowu przycichł, żaglówka sunęła coraz wolniejszym poślizgiem, białe
płótno żagla zwisało bezwładnie. Po szosie, między bagnami, przejechał olbrzymi
jasnobłękitny samochód ze spuszczonym dachem.
— Hej, heeej!... — Krzyknąłem przykładając dłonie do ust. Nie usłyszeli, byli za
daleko.
— Pontiac, zeszłoroczny model — zauważył fachowo ojciec. — Skąd tu taki wóz?
— Z Ameryki — odparłem. — Moi znajomi. Jeździłem tym wózkiem, całkiem dobra
maszyna.

background image

— Światowiec z ciebie — uśmiechnął się ojciec. — Widzę, że nie trzeba ruszać się
z Jelnik, aby mieć międzynarodowe kontakty.
— Fakt — przytaknąłem.
Zbliżała się pora obiadu, ojciec skierował łódź w stronę przystani. Leżałem na
wznak na drewnianej kratownicy, obserwując bieg obłoków. Chciałem myśleć o
latającym talerzu, lecz nic z tego nie wychodziło. Myślałem o czym innym. Do
odjazdu ojca zostało zaledwie kilka godzin. Spojrzałem na zegarek: dokładnie
sześć godzin i dwadzieścia minut.
— Mama lubiła to jezioro — usłyszałem nagle. — Kiedyś wypłynęliśmy łódką, bardzo
daleko, i zerwała się burza, z osiem stopni Beauforta, fale jak na morzu. Ja się
zląkłem, a mama nie, śmiała się na głos, zmokliśmy wtedy do suchej nitki, babka
nacierała nas później spirytusem, poiła herbatą z malinami...
— Pamiętam — powiedziałem, zamykając oczy i wsłuchując się w uderzenia bryzy o
dno żaglówki. — Miałem wtedy chyba sześć lat.
— Pięć — poprawił ojciec. — Myśmy zmokli, a ty, nie wiadomo dlaczego, nabawiłeś
się bronchitu. Jakbyś odchorował to za nas.
— I też piłem herbatę z malinami. Wy siedzieliście przy łóżku, grałeś mi na
organkach różne melodie. Opowiadałeś o wężach morskich. O rusałkach.
— Pamiętasz.
— Pamiętam.
Łódź miękko przytuliła się do przystani.
90
Leżałem w krzakach za komórką, obserwując puste podwórze. Szpikulec nie
nadchodził. Czułem się paskudnie w tych krzakach cuchnęły pomyjami, pewno nie
zawsze mieszkańcy domku fatygowali się do szamba. W komórce pobekiwała koza. Na
sąsiednim podwórku, za żywopłotem, kobiecy głos narzekał na ceny, zarobki: „Jak
tu żyć, kochana? Cała jego pensja idzie na prąd i komorne. Ja za moją dobrych
butów nie kupię, a przecież trzeba jeść, dzieciaki posyłać do szkoły. Jaki u nas
kapitalizm, kochana? W Ameryce to jest kapitalizm, tam sami kapitaliści, nawet
ci najbiedniejsi, a u nas kapitalistę tylko w dzienniku można obejrzeć..."
Głosy oddaliły się, umilkły. Byłem zły na siebie, że uległem Szpikulcowi.
Właśnie dziś. Błagał jednak, wszystko było już przygotowane; tego ranka,
pożyczając od pani Ratajczyk maszynkę do mięsa, nieznacznie upuścił pod fotel
klucze od mieszkania. Siostra wyjechała do Olsztyna, matkę znowu wezwano na
długie przesłuchanie i Szpikulec nie mógł dostać się do domu. Na szóstą miał
ugotować obiad. Drugi raz może się nie udać. Ustąpiłem.
Czekałem już dobre pół godziny, a Szpikulec nie nadchodził. Czyżby ekspedientka
odmówiła? Jeśli się nie zgodziła, aby Szpikulec sam wszedł do jej mieszkania...
Pojawił się w furtce. Ruszył prosto do bocznych drzwiczek, wsadził klucz do
yalowskiego zamka. Pchnął drzwi. Gdy je uchylił, spojrzał w stronę komórki i
poruszył głową, a ja po sekundzie byłem już w mrocznym korytarzyku. Szpikulec
zaryglował drzwi od wewnątrz.
— Musiałem zaczekać — szepnął — w sklepie byli klienci.

background image

— Bez komplikacji? — spytałem.
— Dała natychmiast.
Z korytarzyka weszliśmy do skąpo umeblowanego pokoju: stół z wyleniała politurą,
cztery różne krzesła, zdezelowany fotel bez lewej poręczy, komoda pod ścianą,
lampa stojąca z nadpalonym żółtym abażurem. Nad fotelem obrazek przedstawiający
myśliwego w kapeluszu z piórkiem, któremu wyżeł serwuje ustrzeloną kaczkę.
Podeszliśmy do komody, składała się z trzech szuflad, wysunąłem górną. Bielizna.
W środkowej jakieś obrusy, gruby zielony sweter, kilka par dziurawych rękawiczek,
czapka królicza. Dolna zawierała pozłacany serwis do kawy, kryształową
cukiernicę i owinięty w celofan bukiet zasuszonych róż.
91
Zajrzałem pod stół. Odwróciłem fotel. Odsunęliśmy nawet komodę, ale niczego nie
znaleźliśmy.
— Jest jeszcze sypialnia — powiedział Szpikulec. — Nigdy tam nie byłem.
Weszliśmy do małej alkówki, Szpikulec zapalił światło. Zobaczyłem łóżko
przykryte koronkową kapą, telewizor na niskim stoliczku, toaletkę z pękniętym
lustrem i półkę, na której stało kilka książek. Nad łóżkiem, w posrebrzanej
ramce, wisiała rodzinna fotografia: wąsaty mężczyzna w spodniach do konnej jazdy,
kobieta o włosach upiętych w kok, wystraszona dziewczynka z lalką w ręku i
ptasionosy chłopiec, dziesięciolatek, trzymający się matczynej spódnicy.
-
— To jest chyba ona — odezwał się Szpikulec, wskazując na dziewczynkę. — Podobna.
— A to jej brat — powiedziałem. — Wykapany tatuś, zwłaszcza ten nos krogulczy.
Na toaletce stały jakieś wody kwiatowe, maści i kremy. Zająłem się szufladkami.
Kosmetyki, przybory do szycia, kolekcja guzików, wstążki, chusteczki, sztuczna
biżuteria.
— Jest coś! — szepnął Szpikulec.
W dolnej szufladce znalazł plik papierów, kopert i widokówek. Rozłożyliśmy je na
łóżku i zaczęliśmy uważnie przeglądać. Były tam rachunki za mieszkanie i światło,
jakieś stare kwity, zaświadczenia. Serdeczne pozdrowienia z Bydgoszczy zasyła
Wacław, Najlepsze życzenia z okazji Imienin od Kazika i Myszki, Koleżance z
kursu zdrowia i pomyślności życzy Elżbieta, Zdzicha i Ryśka. W grubej szarej
kopercie leżał odpis metryki urodzenia i kilka świadectw z ukończenia kursów.
Nic więcej.
Szpikulec wlazł pod łóżko, a ja zacząłem przeglądać książki na półce. Był tam
zbiorek wierszy Mickiewicza, „Dewajtis" Rodziewiczówny, „Kawaler Złotej Gwiazdy"
nie znanego mi autora, tomik Leśmiana i „Odpoczynek w wysokiej trawie" Kabatca.
Przekartkowałem je. W Mickiewiczu znalazłem zasuszony bratek, w „Kawalerze"
ceratową zakładkę na piętnastej stronie, zapewne pani Ratajczyk nie doczytała;
odstawiałem właśnie Kabatca, gdy spomiędzy kartek wysunęły się dwie niebieskie
koperty.
Spadły na podłogę. Podniosłem je. Obie były zaadresowane do pani Zofii Ratajczyk,
tym samym kulfonowatym pismem. Na odwrocie przeczytałem: A. R. Olsztyn, ul.

background image

Karowa 4. Schowałem listy do kiesze-
92
ni i uporządkowaliśmy alkowę, a później pokój, żeby pani Ratajczyk nie
spostrzegła śladów szperania. Szpikulec wyszedł pierwszy, dał mi znak, że nikogo
nie ma w pobliżu.
Opuściłem teren tą samą drogą, jaką tu przybyłem, czyli przez krzaki, dziurę w
parkanie i rów z wodą, który przedstawiał największą trudność, bo woda była
cuchnąca, a skok niełatwy. Przesadziłem jednak ten rów i znalazłem się na
równoległej ulicy, gdzie miałem zaczekać na Szpikulca, który pobiegł do sklepu
odnieść klucze. Wrócił po kilku minutach. Ukryci za kioskiem zabraliśmy się do
czytania pierwszego listu. Nosił datę sprzed roku, był krótki:
Kochana Zosiu!
Przekaz dostałem, bardzo ci dziękuję. Zwrócę, jak tylko będę mógł. Mam na oku
dobrą robotę, może ją dostanę, ale jeszcze nie wiem. Jak twoje zdrowie? Mogłabyś
napisać do mnie parę słów.
Całuję cię — Arek
Drugi list był dłuższy, z datą 5 maja tego roku:
Droga siostro!
Bardzo mnie zabolało twoje traktowanie. Nie mam nikogo oprócz ciebie i
spodziewałem się, że mimo wszystko okażesz mi trochę serca. Cóż ja ci takiego
zrobiłem?! Nie każdemu w życiu układa się gładko, wiem, dużo w tym mojej własnej
winy, aleja naprawdę postanowiłem się zmienić. Przekonasz się! Zerwałem z
ferajną, szukam pracy, myślę, że w końcu znajdę coś odpowiedniego. Dlaczego mi
nie uwierzyłaś? Nawet nie chciałaś mnie wysłuchać, kazałaś wynieść się
natychmiast.
Rozumiem. Wstydzisz się brata. Przyrzekam, że nigdy więcej do ciebie nie
przyjadę, jeśli nie będziesz sobie tego życzyła. Ale pomóż mi. Po raz ostatni
błagam cię, kochana siostrzyczko. Muszę do piętnastego zwrócić te pieniądze,
inaczej może być źle, oni nie żartują. Przysięgam, że oddam ci dług z pierwszej
pensji.
Poratuj mnie, Zosiu. Nikt oprócz ciebie mi nie pomoże.
Twój nieszczęśliwy brat — Arek
Szpikulec spojrzał na mnie, a ja na Szpikulca. — Ciekawe — powiedziałem. — On
tutaj był. „Przyrzekam, że nigdy więcej do ciebie nie przyjadę" — zacytowałem.
„Kazałaś mi się wynieść natychmiast" — zacytował Szpikulec. —
93
Do wspólniczki tak się nie pisze. Poza tym list ten jest z maja, a nasz sklep
obrabowano w lipcu.
Musiałem w duchu przyznać mu rację. Moja koncepcja nie trzymała się kupy- Nie
chciałem jednak wycofać się całkowicie, bo wówczas pozbawiłbym Szpikulca nadziei.
Widziałem, że czeka z niepokojem na jakiś kontrargument.
— To niczego nie dowodzi — rzuciłem. — Skąd wiesz, że nie było późniejszych
listów? Że nie odwiedził siostry ponownie? Jeśli był tu raz, mógł być i drugi.

background image

Ton listu też niewiele znaczy. Wówczas stosunki były złe, a potem się poprawiły.
Brat w końcu.
— Możliwe — mruknął Szpikulec. — Jednak coś i tu nie gra. Musiał być drań, a ona
porządna, jeśli przyrzekał jej poprawę. Nie wyobrażam sobie...
— Dobra — przerwałem mu. — Możemy dać sobie spokój. Ślad był fałszywy, koniec,
kropka. O to ci chodzi?
— Nie wiem, Jarema — Szpikulec westchnął ciężko. — Doprawdy nie wiem, stary...
Raptem coś mi błysnęło. Chwyciłem Szpikulca za łokieć.
— Ona przecież nie musi być jego wspólniczką!
— Że co? — wybałuszył oczy.
— Ten Arek mógł działać na własną rękę. — wyjaśniłem. — Wiedział, że siostra
pracuje w sklepie jubilerskim. Mógł to wykorzystać. Bez jej wiedzy.
— W jaki sposób?
— Jeszcze nie wiemy — odparłem.
— Złodziej miał klucze — powiedział Szpikulec. — Gdyby przechowywała je pani
Ratajczyk, historia trzymałaby się kupy. Ale klucze
były u matki.
— Raz jednak miała je ekspedientka — przypomniałem sobie. — Sam mówiłeś. Wtedy
gdy Trapez wezwał twoją matkę.
— Dalej przypuszczasz, że jest wspólniczką? — zapytał Szpikulec.
— Niekoniecznie — odpowiedziałem. — Zaraz, stary... To było
w kwietniu?
— Mhm — potwierdził.
— A list ten pisany jest na początku maja. — Machnąłem kopertą. — I on wspomina
o niedawnej wizycie... Interesujące.
— Myślisz, że...?
— Nie wiem. — Wzruszyłem ramionami. — Gdyby się jednak oka-
94
zało, że Arek był u siostry właśnie tego dnia, kiedy twoją matkę wezwał do
siebie Trapez...
— Co wtedy?
— Nie jestem jasnowidzem — powiedziałem. — Ale mogło być tak, że przyjechał do
Jelnik właśnie owego dnia i w jakiś sposób trafiły mu do rąk klucze. Na przykład
asystował siostrze przy otwieraniu sklepu. I wówczas, wykorzystując okazję,
zdjął z kluczy odciski.
— Kwiecień — mruknął Szpikulec. — A kradzież w lipcu.
— Otóż to! — podchwyciłem. — Gdyby dokonał kradzieży natychmiast, podejrzenie
padłoby również na ekspedientkę. Ustalono by bez trudu, że miała dostęp do
kluczy i że ktoś ją odwiedził. Jeśli ja byłbym Arkiem, nie śpieszyłbym się. Po
prostu czekałbym na kolejną okazję.
— Właśnie. Gdzie tu okazja?
— Znakomita! — rzuciłem triumfalnie. — Minęły trzy miesiące. Siostra w
olsztyńskim szpitalu, czyli wyłączona z podejrzeń. A jeśli nie ma nici, nie ma i

background image

kłębka. Policji zostaje albo genialny złodziej, albo kierowniczka sklepu.
Genialni złodzieje raczej nie istnieją. Koniec, kropka. I dodatkowy atut: Arek
wie, że siostra do niego się nie przyznaje. Nikomu więc o nim nie wspomni.
Szpikulec milczał. Ssał w zamyśleniu dolną wargę.
— Ładnie to ułożyłeś — odezwał się po pauzie. — Pozostaje drobiazg. Udowodnić.
— Spróbujemy — powiedziałem, udając wewnętrzne przekonanie, którego wcale nie
miałem. — Najpierw musisz ustalić dzień, kiedy matka poszła do szkoły. Dokładną
datę.
— To proste — odparł. — Jest zapisane w dzienniczku. Co dalej?
— Trzeba się będzie dowiedzieć, czy Arek był w Jelnikach tego właśnie dnia.
— Jak się dowiemy?
O tym nie miałem najmniejszego pojęcia.
— Jak się dowiemy? — powtórzył smętnie Szpikulec. Znów rozbłysk...
— Jest pewien sposób — powiedziałem do Szpikulca. — Jeśli przyjmiemy, że pani
Ratajczyk nie uczestniczyła w rabunku i nie posądza o to braciszka.
Nic mu więcej nie powiedziałem, pobiegłem szybko do domu.
Ojciec siedział z dziadkiem na ławce pod akacją. Był już w mun-
95
durze, gotów do odjazdu. Spojrzał na mnie z wyrzutem, spodziewałem się, że powie
coś uszczypliwego o moim zniknięciu. Nie skomentował jednak. Miał tylko smutne
oczy i to było gorsze.
— Przepraszam — mruknąłem.
— Rozumiem — odparł. — Siadaj z nami, synkowski. Przycupnąłem u brzegu ławki,
ojciec położył mi rękę na ramieniu.
— Uradziliśmy z tatą, że jeszcze u nas pobędziesz — powiedział dziadek. — Nawet
dobrze się składa, bo będę potrzebował pomocy w warsztacie.
Roześmiałem się, może trochę za głośno. W jakiś sposób poczułem się zawiedziony,
że ojciec tak łatwo zrezygnował. Zdziwiło mnie to poczucie rozczarowania. Do
licha, czego ja chcę? Żeby rwał sobie włosy z głowy? Żeby mnie błagał?
Duże miasto. Nowy dom, nowi koledzy, kurs żeglarski. Wizyty u ojca na statku.
Pani Krystyna, której nie znam.
Przecież nie chcę tego. Dlaczego więc odwracam głowę, aby ojciec się nie
domyślił, że mam do niego żal?
— Walenty! Znowu hydrofor nie chodzi!
— Już idę, matko.
Dziadek wstał, przejechał mi po włosach chudą, żylastą dłonią i odszedł powoli w
stronę domu.
— Czy on dalej słucha radia? — zapytał z uśmieszkiem ojciec.
— Słucha — odparłem. — Im dziwniejszy język, tym chętniej.
— Cpś ci powiem. — Ojciec wyjął z kieszeni błękitną paczkę, wsadził papierosa do
ust, pstryknął zapalniczką. — Ja też kiedyś słuchałem. Gdy byłem w twoim wieku.
Obaj słuchaliśmy, w tajemnicy jeden przed drugim. Nie masz pojęcia, jak to
podnieca wyobraźnię.

background image

— Uczę się angielskiego -^ powiedziałem. — Wolę jednak rozumieć, co do mnie
mówią.
— Racja — zgodził się. — Ja przerabiałem wówczas francuski samouczek. Kiedy
poszedłem do szkoły jungów, całkiem nieźle znałem francuski. Angielskiego
nauczyłem się później. Nadal myślisz o medycynie?
— Bez zmian. — Skinąłem głową. — Chyba nie masz nic przeciwko temu.
— Kiedyś marzyłem, że zostaniesz marynarzem i będziemy pływali razem. — Ojciec
uśmiechnął się. — Zmieniłem zdanie. Lekarz to fascynujący zawód.
— Chirurg — uściśliłem.
96
— A popływać razem może się i uda — powiedział ojciec. — Nie mam na myśli
przyszłego rejsu do Ameryki, tylko prawdziwą wyprawę. Weźmiesz mnie w podróż
dookoła świata?
— To ma być samotna podróż — odparłem.
— Koniecznie? We dwójkę może być ciekawsza. Pod warunkiem...
Nie dokończył. Zaciągnął się mocno i wypuścił przed siebie smugę ciemnego dymu.
Niebo zaczynało szarzeć, przybladłe słońce staczało się ku szczytom sosen.
— Pod jakim warunkiem? — spytałem.
— Że płynie dwóch przyjaciół — odpowiedział po pauzie, smakując ostry dym.
Wymruczałem coś.
Czubkiem buta żłobiłem w piasku koła i trójkąty. Potem podniosłem głowę i
zobaczyłem przy furtce Wilgę z Cześkiem. Rozmawiali.
— To jej chłopak? — zapytał ojciec.
— Tak — rzuciłem. — Chociaż niezupełnie. Jemu bardzo na niej zależy.
— A jej na nim?
— Czy ja wiem. — Wydrapałem w piachu kolejne kółko. — To dziwna dziewczyna... —
Zapragnąłem nagle zwierzyć się ojcu z perypetii z Wilgą, powiedzieć o umowie,
węgorzu, wczorajszym kinie; on umiałby chyba wyjaśnić, na czym to wszystko
polega. Ja jednak nie potrafiłbym nazwać pewnych rzeczy, a te właśnie momenty,
cienkie, nie do nazwania, są w tej historii najważniejsze. — Dziwna dziewczyna —
powtórzyłem. — Nawet nie jestem pewien, czy ją lubię.
— Chyba lubisz — powiedział ojciec, wraz ze mną obserwując rozmawiającą przy
furtce parę. — I ona ciebie również.
— Potrzebuje mnie — mruknąłem. — Do swojej gry. Spodziewałem się pytań. Nie
nastąpiły. Ojciec rzucił niedopałek
na piach, starannie rozdeptał go obcasem.
— Każdy ma swoją grę — odezwał się półgłosem. — Ja gram ojca, ty syna, zacinamy
się, cierpimy, udajemy. A za tym wszystkim stoi zwyczajne ludzkie uczucie. I
czasami bezradność.
Zatarłem koła i trójkąty. Obserwowałem spod oka, jak Czesiek, pochylony, klaruje
coś Wildze, szybko gestykulując. Wilga kręciła przecząco głową. Czesiek
wyprostował się nagle, machnął ręką i odszedł, nie obejrzawszy się na Wilgę,
która została sama przy furtce. Stała nieruchomo, odprowadzając go wzrokiem,

background image

potem wolno weszła na podwórze. Zobaczyła nas. Uśmiechnęła się z wysiłkiem.
7 — Błękitni
97
— Pożegnalny dialog? Nie będę przeszkadzała.
— Nie przeszkadzasz — powiedział ojciec. — Usiądź tu z nami, modrooka. Jak się
udał dzień?
— Kiepsko — odparła Wilga. — Mam żal, że nie wzięliście mnie na żaglówkę. Chyba
zawdzięczam to Jaremie, zgadłam?
— Zawdzięczasz to żaglówce — uśmiechnął się ojciec. — Nie udźwignęłaby trzech
osób. A jeśli idzie o Jaremę, rzecz ma się na odwrót. Nalegał, żebyśmy cię
zabrali.
Mrugnął do mnie leciutko. Wilga jakby poczerwieniała, a może padł na nią cień,
bo słońce osiadło już do połowy w sosnach.
— Jutro przyjadą nasi rodzice — powiedziała. — Cześka i moi, na sobotę i
niedzielę. Muszę przećwiczyć maniery i wyprasować białą bluzkę.
— Tacy wymagający? — spytałem.
— Kiedy chcą się popisać córeczką — odparła z drwiącym uśmieszkiem. — Zdaje się,
że będzie ubaw.
Ojciec spojrzał na zegarek, spochmurniał. Dźwignął się z ławki, obciągnął kurtkę
munduru, spojrzał w górę na ciemniejące niebo.
— Kolacja! — dobiegło nas wołanie babki. — Prędko, bo wystygnie.
Tym razem jedliśmy zwyczajnie, w kuchni, na półmisku dymiły ostro pierogi z
kapustą i grzybami, babka dokładała ojcu na talerz, gniewnym pomrukiem ucinając
protesty. Żułem w milczeniu, nie chciało mi się jeść. Wilga także jadła bez
apetytu, na szczęście babka była zajęta ojcem, nie zwracała na nas uwagi.
— Ty się, Stefek, częściej pokazuj — powiedziała, dorzucając mu świeżą porcję —
Choćby na dzień, a przyjedź.
— Będę przyjeżdżał, mamo — przyrzekł ojciec.
— A póki co, Krysię mógłbyś tu przysłać. — Babka stała już przy kuchni, nalewała
kakao do kubków. — Dobrze jej zrobi nasze powietrze. Odetchnie lasem sosnowym,
wypiecze się na słoneczku. Na wrzesień niech zjedzie, jesień u nas piękna.
Ojciec zerknął na mnie, spuściłem oczy.
— Dobra myśl — podtrzymał dziadek. — Przyślij nam Kryskę. I nie czekaj do
września. Zaraz.
— To by się dało zrobić — powiedział ojciec, znowu z ukosa zerknąwszy na mnie. —
Należy jej się urlop, może wziąć go teraz.
Uknuli to, byłem pewien. Czekałem tylko, aż znajdą pretekst, aby i mnie wciągnąć
do tej rozmowy. Jeśli spytają, co o tym myślę, posta-
98
nowiłem, powiem, że sobie nie życzę. Albo lepiej: że mi to obojętne. Nie
obchodzi mnie, kto tu przyjeżdża jako letnik sapać sosnowym lasem. Co mi do tego?
Nic.
Nie zapytano mnie jednak o zdanie na ten temat.

background image

Pociąg tak samo jak wczoraj stał pod sygnałem, potem ciężko wtoczył się na
stację, opluł nas kłębem czarnego dymu. Jakby nie było tej doby.
Ojciec pochylił się, objął mnie. Musiał się schylić, bo mu sięgałem zaledwie do
ramienia, różnica dwudziestu centymetrów.
Patrzyliśmy sobie w oczy. Trwało to długą chwilę, w trakcie której chciałem
powiedzieć mu różne rzeczy, ale nie powiedziałem nic. On także się męczył,
czułem to. Bezdźwięcznie poruszał wargami.
— Pooociąg do Gdyniii... — zabrzmiało wołanie konduktora. — Wsiadaaać, drzwi
zamyyykać...
— Jeżeli nie chcesz, ona nie przyjedzie — powiedział szybko ojciec.
— Może przyjechać — odpowiedziałem i nim zdążyłem się zdumieć własnymi słowami,
ojciec już wycałował mnie w czoło i oczy, pobiegł do ruszającego pociągu,
wskoczył na stopień.
Machaliśmy z Wilgą, aż ostatni wagon rozmazał się w mroku, zostawiając za sobą
rubinowy ślad latarni. Wtedy opuściliśmy stację. Z elektrycznej jasności
wpadliśmy w puszystą czerń.
— Ja ci naprawdę zazdroszczę ojca — usłyszałem.
— Dlaczego? — spytałem obojętnie, a raczej udając obojętność.
— On się nie zgrywa. Jest taki, jaki jest.
— Ja też jestem, jaki jestem — powiedziałem, uśmiechając się kpiąco. — I ty
jesteś, jaka jesteś. Każdy jest, jaki jest, chyba żeby nie był.
— A ty się zgrywasz — rzuciła Wilga. — Nie wiadomo po co.
— Przed tobą?
— Przed nim.
— Jestem, jaki jestem — mruknąłem. — Nic na to nie poradzę.
— A wiesz, czego chciałbyś? — spytała. — Co czujesz naprawdę?
Wziąłem.ją za rękę. Mocno ścisnąłem ciepłe palce.
— To za trudne, Wilga — powiedziałem półgłosem. — Nie umiem o tym mówić. A
gdybym umiał i tak nie zrozumiałabyś. Masz inne życie.
W czerni pojawiła się jasna plama. Stawała się coraz jaśniejsza
99
i głębsza, obrysowała srebrzystą mgiełką krawędzie chmur i przez postrzępioną
szczelinę wytrysnął księżyc.
— Inne — przyznała cicho Wilga. — Może trudniejsze od twojego.
— Masz ojca — powiedziałem.
— Zamieniłabym się z tobą, Jarema.
Stanąłem. Księżyc sypał na drogę kredowy pył, wyglądała jak w śniegu. Cienie
sosen wrzynały się w biei drapieżnymi klinami. Zgniotłem palce Wilgi, aż jęknęła.
— Na co? — zapytałem szeptem. — Na co chciałabyś się zamienić? Czarny mundur ze
złotym szamerunkiem, widokówki z egzotycznych krajów, video, stereo, chronometr,
pistolet gazowy, obietnica rejsu do Ameryki. Koledzy pękają z zawiści. To fajne.
Problemów z forsą nie ma. I cóż z tego? Można mieć bogatego wujka za granicą,
nigdy nie widzieć go na oczy i dostawać to wszystko. A ja chciałbym czasem

background image

dostać w tyłek, rozumiesz? Wygadać się, poskarżyć, pobuntować. Mieć nie ojca, a
starego, jak Dyl, Wiesiek, Wojtek, Paweł. Dziadek chodzi na wywiadówki, babka
leje mnie przez łeb, a z ojcem kolacja przy świątecznym stole. Dalej chcesz się
zamienić?
— Nie wiesz...
— Moja matka umarła — rzuciłem sucho. — Kiedy się to stało, ojciec powinien był
rzucić morze. Ja się na świat nie prosiłem.
Wilga wyrwała rękę z mojej dłoni. Może ścisnąłem za mocno, może wściekła się.
— Nie masz prawa! — warknęła. — Pełno was naokoło, śmierdzących egoistów. Jeden
żąda stereofonii, drugi dżinsów, koniecznie marki „Levis", inny wycieczki do
Włoch. I każdy powtarza, że się na świat nie prosił! Myślisz, że jesteś lepszy?
Masz to wszystko, czego tamci chcą. Żądasz więcej. Żądasz największego
wyrzeczenia. Ojciec kocha morze? Kocha swój zawód? Cóż to dla ciebie. Niech
rzuci statek, zrezygnuje z pływania. Niech siądzie przy tobie i wysili się, żeby
być starym, fajnym tatuńciem wedle twego schematu. Ma się poświęcić i cześć,
inaczej syn będzie się dąsał. I myślisz, że masz do tego prawo?!
Wyrzuciła to jednym tchem, tylko oczy świeciły w mroku jak kocie. Zamurowało
mnie.
— Nie wiem — odpowiedziałem ponuro.
Szliśmy wolno, skrajem drogi, stopy grzęzły w puchatym kurzu.
— Ja cię przepraszam, Jarema. Poniosło mnie. Starzy mówią, że mam niewyparzoną
gębę.
100
— Nie szkodzi! Może masz rację, Wilga.
— Chyba w części tylko.
— Tak — zgodziłem się. — Częściowo. To jest paskudnie zawiłe, sam nie mogę się
połapać.
— Ze mną jest inaczej — usłyszałem. — Mam starych w domu, kochają, pieszczoty
rano, całusy na dobranoc. Jedyna córeczka, oczko w głowie. To dla mnie, mówi się,
chcą pojechać do Holandii... Jak się o tym dowiedziałeś?
— Przypadek — odparłem. — Usłyszałem fragment twojej rozmowy z Cześkiem.
— Ojciec Cześka jest szefem amerykańskiej firmy na Europę Środkową—powiedziała
głucho Wilga. — Mój tata u niego pracuje. Otwierają filię w Hadze i potrzebują
dyrektora. Jest paru kandydatów, wśród nich ojciec. To byłby dla niego wielki
awans. Duże pieniądze.
— Teraz rozumiem — odezwałem się po pauzie. — Chcesz pomóc rodzicom?
— A co mam robić? — W głosie Wilgi zabrzmiała histeryczna nutka. — Myślę, że oni
spodziewają się tego po mnie.
— Współczuję — mruknąłem.
— Czy ty wiesz, że ja przedtem lubiłam Cześka? — Dostrzegłem na wargach Wilgi
dziwny uśmieszek. — Nawet mi się podobał, bardziej niż inni. Kilka razy bawiłam
się z nim na prywatkach. Pomagał mi z matmy. Robiliśmy wycieczki rowerowe. A
teraz czuję do niego jakiś wstręt, może nie do niego, do siebie raczej, do nas

background image

obojga. Ciągle mam ochotę mu dokuczać.
— On nie jest winien — powiedziałem.
— Nikt nie jest winien — rzuciła gniewnie Wilga. — Ani jego ojciec, ani mój
stary, ani my z Cześkiem, że jesteśmy ich dziećmi. Ale trzeba czasem popracować
na rodziców.
— Kiepsko pracujesz — zauważyłem. — Obserwowałem was przy furtce. Chyba znowu
doszło do kłótni.
— Doszło — przytaknęła Wilga. — Podejrzewamy się nawzajem, to jest nie do
zniesienia.
— Nawzajem? — zdziwiłem się. — O co ty jego podejrzewasz?
— Myśli; że ma do mnie prawo — odparła. — Jak gdybym została mu sprzedana. W
pewnym sensie ma rację, a jednak się myli. Wiesz, co mi powiedział? Że
przyleciałam za nim do Jelnik, więc chyba nie po to, aby mu robić kawały. Szło o
wczorajsze kino.
— Ma rację — mruknąłem.
101
— Pewnie, że ma! — rzuciła wściekle. — No to co powinnam zrobić? Wystawić
starych do wiatru? Nie mogę.
— Więc grasz — powiedziałem. — Ale dlaczego w ten sposób?
— Bo sielanki nie zniosłabym — odparła. — Muszę mieć rekompensatę za to
paskudztwo. Dokuczam mu. A kiedy czuję, że posunęłam się za daleko, robię zwrot.
— Wyższa szkoła jazdy. — Odwróciłem głowę, żeby nie dostrzegła krzywego
uśmieszku. — Imponujesz mi. Przedtem sądziłem, że to tylko zabawa.
— A co ty zrobiłbyś na moim miejscu?
„Nie mam pojęcia, co zrobiłbym — pomyślałem. — Chyba nie dałbym się jednak w coś
takiego uwikłać".
— Nie wiem — odpowiedziałem. — Może to samo.
— Kłamiesz, Jarema.
— Mogłabyś porozmawiać z nim otwarcie. Chyba zrozumiałby.
— I co z tego? — Westchnęła posępnie. — Upokorzenie, zraniona ambicja.
— On przecież domyśla się — wtrąciłem.
— Tylko domysły — odparła. — Gdyby miał pewność, nie wiem, jak by się zachował.
— Czy twój ojciec nie zasługuje na wyjazd? — spytałem.
— Na pewno nie jest gorszy od innych. —Wilga wolną ręką poprawiła sobie włosy,
odgarnęła z czoła pszeniczne pasmo. — Ale ma dużo konkurentów. Każdy by chciał
pojechać na placówkę, wiadomo.
— Współczuję ci — powiedziałem. -
— Wcale nie chcę jechać do Holandii! — rzuciła gniewnie. — Obcy ludzie, obcy
język, po co mi to? Zresztą, całkiem możliwe, że nie pojechałabym z nimi, ze
względu na szkołę. Już się o tym w domu mówiło, ale nie ma u kogo mnie zostawić.
Kurz szeleścił pod nogami. Chmury połknęły księżyc i znów otoczyła nas granatowa
ciemność. W oddali, zawieszona nad miastem, złociła się ratuszowa wieża.
Łomotanie skrzydeł gdzieś obok, chrapliwy krzyk ptaka, chrzęst gałęzi.

background image

— Możesz mieszkać z nami — powiedziałem. — Szkoła jest fajna. Mógłbym pomagać ci
z matmy, jestem najlepszy w klasie.
Pontiac zjechał z szosy i zagłębił się w przecinkę leśną, kołysząc łagodnie na
wybojach. Dyl siedział z przodu, między Martinem i Anną,
102
my ulokowaliśmy się na tylnym siedzeniu: ????????? z Gośką, Wiesiek i ja.
— Okiej — Dyl raz po raz dotykał ramienia Martina — teraz w lewo, dobrze, a
teraz tutaj, pod górkę i na prawo, okiej...
— Źle jechać — powiedział Martin, zwinnym manewrem omijając wykrot. — Automobil
się niszczy.
— Jeszcze mały kawałek — zapewnił Dyl — tylko do tamtej polanki.
Droga zwęziła się, gałęzie zachrobotały 0 karoserię. Motor pracował z wysiłkiem,
wymuszając na kołach forsowanie podmiękłej gliny i zwalisk igliwia.
— Automobil się niszczy — powtórzył Martin. — Będą drapy na lakierze. I nie wiem,
czy przejedziemy.
— Parę razy jechaliśmy tędy maluchem -- odezwał się Wiesiek — to taki mały
polski samochód, a przejeżdża bez trudu
— Wasz samochód na wasze drogi — powiedziała uśmiechając się Anna. — Nasz jest
pieszczoch, przywykły do autostrad. Aż stęka.
Rzeczywiście, w pontiacu dzwoniło, zgrzytało, pobrzękiwało, jakby był pełen
puszek po konserwach. Dotarł jednak do skraju polany. Martin zatrzymał wóz,
wysiedliśmy. Dyl wskazał na wzgórze, zwieńczone ciemną kolumnadą ruin. Ciężkie
głazy piętrzyły się'stromo w strzępy murów i baszt, zmurszałe i przerośnięte
zielskiem.
— To prawdziwe? — zapytał Martin.
Na nasze zdziwienie Anna wyjaśniła, że w Ameryce zdarzają się malownicze ruiny
starożytne, będące kopią historycznych miejsc w Europie. Buduje się je dla
turystów, do zwiedzania za opłatą.
— My nie musimy tego robić — powiedział Wiesiek. — Mamy długą historię i sporo
zabytków. Ten zamek pochodzi z czternastego wieku, był twierdzą krzyżacką.
Słyszeliście o Krzyżakach? O bitwie pod Grunwaldem?
Słyszeli.. Babka udzielała im lekcji historii ojczystej, znali nawet datę
Grunwaldu. Ruszyliśmy krętą ścieżką między krzewami tarniny i głogu, po
kwadransie wspinaczki byliśmy na miejscu. Z bliska ruiny wyglądały ponuro i
groźnie: sczerniałe bryty kamienia zawisły w przechyłach, jakby miały za moment
runąć nam na głowy. Dziedziniec zamkowy zarastały pokrzywy i osty.
— To tak stoi? — zdumiała się Anna. — Nikt nie pilnuje nie bierze opłat?
— Kupa gruzu. — Dyl wzruszył ramionami. — Nie ma czego pilnować. Przed kim? A
już opłata za zwiedzanie tych śmieci to byłby żart.
— Marnieje — mruknął Martin. — Nie szkoda?
— Takich ruin — wyjaśniłem — nie opłaca się odbudowywać ani konserwować.
Rumowisko przecież. Nie jesteśmy krajem aż tak bogatym, żeby wyrzucać miliony.
— U nas byłby to dobry biznes — powiedziała Anna, rozglądając się po dziedzińcu.

background image

— Zaraz by podszykowano, oświetlono, postawiono budki z parówkami i darto z
ludzi za wstęp co najmniej po dolarze. Czternasty wiek!
— I byliby chętni? — zdziwił się Szpikulec. — Buliliby taką forsę za obejrzenie
gruzów?
— Nie zabrakłoby — zapewnił Martin. — Byle dobra reklama. No i czternasty wiek!
Ameryka jeszcze nie odkryta. Indianie, każdy town byłby dumny z takich ruin.
— Każde miasto — poprawiła go Anna.
— Mam pomysł — odezwał się Wiesiek. — Można podkręcić dyra, żeby szkoła zajęła
się uporządkowaniem zamku. Zebrać materiały o jego dziejach, urządzić w
podziemiach muzeum...
— Albo klub młodzieżowy — wtrącił Dyl.
— Można jedno i drugie — powiedział Szpikulec. — Warto się będzie zastanowić.
— Warto — przytaknęła Gośka. — Czemu nasze miasto nie ma być dumne?
Zaśmialiśmy się, potem Dyl dał nam znak i ruszyliśmy w stronę narożnej baszty,
względnie dobrze zachowanej, bo nawet z resztkami dachu.
— A co jest w tych podziemiach? — zapytała Anna.
— Sami dobrze niewierny — odparł Dyl.—Wiesiek odkrył wejście dwa miesiące temu,
przypadkiem, kiedy bawiliśmy się w partyzantów. Zbadaliśmy tylko część, pierwszy
odcinek korytarza. Dalej są drzwi, których nie mogliśmy otworzyć.
Weszliśmy do baszty przez wykruszoną szczelinę. Schodów nie było, mieliśmy nad
głowami mroczny komin zakończony wysoko w górze krążkiem błękitu. Pod nogami,
wśród pokrzyw, walały się brudnoszare kamienie.
— Tędy — powiedział Dyl.
Ruszył w róg baszty i tuż pod ścianą odsunął na bok kilka kamieni.
Ukazała się płyta, którą zepchnęliśmy we trójkę, odsłaniając kwadratową czarną
czeluść.
Z otworu wionęło stęchłym chłodem, zapachem rdzy i grzybów.
Gośka wzdrygnęła się.
— Wy naprawdę chcecie tam zejść? — spytała.
— Ty nie musisz — powiedział Szpikulec. — Możesz zaczekać na nas tutaj.
— To jest niezwykłe... —Anna pochyliła się nad czeluścią. — Miejsce, gdzie nikt
nie był od setek lat...
— Może nie był, a może był — uśmiechnął się Wiesiek. — Setki lat to chyba
przesada.
— Żadna przesada — rzucił Dyl i syknął Wieśkowi do ucha: — Nie psuj wrażenia,
żłobie!
Wydobył z teczki dwie latarki, jedną chciał dać Annie, dziewczyna podziękowała.
Martin pobiegł do samochodu. Po kilku minutach wrócił, niosąc prostokątną
niebieską skrzynkę z wypukłym szkłem powiększającym. Nacisnął guzik — z lupy
trysnął potężny strumień światła.
— Bomba! — aż jęknął Szpikulec. — Taki reflektor!
— Podwodny — wyjaśnił Martin. — Do nurkowania. My lubimy nurkować. Tutaj będzie
dobry.

background image

Skierował światło w otwór, zobaczyliśmy wyszczerbione kamienne schody pokryte
śliską pleśnią. Chciał ruszyć pierwszy, ale Dyl powstrzymał go:
— Ja poprowadzę.
Martin dał mu reflektor i Dyl zaczął powoli schodzić. Pośliznął się, z trudem
złapał równowagę.
— Jak na lodowisku... — dobiegł z głębi przytłumiony głos. — Uważajcie.
Martin poszedł drugi, za nim Anna i Wiesiek. Szpikulec spojrzał pytająco na
Gośkę.
— Zaczekasz na nas tutaj?
Pokręciła przecząco głową. Szpikulec ruszył przodem, podał jej rękę. Ja,
uzbrojony w latarkę, zamknąłem pochód. Schody faktycznie były śliskie, musiałem
uważać na każdy krok.
Gośka potknęła się, chwyciłem ją z tyłu za ramię, mimo to pchnęła Szpikulca —
przejechał na zadku kilka stopni. Schody skończyły się. Reflektor wyciął z
czerni półokrągłe sklepienie z ciemnych cegieł. Korytarz biegł stromo w dół.
Zapach zgnilizny natężył się, wilgotny chłód przyprawiał o dreszcze.
?W:
:\?5;
— Hu-huuu! — krzyknął Dyl i echo poniosło, odpowiedziało głuchym dudnieniem,
wróciło: — Huuu! Uhuuu!
— Nie boicie się? — zapytał Annę. — W starych lochach czasami straszy.
— Duchów nie ma — odparła. — Tylko w kinie.
— Może u was nie ma — powiedział Dyl. — U nas trafiają się, szczególnie na
cmentarzach i w podziemiach. Mój ojciec widział na własne oczy Białą Damę w
pobliżu tych ruin. Wracał nocą z polowania i raptem...
Urwał. Z mroków doleciał jakiś dziwny odgłos. Jak gdyby brzęk-nięcie łańcucha.
Nasłuchiwaliśmy, lecz dźwięk się nie powtórzył.
— Co raptem? — zapytała po pauzie Anna.
— Głupstwo — mruknął Dyl. — Przecież wy i tak nie wierzycie.
— Ale ciekawość — powiedział Martin. — Mów nam, proszę.
— Więc ojciec wracał z polowania — zaczął Dyl — przechodził niedaleko zamku, noc
była księżycowa. Nagle zobaczył, że nad basztą unosi się biała postać kobieca z
rozwianymi włosami. Potem spłynęła niżej, zbliżyła się do niego... Ojciec o mało
nie zemdlał.
— I co dalej? — ponagliła Anna.
— Zerwał z ramienia fuzję i strzelił — powiedział Dyl. — Rozległ się ni to jęk,
ni to chichot i widmo zniknęło.
— Jego stary nie chodzi na polowania... — usłyszałem tuż przy uchu szept
Szpikulca.
— Podobno Krzyżacy więzili w tych lochach brankę — dodał Dyl. — Córkę polskiego
księcia. Żądali, aby książę przeszedł na ich stronę, lecz on nie zgodził się
zdradzić i wtedy Krzyżacy zamordowali mu córkę. Jest taka legenda.
„Nieźle improwizuje" — pomyślałem z rozbawieniem i zaraz potem przyszło mi na

background image

myśl, że Dyl, być może, nie zmyśla, a jego ojciec chadzał jednak z rzadka na
polowania z leśniczym.
— Mogło być złudzenie — odezwała się niepewnie Anna.
— Mogło — przytaknął Dyl. — Ale nie musiało.
Ruszyliśmy wolno w głąb korytarza. Pogłos kroków odbijał się od sklepień i
powracał zwielokrotniony. Stożek światła obnażył zakręt, potem rozgałęzienie.
— Idziemy w prawo — powiedział Wiesiek. — Na lewo przejście jest zamurowane.
Znowu skręt. Sklepienie zawisło tuż nad naszymi głowami. Martin zawadził o coś
nogą, schylił się, podniósł kawałek przerdzewiałego łańcucha.
106
— On jest starożytny? — powiedział z respektem. — Wezmę może.
— Sama rdza — mruknął Wiesiek. — Kamienie w polu są jeszcze starsze, mają
miliony lat.
Martin schował jednak strzępek łańcucha do przewieszonej przez ramię torby.
Korytarz biegł poziomo, ściany ścisnęły nas, można było iść tylko w pojedynkę.
— Obrzydliwie tu — usłyszałem głos Gośki. — Cuchnie pleśnią... Chciałabym już
wrócić.
— Teraz nie da rady — odparł Szpikulec. — Musimy dojść do drzwi. Wytrzymaj, to
już niedaleko.
Korytarz skończył się krętymi stopniami w dół, szczęśliwie nie były już tak
śliskie. Trafiliśmy do wysokiej niszy. Reflektor przesunął się wolno po
chropawych murach, zbadał płyty posadzki i zamarł na masywnych zielonkawych
drzwiach.
Do tego właśnie miejsca dotarliśmy ostatnim razem, drzwi nie udało się sforsować.
Były potężne, obite miedzianą blachą, zaśniedziałe.
— Próbowaliśmy łomem — powiedział Dyl. — Nic z tego nie wyszło. Trzeba by
ładunek dynamitu.
Martin przybliżył reflektor do żelaznego koła, pod którym znajdował się zamek. W
otworze na klucz mieściły się cztery palce.
— Nie ma dziś takich wielkich kluczy — powiedział Szpikulec. Martin dał
reflektor Dylowi, a sam chwycił za koło, natężył się,
szarpnął. Powtórzył to kilka razy, drzwi ani drgnęły. Anna powiedziała coś do
brata po angielsku. Skinął głową. Zdjął z ramienia torbę, postawił ją na płycie
i zaczął szperać. Znalazł wreszcie to, czego szukał — metalowy przyrząd trochę
podobny do francuskiego klucza i trochę do kombinerek o zagiętych końcach.
Włożył te końce w otwór zamka i zaczął pokręcać śrubą delikatnie, wsłuchując się
w chrobot metalu.
— Z ekwipunku dla nurków — wyjaśniła Anna. — Do odczepiania korali.
Martin poruszył przyrządem, usiłując obrócić go w zamku. Zanurzał go na różne
głębokości, kręcił śrubą, zmieniał kąt nachylenia. Minął kwadrans, zamek ani
drgnął.
— Nic z tego nie będzie — mruknął Szpikulec. — Rdza.
— Mam pomysł — odezwała się Gośka i wyjęła z torebki nieduży flakonik, podała go

background image

Martinowi. — Olejek do opalania. Spróbuj naoliwić.
— It's an idea! — Martin odkorkował butelkę, zwilżył końce przyrządu, resztę
wlał do otworu zamka.
107
Znowu kilka minut majstrowania. Nagle w zamku odezwał się chrobot, potem
głośniejszy zgrzyt.
— Puszcza! — krzyknął Wiesiek.
Martin podregulował śrubą rozstawienie końców, nacisnął z całych sił. Mechanizm
odpowiedział sprężynującym szczęknięciem, przyrząd wykonał pełny obrót.
— Dobra nasza! — Dyl podrzucił w górę reflektor. — Otwarte! Chwycił za koło,
pociągnął, drzwi jednak nie ustąpiły.
— Trzeba razem — powiedział Martin.
W obręczy starczyło miejsca na trzy dłonie: Martina, Dyla i moją. Nogami
zaparliśmy się w mur.
— Raaz, dwaa... siup! —zakomenderował Dyl.
Szarpnęliśmy. Drzwi zaskrzypiały, ruszyły się o milimetr. Znowu szarpnięcie i
kolejny milimetr. Drzwi broniły się coraz słabiej. Za czwartym szarpnięciem
ustąpiły w końcu, wypełniając niszę zgrzytliwym jękiem zawiasów.
Niski korytarzyk. Nawet Wiesiek, najniższy z nas, musiał się pochylić. Potem
trzy schodki i obszerna sala, z której trójkąt światła zaczął wyławiać jakieś
dziwaczne przedmioty.
Najpierw fotel, a raczej szkielet fotela z resztkami przegniłej skóry i wysokim,
rzeźbionym oparciem. Potem, na postumencie, dwa żelazne koła złączone
poprzeczkami, z korbą do obracania. Rodzaj stołu z obręczami w rogach. Krzyż,
także z czterema obręczami.
Wnęka z paleniskiem. Obok, na ścianie, porozwieszane jakieś haki, obcęgi, pręty,
zbutwiałe rzemienie.
— Co to? — spytała cicho Anna, śledząc wędrówkę reflektora po podłodze i
ścianach.
— Nie domyślacie się? — mruknął po pauzie Dyl.
— Sala tortur — wyjaśnił półgłosem Wiesiek. — Na tym kole łamano kości. Obcęgi
rozpalano w ogniu do białości...
Nie dokończył. Wyobraziłem sobie córkę księcia rozpiętą na krzyżu i komtura, w
tym oto fotelu, obserwującego czynności katów. Dziki krzyk dziewczyny
przypiekanej ogniem...
— Nikt chyba nie był tutaj od stuleci — powiedział Szpikulec. — Widziałem takie
rzeczy na filmach, ale to jest prawdziwe. — Podniósł z ziemi szczypce, końce
były czarne od nagaru. — Widzicie? Może tymi kleszczami przypalano polskiego
rycerza.
— Albo córkę księcia — wtrąciłem.
— To musiały być straszne czasy — szepnęła Anna.
108
— Potem były straszniejsze. — Uśmiechnąłem się. — Ludzie udo-skonalajątechnikę.

background image

Precyzja, elektryczność. Hitlerowcy odkryli, że szpilka pod prądem sprawia
większy ból niż rozżarzone szczypce.
— Dlaczego tak jest? — spytała Anna. — Dlaczego ludzie robią to ludziom?
— Nie mam pojęcia — odparłem. — Może kiedyś wybiorą mnie prezydentem świata,
odwołam wówczas te rzeczy. Albo wtrącą się faceci z Kosmosu, ci z latających
talerzy, i zrobią u nas porządek. To byłoby jeszcze lepsze.
— Błękitni — powiedział z uśmiechem Dyl. — Kiedy ich znowu spotkasz, nie
zapomnij o to poprosić.
Reflektor wyłowił w murze zakratowany otwór. Była to mała cela z wkutymi w
ścianę łańcuchami. Tutaj zapewne trzymano więźniów skazanych na tortury. Na
podłodze leżały kupki jakiegoś próchna, chyba resztki podściółek.
Potem w stożku światła ukazały się inne drzwi, większe od tych, którymi
weszliśmy tutaj, żelazne, z dźwignią w kamiennej framudze. Dyl i Martin
pociągnęli dźwignię w dół, drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Weszliśmy w szeroki
korytarz. Wiesiek schylił się, podniósł jakiś podłużny przedmiot, dźwignął do
światła: zardzewiały miecz z rękojeścią w kształcie krzyża, wysadzaną kamieniami.
— Och... — sapnął z podziwem Martin. Wiesiek spojrzał na nas, potem na Martina.
— Dostałbyś od nas ten miecz na pamiątkę — powiedział. — Ale sam rozumiesz, to
nie nasze. Teraz na pewno zrobią tutaj muzeum. Takiej antycznej sali tortur nie
ma nigdzie w Polsce.
— Wiara! —krzyknął Dyl. —To naprawdę bombowe odkrycie! Trzeba jeszcze dzisiaj
wysłać telegram do olsztyńskiego muzeum. Sława na cały kraj!
Faktycznie — chyba nie byliśmy tego świadomi. Nawet Gośka przestała dygotać z
zimna. Postaliśmy cnwilę w triumfalnym milczeniu, potem Dyl ruszył w głąb
wysokim tunelem, Martin za nim, weszli w zakręt, zniknęli. Gdy dostaliśmy się do
nich, stali przed zwałem gruzów blokujących korytarz.
— Prawdopodobnie tu było główne wejście do lochów — powiedział Wiesiek. —
Zasypało je, dlatego nikt tutaj nie dotarł.
— Myślę, że nie koniec na tej jednej sali — zauważyłem. — Fachowcy mogą odkryć
tu dużo więcej ciekawych rzeczy.
Kiedy wydostaliśmy się z podziemi na słoneczną przestrzeń, ośle-
109
pił nas blask, oszołomił aromat czystego powietrza. Usiedliśmy na ciepłych
kamieniach, Anna poczęstowała nas balonówami, żuliśmy w ciszy, słuchając
wróblego ćwierkania.
— Dziękujemy — powiedział Martin — to było extremely ciekawe.
— Nadzwyczaj — potwierdziła Anna. — Bill wścieknie się, że nie był z nami.
Został w Olsztynie, bo jeden jegomość obiecał przynieść zegarek na prezent dla
ojca. Złoty, okazja, ma być taniej niż w sklepie.
— Uważajcie — ostrzegł Dyl. — U nas nie brak naciągaczy. Zamiast złotego antyku
możecie kupić blaszany szmelc.
— My nie głupie — uśmiechnął się Martin. — Nowy zegarek. Bill się zna.
— Co to za jegomość? — spytałem.

background image

— Taki starszy kulturalny pan — odparła Anna. — Podszedł do nas przed sklepem
jubilerskim, jak wysiadaliśmy z auta. Dostał zegarek w nagrodę od dyrekcji, a
potrzebne mu pieniądze.
— Pracował w firmie dwadzieścia lat — dorzucił Martin. — Prezent na emeryturę. U
nas też dają prezenty.
„Emeryt — pomyślałem ze zniechęceniem. — Nie pasuje. Szkoda".
Babka ustawiła pod akacją stół i kilka krzeseł, goście zajadali się pyzami ze
słoninką, przepijali winem domowej roboty. Ze swojego okna na poddaszu mogłem
ich obserwować, a nawet słyszeć, sam pozostając niewidzialny za muślinową
firanką.
Ojciec Wilgi pełnił rolę gospodarza. Nalewał do szklanek porzeczkowe wino,
podsuwał Nowakowi, jego chudej, jasnowłosej żonie.
— Na zdrowie, łaskawa pani, obyśmy, panie prezesie! Pani Gankowa, kochaniutka,
można prosić o dokładkę pyz?
Babka przyniosła garbaty półmisek, była w białym fartuszku, uśmiechała się
przymilnie. Nie lubiłem tego uśmiechu, przeznaczonego na sprzedaż, fałszywego
jak zęby, które wstawiła sobie zeszłej zimy. „A skąd bym wzięła na protezę, jak
nie z letników? — powiedziała do dziadka. — Ty sobie bądź dumny, a ja wiem
swoje!" Dziadek zniknął, domyślałem się, że poszedł nad jezioro, aby przeczekać
najazd.
Wilga i Czesiek siedzieli obok siebie, ona w białej bluzce i niebieskiej
spódnicy, on w garniturze, jak para narzeczonych albo coś w tym rodzaju; matka
Wilgi szeptała do Nowakowej, zerkając na nich znacząco i uśmiechając się; Nowak
pił powściągliwie. Miał czoło błyszczące
110
od potu, łysinę świecącą jeszcze bardziej. „Czesio też będzie łysy — pomyślałem
z satysfakcją — łysina jest dziedziczna".
— A jak ładnie wyglądają! — zaszczebiotała matka Wilgi. — Opaleni, prawdziwe
czekoladki, to był cudowny pomysł, żeby dzieci tu przysłać, nie uważa pani?
— Owszem — zgodziła się Nowakowa. — Chociaż Czesiek schudł mi tu trochę. W
pensjonacie, wiadomo, jak karmią.
— Zdrówko, prezesie! —zachęcał ojciec Wilgi, smukły, o szpakowatych włosach,
serdecznie uśmiechnięty.
— Niestety — przytaknęła matka Wilgi. — A dlaczego by nie pomówić z Gankową?
Przyjęłaby pani syna, a karmi świetnie. Czesiek w mig by się poprawił.
„Po moim trupie — pomyślałem ponuro — jeżeli babka się zgodzi, uciekam z domu.
Tylko jak jej to wytłumaczę?"
— Może w przyszłym roku — powiedziała Nowakowa. — Jak jest w tym pensjonacie? —
zwróciła się do syna.
— Dobrze — odparł.
— To dlaczego schudłeś?
— Dbam o linię — powiedział z uśmieszkiem. — Wilga nie lubi grubasów.
Matki zaśmiały się, Nowakowa poklepała syna w policzek. Wilga siedziała sztywno,

background image

łamała widelcem kartoflaną kluskę. Nie zauważyłem ani razu, żeby się uśmiechnęła,
odpowiadała matce monosylabami.
— Mile tu odpoczywasz, kochanie?
— Tak, mamo.
— Robicie z Czesiem wycieczki?
— Czasami.
— Mam nadzieję, że jesteś zadowolona, Wilu.
— Oczywiście, mamo.
Wilga wstała od stołu, poszła przez podwórze w stronę furtki, Czesiek za nią,
otrzepując garnitur.
Odszedłem od okna. W ustach czułem jakiś przaśny, mdły smak, jakbym się najadł
surowych kartofli.
f
Rozdział piąty
Leżałem w ciepłym piachu nad jeziorem i wspominałem po kolei: pożegnanie z babką,
ekstra stówa do kieszonki fartuszka, „Obiadek pyszności, o naszą Wilunię proszę
nadal się troszczyć", potem wyprowadzanie białego opla spod drzew na drogę,
„Panie z tyłu, a pan, panie prezesie, jeśli łaska, koło mnie".
Odwróciłem się na brzuch, wystawiłem do słońca plecy. Wilga siedziała po turecku,
przesypując między palcami piasek. Krople wody lśniły jeszcze na jej ramionach i
karku, jaśniały srebrnie we włosach spiętych w węzeł.
— Upał — powiedziałem. — Gdybym miał silnik, zrobilibyśmy motorówką fajny
spacer po jeziorze. Może znowu bym ich zobaczył.
— Kogo? — spytała.
— Niebieskich — odparłem. — Ten latający talerz. Widziałem go przedwczoraj,
kiedy pływaliśmy z ojcem na żaglu.
— Ojciec też widział? — zapytała Wilga, nie przestając przesypywać piasku.
— Patrzył w drugą stronę — odpowiedziałem. — A kiedy zawróciliśmy, już ich nie
było.
Wilga skończyła zabawę z piaskiem. Wyciągnęła się obok mnie, podłożyła ramiona
pod głowę.
— Wymyśl nową bajkę — powiedziała sennie. — Ta robi się już nudna.
— A Wojtek? — rzuciłem. — On też ich widział! Chyba nie sądzisz, że się
zmówiliśmy.
- Sądzę — mruknęła. — Wymyśl coś nowego.
112
Sięgnąłem po spodnie wiszące na gałązce tarniny. Wyjąłem z kieszeni
przezroczyste, opalizujące puzderko z wygrawerowanym napisem CONTAC i
spróbowałem otworzyć. Pokrywka obracała się luźno. Już myślałem, że mi się nie
uda, gdy coś kliknęło i wieczko odskoczyło. Jakoś tam je przycisnąłem, czy
polecenie nadeszło z zewnątrz?
Wysypałem na dłoń wielobarwną kapsułkę. Była owalna, ciepła w dotyku.
— Proszę — powiedziałem — połknij to. Jeżeli bujam, nic ci się nie stanie.

background image

Wilga spojrzała z niepokojem na pudełeczko, potem na moją dłoń.
— A jeśli nie bujasz, zamienię w Marsjankę? — spytała. — Tak ci się zdaje?
— Nie wiem — odparłem. — W każdym razie twierdzę, że oni to zgubili.
— Nie lubię lekarstw — powiedziała Wilga, przewracając się na brzuch. — Nawet
aspiryny. Starzy mają ze mną kłopot, kiedy się prze-ziębiam.
— A może to cukierek? — uśmiechnąłem się kpiąco. — Spróbuj. Przecież nie
wierzysz, że to ich.
— Ty spróbuj — mruknęła.
— Dobrze — powiedziałem. — Zrobię to wyłącznie dla ciebie. Wziąłem kapsułkę w
dwa palce i zbliżyłem do ust. Wilga poderwała się, uderzyła mnie w łokieć.
— Wariat!
W oczach miała przestrach.
— Dlaczego? — spytałem, wciąż trzymając w dwóch palcach drażetkę. — Przecież mi
nie wierzysz.
— A ty połknąłbyś, aby mi udowodnić, że nie bujasz? — Wilga wzruszyła ramionami.
— Kompletny wariat. To może być trucizna, rozumiesz, idioto?
— Ktoś wrąbał całe pudełko trucizny, została mu jedna pastylka i zgubił ją w
lesie. — Uśmiechnąłem się. — Tak uważasz?
Nie odpowiedziała. Patrzyła na palce, między którymi trzymałem pigułkę.
— Jeżeli nie bujasz... — odezwała się po pauzie — jeżeli oni to zgubili... albo
zostawili umyślnie...
— Otóż to — powiedziałem. — Mam ochotę połknąć. W razie czego ty jesteś
świadkiem.
8 — Błękitni
113
— Nie waż się! — rzuciła, chwytając mnie za rękę i usiłując wyrwać kapsułkę. —
Nie będę żadnym świadkiem, ani mi to w głowie, wariat, słowo honoru!
O mało nie wykręciła mi ręki. Wywinąłem się, schowałem kapsułkę do pudełeczka.
Pudełko do kieszeni, spodnie na gałąź.
— Żartuję — zaśmiałem się, mrugnąłem do Wilgi. — Nie upadłem na głowę, żeby
ryzykować cuda. Może dam to Wieśkowi, jego ojciec zrobi analizę w laboratorium.
Wolałbym jednak spotkać się przedtem z niebieskimi. Jeśli to ich tajemnica,
lepiej z nimi nie zadzierać.
— Racja — przyznała. — Co prawda, niebiescy nie istnieją, ale wojować z nimi
nie warto.
W stronę brzegu, trójkątem, sunęły ostro trzy głowy. Pierwsza należała do Gośki,
dwie za nią zdobiły Szpikulca i Wieśka. Dystans między głowami zwiększał się,
Gośka wygrywała zdecydowanie. Wiesiek już zrezygnował z walki, Szpikulec jeszcze
młócił ramionami, lecz nie miał żadnych szans. Gośka płynęła elegancko, cięła
rękami wodę nie wzniecając bryzgów. Od dwóch lat nikt w naszej szkole nie mógł
jej pokonać, na wojewódzkich mistrzostwach zajęła trzecie miejsce ubiegłego lata
— i przestała trenować, wystąpiła z klubu. Miała trudności w szkole, treningi
zżerają mnóstwo czasu: wybrała naukę.

background image

Wyszła na brzeg, rozciągnęła się w piasku obok Wilgi. Zdążyła już podeschnąć,
kiedy dobili do nas Szpikulec z Wieśkiem. Obaj sapali ciężko.
— Kłopoty z oddechem — powiedziałem. — Musicie poprosić Gośkę o parę lekcji. Co
z Dylem?
— Miał tu być godzinę temu — odparł Wiesiek. — Na ogół się nie spóźnia. Ciekawe,
co z nim się stało...
Na plaży było sporo ludzi, głównie wczasowiczów, dzieliła nas od nich siatka,
symboliczna raczej, bo można ją było obejść w wodzie nie zanurzając się głębiej
niż do kostek. Woleliśmy jednak naszą dziką stronę. Nie było tu kolorowych
parasoli, leżaków i kiosku z colą, ale muzyka z głośnika docierała i do nas.
Właśnie jakiś turysta obszedł siatkę, ruszył wolno w naszym kierunku, skopując
do wody kamyki. Nosił czerwone slipy i kowbojski słomkowy kapelusz, przez ten
kapelusz poznałem go wówczas dopiero, gdy do nas podszedł.
— Cześć, panowie — powiedział. — Fajnie tu u was, nie ma tłoku. Można?
114
Usiadł pod krzakiem nie czekając na odpowiedź. Wilga nie poruszyła się,
wyglądało, że drzemie, przytulona policzkiem do piasku.
— Tłoku nie ma, ale może być — mruknąłem. — Jeśli każdy będzie tu właził. Nas z
waszej plaży przepędzają.
— Ja nie przepędzam. — Czesiek uśmiechnął się do mnie. — Możesz przyjść, kiedy
zechcesz, będziesz moim gościem.
— Pomyślę — odburknąłem.
— To z Teksasu? — zapytał drwiąco Szpikulec, wskazując na kapelusz.
— Zgadłeś — powiedział Czesiek. — Stary mi przywiózł właśnie stamtąd. Popływamy?
Mówił swobodnie, bez przymusu, mnie jednak irytowała sama jego obecność.
Wiedziałem przecież, dlaczego tu przyszedł.
— A dobrze pływasz? — spytałem po pauzie.
— Tak sobie — odparł.
— Możemy się pościgać — zaproponowałem. — O zakład.
— Jaki?
— Jeżeli przegram, dostaniesz z powrotem swój scyzoryk — powiedziałem. — Podobno
go żałujesz.
— A jeśli wygrasz? — zapytał Czesiek.
— Wtedy spełnisz jedną moją prośbę — powiedziałem.
— Jaką prośbę?
— Powiem ci później.
Czesiek pokręcił przecząco głową.
— Nic z tego — rzucił. — Prośby bywają różne, czasem nie do spełnienia. Musisz
mi przedtem powiedzieć.
— W porządku. — Podniosłem się z piachu. — Możesz i ty mieć do mnie prośbę.
Amerykański zakład, pasuje?
Pływanie — jedyna konkurencja, w której jestem naprawdę dobry. Na tych samych
zawodach co Gośka wywalczyłem drugie miejsce: sto metrów, styl motylkowy. To był

background image

duży sukces naszej szkoły, trener kadry Muryłło zaproponował mi nawet
przeniesienie do Olsztyna, „będziesz się uczył tutaj i mieszkał w internacie,
trening pięć razy w tygodniu i szansa na mistrzostwa Europy". Odmówiłem. Byłbym
może się zgodził, ale Muryłło dodał: „O ile wiem, mieszkasz u dziadków, więc
wszystko jedno ci chyba". Odpowiedziałem, że nie jest mi wszystko jedno. Dał
spokój, tak bardzo mu na mnie nie zależało.
Mimo to byłem pewien, że wygram z Cześkiem, chociaż i ja, podobnie jak Gośka,
zarzuciłem trening.
115
— Pasuje — odpowiedział wreszcie Czesiek. — Dokąd płyniemy? Wskazałem na pień
wynurzony z wody, jakieś osiemdziesiąt metrów od brzegu.
— Do pnia.
— I z powrotem.
„Sto sześćdziesiąt — obliczyłem w myśli — dawno nie trenowałem, mogę spuchnąć.
Ale i on może nie jest żadnym mistrzem, powinien spuchnąć wcześniej niż ja".
— Dobrze — powiedziałem.
Szpikulec mrugnął do Gośki. Nie mieli wątpliwości, że dołożę Cześkowi. Wilga
usiadła na piasku, podkurczyła nogi, patrzyła na nas z zagadkowym uśmiechem. Nie
miałem pojęcia, o czym myśli ani komu życzy wygranej. W każdym razie nie
wiedziała, że Czesiek jest bez szans.
Weszliśmy do wody po pierś, Szpikulec gwizdnął, dając sygnał startu. Popłynąłem
crawlem, delfina rezerwując na efektowną końcówkę. W crawlu też byłem dobry.
Czesiek został w tyle, mniej jednak, niż oczekiwałem. Zwiększyłem tempo.
Zerknąłem za siebie: odległość między nami jak gdyby się zmniejszyła. Wtedy
popłynąłem na całego, już się nie oglądając i dotknąłem pnia pierwszy, jakąś
sekundę wcześniej niż Czesiek. „Gdyby do pnia — błysnęło w mózgu — już bym
wygrał..."
Rwałem ze wszystkich sił, a jednak, kiedy się obejrzałem, Cześka za mną nie było.
Był obok. Pruł wodę miarowo, jak rozpędzona maszyna, i raptem zdałem sobie
sprawę, że mogę przegrać. On też nie był amatorem. Oddech rwał się. Muskuły
zaczęły mięknąć, opór wody stawał się coraz większy.
Wyprzedził mnie. Niewiele. O jakiś metr. Wyrwałem się nad powierzchnię, oboje
ramion wyrzucając równocześnie w górę. Nie byłem pewien, czy starczy mi sił, by
dopłynąć motylkiem do brzegu. Na razie jednak dogoniłem Cześka, wziąłem go,
wyprzedziłem o głowę, potem o dwie.
Byle nie stracić przewagi. Wytrzymać. Już niedaleko.
Woda była w ustach. W płucach. Dusiłem się, nie starczyło mi powietrza. Mimo to,
kiedy Czesiek mnie minął, nie mogłem uwierzyć. Płynąłem delfinem, a on tylko
crawlem i wyprzedził, skoczył do przodu, zostawił dobre dwa metry za sobą.
Wylazłem na brzeg, a tu była cisza i nikt na mnie nie patrzył z wyjątkiem
uśmiechającej się zagadkowo Wilgi. Czesiek podskaki-
116
wał na jednej nodze, wylewał wodę z ucha. Gośka szeptała coś Szpikulcowi.

background image

Wiesiek obserwował z zajęciem lot dzikich kaczek.
— Wygrałeś — sapnąłem do Cześka, wciąż nie panując nad oddechem. — Dobry jesteś.
— Nie najlepszy — odparł. — Mam w Warszawie jeszcze dwóch do pokonania. A ty
dawno nie trenowałeś.
— Fakt — przyznałem ponuro. — Od sześciu miesięcy. Ładuj swoją prośbę.
Stanąłem plecami do Wilgi, nie chciałem jej widzieć. Czesiek wyciągnął się na
trawie pod krzakiem, podparł pięścią brodę. Patrzył nie na mnie, tylko gdzieś
przed siebie, może na żagiel tańczący pośrodku jeziora.
— I ja się zmachałem — powiedział. — Do pnia byłeś lepszy, nie mogłem cię wziąć.
Czułem, że kłamie. Mógł był prześcignąć mnie i do pnia, gdyby zechciał.
Gwizdałem na jego komplement. To on był lepszy, od początku do końca, i wiedział,
że ja o tym wiem.
— Wal prośbę — mruknąłem.
— Natychmiast? Daj mi odetchnąć, Jarema.
Pierwszy raz nazwał mnie po imieniu. „Byle nie zaczął zgrywać się na kumpla" —
pomyślałem. Może na przykład zażądać, abym go przyjął do naszej paki. Albo coś z
Wilgą... Byłem wściekły na siebie za głupie hojractwo. Na Wilgę też byłem zły,
że nie ostrzegła. Na wszystkich.
— Wal — rzuciłem. — Chcesz z powrotem scyzoryk?
— Nie.
Pomyślałem o pistolecie gazowym. Na pistolet z pewnością by się zgodził.
Zaproponować? Szkoda pistoletu. Może w ostateczności, jeśli zażąda czegoś, na co
nie będę mógł przystać...
— Więc czego chcesz?
Czesiek powoli dźwignął się z trawy, rozprostował ramiona, spojrzał w górę, na
znikający w błękicie trójkąt kaczek.
— Na osobności — powiedział. — W cztery oczy.
Poszedłem z nim wzdłuż brzegu, mimo młodych brzózek, głogowych gąszczy, srebrnej
szkółki świerków. Usiedliśmy na sosnowym pniu, raczej on usiadł, ja wsparłem się
tylko nogą, czekałem.
— Wal — spróbowałem ponaglić. — Tu nas nikt nie słyszy. Czesiek patrzył na mnie
z lekkim półuśmiechem. Miałem wrażenie,
że świetnie bawi się sytuacją. Chciało mi się wrzeszczeć ze złości.
117
— To była twoja propozycja — odezwał się wreszcie. — Amerykański zakład, prawo
wyboru.
— Nie wycofuję się — mruknąłem.
— Czyli z góry wiedziałeś, czego zażądasz, jeśli przegram.
— Powiedzmy.
— Tak czy nie? — zapytał.
— Tak — odparłem posępnie. —Teraz już bez znaczenia. Wal swoją prośbę.
— O co chciałeś mnie prosić, Jarema?
— Ty się nie wygłupiaj! — warknąłem. — Wygrałeś? Ładuj. Gadać nie ma o czym.

background image

— To jest właśnie moja prośba — powiedział z uśmieszkiem Czesiek. — Chcę
wiedzieć, o co poprosiłbyś, gdybyś wygrał.
Zbaraniałem na moment. Potem skrzywiłem się kpiąco.
— A jeśli ci skłamię?
— Nie skłamiesz.
— Słuchaj, stary — powiedziałem — mogę ci oddać ten nóż. Mogę dorzucić coś
jeszcze, na przykład... — zaciąłem się, słowo „pistolet" nie chciało przejść
przez gardło.
Chyba przepchnąłbym je, lecz Czesiek mnie ubiegł:
— Nie chcę. Masz mi wyznać swoją prośbę.
— Dobrze — rzuciłem po chwili. — Żebyś załatwił ze starym ich wyjazd.
— Czyj wyjazd?... — Nie zrozumiał. — Dokąd?
— Do Holandii — odparłem. — Wyjazd jej rodziców.
— Ona ci powiedziała? — zapytał cicho jakimś bezbarwnym głosem.
— Nie. Podsłuchałem przypadkiem waszą rozmowę na wyspie. Ona się męczy.
— Ja też — mruknął Czesiek. — Co za cholerny idiotyzm... Więc jej zależy?
— Daj mi święty spokój! — wrzasnąłem. — Wszystko jedno. Wygrałeś, zażądałeś,
spełniłem. Koniec, kropka!
— Jak ja to mogę załatwić? — Czesiek patrzył na mnie z posępną bezradnością. —
Więc ona jednak...
— A właśnie, że nie — zasyczałem — właśnie na odwrót, jeśli chcesz wiedzieć,
jeśli potrafisz zrozumieć, na odwrót, słyszysz? Nic ci więcej nie powiem. I
załatwiać nie musisz, bo wygrałeś zakład. Cześć.
118
Chwycił mnie za łokieć, przytrzymał. Rękę miał mocną piekielnie, nie mogłem się
wyrwać.
— Ona jest stuknięta — powiedział.
— Jest — przytaknąłem.
— Nieobliczalna.
— Fakt.
— Ale mogła ze mną pogadać. Zrozumiałbym.
— Co ci miała powiedzieć — mruknąłem. — Wie, że jej starym zależy. Może się
tylko domyśla — skłamałem. — Ona i tak by nie pojechała, ze względu na szkołę.
— Mówiła ci jednak.
— To proste — ciągnąłem — nie musiała nic mówić. W dodatku ty ją podejrzewasz.
Możesz podejrzewać — poprawiłem się. — O interesowność. Kołomyjka jak w młynku
do kawy.
Czesiek milczał. Nie puszczał jednak mojego łokcia.
— A ty? — zapytał nagle.
— Co ja?
— Podkochujesz się w Wildze.
Pomyślałem o naszej zabawie w „chodzenie". Przecież nie powiem mu tego. Ani
pretekstu, ani prawdziwej przyczyny. Nie wolno być do końca szczerym, choć nikt

background image

tu nie jest winien.
— Moja rzecz — powiedziałem. — Ja ciebie nie pytam.
— A ona w tobie? Jak myślisz, Jarema?
Ciepły dotyk jej palców. Poczułem go raptem we wnętrzu dłoni. Zamknąłem oczy na
moment i otworzyłem je szybko, żeby nie zauważył, nie odgadł.
— Ona jest stuknięta — rzuciłem żartobliwie. — Nieobliczalna, sam powiedziałeś.
My tu na prowincji nie wyznajemy się na takich dziewczynach.
Puścił mój łokieć. Wstał z pnia i ruszył przed siebie, w głąb lasu, nawet się za
mną nie obejrzawszy. Na plecach podskakiwał mu kowbojski kapelusz.
Odczekałem chwilę, potem ruszyłem w drogę powrotną. Kiedy znalazłem się na
naszej plaży, nikt nie dostrzegł mojego nadejścia. Otaczali Dyla. Podszedłem
bliżej i zobaczyłem, że nos Dyla jest purpurowy, a pod lewym okiem pęcznieje
granatowy siniec.
— Kto? — zapytałem.
— Cyryl — odparł. — I przyrzekł, że ty i Szpikulec będziecie wyglądać tak samo.
119
— To się zobaczy — powiedziałem po pauzie, kładąc rękę na ramieniu Wilgi. —
Zdaje się, że trzeba będzie coś wymyślić.
Musiałem pukać dość długo, nim w korytarzu rozległy się człapiące kroki i
skrzypnęła zasuwka. Pani Ratajczyk stanęła w progu, spojrzała na mnie ze
zdziwieniem.
— Do mnie?
Była chuda, ciemnowłosa, o ptasiej twarzy. Na ramiona miała narzuconą kraciastą
chustę.
— Tak — powiedziałem. — Jestem Jarema Gańko, przyjaciel Szpi-kul... Rysia
Kruczka — poprawiłem się. — Można do pani na chwilę?
Bez słowa wpuściła mnie do środka. Wszedłem do znanego mi pokoju, pani Ratajczyk
wskazała krzesło, usiadłem. Ona usiadła również, po drugiej stronie stołu,
położyła ręce na koronkowej serwecie.
— Słucham — odezwała się cichym, jakby zmęczonym głosem.
— To trochę dziwna sprawa — zacząłem, wpatrując się w kwietny wzór koronki. —
Rysiek opowiadał, że nie ma pani rodziny, to znaczy nikogo bliskiego.
— Owszem — skinęła głową. — Więc co?
— Ja mam w Olsztynie ciotecznego brata — powiedziałem. — Był u nas wczoraj i
pytał mnie o panią.
— O mnie?— Pani Ratajczyk była szczerze zaskoczona. — Twój cioteczny brat?
— On jest kolegą Arka — wyjaśniłem półgłosem, obserwując ją spod oka.
Pobladła. Żylaste dłonie umknęły z serwety, usta zwarły się w cienką linię.
Patrzyła przed siebie, ponad moją głową.
— Nie mam nic wspólnego z Aureliuszem — odezwała się po pauzie. — Nie utrzymuję
z bratem żadnych stosunków. To obcy dla mnie człowiek.
— Właśnie — podchwyciłem. — Skarżył się Witkowi, że nie chce go pani znać. Ale
znalazł się w tarapatach...

background image

— Zawsze jest w tarapatach — przerwała mi. — Nic mnie to nie obchodzi. Jeśli
prosił twego kuzyna o pośrednictwo, powiedz mu, że na mnie Aureliusz nie ma co
liczyć.
Wstała. Ja jednak nie ruszyłem się z miejsca.
— Tym razem prośba jest szczególna — powiedziałem. — Arek ma kłopoty w związku z
panią.
120
Oczy pani Ratajczyk zrobiły się okrągłe. Usiadła powoli, oparła się piersią o
krawędź stołu.
— Co to ma znaczyć? — zapytała szeptem.
— Ja sam dobrze nie wiem — odparłem. — Zdaje się, że idzie o kradzież tych
złotych zegarków. Policja interesuje się pani bratem.
Palce pani Ratajczyk zacisnęły się na koronce, zmięły ją.
— Nie rozumiem — powiedziała. — Doprawdy nie rozumiem, co Arek może mieć z tym
wspólnego. Tyle co każdy inny...
— Jednak to pani brat. — Patrzyłem w okno. — Policja sprawdza, czy był tu w
lipcu. Mogą zapytać panią. On prosi...
— Prawie cały lipiec przeleżałam w szpitalu — przerwała mi. — Aureliusz wie o
tym. Nie mam pojęcia, jak się dowiedział, ale był u mnie, tylko raz, nie
życzyłam sobie jego odwiedzin... Więc czego chce? — dorzuciła ostro.
— Idzie o kwiecień — powiedziałem. — On zeznał, że nie ma z panią żadnych
kontaktów i nigdy nie był w Jelnikach. Prosi, aby pani nie mówiła, że był tutaj
czwartego kwietnia.
— Czwartego? — Zastanawiała się, a ja czekałem w gorączkowym napięciu. — Tak,
rzeczywiście czwartego, byłam wtedy sama w sklepie... Dlaczego miałabym to
ukrywać?
— Bo zeznał, że nie był tu nigdy — wyjaśniłem, pełen wewnętrznej ekscytacji,
którą starałem się skryć, stłamsić w sobie. — Po prostu dla spokoju, proszę pani.
Jeśli go złapią na jednym kłamstwie, może się zacząć karuzela, więc poprosił
kuzyna, a kuzyn mnie, żeby z panią pomówić...
— Wykluczone — przerwała. — Nie zamierzam kłamać dla niego. Jeśli policja mnie
spyta, powiem prawdę.
— I jeszcze prosił, żeby pani nie pisała do niego — dodałem. — Na wszelki
wypadek, bo mogą sprawdzać korespondencję.
— Tego nie musi się obawiać — powiedziała sucho pani Ratajczyk. — Ani myślę do
niego pisać. Natomiast kłamać nie będę, niech na to nie liczy.
— Przepraszam — powiedziałem wstając. — Ja tylko powtórzyłem, o co mnie
proszono.
— Jeśli twój kuzyn jest porządnym człowiekiem, niech się trzyma z dala od
Aureuliusza. — Pani Ratajczyk odprowadziła mnie do drzwi. — Przykro mówić takie
rzeczy o rodzonym bracie, ale tak jest, niestety.
Wyszedłem na ulicę, za rogiem czekał na mnie Szpikulec, nerwo-
121

background image

wo przestępując z nogi na nogę. Nie odpowiedziałem na jego pytające spojrzenie,
uśmiechnąłem się tylko. Jakiś czas szliśmy w milczeniu, potem Szpikulec nie
wytrzymał — stanął, zagrodził mi drogę.
— Gadaj! — warknął. — Udało się?
— Całkowicie — odparłem. — Po pierwsze, Arek czyli Aureliusz Ratajczyk, wiedział,
że siostra przez lipiec leżała w szpitalu. Odwiedził ją tam nawet i został
przepędzony. Po drugie, był w Jelnikach właśnie czwartego kwietnia.
— To... pewne? — sapnął Szpikulec.
— Nie zgodziła się ukryć tego przed policją, chociaż gorąco prosiłem. —
Uśmiechnąłem się do Szpikulca. — Z czego wynika, że nie miała nic wspólnego z
rabunkiem. Jej braciszek natomiast jest coraz bardziej podejrzany.
— Faktycznie — przytaknął Szpikulec i chwycił mnie za rękę: — Stary! Tego
wystarczy, żeby iść na policję?!
Oczy błyszczały mu, twarz zaciągnął ceglasty rumieniec. Gniótł mi dłoń i
oddychał głośno, z przyświstem.
— Momencik — powiedziałem, uwalniając dłoń. — Można iść zaraz, a można jeszcze
trochę zaczekać.
— Na co? — wytrzeszczył oczy.
Nie wiedziałem, jak mu to wytłumaczyć. Moja kalkulacja była fantastyczna,
wolałem zachować ją dla siebie.
— Ufasz mi? — zapytałem. — No to wytrzymaj jeszcze trochę. Dwa dni najwyżej. Na
razie mamy tylko poszlaki, mocne, ale poszlaka to nie dowód. Ratajczyk był tutaj
czwartego kwietnia i mógł dorwać się do kluczy. Spróbuj to jednak udowodnić.
— Policja ma sposoby.
— Owszem — zgodziłem się. — Jeśli nie zdobędziemy niczego więcej, to też może
wystarczyć. Ale jest szansa na dowód.
— Jaka? — zapytał.
Zawahałem się, czy mu nie powiedzieć. Mógł to jednak uznać za nonsens, głupią
stratę czasu.
— Ufasz mi? — powtórzyłem. — Za dwa dni wszystko się wyjaśni.
— Niech będzie. — Szpikulec pochylił głowę. — Ale pamiętaj, że każdy dzień to
dla matki katorga. Gryzę język, żeby się przed nią nie wygadać. Wczoraj
przesłuchiwało ją trzech, w kółko to samo. Ona już sił nie ma, jest wykończona
kompletnie. Powiedzieli jej, że są na tropie zegarków, i jak chwycą pasera, a on
wskaże na nią, będzie dużo gorzej. Radzą, żeby się dobrowolnie przyznała.
122
— Najwyżej dwa dni — powiedziałem. — Jakiej firmy były te zegarki?
— Szwajcarskie —odparł —marki „Omega". Dziesięć złotych omeg. Nie spłacimy tego
do końca życia.
— Nie będziecie spłacać — zapewniłem. — Czuję, że idziemy dobrym śladem, stary.
Pożegnałem go. Zmierzch osiadał nad miastem, babka z pewnością nakryła już do
kolacji. Pognałem do domu na skrót, przez pola.
Heblowałem deskę zapamiętale, nie bacząc na pot, który spływał po skroniach i

background image

policzkami do warg. Żółtawa powierzchnia nabierała połysku kości słoniowej.
Dziadek lakierował gotową już półkę, w szopie unosił się gorzki zapach politury
i żywicznego soku.
— Wolniej — usłyszałem. — Nie pożar. Twarz sobie obetrzyj, bo w drzewo wsiąka.
Odłożyłem hebel, wytarłem chustką czoło i policzki. W ramionach czułem tępe
ćmienie, kark wydawał się spuchnięty.
— Piąta deska — powiedziałem. — Zostały już tylko dwie.
— Nieźle — pochwalił dziadek, bo odgadł, że czekam na pochwałę. — Pięć wystarczy
na pierwszy raz.
— Zrobię siedem. — Poruszyłem głową, w karku jakby coś strzeliło. — Podoba mi
się ta robota.
Dziadek spojrzał na mnie spod siwych najeżonych brwi, w oczach miał uśmiech.
— Uparty jesteś — mruknął — wiem, że ręce bolą. I plecy, co?
— Kark. — Uśmiechnąłem się. — Ale przywyknę.
— Nie wolisz polatać z chłopakami?
Wolałem. Poszli na grzyby w brzezinę, wołali mnie godzinę temu, powiedziałem, że
czasu nie mam. Po nocnym deszczu w brzezinie musiało obrodzić do licha kozaków,
a nawet prawdziwków, duża frajda napełniać koszyk... Słówko się rzekło, nie da
rady.
— Fajnie mi tutaj — odparłem, układając do heblowania szóstą deskę.
Dziadek ostatni raz machnął pędzlem, potem cofnął się o krok i zlustrował
uważnie regały.
— Ujdzie — powiedział. — Magazyn powinien przyjąć. A o ciebie Wilga pytała, jak
zszedłeś do piwnicy po klamry. Prosiła, żebyś wstąpił do jej pokoju.
123
— Nie ma pośpiechu. — Czułem, że jestem obserwowany. — Wstąpię po robocie.
— Możesz iść teraz, Jarema. Może coś ważnego.
W odpowiedzi wziąłem się do heblowania. Spod noża spływały pachnące spiralki,
kładły się w dole złocistym kopczykiem. Pierwsze ruchy wywołały protest ramion i
karku, potem ból stępiał i prawie go nie czułem. Dziadek zabrał się do malowania
następnych półek, pomalowane wystawił przed szopę w cień. Od drzwi szeroko
otwartych wpadało do warsztatu pastelowe światło, wycinając w podłodze jasny
trójkąt.
— Napisałeś do ojca?
— Jeszcze nie — powiedziałem. Dopiero co był tutaj.
— Trzeba napisać — mruknął dziadek, zwrócony do mnie plecami. — Prosił, żeby na
Hamburg. Jutro najpóźniej, bo nie dojdzie.
— O czym będę pisał? — Natarłem heblem na deskę, desperacki atak. — Pozdrowienia
najwyżej.
— Czasem w listach łatwiej się rozmówić — powiedział dziadek, zanurzając pędzel
w blaszance i wycierając o krawędź nadmiar lakieru. — Mówisz wtedy jakby sam ze
sobą. Szczerze, wszystko. I odpowiadasz za każde słowo, bo napisane, wymazać
potem nie można. Więc trzeba przemyśleć, rozważyć w sobie. W liście nie będziesz

background image

się krzywił ani stroił min.
— Nie lubię pisać — burknąłem.
— A może się boisz?
Hebel zamarł w połowie drogi. Oparłem się łokciem o deskę, spojrzałem na dziadka.
Był nadal odwrócony, malował jak gdyby nigdy nic.
— Czego się boję? — rzuciłem agresywnie.
— Sprawiedliwości — odparł po pauzie.
— Jestem niesprawiedliwy? — spytałem. — To chcesz powiedzieć? Nawet teraz się
nie odwrócił. Pędzel powędrował do bańki, wynurzył się zahaczając o krawędź i
pojechał po desce, równiutko i wolno.
— Skończyłeś piętnaście lat, Jarema. Ja w tym wieku utrzymywałem matkę i siostrę.
Byłem dorosły już. Ty też jesteś dorosły albo prawie dorosły. Jedno w każdym
razie rozumiesz chyba. Życie jest skomplikowane. Inne, niż byś chciał. Planujesz
jedno, a wychodzi drugie. To nie znaczy, że masz siedzieć z rękami w kieszeniach
i czekać, co wyniknie. Ludzie walczą. Ale dzieją się rzeczy, na które nie masz
wpływu, na przykład śmierć twojej matki. Raka jeszcze nie można wyleczyć.
124
— Jeszcze... — mruknąłem.
— Wtedy trzeba zrozumieć — ciągnął, wodząc miarowo pędzlem po bocznej ściance
regału. — Wniknąć trzeba i dostosować się, bo człowiek nie jest na ziemi sam.
Zrozumieć innych to rozumieć siebie. Ciężka droga, ale innej nie ma.
— Do czego ty zmierzasz? — zapytałem.
— Ot, gadam. — Dziadek wreszcie odwrócił się do mnie, był żartobliwie
uśmiechnięty. — Milczy człowiek i milczy, aż wreszcie nachodzi go chętka, żeby
się wygadać. Twojemu ojcu też czasami mówiłem takie rzeczy, kiedy był chłopakiem.
Od małego marzył o morzu, jak ja niegdyś... — Dziadek zdjął okulary, wyjął z
kieszeni strzępek irchy i przetarł szkła. — Marzyciel był twój ojciec,
koniecznie chciał odkrywać nowe lądy. Ja mu tłumaczyłem, że wszystko już odkryte,
a on, że Antarktyda, Arktyka. No i pływa, choć nie na biegun, spełniło mu się,
ale tylko po części. Kompromis, Jarema. Trochę ty życiu ustąpisz, trochę ono
tobie.
Sięgnąłem po siódmą deskę. W ramionach i karku bólu już nie czułem, omdlewały
jedynie, jakbym pływał bez przerwy dużo godzin. Hebel przejechał po chropawej
powierzchni, zapachniało żywicą.
— Ja się za bardzo godzić z życiem nie zamierzam — powiedziałem, strącając na
ziemię pęczek wiórów. — Chirurgiem zostanę na pewno. Świat na jachcie opłynę.
Łapówek magazynierom dawać nigdy nie będę ani podlizywać się letnikom, ani...
— Zaczekaj — przerwał mi dziadek. — Przede wszystkim obiecaj sobie, że nie
będziesz krzywdził.
— Kogo? — nie zrozumiałem.
— Innych ludzi, Jarema. Ludzie nie są ze stali, tylko z krwi i mięsa, A i stal,
najlepsza nawet, rdzewieje z czasem. Bądź sobie stalowy, jeśli potrafisz. Tylko
pamiętaj, że dobra stal jest giętka. —Włożył okulary, umaczał pędzel w blaszance,

background image

strząsnął. — Do ojca napisz.
W milczeniu doheblowałem siódmą deskę. Kiedy skończyłem, ręce miałem z waty.
Dziadek wstał ze stołka, obejrzał uważnie moją robotę, skinął głową.
— Ujdzie — powiedział. — Siedem złotych. Wypada mniej więcej po złotym za deskę.
„Mało wypada — pomyślałem, ledwo będąc w stanie ruszyć ramionami — siedem zetów
za trzy godziny tyrania, a babka daje dychę bez słowa, kiedy ją poproszę... Ale
wydumałem..."
— Melduję się jutro o ósmej rano — powiedziałem do dziadka.
125
— Pojutrze — odparł z uśmieszkiem. — Jutro rączki będą bardzo bolały.
Wyszedłem z warsztatu. Okno na piętrze było otwarte, Wilga siedziała na
parapecie z twarzą do słońca. Miała na sobie opalacz w czerwone i żółte ciapki.
— Możesz wstąpić na chwilę? — zawołała.
Skinąłem głową. Najpierw poszedłem do łazienki, ściągnąłem ubranie i skoczyłem
pod prysznic. Zimna woda ożywiła mięśnie, a zarazem wyostrzyła ból. Z wielkim
trudem udawało mi się unieść ramiona. Potem masaż kudłatym ręcznikiem, kilka
gimnastycznych ruchów, świeża koszula. Tamtą wrzuciłem do kosza z brudną
bielizną, bo przepocona była na wylot. Uczesałem włosy i poszedłem na górę.
Zapukałem.
— Proszę — powiedziała Wilga.
Jej pokój był ładniejszy od mojego — cepeliowski tapczanik, szafka z palonego
drzewa, niebieskoszary dywan — lecz jakiś bezosobowy, martwy. Nawet fotosy
Zamachowskiego i Lindy przypięte przez Wilgę do ściany nad tapczanikiem nie
odmieniały wrażenia. Gdy wszedłem, Wilga miała już na sobie kretonowy
szlafroczek w te same czerwone i żółte ciapki, a włosy spięte białą przepaską.
Usiadłem okrakiem na dziadkowym zydlu.
— Coś taka poważna? — spytałem.
Milczała. Przyglądała mi się bacznie, jak gdyby chciała dociec, czy nie ukrywam
czegoś.
— Mam prośbę — odezwała się, nie przestając patrzeć, a nawet wpatrując się
jeszcze czujniej. — Żebyś mi powiedział, o czym mówiłeś z Cześkiem.
— Same prośby. — Zaśmiałem się. — Ty też chcesz mnie wykosić w pływaniu? To już
byłaby klęska!
— Powiedz, Jarema. Proszę cię.
Nie umiałem tego pojąć: raz była w niej czułość, jakieś nie do nazwania ciepło,
nieśmiały wdzięk; innym razem, jak teraz, rzeczowa oschłość. Nawet próbowała
uśmiechać się do mnie, ale był to uśmiech z reklamy pasty do zębów.
— Nie mogę — powiedziałem. — Rozmowa osobista.
— Na mój temat?
— Rozmowa osobista — powtórzyłem. — Przypominam, że to Czesiek o nią prosił.
Byłaś przy tym, wiesz.
— Jarema, proszę cię. — Patrzyła w podłogę. — Nie jest ważne dla mnie, co on
mówił. Tylko co ty jemu powiedziałeś.

background image

126

— Juz nie pamiętam — wyszczerzyłem zęby. — Niech skisnę zapomniałem.
Wilga zsunęła się z parapetu. Podeszła do mnie. Jej ręce dotknęły moich, ale nie
było to dotknięcie jak wtedy. Raczej atak lub próba przekupstwa.
— Bardzo cię proszę — powiedziała cicho. — Mam powód.
— Jakiż to? — spytałem.
— Godzinę temu Czesiek wyjechał.
Zbaraniałem. Jeżeli okaże się bydlakiem i powtórzy ojcu naszą rozmowę, ja
również jestem skończone bydlę. Nie miałem prawa wtrącać się do tej sprawy...
Cóż ja takiego mu powiedziałem? Że podsłuchałem, domyślam się, przypuszczam. Nie
musiał mi uwierzyć. Mógł pomyśleć, ze Wilga mnie napuściła. Że się zwierzyła z
tej historii. Pognał do ojca, zęby mu donieść, urażony hrabia...
Narozrabiałem. Niech to. I to nie ma sposobu, żeby odkręcić.
— Przegrałem zakład — mruknąłem. — Mogłaś mnie uprzedzić że on jest zawodnikiem.
— Co mu powiedziałeś, Jarema?
- Zmusił mnie. — Uwolniłem ręce z jej rąk. — Ale tylko tyle że podsłuchałem
waszą rozmowę na wyspie.
— Nie tylko to, Jarema.
— Dobrze! — Odsunąłem z trzaskiem zydel. — Zażądał, abym mu wyznał swoją prośbę.
Nie potrafiłem na poczekaniu wymyślić kłamstwa
— A jaka była prawda?
- Zęby załatwił z ojcem wyjazd twoich starych — powiedziałem półgłosem nie
patrząc na Wilgę.
— Jesteś podła świnia. — Pauza. — Podła świnia. Odwróciła się do okna.
Zobaczyłem, że jej palce zwijają się i prostują, jakby coś rozgniatała.
— Wysłuchaj do końca — poprosiłem cicho.
— Nie chcę! Zostaw mnie.
- Musisz! — wrzasnąłem niemal. — Najpierw ci powiem, a potem pójdę. Nie
powiedziałem mu o naszej umowie. Nie powiedziałem niczego, o co mógłby się
wściec. To wszystko. Cześć.
Poszedłem do drzwi. Nie spodziewałem się, że mnie zawoła a jednak nie byłem
zdziwiony, gdy usłyszałem:
— Jarema... No to dlaczego on wyjechał?
Odwróciłem się. Wilga także się odwróciła, stanęliśmy twarzą w twarz.
127
— Może mi nie uwierzył — rzuciłem ponuro. — Chętnie sam siebie strzeliłbym w
pysk. Nie trzeba się było wtrącać. Wiem. Moja wina. Ale ja chciałem dobrze,
słowo honoru...
Urwałem. Przez okno wpadało z podwórza gdakanie kur. Wilga wciąż patrzyła mi w
oczy, lecz coś zmieniło się w jej spojrzeniu. Uśmiechnęła się — niepewnie, z
wysiłkiem.
— Może to i lepiej — powiedziała szeptem. — Raz na zawsze sprawa się skończy.

background image

Jeśli taki z niego facet, dobrze, że wyjechał. Niech zamelduje tatusiowi.
Chwyciła mnie raptem za ręce i okręciła po pokoju, aż się o mało nie
przewróciłem na tapczan.
— Wariatko! — jęknąłem. — Co ty wyprawiasz z robolem! Zarobiłem dzisiaj siedem
złotych, ale ramiona mam z czystego bólu! Wariatka, niech skonam!...
Wtedy właśnie to się stało. Jeszcze coś chciałem powiedzieć, ale ręce Wilgi
oplotły mi szyję, usta dotknęły ust. Zawirowało wszystko, razkołysało się
dźwięcznie, kurze gdakanie zmieniło się w śpiew sło-wiczy, a zaciśnięte powieki
nie osłaniały przed blaskiem gwiazd.
Potem staliśmy razem w oknie. Znowu z nieba spływało słońce, kury gdakały po
kurzemu, babka przypominała, że obiad zaraz i mamy oboje umyć ręce. A nasze ręce
były złączone pod parapetem, moja lewa z jej prawą.
— Fajnie, że wyjechał — powiedziała Wilga. — Nareszcie mam to z głowy. Jeśli mi
starzy powiedzą słówko, zwyczajnie prysnę z domu.
— Pryśnij tutaj — zaproponowałem. — W naszej chałupce zawsze się znajdzie
miejsce dla ciebie.
— A kto będzie płacił za mój pobyt?
— Ja. — Dumnie stuknąłem się w pierś. — Dziś zarobiłem siedem złociszów, jeśli
trzeba, zarobię więcej. Załatwię u babki zniżkę, mam chody.
— Nie chciałabym narazić się Marzence. Cichy śmiech. Burknąłem coś niewyraźnie.
Ona także ich zobaczyła. Graliśmy w badmingtona na łące przy jeziorze, lotka
umknęła w krzaki, pobiegłem jej szukać. Raptem zamarłem.
— Patrz — powiedziałem do Wilgi.
Po drugiej stronie wychodziły z wody na brzeg dwie niebieskie
128
postacie. Jezioro w tym miejscu zwęża się, odległość wynosi jakieś pięćset
metrów, widzieliśmy więc wyraźnie: ciemnobłękitna skóra, ta-lerzowate oczy,
słoniowe trąbki w miejscu, gdzie powinien być nos.
Trwało to kilka sekund. Para niebieskich zwróciła głowy ku górze, a potem
długimi skokami umknęła w gąszcz.
Wilga była blada. Patrzyła na mnie rozszerzonymi źrenicami.
— To przecież niemożliwe... — wymamrotała.
— Niemożliwe — przyznałem. — Ale prawdziwe. Tym razem sama widziałaś.
— Więc myślisz... — urwała na moment — że oni są... tego... z innej planety?
— Nie wiem — odparłem. — Może gdzieś na ziemi żyją niebie-skoskórzy, ale ja o
tym nie słyszałem. Nie słyszałem również o produkcji latających talerzy.
Natomiast czytałem książkę pewnego Szwajcara, który twierdzi, że przed tysiącami
lat odwiedzali Ziemię przybysze z innej planety.
— Bajka — mruknęła Wilga, wciąż wpatrując się w tamten brzeg, jakby czekała na
ponowne zjawienie się niebieskich.
— Załóżmy, że bajka — powiedziałem. — Jak w takim razie wytłumaczyć znalezisko
sprzed tysięcy lat, które znajduje się w muzeum bagdadzkim? Są to suche baterie
elektryczne, a wtedy, jak wiesz, elektryczności nie znano. Co sądzisz o

background image

prastarych mapach, na których wyrysowano precyzyjnie kontury wszystkich lądów?
Są na nich łańcuchy górskie Antarktydy, odkryte dopiero dwadzieścia lat temu. A
jak ci się podoba znaleziony w grobowcu chińskim sprzed wieków pasek z aluminium?
Ten metal ludzie umieją produkować dopiero od kilkudziesięciu lat. Albo
kalendarz astronomiczny wykonany w Peru, dokładniejszy niż obliczenia maszyn
elektronowych? Francuski uczony odkrył na Sacharze rysunki kosmonautów, wykonane
kilkadziesiąt tysięcy lat temu. Takie same rysunki znaleziono w jaskiniach
Francji, Ameryki Północnej, Rodezji i Chile. Na wszystkich tych rysunkach
kosmonauci noszą hełmy z kablami i kombinezony. Co o tym myślisz?
Twarz Wilgi przybierała coraz pełniejszy wyraz zdumienia. Słuchała mnie z
otwartymi ustami, jak gdybym nagle zaśpiewał głosem Elvisa Presleya.
— To wszystko prawda? — zapytała niepewnie.
— Najczystsza — odparłem. — Do obejrzenia w muzeach. Zdaniem Szwajcara w
pradawnych czasach Ziemię odwiedzały statki kosmiczne. Prymitywne ludy czciły je
jak bogów. W Peru znaleziono nawet
9 — Błękitni...
129
kosmodrom, a w każdym razie coś, co na to wygląda. Wielka równina pokryta jest
rysunkami geometrycznymi, które miały służyć jako wskazówki dla lądujących
statków. Inaczej tych rysunków wytłumaczyć nie można.
— Dlaczego teraz nie przylatują? «•<.
— Mogliśmy im się znudzić — powiedziałem. — Nie jesteśmy tacy znowu atrakcyjni.
A zresztą wygląda na to, że znów zaczynają nas odwiedzać. Sama widziałaś kilka
minut temu.
Wilga zamyśliła się, pochyliła głowę. Siedzieliśmy w trawie obok porzuconych
rakietek, wokół trzeszczały koniki polne, słońce okryło się chmurami. Patrzyłem
na drugi brzeg, czekając na start talerza. Spodziewałem się, że w końcu zobaczę
ten start, nie mogą przecież ulatniać się niewidzialnie.
— Dlaczego przylatują właśnie tutaj? Czego szukają w naszym jeziorze? I
niemożliwe, żebyśmy tylko my ich widzieli. Pełno ludzi naokoło.
— Czy masz to pudełko z pastylką? — zapytała nagle Wilga. Sięgnąłem do kieszeni.
Było na samym jej dnie. Wyjąłem.
— Być może oni go szukają — powiedziała. — Dlatego kręcą się tutaj.
Fakt... Dziwne, że sam na to nie wpadłem. Tabletka może być dla nich cholernie
ważna. Obejrzałem ją pod światło przez przezroczyste opakowanie. Odniosłem
wrażenie, że fosforyzuje lekko.
— Ona wcale nie musi być do połykania — powiedziałem. — Może na przykład
zawierać jakąś specjalną energię. Albo szyfr. Uważasz, że należy zostawić tutaj
pudełko?
— Dlaczego właśnie tutaj? — Wzruszyła ramionami. — Znaleźliśmy ją gdzie indziej.
Zresztą, jeśli szukają tabletki, na pewno już przeszukali tamtą polanę. Chyba
warto nawiązać z nimi kontakt.
— Jak? — Teraz ja wzruszyłem ramionami. — Pojawiają się i znikają jak duchy.

background image

Przecież nie będę łaził w kółko i wołał ich.
Wilga podniosła się z trawy.
— Nonsens — powiedziała. — Po prostu nie wierzę i koniec. Ani myślę dostać hyzia
w tak młodym wieku, panie Gańko.
— Ja też nie wierzę — zgodziłem się. — To byli dwaj dowcipnisie pomalowani
farbką, a talerz wtedy mi się przywidział.
— Może by jednak zameldować władzom?
— Przecież nie wierzymy — uśmiechnąłem się krzywo.
Od wschodu wpełzała na niebo brzuchata ołowiana chmura. Przyspieszyła, zwisając
coraz niżej, zaczęła nabrzmiewać, gęstnieć. Na
130
drugi brzeg spłynęło czarne skrzydło cienia i w tym momencie chmurę rozdarł
oślepiająco biały błysk, wiążąc niebo z konarami drzew rozgałęzioną żyłą.
Wilga przywarła do mnie ze stłumionym okrzykiem, zduszonym przez łomot
przewalającego się grzmotu. Jeszcze jedna krwawa żyła spięła chmurę z
przeciwległym brzegiem, ziemia zadudniła od huku.
— Uciekajmy, Jarma!
— Możliwe, że nigdy ich więcej nie zobaczymy — szepnąłem. Chwyciliśmy się za
ręce i popędziliśmy w stronę domu.
Kończyłem dokręcać ostatnią klamrę, gdy do warsztatu wszedł listonosz.
— Moje uszanowanie — powiedział, salutując do daszka. — Znalazł pan, widzę,
pomocnika, panie Walenty. Tania siła robocza.
— Nie taka tania — uśmiechnął się dziadek i podszedł do listonosza, uścisnął mu
rękę. —Wedle firmowej stawki, Heniu. Nowa moda idzie zza oceanu, żeby dzieciaki
nie brały pieniędzy za darmo.
— Dobra moda. — Listonosz mrugnął do mnie. — Może i moją córeczkę chwyci, bo
wymagania duże, a pomóc matce w domu, najgorsza tragedia. Ty mi dawaj, znaczy, a
ja tobie nic.
— Poproś Jaremę, Heniu — doradził dziadek — on twojej Kaśce wytłumaczy. Ma
nowoczesną teorię.
— Przydałoby się — powiedział litonosz i otworzył torbę, pogrzebał w niej, wyjął
kilka kopert. — Dwa do pana, rachunki pewnie, a ten do młodego człowieka.
Poznałem zamaszyste pismo ojca. List był z polskim znaczkiem, więc jeszcze z
Gdyni. Wsadziłem kopertę w kieszeń.
— Jakie nowinki, Heniu? — zapytał dziadek. — Co słychać w szerokim świecie?
— Mają podwyższyć emerytom, ale nie wiadomo kiedy. Ci młodzi w rządzie nie myślą,
że sami pójdą kiedyś na rentę — listonosz oparł się o framugę, postawił torbę na
ziemi. — Alkohol drożeje od poniedziałku. A na Bałkanach ludzie dalej się
zabijają. Muszą tak?
— Pewnie muszą — mruknął dziadek. — Jak by nie musieli, to by nie zabijali, bo
po co?
— Nigdy nie dogonimy Europy, panie Walenty — stwierdził kategorycznie listonosz.
— Ona nie stoi i nie czeka. A Kruczkową chyba zamkną, śledztwo, gadają, na

background image

ukończeniu. Kto by pomyślał, panie Wa-
131
lenty, taka, zdawało się, porządna kobita. Nie odgadniesz, co w duszy u drugiego.
— Znaleźli zegarki? — zapytał dziadek.
— W tym sęk, że nie — odparł listonosz, zapalając papierosa. — Kruczkowa uparta,
wszystkiemu zaprzecza. Ale mówił mi sierżant Malcharek, że materiału jest dosyć,
niech sąd rozstrzyga.
Dziadek zdjął okulary, wypolerował irchą szkła.
— Dzieciaków szkoda — westchnął. — Ojca nie mają, a u dalszej rodziny wiadomo
jak jest... Że też nie pomyślała zawczasu, jak to może się skończyć.
Wkręciłem ostatnią śrubę, sprawdziłem, czy klamra trzyma mocno. Trzymała, jak
należy. Odłożyłem śrubokręt na półkę z narzędziami i podszedłem do drzwi.
— Nie śpieszcie się ze współczuciem — powiedziałem. — Pani Kruczkowej nie
zamkną.
— Ejże? — uśmiechnął się żartobliwie listonosz. — Bo matka twego kolegi?
— Bo niewinna — odparowałem. — Sklep okradł ktoś całkiem inny, Kruczkowa nawet
go nie zna.
— A ty znasz? — podobnie żartobliwym tonem zapytał dziadek.
— Poniekąd. — Strzepnąłem z dżinsów okruchy drewna. — To się wkrótce okaże.
— Ma pański wnuk fantazję! — Listonosz zrobił oko do dziadka. — Powinien pisać
książki kryminalne. A najświeższą nowinkę pan słyszał? Jak już o fantazji mowa,
ludziska plotą ostatnio niestworzone rzeczy. Duchy nie duchy, potwory jakieś po
okolicy krążą.
— Reklamówka — zaśmiał się dziadek. — Żeby rozsławić Jelniki-Zdrój, przyciągnąć
letników.
Zastygłem. Na zewnątrz pozostałem spokojny, objawiając ledwo grzeczne
zaciekawienie, w środku jednak napięło się wszystko.
— Co za potwory? — spytałem. — Rogate?
— Niebieskie — odparł listonosz. — Niby podobne do ludzi, ale oczy jak spodki,
łuska świeci się, nos trąbiasty. Wyłażą z jeziora na brzeg i znikają, nikt
zresztą nie próbuje ich ścigać. Jęczmiak, powiada, przysiągł sobie, że kielicha
do ust nie weźmie więcej, bo był akurat na lekkim ???? ? nie ma pewności. Ponoć
ludzie z Kleszewic też je widzieli przy wodzie. Co pan na to, panie Walenty.
— Ano nic — powiedział dziadek. — Dziwów na świecie nie brak. Sam widziałem
przed wojną brodatą kobietę i dwugłowe cielę, w cyr-
132
ku pokazywano u Staniszewskich. Figlarzy też nie brakuje Heniu Czvli to lub
tamto, lub jeszcze coś.
Listonosz niechętnie sięgnął po torbę, ze stęknięciem zawiesił ją na ramieniu.
— Ot, i pora na mnie, panie Walenty — wyciągnął rękę cj0 dziadka. — Panu dobrze,
spoczynek, a ja do emeryturki mam jeszcze cała dziesiątkę.
— Nie zazdrość, Heniu. — Dziadek klepnął go p0 p|ecacri __ Zamieniłbym się ja z
tobą i dobrze dopłacił.

background image

Listonosz zasalutował, poszedł do furtki. Rower miał obdrapany z przekrzywioną
kierownicą. Pomachał nam i nacisnął na pedały
— Dziś zarobiłeś szesnaście — powiedział dziadek — czv|j razern trzydzieści
złotych. Mam ci wypłacić?
— Zaczekam do piętnastego — odparłem. — Żeby się wiecei uzbierało.
Dziadek wrócił do warsztatu, a ja poszedłem do siebie na aóre ułożyłem się
wygodnie na kozetce i rozpieczętowałem |jSt
Kochany synkowski!
Właśnie skończono załadunek, jutro o świcie wychodzimy w morze. Jest to mój
ostatni rejs w charakterze pierwszego oficera bo kilka godzin temu armator
wręczył mi kapitańską nominację / pQ powrocie obejmę dowództwo nowego polskiego
statku o dźwięczne! naZwie „Strzebrzeszyn". Podejrzewam, że największą
trudnością na nowym stanowisku będzie przyuczenie zagranicznych kontrahentów do
wymawiania tego słóweczka. Jakbym już słyszał Anglika bełkocącego rozpaczliwie:
„Shepshepshe... " Niemniej wyobrażasz sobie jak sie cieszę — nie przewidywałem
awansu tak szybko. „Strzebrzeszyn" będzie kursował na linii północno-
amerykańskiej, jest więc niemal pewne że za rok odwiedzimy wspólnie Greenwich
Village. .
Jest późny wieczór. W głowie jeszcze mi szumi od łomotu dźwigów i tysiąca spraw,
które trzeba załatwiać w ostatniej chwili Trudno się skupić. A mam ci dużo do
powiedzenia, synu, wiele sprzecznych myśli, poplątanych uczuć. Tak bym chciał,
żebyś potrafił mnie zrozumieć.
Przede wszystkim: kocham cię. I kocham cię z dumą, bo wydaje się, że masz
charakter, nie jesteś mięczakiem. Ale od człowieka z charakterem można wymagać.
Żądam więc, żebyś dostrzegł to czego nie chcesz dostrzec z dziecięcym jeszcze
uporem.
133
)
Są ludzie, którzy żyją spokojnie z dnia na dzień, spełniają obowiązki, bo tak
trzeba, jedzą, śpią, oglądają telewizję. Życie mija im gładko, na ogół bez burz,
w ciepłej szarówce, w rytmicznym a-co-mi--tam. Klimat umiarkowany, temperatury
średnie.
Czy jest w tym coś złego?
Chyba nic. Po prostu kwestia charakteru, usposobienia, wewnętrznych potrzeb.
Człowiek ma prawo do wygody, unikania przygód i ryzyka. Jeśli jest przy tym
uczciwy, niczego nie wolno mu zarzucić. Takich ludzi szanuje się nawet.
Obrastają dobrze zasłużonym tłuszczy-kiem i umierają na ogół w pościeli.
Są także inni ludzie. Narwańcy, szaleńcy, marzyciele. Ludzie, którzy umieją żyć
tylko w wysokich temperaturach, bo kipi w nich pasja, wrze niepokój. Otoczeniu
trudno wytrzymać z takimi, są nietypowi, często zadziorni, ze swoich racji nie
rezygnują. Jeśli kochają, to na całego, gdy nienawidzą, to bez reszty. Swojej
pasji gotowi są poświęcić życie.
Przeważnie nie są to egoiści, choć niekiedy wyglądają na takich. Wierzą, że ich

background image

pasja służy innym ludziom, że posuwają świat naprzód. Taki był z pewnością
Kopernik, Newton, Słowacki, Einstein, Szekspir, Darwin. To wielcy szaleńcy. Są
także mali, zwyczajni, bez rozgłosu. Mają jednak w sobie ów żar, ową namiętność,
która nie daje im spocząć.
Często cierpią. Dręczą się niemożnością pogodzenia sprzecznych pragnień,
koniecznością dokonania wyboru, gdy każda decyzja jest dramatem. Pragną wówczas
pomocy bliskich. Pomocy i zrozumienia.
Zastanawiasz się, być może, dlaczego piszę ci o tym, do czego zmierzam. Otóż
liczę na ciebie, Jarema. Wierzę, że wyrośniesz na człowieka z pasją. Jeśli
zostaniesz chirurgiem (myślę, że nim zostaniesz), będziesz poszukiwaczem, może
odkrywcą. Będziesz kochał swój zawód. Sądzę, że pod tym względem mamy podobne
charaktery.
I stąd, synku, moja wiara, że potrafimy się zrozumieć.
Minęła północ, jestem bardzo zmęczony. Spodziewam się w Hamburgu zastać list od
ciebie.
Ucałuj dziadków.
Ściskam cię mocno
Ojciec
Złożyłem list starannie, potem rozwinąłem go, przeczytałem jeszcze raz.
Schowałem do koperty, a kopertę do „skarbca" — pokrytej płaskorzeźbami
drewnianej skrzyneczki, w której przechowywałem
134
chiński zegarek z pozytywką, perłową muszlę z Indonezji, sześcioko-lorową
latarkę, scyzoryk, pistolet, przestrzenne pocztówki, płytę Toma Jonesa i dyplom
z mistrzostw pływackich. Z dołu dobiegło wołanie puchacza.
— Właźcie! — zawołałem przez okno do Dyla i Wieśka. Wpadli podnieceni, Dyl
wymachiwał blankietem telegraficznym.
— Gratulujemy odkrycia stop — przeczytał uroczyście. — Jutro przybędzie do
Jelnik ekipa naukowców oraz Telewizja stop. Pozdrawiamy serdecznie stop.
Dyrekcja Muzeum Olsztyńskiego.
— Najbardziej ucieszy się Gośka — powiedziałem. — Nareszcie spełni się jej
marzenie o występie telewizyjnym. Może pozwolą jej nawet coś zaśpiewać.
— Ja też zaśpiewam, jeśli pozwolą. — Dyl wyszczerzył zęby. — Człowiek nie wie,
jaki w nim drzemie talent.
— Radzę ci jednak pożyczyć od mamy puder — doradził Wiesiek. — Nosa do jutra nie
odchudzisz, ale śliwkę pod okiem możesz wyre-tuszować.
Dyl skrzywił się, spochmurniał.
— Dużo bym dał, żeby Cyryla udekorować w ten sam sposób — syknął przez zęby. —
Nasza sprawa, żeby o to zadbać.
— Nasza — przytaknąłem. — Trzeba wykombinować coś specjalnego.
— Co tu można wykombinować? — mruknął Wiesiek. — Gdyby się dało zmobilizować
wszystkich chłopaków z klasy...
— Na to nie licz — powiedziałem. —- Nie będziemy ich zresztą załatwiać cudzymi

background image

rękami. Raczej głową i to własną.
— Masz pomysł? — zapytał Dyl.
— Będę miał — przyrzekłem.
Nie byłem jednak zanadto pewien, czy potrafię dotrzymać przyrzeczenia.
Rozdział szósty
Opukiwali każdy przedmiot w jaskrawym świetle lamp, obmacywali, pieścili. Raz po
raz sięgali po szkła powiększające, badając jakieś szczegóły. Szefa ekipy,
siwowąsego profesora w skórzanej kurtce, do której nosił granatową muszkę w
białe grochy, specjalnie intrygowały koła z poprzeczkami. Kręcił się przy nich,
ruszał korbą, zaglądał do otworu osi, nawet obwąchiwał.
— Unikat... — mruczał do swego asystenta, długowłosego okularnika w dżinsach. —
Ten rodzaj, panie kolego, u nas dotąd niespotykany, prawdziwa rzadkość...
Facet z kamerą krążył po sali, komponując ujęcia, jego kolega, dziennikarz, coś
zapisywał w notesie, od czasu do czasu wskazując na przedmiot, który należy
sfilmować w zbliżeniu. Czuliśmy się zbyteczni, nikt nie zwracał na nas uwagi.
Dopiero po wyjściu z podziemi profesor podbiegł do nas z wyciągniętą ręką.
— Dziękuję. — powiedział, ściskając nam po kolei dłonie, co facet z kamerą
sfilmował skrzętnie z przysiadu — dziękuję w imieniu nauki, moi kochani,
odkrycie jest unikalne, tak, tak, nie żadna rekonstrukcja, lecz autentyk,
wszystko na to wskazuje, moi kochani, chociaż potrzeba będzie dokładniejszych
badań, tak, tak. Dotychczas takie sale odtwarzaliśmy z rycin, a tutaj oryginał,
kto wie, co jeszcze znajdziemy w tych podziemiach, tak, tak, dziękuję wam, moi
kochani.
— Będzie tu muzeum? — zapytał Szpikulec.
— Najpierw prace poszukiwawcze — odpowiedział profesor — a potem, ma się
rozumieć, muzeum, młody człowieku. I tabliczka
136
z waszymi nazwiskami, tak, tak, z nazwiskami odkrywców, taki jest zwyczaj, moi
kochani, w pełni na to zasługujecie.
Jeszcze raz uścisnął nam ręce, poruszając przy tym wąsami, jakby nas chciał
rozbawić, potem odszedł do swoich, a nas wziął na bok dziennikarz, rozsadził po
kamieniach przed basztą i kazał kamerzyście sfilmować.
— A teraz po kolei — zaczął, ustawiając na murku magnetofon i podłączając
mikrofon z długim sznurem. — Kto odkrył wejście do podziemi?
Wiesiek przedstawił się i trochę nieswoim głosem zaczął opowiadać, jak skrył się
w baszcie przed „hitlerowcami", leżąc na ziemi dostrzegł między płytami szparę,
wrzucił tam kamyk i zdziwił się, gdy doszedł go odgłos, jak gdyby kamyk staczał
się po stopniach. „Partyzanci" i „esesmani" z trudem poszerzyli otwór, z jeszcze
większym odwalili płytę. W opowieść włączył się Dyl, potem Szpikulec. Ja także
powiedziałem kilka słów, gapiąc się głupio w terkocącą kamerę.
— A jak doszło do odkrycia sali tortur? — zapytał dziennikarz. Anny i Martina
nie było z nami tutaj, więc opowiedzieliśmy o ich
udziale w wyprawie, o walce z zardzewiałym zamkiem.

background image

— To ona — wskazałem na Gośkę. — Gdyby nie wpadła na pomysł z olejkiem do
opalania, za nic nie otworzylibyśmy drzwi.
Kamera najechała na Gosię. Zaczerwieniła się, spuściła oczy.
— Boja... tego... —wymamrotała — to była oliwka kosmetyczna... najlepiej oliwką
przy opalaniu, olejek gorszy, chyba że z masła kokosowego...
— Ona ładnie śpiewa — powiedział z boku Dyl. Pan jej każe zaśpiewać „O mnie się
nie martw"...
— Odczep się! — warknęła Gosia nagle normalnym głosem, już bez zająknięć. — Co
to ma do rzeczy?
— Ma, proszę pana! — pisnął Dyl. — Ścisły związek ze sprawą! Śpiewała nam to,
gdy mocowaliśmy się z zamkiem. Wiadomo, że z pieśnią praca idzie łatwiej.
— Może zaśpiewasz? — uprzejmie zaproponował dziennikarz.
— Niech on śpiewa. — Gośka wskazała na Dyla. — Ja jestem nie-śpiewająca. Umiem
się tylko jąkać artystycznie, kiedy mnie peszą.
Dziennikarz parsknął śmiechem, my także.
— Mamy prośbę — powiedział Wiesiek. — Niech pan zapowie w telewizji, że
powstanie tu muzeum i że nasza szkoła obejmie nad nim patronat.
137
— Piękna idea. — Dziennikarz przybliżył do ust mikrofon. — Będzie więc muzeum w
Jelnikach-Zdroju, piękne muzeum pod patronatem miejscowej młodzieży. Na tym
kończymy nasze sprawozdanie, raz jeszcze gratulując młodym odkrywcom.
— Kiedy będziemy mogli to obejrzeć? — zapytał Dyl.
— Dziś wieczorem w dzienniku telewizyjnym — odparł dziennikarz. — Myślę, że
zdążymy.
Mikrobus TV podrzucił nas do miasta, jeszcze raz profesor uścisnął nam dłonie.
— Napiszę do waszej szkoły — przyrzekł. — Należy wam się pochwała z wpisaniem do
akt personalnych.
W Rynku przy kiosku z oranżadą stała w komplecie paka Wspaniałych. Gapili się na
wóz telewizyjny, pełni zdumienia obserwowali nasze pożegnanie z profesorem,
które kamerzysta również sfilmował, przysiadłszy na błotniku.
Mikrobus odjechał wzniecając obłok kurzu. Cyryl powoli ruszył w naszą stronę, co
krok pociągając z butelki. Zatrzymał się, stanął w rozkroku.
— Co to za kino? — spytał.
Udaliśmy, że nie słyszymy; Dyl zaproponował, żeby przyjść do niego wieczorem na
wspólne oglądanie „Wiadomości", Gośka poprosiła Szpikulca, aby po nią wstąpił.
— Co to za kino? — powtórzył Cyryl i tknął palcem Wieśka. — Do ciebie mówię!
— Telewizja z Olsztyna — odpowiedział Wiesiek.
— Was mają pokazać? — Cyryl wykrzywił się pogardliwie. — Faktycznie kino.
Uściski gówniarzy ze starym prykiem. Co to był za jeden? — Tym razem palec był
wymierzony we mnie. — No, czekam.
— Więc o wpół do ósmej — powiedziałem do Dyla. — Mogę przyjść z Wilgą?
— Jasne — skinął głową.
— Czekam! —- syknął Cyryl, wciąż mierząc we mnie palcem. —Ty! Słyszysz? Czy ci

background image

ucho przeczyścić?
Jego paczka powoli zaczęła się zbliżać, wszyscy z butelkami. Zauważyłem, że
Szpikulec przybladł, ja chyba także zbladłem, a może poczerwieniałem, bo czułem
pieczenie policzków.
— Czego się czepiasz, Cyryl? — usłyszałem z boku głos Gośki. — Zostaw nas w
spokoju.
— Ja grzecznie pytam tego tu ważniaka — teraz Cyryl wymierzył
138

we mnie butelką — a on nie życzy sobie odpowiedzieć. No i kto tu podskakuje?
— Przynieś jakieś nagrania — powiedziałem do Szpikulca — ja też coś przyniosę.
Mówiłem z trudem, walcząc o zachowanie zewnętrznej obojętności. Nie przychodziło
to łatwo. Cyryl stał zaledwie dwa kroki ode mnie. Podrzucał w dłoni butelkę,
jakby obliczał jej ciężar i przydatność.
— Pytam po raz ostatni, kto to był ten pryk? — odezwał się cicho. Czułem, że
jeśli mu nie odpowiem — uderzy. Chciałem odpowiedzieć. Nie mogłem. Coś się we
mnie zacięło, na przekór rozwadze.
— Profesor — wyręczył mnie Wiesiek.
— Czy ja ciebie pytałem, pętaku?
Nie zauważyłem przedtem tych trzech żołnierzy w czerwonych beretach. Zasłaniała
ich budka przystanku autobusowego. Wynurzyli się niespodziewanie, rośli, opaleni
na cegłę, z podwiniętymi rękawami drelichów.
— Nieładnie — powiedział do Cyryla najwyższy z nich, z przypłaszczonym
bokserskim nosem. — Człowiek słucha i w uchu go świerzbi.
— A pan czego? — pisnął cienko Cyryl, zerkając na swoich. — Niech żołnierz
odmaszeruje, nie żołnierza interes.
— Żołnierz jest przyjacielem młodzieży. — Płaskonosy uśmiechnął się do Cyryla.
— A na czym żołnierz stoi? — zarechotał z tyłu jeden ze Wspaniałych.
— Na straży honoru — odpowiedział z tym samym uśmiechem płaskonosy. — I to nie
jest dowcip, panowie cwaniacy. Chcecie się przekonać?
— Pan nie straszy — mruknął Cyryl. — My nie bojący.
— Z młodszymi może i nie — płaskonosy spojrzał w naszą stronę
— a z nami. lepiej po dobremu. No galopem! I nie zaczepiać ludzi, zrozumiano? —
dorzucił nagle ostrym tonem, przestając się uśmiechać.
Cyryl ppchylił głowę, mamrocząc coś pod nosem.
— Z nami faktycznie lepiej po dobremu — odezwał się drugi żołnierz.
— Mamy fachowe przeszkolenie. Bereciki znacie? Solidna firma, uprzedzam. Jazda
stąd!
Cyryl cofnął się, wyraźnie był przestraszony. Jego kumple również odstąpili.
139
— Żołnierze... — syknął Cyryl. — Spokojnych ludzi w biały dzień zaczepiają.
Komandosy, też mi coś, idziemy, chłopaki...
Żołnierze zaczekali, aż paczka Cyryla zniknęła za rogiem. Dopiero wtedy wrócili

background image

na przystanek.
Rodzice Dyla poszli do znajomych, okupowaliśmy więc duży pokój z telewizorem i,
utraciwszy już wiarę, pod sam koniec dziennika zobaczyliśmy Salę Tortur,
profesora-wąsacza, wreszcie nas samych na kamieniach przy baszcie: „Oto odkrywcy
podziemi, uczniowie z Jel-nik-Zdroju, którzy..." Gośki mowę wycięto, mignęła
tylko jej twarz, za to Wiesiek i Dyl wypadli świetnie; w długonogim chudzielcu z
kudłatą czupryną z trudem rozpoznałem siebie.
— Teraz zna cię cała Polska — szepnęła mi w ucho Wilga. — Zamęczy cię
popularność. Czy mogę pierwsza prosić o autograf?
Mruknąłem coś, pociągnąłem za włosy, nie za mocno, ale tak, żeby poczuła. Dyl
włączył magnetofon. Popijaliśmy kompot z wysokich szklanek, potem Dyl zaserwował
półmisek z „sałatką piorunującą" wedle starodawnego, jak twierdził, (a bujał)
przepisu: kapusta, rzodkiew, burak, marchewka, por i seler, cebula i czosnek,
ogórek i pomidor. Do tego: ocet, śmietana, oliwa, gałka muszkatołowa, goździki,
cynamon, szafran, majeranek, liście laurowe. Majonez. Cukier. Sól. I chyba kilo
pieprzu, bo głównym akcentem smakowym były płomienie w ustach. Gośka po
pierwszym kęsie umknęła do łazienki, Wilga wymówiła się, że ma uczulenie
(bujała!) na marchew, my bohatersko zwalczyliśmy po talerzyku, łagodząc ogień
kawałami chleba.
— Ja bym dodał jeszcze tłuczonego szkła, żyletek i siarki — powiedział Szpikulec.
— I nakarmił Siedmiu Wspaniałych.
— Co z twoim pomysłem? — zwrócił się do mnie Dyl. — Nie możemy pozwolić na
terror.
— Nie możemy — zgodziłem się. — Pomysł w opracowaniu. Poprosiłem Wilgę do tańca,
Szpikulec poprosił Gośkę. Policzek Wilgi
był tuż przy moim, czułem cierpki aromat macierzanki, a w dłoni ciepło jej
palców.
— Odbijany! — krzyknął Dyl, odbierając mi Wilgę.
Wiesiek zaczął tańczyć z Gośką, a my ze Szpikulcem usiedliśmy w fotelach przy
oknie, dopijając resztki kompotu, bo płomień w ustach jeszcze nie wygasł.
140
— Ludzie mówią już o niebieskich — powiedział Szpikulec. — Nazywają
straszydłami.
— Wiem — odparłem. — Myśmy z Wilgą też widzieli ich wczoraj. Niestety, na drugim
brzegu jeziora, nie mogliśmy podejść.
— Oni tu czegoś szukają. — Szpikulec podrapał się w głowę. W kosmonautów nie
wierzę raczej, ale coś w tym dziwnego jest. Chyba szukają czegoś, jeśli wciąż
kręcą się tutaj.
— Być może tego. — Wyjąłem z kieszeni pudełko, pokazałem Szpikulcowi. — Może to
dla nich ważne.
Wziął ode mnie pudełko, jak gdyby z lękiem, ostrożnie, dwoma palcami.
— CONTAC — odczytał; obejrzał pod światło kapsułkę. — Co chcesz z tym zrobić? —
zapytał.

background image

Pudełko powędrowało z rąk do rąk.
— Najpierw chciałbym nawiązać z nimi kontakt — powiedziałem. — Jeśli się to uda,
warto popertraktować. Oni na pewno wiele potrafią.
— Co potrafią? — nie zrozumiała Gośka.
— Zrobić dla nas różne rzeczy — wyjaśniłem.
— Może dla całej Ziemi, może dla Polski, albo dla nas osobiście. Gdyby zależało
im faktycznie na tej pigułce, chyba nie odmówią.
— A o co poprosiłbyś? — zapytała Wilga. Odebrałem od Dyla pudełko, schowałem do
kieszeni.
— Jeszcze nie wiem — powiedziałem. — Ale kilka próśb znalazłoby się na
poczekaniu. Dla Ziemi na przykład: żeby nigdzie nie było głodnych. Ani wojen...
— Ani dwój w szkołach — podpowiedział Dyl.
— Nad tą prośbą jeszcze się zastanowię — mrugnąłem do Dyla, obaj wiedzieliśmy,
że chodzi o jego poprawkę z fizyki. — Ale warto poprosić, aby rozłożyli na atomy
broń we wszystkich ziemskich arsenałach.
— Twój gazowy pistolet również? — zapytała Wilga.
— Pistolet może bym u nich wytargował — odparłem z uśmieszkiem. — W
ostateczności, trudno.
— Ludzie potrafią tłuc się byle czym — powiedział Szpikulec. — Możesz
zlikwidować kije, kamienie, butelki?
— Fakt — przyznałem — likwidacja broni nie wystarczy. Trzeba ich poprosić o
preparat do wytłumienia w ludziach agresywności.
— To już lepiej — zauważył Wiesiek. — Chciałbym zobaczyć bandę Cyryla
przemienioną w baranki.
141
— Mato. — Szpikulec podrapał się w głowę. — A zawiść? Krętactwo? Podstęp?
Kopanie dołków i podkładanie świń?
— Dobra jest — powiedziałem. — Prosimy niebieskich o preparat na tajność. Żeby
każdy człowiek na Ziemi był uczciwym i równym gościem.
Roześmialiśmy się; Dyl wyrwał starą kartkę ze ściennego kalendarza i zapisał na
odwrocie:
1) Preparat na tajność.
2) Likwidacja broni.
3) Likwidacja gtodu.
— Co dla Polski? — zapytał.
— Rozsądek i rzeczowość — zaproponował Wiesiek. — Stary mówi, że zawsze gubiło
nas bujanie w obłokach. Polacy wspaniale bili się na wszystkich frontach świata,
a jak trzeba było żmudnie pracować, szło im dużo gorzej. Do dziś tak jest.
— Przesada — zaprotestowała Gośka. — Znam ludzi, którzy wspaniale pracują. Są
rzeczowi i całkiem rozsądni. Nie można wszystkich Polaków upychać do jednego
worka.
— Poprawka przyjęta — powiedziałem. — Prosimy o zaopatrzenie w poczucie
odpowiedzialności tych, którzy go nie posiadają. O kosmiczną lekcję,

background image

naśladowania lepszych i troski o wspólne dobro. Gaz czy naświetlania?
— To zostawmy niebieskim. — Dyl dopisał na kartce kilka pozycji. — Sposób należy
do nich. Co myślicie o przeróbce klimatu?
— Nie wymagajmy za wiele.
— Ale Morze Bałtyckie warto przerobić na Adriatyk.
— Piszmy. — Dyl zanotował kolejny punkt. — Może by tak poprosić o ropę naftową?
Być drugim Kuwejtem?
— Ja wolę złoto — powiedziała Gosia.
— Spoko, panowie. — Wiesiek przybrał dostojną pozę. — Nie zawracajmy kosmitom
głowy drobiazgami. Niech będzie druga Japonia. Kraj skalisty, bogactw żadnych, a
samochody i elektronika najlepsze w świecie. Pewnie musi być ciężko, żeby do
czegoś dojść.
— Prosimy błękitnych o mentalność Japończyków? — spytałem.
— Ja nie narzekam na naszą — powiedziała Wilga. — Wystarczy zastrzyk mądrych
ambicji i rzetelności. Zasoby mineralne mamy na miejscu.
— Rzetelność — powtórzył Dyl notując. — Mądre ambicje. Smy-kałka handlowa.
Gospodarność. Kochaj bliźniego jak siebie samego. Adriatyk. Ludzie, czy my już
nie jesteśmy w raju?
142
- Spokojnie — powiedziałem. — Pigułka jeszcze leży w kieszeni. A co dla nas?
Chwila ogólnego namysłu. Wiesiek uśmiechnął się do nas, machnął ręką.
— Dobra, będę szczery. Ja bym poprosił o większą pewność siebie. Wiecie, jakże
mną jest... Choćby wówczas, na klasówce z matmy, pamiętacie? Zakreśliłem dobre
rozwiązanie, powypisywałem głupstwa... Fizyczka wścieka się, kiedy zaczynam od
„zdaje się", „chyba". Niby umiem wszystko, a przy tablicy tracę głowę. Kiedy
mówiłem dzisiaj do mikrofonu, myślałem, że mi serce gardłem wyskoczy. A przecież
nie jestem tchórz...
— Nie jesteś — potwierdził Dyl. — Tylko za dużo w tobie delikatności. Mimoza.
— Ojciec też tak mówi — powiedział Wiesiek. — Dawniej wrzeszczał na mnie, żebym
był mężczyzną, o byle co walił pięścią w stół. Ja wtedy zatracałem się jeszcze
bardziej. Kpił ze mnie, mówił, że jestem oferma, nie poradzę sobie w życiu,
jeszcze i dziś tak mówi.
— A ja uważam, że sobie poradzisz. — Dyl spojrzał na nas, jakby szukał aprobaty.
— Nie każdy musi być zgrywus jak ja. W głowie masz porządek, to najważniejsze.
— Zapisz jednak tę pewność siebie — poprosił z uśmiechem Wiesiek. — I jeszcze...
żeby ktoś mnie polubił...
Wiedzieliśmy, kogo ma na myśli. Oczywiście Martę Poraj, Wiewiórkę — ryżą,
śmiechliwą, z czarnymi błyszczącymi oczkami. Cała klasa orientowała się w
uczuciach Wieśka, Wiewiórka także, ma się rozumieć: wodził za nią wzrokiem,
czerwieniał, gdy do niego mówiła, i odsuwał się na skraj ławki, kiedy siadała
przy nim, prosząc o wyjaśnienie któregoś z praw termodynamiki.
— O Trapeza chodzi? — zapytał niewinnie Szpikulec. Parsknęliśmy śmiechem,
Wiesiek stanął w rumieńcu.

background image

— Trapez go lubi — powiedziała Gośka. — I jeszcze ktoś lubi go bardzo, na własne
uszy słyszałam.
Marta była jej przyjaciółką.
— Kto? — nieznacznie mrugnąłem do Gośki.
— Zejdźcie ze mnie — mruknął Wiesiek. — Jeśli o mnie chodzi, to wszystko. Kto
następny?
— Ja nie mam dużych wymagań. — Gośka zrobiła skromną minę. — Chciałabym się
dostać do Szkoły Teatralnej.
— To może być ponad siły niebieskich — rzucił półgębkiem Dyl.
143
— Ale zapiszemy. Ja może teraz... — Umilkł, rozmasował dłonią podbródek. —
Chciałbym, żeby staremu zatwierdzili wynalazek. Dwa lata tyrał nocami, od
kreślenia dostał zapalenia spojówek. Już piąty miesiąc, jak złożył w dyrekcji, i
ciągle cisza.
Ojciec Dyla pracował w Zakładach Aparatury Pomiarowej. Wynalazł przyrząd do
mierzenia temperatur na odległość, o niezwykłym podobno rozwiązaniu. Dyl już nam
kiedyś opowiadał: dyrekcja torpeduje pomysł, bo nigdzie na świecie czegoś
takiego się nie robi; dlaczego więc ojciec Dyla, który nie ma nawet dyplomu
inżyniera, byłby lepszy od najlepszych? Dużo łatwiej pracować bez ryzyka, na
zagranicznej licencji. Wyprodukowanie prototypu kosztowałoby kilkadziesiąt
tysięcy złotych, a przecież może się nie udać, nie sprawdzić w praktyce. Mimo to
ojciec Dyla złożył dokumentację w dyrekcji, naczelny obiecał się zająć. I cisza.
Już piąty miesiąc.
— Twój stary powinien sam pojechać z tym do Olsztyna — powiedziałem. — Albo i do
Warszawy, jeśli zajdzie potrzeba. Nie ma co czekać na interwencję niebieskich.
— Mój stary? — Dyl machnął ręką. — Pomyślunek ma cholerny, pracować potrafi do
upadłego, ale zakręcić się koło swoich spraw — nie da rady. Będzie się dręczył i
czekał na odpowiedź, choćby latami. A dyrekcja nie spieszy się, może nawet nie
wysłali jeszcze do oceny.
— Nie możesz go podkręcić? — zapytał Szpikulec.
— Próbowałem — mruknął Dyl. — Wtrąciłem się kiedyś, jak to wszystko opowiadał
matce. Powiedziałem, że na jego miejscu taki zrobiłbym raban, że byłohy słychać
w gabinecie ministra. A on: „Nie lubię rabanu i nie umiem go robić, co się będę
pchał, nawet inżynierem nie jestem..." Charakter. Ślęczy już nad nowym pomysłem,
znowu noce zarywa. Matka szału dostaje.
— Niebiescy powinni zrobić porządek z wygodnickimi — powiedział Wiesiek. —
Wtedy sprawa twojego ojca sama ruszy z kopyta. Jakie ty masz życzenie? — zwrócił
się do Wilgi.
Wilga spojrzała na mnie, potem w podłogę. Brwi zbiegły się jej u nasady nosa,
język niespokojnie omiatał górną wargę.
— Nie wiem — odezwała się wreszcie. — Chyba chciałabym siebie samą lepiej
rozumieć. I nie krzywdzić nikogo.
Pomyślałem o liście ojca. Skojarzyło mi się to mimo woli i bez związku

background image

bezpośredniego, jakoś tak luzem.
— Taka jesteś skomplikowana? — zapytał żartobliwie Dyl.
- Nie wiem — powtórzyła Wilga. — Wasz tutejszy świat jest zu-
144
pełnie inny od mojego. Żyjecie prościej, spokojniej, znacie się wszyscy nawzajem.
Warszawa to młyn. Dużo hałasu i dużo udawania, ludzie gdzieś pędzą, za czymś
gonią, szarpią się, nie wiadomo o co. W pośpiechu i tłoku trudno zrozumieć
samego siebie.
— Jasne — powiedziałem. — Tam stolica, a tu głucha prowincja. Tutaj ludzie nie
szarpią się, nie udają, żyją prościutko. U nas każdy rozumie drugiego, a co
dopiero siebie.
— Nie chciałam was obrazić. — Wilga rozejrzała się bezradnie. — Miałam na myśli
co innego.
— Mianowicie? — zapytał chłodno Wiesiek.
— Choćby książki — odparła Wilga. — Wy tutaj czytacie dużo książek. A w
Warszawie jest mnóstwo teatrów i mnóstwo kin, wystawy, imprezy, koncerty. To
dobrze i źle.
— Dlaczego źle? — zdziwiła się Gośka.
— Obejrzeć przedstawienie jest dużo wygodniej niż przeczytać książkę —
odpowiedziała Wilga. — Aktorzy grają, a człowiek patrzy, czekoladki pogryza.
Jest zabawiany, rozumiecie? Przywyka do tego. Pozwala się zabawiać, uczyć, wozić
tramwajem. Kombinuje tylko, jak by się lepiej ustawić, załapać więcej. Przywyka
do łatwizn. Z jednej strony dobrze mu, że ginie w tłumie, bo nie rzuca się w
oczy, a z drugiej czuje się w tym tłumie bardzo samotny.
— Zależy od człowieka — powiedział Dyl. — Jeden leci na łatwiznę, a inny nie.
Tak samo tu, jak w Warszawie.
— Racja — zgodziła się Wilga — ale nie każdy jest siłaczem. Jedni wzorują się na
drugich, zazdroszczą, pomalutku rezygnują z zasad. Czy ja jestem gorszy? Też
mogę pointrygować, podlizać się...
Urwała. Byłem pewien, że pomyślała o Holandii. Odwróciła się do okna, wsparła
ręce o parapet.
— A jaka ty jesteś? — zapytał półgłosem Wiesiek.
— Może taka sama — powiedziała nie odwracając się, zapatrzona w granatowe liście
klonu szemrzące za oknem. — Jeszcze nie mam pewności. To chyba źle, kiedy
człowiek oszukuje siebie — dodała po pauzie. — I drugiego człowieka.
Tego zupełnie nie zrozumiałem. Spojrzałem na Wilgę ze zdziwieniem, spodziewałem
się, że coś dorzuci, wyjaśni. Milczała jednak. Światło stojącej lampy załamywało
się na jej włosach lśniącym refleksem.
— Wilga żąda wyjaśnień na własny temat — przerwał ciszę Dyl. — Notujemy. Aha, i
żeby niebiescy powstrzymali ją przed czynieniem
10 — Błękitni
145
krzywd. Pieska ich niebieska, natyrają się za tę jedną pigułkę! A ty, Szpilkulec?

background image

Zamawiaj. Szpikulec westchnął.
— Ja zamawiam sprawiedliwość
— To już było — przypomniał Dyl. — Czy żadne z was nie zamierza poprosić o
motorower?
— W takim razie sześć motorowerów — uśmiechnąłem się. — Zrobilibyśmy fajną
wycieczkę po Mazurach i nikt by nikomu nie zazdrościł.
— Co więcej? — zapytał Dyl.
— Wystarczy — odparłem. — O resztę zatroszczę się sam.
— Skromniutki — zakpiła Gośka.
— A sześć motorowerów? — zrobiłem do niej oko. — Nie moja wina, że mam frajdę
tylko wtedy, gdy sam się czegoś dochrapię.
— Zgadza się — mruknął Dyl. — Nie każdy ma tatę-marynarza...
— Co takiego? — zapytałem półgłosem, czując, że za moment może dojść do draki.
— Nic. — Dyl wzruszył ramionami. —Jak się dostaje, co się zamarzy, przestaje to
w końcu bawić. Chce się samemu.
„Może ma rację — pomyślałem — może tak właśnie jest. Ale niekoniecznie. Nigdy
przecież nie proszę o nic ojca, sam mi przywozi... Oni jednak nie dostają takich
prezentów. Zazdroszczą mi, nie nowina, sądzą, że się zgrywam albo z przesytu.
Mam im powiedzieć, kto komu naprawdę zazdrości?"
— Może i tak — rzuciłem głucho.
— A może i nie — odezwał się nagle Wiesiek. — Ja bym się z Jaremą nie zamienił.
Wolę mieć ojca w domu niż wieżę stereo.
Trzymałem w dłoniach jakieś czasopismo, wpatrywałem się uporczywie w zdjęcie na
okładce, litery zlewały się w jednolitą, czarną maź.
— Przepraszam cię, stary — usłyszałem głos Dyla, suchy, z jakąś chrypką; i
przejście w wesołe rejestry, trochę sztuczne, raptowne: — A co z Siedmioma
Wspaniałymi? Jak niebiescy mają to załatwić?
— Niech przemienia ich w osły — zaproponował Wiesiek.
— Będą brykać — ostrzegł Szpikulec.
— Chętnie podejmę się ujeżdżania — powiedział z uśmieszkiem Dyl. — Metodą z
kowbojskiego filmu, bat i ostrogi...
Nie dokończył — Wilga gwałtownie odwróciła się od okna, twarz miała czerwoną,
jakby stała długo przy gorącym piecu.
146
— Naiwniacy! — krzyknęła z jakąś niezrozumiałą pasją, niemal wściekłością. — Wy
w to wszystko wierzycie?! W niebieskich?! W cuda?!
— Jasne, że nie — odpowiedział Dyl, wpatrując się w Wilgę ze zdumieniem. — To
przecież zabawa. O co ci chodzi właściwie?
— Kretyńska zabawa! — Oczy Wilgi ściemniały. — Dałam się nabrać jak idiotka.
Rozczulajcie się dalej nad sobą, ale już beze mnie.
Wyszła, trzasnąwszy drzwiami. Chwilę milczeliśmy, zbaranieli, potem Dyl
narysował sobie kółko na czole.
— Wariatka, niech skonam!

background image

Chciałem pobiec za Wilgą, powstrzymałem się jednak. Czułem narastające
rozdrażnienie, prawie wrogość do niej: jak gdybym przyłapał ją na oszustwie, nie
wiedząc jeszcze, na czym ono polega, lecz mając pewność, że zostałem nabrany.
— Co jej się stało? — zapytała Gośka patrząc na mnie.
— Dogoń i dowiedz się — rzuciłem ponuro. — Ja wiem tyle, co i ty. — A ja chyba
wiem — odezwał się Wiesiek. — Nie znam powodu, ale Wilga wściekła się na samą
siebie. O to oszukiwanie. I że przyznała się przed nami.
— O jakie oszukiwanie? — spytał Dyl ze zdziwieniem.
— To źle, kiedy człowiek oszukuje siebie i drugiego człowieka — przypomniał
Wiesiek słowa Wilgi. — Nie mam pojęcia, co miała na myśli, ale z pewnością coś
miała i to ją w końcu wściekło.
Wracałem do domu słabo oświetlonymi uliczkami, potem ścieżką przez pole, w mroku
lepkim i zawiesistym jak zupa z czarnych jagód. Czułem się paskudnie, bo nie
mogłem zrozumieć własnego niepokoju. O co jej poszło, u licha? Skąd ten nagły
wybuch, skąd atak na nas wszystkich? Nawet się na mnie nie obejrzała, gdy
wybiegła z pokoju. I kto się rozczulał nad sobą —oprócz samej Wilgi? Myśmy
bawili się, a ona...
Stanąłem. Uświadomiłem sobie nagle źródło własnego niepokoju.
Czyżbym aż tak się tego bał?
Więc kocham Wilgę?
To jest właśnie miłość?
— Bzdura — warknąłem na siebie — bzdura, bzdura, bzdura!
Na wzgórzu ukazał się nasz dom, ciemny, z jednym tylko świecącym się punktem.
Okno Wilgi. Przebiegłem między drzewami, skoczyłem przez rów, pchnąłem furtkę.
Drzwi na dole były otwarte. Wilga zapomniała zasunąć rygiel. Wolno wchodziłem po
drewnianych stopniach, starając się opanować przyśpieszony oddech. Chciałem
zobaczyć Wilgę, musiałem zobaczyć ją natychmiast. Wejdę, a ona pobiegnie
147
mi na spotkanie, oczy jej będą błyszczeć radością, zarzuci mi ręce na szyję i
będziemy tak stać i milczeć, jakby wycięto serca wszystkim na świecie zegarom...
Stanąłem pod jej drzwiami, wsłuchałem się, z pokoju nie dochodził żaden dźwięk,
tylko pod progiem ścieliła się smużka światła. Chciałem zapukać i nie mogłem.
Zmusiłem się wreszcie.
Za cicho?
Puknąłem jeszcze raz, mocniej. Żadnej odpowiedzi. Może zasnęła przy zapalonym
świetle? W takim razie niech śpi, nie będę jej budził. I zaraz inna myśl: „Może
coś jej się stało?"
Zapukałem po raz trzeci, zaczekałem chwilę i nacisnąłem klamkę. Drzwi otworzyły
się, nie były zamknięte od wewnątrz.
Wilga patrzyła na mnie z tapczanu. Leżała w ubraniu, do pasa przykryta kocem.
Patrzyła nieruchomo i był w tym spojrzeniu jakiś chłód, tępa obojętność.
— Co ci jest? — zapytałem.
— Nic — odparła.

background image

— Można? — zrobiłem krok do środka i zatrzymałem się, bo odpowiedzi nie było. —
Można do ciebie? — powtórzyłem.
— Jestem zmęczona. — Zawahała się. — Zresztą wejdź. Podszedłem do tapczanu,
chciałem siąść obok Wilgi. Dostrzegłem
niechętny grymas warg.
— Masz tam krzesło. Siadaj. Przepraszam was za ten wygłup. Zamilkła. Ja
milczałem również. Na ścianie tykał ślepo zegar
z kukułką.
— Chcesz, żebym już poszedł? — spytałem, nie wiedząc, co począć z rękoma, które
zwisały bezwładnie, jakbym przydźwigał tu wielki ciężar. — Mogę pójść.
— Jak chcesz, Jarema.
Powinienem był wstać i odejść, Wilga nawet nie patrzyła na mnie, jej wzrok
zastygł na drzwiach, niewidzący, martwy. Powinienem był, wiedziałem.
— Zaraz pójdę — odezwałem się cicho — ale przedtem mi powiedz.
— Przepraszam was. To chyba wystarczy.
— Im wystarczy, ale mnie nie — rzuciłem. — Chyba łączy cię ze mną coś więcej
niż z nimi. Wilga!
Zawstydziłem się tego okrzyku, zabrzmiał błagalnie.
— Więcej? — usłyszałem. — Masz na myśli ten jeden pocałunek? Nie żartuj, Jarema.
Na prywatkach...
148
— Milcz! — syknąłem, zrywając się z krzesła. — Przecież ja żartuję. Nie pamiętam
w ogóle żadnego całowania, nie wiem, o czym mówisz. Myślałem, że jesteśmy
kumplami, dlatego wstąpiłem.
Wilga usiadła na tapczanie. Podciągnęła koc pod brodę, oparła ją na kolanach.
Nadal wpatrywała się w drzwi.
— Uważasz, że on tu wróci? — zapytała nagle.
— Kto? — nie zrozumiałem.
— Czesiek.
Fala chłodu spłynęła mi od ramion do nóg, śliska śnieżna fala, która przyniosła
spokój. Byłem już przy drzwiach, oparłem się o framugę, na wargach miałem
nonszalancki uśmieszek.
— Czemu nie — powiedziałem. — Ochłonie i zjawi się, bądź spokojna. Dobranoc.
Położyłem rękę na klamce, zatrzymał mnie jej głos:
— Skłamałam ci, Jarema. Chodziłam z Cześkiem cały rok. Chciałam przyjechać tutaj,
bo on się tu wybierał.
— Co mnie to obchodzi. — Ziewnąłem. — Nawet nie pamiętam, jak przedtem mówiłaś.
Inaczej?
— Kłamałam, bo mi zależało na tobie — powiedziała Wilga. — Nie wiem dlaczego,
ale mi zależało.
— Ja też nie wiem dlaczego — uśmiechnąłem się. — Bez znaczenia. Nic się nie
martw, on wróci. Dobranoc, Wilga.
Może chciała coś jeszcze powiedzieć, lecz nie dałem jej na to czasu, wyszedłem.

background image

Wyszorowałem się pod prysznicem, jakbym chciał zedrzeć z siebie skórę, wbiegłem
na stryszek, posłałem kozetkę nie zapalając światła.
Leżałem na plecach. Oczy przywykły do mroku, widziałem kontury mebli, świecące
strzałki chronometru, plamy map na ścianie. Pod powiekami kłuł piasek, zamknąłem
oczy, sen jednak nie przychodził. Zmusiłem pamięć do odtworzenia srebrzystego
pojazdu z różową kopułą, obszedłem go dookoła, znalazłem luk, zajrzałem do
środka. Wędrowałem od sali do sali, oglądając kolumny aparatów, kręcąc gałkami i
naciskając guziczki. Przyrządy buczały, na matowych ekranach tańczyły świetliste
elipsy i parabole, obracały się szpule taśm. W ostatniej sali ruszyła mi na
spotkanie błękitnoskóra postać w jarzącym się hełmie. Chciałem się cofnąć, ale
nie było dokąd. Nagle hełm zniknął i oto stała przede mną Wilga w niebieskiej
włóczkowej sukience, wyciągnęła ramiona, poczułem na ustach dotyk jej ust...
— Jarema...
149
Nie spałem już. Włosy Wilgi spadały mi na twarz, jej ręce dotykały moich skroni.
— Jarema...
Powoli otworzyłem oczy, żeby nie spłoszyć. Patrzyliśmy na siebie. Fioletowa
cisza mieszała się z szelestem drzew, szmerem wody w strumyku za domem.
— Gniewasz się na mnie, Jarema? . — To nie gniew — szepnąłem.
— A wiesz, że cię pocałowałam przed chwilą?
— Śniłaś mi się. W latającym talerzu.
— Przebacz mi, Jarema. Szalona jestem. Sama nie wiem, co się we mnie dzieje.
Odnalazłem jej dłonie, zamknąłem w swoich. Siedziała na skraju kozetki, w swoim
ciapkowatym szlafroczku, patrzyła nieruchomo w czarny kwadrat okna.
— Nikt nie wie — powiedziałem cicho. — Dobrze, że przyszłaś.
— Ja ci chciałam dokuczyć, tam, u mnie w pokoju.
— Dokuczyłaś.
— Ale ty wiedziałeś, że kłamię. Wiedziałeś?
— Nie mówmy o tym — poprosiłem. — Tak jest dobrze. Zapadła długa cisza,
wypełniona miękkim szelestem gałęzi za oknem.
Słuchałem oddechu Wilgi.
— Umiem z tobą milczeć — odezwała się szeptem. — Z nikim dotąd nie umiałam, a z
tobą potrafię.
— Ja także — odparłem w jakimś zadziwieniu, bo nazwała to, o czym właśnie
zaczynałem myśleć. — Podobno to jest dowód, że ludzie są sobie bliscy, kiedy
jedno odgaduje myśli drugiego.
— Odgadujesz moje myśli?
W jej głosie wyczułem nagły niepokój, nawet przestrach.
— Ty czytasz moje — powiedziałem. Wstała.
— Nie chciałam, żebyś gniewał się na mnie — usłyszałem. —Teraz będę już mogła
zasnąć. Dobranoc, Jarema.
Słuchałem jej kroków na schodach, szelestu zamykanych na dole drzwi.
Gdybym miał silnik, płynęlibyśmy motorówką, a tak była to łódź z parą ciężkich

background image

wioseł, od których po kwadransie rozbolały mnie dłonie.
150
— Daj, ja — powiedział Martin. — Lubię robić wiosłami. Usiadłem na rufie między
Wilgą i Anną, Dyl z Wieśkiem siedzieli na
dziobie. Martin skierował łódź na szuwary, wiosłował ostro, z rutyną,
przebiliśmy się przez jęzor sitowia samym rozpędem. Do Białej Zatoki był jeszcze
z kilometr.
— Na pewno są grzyby? — upewniła się Anna.
— Mnóstwo — odparłem. — W brzezinie nad Białą zawsze ich najwięcej. Widziałem
ludzi dziś rano, jak stamtąd wracali, nieśli pełne kosze.
— Mogli zgarnąć wszystko — powiedziała Wilga.
— Wykluczone! — krzyknął z dziobu Dyl. — Na kozaki i rydze z brzeziny nad Białą
nie starczyłoby pięciu ciężarówek. Tam po deszczu można je szuflami zgarniać.
— U nas nie są grzyby — odezwał się Martin. — Lasów dużo pod New Yorkiem, ale
wszystko grzeczne, nic dzikiego. To mi się w Polsce podoba.
— Że dziko? — zaśmiał się Wiesiek.
— Tak — odparła z powagą Anna. _ Wy macie jeszcze naturalną przyrodę. Powietrzem
można oddychać bez strachu. A u nas smog.
— U nas też był smok — powiedział Dyl — w Wiśle pod Wawelem, ale go struli
siarką.
— Znamy. — Anna roześmiała się pokazując duże białe zęby. — Nie smok, a smog.
Wczoraj w telewizorze nie byłeś taki dowcipny.
— Byłem, ale wycięli — mruknął Dyl. — U nas w telewizji nie lubią dobrych
dowcipów. No i co z tym smogiem?
— Wawelskiego smoka zatruli, a nowojorski smog truje innych — powiedziała Anna.
— Choroba cywilizacji, u nas mówią, wszędzie chemia, w powietrzu, w wodzie, w
jedzeniu. Zboże rośnie na nawozach — Anna zagięła jeden palec. — Do chleba
dodają chemikalia, żeby nie czerstwiał — zagięła drugi palec. — Do mleka, masła,
serów, żeby się nie psuły i miały dobre zapachy — zagięła trzeci. — Kurom robią
zastrzyki, żeby szybciej rosły i miały więcej jajek — zagięła czwarty. — Bydło
karmią hormonami. Warzywa spryskują,_żeby nie więdły. A potem my jemy to
wszystko.
— I nieźle wyglądacie — zauważył Dyl.
— Dzisiaj jeszcze tak— powiedział Martin, rytmicznie wyrzucając wiosła. — Nie
wiemy, jak jutro. Wy lepiej uważajcie na Polskę.
— Postaramy się — przyrzekłem.
Łódź pruła dziobem seledynową bryzę; Wilga wyłowiła z wody liść
151
nenufaru, przykryła nim głowę przed piekącym słońcem. Wyglądał jak śmieszny
kapelusik.
— Macie dla nas jeszcze jakieś rady? — zapytał Dyl z przekornym uśmieszkiem.
— Owszem — odparła Anna. — Keep smiling.
— To takie ważne, żeby się uśmiechać? — spojrzałem na Annę lekko zdziwiony, bo

background image

powiedziała to z głęboką powagą.
— Tak — skinęła głową. — Może najważniejsze ze wszystkiego. Znów sforsowaliśmy
kępę szuwarów, szerszą od poprzedniej, i Martin
nie dał rady wiosłami, musieliśmy mu pomoc, ciągnąć do siebie pęki zieleniny.
Łódź wpłynęła do Białej Zatoki, głębokiej i wąskiej, spiętej z obydwu stron
parkanami brzózek.
— Znamy — powiedział Martin. — Byliśmy niedaleko stąd. My dużo jeździmy po tej
okolicy. Lubimy nurkować, nasz sport.
Już go chciałem zapytać, czy nie widzieli srebrnego talerza, ale się
powstrzymałem: gdyby widzieli, wspomnieliby o tym z pewnością, a jeśli nie
natknęli się na niebieskich, po co rozgłaszać?
— Mnie to uśmiechanie się ciekawi — odezwał się z dziobu Wiesiek, pokazując
Martinowi, że płynąć trzeba aż do końca zatoki. — Dlaczego uważacie, że to takie
ważne?
Anna uśmiechnęła się, jak gdyby demonstrując czynność, którą w Ameryce traktuje
się z wielką powagą.
— U nas trzeba się uśmiechać — powiedziała. — W sklepach, w biurach, u
znajomych, w domu, na ulicy. Prawie obowiązek. Jeden drugiego nie ma prawa
częstować kwaśną miną. Kłopoty ma każdy, ale to jego osobista sprawa, nie wolno
się z nią obnosić. Na pytanie: „Jak się masz", musowo odpowiada się: „Fajnie".
Wchodzisz do sklepu i z uśmiechem: „Funt jabłek, proszę", a ekspedientka z
jeszcze większym: „Proszę uprzejmie, może coś jeszcze?" Boss wyrzuca cię z pracy
i uśmiecha się serdecznie.
— To już przesada — mruknąłem. — Jeśli wylewa mnie z pracy, mam gdzieś jego
uśmiech.
— Wolisz, żeby na ciebie wrzeszczał? — zdziwiła się Anna. — Wystarczy, że
wyrzuca. Udaje, że mu przykro, przepraszająco się uśmiecha i lżej to przełknąć.
— Fakt — przytaknęła Wilga.
— Nawet policjant uśmiecha się, wpisując ci karę — ciągnęła Anna. — Nie każdy,
oczywiście, ale często. Mówi, że przykro mu, ale przekroczyłeś przepis i musisz,
niestety, zapłacić. To źle?
152

— Ja myślę, że dobrze — odezwał się Wiesiek. — Chociaż fałsz.
— Nie fałsz, a zwyczaj — wtrącił Martin, manewrując prawym wiosłem, aby
skierować łódź w stronę brzegu. — U was w sklepie nikt się nie uśmiecha. Ani w
poczcie, ani na pociągu. Ludzie często krzyczą na ludzi. Po co?
Jak jest zwyczaj, to ludzie przywykają — powiedziała Anna. — Nie narzeka się,
nie skarży, tylko uśmiech. To jest przyjemny sposób bycia. Każdemu milej, jeśli
naokoło uśmiechy.
— Jak wówczas odróżnić prawdę od udawania? — spytałem. — Jeśli ktoś się do mnie
uśmiecha, wiem, że jest mi życzliwy. U was nic bym nie wiedział.
Wiedziałbyś — odparła. — Są przecież różne uśmiechy. Uśmiechy nijakie i uśmiechy

background image

z wyrazem. To się wyczuwa.
Martin zanurzył w wodzie oba wiosła i energicznie ściągnął do siebie. Łódź
przyspieszyła, mierząc dziobem w piaszczystą łachę.
Cenna idea — odezwał się Dyl. — Jestem za ustawą sejmową w tej sprawie. Każdy
obywatel, a szczególnie urzędnik, ma obowiązek szczerzyć zęby do drugiego
obywatela. Zęby muszą być czyste. Wzory uśmiechów w załączniku. Nieuśmiechanie
się będzie karane mandatami przez uśmiechniętych policjantów. Złe?
— Dobre — pochwalił Wiesiek. — Ale jak znam niektórych, zaraz wykombinują jakieś
machlojki. Będą, na przykład, pokazywali język albo będą się krzywić ukradkiem.
— Dlaczego? — spytała z rozbawieniem Anna.
— Z przekory — odparł Wiesiek. — Z nawyku łamania przepisów. Łódź, chrobocząc,
wpełzła na piasek. Wiesiek i Dyl zeskoczyli do
wody, chwycili za burty i wciągnęli ją na brzeg. Wysiedliśmy. Brzozy przywitały
nas szelestem listków i aromatem nagrzanej żywicy. Zagłębiliśmy się między białe
pnie i już po chwili Wilga uniosła nad głową ogromnego kozaka.
— Jest!
Szliśmy tyralierą, przeszukując trawę, wśród drzew i raz po raz informując
wołaniem o znalezisku. Grzybów było dużo, wychylały ze szczelin śliskie,
szarobrunatne kapelusze, powyginane fantazyjnie.
— Już czwartego znalazłam! — krzyknęła do mnie Anna, wymachując koszykiem.
Słońce sączyło się przez listowie pastelową jasnością, mignęła mi w trawie
jaszczurka, próbowałem ją schwytać, uciekła w szparę pod korzeniem. Klęcząc w
mchu, zauważyłem ciemnobrązową główkę,
153
chytrze ukrytą w liściach. Rozgarnąłem je delikatnie i wyciągnąłem pięknego
prawdziwka. Przełamałem: nie był robaczywy. Rzadkość tego lata. Wyobraziłem
sobie półmisek grzybków duszonych w śmietanie i ślinka napłynęła mi do ust.
Babka genialnie przyrządza grzyby. Będziemy dziś mieli z Wilgą nie kolację, a
ucztę.
Z głębi lasu dobiegły nas ludzkie głosy, potem spomiędzy brzóz wynurzyła się
tyraliera wczasowiczów obładowanych koszykami, torbami i woreczkami plastykowymi
pełnymi grzybów. Tęgi mężczyzna w rozpiętej do pasa koszuli, odsłaniającej
włochatą pierś, spojrzał przelotnie na Wieśka, stanął, przyjrzał się uważniej.
— To nie ty byłeś wczoraj w telewizji? — Popatrzył na mnie, na Dyla. — Pani
Róziu! — zawołał do kobiety w pomarańczowych spodniach. — Ci chłopcy, których
pokazywano wczoraj w wiadomościach! Co odkryli podziemia!
Pomarańczowe spodnie pomknęły rączo w naszym kierunku. Dołączyło kilka innych
osób i raptem znaleźliśmy się w szwargocącym wianuszku.
— Nie baliście się w tych lochach?
— Tylko narzędzia tortur?
— A jakieś kosztowności?
— Gratulacje, dzieci!
— Wzięliście sobie coś na pamiątkę?

background image

— Jaką nagrodę wam wypłacili?
Dyl zamachał rękami, jakby nas opadł pszczeli rój.
— Ludzie, litości! — jęknął. — Sala skarbów jeszcze nie odkryta, radzę się
spieszyć! Nagrody wypłacają w naturze, pierwsza — łamanie kołem.
Wianek zachichotał, Dyla pieszczotliwie klepano po ramionach i plecach.
— A to nie żadna lipa? — spytała mnie półgłosem tleniona dama w szortach. — Bo u
nas to i dla reklamy potrafią coś takiego.
— Lipa, proszę pani... — szepnąłem jej w ucho. — Fotel ściągnęliśmy z poczekalni
dworcowej, a koło jest od studni. Żeby ludzie jeździli do Jelnik. Tylko proszę
nikomu nie mówić...
Dama przyjrzała mi się podejrzliwie, ale minę miałem poważną, więc pochyliła się
szybko do ucha koleżanki, zatrajkotała.
— Był jeszcze szkielet, ale go nie pokazano — opowiadał gestykulując Dyl. — Miał
na czaszce koronę królewską, więc rozumiecie, tajemnica państwowa...
154
- A zegarka nie miał? — zapytał mężczyzna z włochatą piersią. — Ty, synu,
powinieneś zacząć książki pisać.
Wczasowicze odeszli śmiejąc się, do brzegu dobijał już kuter „Świtezianka",
który miał ich zabrać, sygnalizował swoją obecność chrapliwymi gwizdami.
Zauważyłem, że Wilga rozmawia z kimś na stronie, poznałem: wąsacz, ten z zabawy
strażackiej.
— Może jutro? — dobiegł mnie jego głos. — Wziąłbym panią na przejażdżkę rowerem
wodnym.
— Jutro też nie mam czasu — odpowiedziała Wilga. — Spóźni się pan na okręt.
Wąsacz mruknął coś, popędził za oddalającą się grupą.
— Skręcamy — zadysponował Dyl. — Na trasie tej szarańczy nie będzie nawet
muchomorów.
Najpierw trzymałem się blisko Wilgi, potem ruszyłem bardziej na skos, bo między
pniami mignęła mi bawełniana koszulka z kolorowym napisem „Yogi-Dogi" i
wizerunkiem roześmianego psiego pyska. Dogoniłem Annę, gdy wywlekała z zarośli
olbrzymi różowawy grzyb.
— Wyrzuć — powiedziałem. — Trujący.
— Na pewno? — spytała.
— Wziąłem go od niej, ułamałem skraj kapelusza. Biały miąższ zaczął po chwili
sinieć.
— Od razu widać, muchomor — powiedziałem.
— Taki ładny — westchnęła. — Szkoda, że nie ma z nami Billa. Nigdy nie był na
grzybobraniu. Pojechał z mamą do krewnych w Bydgoszczy, wrócą dopiero pojutrze,
na urodziny taty.
Sama podsunęła mi punkt zaczepienia.
— Macie już prezent dla ojca? — zapytałem. — Chcielibyście, zdaje się, kupić mu
złoty zegarek.
— Piękny zegarek! — powiedziała z zadowoleniem Anna. — Szwajcarska „Omega". Gość

background image

sprzedał tanio.
Omal nie podskoczyłem. Spokojnie, powiedziałem do siebie, może to być przypadek,
jeszcze nic nie wiadomo. Starszy człowiek, emeryt... W peruce? Nie tak trudno
ucharakteryzować się na starszego pana: przygarbione plecy, siwizna, okulary.
— Przypominasz sobie, jak ten gość wyglądał? — zwróciłem się do Anny.
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
155
— Dlaczego?
— Później ci wyjaśnię — powiedziałem. — Bardzo proszę, Anno. Pamiętasz?
— Łysy — odparła po chwili namysłu. — Obwisłe policzki, brzuch. Ubranie
podniszczone, szare. Srebrne zęby z przodu, chyba dwa.
— A nos? — zapytałem. — Taki duży? Ptasi?
— Całkiem płaski. — Anna pokręciła głową. — Pewnie rozbił kiedyś. Ale dlaczego
pytasz?
— Czy był pewien, że jesteście cudzoziemcami?
— Wysiedliśmy z auta i on najpierw zagadał do nas po niemiecku — powiedziała
Anna. — Tutaj zaraz poznają turystów.
— Chcę cię poprosić o przysługę. — Wziąłem Annę za łokieć. — Żebyś sprawdziła,
czy ten człowiek dalej się kręci pod sklepem jubilerskim. To bardzo ważne.
— Po co ma się kręcić? — wzruszyła ramionami.
— Sprawdź jednak — poprosiłem. — A jeśli go zobaczysz, zapytaj, czy nie mógłby
sprzedać wam jeszcze jednego zegarka.
— Ty żartujesz! — Anna spojrzała na mnie ze zdumieniem. — Przecież dostał tylko
jeden!
— Zapytaj — powtórzyłem. — Zrób to dla nas, Anno. Wyjaśnimy ci później, o co
chodzi, ale wiedz, że sprawa jest bardzo ważna. Chodzi o ratowanie człowieka.
W oczach Anny odmalowało się jeszcze większe zdumienie. Nie zażądała jednak
dalszych wyjaśnień.
— Weil — powiedziała. — Mogę sprawdzić i zapytać. Ale nie myślę, że go spotkamy.
Podziękowałem jej.
— I daj nam znać natychmiast, gdyby coś z tego wyszło — poprosiłem.
Skinęła głową.
— Hu-huu! — rozległo się wołanie Dyla.
Spotkaliśmy się na łączce u skraju brzeziny. Dyl z udaną obojętnością
zademonstrował nam prawdziwka-giganta, średnica kapelusza wynosiła nie mniej niż
dwadzieścia centymetrów. Prawdziwek Martina był tylko odrobinę mniejszy, ale za
to zdrowy — w Dylowym po przełamaniu aż się roiło od robaczków.
— Będzie dobry na przynętę — pocieszył Dyla Wiesiek. — Leszcz murowany.
W drodze powrotnej zostaliśmy z Wilgą nieco w tyle. Suche liście
156

chrzęściły pod nogami, sikorka towarzyszyła nam, przeskakując z gałęzi na gałąź,
od Białej Zatoki ciągnął rześki powiew. Chciałem wziąć Wilgę za rękę, ale

background image

umknęła mi pod pretekstem poprawienia przepaski we włosach. Niby przypadek, a
nie przypadek, czułem. Podniosłem gałąź, zacząłem nią smagać mijane drzewa,
sikorka spłoszyła się, odfrunęła.
— Widziałem w tym lesie sarny — powiedziałem. — Tam dalej jest strumień, chodzą
do wodopoju.
— Pokazywałeś je Annie?
— Sarny? — spojrzałem na Wilgę ze zdziwieniem.
— Polazłeś za nią i zniknęliście. — Wilga przełożyła koszyk z grzybkami do
drugiej ręki, chciałem odebrać, nie pozwoliła. — Całkiem ładna dziewczyna. Masz
gust.
— Czyś ty na głowę upadła? — Roześmiałem się. — Chciałem z nią tylko pogadać o
pewnej sprawie.
— Całkiem ładna — powtórzyła Wilga — Amerykanka. Bardzo ciekawie opowiada.
Naprawdę nie musisz się wstydzić.
— Ty masz fijoła — mruknąłem, zaczynając się złościć. — Nic mnie Anna nie
obchodzi.
— Tylko nie bujaj — powiedziała, robiąc do mnie oko. — Byłbyś ostatni frajer,
gdybyś jej nie podrywał. A masz szansę, podobasz jej się, widzę.
— Przestaniesz się wygłupiać? — rzuciłem.
— Uroczo wyglądaliście trzymając się za ręce. — Wilga znowu mrugnęła do mnie. —
Zobaczyłam przypadkiem.
Za ręce, ja i Anna? Chyba zbzikowała. Albo buja, albo mnie podpuszcza. Zaraz,
przypomniałem sobie, zdaje się, że przez chwilę trzymałem Annę za łokieć.
— Nie było żadnego trzymania rąk — powiedziałem. — Ledwo dotknąłem jej łokcia,
przypadkiem, podczas rozmowy. Dobrze wiesz, jeśli nas widziałaś.
Wilga przystanęła. Zerwała długie źdźbło trawy, rozgryzła je.
— Zupełnie nie rozumiem, dlaczego się tłumaczysz przede mną. — Wzruszyła
ramionami. — Jak gdybym była twoją dziewczyną. Naprawdę myślisz, że mnie to
obchodzi?
Przyjrzałem jej się, szukając w twarzy śladów udawania. Była naturalna.
Uświadomiłem sobie raptem, że to nie zazdrość, lecz wyzyskanie pretekstu. Okazja,
aby mi powiedzieć, że nie jest moją dziewczyną i że jej nie obchodzę.
157
— Rozumiem — odezwałem się półgłosem. — Mogłaś jednak zagrać to uczciwie, bez
takiego pretekstu.
— Jaki pretekst? — zadarła w górę wąskie ciemne brwi. — O czym ty mówisz, Jarema?
Teraz dopiero udawała: śliczne zdziwienie, wedle wszelkich reguł mimiki.
Zacisnąłem pięści. Miałem ochotę kopnąć stojący pod brzozą kosz z grzybami.
— Nie martw się o mnie — powiedziałem. — Nie jestem ani Czesiek, ani żaden twój
inny warszawski adorator. My się nie napraszamy. I nie przejmujemy się byle czym.
— Chcesz mnie obrazić? — spytała cicho Wilga.
— Byle czym — powtórzyłem — a nie byle kim. Nie ma pretekstu, żeby się pogniewać.
Chyba że ci zależy.

background image

— Nie chcę gniewać się z tobą — powiedziała. — Wiesz, że bardzo cię lubię.
— Ja ciebie też — odparłem uprzejmie. — Jesteś sympatyczną
koleżanką.
Wziąłem z ziemi koszyk i poszedłem przed siebie, pogwizdując. Wilga szła obok,
nadążała z trudem.
— A nie pomyślisz, że byłam trochę zazdrosna? — usłyszałem jej zadyszany głos.
— Chętnie pomyślałbym — odpowiedziałem — ale za późno na to wpadłaś, w tej
chwili dopiero. Nie słodź pigułki, już ją przełknąłem.
Nie odezwała się więcej. Od łodzi biegło do nas Wieśkowe nawoływanie, jeszcze
bardziej przyspieszyłem kroku.
Rozdział siódmy
Świat jest piękny. Deszcz grzmoci za oknem, w kominie świszczę, dach stęka od
podmuchów wiatru. Leżę sobie wygodnie na kozetce, nocną lampkę zaświeciłem i
studiuję podręcznik angielski: „Mary is a nice girl. Peter is a handsome boy.
They dislike each other. Why? Because Mary is wise and Peter is stupid. Mary
learns English and Peter doesn't like to study". Głupi tekst, ale zabawny. O
ładnej Marysi i przystojnym Piotrze, którzy się nie lubią, bo Marysia jest mądra,
a Piotr głupi, ona uczy się angielskiego, a jemu się nie chce. Jakaś Marysia,
jakiś Piotr. Zaraz muszą się nie lubić? Mogą rozmawiać ze sobą po polsku albo
grać w badmingtona, albo iść na grzyby. Odkładam podręcznik. Przez mokrą szybę
widać, jak akacja bije wichurze niskie pokłony. Siadam na parapecie, bębnię
paznokciem w szybę.
W pokoju pode mną słychać jakiś ruch. Skrzypnięcie tapczanu, łoskot
przesuniętego krzesła. Wstała? Patrzy w okno?
Nic mnie to nie obchodzi. Świat jest piękny. Przyjedzie Marzenka i wybierzemy
się paką na daleką wycieczkę, aż do Mikołajek. Kaszta-nowłosa Marzenka o lekko
skośnych zielonkawych oczach i wargach trochę za grubych, ale ładnych, zwłaszcza
w uśmiechu.
Szpilkulec weźmie Gośkę. Może namówimy Wiewiórkę, żeby się z nami wypuściła,
Wiesiek byłby szczęśliwy.
Znów szurnięcie krzesła, jęk sprężyn w tapczanie. Położyła się, pewnie coś czyta.
Chyba skończyła już „Alicję w krainie czarów". Czesiek dał jej kilka książek,
ode mnie pożyczyła „Małego Księcia" i „Piętnastoletniego kapitana".
Chmury pękają pod naporem błękitu. Brudnoszary kłąb, który je-
159
szcze chwilę temu zalegał niebo aż po horyzont, zaczyna się strzępić, rozłazić,
topnieje w oczach. Szturm słonecznego snopu. Ulewa zamienia się w kapuśniak,
potem wygasa. Akacja zaprzestaje pokłonów, dygoce tylko, coraz drobniej. Nad
ziemią mleczne opary.
List do ojca leży nie zapieczętowany na stoliku. Sięgam po niebieskawą kopertę
lotniczą, wyjmuję złożony we czworo arkusik, rozwijam ostrożnie.
Króciutki list. Ale ojciec powinien zrozumieć, dlaczego jest krótki. Na pewne
rzeczy nie ma słów, można ich się tylko domyślić, wyczuć je.

background image

Kochany Tato!
Twój list dostałem. Dziękuję. U mnie wszystko po staremu. Trochę pomagam
dziadkowi w warsztacie. Opalam się, pływam, chodzę na grzyby.
Cieszę się, że zostałeś kapitanem. Popłyniemy razem do Ameryki. Chciałbym już
być starszy o rok, ale nie chodzi tylko o przygodę. Nawet nie przede wszystkim.
Myślę, że będzie nam fajnie razem.
Jestem pewien, że będzie.
A co do dwóch gatunków ludzi, o których piszesz, ja też wolę ten
drugi.
Całuję Cię Jarema
Składam bilbułkę, umieszczam ją z powrotem w kopercie. Chwila namysłu. Wyjmuję i
dopisuję na dole: Z Wilgą już się nie przyjaźnię. J.
Świat jest piękny. Deszcz, słońce, wszystko jedno. Znajdę sposób na raka mózgu.
Będą do mnie przyjeżdżać pacjenci z całego świata. Niezawodna metoda doktora
Ganki. Sensacja: doktor Jarema Gań-ko... profesor Jarema Gańko wyodrębnił wirusy
raka mózgu i odkrył serum, które je zabija nie uszkadzając tkanki mózgowej. Czy
ten samotny żeglarz płynący wokół świata to profesor Gańko? Słynny zwycięzca nad
rakiem? Tak, to on. Ale nie płynie sam, podobno żegluje z ojcem...
Uśmiecham się, macham z okna do listonosza.
— Coś dla mnie?
— W drodze — odpowiada pan Henio. Na razie tylko do panny Wilgi Niwińskiej.
Jest w domu?
— Nie wiem — cofam się od okna.
Stojąc w głębi pokoju słyszę jej szybkie kroki na schodach, trza-
160
śniecie drzwi wejściowych, a potem widzę, jak podbiega do listonosza, wyrywa mu
z rąk kopertę.
Od Cześka, ma się rozumieć. Nie wzięła, lecz wyrwała. Ogląda. Opuszcza rękę z
kopertą, jest to gest zniechęcenia. Nie od niego pewnie. Biedulka. Bardzo mi jej
żal. Co za drań z tego Cześka, powinien napisać do swojej Wiluni.
A ja miałem dla niej ładniejsze zdrobnienie. Nie użyłem go nigdy, lecz istniało
od samego początku: Wilejka.
Patrzę na zegar. Fajnie, że deszcz przestał padać, chłopcy chyba już czekają.
Zabieram ze stołu plik kartoników, chowam do tylnej kieszeni. Są już wypełnione,
dzisiaj je rozrzucimy. Może pomysł Dyla chwyci.
Idę po schodach, wesoło mi, gwiżdżę „Marsyliankę", godzinę temu nadawano ją
przez radio z okazji jakiejś polsko-francuskiej uroczystości. Gdy mijam drzwi
Wilgi, te otwierają się nagle. Wilga staje w progu, pod nos mi wtyka kopertę.
— Jaremka! Starego zatwierdzili!
— Gratulacje. — Pochylam głowę. — Przyślij pocztówkę z Hagi.
— Ale to nie wszystko. Sensacja! Możesz wpaść na chwilę?
— Niestety — mówię. — Mam spotkanie.
Wilga markotnieje. Walczę ze sobą i wygrywam. Obrzydliwe zwycięstwo. Uśmiecham

background image

się przepraszająco i mijam Wilgę, wciąż stojącą w progu, idę w dół.
— Jarema! A później?
— Nie wiem. — Odwracam się, rozkładam ręce. — Nie mam pojęcia, kiedy wrócę.
— Będziesz chyba na kolacji.
— Nie będę.
Wilga zbiega, dogania mnie.
— Mogłabym pójść z tobą? Nie chce mi się w domu siedzieć samej.
— Bardzo mi przykro... — mruczę.
— No to cię tylko odprowadzę, opowiem o sensacji. Wyobraź sobie, to nie Nowak...
— Przepraszam cię — mówię. — Już jestem spóźniony, muszę biec. I biegnę, nie
oglądam się, Wilga zostaje na schodach. Gnam przez
podwórze, trzaskam furtką. Dopiero w alei zwalniam, liczę dęby i klony, oglądam
niebo, na którym nie ma już śladu pękatych chmurzysk, tylko pianka obłoków snuje
się ospale. Zbiórka nad jeziorem za dwadzieścia minut.
11 — Błękitni...
161
Świat jest piękny. Podobno można wmówić to w siebie przez częste powtarzanie.
Rozsiedliśmy się na starej rozpękanej krypie, wyjąłem z kieszeni kartoniki i
pokazałem im.
CONTAC
jeśli chcecie odzyskać
kapsułkę,
czekamy na Was jutro o siódmej wieczór
w Białej Zatoce.
Dyskrecja zapewniona.
CONTAC wydrukowane było dużymi literami, resztę dopisałem czerwonym atramentem.
— Myślicie, że się stawią? — zapytał Szpikulec.
— Pod trzema warunkami — powiedział Dyl. — Że znajdą jeden z kartoników. Że
faktycznie zależy im na pigułce i że umieją czytać po polsku. To ostatnie jest
najbardziej wątpliwe.
— Dla mnie nie — zaoponowałem. — Jeśli przysłano ich tutaj, muszą mieć
odpowiednie przygotowanie. W najgorszym razie maszynę tłumaczącą.
— Do jutra mogą nie znaleźć — zauważył Wiesiek. — Trzeba wyznaczyć im dodatkowy
termin.
Z tym należało się zgodzić. Dopisałem na kartonikach: Drugi termin — za trzy dni
w tym samym miejscu i porze.
— Gdzie je rozrzucimy? — zapytał Szpikulec.
— Trzeba opłynąć jezioro — powiedziałem. — Oni wybierają polanki w gąszczach,
niedaleko brzegu. Jest kilka takich miejsc.
Moja łódź była ukryta w krzakach nie opodal, zepchnęliśmy ją we czwórkę,
grzęznąc w mule po kostki, Dyl zasiadł do wioseł. Słońce już czerwieniało,
schodząc nad sosny, gładka powierzchnia wody pulsowała różowością, liście
nenufarów robiły się fioletowe. Najpierw popłynęliśmy w stronę łąki, na której

background image

pierwszy raz zobaczyłem srebrny pojazd.
— Coś mnie zastanawia — odezwał się Wiesiek, przechylony nad burtą z twarzą tuż
przy wodzie. — Ten napis na pudełku.
— Że niby co? — zapytał Dyl.
Wiosła wpadały w różowość nie wzniecając bryzgów. Daleko, na środ-
162

ku jeziora, sunęły leniwie dwa hornety z oklapłymi żaglami. Powietrze stało.
Pachniało wodorostami i rozmokłym drewnem, mewa z nieruchomo rozpostartymi
skrzydłami zataczała nad nami coraz niższe kręgi.
— Litery — powiedział Wiesiek. — To przecież łaciński alfabet. Byłoby trochę
dziwne, gdyby na innej planecie używano naszego alfabetu.
— Kiedy w czasie II wojny światowej Rosjanie przerzucali na okupowane ziemie
swoich agentów, nawet metki przy gaciach były niemieckie. — Zanurzyłem w wodzie
dłoń, puszczając między palcami ciepłe strumyki. — Niebiescy mogli przewidzieć
możliwość zgubienia czegoś. Napis jest niezrozumiały, ale sam w sobie nie
wzbudza szczególnych podejrzeń.
— Logiczne — zaakceptował Dyl. — A ty, Wiesiek, nie próbuj psuć nam zabawy.
Wolisz bawić się w partyzantów?
— Czyli nie wierzysz — uśmiechnął się Szpilkulec.
— Robię, co mogę. — Dyl skierował łódź do stromego brzegu, gdzie oprawka z
brzóz wyznaczała łąkę pełną wrzosów. — Uwierzę jutro o siódmej, jeśli błękitni
się stawią.
Zobaczyłem w wodzie jakieś mgliste odbicie, niby twarz. Falowała. Zmrużyłem oczy
i rysy twarzy stały się wyraźniejsze. Wilga patrzyła na mnie z tajemniczym
uśmiechem, jakby przywoływała. „Nie chcę — powiedziałem do niej — nie będę twoją
zabawką, twoim kaprysem. Mam honor, Wilejko. I tak zanadto się odsłoniłem, wiesz
więcej, niż powinnaś wiedzieć. Odjedziesz, zapomnę w końcu, miałaś ze mną trochę
zabawy, przydałem się do rozgrywki z Cześkiem, a teraz daj mi już spokój. Nie
musiałaś kłamać, że z Cześkiem nigdy nic, że tylko kolega, że przymus rodziców.
Rodzice popsuli wam układy, ale już jest po wszystkim. Oni jadą do Holandii, a
ty możesz być znowu dziewczyną Cześka, jak przez cały ostatni rok. Czesiek
pojechał, załatwił. Jeśli ma żal do ciebie i nie wróci tutaj, pogodzicie się w
Warszawie. Ja spełniłem rolę, do której mnie wyznaczyłaś, dostałem za to buzi i
rękę do potrzymania. Co czułem, moja rzecz. Nigdy się o tym nie dowiesz.
Najważniejsze dla mnie w takiej chwili — to umieć przegrać, Wilejko.
Zagalopowałem się trochę w marzeniach, ale wsteczny bieg już jest wrzucony. Nie
nabierzesz mnie więcej na ciepło swoich palców. Z początku przynajmniej byłaś
szczera, zaproponowałaś umowę. Gdybyś jej się trzymała, nie miałbym do ciebie
tej odrobiny żalu. Niech będzie jednak. Miałaś swój ubaw, ja też coś ładnego
przeżyłem. Koniec, kwita".
163
Łódź podpłynęła burtą do urwiska. Szpikulec wyskoczył, z małpią zwinnością

background image

zaczął się wspinać po niewidzialnych występach gliniastego zbocza.
— Umieść w widocznym miejscu! — krzyknął za nim Wiesiek. — Na gałęzi!
„A jeśli piszą, żeby wracała do Warszawy? — pomyślałem z nagłym niepokojem. —
Mogą ją wzywać w związku z wyjazdem. Może to chciała mi właśnie powiedzieć.
Pożegnać się... Tym lepiej. Wrócę do domu, babka powie, że Wilunia odjechała
warszawskim o szóstej trzydzieści. Nie ma wcześniejszego pociągu. Chyba, że
ojciec przyjedzie po nią samochodem".
Gdybym teraz wyskoczył, będę w domu za dziesięć minut. Można coś zełgać
chłopakom. Sami rozrzucą kartki, nie muszą mieć mnie do tego.
Nonsens. Nawet lepiej, że się z nią nie pożegnam. Poznałaby, że gram uprzejmą
obojętność. Niech wraca do rodziców i Cześka bez tej drobnej satysfakcji.
— Chłopaki! Na pomoooc!
Przeraźliwy krzyk Szpikulca odbija się echem. Wspaniali? Nie ma czasu na namysł.
Chwytam wiosło, Dyl drugie, Wiesiek drapie się za nami po zboczu, ściskając
cynowy kubek do wyczerpywania wody.
Ślisko. Glina ucieka spod nóg. Omal nie zjeżdżam na Dyla, jakoś hamuję pazurami
prawej, lewa zajęta wiosłem.
— Na pomoc!
Wpadam na łąkę, Dyl i Wiesiek są przy mnie. Rozglądamy się, Szpikulca nie widać.
Wrzosy. Cisza.
— Ratunkuuu!
Odwracamy głowy: Szpikulec kołysze się rozpaczliwie na młodziutkiej brzózce. A
wielki baran szykuje się do kolejnego natarcia. Rogaty łeb pochylony niziutko.
Nabiera rozpędu. Trzask! Z cienkiego drzewka sypią się drzazgi, Szpiklulec
zawija prawie do ziemi i wraca, jak na sprężynie.
Wybuchamy śmiechem, aż nam w brzuchach chrobocze, oczy zachodzą łzami.
— Pluń mu w ślepia! — doradza Dyl. — Może się obrazi!
— Lepiej kopa! — wtóruje Wiesiek. — Kopa w zadek i nóżki szybko w górę!
— Nie wygłupiajcie się! — piszczy Szpikulec, tuląc się do brzózki. — Zaraz
trzaśnie, prędzej!
164
Nie żarty. Baranisko ani myśli rezygnować. Cofa się, rozpędza, łupie rogami w
drzewko, aż huk się roznosi. Brzózka trzeszczy, pęknie za moment.
— Naprzód! — komenderuje Dyl.
Wystawiamy wiosła jak piki i gnamy wprost na barana. Rogacz już nas dostrzegł
lub wyczuł, zmienia front, kieruje łeb w naszą stronę. Start! W ostatniej
sekundzie uskakujemy, puszczając go środkiem. Obrywa po grzbiecie parą wioseł.
Staje. Odwraca się wolno. Łeb do dołu. Ale nie ma miejsca na rozpęd, już
jesteśmy przy nim.
— Won! — wrzeszczę.
Bez rozbiegu baran nie zaatakuje, musi mieć przestrzeń dla nabrania szybkości.
Wykorzystujemy to: cofa się, a my za nim. I wiosłami po nosie.
— A kysz! — ryczy Dyl. — Jazda! Wynocha!

background image

Wpędziliśmy go wreszcie między drzewa. Raz po raz walił zadkiem o pnie, próbując
oderwać się od nas na barani szturmowy dystans. W lesie jednak nie miał żadnych
szans z nami. Zrozumiał w końcu. Beknął ponuro, odwrócił się i pokłusował w
gąszcz.
Teraz dopiero Szpikulec odważył się zsunąć z brzózki. W ostatniej chwili, gdy
był już prawie na dole, nie wytrzymała, załamała się pod nim. Następny atak
rogacza niewątpliwie zakończyłby się sukcesem.
— A niech go piorun kulisty! — zaklął Szpikulec, masując zdrętwiałe dłonie. —
Wieszałem kartkę, a ten na mnie z tyłu. Gdybym nie uskoczył w porę...
— Kiedy wieszałeś? — Wiesiek nieznacznie puścił do mnie oko. — Ciekawe.
— Jak dla kogo — mruknął posępnie Szpikulec.
— Może przeczytał kartkę — powiedział Wiesiek. — Wyglądał na zwykłego barana,
ale z nimi przecież nie wiadomo.
— Z kim? — nie zrozumiał Szpikulec.
— Może potrafią przybierać postacie zwierząt... — Wiesiek udawał zamyślenie. —
Szczęście, że baran, a nie tygrys. Na tygrysa brzózka by nie pomogła.
Szpikulec spojrzał na Dyla, potem na mnie. Nasze drgające podbródki pozbawiły go
złudzeń.
— Ty się wypchaj! — warknął do Wieśka. — Chciałbym ja ciebie widzieć tutaj pięć
minut temu. Miałbyś z pupy gustowny kotlet.
— Nie wiadomo. — Wiesiek wzruszył ramionami. — Kto wie, czy-bym się z nim nie
dogadał.
165
— To jest myśl — uśmiechnął się do niego Szpikulec z jadowitą słodyczą. —
Trzeba spróbować, Wiesiu, baranek nie odszedł jeszcze daleko. Goń za nim. Nie
wolno marnować takiej szansy.
Wiesiek przygasł: dowcip zaczynał obracać się przeciwko niemu.
— Za późno — powiedział. — Teraz jest obrażony, zdrowo oberwał wiosłami od
Jaremy i Dyla. Spróbuję innym razem.
Przymocowaliśmy kartkę do pnia złamanej brzózki. Było ją widać z daleka na tle
otaczającej drzewko zieleni.
Następną kartkę umieściliśmy na wrzosowisku. Trzecią zostawiliśmy na łączce w
prześwicie drzew, tam gdzie widziałem talerz podczas żaglowej wyprawy z ojcem. I
jeszcze na drugim brzegu, w miejscu, gdzie pokazali się Wildze i mnie, wyłażąc z
jeziora. Na paru innych polankach i łąkach, które mogłyby służyć niebieskim jako
lądowiska. Wieszaliśmy kartki na gałęziach, na wbitych w ziemię patykach: gdyby
przybyli, muszą je zauważyć.
Czy przybędą? Czy rzeczywiście mogą to być przybysze z innej planety?... Tutaj,
w Jelnikach?
O tym samym myślał zapewne Dyl, gdy zawiesiwszy ostatnią kartkę wracaliśmy w
przedwieczornej ciszy, obserwując, tuż nad głowami, akrobacje pary mew.
— Ciekawe, co to za jedni — odezwał się półgłosem. — Chyba czegoś szukają w
naszym jeziorze. Podobno pod koniec wojny hitlerowcy zatopili w nim skrzynie z

background image

dokumentami.
— Ze złotem — powiedział Wiesiek. — Rekwirowali kosztowności i nie zdążyli ich
wywieźć. Ja też słyszałem o utopieniu tych skrzyń.
— Znana historia — wzruszyłem ramionami. — Ale nie ma nikogo, kto by to widział
własnymi oczami. O każdym jeziorze krążą takie legendy.
— Mówią, że Michulec widział — wtrącił się Szpikulec, zwalniając tempo
wiosłowania. — Ten stary dozorca z Zakładów, co umarł rok temu. Niemcy strzelali
do niego, ale nie trafili.
— Gdyby to była prawda — powiedziałem — już dawno władze by się tym zajęły.
— Nie takie proste. — Dyl siedział na rufie z podciągniętymi nogawkami, nogi
miał zanurzone w wodzie, przebierał nimi leniwie, jakby szedł pod górę. — Tutaj
są cholerne głębiny. A gdyby nawet... Co ma do tego inna planeta?
Fakt. Gdyby chodziło o niemieckie skrzynie, trudno raczej posądzić niebieskich o
pochodzenie kosmiczne. Prędzej turyści z Nie-
166
mieć. Na latającym talerzu? Błękitnoskórzy? Turystów z Niemiec przyjeżdżało tu
sporo, lecz głównie w volkswagenach i oplach.
— Może jutro o siódmej będziemy już wszystko wiedzieć — powiedziałem.
Zmieniłem Szpikulca przy wiosłach. Chciałem popłynąć szybciej, ale zmusiłem się
do ruchów powolnych. Nie spieszę się przecież. Uprzedziłem babkę, że spóźnię się
na kolację, nikt więc na mnie nie czeka. Jestem z kolegami. Fajnie mi. Fajnie mi.
Świat jest piękny.
Dudnienie kół, bliski gwizd syreny. Za sosnami w bledniejące niebo wzbijają się
kłęby brunatnego dymu, warszawski pociąg opuszcza Jelniki-Zdrój. Słychać coraz
szybsze sapanie lokomotywy, koła turkocą w narastającym tempie. Dzwonienie szyn
dosięga wody, biegnie po niej głosem basowej struny.
— Co tam u was w domu? — pyta Szpikulca Dyl. Szpikulec długo nie odpowiada.
Pochyla się nad burtą, nabiera wody w złożone dłonie, cienkie strumyczki ciekną
mu między palcami. Potem patrzy na mnie, jak gdyby pytał o coś. Wykonuję głową
ledwo widoczny ruch z lewa na prawo. Ufam Dylowi i Wieśkowi, lepiej jednak
nikogo nie wtajemniczać.
— Wczoraj przekopali nam ogródek — mówi cicho Szpikulec.
— Znaleźli coś?
— A co mieli znaleźć? — Szpikulec patrzy na Dyla z nagłą wściekłością. — Ty
uważaj!
Dyl rumieni się, macha rękami.
— Na łeb upadłeś, ja przecież nic, tak mi się...
Szpikulec odwraca głowę, patrzy w kierunku tamtego brzegu, potem na szybujące
mewy.
— Cały ranek kopali — mówi półgłosem. — Później jeden cywil usiadł ze mną w
pokoju i zaczął częstować landrynkami. A to, a sio, gadka-szmatka, może
widziałem, może słyszałem, on chce nam tylko pomóc. Powiedziałem mu, że się
obejdzie i że się wkrótce bardzo zdziwi...

background image

— Czym się zdziwi? — pyta Wiesiek. Mrugam do Szpikulca.
— Jak trafi na prawdziwego złodzieja — mówi Szpikulec. — Bo oni wbili sobie do
głowy, że to matka, i nigdzie więcej nie szukają.
— Skąd możesz wiedzieć? — rzuca Dyl. __ Policja pracuje po cichu. Na pewno
szukają i gdzie indziej.
Powiedział to jednak bez przekonania, jakby na siłę. Czyżby wierzył, że matka
Szpikulca ukradła zegarki?
167
Kupa ludzi w Jelnikach zaczyna wierzyć. Sam słyszałem parę takich rozmów, u
piekarza, na farmie: „Nie ma dymu bez ognia, moja pani... Człowiek słaby, złoto
kusi... Sama jedna dzieci wychowuje, wydatki wielkie, starszemu, co w Poznaniu
się uczy, każdy miesiąc trzysta złotych posyła... Pomyślała, że uwierzą w
rabunek..."
Naciskam na wiosła i unoszę je w górę. Łódź wbija się dziobem w przybrzeżny muł.
Nie poszedłem do domu, ponieważ bardzo chciałem pójść. Wiesiek i Szpikulec
spieszyli się na kolację, odprowadziłem ich, potem ruszyliśmy z Dylem na spacer
wokół Rynku. On także miał wolny czas, rodzice wrócą z Olsztyna dopiero późnym
wieczorem, pojechali na imieniny do kuzynów. Obeszliśmy wieżę ratuszową, potem
Dyl zafundował mi lody włoskie, usiedliśmy na ławce w pobliżu przystanku
autobusowego.
Przez Rynek przeleciały z rykiem na pełnych reflektorach cztery motocykle,
poznałem Cyryla po jaskrawoczerwonym kasku — paczka zapewne wypuszczała się do
Olsztyna.
— Oni nam nie darują tej draki z komandosami — powiedziałem. — Cyryl będzie
pamiętać, że się ośmieszył przez nas. A jeszcze przedtem załatwiła go Wilga.
Wymówiłem jej imię i w nozdrzach poczułem zapach macierzanki, w dłoni ciepło
delikatnych palców. Brunatny kłąb dymu nad sosnami, gwizd lokomotywy. „Co mnie
to obchodzi, nie jestem twoją dziewczyną..."
— Dziwne, że dotąd nic nie zrobili — odezwał się Dyl. — Co dzień, jak wychodzę z
domu, rozglądam się dobrze. Podejrzewam, że coś szykują.
Odruchowo pomacałem się po tylnej kieszeni. Pistolet gazowy był na miejscu,
nabój w lufie. Starczy wyszarpnąć, pchnąć bezpiecznik, nacisnąć spust. Czy zdążę?
A jeśli zajdą mnie z tyłu, zaskoczą? Cyryl miewa paskudne pomysły, smykałki mu
nie brak.
— Pewnie szykują — powiedziałem. — My też im coś przyszykujemy. Daj mi tylko
trochę czasu.
Od kilku dni zastanawiałem się, jak załatwić Wspaniałych. Jak dotąd nic
sensownego nie przychodziło mi do głowy. Jedno było pewne: walka wprost da
niewiele, bo są starsi, silniejsi i jest ich więcej.
— Ty też uważaj — doradził Dyl. — Mieszkacie na uboczu, mogą cię dopaść jeszcze
łatwiej niż mnie.
168
— Mogą — przyznałem. —Ale Cyryl lubi popisy, efektowne sztuczki. Po kryjomu i w

background image

pojedynkę raczej nic nam nie zrobią. Trzeba być przygotowanym na pokazówkę.
Dyl przejechał palcami po kędzierzawych włosach. Był to gest zatroskania i
zarazem dyskretne wytarcie ręki po lodach. Pierwsza mgiełka zmierzchu siadała
już nad Rynkiem, w wystawach sklepowych zapłonęły światła. Do przystanku
podkołował dalekobieżny autobus, wysiadło z niego kilka osób z walizkami,
zapewne spóźnieni wczasowicze.
— Pojechałbym — westchnął Dyl.
— Do Olsztyna? — zdziwiłem się.
— Dalej. Do Warszawy, Krakowa, Poznania, Wrocławia. Potem w Tatry, do
Zakopanego. Do Sopotu, nad morze. Gdańsk, Gdynia, Szczecin... — Dyl objął dłonią
podbródek, ścisnął go. — Czy ty wiesz, że ja jeszcze nigdzie nie byłem? Tylko w
Olsztynie i w Kołobrzegu u stryja.
— Mieszkałem w Gdyni. — Wzruszyłem ramionami. — Duże domy, port, ruch na ulicach.
Nic nadzwyczajnego.
— Gadasz tak, bo mieszkałeś — burknął Dyl. — W Warszawie też byłeś pewnie.
— Dwa razy. — Wolałem przemilczeć Kraków i Zakopane, na rok przed śmiercią matki,
wakacje w górach, wycieczki z rodzicami na Kasprowy, do Morskiego Oka... —
Jeszcze się najeździsz — powiedziałem. — Nic straconego.
— Teraz znów do Warszawy pojedziesz. — Uśmiechnął się, przymrużył oko. — Wilga
cię chyba zaprosi.
— Nie sądzę — odparłem sucho.
— Ejże? — Mrugnął znowu. — Przed kumplami nie ma co się kryć. Widzimy.
— Źle widzicie — powiedziałem. — Przyjechała, odjedzie, cześć pieśni. Letniczka.
Co mnie ona właściwie obchodzi?
— Haftujesz, stary. — Dyl klepnął mnie po ramieniu. — Ślepi jeszcze nie jesteśmy.
Nawet Wojtek z Pawłem wiedzą, że się w sobie pod-kochujecie. Gołym okiem widać.
— To sobie kupcie okulary — rzuciłem ze złością. — Ani ona mnie nie obchodzi,
ani ja jej. Tyle że mieszka u nas. I daj mi spokój dobrze?!
Dyl popatrzył na mnie pełen zdumienia. Chyba wrzasnąłem, bo jakaś kobieta,
przechodząc, obejrzała się, pokręciła głową.
— Tylko się nie pobijcie — pogroziła nam palcem.
— Co tobie, stary? — zapytał cicho Dyl.
169
??
-? N1 'Z. ?\
N ? » ?
J_CQ ?? ?
jf ? N "°
*?
??
N 03
?
^??

background image

CD
1 3
? Q_ ' tf^, TCi ^" -___??
? ~ ?„ ? " S N- ? 13 ?? ? ? 0 ~ ^ F "? _. » .
?
3 "§ |
? ? - - &U ??>?? ? ? <
clii
CD
?
N
03
"?
. ?
?_ -, <? ?? ^
*- ? ?.?
?? "2 N 3
??? < ?? ^? ??.*"?
?? ?\ ? ?' <?\ ?. m m =- -
za ? .
(? CD Q =!
•*" 3
\ \
?. <D "-z. ^ °
?>
^JWUll
?? ?
ca ca ca ????§-2.-?>?? SfSSg
§:*
??
-?
??
— 03 03
N
^5"???;
?? ? g
^ (D ?-? — N
? ??

=? N ?

BUI N CD

?? ?? —? ?? ?" ? « X CD "-?- ?>

?? ?

3 ?

<D ?? ? S" CD CD ??? ? ?_

3

?> o-S
??
, N 'G ? ? ? ?? N- — ?

background image

? s §
CD fsl -> ? ??
'J- < ??
F § 3
^ N ?? ?? -? *" 5
N
?. CL
? 3
CD 3
< 3 ?? ^
^ -? ??."^? ?<- ^
g | ? u = N
?? ?- - ? ??
??"
? ?
\ %
> ? ?:
\ \ ??, -»
'Z ? 9? %. => ?? -Ł 5? ?
??
?? ??
?
2. N-i» ??
'S ??, ^ ?
??
?, ??'
?" °- 3
N.-<
?? ?? 3
N 3 -
3 S' ĆD
=; m -?
- ^ «"8, =5; «?
??
7? ?? _. ?? = ??
?? ? ?, ? w ^
"? ??_ g g o g
cl cd ?? ?; ? ?
-? N1 ??- 03 03 *<
??
3 ^
3 ^ S" "?? R &
? | CD N-

background image

?? | ' — 0
°- Ź ? Ś N
??
?
??'
-??
?? ??
?> 03 ??
>j ??. ?? n-
? << CZ ?.^ N < ?? ?? „
?
— Nic — mruknąłem po pauzie. — Ona już chyba wyjechała. Tym warszawskim
pociągiem.
— Miała dzisiaj wyjechać? — zdziwił się Dyl. — Czemu nie powiedziałeś?
Odprowadzilibyśmy całą paką, koleżanka przecie.
Chrząknąłem. Uświadomiłem sobie nagle, że ten jej wyjazd dzisiejszy może okazać
się czystą fantazją — w końcu nic mi takiego nie powiedziała. Dlaczego uważam,
że odjechała właśnie tym pociągiem? Intuicja? Bo widziałem dym nad sosnami?
Nonsens...
— Nie wiem, czy dzisiaj — rzuciłem z irytacją. — W każdym razie wyjeżdża.
Przenosi się ze starymi na kilka lat do Holandii.
— Takiej to dobrze! — sapnął Dyl. — Ja marzę o Warszawie, a ona jak nic na parę
latek za granicę... Gdyby mój stary miał dyplom i trochę szczęścia, też
pojeździlibyśmy. Wynalazców zapraszają na różne kongresy, chyba wziąłby mnie ze
sobą.
— Jeszcze weźmie — zapewniłem. — Dojdzie w końcu swego, spokojna głowa. Niejeden
wynalazca nie miał dyplomu, zajrzyj tylko do encyklopedii.
— Ja jednak postaram się o dyplom — powiedział Dyl. — Przedtem skończę
Politechnikę, a potem zobaczymy. Nie dam się robić w konia jak mój tata. Czy ty
wiesz, że ja mu kreślić pomagam? Nauczył mnie rysunku technicznego, całkiem
dobrze mi to już idzie. Mógłbym ci nawet wytłumaczyć, jak ten instrument działa.
Mierzy temperaturę powierzchni przedmiotu na odległość do sześciuset metrów.
Stary pracuje teraz nad zwiększeniem zasięgu, wpadł na całkiem nową koncepcję.
Przez Rynek płynął dostojnie jaskrawożółty passat. Zahamował przy kiosku, na
biało ubrany mężczyzna wysiadł nie gasząc silnika, kupił papierosy.
— Dziki kolorek — zauważyłem, patrząc na samochód.
— Będę kiedyś miał takie pudło — powiedział z przekonaniem Dyl.
— Pojadę nim przez całą Europę, aż na samo południe Hiszpanii. Malaga, Sewilla,
Kadyks...
— Dlaczego właśnie tam? — zapytałem.
— Malaga, Sewilla, Kadyks... — powtórzył Dyl z rozmarzoną miną.
— Granada, Toledo... To brzmi, no nie?
— Brzmi — zgodziłem się. — Za rok stary zabierze mnie w rejs do Ameryki

background image

Północnej. Właśnie dostał nominację na kapitana.
Pożałowałem własnych słów. Twarz Dyla jakby wydłużyła się, zesztywniała.
— Fajnie — mruknął. — A ten gość w passacie to główny inżynier
170
Zakładów. Od niego dużo zależy. Gdyby tata zaproponował mu spółkę, całkiem by to
inaczej wyglądało...
— Co ty pleciesz? — wybałuszyłem oczy.
— Nie znasz życia — wykrzywił się ironicznie Dyl. — Tacie doradzili po cichu,
żeby pogadał w cztery oczy z inżynierem Zacharskim. Materialne zainteresowanie,
staruszku, siła napędowa. Zacharski ma chody. No i tytuł, magister inżynier, u
góry całkiem inaczej wtedy patrzą.
— Co na to twój ojciec? — spytałem.
— Idealista — Dyl machnął ręką. — Nigdy by na coś takiego nie poszedł.
— A ty? — Wpatrzyłem się w Dyla. — Poszedłbyś?
Milczał kilka chwil. Potem spojrzał mi w oczy, wyszczerzył zębiska.
— Nie ma mowy, staruszku. Widać po tacie charakter odziedziczyłem. My, Krzywonie,
lubimy proste ścieżki.
Chciałem coś powiedzieć, ale zamarłem z rozchylonymi ustami. Przez Rynek szła z
koleżanką pod rękę Marzena.
Babka trzepała przed domem niebieski dywan, ten z pokoju Wilgi. Teraz już nie
wątpiłem. Stałem przy furtce i nieruchomo śledziłem miarowy ruch trzepaczki,
smużki kurzu tryskające spod niej, tonące w fiolecie zmierzchu. Babka przerwała,
zasapana, obejrzała się, jakby wyczuła mój wzrok, pogroziła trzepaczką.
— Jesteś wreszcie, łajzo! Kto obiecał wytrzepać dywany? Od czterech dni doprosić
się nie można, wszystko muszę sama w tym domu!
Podszedłem, odebrałem jej trzepaczkę. Na ziemi leżały, już wyczyszczone, dwa
inne dywany.
— Przepraszam, babciu. — Uśmiechnąłem się pokornie. —Zapomniałem na śmierć.
Dlaczego mi nie przypomniałaś? Wytrzepałbym jutro rano.
— Jak mam przypominać, wolę zrobić sama — powiedziała babka. — Za to podłogi mi
zapastujesz. Nie zapomnisz do jutra?
— Nie zapomnę — przyrzekłem — możesz na mnie liczyć. Zapa-stuję i wyfroteruję na
lustro, będziesz musiała uważać, żeby się nie pośliznąć. Wyjechała pociągiem o
szóstej trzydzieści?
— Kto?
— Nasza letniczka — powiedziałem obojętnie, biorąc rozmach do pierwszego
trzepnięcia. — Nawet miałem zamiar ją odprowadzić, ale byliśmy z kolegami po
drugiej stronie jeziora.
171
— Chciałabym wiedzieć, po co tam byliście — mruknęła babka. — Jeśli buszować w
sadzie Grzeszczaków, źle się to skończy. Niech tylko przyjdzie tu ze skargą na
ciebie, zobaczysz, Jaremek, sam na ławie mi się położysz i spuścisz portki.
— Co też babcia! — kułakiem walnąłem się w pierś. — My do sadu

background image

Grzeszczaka?!
— Patrzcie, ludzie, jakie niewiniątko — zaśmiała się babka, kładąc dłonie na
szerokich biodrach. — Pomyślałby kto, w życiu do cudzych sadów nie zaglądał. A
komu pies Grzeszczaka dziurę na tyłku wygryzł? Pół dnia, pamiętam, spodnie
cerowałam.
— Kiedy to było... — wzruszyłem ramionami, jak gdyby zeszłe lato znaczyło czasy
prehistoryczne.
Natarłem na dywan, grzmocąc trzepaczką, jakbym tłukł po gębie znienawidzonego
wroga. Babka stała z boku, obserwowała z uśmieszkiem.
— Dosyć — powiedziała. — Zachowaj siły do pastowania. Kończyłam już, kiedy
nadszedłeś. W piekarniku masz naleśniki z serem, jeszcze ciepłe, idź, weź sobie.
Przerwałem trzepanie. Zdjąłem dywan z trzepaka, złożyłem we czworo, rzuciłem na
dwa tamte.
— Dziadek ją odprowadził? — spytałem.
— Kogo miał odprowadzić? — babka spojrzała na mnie ze zdziwieniem. — O czym ty
gadasz, dziecko? Coś ci się, musi, w głowie poprzewracało.
— To ona nie wyjechała?
— Nic nie wiem o żadnym wyjeżdżaniu — powiedziała babka. — Zapłacone jest do
końca miesiąca i nie słyszałam, żeby się miało odmienić. Mówiła ci coś takiego?
Zaśmiałem się głupawo, wybąkałem coś, ładując sobie na grzbiet wszystkie trzy
dywany. Aż mnie przygięło do ziemi.
— Wariat! — Babka doskoczyła, podtrzymała z boku. — Musisz od razu wszystkie?
— Nic to dla nas... — sapnąłem, stawiając kroki szeroko, żeby
utrzymać równowagę.
Okno Wilgi było ciemne. „Siedzi w mroku — pomyślałem — może już śpi albo poszła
na spacer. Nie wyjechała. Jest tutaj. Nie wyjechała... No to co — zreflektowałem
się, zły na siebie — no i cóż z tego, u licha?" Wniosłem dywany do kuchni,
rzuciłem na podłogę. Wyjąłem z piekarnika półmisek naleśników, babka podała mi
cukier, śmietanę w dzbanku.
172
- Wszystko ma być zjedzone, skwaśnieje do jutra. Przymierzyłem się do złocistego
pagóra, naleśników było chyba z dziesięć, pachniały cynamonem i goździkami.
— Nie martw się — powiedziałem, oblewając naleśniki śmietaną i posypując
cukrem wprost z cukiernicy — uprzątnę na czysto.
Babka wlała sobie do kubka słomkowej herbaty, zaprawiła ją malinowym sokiem,
usiadła obok przy stole. Z góry docierał do nas przytłumiony różnojęzyczny gwar,
dziadek słuchał swego telefun-kena.
— Odpisałeś już ojcu?
Pytanie padło jakby od niechcenia, między jednym a drugim łykiem herbatki.
— Nie pamiętam. — Lubiłem czasami podroczyć się z babką. — Czy jemu tak bardzo
zależy na mojej bazgraninie?
— Oj, ty głupolu nieszczęsny! — babka zakrztusiła się, pogroziła mi palcem. —
Kogo on ma oprócz ciebie, nieborak? Obce gęby i wodę naokoło.

background image

— Ma jeszcze kogoś — mruknąłem. — Chyba do niego pisze. Babka szurnęła kubkiem,
aż się herbata przelała za krawędź, legła na obrus różowawą plamą.
— Głupolu! A dla kogo on wziął ją? Dla siebie, myślisz? Tylko dla siebie,
uważasz, ożenił się z Krystyną? Kto jak kto, ale już ja znam mojego Stefka, jak
nikt go rozumiem, nic mi wytłumaczyć nie musi. A przecież tłumaczył, radził się,
pytał o zdanie. „Racja — powiedziałam — dzieciak musi mieć normalny dom, a dom
normalny to kobieta. Jeśli ona ma serce i rozum, jeśli was obu będzie kochała,
dobrze uczynisz, Stefek. Dom wymaga kobiecej ręki, a chłopak kobiecego ciepła.
Jarema to pojmie w końcu — powiedziałam — najpierw boczyć się będzie, a potem
pojmie, bo głupi on nie jest i sam ma serce". — Babka spojrzała na mnie z
gniewnym uśmieszkiem. — Może na wyrost powiedziałam z tym twoim rozumem i ser-

cem,

bo jak tak patrzę, widzi mi się czasami, że głupol z ciebie, głupol i uparciuch.
Inny na twoim miejscu byłby dumny z ojca.
— Widzisz, że nie jestem? — spytałem wzruszając ramionami. — A poboczyć się moje
prawo, sama powiedziałaś.
— Ty mi nie pajacuj — burknęła babka, patrząc z zadowoleniem na pusty już prawie
półmisek. — Widziałam, jak Stefek męczył się tu z tobą. Na jego miejscu
zdjęłabym pas i wrzepiła, ile wlezie. Zaraz inaczej byś zaśpiewał. — Stękając
podniosła się od stołu, w zlewie
173
czekała góra brudnych naczyń. — Krystyna przyjedzie za kilka dni -powiedziała. —
Popatrzę, jaki dla niej będziesz.
Resztką ostatniego naleśnika wygarnąłem z półmiska śmietanę. Dyskretnie
oblizałem palce.
— Nic się nie martw — rzuciłem od progu kuchni — nigdy tak nie było, żeby jakoś
nie było, najwyżej odgryzę jej nos.
Nie czekając na reakcję babki pobiegłem na górę. Jeszcze będąc na schodach
zauważyłem ze zdziwieniem smugę światła pod moimi drzwiami.
Wilga siedziała na zydlu z atlasem geograficznym na kolanach. Zamknęła atlas,
kiedy wszedłem.
— Dobry wieczór — powiedziałem. — Zmieniłaś pokój?
Nawet nie próbowała tłumaczyć się z wtargnięcia. Wstała. Bardzo powoli zbliżyła
się do mnie, położyła mi ręce na ramionach.
— Nie mogłam się doczekać, kiedy wrócisz.
Wiedziałem, że powinienem zrobić krok do tyłu albo poruszyć ramionami, aby
uwolnić się od jej rąk. Czułem przez koszulę ich pulsujące ciepło.
Powinienem był, ale nie potrafiłem.
— To nam schlebia. — Spróbowałem uśmiechnąć się ironicznie. — Czym możemy słu-

żyć?

Patrzyła na mnie. Była w tym jej błękitnym spojrzeniu jakaś niecierpliwa radość,
coś jeszcze, czego nie umiem nazwać — wilgotny blask.
— Przyszedłeś nareszcie!

background image

Zdjąłem z ramion jej ręce. Przytrzymałem w swoich. Chronometr tykał sennie,
zmierzch za oknem zeszklił się w ciepłoniebieską przejrzystość z wtopionymi w
nią ognikami pierwszych gwiazd.
— Wilga — powiedziałem cicho. — Dajmy spokój. Proszę cię. Nic ci złego nie
zrobiłem.
— Jestem szczęśliwa, że przyszedłeś. Czy to źle? Ja naprawdę tęskniłam za tobą.
Dlaczego myślałeś, że wyjechałam?
— Skąd wiesz?
— Pytałeś babkę. Tutaj wszystko słychać, jak się rozmawia na podwórzu. Bałeś
się, że wyjechałam, prawda?
Opuszki naszych palców stykały się ledwo.
— Tak — odparłem szeptem. — Chciałem wmówić w siebie, że nic mnie to nie
obchodzi, że cieszę się nawet. Nie mogłem. Kiedy zobaczyłem, że babka trzepie
twój dywan...
- Tęskniłam za tobą — powiedziała Wilga, jak gdyby ze zdziwie-
174
niem. — Po prostu brakowało mi ciebie, wiesz? To bardzo dziwne uczucie, chyba
nie znałam go przedtem. Chciałam, żebyś trzymał mnie za ręce. Tak jak teraz.
Umilkliśmy.
Usta Wilgi były rozchylone, nozdrza poruszały się delikatnie, jakby i ona
wdychała wraz ze mną aromat macierzanki.
Liliowy kryształ za oknem. Zwiewne cienie, cofające się przed złotym kręgiem
lampy.
— Lubię twoje palce — szepnąłem. — Bardzo chcę ci wierzyć. Zaśmiała się nagle.
Wyrwała ręce z moich rąk, z rozmachem usiadła na kozetce i podwinęła nogi.
— Wyobraź sobie, starego zatwierdzili! — rzuciła z ożywieniem. — I nie Nowak,
tylko centrala w Nowym Jorku. Kazali przysłać sobie wszystkie wnioski,
przestudiowali kandydatury i komputer wybrał ojca. Za trzy tygodnie wyjeżdżamy!
— Wyjeżdżacie? — spytałem.
— Rodzice wyjeżdżają — poprawiła się. — Mnie chcą umieścić u wujka w Gdańsku,
już pisali do niego, zgadza się, mieszka sam w dużej willi.
— Mówiliśmy... — urwałem.
— O czym? — zapytała Wilga. — No, przypomnij!
— Był pomysł, żebyś zamieszkała tutaj — powiedziałem. — Nie wiem, czy sobie
przypominasz.
Wilga zmarszczyła brwi. Czubkiem wskazującego palca lekko zadarła nos.
— Pamiętam — odezwała się po pauzie — ale to niemożliwe, chyba rozumiesz.
Rodzice się nie zgodzą. Jak im wytłumaczę, że wolę mieszkać tutaj niż u wujka?
Zresztą...
— Co — zresztą?
— Nic. Po prostu...
— Co — po prostu?
— Zrozum, człowieku. — Wilga oparła się plecami o ścianę. — Wakacje jedno, a

background image

mieszkać na stałe całkiem co innego. Jestem przyzwyczajona do dużego miasta.
— Jasne. — Uśmiechnąłem się krzywo. — Zanudziłabyś się tutaj.
— Starasz się być złośliwy. Dlaczego chcesz mi dokuczyć?
— Przepraszam cię, Wilga — powiedziałem. — Ja tylko żartuję. Nigdy nie myślałem
na serio, że u nas zamieszkasz.
Zamilkłem, odwróciłem się do okna. Kątem oka widziałem, że Wil-
175
ga na mnie patrzy, porusza wargami, jakby coś chciała powiedzieć i hamowała się.
Długa chwila ciszy.
— A wiesz, Nowakowie przenoszą się do Gdańska. Jakbym dostał kijem przez łeb.
Nie drgnąłem jednak.
— Aha — powiedziałem obojętnie. — Będziesz miała blisko swojego chłopaka. Chyba
jesteście oboje zadowoleni.
— Przecież zerwałam z Cześkiem.
— Ty zerwałaś? — zaśmiałem się drwiąco. — O ile pamiętam, to on wyjechał. Ale
się pogodzicie, nie ma obawy.
— Nie zależy mi na Czesku! Nic mnie nie obchodzi, Jarema, daję ci słowo...
— Wyhamuj — przerwałem jej. — Potem możesz żałować słowa honoru.
— Moja rzecz! — Oczy Wilgi rozbłysły gniewem. —Wyjechał? Koniec między nami!
Uprzedziłam go. Nie chcę więcej widzieć, choćby na klęczkach błagał!
Zrozumiałem: urażona ambicja. Uświadomiłem to sobie raptownie: jeżeli przedtem
nie zależało jej na nim, teraz, gdy wyjechał, prześladuje Wilgę, odbiera jej
spokój. Nie ma pasji bez uczuć. A Wilga aż kipi pasji, kiedy mówi o Czesku,
nienawidzi go do wydrapania oczu — to nie jest obojętność...
Poczułem zmęczenie. Zapragnąłem, aby już sobie poszła, zostawiła mnie samego. To
nie była poza nawet przed samym sobą. Chciałem być sam.
— Oczywiście — powiedziałem. — Wszystko rozumiem. Nie zależy ci na nim, nic cię
on nie obchodzi. Oczywiście. Marzenka przyjechała, widziałem się z nią godzinę
temu.
— Kto? — Przypomniała sobie. — Aha, Marzenka... Dlatego nie pozwoliłeś mi pójść
ze sobą? Byłeś z nią umówiony?
Pragnąłem wyszukać w jej głosie wyrzut, choćby ślad niepokoju, pretensji. Nie
odnalazłem. Powiedziała to jak gdyby z obowiązku, bo wypadało mi coś takiego
powiedzieć. Nie wyczułem nawet oczekiwania na odpowiedź. Ziewnąłem od ucha do
ucha, z pewnym opóźnieniem zasłaniając dłonią usta.
— Wstałem dziś wcześnie — wyjaśniłem tonem usprawiedliwienia. — Powieki się
kleją.
— Wiedz w każdym razie, że nie chcę go znać — rzuciła Wilga, wstając z kozetki.
— Sam namawiał, żebyśmy tu przyjechali, a potem
176
zostawił mnie jak idiotkę. Podły. Nigdy mu tego nie daruję, nigdy, nigdy!
— Tak jest — skinąłem głową. — Ale pamiętaj, że i my zagraliśmy mu trochę na
nerwach w myśl umowy. Niezły był ubaw. — Uśmiechnąłem się sennie, znowu

background image

ziewnąłem. — To co, do łóżeczek?
Spojrzała na mnie, jakby się przebudziła.
— Więc ty... Jarema... a niedawno mówiłeś... dlaczego?
— Nie rozumiem. — Patrzyłem na Wilgę pełen autentycznego niemal zdziwienia. — Co
mówiłem niedawno?
Pochyliła głowę, fala włosów przewaliła się przez ramiona, błysnęła słonecznym
refleksem. Przyjrzała mi się spod ciemnych, wywiniętych do góry rzęs.
— Udawałeś, Jarema? — I sama sobie odpowiedziała z jakimś dziwnym, triumfującym
wyrazem twarzy, podnosząc głowę i odrzucając włosy do tyłu: — Nie udawałeś. Ty
mnie przecież kochasz.
— Wyjdź! — syknąłem przez zaciśnięte zęby, mięśnie szczęk nabrzmiały mi w
skurczu, czułem, że jeszcze chwila i grzmotnę zydlem o ścianę. — Idź stąd,
natychmiast. Marzenka wróciła. Nie chcę cię więcej.
Uśmiechnęła się do mnie. Był to bezradny, żałosny uśmiech, jakby mnie chciała
przebłagać, coś wytłumaczyć, pokajać się za coś. Wyszła bez słowa.
Spotkaliśmy się u wylotu alei parkowej, nadchodząc niemal jednocześnie — ja ze
Szpikulcem i Dylem od bramy, a Gośka z Marzeną od muszli, w której już grała
orkiestra.
— Cześć! — uścisnąłem rękę Marzenki. — Fajnie, że wróciłaś! Jak było?
— Chała. — Marzenka patrzyła na mnie z uśmiechem. — Sami starzy u ciotki w domu,
ludzkiej twarzy ani na lekarstwo. Nudy na pudy, mówię wam. Nikt do rzeczy nie
próbował mnie rwać, tylko jakieś tałałajstwo.
— No, no! — pogroziłem jej palcem. — Musielibyśmy urządzić ekspedycję karną do
Olsztyna. Naszych dziewczyn rwać nie pozwalamy.
Marzena z Gośką zaśmiały się, Dyl wypiął pierś, żeby pokazać, jak groźna byłaby
karna ekspedycja.
— A wy tu, słyszałam, nie nudziliście się beze mnie — powiedziała Marzena,
potrząsając kasztanową grzywą, niesfornie sypiącą się kę-
12 — Błękitni
177
dziorami na czoło i skronie. — Nawet widziałam w telewizji i darłam nosa przed
ciotunią, że znam osobiście. Gośka zdążyła mi już donieść, że masz sympatię z
Warszawy i że nawiązujecie kontakt z nie z tej ziemi gośćmi w kolorze niebieskim.
Który ich wymyślił, ty czy Dyl?
— Gośka jest plotkara — rzucił Dyl oskarżycielskim tonem. — Po pierwsze, Jarema
nie ma żadnej sympatii z Warszawy i jest ci wierny jak Don Kichot z Casanovy...
— Dziękuję, rycerzu — Marzena wykonała baletowy pokłon z przysiadem. — Bądź mi
wierny nadal, a oddam ci mą rękę, gdy ukończę ileś tam wiosen i wydział prawa na
dobrym uniwersytecie.
— Gadki nie zatraciła przez obcowanie ze staruchami — wtrącił z uznaniem
Szpikulec. — Będzie z niej niezły adwokat, jak ukończy te wiosny.
— A po drugie — ciągnął Dyl — niebieskoskórych żaden z nas nie wymyślił. Sami
się wymyślili.

background image

— Na latającym talerzu? — Marzena kpiąco przymrużyła oczy.
— Na latającym — potwierdził. — Dziś o siódmej będziesz się mogła osobiście
przekonać.
— Wiem — powiedziała Marzena. — Małgosia była na tyle łaskawa, aby mnie
zorientować, że posiadacie kosmiczną pigułkę i zamiary handlowe. Czy mogłabym
dołączyć garstkę własnych życzeń?
— Należy do paczki — powiedziałem. — Chyba jej pozwolimy.
— Melduj — zachęcił Szpikulec.
Usiedliśmy w ostatnim rzędzie amfiteatru wciąż jeszcze pustawego, bo występ pt.
„Rewia gwiazd teatru, filmu i nie tylko" miał się zacząć dopiero za godzinę.
Orkiestra zrobiła przerwę, zajęła się produkowaniem pisków i jazgotów, strojąc
instrumenty.
— Po pierwsze, pragnę zdrowia — zaczęła Marzena. — Po drugie...
— Chorujesz? — zapytał Dyl.
— Jak pragnę zdrowia, czemu miałabym chorować? — Marzena wzruszyła ramionami. —
Profilaktycznie, jak mówi mój tata, sędzia okręgowy, skazując łobuza na
dodatkowy tydzień. Dziś człowiek zdrowy, a za pięćdziesiąt lat może stękać,
czyli troszczymy się o przyszłość. Po drugie, zamawiam szczęście. Dla siebie
personalnie i dla pozostałej ludzkości, bo mam gest.
— Co jeszcze? — zachichotała Gośka.
— Koniec. — Marzena klepnęła się po udzie opiętym przez cegla-ste dżinsy. — Nie
jestem zachłanna.
178
— Przeciwnie — powiedziałem. — Uosobienie skromności. Jeśli niebiescy są na
prąd, mogą dostać zwarcia.
— O siódmej, powiadacie? — Marzenka spojrzała na zegarek, pomarańczowy z
żółtymi cyframi. — No to zdążymy jeszcze obejrzeć kawałek rewii, bo dopiero
czwarta. Obiecali, że przyjdą?
— Gdybyśmy z nimi gadali, twoje życzenia byłyby spóźnione — powiedział Dyl. —
Zostawiliśmy im liściki, liczymy, że któryś znajdą.
— Gorsza sprawa — westchnęła Marzenka, robiąc do mnie oko.
— Mogli już odlecieć na Wenus. Ale do Białej Zatoki chętnie się przejadę sławną
motorówką Jaremy. Gdzie ta pigułka? — Podałem jej pudełko, obejrzała je uważnie,
zdjęła wieczko, powąchała.
— A można liznąć?
— Nie wygłupiaj się! — syknąłem.
— Coś mi to podejrzanie pachnie miętą — powiedziała Marzena.
— Zresztą, czemu niebiescy nie mieliby lubić miętusów? Jeśli zgubili ostatnią
sztukę, nic dziwnego, że szukają. Wenusjanie, ponoć, to straszne łakomczuchy.
— Zobaczymy, czy będziesz taka dowcipna, jeśli faktycznie się stawią — mruknął
Szpikulec.
— Chyba nie będę — przyznała Marzenka. — Jestem piekielny tchórz. Na widok
niebieskich dostaję zawsze gęsiej skórki.

background image

Do amfiteatru zaczęli już ściągać ludzie, rzędy zapełniały się z wolna.
Orkiestra odegrała wiązankę melodii ludowych i zaczęła zwijać ma-natki, robiąc
miejsce dla gwiazd teatru, filmu i nie tylko. Zobaczyłem wąsacza w towarzystwie
podmalowanej blondynki, listonosza Henia z małżonką, panią Ratajczyk bezradnie
rozglądającą się za wolnym miejscem bliżej sceny.
— Patrz! — Dyl trącił mnie w żebro.
Na bocznych krzesłach rozsiadła się paczka Cyryla. Dostrzegłem, że Kwiczoł
ukrywa pod pachą tekturowe pudło sporych rozmiarów, wepchnął je szybko między
krzesła. Wyglądali porządnie, prawie dystyngowanie, potulne miny niewiniątek.
Cyryl pomógł nawet jakiejś starszej wczasowiczce, wymienił złamane krzesło,
skłonił się z szacunkiem.
Spojrzałem w drugą stronę, skąd napływał strumień widzów. Spodziewałem się
dostrzec Wilgę. Na murach od wczoraj wisiały plakaty, zapytała, czy nie
poszedłbym z nią na rewię, bąknąłem coś wymijającego. Teraz bardzo chciałem,
żeby się pojawiła, krzesło obok było jeszcze wolne, niby dla Wieśka, który się
spóźniał, jeśli jednak nadejdzie przed nim...
179
Nie nadchodziła.
— Oni na pewno coś knują — mruknął mi w ucho Dyl. — Dam głowę, że zrobią jakiś
numer, że też ich tutaj wpuszczono...
— Jak można nie wpuścić, jeśli mają bilety? — wzruszyłem ramionami. — Lepiej
jednak, żeby tu był posterunkowy Malcharek, przy nim chyba się nie odważą.
Ale go nie było. Młody policjant, stojący za muszlą, bezmyślnie wpatrywał się w
napływający tłum. Nowa twarz, nigdy go przedtem nie widziałem, pewnie się nie
spodziewa, że może tu być gorąco.
A Wilga nie nadchodziła. I chyba już nie przyjdzie, samej nie będzie jej się
chciało. Mogłem ją wziąć ze sobą, przedstawić Marzenkę, zachowywałbym się jak
gdyby nigdy nic, może od czasu do czasu pochylałbym się do Marzeny, szeptał jej
coś na ucho, dotykał łokcia. A z Wilgą po koleżeńsku i na dystans, jak z dobrą
znajomą. Co robi teraz? Siedzi na ławce pod akacją czy poszła się przejść nad
jezioro? Może pomaga babce przy prasowaniu, napraszała się, że pomoże, bardzo
lubi. Albo leży w swoim pokoju na tapczaniku, czyta książkę. Pod pszenicznymi
włosami nie widać poduszki, samo złoto, przelewające się, ruchome...
— Wolne to krzesło?
— Zajęte — odpowiedziałem kobiecie w słomkowym kapeluszu. — Kolega odszedł na
chwilę.
Na estradę wszedł konferansjer w czerwonym smokingu, skłonił się czekając na
oklaski, część widzów uprzejmie poklaskała. Zapowiedział niezapomniane przeżycia
w towarzystwie sław artystycznych tej miary co... Sypnął nazwiskami, których nie
znałem, i dowcipem, który kilku widzom wydał się śmieszny:
— Co to jest, proszę państwa: niebieskie, zielone, różowe, pomarańczowe,
seledynowe, brązowe, fiołkowe, granatowe, purpurowe i żółte?
— Tęcza! — krzyknął jakiś widz.

background image

— Nie — zaprzeczył konferansjer. — Kto wie?
— Motyl! Kwiatek! Papuga!
— Nie — powiedział konferansjer. — To jest zadek zbity rózgami. Albo gama barw,
jaką zaprezentujemy państwu za chwilę! Orkiestra, tusz!
Na scenę wbiegły papuzio poubierane gwiazdy, odśpiewano jakąś pieśń powitalną,
potem gwiazdy zabrały się do tańczenia makareny.
— Na razie mamy gwiazdy teatru i filmu — szepnęła mi do ucha Marzenka. — Ja
czekam niecierpliwie na te „i nie tylko"...
Ładna dziewczyna. Szelmowskie oczy, z iskierką, trochę skośne
180
tatarsko, jak u diabełka. Najostrzejszy jęzor w klasie, sam Trapez czuje respekt.
Moja dziewczyna. Tak przynajmniej wszyscy uważają, a znam paru takich, co
zazdroszczą nielicho, że się przyjaźnimy.
— Tylko nie te — odszepnąłem wskazując na parę gwiazdek niezdarnie wiercących
kuperkami. — Ciężko tyrają na chleb, ale nie w swoim fachu. Powinny pracować
jako wiatraczki w dusznych miejscach
Mrugnęliśmy do siebie. Publiczność oklaskiwała bez entuzjazmu kolejne numery,
sensację jak dotąd wzbudził tylko czarodziej wydobywając z rękawa króliki i
gołębie, łykając głownie i przebijając się na wylot sztyletami.
— Jarema! — doszło mnie z boku syknięcie. Wiesiek dawał mi znaki, żebym podszedł
do niego.
— Idę — powiedziałem do Dyla. — Wy też się zbierajcie, pora wyruszyć do Białej.
Za dziesięć minut przed wejściem do parku
Przecisnąłem się między krzesłami, wśród niechętnych pomruków dotarłem do Wieśka.
— Anna przyjechała — powiedział — ma do ciebie jakąś sprawę spieszy się, czeka w
pontiaku przed „Świtezianką". Prosiła, żebym cię odnalazł.
— Skąd wiedziała, że tu jestem? — zdziwiłem się.
— Od babki — wyjaśnił Wiesiek. — Była u ciebie w domu. Nie wiesz, o co jej
chodzi?
— Nie mam pojęcia — skłamałem. — Za kilka minut spotkamy się przed wyjściem z
parku. Zaczekaj tu na naszych.
Na scenę wyszedł ksylofonista w bufiastej fioletowej koszuli konferansjer
zapowiedział „Lot trzmiela". Zdążyłem oddalić się zaledwie o kilka kroków, gdy
dźwięki ksylofonu zagłuszyło dziwne bzyczenie i chóralny wrzask publiczności.
Ludzie zerwali się z miejsc, rozpaczliwie wymachując rękami. Ksylofonista
również przerwał, zaczął się przed czymś opędzać, wykonując na estradzie taniec
świętego Wita. Bzyczenie rosło, tuż przed nosem przeleciała mi para trzmieli.
Niektórzy już uciekali z amfiteatru, buczenie owadów mieszało się z krzykami i
trzaskiem krzeseł, ksylofonista zdarł z siebie fiolet, zapewne trzmiel dostał mu
się pod koszulę...
„Cyryl nie zawiódł — pomyślałem, biegnąc w stronę budynku «Świtezianki — ciekawe,
skąd wiedział, że zagrają ten utwór. Jasne- był na plakatach".
Piski kobiet goniły mnie jeszcze u podjazdu pensjonatu, gdzie oparta o wóz

background image

czekała Anna.
181
— Weil — powiedziała, po męsku ściskając mi rękę — on tam jest. Nie przed
sklepem, a obok hotelu.
— Rozmawiałaś z nim? — rzuciłem niecierpliwie.
Z parku wybiegło kilka kobiet, wciąż odpędzając goniące je owady. Bełkotały coś,
krztusiły się, pokrzykiwały. Siwobrody staruszek cwałował żwawo, wymachując
laską.
— Dowcipasy! — wrzeszczał. — Artyści zakichani! Efekty wymyślili! Wieszać
takich, strzelać i ogniem przypiekać!
— Jacy tam artyści? — odwrzasnął mu galopujący obok rówieśnik. — Artystów,
panie, też pokąsało, to jakieś skiny zrobiły!
— Co się stało? — zapytała Anna, obserwując ze zdziwieniem biegnących.
— Mamy tu bandę cholernych figlarzy — powiedziałem. — Zilustrowali „Lot
trzmiela" prawdziwymi trzmielami. Zerwali koncert.
Nie zerwali jednak. Z daleka, wzmocniony głośnikiem, dobiegał głos konferansjera:
— Proszę się uspokoić, drodzy państwo, osy są wystraszone jeszcze bardziej niż
my, już ich prawie nie ma, odlatują. Ufamy, że policja zajmie się chuliganami, a
my będziemy kontynuować koncert. Wystąpi teraz...
„Ciekawe, czy ich przyskrzynią— pomyślałem — czy ktoś widział, jak wypuszczali
trzmiele z pudła, gdyby tam był posterunkowy Mal-charek, nie uszliby cało".
— Zobaczyłam go przed hotelem, akurat przejeżdżaliśmy tamtędy — powiedziała Anna.
— Był ubrany inaczej, ale go poznałam. Dziwna historia...
— Podeszłaś? — spytałem.
— On też mnie poznał — odparła. — Był jakby przestraszony. Powiedziałam mu, że
zależy nam na jeszcze jednym zegarku. Rozglądał się... Weil. Obiecał, że postara
się na jutro, bo jego kolega dostał taki sam i też chce sprzedać, emerytury są
niskie w Polsce, potrzeba pieniędzy na życie. O co tu chodzi, friend?
— Powiem ci w kilku słowach. — Przysunąłem się do Anny. — Matkę kolegi posądzają
o kradzież tych zegarków. Wiemy, że jest niewinna, i wpadliśmy na pewien ślad.
Teraz trzeba sprawdzić najważniejszą rzecz. Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę,
Anno.
— Byle nie teraz! — zlękła się. — Rodzina czeka z biletami do teatru. Muszę już
wrócić do Olsztyna.
— Jutro — uspokoiłem ją. — Chcę, żebyś nam pokazała tego gościa.
182
— Weil — Anna skinęła głową — to można zrobić. Przyjadę po was przed szóstą,
czekajcie na Rynku.
Otworzyła drzwiczki, siadła za kierownicą. Motor zaskoczył natychmiast,
rozbrzęczał się ledwo dosłyszalnym szmerem. Pontiac odpłynął, kołysząc się
łagodnie na kocich łbach.
Paczka zbliżała się właśnie, Szpikulec wściekle rozcierał czerwoną gulę na
policzku.

background image

— Dziabnęła mnie! — warknął. — Oby ich zadziabało od pięt do czubka głowy!
— A nie mówiłem? — rzucił triumfalnie Dyl. — Byłem pewien, że odwalą jakiś numer.
Dali dyla w krzaki, zanim policjant się kapnął.
— Czego chciała Anna? — spytał z zaciekawieniem Wiesiek.
( — Wyznać, że mnie kocha. Proponuje małżeństwo i wyjazd za ocean. Ślub
weźmiemy w Kuwejcie, tam żenić się można w każdym wieku.
— Podobno ma przystojnego brata — powiedziała Marzena. — Może by tak do Kuwejtu
we czwórkę?
— Dobra myśl — odparłem.
Rozdział ósmy
Wiosłowaliśmy we dwójkę. Łódź, mocno obciążona, opornie wrzynała się w
ciemniejącą wodę. Równocześnie z Dylem wychylałem tułów do przodu, unosząc
wiosło w wyprostowanych ramionach, zanurzaliśmy pióra bezgłośnie i ciągnęliśmy
do siebie, czując w dłoniach twardy opór wody. Kępy trzcin ominęliśmy zakolem,
żeby nie osiąść na mieliźnie, i łódź wpłynęła do Białej Zatoki. Szpikulec i
Wiesiek prowadzili obserwację brzegów. Na razie nie było tam widać ani srebrnego
talerza, ani niebieskich, ani w ogóle żywej duszy. Brzózki kłaniały nam się
kpiąco, trącane lekkimi podmuchami zachodniego wiatru.
— Jeszcze macie nadzieję? — zapytała z uśmiechem Marzenka.
— Ja mam — odparł Wiesiek. — Obszedłem dzisiaj wszystkie miejsca, gdzie
zostawiliśmy kartki, dlatego spóźniłem się na koncert.
— I co? — spytała z ciekawością Gośka.
Wiesiek usiadł na rufie, nie przestając obserwować prawego brzegu. Oparł się
dłońmi o burty.
— Kartki zniknęły — powiedział.
— Bujasz! — nie wytrzymał Dyl.
— Słowo honoru — rzucił Wiesiek. — Nie znalazłem ani jednej. Płynęliśmy w
milczeniu. Nawet Marzena nie zdobyła się na komentarz.
Czułem, że się pokrywam gęsią skórką: nie to, żebym się bał, ale zrobiło mi się
tak jakoś dziwnie, nieswojo. Woda była czerwonawa od schodzącego słońca, jakby
na dnie rozpalono ognisko. W ciszę wdzierało się krakanie wron.
— Ciekawe... — wymamrotał Dyl — To by znaczyło, że jednak...
184
Nie dokończył. Odniosłem wrażenie, że obaj wiosłujemy wolniej. Gdyby ktoś
zaproponował opuszczenie zatoki, nikt by nie zgłosił protestu. Zatoka zwężała
się, drzewa nawisły nad wodą, rzucając długie falujące cienie.
— Tam! — głos Szpikulca wstrząsnął nami jak uderzenie prądu. — Coś się ruszyło!
Przestaliśmy wiosłować. W brzezinie mrok zgęstniał już do granatu, nasycony
złowrogim pulsowaniem. Wpatrzyliśmy się w kłębowisko krzewów i wysokich traw.
Nie dostrzegliśmy żadnego ruchu.
— Zdawało ci się... — wymamrotałem.
— Wykluczone — rzucił z desperacją Szpikulec, twarz miał przybladłą. — Tam ktoś
stoi. O! Znów się poruszył!

background image

Wiadomo, że Szpikulec ma orli wzrok. I już wiedział, gdzie patrzeć. Łódź
dryfowała wolno w stronę brzegu.
— Co robimy? — zapytał cicho Wiesiek.
— Teraz nie ma rady. — Głos Dyla brzmiał głucho, z determinacją. — Sami
ściągnęliśmy ich tutaj. Trzeba do nich iść.
— Nie wszyscy — zaproponowałem półgłosem. — Licho wie, co się może wydarzyć.
Część wysiądzie, reszta zostanie w łodzi. Na wszelki wypadek. Kto idzie ze mną?
Nie powiem, żebym się palił do zejścia na brzeg. Ale to ja w końcu byłem
inicjatorem. Trzeba wypić, co się nawarzyło.
— Pójdę z tobą — odezwała się Marzenka.
Czy Wilga zdobyłaby się na to? Nie wiem. Złość, że w takiej właśnie chwili
pomyślałem o Wildze, na moment zagłuszyła lęk.
— Dziewczyny niech raczej zostaną w łódce — powiedziałem. — I dwóch do wioseł.
— Idziemy — mruknął Dyl.
— Mogę ja pójść — rzucił niepewnie Wiesiek.
— Zostańcie tutaj, a my z Jaremą wyskoczymy — powiedział Szpikulec. — W razie
czego sprowadzicie pomoc.
— A oni będą już wtedy w połowie drogi na Wenus. — Marzenka uśmiechnęła się,
trochę zmniejszyło to napięcie. — Ja jednak nie rezygnuję, idę tam z wami.
— Dobra — skinąłem głową*po chwili namysłu. — Pójdą ze mną Marzena i Dyl,
reszta ubezpiecza.
Kilka ruchów wioseł. Łódź prawie bez szmeru dotknęła dziobem piaszczystej łachy.
Dyl wyskoczył pierwszy, podał rękę Marzenie, potem skoczyłem ja. Otoczył nas
chłodny półmrok, wionęło zapachem ba-
185
giennym, odorem zbutwiałego drewna. Dałem znak Wieśkowi i Szpikulcowi, żeby
odbili od brzegu. Pewniejsze w razie czego.
W razie czego?
Najgorsza jest niewiadoma. Dlatego nienawidzę dentysty, dostaję dreszczy na sam
dźwięk wibrującego świdra: boję się nie bólu, tylko czekania na ból.
I teraz — jakbym słyszał jazgot bormaszyny. Kiedy? Żeby już prędzej...
Wszedłem ostrożnie między krzewy tarniny, Marzena i Dyl wolniutko posuwali się
za mną.
Zamarłem. Coś się ruszyło w drzewach przed nami. Byłem pewien, że się nie
pomyliłem...
— Kto tam? — krzyknąłem.
Cisza. Szelest liści. Nogi z ołowiu, ciężkie i lodowate, gałązki drapią po
twarzy, nawet nie czuję ukłuć. Idę wolno w stronę samotnej pary brzóz, za
którymi ktoś czeka. Wiem, że tam jest. Tuż za plecami szybki oddech Marzeny,
posapywanie Dyla.
— Kto tam? — powtarzam, zatrzymując się na otwartej przestrzeni, kilka metrów od
dwóch grubych szarych pni. — Pokażcie się!
Zza brzozy wynurza się ogromna postać... Marzenka wpija mi się paznokciami w

background image

łokieć, postać płynie wolno w naszym kierunku, jest mroczno, jeszcze nie mogę
rozpoznać, sam tylko baryłowaty kształt...
— Dobry wieczór. Zastygliśmy z rozwartymi ustami.
Przed nami, w rozkroku, z czapką zsuniętą na tył głowy, stał posterunkowy
Malcharek i szeroką dłonią rytmicznie poklepywał się po piersi.
— D... dobry wieczór — wybąkałem.
— Niespodzianka? — Pełna twarz policjanta rozciągnęła się w pytającym uśmiechu.
— Coś mi się widzi, że chyba nie mnie spodziewaliście się tutaj zastać. Hę?
— F...faktycznie — wymamrotał Dyl. — Ale to nie szkodzi, nawet lepiej...
— Lepiej, hę? — Małe oczka Malcharka zrobiły się jeszcze mniejsze. — A dlaczego
lepiej, jeśli wolno zapytać?
Popatrzyłem w ziemię.
— No, bo... tego... — Popatrzyłem w ziemię. — Zawsze ktoś znajomy.
— Więc ci, co mieli tu być, to nieznajomi? — zapytał posterunko-
186
wy, głaszcząc się czule po kurtce mundurowej na piersiach — ?'?? że
przeszkodziłem, przepraszam. ' '
ze'
— Nie szkodzi, panie Malcharek — powiedziała Marzena z u' jącym uśmiechem. —
Miło nam widzieć pana tutaj, aczkolwiek t/Th pan znacznie użyteczniejszy na
koncercie gwiazd w parku zd wym.
r°J°"
— Co tam się stało? — z twarzy Malcharka zniknął uśmiech
— Nic potwornego, drobne zakłócenie programu — odparła M rzena. — Ktoś zadał
sobie trud nałapania trzmieli, potem zlitował ^' i wypuścił je na wolność. A
ludzie, wie pan, od byle czeq0 ulen^ panice.
^ają
— Kto to zrobił? — zapytał ponuro Malcharek.
— Pan przecież wie — mruknąłem. — Nietrudno zgadnąć Posterunkowy przestał klepać
się po kurtce.
— Już ja się do nich dobiorę — wysapał gniewnie — 0j dob' się, suchej nitki nie
zostanie! I0rę
— Chyba czas najwyższy — zauważył Dyl.
Malcharek zwrócił do niego twarz, znowu przyjaźnie uśmiechn'
— A wy co? — zapytał. — Na spotkanko, hę? Pewno dyskretne spotkanko, jeśli w
takim oddalonym miejscu... Wolno wiedzieć z ? moje dzieci?
m'
— Ot, bawimy się — powiedziałem.
— Hej, heeej! — doleciało od wody.
— Hej, heeej! — odkrzyknął Dyl. — Zaraz wracamy!
— A ja sobie myślę, że jednak z kimś — odezwał się ponodn' posterunkowy
Malcharek. — Contac, co?
— Że... co? — wybąkał po pauzie Dyl.

background image

— Że tak — odparł Malcharek. — Dyskrecja zapewniona Wol wiedzieć, komu i w
jakiej sprawie zapewniacie dyskrecję? °
— Bawimy się... — powtórzyłem tępo. Posterunkowy Malcharek spuścił pasek z
daszka i wcisnął
brodę.
y pod
— Do kogo były te listy? — zapytał surowo. — o jaką kapsułkę tu chodzi?
Odpowiadać. — Wycelował we mnie wskazującym n i cem.
p
Nie było sensu opierać się dłużej. Jeśli Malcharek pozbierał wsz stkie nasze
kartki i pofatygował się aż tutaj, nie spławimy go byle czv
— Chcemy nawiązać kontakt z niebieskoskórymi — powiedziałem — Chyba pan słyszał
o nich. Ci z latającego talerza.
187
Posterunkowy znowu zaczął klepać się po mundurze.
— Widział ich któryś z was? — zapytał po chwili.
— Trzy razy — odparłem — ale z daleka. Mają niebieską skórę i okrągłe oczy.
— A rogów nie mają? — Malcharek patrzył na mnie z ironią.
— Nie — powiedziałem. — Tylko trąby zamiast nosów.
— Trąby, hę? — zainteresowanie sierżanta wyraźnie przygasło. — No i niech sobie
mają. Gdyby rogi, to co innego, a trąby głupstwo. — Mrugnął do nas. — Contac,
kapsułka... Cóż to ma znaczyć?
— Na wabia — rzucił szybko Dyl. — Żeby się zaciekawili. Rozumie pan, czymś ich
trzeba zainteresować, więc wymyśliliśmy sobie.
Odetchnąłem z ulgą. Ostatniego pytania bałem się najbardziej. Dotąd Malcharek
zdawał się nie traktować poważnie błękitnoskórych — ciekawe, dlaczego? — ale
pudełko z tabletką mogło zmienić bieg wypadków. Pewnie odebrałby, a to jedyna
szansa dogadania się z niebieskimi, jeżeli...
Głos Malcharka przerwał tok moich myśli:
— A nie bujasz przypadkiem?
— Niech mnie myszy zjedzą! — rzucił z przejęciem Dyl. Malcharek uwolnił
podbródek od paska, pewnie go cisnął.
— Głupoty się was trzymają, a ja czas tracę — mruknął. — Gdybym wiedział, że to
wy porozrzucaliście te durne karteczki, byłbym na koncercie i Cyryl płakałby jak
bóbr. Ech... — machnął ręką.
— Może zabrać pana? — spytałem. — W łodzi znajdzie się miejsce.
— Myślisz, że na piechotę tutaj przylazłem? — Malcharek wskazał na koło
motocyklowe wychylające się z krzaków. — A jak zobaczysz znowu tych trąbonosych,
daj mi jednak znać. — Odchrząknął, zaczął wyciągać z krzaków motocykl. — Było,
nie było, przynajmniej się nałykałem zdrowego powietrza...
— Hej, heeej! — nadleciało wołanie Szpikulca.
— Panie posterunkowy... — Zbliżyłem się do Malcharka, który już siedział na
motocyklu. — Jak jest z panią Kruczkową?

background image

— A tobie co do tego? — burknął.
— Matka kolegi — odparłem cicho. — My mamy pewność, że jest niewinna. Co z nią?
— Tajemnica służbowa — rzucił sucho Malcharek. — Nie wtykać nosa w nie swoje.
— A my coś wiemy, nawet sporo... — urwałem.
Malcharek popatrzył na mnie z uwagą, o nic jednak nie zapytał,
188
kopnął starter. Maszyna odpowiedziała rykiem na wysokich obrotach potoczyła się
po bezdrożu między drzewami.
— O czym żeś z nim szeptał? — zapytał Dyl.
— Ot, tak sobie — odparłem. — Przeprosiłem go za fatygę. |_|e: heeej! —
krzyknąłem. — Wracamy!
Obudził mnie jakiś brzęk. Pomyślałem, że mi się wydało, i chciałem odwrócić się
na drugi bok, lecz coś brzęknęło znowu — jakby kamykiem o szybę. Gdzieś niżej,
pode mną.
A pode mną było okno Wilgi.
Nie zapalając lampy wyskoczyłem z posłania, podszedłem do okna wyjrzałem.
Podwórko nurzało się w księżycowym blasku, tak mocnym, że bez trudu rozpoznałem
uniesioną ku górze twarz. To był Czesiek.
Trzeci kamyk brzęknął o szybę Wilgi, potem usłyszałem jej przyciszony głos:
— Kto to?
— Ja... — odpowiedział szept z dołu. — Nie poznajesz? Zejdź na chwilę...
Pauza. Wpiłem się palcami w parapet.
— Śpię już. Prawie północ.
— Błagam cię, Wiluniu. Dopiero przyjechałem. Nie mogę czekać do rana. Zejdź na
parę minut.
Znowu pauza.
— Dobrze. Zaraz zejdę.
Od podłogi jakieś szelesty, skrzypienia, szurnięcie krzesła. Potem szmer
otwieranych drzwi, odgłos lekkich kroków.
— Wiluniu...
Wyciągnął do niej ręce, jakby chciał pochwycić w objęcia. Wilga zatrzymała się o
krok od tych ramion, czułem jej niepewność, wahanie. Podbiegła do Cześka,
wtuliła twarz w jasną koszulę.
Słony smak w ustach. Językiem wypchnąłem spomiędzy zębów skaleczoną wargę.
Odwróciłem głowę. Mój stryszek pływał w rtęciowym półmroku, busola jarzyła się
fosforycznym poblaskiem, po mapach morskich przetaczały się grzywacze
oceanicznych fal. Kiedy wyjrzałem znowu, stali naprzeciw siebie, rozdzieleni
metrowym pasmem granatu.
— Czego chcesz? — zapytała Wilga.
189
— Wróciłem.
— Widzę. Nie wiem po co.
— Wróciłem do ciebie, najszybciej, jak tylko mogłem. Chyba dostałaś już list.

background image

— Ty nie pisałeś, a ja nie dostałam.
— Od rodziców, głuptasie. Że ojca zatwierdzono.
— Masz z tym coś wspólnego? To podłość! Podłość...
Pauza. Bardzo długa pauza. Nie wyglądam, mam zamknięte oczy. Powinienem rzucić
się na posłanie, przykryć głowę kołdrą, zatkać palcami uszy. Nie robię tego.
Chcę wysłuchać do końca.
— To nie jest podłość, Wiluniu. Znowu pauza.
— Dlaczego to zrobiłeś?
— Żeby nie rozdzielił nas cień. Cokolwiek mój stary by postanowił, między nami
nie byłoby już dobrze. Dlatego wyjechałem, żeby ratować to, co nas łączy.
— Uważasz, że łączy nas coś jeszcze?
I znowu cisza. Poszmer akacji. Jakieś dalekie szczekanie psa.
— W każdym razie nie dzieli. O to chodziło mi przede wszystkim. Nie możemy być
karani za rodziców. Tłumaczyłem to staremu, aż wreszcie zrozumiał. Sam wpadł na
myśl, że odda sprawę do centrali, ja nawet nie wiedziałem, o co proszę.
Powtarzałem w kółko, że ani ja, ani ty nie jesteśmy winni, a na to w końcu
wyjdzie.
— I myślisz, że teraz już to na nas nie ciąży? — zapytała Wilga. — Przecież się
wtrąciłeś. Więc uważałeś, że mnie to obchodzi, że zależy mi na tym.
— Ależ...
— Miałeś rację, Czesiek.
— Wilga!
— Chciałam pomóc rodzicom. Oni nie wiedzą, ale ja zaangażowałam się w tę sprawę.
Psychicznie. I tego już się nie da cofnąć...
— Przestań!
— Tego, co było kiedyś między nami, nie ma już.
Milczenie. Wydaje mi się, że słyszę ich nierówne, gorączkowe oddechy. To chyba
akacja szumi.
— Nie mów tak. Przyjechałem. Byłem u twoich rodziców, powiedzieli, że umieszczą
cię w Gdańsku. My też przenosimy się do Gdańska, będę tam studiował na
Politechnice...
— Nie. Ja zostanę tutaj.
190
— Gdzie?!
— W tym domu — powiedziała Wilga. — Oni zgodzą się żebym z nimi mieszkała. Będę
chodzić do tutejszej szkoły.
— Zwariowałaś! A może... A może ci idzie o tego szczeniaka?
— Nie masz prawa nazywać Jaremy szczeniakiem. Pauza.
— Więc to tak... Od tego powinnaś była zacząć. A ja, frajer Szkoda gadać.
Dobranoc.
— Czesiek! Zaczekaj...
— Chcesz mi wytłumaczyć, dlaczego się w nim zadurzyłaś? — spytał drwiąco. —
Zaoszczędź sobie.

background image

Trzasnęła furtka. Powoli wróciłem na posłanie, owinąłem się kołdrą Było mi zimno
i gorąco zarazem, dobrze i źle. Słyszałem kroki Wilgi na schodach, łudziłem się,
że nie zgasną na pierwszym piętrze, że tutaj dopiero, pod moimi drzwiami, a ja
zerwę się, drzwi otworzę szeroko, chwycę ją za ręce...
Nie. Weszła do siebie. Dużo czasu minęło, nim usłyszałem, że skrzypnął jej
tapczan. Niebo za oknem stawało się już liliowe.
Staliśmy przy balustradce, za którą siedział przy biurku posterunkowy Malcharek.
Był bez czapki; między jasnymi pasemkami włosów prześwitywała łysina. Pod ścianą,
w asyście młodego policjanta o nie znanej mi twarzy, siedzieli na ławie Cyryl i
Kwiczoł.
— No to co? — zapytał ponownie Malcharek, zwracając się do Dyla. — Widziałeś
czy nie widziałeś?
— Jak wypuszczali, nie widziałem — odparł po pauzie Dyl, zerkając niespokojnie
na Cyryla.
— A coś widziałeś? — Malcharek zwrócił do Dyla tłustą, nieco piegowatą twarz. —
Ty się ich nie bój, Krzywoń.
— Panu łatwo mówić... — bąknął Szpikulec.
Malcharek zapatrzył się w Dyla, pewnie dostrzegł pod okiem żółto--zieloną plamę
po sińcu, w zadumie possał końcówkę wiecznego pióra.
— To ich robota? — zapytał. Dyl nie odpowiedział. Malcharek odwrócił się więc do
ławy, ciągle cmoktając końcówkę, jakby to był karmelek. — Wasza, Kuśmider? Hę?
Głośniej, bo nie słyszę.
— Ja nic nie mówię — mruknął Cyryl.
— No to mów. Biliście Krzywonia?
— Jego pan zapyta — Cyryl zdziwiony wzruszył ramionami.
191
— Ciebie pytam! — rzucił ostro Malcharek, wyjmując końcówkę z ust. — Odpowiadać!
— Nie pamiętam... — stęknął płaczliwie Cyryl. Malcharek znowu zwrócił twarz ku
Dylowi.
— Jeśli masz świadków i złożysz skargę — powiedział — moja w tym głowa, że im
sąd dołoży, na co zasługują. Ty się ich nie bój, Krzywoń. Oni dlatego tacy są,
że się ich boicie. No więc?
Wiedziałem, że Dyl ma co najmniej jednego świadka: gdyby nie interwencja
przechodzącego akurat Bijaka, miałby kilka siniaków więcej.
— My się nie boimy — rzuciłem półgłosem.
Zauważyłem grymas na twarzy Cyryla. Dyl milczał, przestępując z nogi na nogę.
— Czy mieli coś ze sobą? — Pytanie Malcharka było skierowane do mnie.
— Jakieś pudło — odparłem.
Kwiczoł nerwowo poruszył się na ławie, Cyryl trącił go łokciem.
— Kto niósł to pudło? — zapytał Malcharek.
— On. — Wskazałem na Kwiczoła. — Położył je między krzesłami.
— Między krzesłami, hę? — Malcharek uśmiechnął się z satysfakcją. — Może to
pudło?

background image

Pokazał mi jakiś okrągły biały kartonik.
— Nie — pokręciłem głową. — Tamto było większe. Kwadratowe.
— A może takie?
Ten karton pasował mi. Skinąłem głową twierdząco.
— Mniej więcej takie — powiedziałem. '
— To by się zgadzało — szepnął z zadowoleniem Malcharek. — Znaleziono je obok
krzesła, na którym siedzieli nasi gieroje. Wy też poznajecie? — zwrócił się do
Szpikulca i Dyla.
— Ja poznaję — odpowiedział Szpikulec.
— Ty lepiej milcz, złodziejski synu! — pisnął Cyryl. — Twoje zeznanie warte tyle
co...
Szpikulec skoczył. Nigdy bym nie przypuszczał, że się odważy rzucić z pięściami
na Cyryla, i to w komisariacie. Gdyby nie interwencja młodego policjanta,
trafiłby wodza Wspaniałych prosto w oko. Policjant chwycił go z tyłu,
flegmatycznie odstawił pod balustradę.
Szpikulec był żółty jak wosk. Dygotał.
— Spokojnie — powiedział Malcharek. — A „złodziejskiego syna" odnotujemy w
protokole. Na znieważenie publiczne jest odpowiedni paragraf. — Pokazał pudło
Kwiczołowi: — Twoje?
192
— Może pan se wziąć — burknął Kwiczoł.
— Twoje pudło?! — ryknął nagle Malcharek, a bas miał potężny jak grzmot. —
Odpowiadać!
— Moje... — Kwiczoł przestraszył się, wybałuszył oczy. — Buty kupowałem...
— Przyniosłeś to pudło na koncert? — zapytał ostro posterunkowy.
— A jak nawet przyniósł? — wtrącił się Cyryl. — Udowodni pan, że w środku miał
trzmiele? Każdy mógł je przytargać, w byle czym. Zawsze nas podejrzewacie...
— Cisza! — Malcharek uderzył dłonią w stół, potem skinął na Kwiczoła: — Podejdź,
obejrzyj i powiedz, czy to twoje.
— Nic się nie bój — syknął do niego Cyryl — karton mogłeś mieć... Kwiczoł
podszedł do balustrady, przypatrzył się od niechcenia.
— Moje — mruknął. — Po butach. No i co?
— A to, że w środku były trzmiele — powiedział spokojnie Malcharek. — Musiała
ich być ze setka, bo zdrowo napaskudziły. W razie potrzeby ekspertyza potwierdzi.
Zabezpieczyliśmy również odciski palców, gdyby ci przyszło do głowy zmienić
zeznanie. A sprawa nie jest wcale taka drobna, jak wam się zdaje. — Spojrzał
ponuro na dwójkę Wspaniałych. — Jednego z widzów trzmiel ugryzł w oko. Leży w
szpitalu i może mu grozić kalectwo.
Cyryl przybladł, zwiesił głowę. Kwiczoł rozglądał się, ogłupiały, po dyżurce
komisariatu.
— Możecie iść — powiedział do nas Malcharek. — Dziękuję wam, chłopcy.
Wyszliśmy na Rynek. Obok budki z lodami czekał na nas Wiesiek w towarzystwie
Marzeny i Gośki.

background image

— Jak było? — zapytał niespokojnie. — Zeznawaliście przy nich?
— Zdaje się, że tym razem wleźli w paskudną historię — powiedziałem. — Jakiś
letnik leży w szpitalu.
Gośka podeszła do Szpikulca, położyła mu rękę na ramieniu.
— Co tobie? — spytała. — Dziwnie jakoś wyglądasz.
— Nic — odburknął Szpikulec. — Ja go jeszcze dopadnę...
— Daj mu spokój — półgłosem odezwał się Dyl. — Szczęście Cyryla, że policjant
się wtrącił, bo w szpitalu byłby jeszcze jeden z okiem.
— Ja go dopadnę — powtórzył tępo Szpikulec. — Gdyby tu był mój brat, zabiłby
łajdaka. Ale i ja...
13 — Błękitni... 193
Marzenka wyjęła z torby dwadzieścia złotych.
— Jestem przy forsie — powiedziała. — Trzeba uczcić wpadkę Wspaniałych, stawiam
wszystkim lody.
Liżąc kremową słodkość skręciliśmy z Rynku w aleję, potem przez lasek w stronę
wzgórza z ruinami, gdzie od wczoraj trwały już prace poszukiwawcze:
przyrzekliśmy pokazać Marzenie Salę Tortur.
Ścieżka zaczęła się piąć pod górę i Marzena zwolniła, jak gdyby z rozmysłem.
Czułem, że obserwuje mnie z ukosa.
— Co ci jest? — zapytała, kiedy zostaliśmy sami, oddzieleni od reszty zaroślami
głogu. — Mój szlachetny Don Kichot wygląda ostatnio raczej markotnie. Nowy
konflikt ze starym?
— Nie to — mruknąłem. — Głupia sprawa.
Marzena nie nalegała. Wiedziała, że sam jej w końcu powiem, tak było, odkąd
zostaliśmy kumplami na całonocnym prawie spacerze po zabawie szkolnej.
— Głupia sprawa — powtórzyłem. — Sam nie wiem, dlaczego mi na niej tak zależy.
— Sprawa, zdaje się, ma na imię Wilga — usłyszałem. — Gośka plotkuje nie
pomijając szczegółów. Wpadłeś?
— Hm — mruknąłem ponuro. — Zaczęło się od zgrywy, a teraz sam już nie wiem.
Warszawianka. Kopnięta w móżdżek. I jest tutaj ze swoim chłopakiem.
— Jeżeli ma chłopca...
— Ma i nie ma! — przerwałem Marzenie. — To z nim zrywa i zaczyna ze mną, to na
odwrót.
— Normalka. — Marzena uśmiechnęła się lekko. — Tak już z nami jest, z
dziewczynami. Same nie wiemy, czego byśmy chciały. A ty wiesz zawsze?
— Teraz wiem — powiedziałem cicho. — I męczy mnie to cholernie...
Zacząłem wyrzucać z siebie — scena po scenie, zdarzenie po zdarzeniu. Czesiek,
rodzice, umowa, Holandia, nawet te palce. Wiedziałem, że Marzence mogę zaufać.
Słuchała uważnie, smagając się witką po ceglastych dżinsach. Skończyłem na
ostatniej nocy, spojrzałem na Marzenę pytająco.
— Biedna dziewczyna — odezwała się półgłosem. — Nie zazdroszczę jej.
— Ale rozumiesz? — spytałem niecierpliwie. — Rozumiesz coś z tej gmatwaniny?
194

background image

— Nigdy nie byłam zakochana— powiedziała Marzenka. — Mogę to sobie jednak
wyobrazić.
— Więc jest zakochana — rzuciłem. — Oczywiście w Czesku. Czego chce w takim
razie ode mnie?!
— Zakochana raczej jest — zgodziła się Marzena. — Ale niekoniecznie w Czesku.
— We mnie? — spytałem, wstrzymując oddech. — Myślisz, że we mnie?
Marzena upuściła witkę. Zerwała z krzaka dziką różyczkę i wpięła ją we włosy.
— Wyglądam na Cygankę?
— Niezupełnie — odparłem.
— Szkoda. Cyganki umieją wróżyć. Myślę, że Wilga jest zakochana, ale nie wie
jeszcze w kim. Może w swoim wyobrażeniu. Do kogo to wyobrażenie będzie pasowało,
tego pokocha naprawdę. Masz jeszcze szansę, Jarema.
— Co powinienem zrobić? — spytałem, siląc się na żartobliwy uśmiech.
— Nic — powiedziała Marzenka. — Po prostu być sobą, nie zgrywać się. Z tego, co
usłyszałam, odstawiałeś nieliche numery. Nawet ja zostałam w to wciągnięta.
— Daj spokój — mruknąłem. — Przepraszam cię.
— Czy ten list, który w moim imieniu napisałeś do siebie, był przynajmniej
stylistycznie wykwintny?
— Wrażenie zrobił — odpowiedziałem. — Ale na bardzo krótko. Marzenka położyła mi
ręce na ramionach, zajrzała w oczy.
— Weź się w garść — doradziła — i nie rozrabiaj. Dziewczyna przeszła duży
wstrząs w tej hecy z rodzicami. Daj się jej pozbierać. Bądź dobry dla Wilgi, to
wszystko. Zdaje się, że to bardzo fajna dziewczyna.
I na tym skończyliśmy, a do podziemi nas nie wpuszczono: strażnik nie chciał
słuchać, że jesteśmy odkrywcami i należą nam się szczególne prawa.
— Zabronione — powtarzał, patrząc w niebo. — Pan profesor nakazał nikogo nie
puszczać, a jak nakazał, to nakazał, głowy proszę mi nie zawracać, na służbie
jestem.
Już od piątej kręciliśmy się ze Szpikulcem po Rynku, spacerując wzdłuż rzędu
sklepów, których wystawy prezentowały kusząco kolo-
195
rowe ciuchy, elektronikę, gry komputerowe. W kawiarni „Zorza" za wielką szklaną
szybą siedziały nad filiżankami grupki ludzi, głównie turystów.
— Co zrobimy? — zapytał już po raz nie wiadomo który Szpikulec.
— Mówiłem ci, że się zobaczy — odparłem. — Najpierw trzeba się będzie przyjrzeć
facetowi. Może zamienimy z nim parę słów.
— Przecież go nie zapytasz, czy sprzedaje zegarki ukradzione w Jelnikach —
mruknął Szpikulec.
— Raczej nie — zgodziłem się. — Ale rozmowę warto z nim nawiązać.
— Myślisz, że będzie z tobą gadał? — Szpikulec wzruszył ramionami. — Albo
przepędzi, albo sam da nogę.
— Zobaczymy — mruknąłem.
Rozmawiałem z nim niby, a myślałem o Wildze. Najpierw podsłuchałem, jak prosiła

background image

babkę, aby powiedziała, że nie ma jej w domu, jeśli przyjdzie Czesiek.
Faktycznie przyszedł. Stał pod oknem i wołał, ona nawet nie wyjrzała. Ze mną
także nie rozmawiała, gdy minąłem ją później na podwórzu. Cześć — cześć. Przy
obiedzie była milcząca, ledwo tknęła kapuśniak, zrazy wmusiła w nią babka
przemocą. „Może chora jesteś, dziecko? Zaraz gorączkę ci zmierzę, blado jakoś
wyglądasz". „Ależ nie, proszę pani, doskonale się czuję, tyle że nie wyspałam
się, czytałam do późna, dziś położę się wcześniej, gdyby ktoś o mnie pytał — nie
ma mnie, bardzo panią proszę..." Byłem uprzejmy, dwa razy przysunąłem cukiernicę,
podniosłem widelec, gdy upuściła, a to wszystko z grzecznym uśmiechem, prawdziwy
Wersal. I zaraz po obiedzie wyszedłem. Miałem wrażenie, że chce coś powiedzieć,
kiedy mijaliśmy się na schodach, ale spojrzała tylko, na schodach półmrok, nie
zrozumiałem jej wzroku, zbiegłem na dół. Spotkałem Cześka niedaleko za furtką.
Spacerował po alei. „Serwus — powiedział — co tu u was słychać", a ja, że
wszystko po staremu, żyjemy jakoś. Zapytał, co robi Wilga, odparłem znacząco, że
zajęta. Powiedziałem to oschle i z naciskiem, Czesiek uśmiechnął się, wzruszył
ramionami. „Musimy chyba pogadać — rzucił za mną, gdy odchodziłem — może jutro,
jeśli będziesz miał czas". „Ja też jestem zajęty" — odpowiedziałem nie
zatrzymując się, tym samym tonem co przedtem, kiedy mówiłem o Wildze. Zostawiłem
go w alei. Chciałbym wiedzieć, czy doczekał się Wilgi, bo przecież czekał tam na
nią. Ale i ona chyba wiedziała, że czeka gdzieś w pobliżu, dlatego pewnie nie
ruszyła się dziś z domu na krok.
A jeżeli aż tak bardzo nie chce się z nim spotkać, to znaczy, że boi
196
się i nie jego przecież, a samej siebie. Może Marzena ma rację. Chyba ma. Wilga
szuka jakiejś odpowiedzi. Szuka w sobie. „Daj się jej pozbierać — powiedziała
Marzena— bądź dobry dla Wilgi, zdaje się, że to bardzo fajna dziewczyna..."
— Jadą — trącił mnie w ramię Szpikulec.
Na Rynek wpłynął miękko srebrnobłękitny pontiac. Szpikulec zamachał ręką,
samochód podtoczył się do krawężnika i zamarł. Anna była sama, jak zwykle w
bawełnianej koszulce i dżinsach. . — Dzień dobry — powiedziała. — Wsiadajcie.
Ulokowaliśmy się przy niej, Szpikulec zatrzasnął drzwiczki. Miałem przed sobą
chromowaną tablicę rozdzielczą z dziesiątkiem świecących zegarów, jakichś
guziczków, przełączników. Anna nie dotknęła żadnego z nich, po prostu zdjęła
nogę z hamulca i wóz miękko ruszył. Ani dźwigni biegów, ani pedału sprzęgła,
tylko gaz i hamulec.
— Jak zmieniasz biegi? — zapytałem.
— Same zmieniają się — odparła. — Automat. Inaczej byłoby trudno u nas jeździć.
Wielki ruch w miastach, samochód przy samochodzie, skoki od świateł do świateł.
Zmiana biegu — strata czasu, każdy się spieszy. I tak na drogach korki.
— Wy macie dobrze! — sapnął z przejęciem Szpikulec.
Anna uśmiechnęła się; łagodnym ruchem kierownicy położyła auto w skręt i
wjechała na olsztyńską szosę.
— Ameryka produkuje mnóstwo samochodów — powiedziała. — Ważne, żeby człowiek

background image

dobrze się czuł, a to nie zależy od auta.
Pontiac zżerał zachłannie przydrożne lipy, nawijał asfalt jak makaron. Kołysał
się leciuteńko na nierównościach.
— Ja bym jednak chciał mieć samochód — westchnął Szpikulec.
— A ja awionetkę — uśmiechnęła się Anna. — Żeby latać w powietrzu. Każdy chce
czegoś więcej i dlatego jest rozwój. Ale nie od tego człowiek szczęśliwy.
— Fakt — zgodziłem się obserwując skaczącą wskazówkę zegarów.
— Fakt, mówisz? — Szpikulec przechylił głowę. — A od czego jest?
— Jeśli ma satysfakcję — odparłem po namyśle. — Zadowolenie z siebie. Jeżeli mu
wychodzi z drugim człowiekiem...
Urwałem. W opuszkach palców poczułem drażniące, pulsujące ciepło. Gorzkawy
aromat macierzanki. Nie do zniesienia głęboki błękit oczu.
197
— Ale samochód też jest ważny — powiedział Szpikulec.
— Oczywiście — przytaknąłem. — Tylko że to się da załatwić, a z tamtymi
sprawami nie wiadomo. Trzeba mieć szczęście, żeby być szczęśliwym — uśmiechnąłem
się, zabawnie to zabrzmiało.
Szybkościomierz wciąż piął się do góry, stanął na siedemdziesięciu milach.
Wyprzedzaliśmy furmanki, traktory, wozy ciężarowe: Anna prowadziła jedną ręką,
drugą wystawiła łokciem przez okno. Wjechaliśmy w przedmieścia Olsztyna, pontiac
zwolnił, włączył się w gęstniejący strumień samochodów.
— Dużo trzeba wam czasu? — zapytała Anna.
— Nie wiem — odparłem.
— Zatelefonujcie, kiedy będziecie gotowi. — Anna wymieniła numer telefonu. —
Odwieziemy was.
— Dziękuję — powiedziałem. — Jeśli nie zadzwonimy do północy, zawiadom policję.
— What did you say? — Anna z zaskoczenia przemówiła po angielsku. — Wam coś się
może stać? No to lepiej...
— Tylko na wszelki wypadek — uspokoiłem ją. — Będziemy ostrożni. Nie opodal
hotelu Anna przyhamowała, skręciła w boczną uliczkę.
Wysiedliśmy wszyscy.
— On już powinien być — powiedziała, zerknąwszy na zegarek. — Za pięć szósta.
— Nie może zobaczyć nas razem — ostrzegłem. — Pokażesz go nam z daleka.
Posuwając się pod murami domów, szliśmy wolniutko w stronę hotelu. Gęsiego, w
kilkumetrowych odstępach. Skręciłem do bramy: był stąd dobry widok na hotel. Po
chwili Szpikulec i Anna znaleźli się przy mnie.
— Teraz rozejrzyj się — powiedziałem szeptem do Anny. Wychyliła głowę z bramy.
Minęła minuta, może dwie. A jeśli nie
przyjdzie? Mógł coś zwęszyć, przestraszyć się, wtedy wszystko na nic.
— Jest! — syknęła Anna.
Pokazała go nam: przygarbiona rosła sylwetka przechadzająca się obok kiosku z
gazetami naprzeciw drzwi hotelowych.
— W porządku — rzuciłem. — Wracaj do auta. I pamiętaj o naszej prośbie, jeśli

background image

nie zadzwonimy przed północą. Opiszesz policji wygląd tego gościa, oni go muszą
znać.
Spojrzała na mnie z niepokojem, ale nie powiedziała nic, skinęła głową.
198
— Co teraz? — zapytał Szpikulec, kiedy zostaliśmy sami.
Pomysły przychodzą nagle, tak już z nimi jest. Chciałem odpowiedzieć, że
najpierw obejrzymy faceta z bliska, pójdziemy za nim, spróbujemy ustalić, gdzie
zamieszkuje.
I wtedy właśnie wystrzelił mi pomysł.
— Dowiemy się, czy zna Ratajczyka — powiedziałem. — Jeśli się znają, nie trzeba
nam niczego więcej.
— Ale jak się tego dowiesz? — Szpikulec patrzył na mnie z bezradnym zdziwieniem.
— Moja rzecz — uśmiechnąłem się. — Idę do niego. Ty ubezpieczaj.
— Uważaj, Jarema! — Szpikulec chwycił mnie za ramię. — Żebyś się nie wpakował.
— Spokojna głowa — odparłem. — Pełno ludzi wokół. W najgorszym razie wrócę z
niczym.
Wyszedłem z bramy. Jegomość wciąż spacerował przed kioskiem, czytając gazetę.
Zbliżyłem się, obejrzałem go dokładnie: świecąca łysina, kartoflany,
przypłaszczony nos, wywinięte wargi. Ubrany w wypłowiałą wiatrówkę khaki i szare
spodnie z wybrzuszeniami na kolanach.
Zerknąłem za siebie: Szpikulec stał nie opodal, pozornie zagapiony w witrynę
„Orbisu".
Wsadziłem ręce w kieszenie i podszedłem do łysego.
— Która godzina? — spytałem. Spojrzał na mnie zza gazety.
— Nie wiem — odburknął. — Tam masz zegar. — Wskazał na wielką tarczę zegara w
witrynie jubilera.
Chciał się zasłonić gazetą, ale nie dałem mu czasu. Nabrałem powietrza w płuca.
— Ja od Arka — rzuciłem półgłosem.
Łysy opuścił gazetę, przyjrzał mi się uważnie.
— Od kogo? — zapytał.
— Od Arka — powtórzyłem. — Ma pilną sprawę.
Łysy bochnowatą łapą ujął mnie za podbródek i łagodnie uniósł mi głowę do góry.
— Od jakiego Arka, dziecino? — zapytał, powoli wymawiając słowa.
— Czego pan? — Nie musiałem udawać przestrachu. — Arek Ratajczyk mnie przysłał,
dał dychę, żeby galopem...
— Krogulec... — mruknął łysy. — Co za jołop... A ty skąd mnie znasz? — zapytał
podejrzliwie.
199
— Z opisu — powiedziałem. — Prosi, żeby pan zaraz przyszedł.
— Ja do niego? — Łysy nie wypuszczał z łapy mojego podbródka, przyglądał mi się
badawczo. — A gdzie on mieszka? — zapytał nagle.
— Karowa cztery — odpowiedziałem natychmiast. — To coś ważnego, tak mi kazał
powtórzyć.

background image

Łysy puścił mój podbródek, ale nie przestał się przyglądać.
— Ty kto jesteś? — zapytał.
—- Przybyła — odparłem. — Marek Przybyła. Może pan zna mojego starego, on
koleguje z Arkiem, Antoni Przybyła, krawiec, ale od roku...
— Zamknij dziób — łagodnie przerwał mi łysy. — Nie znam żadnego Arka,
zrozumiałeś? Pewnie coś ci się poplątało, dziecino.
Zbaraniałem na moment: coś przecież mamrotał o jakimś Krogul-cu, brzmiało to jak
pseudonim, byłem pewien, że zna. A tu...
— Przepraszam — powiedziałem, rozglądając się, jakbym szukał wokoło kogoś o
podobnym wyglądzie. — Chyba się pomyliłem, bardzo przepraszam.
Chciałem odejść, ale łapa łysego spadła mi nagle na ramię.
— Nie tak szybko — wyszczerzył parę srebrnych zębów. — A czego ten twój Arek
sobie życzy?
— Nie pana interes! — chciałem się wyrwać, łapa jednak trzymała mocno. —
Puszczaj pan!
— Stul dziób — syknął łysy. — Jołop zatracony, nie mógł kogo znajomego
podesłać... Dobra. Powiedział, żeby natychmiast? — W milczeniu skinąłem głową.
— No to chodźmy, dziecino.
Zimny dreszczyk przeleciał mi po plecach. Łapa łysego leżała przyjaźnie na moim
ramieniu, ale czułem, że grube paluchy w każdej sekundzie gotowe są zmiażdżyć mi
obojczyk, gdybym próbował się wyrwać. Zerknąłem w bok ukradkiem, Szpikulec tkwił
przed wystawą „Orbisu".
— Chyba sam pan trafi — powiedziałem. — Ja muszę do pralni, stara kazała.
— Pralnia nie zając. — Łysy uśmiechnął się do mnie czule. — Pójdziemy razem,
dziecino. Jak będziesz wart, dorzucę ci drugą dychę.
Rozejrzał się pewnie za błękitnym pontiakiem, którego pasażerom miał dostarczyć
złotą omegę. Było dwadzieścia po szóstej, nawalili. Machnął lewą ręką, prawa
ściskała mi ramię. Ruszyliśmy. Mogłem krzyk-
200
nąć, zaalarmować policjanta, który kierował ruchem na skrzyżowaniu. Coś mnie
przed tym powstrzymało. Szedłem obok łysego najpierw szeroką ulicą, potem węższą,
potem skręciliśmy w jakieś zaułki obudowane ruderami.
„A jeśli mnie rozgryzł? — pomyślałem z nagłym przerażeniem. — Przecież nie wiem,
gdzie jest ta Karowa, może prowadzić mnie w całkiem innym kierunku..." Uliczki
były wyludnione, martwe. Co może mi zrobić? Przecież nie zabije. Nie? Licho wie,
na co stać takiego typa...
Krzyczeć?
Uciszy mnie w ułamku sekundy. Taka pięść potrafi zmiażdżyć czaszkę. Żeby tylko
Szpikulec nas nie zgubił. Czy idzie za nami? Nie wolno mi się obejrzeć. Cholera,
dokąd on prowadzi... Brudne parterowe domki, obdrapane kamienice, stęchłe kałuże
na dziurawym chodniku.
— Jak twemu ojcu?
— Antoni — odparłem, jak mogłem najspokojniej. — Antoni Przybyła, ale on nie

background image

robi już w krawiectwie.
— A w czym?
— Nie wiem — mruknąłem — myślałem, że pan go zna.
Skręciliśmy w brukowaną kocimi łbami ulicę, zauważyłem tabliczkę „Karowa". Rząd
kilkupiętrowych brudnoczerwonych kamienic, a między nimi, jak plomby, niskie
rudery o załatanych papą dachach. Łysy nie odzywał się do mnie. Zbliżyliśmy się
do numeru czwartego, była to taka właśnie parterowa chałupa, łysy pchnął furtkę.
— Teraz już mnie pan chyba nie potrzebuje — spróbowałem. — Pralnię zamkną...
— Nie chcesz drugiej dychy? — zapytał łysy, przypatrując mi się z zagadkowym
uśmieszkiem.
— Może pan dać mi teraz.
— A jak jesteś numerant? — Paluchy przygniotły mi bark. — Jeśli za frajer
zrobiłem ten kawał drogi, rodzona matka cię nie pozna.
Zastukał do koślawych liszajowatych drzwi.
— Kto tam? — doleciał opryskliwy kobiecy głos.
— Do Krogulca — mruknął łysy. — Otwieraj, Melka.
„Już mu nie ucieknę — pomyślałem z rozpaczą — trzeba było wrzasnąć, kiedyśmy
szli przez skrzyżowanie, policjant stał tam, co teraz, co teraz..."
Drzwi otworzyły się, łysy wepchnął mnie do ciemnego korytarzyka i stamtąd, przez
sionkę, do mrocznego pokoju oświetlonego spod sufitu żarówką bez klosza. Nie
było tu prawie mebli oprócz stołu z parą krzeseł
201
i materaca wprost na podłodze. Na materacu leżał w ubraniu młody mężczyzna o
ptasim nosie, bardzo podobny do pani Ratajczyk. Chrapał.
— Wstawaj! — warknął łysy. — Rusz się!
Krogulec usiadł postękując i zaczął pięściami rozcierać oczy. Dostrzegłem na
stole butelkę po wódce, słoik z ogórkami i kilka brudnych kieliszków.
— Czego tam? — wymamrotał.
— To ja chcę wiedzieć, czego! — rzucił ostro łysy. — Na łeb upadłeś, żeby mnie
tu wołać?! Mnie tutaj, kretynie?!
Krogulec rozkleił wreszcie zaropiałe powieki. Spojrzał ze zdziwieniem na łysego.
— Po co pan tu przyszedł? — zapytał chrapliwym głosem. — Jejku, jak mi we łbie
trzeszczy...
— Zaraz ci mocniej zatrzeszczy — syknął łysy. — Po coś mnie wezwał? Sam się nie
mogłeś pofatygować?
Krogulec wybałuszył ślepia, wodząc nimi ode mnie do łysego.
— Ja pana? — wybąkał. — Brednie jakieś, niech skisnę... Przecie bym nigdy...
— A ten pętak? — Łysy wskazał na mnie, skurczyłem się jak przed ciosem. — Czemuś
go przysłał? No?!
Krogulec wlepił we mnie bezmyślny wzrok, który z wolna nabierał wyrazu, skupiał
się, zaczął świdrować.
— Pierwszy raz widzę — rzucił, jakby dopiero się ocknął. — Co to za jeden?
Łysy puścił moje ramię. Cofnął się o krok. Jego małe wodniste oczy z wolna

background image

pociemniały, zwęziły się w kocie szparki.
— Ja cię słucham, dziecino — powiedział do mnie cicho, niemal szeptem.
Musiałem powziąć natychmiastową decyzję. Potem przełamać paraliż krtani.
— Mam dla pana wiadomość od siostry — powiedziałem do Kro-gulca. — Gliny już są
na tropie. Wiedzą, że pan w Jelnikach był czwartego kwietnia i wziął odciski
kluczy.
Krogulec jak na sprężynie zerwał się z materaca. Jego ptasia twarz wyrażała
zdumienie i popłoch.
— Bredzisz! — wyjąkał.
— Pani Zosia Ratajczyk kazała mi powtórzyć, żeby się pan miał na baczności —
ciągnąłem głosem prawie naturalnym. — Podobno pod-
202
stawili jakichś Amerykanów i mają już jeden zegarek. Pan im go sprzedał —
spojrzałem na łysego. — Dziś miał pan dostarczyć drugą omegę, zgadza się?
Policzki łysego nagle obwisły. Gapił się na mnie pełen oszołomienia. Krogulec
ocknął się pierwszy, doskoczył, chwycił w pięść koszulę na moich piersiach.
— I moja siostrzyczka o tym wszystkim wie? — zapytał półgłosem, zupełnie już
trzeźwy. — Skąd?! — potrząsnął mną. — Może zaczęła pracować w policji? Albo
miała proroczy sen?! Gadaj, pętaku!
— Nie mam pojęcia — wymamrotałem, czując, że nogi miękną mi w kolanach. —
Prosiła, więc powtórzyłem...
— A kto ci kazał mnie tutaj przyprowadzić? — odezwał się cicho łysy i zobaczyłem,
że oczy nabiegają mu krwią. —Też jego siostrzyczka?
— Chciałem po prostu... tego... —zaplątałem się, ledwo mogłem ustać na nogach,
czułem, jak mi po czole spływają kropelki potu — rozumiecie...
— Jeszcze nie rozumiemy — mruknął łysy.
— Chciałem was obu ostrzec — rzuciłem z desperacją. Krogulec pchnął mnie,
upadłem na materac.
— Ktoś go nasłał — mruknął posępnie do łysego. — Na pewno nie moja siostra.
Gliny ze szczeniakami nie pracują. Kto?
— Zaraz się dowiemy — powiedział łysy i podszedł do materaca, stanął nade mną. —
Chcesz żyć, dziecinko? No to śpiewaj. Grzecznie, po kolei, jak trzeba. Ja cię
słucham.
— Jego siostra mnie przysłała — powtórzyłem z tępym uporem. — Zofia Ratajczyk.
Nic więcej...
— Prawdę, dziecino — upomniał łysy i uniósł nogę, jakby zamierzał mnie kopnąć. —
Nie gadasz do frajera.
Milczałem. Łysy pochylił się, jednym szarpnięciem postawił mnie na nogi.
— Ja go zamaluję — ofiarował się Krogulec. — Pan da, strzelę go razik i chłopak
z mety zacznie śpiewać.
— Za chwilkę — powiedział łysy. — Może dziecinka zechce po dobremu. Skąd wiesz,
że sprzedałem Amerykanom zegarek?
— Niebieski pontiac — rzuciłem. — Dziewczyna i dwóch chłopców. Płacone dolarami.

background image

— Skąd wiesz?! — ryknął łysy. — Gadaj, bo uduszę! Olbrzymią łapą chwycił mnie za
gardło. Nie ścisnął, złapał tylko,
a już zabrakło mi oddechu.
203
— Powiem! — pisnąłem cienko. Puścił. Patrzył wyczekująco.
— Nazywam się Jarema Gańko — powiedziałem. — Ojciec jest w policji... i
prowadzi waszą sprawę. Zajrzałem mu do papierów, miał je w domu wczoraj,
wyczytałem wszystko... — Gorączkowo szukałem dalszego ciągu. — No i strzeliło mi
do głowy, żeby na własną rękę, jak prawdziwy detektyw, mam czasami takie dzikie
pomysły, ojciec zobaczył, że czytałem...
— Zobaczył? — przerwał mi łysy.
— Chyba mnie już szukają. — Spojrzałem w oczy łysemu. — Miałem być w domu o wpół
do siódmej.
— Dlaczego mnie tutaj sprowadziłeś? — zapytał.
— Wcale nie chciałem sprowadzić — odparłem. — Tylko sprawdzić, czy nie znacie
się z Ratajczykiem. Tego ojciec nie jest pewien. Podejrzewają was obu, ale nie
mogą połączyć.
— A niech to! — łysy bluznął przekleństwem, spojrzał z nienawiścią na Krogulca.
— Przez ciebie, łachudro! Nie chciałem brać tego szmelcu, miałem przeczucie, no
i teraz wpadka!
Krogulec pochylił się, oparł ręce na stole.
— Jeszcze nie wpadka, panie Zęziak — odezwał się półgłosem — o tym, że się znamy,
wie tylko on — wskazał na mnie. — Nikt więcej, panie Zęziak...
— Więc co? — zapytał cicho łysy.
— Na zegarki ma pan pokrycie — powiedział Krogulec. — Ja jestem czysty bez pana,
a pan beze mnie. Osobno nic nam nie udowodnią. Idzie tylko o tego szczyla.
— Myślisz? — Głos łysego zabrzmiał niepewnie. — Ja się nie mieszam do takich
rzeczy, Krogulec. Nie lubię tego...
— A gnić w kryminale pan lubi? — zapytał Krogulec. — Nikt go tutaj nie widział.
Ciach i po krzyku — wykonał ręką nieokreślony gest.
Zamarłem. Miałem wrażenie, że z pokoju wypompowano powietrze, cała twarz była
mokra od potu. Spojrzałem w stronę okna — odgradzała mnie od niego sylwetka
Krogulca. Przy drzwiach stał łysy.
— Ja się nie mieszam do takich rzeczy. — Łysy odchrząknął. — Nic o tym nie wiem,
chcę mieć tylko spokój. Pójdę sobie, a ty kombinuj.
— Aaaa! — wrzasnąłem. — Ratuu...
Ręka Krogulca zatkała mi usta, druga zgniotła gardło. Czułem, że oczy wyłażą mi
na wierzch, tracę przytomność.
204
- Nie przy mnie — warknął łysy.
Przewrócili mnie na materac, Krogulec wepchnął mi w usta jakąś szmatę, skrępował
ręce z tyłu moim własnym paskiem. Leżałem oparty o ścianę, zamroczony, nie
czując nawet przerażenia ani bólu, tylko tępą rozpacz bezsilności.

background image

— No to ja idę — powiedział łysy i ruszył do drzwi.
Ale nie wyszedł. Brzęknęło tłuczone szkło, firanka zleciała wraz z gzymsem i w
parterowym oknie stanął policjant z rewolwerem.
— Ręce do góry — rzucił krótko.
Łysy skoczył do drzwi. Nie musiał ich jednak otwierać, bo otworzyły się same i w
progu pojawił się drugi policjant. Za nim stało jeszcze trzech w kominiarkach, z
bronią gotową do strzału. I Szpikulec.
Nie spodziewałem się, że mój stryszek pomieści ich wszystkich: Wilga, Marzena i
Gośka siedziały na kozetce, Dyl, Wiesiek, Paweł z Wojtkiem i ja na podłodze, z
podwiniętymi nogami. Szpikulec stał. Nie umiał przemawiać na siedząco.
— Wpadamy — ciągnął — a Jarema na materacu, związany, z kneblem w ustach. Łysy
już się zamierza nożem...
— Nie bujaj — przerwałem mu. — Nie było żadnego noża. Krogulec miał mnie
załatwić po odejściu łysego, bo łysy nie lubi takich rzeczy.
— A może by tak od początku, szanowni bohaterowie? — zaproponowała Marzena.
— Dobra. — Szpikulec skinął głową. — Póki Jarema gadał z łysym, ja studiowałem
rozkład jazdy w witrynie „Orbisu". Znam na pamięć odejścia pociągów z Olsztyna
prawie do wszystkich wojewódzkich miast, bo gadali strasznie długo. Potem gdzieś
poszli, a ja za nimi. Skradałem się pod murami, żeby łysy nie spostrzegł.
Widziałem, że ciągnie Jaremę, za ramię go ściska. Kiedy weszli w Karową,
zrozumiałem, dokąd go ciągnie. Na ulicy żywego ducha. Pognałem jak wariat, o
mało nie wpadłem pod radiowóz za rogiem. Powiedziałem, że mam ważny meldunek i
że koledze grozi niebezpieczeństwo. Policjant zawiózł mnie na komendę do
dyżurnego. Gadałem, aż mi ślina z ust ciekła, błagałem, żeby się spieszyli.
Zadzwonił gdzieś: „Jelniki, to włamanie do »Jubilera«, tak, inspektor
Czeremszyn..." No i przyszedł inspektor, młody gość, sympatyczny. Kazał po kolei.
Kiedy doszedłem do miejsca, w którym łysy pociągnął Jaremę na Karową, przerwał
mi. „Lecimy tam —
205
powiedział — bardzo ważne, żeby ich ująć razem". Zabrał do gazika czterech
policjantów i pojechaliśmy. Dalej wiecie.
— A jeszcze dalej? — zapytała Wilga.
Teraz ja wstałem. Też wolę opowiadać na stojąco, człowiek ma większą swobodę
gestykulacji.
— Ten Czeremszyn jest rzeczywiście fajny gość — powiedziałem. — Chociaż objechał
mnie jak Michał diabła. Oni prawie od początku podejrzewali brata pani Ratajczyk,
tylko nie mogli dojść, skąd wziął klucze. Pomogliśmy im z tą datą czwartego
kwietnia. Sama Kruczko-wa nie pamiętała, że była wtedy w szkole na rozmowie z
Trapezem.
— To dlaczego tak męczyli matkę Szpikulca? — zapytał Wojtek.
— Śledztwo musi iść we wszystkich kierunkach — zacytowałem Czeremszyna. —
Ratajczyka podejrzewano, ale nie było dowodów. Czeremszynowi bardzo przydała się
informacja o wizycie Krogulca u siostry wtedy właśnie, gdy ta miała klucze od

background image

sklepu i sejfu. Ratajczyk z miejsca wykorzystał okazję, wziął odciski kluczy i
zaczął czekać na dogodny moment. Takim momentem okazał się pobyt siostry w
olsztyńskim szpitalu. Dostaliśmy podziękowanie za czwarty kwietnia i ochrzan za
działanie na własną rękę.
— Gdyby policja się spóźniła... — zaczęła Wilga i nie dokończyła, spojrzała na
mnie: wilgotny, ciepły błękit, głęboka czerń źrenic.
— Byłoby kiepsko z naszym bohaterem — dokończyła za nią Marzena. — Ale odważnym
sprzyja szczęście, jak mawiał pewien tygrys zjadając zajączka.
— Przyznaj, że miałeś pietra — powiedział Dyl.
— A co ty myślisz? — odparłem. — Ten cholerny Krogulec nie wyglądał na
żartownisia.
— I to, że złapano ich razem, a łysy miał przy sobie złotą omegę, też było ważne
dla policji — powiedział Szpikulec. — Obaj mają na koncie dużo więcej, zwłaszcza
Zęziak. Czeremszyn dał nam do zrozumienia, że od dawna usiłował złapać go na
gorącym uczynku. Pod tym względem akcja Jaremy bardzo się przydała.
— Ty się zastanów — powiedział do mnie Wiesiek z żartobliwym uśmiechem. — Może
jednak nie chirurg, a detektyw. Czeremszyn cię nie namawiał na szkołę policyjną?
— Namawiał — odparłem. — Mają akurat wolny etat oficera śledczego, z moimi
talentami gotowi zatrudnić natychmiast i bez szkoły. Sherlock Holmes też nie
kończył szkół policyjnych.
— Zgodziłeś się? — spytał z powagą Wiesiek.
206
- Niestety — odpowiedziałem. — Nie przeżyłbym rozstania z Trapezem.
Wcisnąłem klawisz, stryszek napełnił się przebojami z Radia Zet. Szpilkulec
natychmiast wyciągnął Gośkę na środek pokoju, jakby się bał, że go ktoś ubiegnie.
Dyl poprosił Marzenę.
— Zatańczymy? — zapytała Wilga, wpatrując się w busolę. Objąłem ją. Wiesiek,
Wojtek i Paweł okupowali zwolnioną kozetkę,
zrobiło się trochę więcej miejsca, nie na tyle jednak dużo, abym mógł wypuścić
Wilgę z ramion.
— Gdzieś ty znikł dzisiaj przed południem? — usłyszałem tuż przy uchu.
— Byłem na ważnym spotkaniu — odparłem szeptem. — Widziałem się z niebieskimi.
— Jako oficer śledczy Sherlock Holmes? — w pytaniu Wilgi pulsowała ironia.
— Jako Jarema Gańko — powiedziałem. — Daję ci słowo honoru, że nawiązałem
kontakt z niebieskimi.
Odsunęła się ode mnie.
— Wiem, że masz fantazję — mruknęła. — Ale nie lubię, kiedy kłamiesz. Ten list
od Marzeny sam napisałeś do siebie.
— Powiedziała ci?
I wyrzuciłeś przez okno, żebym przeczytała.
— Udowodnij! — zaśmiałem się cicho.
— Ona nie powiedziała, ale wiem — syknęła mi Wilga do ucha. — Daj słowo honoru,
że się mylę.

background image

— Słowo honoru, że się nie mylisz — odsyknąłem.
— A niebiescy?
— Widziałem się z nimi dziś przed południem. — Objąłem Wilgę mocniej, żeby się
znowu nie odsunęła. — Słowo honoru.
Wilga spojrzała mi w oczy z jakimś oszołomieniem. Nie zadawała więcej pytań,
kilka minut tańczyliśmy w milczeniu. Nie wytrzymała jednak:
— Kto to?
— Dowiesz się jutro — odpowiedziałem. — Punktualnie o czwartej po południu.
— Zobaczę ich?
— Zobaczysz.
— I ten srebrny talerz?
— Daję ci na to słowo honoru, Wilejko.
Rozdział dziewiąty
Stół był nakryty jak do bankietu: śnieżny obrus, bateria puszek coca--coli,
półmiski z pieczoną cielęciną, ozorem wołowym, rybą w galarecie, faszerowanymi
jajkami; pudełka sardynek i szprot, marynowane grzybki, sery pokrajane w kostkę,
a jeszcze babka piaskowa w czekoladzie i pagór ogromny rurek z kremem. Pani
Kruczkowa krążyła między nami, bacząc, aby talerze ani na chwilę nie świeciły
pustką.
Pani Kruczkowa uniosła w górę szklaneczkę z coca-colą.
— Mama zamierza przemawiać — zasygnalizował szeptem Szpikulec. — Jak żyję, nie
było czegoś takiego...
— I nie będzie — powiedziała pani Kruczkowa, uśmiechając się do nas. — Żadna ze
mnie mówczyni. Chcę wam tylko podziękować za pomoc mnie i mojemu synowi. Za to,
że wierzyliście w moją niewinność i że pomogliście jej dowieść. Czasem na
człowieka uczciwego pada cień. To najstraszniejsze, co może mu się przydarzyć.
Wtedy wiara i pomoc innych uczciwych ludzi jest czym... czymś...
Nie dokończyła, szybko odwróciła głowę.
— Mama faktycznie mówczynią nie jest — rzucił Szpikulec z przesadną wesołością.
— Ale jej ryba w galarecie! Jej faszerowane jajka!
— Zdrowie pani Kruczkowej! — krzyknął Dyl i wypiliśmy do dna coca-colę, aż
zafurczało nam w brzuchach.
Matka Szpikulca uśmiechnęła się do nas, oczy miała zaczerwienione.
— Na stole nic nie może zostać — powiedziała. — Kiedy tu wrócę za godzinę,
półmiski muszą być puste.
Wyszła z pokoju. Za stołem natychmiast rozpoczął się ruch, Dyl
208
naładował Annie na talerz porcję śledziowej sałatki i uwolniony od obowiązku
rycerzowania zaatakował wściekle faszerowane jajka.
— W Polsce piękne jedzenie — powiedział do Marzeny Martin, podając jej ozór,
marynowane grzybki. — Ludzie narzekają. Robią party i na stołach jak u króla.
— A u was nie narzekają? — zapytała z uśmieszkiem Marzena.
— Jeszcze jak! — Anna mrugnęła do Marzenki. — Człowiek musi, taka jego natura.

background image

Na rząd, na podatki, na mafię, że ceny rosną szybciej od zarobków. Mnóstwo
narzekań.
— U nas niby jest wszystko — odezwał się Martin. — A na party...
— Na przyjęciach... — poprawiła go Anna.
— A na przyjęciach podaje się orzeszki, słone ciasteczka i ser. Taki zwyczaj.
— Niegłupi zwyczaj. — Dyl wykańczał ostatnie faszerowane jajko. — Dla gości stół
jak u króla, a potem, do końca miesiąca, placki kartoflane. Staropolski obyczaj,
zastaw się, a postaw się. Ja osobiście bardzo lubię solone orzeszki, nie macie
przypadkiem? — zwrócił się do Anny.
Zaśmialiśmy się. Półmiski pustoszały w tempie olimpijskim, Szpikulec zabrał się
do krojenia babki piaskowej, Wiesiek manipulował przy radiu, szukając muzyki.
Dyl wstał, trzymając w ręku szklankę coca--coli.
— Chcę wznieść toast — powiedział uroczyście. — Proponuję wypić za zdrowie
profesora doktora Apoloniusza Czyżewskiego.
— Z rozkoszą — odezwała się Marzenka. — Chcielibyśmy jednak wiedzieć, co to za
osobnik, którego zaszczycimy.
— Nie wiem. — Dyl z zakłopotaniem podrapał się w głowę. — Pewnie nosi okulary i
ma szpiczastą bródkę, tak sobie wyobrażam profesorów. Poza tym pisze cudowne
listy.
— Profesor listologii? — zapytał Szpikulec.
— Sztukę pisania listów nazywamy epistolografią — sprostowała Marzena. — Napisał
do ciebie?
— Do starego — odparł Dyl. — List gratulacyjny. Podpisany: Dyrektor Instytutu
Badań Aparatury Pomiarowej, profesor doktor Apoloniusz Czyżewski. Pan Apoloniusz
przystąpi wkrótce do konstruowania prototypu i chce mieć niewątpliwą przyjemność
oglądania mojego staruszka w Warszawie.
Wypiliśmy. Moja dłoń spotkała się na krawędzi krzesła z dłonią Wilgi. Lekkie
dotknięcie palców, niby przypadkowe, ulotne. Dłonie umknęły.
14 — Błękitni
209
— Kto wie, czy to nie sprawka niebieskich — zauważył Wiesiek. Palce Wilgi znów
spotkały się z moimi i uścisnęły je porozumiewawczo. Był pretekst do tego
uścisku. Niebiescy. Nikt oprócz Jaremy nie znał jeszcze tajemnicy srebrnego
talerza... Nikt na całej Ziemi!
...Poszum sosen w przedrannym wietrzyku, ceglasty rumieniec wschodzącego słońca.
Różowe zmarszczki na tafli jeziora, spławik podskakuje rytmicznie, wtem znika,
wynurza się, znika znowu. Już! Podcinam, wędzisko w łuk, na trawie iskrzy się
podskakując uklejka. Maluch. Odczepiam z haczyka, wrzucam z powrotem do wody.
Plusk ogona, rybka pewno nie wierzy własnemu szczęściu. Niech się cieszy,
smarkula. Pachnie igliwiem, korą sosnową, wodorostami. Szkoda, że nie ma ze mną
Wilgi. Pomilczelibyśmy. Słońce jest jeszcze czerwone, ale już zaczyna maleć,
jaśnieje, przygrzewa coraz mocniej. Śpioch z niej, lubi wyleżeć się do
dziewiątej. Potem godzinę siedzi w łazience, rozczesuje przed lustrem swoje

background image

gęste pszeniczne włosy, które nie wiadomo dlaczego pachną macierzanką. Chyba od
szamponu.
Czesiek wyjechał, tym razem na dobre. Widzieli się wczoraj pod wieczór, dopadł
ją w końcu, nie mam sobie za złe, że ich wyśledziłem i podsłuchałem, ukryty w
głogach nie opodal pnia, na którym usiedli.
„Nie chcesz się ze mną spotykać? Miej odwagę i powiedz wprost!"
„To nie sprawa odwagi, Czesiek."
„A czego?"
„Musiałam przetrawić. Wybacz mi."
„I cóż? Czy wszystko w porządku, Wiluniu?"
„W porządku. Jeśli się zgodzisz, możemy być przyjaciółmi."
„Co to znaczy, Wilga?"
„Lubię cię, jesteś fajny chłopak. Naprawdę bardzo cię lubię. Ale coś się zepsuło,
nic na to nie mogę poradzić, wybacz mi, Czesiu..."
„Zepsuto nam, chcesz powiedzieć."
„Tak."
„Spróbujmy, Wilga, może jeszcze być dobrze, przekonasz się, zapomnijmy o tamtej
historii, okaż tylko dobrą wolę, błagam cię..."
„Ja nie chcę, czy ty tego nie rozumiesz? Po prostu nic do ciebie już nie czuję.
Wybacz mi, Czesiek, to przecież nie moja wina."
Cisza zapadła. Taka cisza, że słyszałem ich oddechy i pulsowanie mojej własnej
krwi. Głogowe kolce przebijały skórę, nie przeszkadzało mi to, a nawet sprawiało
jakąś dziwną przyjemność.
„Trudno, Wilga. Nie zobaczysz mnie więcej. Jeśli odkryjesz, że się pomyliłaś,
napisz."
210
„Dobrze, Czesiu. Przyrzekam."
Znowu spławik znika pod wodą i znowu maleństwo. Siedem razy brało mi już dzisiaj,
a w wiaderku puchy, niech to piorun, zapowiedziałem babce ryby na obiad.
Zarzucam wędkę po raz ośmy, wbijam bambus w muł, rozglądam się leniwie. Słońce
już białozłote, mewy trzepocą skrzydłami, na seledynowe pastwisko wychodzi
żaglówka.
I raptem uderzenie prądu.
Tam, po lewej, gdzie zobaczyłem ich po raz pierwszy, na wprost łąki z wrzosami.
Kręgi rozchodzą się po wodzie, choć nic do niej nie wpadło. Potem coś się
wynurza, wschodzi powoli nad powierzchnię. Dwa nagie błękitne łby. Szkliste
tarcze oczu, segmentowe trąby spadające na pierś. Para niebieskich idzie do
brzegu i znika za drzewami.
Paraliż mija. Mogę zaczerpnąć powietrza, poruszyć rękami. Macam kieszeń: jest
tam pudełko z napisem CONTAC i kolorową kapsułką.
Zdążę, zanim znikną?
Przedzieram się przez krzaki, forsuję rów z wodą, gnam slalomem między sosnami.
Zwalniam: za parkanem tarniny zaczyna się Wrzosowa. Jeszcze nie widać jej, ale

background image

starczy rozgarnąć zielone gałązki... Czy są tam jeszcze?
Serce tłucze, podchodzi do gardła. Mam tremę, żeby nie powiedzieć: zwyczajnego
stracha. Chyba każdy by miał.
Ostrożnie, wstrzymując oddech, przeciskam się przez krzewy. Jeszcze troszeczkę.
Jeszcze...
I jestem na Wrzosowej.
Pośrodku srebrzy się latający talerz z różową kopułą. Jaśnieje w słońcu, jak
gdyby świecił własnym światłem.
Ściskam w ręku pudełeczko. Nogi z ołowiu, ale robię krok, drugi.
— Hej... — wołam jakimś nieswoim, słabym głosem.
Zza talerza wychodzi niebieski. Podnosi górną kończynę i daje mi znak, abym się
zbliżył...
— A teraz na zabawę! — proponuje Dyl. — Nasi dzielni strażacy opracowali podobno
świeży repertuar!
Wróciła pani Kruczkowa, z zadowoleniem popatrzyła na spustoszone półmiski.
— Jeszcze raz wam dziękuję — powiedziała. — Jestem dumna, że mój syn ma dobrych
przyjaciół. Bawcie się dobrze!
211
Orkiestra strażacka sięgnęła szczytów wirtuozerii. Dopóki nie było
konkurencyjnej muszli w parku wczasowym, grali na luzie, nie wysilając się,
zmuszając publiczność do tańczenia tang w tempie dziarskiego marsza. Odkąd
„Świtezianka" zafundowała sobie własnych muzyków, ryzyko pustki na dechach
zmusiło strażackie trąby do nadludzkiego wysiłku. Wchodziła również w grę
pożarnicza ambicja: co, my gorsi? Ano, zobaczymy!
I oto tango stało się tangiem, rzewnie wypłakiwanym na trąbce przez chorążego
Jemiołkę. Nawet posterunkowy Malcharek miał oczy zaczerwienione ze wzruszenia,
dansując — w cywilu, zresztą — ze swoją korpulentną małżonką.
— Jak para wielorybów... — szepnęła mi w ucho Wilga. Publiczność umiała docenić
wysiłek artystów ogniowych — na
deskach i wokół tłoczyli się nie tylko jelniczanie, lecz również goście
„Świtezianki". Bileter raz po raz odprowadzał do kasy w remizie świeży sagan
dwuzłotówek.
Jemiołka skończył i orkiestra bez pauzy, efektowną woltą przeszła na makarenę.
Część tańczących, tych starszych, opuściła podium i zrobiło się więcej miejsca.
Włosy Wilgi wzleciały ku górze, rozwiały się puszystym złotem, to samo stało się
z kasztanowymi włosami Marzeny, którą Martin uczył nie znanych u nas figur. Dyl
brał podobne lekcje u Anny, a Wiesiek, czerwony na twarzy z przejęcia,
partnerował Mar-cie-Wiewiórce, którą Gośka przyprowadziła do naszego towarzystwa
pod pretekstem późniejszej przejażdżki pontiakiem. Pretekst, zresztą, nie był
potrzebny: Wiewiórka wyraźnie nudziła się w towarzystwie młodszego brata,
któremu matka, pod groźbą lania, nakazała zabawiać siostrę; z rozkosznym jękiem
ulgi pomknął do kolegów, bawiących się nie opodal w przewracankę.
— Są! — usłyszałem pomruk Dyla.

background image

Ja też ich zauważyłem. Cyryl i jego paczka stali oparci o balustradę wokół desek
i przyglądali się tańczącym.
— Ależ kręci zadkiem! — dobiegł mnie komentarz Cyryla na temat tańczącej nie
opodal balustrady tęgawej blondyny opiętej w minispódniczkę.
Rechot Wspaniałych zagłuszył na moment orkiestrę. Kwiczoł brał już na muszkę
inną tańczącą:
— Patrzta, chłopaki, rzęs jej się odkleił. Pewnie robiła oko do swego łyska!
212
Znowu żabie rechotanie.
„Dziwne — pomyślałem — że nas nie zaczepiają". I zaraz uświadomiłem sobie z
niepokojem, że nie jest to chyba przypadek. Cyryl szeptał coś do swoich,
zerkając w naszym kierunku. Kiwali głowami.
Orkiestra zrobiła przerwę, zeszliśmy z estrady. Anna zaczęła rozmawiać o czymś z
Wilgą, Dyl przybliżył wargi do mojego ucha.
— Zdaje się, że oni coś knują — szepnął.
— Mnie też się tak zdaje — odparłem.
— Spływajmy...
— Nie. — Zacisnąłem szczęki. — Terroryzować nas nie będą. Przysunął się Wiesiek,
usłyszał widocznie.
— Jeśli raz nawiejemy, będzie z nami koniec. Nigdy potem nie dadzą spokoju.
— Wyście nie oberwali... — mruknął Dyl.
— Całkiem możliwe, że oberwiemy dzisiaj — powiedziałem. — Ale i oni oberwą.
„Niech to licho — pomyślałem, odruchowo macając tylną kieszeń dżinsów — właśnie
dziś nie wziąłem ze sobą pistoletu. Przydałby się. W każdym razie czułbym się
pewniej".
— Co z dziewczynami? — zapytał Dyl. — Lepiej, żeby ich przy tym nie było.
— Wstyd przed Martinem i Anną — dorzucił Wiesiek.
— U nich, myślisz, nie ma takich typów? — Uśmiechnąłem się ponuro. — Ale masz
rację. W razie czego spróbuję namówić Cyryla, żeby sprawę załatwili na osobności.
— Jeśli już się nie uda tego uniknąć — dorzucił bez entuzjazmu Dyl. — Znowu będę
miał drakę w domu o sińce. Stary uważa, że sam lezę do bójki.
Spojrzałem przez ramię. Paczka Cyryla obserwowała nas bez przerwy. Stali, jeden
przy drugim, oparci plecami o balustradę, przyglądali nam się w milczeniu. I te
uśmieszki: tajemnicze, drwiące, z jakimś niezrozumiałym odcieniem triumfu.
— Mało nas — westchnął Dyl. — Może pogadać z Martinem? Jakby mi coś błysnęło pod
czaszką...
— Poproś do tańca Wilgę — szepnąłem. — Ja zatańczę z Anną. Popatrzył na mnie
zdziwiony, ale skinął głową. Orkiestra sięgnęła
już po instrumenty, chorąży Jemiołka zaintonował z uczuciem sopocki szlagier.
Anna była mojego wzrostu albo i wyższa odrobinę, tańczyła
213
świetnie. Wyłuszczyłem jej sprawę prosto do ucha, trwało to niemal przez cały
taniec. Słuchała z uwagą, a jednak ani na jeden takt nie zgubiła rytmu, ja

background image

zgubiłem go kilka razy.
— Myślisz, że się uda? — zapytała.
— Jestem pewien — odparłem. — To głupcy. Pyskaci i prymitywni. Zobaczysz.
Skinęła głową. Dotańczyliśmy do kolejnej przerwy. Wspaniali zniknęli gdzieś,
dostrzegłem ich przy budce, raczących się piwem. „Może się mylę — pomyślałem
schodząc z podium — może niczego nie knują, wolą nie zaczynać z nami przed
rozprawą na kolegium..."
— Nie wiecie, gdzie Szpikulec? — twarz Gośki wyrażała niepokój. — Czekam od
godziny, a on nie przychodzi.
— Jak to? — spytał Dyl. — Przecież przyszliśmy razem.
— Miał zaraz wrócić — powiedziała Gośka. — Chyba nie gadałby z Malcharkiem przez
całą godzinę.
— Mów po kolei — poprosiłem, czując, jak chłodek rozchodzi mi się po piersiach.
— Widziałaś, że rozmawiał z posterunkowym?
— Nie — odparła. — Jakiś maluch podszedł do nas, jak tylko tu przyszliśmy, i
powiedział, że Malcharek czeka za remizą. Że chce zamienić parę słów. Szpikulec
pobiegł... i dotąd go nie ma.
Milczeliśmy. Kilka metrów od nas banda Cyryla jak gdyby nigdy nic popijała piwo.
Nie patrzyli w naszą stronę.
— Może kogoś spotkał — mruknął Dyl.
— Wiesz, że nie on spotkał, tylko jego spotkali — rzucił Wiesiek. — Trzeba coś
zrobić. Natychmiast. Walimy na policję!
— Zaczekaj — powiedziałem. — Nie mamy żadnych dowodów. Gdzie jest ten malec?
Spojrzałem na Gośkę.
— Szukałam go wszędzie — odparła. — Zniknął.
Wilga, Marzena i Anna śmiały się z jakiegoś przejęzyczenia Martina. Nie
wiedzieli jeszcze, stali od nas w pewnym oddaleniu.
— A jak się to mówi? — pytał Martin z bezradną miną.
— Chyba uchwyty — śmiała się Marzena — torba nie może raczej mieć zaręczyn...
— Trudno — powiedziałem. — Trzeba z nimi pogadać. Ty zaczekaj — zwróciłem się do
Gośki — i nic im na razie nie mów — wskazałem na roześmiane dziewczyny.
Ruszyliśmy we trójkę do budki z piwem. Wspaniali zwrócili już opróżnione butelki,
Kwiczoł odbierał zastaw, kłócąc się o coś ze sprzedawcą.
214
Cyryl patrzył na nas, szczerzył zęby. Miał na sobie czarną skórzaną kurtkę z
mnóstwem bajerów.
— Dobry wieczór, koledzy — powiedział z jadowitą uprzejmością. — Czym możemy
służyć?
— Chcemy wiedzieć, gdzie jest Szpikulec — rzucił Wiesiek. Cyryl zwrócił
zdziwioną twarz do swoich kumpli.
— Czy panowie mają o tym jakieś pojęcie? — zapytał. Zarechotali.
— Powiedzcie, gdzie jest Szpikulec — powtórzył Wiesiek. — Bo będzie draka.
Cyryl wykonał pajacowaty gest, jakby się zasłaniał przed ciosem.

background image

— Panowie, straszą nas! Zaczepiają i straszą, na pomoc! Podszedłem do Cyryla,
stanąłem z nim twarzą w twarz.
— Nie zgrywaj się — powiedziałem. — Wiemy, że to wasza robota. Co zrobiliście ze
Szpikulcem?
— Zginął wam koleś? — Cyryl westchnął współczująco. — Bolesna sprawa. Wielka
szkoda, że nie możemy pomóc.
— Dlaczego nie możecie? — zapytałem półgłosem.
— Bo i wy nie chcecie nam pomoc — odparł. — Szkodzicie brzydkimi zeznaniami.
— No więc? — rzuciłem. — Stawiaj warunki.
— Postaralibyśmy się pomóc w poszukiwaniach nieszczęsnego kolegi. — Cyryl znowu
westchnął. — Gdyby się raptem okazało, że pudełko, które Kwiczoł miał na
koncercie, było okrągłe i białe. Da się zrobić?
— Bez sensu — mruknąłem. — Wystarczą im odciski palców.
— Wystarczyłyby — powiedział Cyryl — ale poczciwy glina Malcharek co nieco
blefuje. Żadnych odcisków nie ma i być nie może, bo my nie jesteśmy frajerzy i
Kwiczoł był w eleganckich rękawiczkach. No to jak, przysługa za przysługę?
Milczałem. Z jednej strony: odwołać zeznania, uchronić bandę przed zasłużoną
karą. Z drugiej: Szpikulec...
— Pakujecie się w brudną sprawę — powiedziałem. — Szpikulec znajdzie się tak czy
owak.
Cyryl zerknął na swoich, potem spojrzał na mnie z cynicznym uśmieszkiem.
— Na pewno się znajdzie — przytaknął. — Pytanie tylko, kiedy i w jakim stanie.
A nam za co niby mają dołożyć? Że odmawiamy pomocy w szukaniu? Od szukania,
koleś, jest policja państwowa.
215
— Mamy iść na policję? — spytał Dyl.
— Wasza sprawa, kochasie — odparł Cyryl z tym samym cynicznym uśmieszkiem. —
Zabronić nie możemy.
„Musi być pewien bezkarności — pomyślałem ponuro — inaczej tak by się nie
stawiał. Co zrobić? Zgodzić się na warunek?" Spojrzałem na Dyla i Wieśka, twarze
mieli posępne.
— Nie chcemy iść na policję — powiedziałem. — Spróbujmy załatwić to inaczej.
— Słucham w napięciu. — Cyryl sięgnął po papierosa, zapalił, dmuchnął mi dymem
w twarz. — Jaka będzie oferta?
— Wy nam powiecie, gdzie jest Szpikulec — zacząłem. — A jutro spotkamy się w
komplecie i jeśli wygracie z nami, wycofamy zeznania.
Kątem oka zobaczyłem przestraszone twarze swoich kolegów. Ryżawe brwi Cyryla
poszły do góry.
— W co mamy grać? — zapytał. — W szachy?
— W szachach nie mielibyście szans — rzuciłem. — Załatwimy sprawę po męsku. Kto
się złamie, ten przegrywa. Jeśli my się złamiemy, nie widzieliśmy żadnego pudła.
— Wy z nami chcecie po męsku? — zapytał niedowierzająco Cyryl.
— Nie mamy innej rady — odparłem. — Zamiast lać nas pojedynczo — wskazałem na

background image

Dyla — spróbujcie zrobić to hurtem.
Cyryl odwrócił się do swoich, poszeptał z nimi.
— A nie łżesz? — spytał. — Stawicie się? I nie polecicie później do Malcharka?
— Mamy swój honor — powiedziałem. — Wy chyba też macie go trochę.
— Gdzie? — wycedził przez zęby.
— Możemy się spotkać jutro o czwartej nad jeziorem. Na Kaczeńcowej.
— Stoi. — Cyryl wykrzywił się w drwiącym uśmieszku. — Tylko pamiętajcie, że to
była wasza propozycja. A Szpikulec... — udał namysł — mówi mi przeczucie, że
możecie go znaleźć w starym bunkrze za szosą.
Znaliśmy ten bunkier: jeszcze z czasów wojny betonowa konstrukcja, w środku
cuchnąca i duszna, z zewnątrz przysypana ziemią i zarośnięta chwastami. Niełatwo
byłoby wpaść na myśl, aby tam właśnie szukać Szpikulca.
Dobiegliśmy zdyszani, Wiesiek świecił latarką szukając drzwiczek. Były zamknięte,
przywalone głazem. We trójkę z trudem odsunęliśmy
216
kamień i otworzyliśmy drzwi. W świetle latarki ukazał nam się Szpikulec leżący
na podłodze i związany jak bela.
— Dranie! — wrzasnął. — Zapłacicie za to! W tej chwili macie rozwiązać!
— Już się robi, szefie — powiedział Dyl i scyzorykiem szybko poprzecinał sznury.
Szpikulec z wysiłkiem dźwignął się na zdrętwiałe nogi, rozprostował ramiona, aż
zachrzęściło w stawach.
— Dziękuję wam — stęknął. — Myślałem, że wykorkuję na brak krwiobiegu. Kto mnie
tutaj wpakował?
— Nie wiesz? — zapytał Wiesiek.
— Z tyłu skoczyli, nawet nie mogłem się bronić — wymamrotał Szpikulec. —
Zatkali usta, worek na głowę i hajda. Tylko tyle czułem, że jadę motorem.
— Czyli? — ponuro uśmiechnął się Dyl. Szpikulec zacisnął pięści.
— Chciałbym tu kiedyś zobaczyć Cyryla — warknął wściekle. — Związanego i na
podłodze. Ten bunkier chyba przez wiele lat służył za wychodek zbłąkanym
turystom. Jak wyście mnie znaleźli?
Wiesiek zrelacjonował mu pertraktacje ze Wspaniałymi. Szliśmy szosą, w dali
migały kolorowe światełka wokół remizy, dobiegał głuchy odgłos trąb.
— Mamy bić się z nimi? — Szpilkulec popatrzył na mnie z niepokojem. — Przecież
oni nas...
— To się jeszcze zobaczy — przerwałem mu. — Może nie będzie tak źle, jak
przypuszczacie. Tak czy owak nie mieliśmy wyboru.
Stałem w ciasnej kabinie i przyciskałem słuchawkę do ucha.
— Halo, tu Gdynia-Radio, zaraz łączę...
Niezwykłe: małe miasteczko, kabina telefoniczna w budynku poczty, słuchawka z
czarnym kablem. Ten kabel, zaczynający się w słuchawce, biegnie przez szmat
Polski aż do Gdyni, a stamtąd inna nić pomknie niebem ponad oceanami, do
maleńkiego punkciku, którym jest statek, i połączy mnie z drugą słuchawką. Dwie
słuchawki związane bezpośrednio ze sobą na przestrzeni wielu tysięcy mil, dwa

background image

zwykłe ludzkie głosy, które za moment pokonają ten gigantyczny dystans... Czy
nie cud?
— Tu Gdynia-Radio, proszę mówić.
217
Już... Głos pędzi ku mnie, zbliża się, słyszę:
— Jarema! Serwus, synkowski!
Nawet się nie odkształcił przez te tysiące mil biegu, nie osłabł, brzmi mocno,
wyraziście. Czy to nie cud; u licha!
— Jak tam na lądzie?
— Za morzem tęskno! — krzyczę do słuchawki, choć wcale nie muszę krzyczeć, ale
mam w pamięci te tysiące mil. — Jak ci się płynie, tato?
— Trochę kiwa. Można wytrzymać. Właśnie dostałem wiadomość, że po tym rejsie
schodzę na miesięczny urlop. Pasuje?
— Pasuje! — wołam. — Tylko szkoda, że mój urlop się kończy, za dwa tygodnie do
szkoły.
— Po lekcjach też można sobie użyć. Użyjemy, synkowski?
— Użyjemy!
— .. .babcia, dziadek? ...drowi? — głos jednak trochę ucieka chwilami, może
zalewa go falą.
— Wszyscy zdrowi! — odkrzykuję. — Wilga też! Pozdrawiamy cię, tato!
— I ja was! Są zamówienia?
— Tylko ten urlop miesięczny! — wołam. — Żeby cię znowu nie odwołali!
— Nie od... mowy nie ma! ...ałuję moc...
— Gdynia Radio, Gdynia-Radio, rozmowa skończona.
I już dwa odległe punkciki na ziemi są rozłączone, daleko od siebie,
przedzielone bezmiarem niebios, lądów i mórz. Słuchawka milczy. Kabel łączy ją
tylko z pudłem aparatu.
Gaśnie warkot motorów, zostają przy drodze. Wspaniali ukrywają je w krzakach i
tyralierą, marynarskim krokiem, idą w kierunku jeziora. Od Kaczeńcowej dzieli
ich świeżo skoszone pole, szkółka jednorocznych świerków i brzozy przeplecione
krzewami tarniny.
Nie czują, że są obserwowani. Posuwają się niespiesznie, z rękoma w kieszeniach,
ubrani w lekkie sportowe koszulki, które nie krępują ruchów.
— Przyjdą, myślisz? — pyta Cyryla Kwiczoł. — Przecież zrobimy z nich marmoladę.
— Zrobimy — potwierdza Cyryl i uśmiecha się chełpliwie. — A oni przyjdą, znam
się na takich frajerach, będą ryć nosami i jeszcze wierzgać.
218
— Długo nie powierzgają —wtrąca długowłosy rudzielec. — Tylko czy zechcą
odszczekać potem?
— Nie rozumiesz, gało? — Cyryl językiem przerzuca papieros z lewego kącika ust
do prawego. — Im pretekst potrzebny. Już są gotowi odszczekać w komisariacie,
boją się nas, ale muszą mieć pretekst. Że przegrali, kapujesz?
— Taki niby pojedynek — rechocze rudy. — Honorowa kapitulacja. Zostawcie mi Dyla,

background image

mam oko na niego. Kopnął mnie wtedy, aż mi kostka spuchła, skubaniec!
— Razem go załatwimy — rzuca sąsiad rudzielca z lewej, pryszczaty. — Mnie ugryzł
w palec, do dzisiaj mam ślad, o, popatrz...
Już są w brzezinie, przedzierają się przez krzaki.
— Gazu! — rozkazuje Cyryl. — I z mety lać! Jak stado dzików wpadają na łąkę.
Ogłuszająca eksplozja.
Zastygają w niedokończonych ruchach, kamienieją, jak rażeni piorunem. W
rzednącym oparze wybuchu widzą srebrzysty talerz z różową kopułą. Bije od niego
ślepiący blask, słychać rytmiczne terkotanie.
I raptem — głos podobny do grzmotu, atakujący ze wszystkich stron:
— Wybiła wasza godzina! Nadeszła chwila wyboru!
Głos jest nieludzki, metaliczny, jakby spadał z nieba. Cyryl blednie, oczy
latają mu.
— Co... to?... — wymawia szeptem.
Od srebrnego pojazdu oddzielają się trzy błękitnoskóre postacie. Idą wolno w
stronę Wspaniałych — okrągłookie, z trąbami zamiast nosów. Idą kołysząc się jak
kaczki, niebieska skóra pokryta jest łuską. Środkowy trzyma w górnej kończynie
krótką czarną rurę.
Zatrzymują się przed Wspaniałymi.
— Mnie nie... — szepce Kwiczoł, zasłaniając łokciem twarz — to nie ja, to oni...
— Wiemy, po co tu przyszliście. Wiemy o was wszystko.
— Pomyłka chyba... — bełkoce Cyryl zbielałymi wargami.
— Milczeć! — przerywa nieziemski głos. — Jesteście chuliganami. Wspaniali? Cha,
cha, cha! — przewala się grzmiący śmiech. — Zwykli dranie, i do tego tchórzliwi!
— Ale teraz macie do czynienia z nami!
— Cz-czego chcecie? — pyta, jąkając się Cyryl.
219
— Skruchy! — odpowiada grzmot. — Obietnicy, że już nigdy więcej! Cyryl
mobilizuje resztki przytomności.
— Pryskamy! — wrzeszczy nagle. — Chłopa...
Nie kończy. Z czarnej rury wydziera się błysk i w twarz uderza mu fala
szczypiącego gazu. Z oczu Cyryla płyną łzy, płacze rzewnie cała paczka
Wspaniałych. Głośno pociągają nosami.
— Przyrzekacie poprawę? — rozbrzmiewa potężny głos z góry. — Odpowiadać!
— D-dobra — mruczy Cyryl. — My przecież...
— Pełnym zdaniem! — przerywa mu głos.
— Przyrzekamy — mówi Cyryl, rozcierając pięściami oczy.
— A wy?
— Przyrzekamy — wtóruje reszta. — Przyrzekamy poprawę...
Kichają, kaszlą, łzy strumykami płyną im po policzkach. Srebrzyste pojazdy
nieustannie mnożą im się w oczach, cała polana pełna jest falujących
błękitnoskórych istot.
— Będziemy was mieć na oku — komunikuje głos. — Jeśli nie dotrzymacie obietnicy,

background image

spotkamy się znowu. Nie życzymy wam tego!... A teraz — jazda!
Wspaniałym nie trzeba tego powtarzać. Zrywają się jak podcięci batem i pędzą na
łeb, na szyję przez krzaki, rozpaczliwym sprintem, prychając i sapiąc, nie
oglądając się za siebie.
Odłożyłem mikrofon i wyłączyłem wzmacniacz, żeby nie rozładować całego
akumulatora. Wyszedłem z namiotu. Dyl, Martin i Anna zdejmowali właśnie
skafandry, a Szpikulec i Wiesiek złazili z drzew, troskliwie tuląc kolumny
głośników stereofonicznych. Dyl wydobył z czarnej rury mój gazowy pistolet i
podał mi:
— Widziałeś? Beczeli jak bobry!
— Nie wiem, czy uwierzą w latający talerz — powiedział Szpikulec, zwijając
ukryty w trawie kabel — ale za chińskiego boga nie rozgryzą tego numeru.
— Myśmy też nie mogli rozgryźć — Wiesiek uśmiechnął się do Anny. — Te wasze
skafandry i namiot są cholernie kosmiczne.
— Specjalnie tak zrobione — Anna odpowiedziała uśmiechem. — Producent reklamuje
jako flying soucer with special equipment, czyli latający talerz ze specjalnym
wyposażeniem. Bardzo modne ostatnio. Zwyczajna metalizowana folia, no i ten
kształt.
220
— Łuska na skafandrach do nurkowania też dla hecy — dodał Martin.
Wyjąłem z kieszeni przezroczysty, opalizujący pojemniczek z kolorową kapsułką.
— A to? — zapytałem powoli, patrząc w oczy Annie. Zobaczyłem w nich rozbłysk
zdumienia połączonego z radością:
— Skąd masz Contac?! Ile myśmy się naszukali!
Osłupiałem. Potem przyszła refleksja: a jeśli ten namiot, te skafandry do
nurkowania to bajeczka dla ziemian? Superpontiac, amerykańskie życiorysy...
Kosmici podobno umieją dostrajać się do naszego wyglądu, zachowania. Badając nas,
nie mogą rzucać się w oczy. Mówią więC prawie tak jak my, zachowują się podobnie.
Przyłapani na czymś obracają to w żart albo znikają.
Zbliżyłem się do Anny, stanąłem z nią twarzą w twarz. Tylko on$ mogła mnie
słyszeć. Szybkim ruchem odkręciłem wieczko i wyjąłem kapsułkę.
— A jeśli to połknę? Co się stanie? — spytałem szeptem.
— Nie połykaj — usłyszałem.
— Contac to kontakt, co? Tylko z kim? Z waszą cywilizacją?
Przez chwilę Anna wyglądała na oszołomioną. Potem zaczęła grzebać w swojej
torbie. W końcu znalazła. Wyjęła zadrukowany świstek przypominający ulotkę.
Przybliżyłem kapsułkę do ust.
— Połknąć? — szepnąłem.
— Nie rób tego, przecież nie masz kataru. Ja miałam okropny i nie mogłam znaleźć
contacu, a w waszych aptekach go nie ma.
Pokazała mi karteiuszek, przetłumaczyła treść: „Contac —środek na katar,
kichanie, szczypanie w oczach i inne objawy przeziębienia. Przynosi szybką ulgę.
Skład: belladonna, atropina, skopolamina..."

background image

I w ten sposób rozwiały się moje ostatnie podejrzenia. Chyba byłem rozczarowany.
Może się bałem, ale górowało pragnienie odkrycia innych światów, rozszyfrowania
tajemnic.
Na razie nic z tego.
„Latający talerz" jaśniał w słońcu, odarty z tajemniczości, rozpięty na zwykłych
namiotowych kołkach. „Gdybym był wówczas dokładniej się przyjrzał — pomyślałem z
rozbawieniem — na pewno odkryłbym, żęto po prostu namiot". Może nie chciałem się
przyjrzeć? Wyobraźnia to fajna rzecz: każdy pretekst dobry, żeby sobie
pofantazjować.
221
Prowadziłem Wilgę przez zielone wertepy, kłujące przesmyki między krzewami głogu,
leszczynowe zarośla, łopiany, pokrzywy, fioletowe wrzosowiska. Milczeliśmy.
Słońce stało w zenicie i nasze cienie były króciutkie, zabawnie złączone ze sobą.
Trzymaliśmy się za ręce.
— To już tutaj — szepnąłem. — Na pewno je zobaczysz.
Położyliśmy się w wysokiej, cierpko pachnącej trawie. Widać stąd było strumień
płynący wartko po białych obtoczonych kamieniach i półkolistą zatokę, w której
woda jak gdyby stała, promieniując rtęciowym rozdzwonionym blaskiem.
Czekaliśmy długo. Gdy zaczynałem już wątpić, zarośla rozkołysały się nagle i
wyszły z nich dwie mlecznokawowe sarny o smukłych długich nogach i ciemnych
mordkach. Zeszły dostojnie do zatoki.
Wilga oparła się na łokciach i patrzyliśmy, wstrzymując oddech, jak sarny piją
srebrną wodę, mlaskając dziecinnie i ocierając się o siebie bokami. Skończyły
równocześnie, otrząsnęły mordki z lśniących kropel. Rozejrzały się i w kilku
skokach osiągnęły gęstwinę, znikając z naszych oczu.
Przykryłem dłonią palce Wilgi.
ISIS1

WOKÓŁ NAS
biblioteka powieści młodzieżowej
\j 1. A. Minkuwski
2. K. Siesicka ? y^Pf^ybylska -ł. A. Minkowski 5. K. Siesicka ^ Ó.M.Kruger V 7.
E. Nowacka ~"8. K. Boglar A 9. Z. Chądzyńska v 10. K. Siesicka 11. K.Siesicka
\|12. E.Nowacka
13. M. Kruger Jil4. K. Siesicka 45. M. Borowa V 16. M. Kriiger \) 17: A. Bahdaj
\J18. K. Berwińska •n|9. E. Przybylska V20. S. Kowalewski 421. A. Lewańska ?22.
S. Kowalewski "J 23. A. Minkowski j24. K. Siesicka -jłS. S. Kowalewski ^26. K.
Berwińska 4J 27. E.Nowacka J28. A. Wetter i*>29. K. Boglar >J 30. K. Siesicka
'\l 31. E. Nowacka Nfe2. A. Minkowski J ??4?. Fox ?*??4??. Boglar vj35.'E.
Nowacka ???.'?. Minkowski ? 37! Z. Chądzyńska ? 38 .JVf. Fox
. Nowacka . Minkowski 41, K. Siesicka \<42. M/Borowa
17 ...?^
J39.E.

background image

4a. a.
SzTfleństwo Majki Skowron
Ludzie jak wiatr
????? motyla
Ząb Napoleona
Beetlwven i dżinsy
Po prostu Lucy ??? ?.
Dzień, noc i pora niczyja
Supergigant z motylem
Przez ciebie, Drabie!
Moja droga A leksandro
-Qbok mnie
Rmilia z kwiatem lilii leśnej
Odpowiednia dziewczyna
Chwileczkę, Walerio...
Dominika znaczy niedziela
Szkoła narzeczonych
Telemach w dżinsach
??? Amore
Ptasi instynkt i Czarne okna ^Sonata dla Natalii
A jeśli powiem nie "X Zakładnik szaleńca
Przez dziurkę od klucza
Nie ma ceny na miód akacjowy
Ach, ta fatalna trzynastka! hl Może nie, może tak ? 7??pełnie jak w filmie... ^^
Stonoga ? Fotoplastykon W Dwaj mężczyźni i ona ^ Księżniczka i Mag
Magda.doc
Zobaczysz, że pewnego dnia...
w'As w rękawie
Podróż na wyspę Borneo Statki, które mijają się nocą
^Kapelusz zawsze zdejmuję ostatni Małgosia contra Małgosia Dowód tożsamości
1 Dziewczyna Mistrza Gry Ogrody tj. ??.???
Paulina.doc
e-AĄ. K. Boglar -1^mZatrzymajcie świat, chcę
wysiąść!
Drogi Czytelniku!
Zapraszamy Cię do korespondencyjnego zamawiania książek. Napisz do nas, a
bezpłatnie otrzymasz aktualny katalog i cennik naszych publikacji. Klub
Siedmioróg jest największą w Polsce księgarnią wysyłkową książek dziecięcych i
młodzieżowych.
Nasz adres: Klub Siedmioróg, ul. Swiątnicka 7, 52-018 Wrocław


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
LATAJACE Talerze wstrzasajace dowody na inwazje z przestrzen
Pagaczewski Stanisław prof Gąbka i latające talerze
Minkowski Aleksander Kosmiczny sekret Lutego
Pagaczewski Stanislaw Gabka i latajace talerze (SCAN dal 750)
Stanisław Pagaczewski Gąbka 3 Gąbka i latające talerze
Minkowski Aleksander Niezwykle lato Izydora i spółki
pagaczewski stanislaw gabka i latajace talerze (scan dal 750)
Minkowski Aleksander Artur
Minkowski Aleksander W niełasce u Pana Boga [fragmenty]
Błękitnokrwiści 3 Objawienie
Klementynka i błekitne jajeczko
Aleksandra Wnuk elaborat, moje, specjalna, różne umcs
Rewolucja Na Talerzu s02e04 Placki 04 11 2010
Rewolucja Na Talerzu s02e02 Pierogi 21 10 2010
Rewolucja Na Talerzu s01e02 Kotlet schabowy 06 05 2010
KNOCHE TALERZÓWKA TE
Koniec zagadki ''latającego Malaja''

więcej podobnych podstron