Opowieść niedokończona
Od czasów najdawniejszych, od kiedy tylko siebie pamiętam, miałem
skłonność do płaczu, z tych samych chyba zresztą przyczyn, które wszystkie na
ogół dzieci pobudzają do łez: z powodu nabicia sobie guza, skaleczenia nogi,
zimna, głodu, strachu, zniecierpliwienia - czy nawet z nudów. Oprócz tych,
które wymieniłem, bywały także jakieś inne, mniej uchwytne, na przykład:
uczucie zdziwienia pomieszanego z niepokojem, które przeżywałem na widok
czegoś dotąd nieznanego, czegoś, czego nigdy dotąd nie widziałem, albo co nie
zgadzało się z moim poglądem na świat. Pisałem już kiedyś o tym. Z czasem,
na szczęście, pozbyłem się tej skłonności do płaczu, co nie znaczy, że
przestałem się wzruszać. Chociaż z biegiem lat moje dziecinne łzy obeschły -
przyczyny mojego smutku pozostały te same, świat bowiem nie przestał
dostarczać mi wciąż nowych, przykrych niespodzianek. Nie przestawał mnie
dziwić, niepokoić, zawstydzać, a nawet wprawiać w zdumienie.
Powodem moich najpierwszych niepokojów była
dziwność otaczającego mnie świata. Przeżywałem ciężko dramatyczne
zachody słońca, po których zapadała niewróżąca nic dobrego ciemność, gdy
słowa starszych, że „słońce po prostu zachodzi”, niczego nie wyjaśniały,
przeciwnie, powodowały jeszcze głębszy smutek i beznadzieję. Burze z
piorunami, od których zapalało się niebo, drzewa, chmury, i stawało w ogniu
wnętrze domu. Nawałnice, które łamały dęby i kładły pokotem sosny.
Gwałtowne ulewy. Powodzie, mrozy, które zamieniały świat w krainę zimną i
martwą. A potem moje pierwsze wędrówki i zdumienie z powodu różnicy w
wyglądzie tych samych rzeczy oglądanych z daleka - i z bliska! Były to inne
rzeczy, choć wmawiano we mnie, że są te same. Usiłowano mnie przekonać, że
drobiazgi są tylko częściami całości, podczas gdy moje zmysły mówiły co innego:
że małe rzeczy są małymi całościami, a wielkie wielkimi, i nie mają ze sobą nic
wspólnego.
Nie będę się dalej rozwodził nad materią świata i tak zwanymi zjawiskami
przyrodniczymi. Szamotałem się z nimi wystarczająco długo, a kiedy się wreszcie
jakoś uporałem z ziemią, powietrzem, wodą, słońcem i księżycem, piorunami i
śnieżycami (ale czy mogę powiedzieć, że uporałem się z nimi? - nie, przyjąłem
tylko do wiadomości ich niezrozumiałą obecność, pojawianie się, znikanie -nic
więcej) - otóż kiedy przeszedłem nad tym do porządku dziennego, ogarnięty
zostałem przez nowe niepokoje, które nie wiem, skąd się brały. Na pewno
rodziły się one teraz w mojej głowie, choć powodów dostarczał dalej świat, ludzie,
ich rozmowy, książki, gazety, które dosyć lubiłem czytać. Tak, to na pewno
powstawało w mojej głowie, bo chociaż było związane ze światem, to nachodziło
mnie wszędzie: w szkole, w domu, na ulicy, a nawet w łóżku przed zaśnięciem,
kiedy leżałem z zamkniętymi oczami. Jedną z pierwszych takich oderwanych od
rzeczy i obrazów i nachodzących mnie uporczywie myśli (na szczęście także
przejściowo, gdyż i z tym się z czasem pogodziłem) było zdziwienie nad sobą
samym, nad moim własnym istnieniem, życiem, ruchem, widzeniem i
odczuwaniem i nad tym, że mogę o tym wszystkim myśleć. Że widzę nawet z
zamkniętymi oczami to, co było, jest, a nawet przedstawiać sobie to, co będzie.
Ale nie na tym koniec; co dziwniejsze, i o tym chcę więcej powiedzieć: wszystko,
o czym myślałem, wydzielało z siebie jakąś osobliwą substancję, jakby mgłę, ale
niewidzialną i jakby pachnącą czymś. Ta woń przenikała mnie całego,
napełniała moje serce radością, pobudzała mnie do łez, ożywiała albo wprawiała
w zadumę. Nie było właściwie myśli, która by nie wydzielała z siebie tej dziwnej
mgły, czy jak by to nazwać, która mnie ogarniała i wzruszała. Bo nawet kiedy
pomyślałem: dwa plus dwa równa się cztery - to nawet to proste stwierdzenie nie
było pozbawione czegoś niepokojącego. W rozumowaniu tym kryła się gdzieś
jakaś zagadka. Byłem bowiem przekonany, że nie zawsze dwa plus dwa równa
się cztery. Na przykład: dwa jabłka plus dwie dynie to nie są ani cztery jabłka,
ani cztery dynie. No ale znowu z drugiej strony: dwie pomarańcze plus dwie
pomarańcze równa się czterem pomarańczom. Czyli na dnie spraw najbardziej
oczywistych kryły się wątpliwości. Nie mówiąc już o tym, że jak tylko
pomyślałem o liczbach, natychmiast przypominały mi się lekcje matematyki, na
których nie zawsze mi się najlepiej wiodło, a to już było wystarczającym
powodem do smutku pomieszanego z nieznośnym uczuciem wstydu. Moje myśli
nie były więc nigdy obojętne, towarzyszyły im nieodłącznie jakby cienie -
wzruszenia. Czasem wystarczyło pomyśleć słowo, jedno słowo, a już to słowo nie
tylko coś znaczyło, ale i wzruszało. Zauważyłem, że zjawisko to jest o wiele
wyraźniejsze, kiedy się pomyśli dwa słowa. Te dwa słowa, zetknąwszy się ze sobą,
natychmiast wydzielały z siebie jakby prąd elektryczny, czasem słaby, czasem
bardzo silny. Było to zjawisko podobne do tego, które obserwowałem, pocierając
bursztyn o czarną spłowiałą spódnicę pluszową mojej babki albo dotykając
wiszącej na krześle brązowej kosmatej marynarki mojego ojca. Powstawał wtedy
prąd elektryczny, który przyciągał piórka i papierki. Więc myślę sobie na
przykład o kamieniu, wróblu, liściu kasztana albo zardzewiałym gwoździu, a
potem zaraz o płynącej wodzie, o zbożu, oknie otwartym, białej sosnowej desce -
i już mam powód do przelotnej radości lub cichego smutku.
Tak więc od najmłodszych lat nie było mi dane zaznać spokoju, nie tylko
zresztą na jawie, ale także we śnie, w którym rzeczy i istoty żywe nabierały jeszcze
gorętszych kolorów, były jeszcze dziwniejsze i jeszcze bardziej wzruszające. Ale
nie mówmy o snach, bo to są inne sprawy. A może nie?
Mniejsza z tym. Potem, w miarę jak byłem coraz większy i starszy, moje
myśli i towarzyszące im uczucia mnożyły się i komplikowały. Aż pewnego dnia
odkryłem prawdę dziwną, a nawet przerażającą: że na ten sam temat różni ludzie
mają całkiem inne i zupełnie od moich odmienne poglądy. Ojciec mój na
przykład był zdania, że nasze stare fotele należy pokryć materiałem szarym w
żółte kwiaty, mama moja była za ciemnoczerwonym, a mnie się zdawało, że
najładniejszy byłby niebieski! Albo na przykład: „Gdzież, u licha, zapodział się
ten różowy talerzyk?” „Nigdzie się nie zapodział, tylko się po prostu zbił”. „Nie
szkodzi, i tak był brzydki...”. Ta krótka rozmowa mamy mojej z babką roiła się
od nieporozumień, niezgodności, sprzeczności, nielogiczności, bo, po pierwsze:
talerzyk nie był różowy, tylko według mnie fioletowy. Po wtóre: nie sam się zbił,
tylko ktoś go zbił, i po trzecie: nie był brzydki, bo mnie się podobał i było mi go
żal. Gdy po malowaniu naszego mieszkania trzeba było zawiesić na nowo obrazy,
mama moja stanowczo była za tym, aby kwiaty namalowane przez ciocię Lusię,
czyli siostrę mojego ojca, powiesić bardziej w lewo, ojciec mój twierdził, że w
prawo, a ja byłem przekonany że ani w lewo, ani w prawo, tylko trochę wyżej
albo niżej. Poglądy na świat mojej matki, babki i ojca były więc sprzeczne ze
sobą i różniły się od moich, a poza tym były niezgodne z rzeczywistością, czyli z
tym, co ja widziałem i odczuwałem.
Ale różnica zdań na temat foteli, talerzyka i obrazów to były głupstwa w
porównaniu z tym, cze-
go dowiedziałem się z „Hasła Narodu”: że pewien stary człowiek, którego
znałem z widzenia i lubiłem, bo chodził w pelerynie i palił fajkę, otóż że ten
sympatyczny człowiek jest złodziejem grosza publicznego, czyli wspólnych
pieniędzy. W kilka dni później w gazecie „Pracownik” przeczytałem, że ojciec
mojego przyjaciela, zawsze bardzo elegancko ubrany, w niebieskim garniturze i w
krawacie w biało-czerwone grochy, redaktor właśnie „Hasła Narodu”, bierze od
kogoś tam pieniądze tylko po to, aby rzucać oszczerstwa, czyli pisać nieprawdę.
Nauka historii, która jakoś w tym czasie rozpoczęła się w szkole, sprawiła, że
długo nie mogłem się pogodzić z myślą, iż moi przodkowie walczyli i ginęli w
obronie ich starej, pogańskiej wiary, a potem ich potomkowie umierali w obronie
nowej chrześcijańskiej, którą im przecież kiedyś siłą narzucono. W obronie jakiej
jeszcze wiary przyjdzie kiedyś mnie i moim następcom walczyć i umierać?
Książki o wojnie światowej, które zresztą lubiłem czytać, gdyż wojny były moją
namiętnością, dostarczały mi z jednej strony dużo przyjemności, ale z drugiej
wielu nieznośnych wątpliwości. Na przykład: dlaczego, jakim prawem, przed bitwą
księża po obu stronach odprawiają nabożeństwa i modlą się do Boga o
zwycięstwo? W tym czasie, a może nawet nieco wcześniej, pod wpływem
przeżycia związanego z przekroczeniem granicy, legalnym zresztą, w
towarzystwie rodziców, zwątpiłem także w sens podziału świata na państwa.
Przekonałem się mianowicie, że w miejscu, które na mapie oznaczone było grubą
fioletową linią - nie istniała żadna granica. Nie było tam żadnego płotu, siatki
ani drutu kolczastego, a co dziwniejsze - jeszcze daleko po tamtej stronie
„granicy” ludzie mówili tym samym językiem. Od ojca dowiedziałem się, że tak
jest niemal wszędzie: po naszej stronie dużo ludzi mówi po niemiecku,
ukraińsku, rosyjsku, a po tamtej żyją ludzie mówiący po polsku. Nawet rzeki
nie dzielą ludzi. Na przykład po francuskiej stronie wielkiego Renu mieszkają
Niemcy, a po niemieckiej - Francuzi. I jest tak, że Niemcy muszą służyć w
wojsku francuskim, a Francuzi w niemieckim, a potem jak wybucha wojna, to
Francuzi strzelają do Francuzów, a Niemcy do Niemców. Co gorsza,
uprzytomniłem sobie, że mój własny ojciec mógł zginąć za cesarza austriackiego
albo moskiewskiego cara. Nie zginął, ale mógł zginąć!
- Tatuś mógł zginąć?!
- Niewiele brakowało. Dziesięć centymetrów, czasem nawet mniej.
To już było potworne. Ale mój ojciec jakoś się tym nie przejmował.
Powiedział tylko, że cała ziemia usiana jest grobami ludzi, którzy zginęli za
cudzą sprawę. Pomyślałem, że jeśli Bóg jest, to wszystko zostanie sprawiedliwie
i pomyślnie załatwione - ale co będzie, jak Boga nie ma? Nie wiem, czy świat
zawsze był tak niedorzeczny, w każdym razie na moich oczach, czyli za mojego
życia, komplikował się niemożliwie. Komu tu było wierzyć, w co wierzyć i jak żyć
na takim świecie? Czyja to wina, że świat jest taki - wina ludzi czy Pana Boga?
Bo na przykład: ja. Mam ręce i nogi, jestem zdrów (nie licząc szkarlatyny,
zapalenia oskrzeli i od czasu do czasu anginy). Słyszę, widzę, poruszam się.
Biegam. A jak się rozpędzę, to unoszę się w powietrze, jakbym miał skrzydła, i
płynę nad łąką, nad rzeką, nad lasem. Wspinam się na drzewa, wdrapuję na
górki, przeskakuję na drugi brzeg potoku. Ale kolega Gutmann ma tyle lat co ja,
to znaczy dwanaście, i nosi już okulary. Jak zdejmie okulary, to nic nie widzi,
może nie tak, żeby całkiem nic, ale mało co. Jeden chłopak, nazywa się Podoski,
jest garbaty, a pewna koleżanka zachorowała, poszła do szpitala, leży
nieruchomo i podobno już nigdy nie będzie mogła chodzić do szkoły. Dwie
koleżanki i jeden kolega zanieśli jej do szpitala bukiet róż, kolorowe papiery,
klej i nożyczki, żeby mogła wycinać ludzi, zwierzęta i kwiaty. A ja tymczasem
sobie beztrosko idę, biegnę, płynę, lecę. Mijam domy, bramy, sklepy, drzewa. Ale
oto idzie człowiek, którego znam z widzenia. Znam go, chociaż człowiek ten nie
ma właściwie twarzy, to znaczy ma tylko połowę twarzy. Druga połowa jego twarzy
jest zrobiona jakby z wątroby, z fioletowo-brązowo-czerwo-nego mięsa, pokrytego
bąblami i strupami. Człowiek ten ma więc połowę nosa, ust i brody, jeden
policzek, połowę czoła i połowę karku. Okropność. Zapomnijmy to prędko. Więc
widzę tego człowieka z daleka i jeśli mam dokąd, to skręcam w prawo albo w
lewo, jeśli nie, to spuszczam oczy, odwracam głowę, nie patrzę na niego. Jego
widok nie wzbudza we mnie litości (chociaż może trochę, bo ja wiem?), tylko
brzydzi, przyprawia o mdłości, a nawet obraża. Mijam go, przystaję kolo
fryzjera i w wąskim, oprawionym w złotą ramę lustrze widzę swoją twarz: jest
jasna, czysta, moje oczy są niebieskie, włosy koloru zboża, jak mawia moja
mama, kiedy chce opisać komuś mój wygląd, ale raczej żyta niż pszenicy. To, że
nie jestem chory, garbaty ani oszpecony przez chorobę, sprawia mi oczywiście
pewne zadowolenie, ale ogólnie rzecz biorąc, pogłębia mój niepokój. Człowieka z
połową krwawej twarzy widuję często na ulicy, ale nie zdarzyło mi się go
zobaczyć w kościele, pewnie modli się w domu, jeśli w ogóle się modli. Człowiek
ten nie bywa też nigdy w kinie ani w teatrze. Ktoś powiedział mi o nim, że jest
bogaty, więc nie musi pracować. Pisze podobno artykuły do jakiejś gazety i
zbiera znaczki pocztowe. Myśl, że łączy nas jednak coś, mianowicie zbieranie
znaczków, napawa mnie nowym, nieznanym, trudnym do określenia uczuciem -
lęku pomieszanego z niesmakiem i gniewem. Lepiej byłoby, żeby on nie zbierał
znaczków, a najlepiej, żeby się w ogóle nie urodził. Ale on, kiedy mnie mija, widzi
mnie. Jedno oko ma czyste, zdrowe, kolom piwnego, drugie nabiegłe krwią jak u
zgonionego konia. Widzi mnie i też coś sobie o mnie myśli, że jestem młody,
zdrowy, że twarz mam czystą, mogę chodzić do kościoła i do kina, na basen i na
mecz. Mogę jeść lody w cukierni, w której na białych ścianach wymalowane są
palmy i wielbłądy. Więc nie patrzę na niego, także dlatego, aby nie widzieć, jak
on na mnie patrzy. W ogóle nie patrzę w oczy ludzi przez los doświadczonych,
kalek, a nawet ludzi garbatych. Mój Boże, zostało mi to po dzień dzisiejszy. Boję
się ich oczu. Nie mam im nic do dania, a w każdym razie nic, co mógłbym im
przekazać wzrokiem. Wszystko, co mogę dla nich zrobić, to nie patrzeć na nich.
Najmniej kłopotu sprawiają mi kaleki bez obu nóg, te „kadłuby”, jak nazywa je
lud, poruszające się nisko nad ziemią, na desce zaopatrzonej w cztery kółka. Ich
głowy są na poziomie moich kolan, mogę więc tych istot w ogóle nie widzieć, a co
ważniejsze, oni sami, przemykając się nisko ponad ziemią, mogą być przekonani,
że ludzie ich nie widzą. Żyją przecież jakby pod powierzchnią świata. A ja
tymczasem w świecie, który robi się coraz ludniejszy, coraz gęstszy, coraz mniej
zrozumiały, żyję sobie, ruszam się, biegnę, dokąd chcę. Kładę się spać, lecę ponad
naszym domem, ponad miastem, ponad rzekami i lasami, nazajutrz rano
wstaję i idę do szkoły. Miesiąc temu ojciec zrobił na framudze drzwi kreskę, od
tego czasu urosłem podobno osiem milimetrów. Niestety nie rosną razem ze mną
moje buty i nie wydłużają się spodnie. Nowe trzewiki, które mi kupiono, są na
mnie za duże, co mnie bardzo złości. Nie szkodzi, nie zauważysz nawet, kiedy
będą na ciebie dobre, za dwa, trzy miesiące będą w sam raz. Wczoraj była
niedziela, dzisiaj jest już czwartek, niedawno jeździłem na łyżwach i na nartach,
dzisiaj idąc do szkoły, zobaczyłem pierwsze stokrotki, a potem widziałem, jak
koleżanka położyła na katedrze bukiecik fiołków dla profesora. Tymczasem w
moim życiu nic się nie wyjaśnia, tylko wszystko się jeszcze bardziej komplikuje i
gmatwa. Wczoraj dowiedziałem się o pewnym sympatycznym księdzu, że ma
dziecko, nieślubne oczywiście. Bardzo mnie bo zdziwiło i zasmuciło. Ale to, co
usłyszałem dzisiaj przy obiedzie, po prostu mną wstrząsnęło: starszy sierżant
Rękoś, którego widywałem często w niedzielę w paradnym mundurze, przy szabli,
z krzyżem walecznych i innymi odznaczeniami z wojny światowej na piersiach,
że ten gruby, wielki jak niedźwiedź i dobrotliwie uśmiechający się żołnierz,
o którego bohaterskich wyczynach legendy w pułku chodziły - otóż
sierżant Rękoś zhańbił się czynem niegodnym żołnierza: ukradł z magazynu
skórę na zelówki, którą potem sprzedał handlarzom. Według mojej matki
odcięto mu przed frontem całego pułku naszywki i na oczach wszystkich żołnierzy
zerwano odznaczenia (to nie było tak całkiem pewne, mój ojciec wątpił, sądził, że
takie przedstawienia urządzano dawniej), potem odwieziono do więzienia.
Wyraziłem nadzieję, że po odbyciu więzienia, były starszy sierżant będzie mógł
zacząć swoją karierę od szeregowca, a w następnej wojnie dać nowe dowody
męstwa, i znów awansować na sierżanta.
- Tak, iw końcu zostanie generałem - powiedziała moja matka.
- Wątpię, aby sierżant Rękoś miał jeszcze ochotę narażać życie za
ojczyznę - powiedział ojciec.
- Kto wie. Takim ludziom jest wszystko jedno, mogą być bohaterami
i złodziejami.
Rozmowa między rodzicami toczyła się potem na inny temat i jak zwykle
polegała na różnicy zdań, ale ja cierpiałem, bo nie chciało mi się pomieścić w
głowie, aby złodziej mógł kochać ojczyznę,
i wątpiłem, aby ten, kto kocha ojczyznę, mógł być
jednocześnie złodziejem. Moją biedną, skołataną głowę zajmowały różne
takie myśli, pamiętam, że szczególnie długo i uporczywie prześladowała mnie
niepewność, co by było, gdybym się był urodził jako syn mojej matki, ale nie
mojego ojca, tylko tego bruneta, ku któremu matka moja, mając lat szesnaście
czy siedemnaście, skłaniała lekko głowę na fotografii zrobionej przez pana
Kaliszewskiego w Tarnopolu? Lub gdybym był synem z małżeństwa mojego
szesnastoletniego ojca z ośmioletnią dziewczynką w sukience z falbankami,
trzymającą koszyczek na tle sztucznej altanki w zakładzie pana Stefańskiego w
Żmerynce, z tą właśnie dziewczynką, która była podobno pierwszą romantyczną
miłością mojego ojca? Strach pomyśleć o tym, co by było, gdybym był kim
innym, niż jestem! A może byłoby ciekawsze? W wieku lat trzynastu czy
czternastu, mając już tych okropnych sprzeczności, tej ciągłej rozterki i
niepewności wyżej uszu, zapragnąłem czegoś, co pozwoliłoby mi odzyskać
spokój, mieć głowę lekką i myśli czyste. Stałem się bardzo religijny.
Instynktownie czułem, że aby nie zginąć na tym dziwnym świecie wśród tylu
zwątpień, trzeba koniecznie w coś uwierzyć, i potem mocno w tó coś wierzyć.
(Nieco później doszedłem co prawda do wniosku, że w coś wierzyć - to znaczy nie
widzieć, nie słyszeć, nie uznawać niczego, co z moją wiarą się nie zgadza. Ale to
przyszło później, trzy albo cztery lata później). Na razie byłem wierzącym i życie
zaczęło mi się lepiej układać, chociaż nie mógłbym powiedzieć, że całkiem bez
kłopotów i zmartwień. Ale było mi jakoś lżej na duszy. Prawie zupełnie pozbyłem
się tego dziecinnego zdumienia z powodu niezgodności uczuć i myśli ze słowami i
słów z rzeczywistością, przestałem także zaprzątać sobie głowę myśleniem o tym,
co by było, gdybym był kimś innym. Mogłem sobie powiedzieć, że jestem tym,
kim jestem, mam takich, a nie innych rodziców, dom, nie mówiąc już o moich
rękach, włosach, oczach i nosie. Nic się nie da zmienić. Byłem więc teraz
spokojniejszy, ale czasem jakby smutniejszy, bo zacząłem dochodzić do
wniosku, że stając się lepszy i spokojniejszy - straciłem coś. Bardzo wiele z
tego, czego dawniej robić mi nie było wolno, teraz okazało się grzechem, a więc
czymś podwójne zakazanym: nie tylko zakazanym przez Boga, rodziców, szkołę
- ale i przeze mnie samego, bo ja sam, uwierzywszy, postanowiłem nie grzeszyć. I
dopiero teraz poczułem prawdziwy smak pokusy i grzechu. Nigdy dotąd
plasterek kiełbasy, ukradkiem zjedzony w piątek, nie wydawał mi się tak
nieludzko smaczny, nigdy nie miałem takiej chętki zjedzenia następnych
plasterków. (Wiadomo, była to przynęta posypana diabelską przyprawą). Nie
mówiąc już o innych pokusach, z którymi przyszło mi teraz zmagać się i których
przezwyciężanie (trzeba to jednak przyznać) dawało mi trochę satysfakcji. Ale jak
już powiedziałem, byłem teraz jakiś smutniejszy. Smutek unosił się nad
wszystkimi moimi wzniosłymi myślami i szlachetnymi uczynkami. Miałem czyste
sumienie, beztroskie dni, spokojne noce, ale nie byłem teraz jakby całkiem sobą.
Było mi czegoś żal, tęskniłem za kimś, jakby za tym, kim byłem dawniej, kiedy
byłem zły, nieposłuszny, krnąbrny, leniwy - i jak tam jeszcze wtedy
o mnie mówiono. Mimo że sam przecież zgodziłem się wierzyć i nie
grzeszyć, czułem się ciągle tak, jakbym robił wszystko pod cudzym przymusem.
Źle to powiedziałem, raczej czułem się tak, jakby ktoś postarał się, a nawet
zmusił mnie, abym uwierzył,
i teraz nie mam już wyjścia. Nieco później, gdy miałem około siedemnastu
lat, udało mi się uwolnić od tej zależności. Najpierw zwątpiłem w to, aby Bóg
stworzył świat w ciągu sześciu dni, a potem w ogóle przestałem wierzyć w
istnienie Boga i w cały ustanowiony przez niego porządek. Nie stało się to od
razu, a może nie byłoby do tego doszło tak wcześnie, gdyby nie książki, które
pożyczałem dla mojego ojca od pewnego starego socjalisty, mieszkającego blisko
nas. (Wspominałem już o nim, to ten, który chodził w pelerynie i palił fajkę). Ale
ten stary socjalista odegrał tylko rolę pośrednika; właściwym sprawcą był
pewien przyrodnik, który przed stu laty odkrył, że świat i wszystko, co na nim
żyje, nie zostało stworzone naraz, ale rozwijało się powoli od pojedynczej, małej
komórki, i że w ogóle wszystko jest w ciągłym ruchu, rozwija się i zmienia.
Mama moja była co prawda zdania, że od czasów jej dzieciństwa stokrotki, fiołki i
róże nic a nic się nie zmieniły, w każdym razie nie są większe i nie pachną
mocniej, przeciwnie, nawet jakby były mniejsze. Według mojej mamy wróble, psy
i koty, a także krowy i konie wcale nie urosły ani nie wypiękniały. W ogóle moja
mama była przeciwniczką teorii ewolucji, nie zgadzał się z nią oczywiście także
mój ksiądz katecheta. Ale bądź co bądź moje podstępne pytania wzbudzały
wtedy sporo zamieszania wśród starszych, co dawało mi wiele satysfakcji, a
nawet sprawiało uciechę. Stosunkowo jeszcze najlepiej radził sobie ze mną mój
ojciec, którego uważałem za niewierzącego. Przyznawał mi w zasadzie rację (był
grubo starszy od mojej mamy, ale także pamiętał, że fiołki, koty i konie w
czasach jego dzieciństwa były takie same, a kto wie nawet czy nie piękniejsze),
ale przyznając mi rację, był jednak zdania, że to, o czym mówimy, nie świadczy
jeszcze ani za, ani przeciw istnieniu Boga, bo jeśli Bóg ma zasługiwać na ten
tytuł, to jego istnienie może właśnie na tym polegać, że nie jesteśmy go w stanie
zrozumieć. Kiedyś później okazało się, że ojciec mój czytał książki tego
przyrodnika, który nazywał się Darwin, już bardzo dawno, tylko się wcale do
tego nie przyznawał, widocznie chciał, żebym ja sam na nie trafił. W czasie
rozmowy ze mną robił jakieś dwuznaczne miny: ni to się chmurzył, ni to
uśmiechał. Ojciec mój więc ani nie przeszkadzał mi, ani mi nie ułatwiał odejścia
od wiary w Boga. Byłem sam, świat wymykał mi się, rozpadał, odsłaniał
zamieszanie i nieporządek, niby w mieszkaniu, z którego ktoś się pośpiesznie
wyprowadził. Wszystkie więzy materialne i moralne, które w czasach, kiedy
wierzyłem, trzymały jakoś cały ten bałagan w kupie - teraz popękały, pozrywały
się. Życie stało się bezsensowne, gdyż siły, które w nim działały, były
nieobliczalne. Światem rządziły brutalna przemoc i złośliwy przypadek.
Ale miałem szczęście. Ten sam socjalista, który pożyczał mi książki, widząc,
że tracę grunt pod
nogami, pośpieszył mi z dalszą pomocą. (Odbywało się to przy milczącej
zgodzie mojego ojca i jawnej niechęci mojej matki). Pod wpływem długich rozmów
z tym starym człowiekiem świat, który był już w ostatecznej rozsypce, zaczął się
na nowo konsolidować. Nie stało się to nagle z czwartku na piątek, trwało to
dosyć długo, parę miesięcy, a może nawet rok. Musiałem najpierw przeczytać
dużo książek, przyswoić sobie różne myśli, a nawet słowa. Aby lepiej zrozumieć
całą złożoność świata i szybciej go uporządkować, nauczyłem się niektórych
definicji na pamięć. Ale nie żałowałem czasu poświęconego książkom i nauce -
dzięki nim świat i życie zaczęły się wyjaśniać. Fakty i zdarzenia, ludzie i
zwierzęta, przeszłość, teraźniejszość i przyszłość skupiały się i układały w
porządku w zbiory. Świat dzielił się na części, ale ten nowy podział pozwalał
lepiej zrozumieć całość. Wszystkie bowiem części podążały na swoje
przeznaczone dla nich miejsca. Zrozumiałem teraz, skąd biorą się wojny i
nieszczęścia, bogactwo i nędza, a nawet odwaga i tchórzostwo, szlachetność i
zbrodnia, prawość i nikczemność, mądrość i głupota. Dzięki staremu socjaliście
na świecie wciąż niespokojnym, ale z sumieniem czystym, przeżyłem kilka
pięknych lat. Wiedziałem, gdzie jest wróg, walczyłem z nieprzyjaciółmi,
wspierałem towarzyszy, oni mi też pomagali. To, że czasem coś nie zgadzało się z
teorią, że czasem to i owo wystawało jak z przeładowanej walizki, uważałem
tylko za wyjątek od reguły, wyjątek, który potwierdzał tylko zasadę. Nie
przejmowałem się tymi wyjątkami. Nie przejmował się nimi przecież nawet pan
Hegel.
Wizja świata dobrze urządzonego (a właściwie źle urządzonego, ale dającego
się przekształcić i urządzić mądrze) przetrwała w mojej wyobraźni niemal do
drugiej wojny światowej. Im bliżej jednak było wojny (o której nikomu nawet się
nie śniło, jaka będzie), tym więcej zaczęło się pojawiać rys na gmachu moich
wyobrażeń o świecie. Były to zrazu drobne, niepozorne pęknięcia, które pod
wpływem działania czasu powstają w sposób niejako naturalny na powierzchni
każdej materii. W socjalistycznym porządku, w który wierzyłem, zaczęło się tu i
ówdzie coś psuć i nie zgadzać, świat znów, jak z czasów dzieciństwa, stawał się
zagadkowy. Kiedyś, na rok chyba przed wojną, przyjechawszy do naszego
miasta na bardzo krótko, jak na złość musiałem spotkać na ulicy człowieka z
połową twarzy zjedzoną przez nowotwór i mijając go, przeżyłem uczucie, w
którym nie było nic z radości z powodu cudzego nieszczęścia, tylko ciężkie,
bezsilne, upokarzające i obrażające całe moje człowieczeństwo uczucie
niesprawiedliwości, którego socjalizm ani nie tłumaczył, ani mnie od niego nie
uwalniał. Na krótko przed wybuchem wojny ze zdumieniem i przerażeniem
spostrzegłem, że rysy na fasadzie mojego świata powiększyły się, w jednym
miejscu powstało już bardzo groźne pęknięcie. Przecinało ono pionowo wszystkie
kondygnacje, podobne było do tych niebezpiecznych szczelin, jakie niekiedy
pojawiają się na ścianach i każą właścicielom podpierać domy belkami i
przystępować natychmiast do remontu. Moje ostatnie spojrzenie, którym w
pośpiechu zdołałem ogarnąć świat, przekonało mnie, że była to już ostatnia
chwila, na moment przed rozłupaniem się i zawaleniem całej mojej budowli w
gruz - ale oto już biegłem, strzelano do mnie, aby mnie zabić. Wiedziałem, że to
już wojna, i wiedziałem, co to znaczy. Czyż nie bawiłem się w wojny, czyż nie
udawałem, że ginę przeszyty kulą? Czyż nie zabijałem innych? Padałem,
podnosiłem się, znowu biegłem. Strzelałem kilka razy do sylwetek
wynurzających się z porannej mgły, kłoniących się ku ziemi, znikających we
mgle. Potem strzelałem, celując w czołg, który wyjechał zza wzgórza, z łanu
kukurydzy. Wydawało mi się, że dobrze strzelam, ale czołg nie zatrzymał się,
sunął na mnie. Nie miałem żadnych wątpliwości, ani nie mam ich dzisiaj, że
zginąłbym wtedy za sprawę słuszną, ale prawdę mówiąc, w tamten wrześniowy
poranek nie bardzo mi się umierać chciało. Zresztą nie myślałem o tym.
Uciekałem, uciekali też inni. Nad nami leciały nisko samoloty, strzelały z
karabinów maszynowych. Widziałem w powietrzu różowe smugi pocisków,
zdawało mi się, że słyszę szum liści, widziałem, jak ziemia wokół mnie poruszała
się i dymiła. Biegłem, wpadałem po pas w wodę, brnąłem przez prąd, który
porywał mi spod nóg piasek, padałem w wodę. Wygrzebywałem się na brzeg,
leżałem, trzęsłem się z zimna i ze strachu. Byłem bardzo zmęczony, spałem
kamiennym snem, budziłem się, znów maszerowałem ciemnymi nocami wśród
ludzi, koni, wozów ciągnących w tę samą stronę, na wschód. Zasypiałem o
świcie, budzono mnie, natychmiast znów zasypiałem. Któregoś dnia zbudziłem się
na odgłos strzałów. Okrążono mnie, odebrano mi broń i skórzany pas. Znów
maszerowałem, ale w odwrotną stronę. Niedawno byłem żołnierzem, teraz byłem
jeńcem tych, z którymi walczyłem. Byłem jeńcem, a więc istotą, której
odebrano wolność. Uświadomiwszy to sobie (z uczuciem zdumienia raczej niż
rozpaczy), postanowiłem nie iść tam, dokąd większość szła, to jest w niewolę,
lecz dosyć szybko postarałem się wolność odzyskać.
Na razie nie zdawałem sobie sprawy z tego, że wolność, którą udało mi się
odzyskać, nie była tą samą wolnością, którą straciłem, kiedy wzięto mnie do
niewoli. Nie myślałem o tym, to przyszło później, kiedy przekonałem się, że
istnieją nie tylko różne stopnie, ale i rodzaje niewoli. Nadeszły czasy, kiedy
musiałem zadowolić się najmniejszą cząstką wolności, jaka (tak mi się
przynajmniej wtedy zdawało) może w ogóle istnieć: cztery kroki w przód, cztery w
tył, trzy kroki w prawo, trzy w lewo. Wkrótce miałem się jednak przekonać, że
nie była to najmniejsza drobina wolności ani najgorszy jej rodzaj. Zdarzyło mi się
później, że musiałem poprzestać już tylko na czymś absolutnie nieuchwytnym
dla otoczenia i niemożliwym do wykrycia: myśleniu - i znajdowałem w tym wiele
powodów do radości, a nawet do uczucia szczęścia. W każdej sytuacji, w każdej
pozycji - mogłem myśleć! Mogłem być wszędzie i robić wszystko, prócz jednej
oczywiście rzeczy: nie mogłem poruszyć z miejsca żadnego przedmiotu, ani
przezwyciężyć granic mojego więzienia. Ale mniejsza z tym. Ci, którzy odjęli mi
swobodę ruchu i działania, byli też wobec mnie bezradni - nie byli w stanie
odebrać mi wyobraźni, czyli widzenia tego, co pozostało w mojej pamięci.
Chyba żeby mnie zabili. Ale na razie żyłem jeszcze i mogłem, kiedy tylko
chciałem, zobaczyć to, co było. Mogłem znów swobodnie iść, płynąć, unosić się
nad domami, polami i lasami. Myślałem wtedy o różnych sprawach. Czasem
nachodziły mnie myśli z dawnych czasów, na przykład: gdybym był kim innym,
niż jestem, gdybym się był urodził z innej matki lub ojca - to jakie byłyby moje
losy? Ale po co aż tak daleko sięgać. Wystarczyłoby przecież, gdybym ja sam,
bezwiednie, nieświadom skutków, wybrał dla siebie jakiś inny, choćby
najdrobniejszy wariant losu: zrobił pół kroku w prawo zamiast w lewo, przebiegł
na drugą stronę szosy, podniósł się z ziemi o pół sekundy wcześniej albo
później! Myśli te niepokoiły mnie jakiś czas, ale odeszły ode mnie, gdy znów, jak
kiedyś, powiedziałem sobie, że tego, co było, zmienić nie mogę, a na to, co ma się
stać, mieć mogę wpływ minimalny. Mogę co najwyżej, jak człowiek płynący z
prądem wody, rozglądając się uważnie wokoło, robić od czasu do czasu, w porę,
jakiś mądry lub choćby tylko instynktowny ruch, który uchroni mnie od
rozbicia się o skałę lub ugrzęźnięcia w mule. I powiedziałem sobie, że póki żyję,
robić to muszę, bo nie jestem bezwolną, unoszoną przez rzekę kłodą drzewa.
Od pewnego czasu jestem człowiekiem dojrzałym. Ociągnąłem maksymalny
wzrost sto osiemdziesiąt dwa i pół centymetra, który już nie powiększa się, sądzę
raczej, że maleje. W innych dziedzinach nie osiągnąłem jednak tego, na co mnie
stać, i to mnie czasem bardzo martwi. Ale w pracowni pewnego rzeźbiarza, z
którym długie lata się przyjaźniłem, widywałem wśród wielu jego dzieł rzeźbę,
nad którą pracował dwadzieścia lat i nigdy jej nie skończył. Codziennie odwijał
mokrą szmatę, którą rzeźba było okręcona, przypatrywał się jej, i po długim
namyśle dodawał albo odejmował w jakimś wybranym miejscu maleńką grudkę
gliny. I tak robił codziennie przez długie lata. Nie wiem, na czym to polegało, że
jego praca nie osiągnęła nigdy tego stopnia doskonałości, który pozwala uznać
twórcy dzieło za skończone i oddalić je od siebie, sprzedać lub podarować. Być
może, kształtując swoją rzeźbę, w jakiejś chwili twórca przekroczył, nie wiedząc
o tym, jakiś krytyczny próg i odtąd mógł swoje dzieło już tylko psuć - lub w
najlepszym razie utrzymywać je w stanie wiecznej niedoskonałości.
Jestem już stary. Polega to głównie na tym, że poruszam się nieco ociężale i
czasem zdarza mi się coś zapomnieć. Wchodzę na przykład do pokoju i myślę:
po co ja tu przyszedłem? Wiem, że miałem coś zrobić, wziąć do ręki - ale co? Nie
musiało to być jednak nic ważnego, skoro dalej żyję, ruszam się, pracuję. Ale
nie biegam już tak jak dawniej, nie przeskakuję po trzy stopnie. Nie lecę, nie
unoszę się nad miastami, jeziorami i lasami, na jawie i we śnie. Patrzę na
krajobraz, który nie ucieka mi sprzed oczu tak szybko jak dawniej, mogę mu
lepiej się przyjrzeć. Jestem więc stary i czasem ogarnia mnie żal, a nawet
rozpacz, że zmarnowałem w życiu zbyt wiele czasu. Jedną czwartą, a kto wie, czy
nie większą część mojego życia straciłem na chodzeniu po lasach i nad brzegami
rzek i jezior. Na tak głupich zajęciach, jak zbieranie drzewa i mozolne
gotowanie herbaty na ognisku, tak, jakbym nie mógł tego zrobić szybciej i
wygodniej w domu, na kuchence gazowej. Na ślęczeniu dniami i nocami nad
wodą. Na patrzeniu godzinami w krajobraz, doprawdy tak, jakbym nie wiedział, co
to jest drzewo, kamień, trawa, woda, i musiał bez końca się zastanawiać, czym się
te rzeczy od siebie różnią i jak się do siebie nawzajem mają!
Powiedziałem, że pracuję, owszem pracuję, ale nie tak wydajnie jak dawniej.
Zapewne, mam więcej doświadczenia zawodowego i praktyki, niż gdybym był
człowiekiem młodym, ale staram się nie korzystać z nich. To, co niektórzy
nazywają rutyną, pozwoliłoby mi co prawda utrzymać się w formie i nie obniżać
ilości ani jakości tego, co robię, ale zbyt często podsuwałoby mi rozwiązania już
dawno przez innych lub przeze mnie samego wypróbowane. Jestem więc ostrożny
i nieufny zarówno wobec tego, co osiągnąłem w przeszłości, jak i tego, co mogę
jeszcze zrobić. To także cecha starości, chociaż może nietypowa. Przypuszczam, że
zachodzą też we mnie zmiany, które lepiej niż ja widzi moje otoczenie.
Zmieniam się, ale zachowałem pewne bardzo stare cechy mojej osobowości,
sięgające czasów dzieciństwa: nie lubię kożuchów na mleku, budyni i
piętrowych ciastek z kremem, niezbyt przepadam za drobiem i zupą
pomidorową. Lubię kaszę hreczaną i kukurydzianą z kwaśnym mlekiem, wolę
oczywiście łososia, szynkę, bażanta, zajęczy comber, pieczeń wołową na dziko.
Ale jestem zupełnie szczęśliwy, kiedy mam kaszę z mlekiem. Nie zawsze podoba
mi się to, co podoba się innym, i nie zawsze chce mi się śmiać z tego, z czego
śmieją się inni. Jeśli to czasem robię, to raczej przez grzeczność. Gdy siedziałem
w czasie wojny w więzieniu, dozorca, Niemiec, otwierając drzwi celi, miał zwyczaj
uśmiechać się do nas, więźniów. Nie odpowiadałem na jego uśmiechy, gdyż nie
widziałem wtedy żadnych powodów do wesołości ani dla mnie, ani dla niego. W
ogóle to bardzo nie lubię mieć do czynienia z wesołymi policjantami, jestem
bowiem zdania, że policjanci powinni być rzeczowi i raczej poważni. Czasem, w
najmniej odpowiednich miejscach, na przykład na cmentarzu, nawiedzają mnie
optymistyczne myśli. A w nocnych lokalach - opada mnie często smutek. Nie
lubię zwłaszcza, jak podchodzi do mnie cygański skrzypek, pochyla się i cicho
sączy mi do ucha „Oczi czornyje”. Nie wiem, co mam robić? Mogę się
uśmiechnąć raz, na odczepnego - ale on gra długo, słyszę jego sapiący oddech,
mam się ciągle uśmiechać i uśmiechając się, patrzeć na twarze ludzi, na
kieliszki, na talerzyki z sałatką śledziową? Proszę się nie śmiać ze mnie, ale to
straszne. Mnie się chce płakać. Ach, jeszcze jedna maleńka, ale także zabawna
właściwość mojego charakteru: od dzieciństwa miałem coś takiego głupiego w
naturze, że okropnie nie lubiłem powtarzać: „czerwony pas - czerwony pas, za
pasem broń - za pasem broń”, a nawet: „gdzie szumi - szumi woda”, albo:
„stokrotka rosła polna - polna...”, ale po dziś dzień śpiewam to wraz z innymi,
tylko nie powtarzając słów, i w ogólnym hałasie nikt tego nie spostrzega. Nie
znoszę też „dochodzenia” do telefonu, „po-dzwaniania” czy „przedzwaniania” i
„pobierania” decyzji. Jeśli to już konieczne, to podchodzę do telefonu, dzwonię i
podejmuję decyzję. To takie śmiesz-nostki. Aha, byłbym jeszcze coś zapomniał:
od wczesnego chłopięctwa, od czasu, jak przestałem być niewiniątkiem, nie
lubiłem pornografii wizualnej. Mówię wizualnej, to znaczy rysunków i filmów, w
odróżnieniu od pornografii, którą znajdowałem w książkach, bo od tej wcale nie
stroniłem. Ale te pierwsze przeciągłe pocałunki, które oglądałem w starych,
jakże naiwnych jeszcze filmach, zawstydzały mnie już i wprawiały w zakłopotanie.
Gdy trwały zbyt długo, zamykałem jedno oko. A nawet teraz, gdy jestem starym
koniem, nie znoszę drastycznej pornografii filmowej, tego kłębienia się i
przewracania w łóżku. Jeśli to już koniecznie muszę oglądać i jeśli przeciąga się to
ponad miarę, zamykam jedno oko, a drugie przesłaniam zwiniętą w kułak
pięścią i patrzę przez małą dziurkę, jakbym nie chciał lub nie potrzebował tego
widzieć dokładnie, jakby mi zupełnie wystarczyło podglądanie. To śmieszne, ale
jak mam być szczery, to musiałem i o tym powiedzieć. Co zabawniejsze, że jeśli
chodzi o wyobraźnię i praktykę, to nie byłem nigdy świętoszkiem. Może nie
lubiłem patrzeć na to, czego nie miałem zamiaru ani ochoty się wyrzekać? Nie
lubiłem - niezależnie od tego, czy byłem wierzącym, czy niewierzącym, dzieckiem
czy dorosłym mężczyzną. Myślę czasem, że to jakaś niezupełnie dla mnie
zrozumiała właściwość mojej natury, a raczej wyobraźni. Coś infantylnego, a
może zakłamanego? A może po prostu uważam, że to, co się dzieje między
kobietą a mężczyzną, powinno być, w ich interesie i dla ich dobra - przed
wzrokiem innych zasłonięte? Ale dajmy spokój tym sprawom. Odgrywają one w
naszym życiu znacznie mniejszą rolę, niż im przypisujemy. Powróćmy do rzeczy,
które zajmowały i zajmują więcej miejsca w moim życiu: jak dawniej przejmuje
mnie niepokojem, a czasem nawet lękiem widok ludzi upośledzonych,
pokrzywdzonych przez los, prześladowanych przez innych ludzi. Kiedyś
przejmowałem się bardzo losami narodów tak zwanych uciemiężonych. Teraz
jakoś mniej mnie to obchodzi. Jakbym zobojętniał na ich cierpienia. Zawsze
byłem, i pozostałem, bardzo wrażliwy na sprawy narodu, do którego należę, i
prawie tak samo jak większość Polaków stronniczy, gdy chodzi o historię
naszego narodu. Ale ktoś mi niedawno powiedział, że na stare lata staję się
naq'onalistą. Kim, nacjonalistą? Nie sądzę. To może nie ja się zmieniam, tylko
ulegają przedawnieniu stare pojęcia? Byłem zawsze, i pozostałem, przesadnie
czuły na moje prawa i swobody osobiste i nienawidziłem wszystkich, którzy
próbowali mi je uszczuplać - nie wyłączając nawet rodziców. Ubolewam nad tym,
że nie potrafiłem wtedy, gdy byłem dzieckiem, wytłumaczyć rodzicom, o co mi
chodzi, i przykro mi, że nie zdążyłem tego zrobić później. Może byliby się
przekonali, że chciałem mieć bardzo dużo wolności nie po to, aby jej nadużywać,
ale żeby mieć prawo korzy-
stania tylko z tej części swobody, która była mi właśnie potrzebna. W
dalszym ciągu budzą moją niechęć tak zwane klasy posiadające, pod tym
względem niewiele się zmieniłem. Jak już mówiłem, mniej jednak niż dawniej
przyjmuję się teraz losami innych narodów. Są mi co najmniej tak obojętne, jak
dalecy krewni,
2 którymi nie utrzymuję żadnych stosunków. Być może, że ktoś 2 moich
dalekich krewnych gdzieś w kraju, a nawet za granicą, jest w tej chwili właśnie
bardzo chory albo przeżywa jakąś tragedię osobistą - ale ja nic o tym nie wiem,
więc cóż mnie to może obchodzić? Ale tu kiedyś, niedawno, bardzo się
zdenerwowałem, uprzytomniwszy sobie nagle, jak to pewien nieduży naród,
nieposiadający własnej historii ani języka, potrafił zaprzątać uwagę i niepokoić
cały świat, terroryzując go, porywając zakładników, paląc samoloty, zabijając
niewinnych ludzi - tak długo, póki nie wymusił dla siebie praw strony wojującej,
a nawet przedstawicielstwa dyplomatycznego. W tym samym mniej więcej czasie
inny, wielki, bo ośmiomilionowy, mówiący własnym językiem i szczycący się
starą kulturą i cztery tysiące lat liczącą historią naród - musiał jeszcze raz wyrzec
się swojej niepodległości na oczach obojętnego, bo niezagrożonego świata.
Powstańcy tego dzielnego, górskiego narodu nie strzelali bowiem do
przypadkowych, niewinnych ludzi, tylko walczyli ze swoimi wrogami fair, do
ostatniego naboju - i świat nie zrobił dla nich nic, bo nie bał się ich. Patrzył
obojętnie na agonię ich kolejnego któregoś tam z rzędu na przestrzeni ostatnich
pięćdziesięciu lat zrywu niepodległościowego. Skąd my, Polacy, to znamy? Pasja
mnie bierze, kiedy o tym pomyślę, ale nie mogę przecież o tym myśleć
codziennie. Jutro już będę myślał o czym innym. W ogóle miewam zmienne
humory i nastroje. Co pewien czas przeżywam nawet poważne kryzysy duchowe,
połączone z utratą zaufania do wszystkich po kolei światopoglądów, ideologii,
systemów i ustrojów.
Niby się zmieniam, a niby nie zmieniam. Wczoraj zdawało mi się, że płynę,
oddalam się, że mój początek został gdzieś daleko poza mną - dzisiaj mam
uczucie, że trwam nieruchomo, że zmienia się tylko to, co jest dookoła mnie. Tak
czy inaczej -istnieję. To na pewno. Istnieję, będąc w ruchu i sam się zmieniając,
lub istnieję, tkwiąc nieruchomo i prawie bezczynnie w miejscu, wciąż taki sam,
jakby tylko kołysany podnoszącą się i opadającą falą. Nie ma dni ani nocy,
tylko ciemności i światła, które raz po raz, na zmianę, mnie ogarniają.
Przeżywam różne stany i nastroje, złe i dobre. Nachodzą mnie czasem jakieś
choroby, grypy albo inne świństwa, ale dosyć szybko mnie opuszczają. Miewam
chwile, w których znów, jak kiedyś w dzieciństwie, opada mnie zwątpienie, gdy
dręczy mnie niepokój i uczucie niepewności. Przestaję wtedy wiedzieć, co jest
dobre, a co złe, i dla kogo złe, a dla kogo dobre. Nie wiem, co robić, waham się,
złoszczę się na siebie i innych. Świat znów wydaje mi się podzielony na dwie
partie, w jednej jest naród, do którego należę, a czasem tylko ja sam - w drugiej
cała reszta ludzi. Przestaje mnie raptem obchodzić dobro społeczne, a co
dziwniejsze, czasem nawet moje własne. Więzy, które jeszcze tak niedawno
łączyły mnie z ludźmi, przedmiotami, ideami i zdarzeniami i wydawały się bardzo
mocne - rwą się teraz jak pajęczyna, i czuję, że jestem znów samotny, odcięty
od ludzi i świata. Jeszcze nie tak dawno pragnąłem, aby wszyscy ludzie
porozumieli się nareszcie z sobą na temat kolorów i kształtów, sympatii i
antypatii i aby to było zgodne z moimi przekonaniami i wyobrażeniami o świecie -
a dziś jednomyślność wydaje mi się smutną i nudną głupotą, i wstrętem
przejmuje mnie myśl, że wszyscy ludzie mieliby mieć o świecie takie samo zdanie
jak ja, lub co gorsze, że ja musiałbym myśleć tak samo jak inni. I znów nie
wiem, jaki świat powinien być, a jaki jest naprawdę. Czuję się zmęczony,
skołowany, zdezorientowany, zniechęcony, tracę spokój i równowagę ducha - a
nawet zdarza mi się, że tracę nadzieję. To już najgorsze, co może być. Ale
nadchodzi chwila, kiedy odzyskuję spokój, nie wiem, czemu lub komu to
zawdzięczając, bo przecież nie ma już starego socjalisty, umaił dawno mój ksiądz
katecheta, nie żyją moi rodzice, i jestem skazany tylko na to, czym karmi mnie
świat i co znajdę w sobie samym, a więc na to, co przeżyłem i o czym już
pisałem. Nie wiem, gdzie i kiedy ta szczęśliwa chwila się zdarzy, dzisiaj czy za
rok, tu czy w innym miejscu, bo to będzie trochę tak, jakbym dotknął
przypadkowo, po omacku, kontaktu elektrycznego. Doznam nagle olśnienia,
jakbym cudownie odzyskał wzrok i słuch, myślenie i czucie. Zerwane związki z
ludźmi i rzeczami nawiążą się znów i będą miały niezwykłą świeżość, choć
wydawałoby się, że nie mogą być już niczym innym jak tylko odnowieniem
przyjaźni z ludźmi, z którymi się kiedyś pogniewałem, lub radością z powodu
odnalezienia przedmiotu, który mi się gdzieś, przed rokiem czy dwoma,
zapodział. Zacznę więc na nowo, ale jakby w inny sposób, widzieć wszystko i
rozumieć. To będzie ta chwila, na którą czekam, tak jak się czeka w roku
pochmurnym i deszczowym na dzień słoneczny. Będę szczęśliwy, gdy zobaczę,
choćby na chwilę, że wszystko, co mnie otacza, rzeczy bliskie i dalekie, małe i
duże, cała teraźniejszość, przeszłość i przyszłość rozjaśniają się nagle - nie wiem,
jak to powiedzieć, do czego by to porównać, więc pozostańmy przy pogodzie -
rozjaśniają się nagle niby piękny krajobraz, gdy wiatr zdejmie z niego chmurę i
odsłoni czyste ponad nim niebo. Że to, co mnie przedtem niepokoiło, martwiło,
złościło, połączy się i pogodzi z tym, co lubiłem, co mi się podobało i co mnie
cieszyło, bo przeciwieństwa są tylko częściami tej samej rzeczywistości, bo
wszystko jest ze sobą zrośnięte i od siebie zależne. Wiem, że ta chwila
szczęśliwa nie będzie trwała długo, bo w moim spokoju i radości czai się już
smutek, niepokój i zwątpienie w sens i doskonałość wszystkiego, co mnie otacza.
Wiem nawet, że to może zacząć się od czegoś, co będzie na pozór głupstwem;
pewnego dnia dojdę na przykład do wniosku, że nie mogę zaakceptować jakiejś
całości, skoro nie podoba mi się choćby niewielka jej część składowa. Nie dam
się przekonać, mimo że inni będą mi tłumaczyli, że to, co mi się nie podoba -
jest w gruncie rzeczy takie małe, błahe, że to wyjątek, który nie ma wpływu na
całość. Ale ja będę dalej obstawał przy swoim. Wątpliwości zaczną się mnożyć,
ogarniać coraz większe obszary, i wszystko, co wydawało się jeszcze tak
niedawno proste, naturalne, oczywiste, stanie się znów nieprawdopodobnie
skomplikowane, nierzeczywiste, a nawet absurdalne. I z powodu mojego uporu o
rzecz drobną - cały świat zacznie się znów chwiać, sypać, rozpadać. Będzie się
rozpadał i być może znów jakoś zbierał do kupy. Nie jestem pewien, ale tak
sądzę, bo przecież już tyle razy w życiu byłem tego świadkiem. Zdążyłem się już
przyzwyczaić do tego, niby człowiek żyjący w okolicy nawiedzanej przez trzęsienia
ziemi. Tak czy owak będzie, jestem o los świata spokojny.
Ale jest coś, co mnie bardzo gnębi, i o tym nareszcie muszę także
powiedzieć. Wiem mianowicie, że w tym, co piszę, pisałem i co jeszcze napiszę, do
końca, do ostatniego zdania, będzie mi towarzyszyło męczące przekonanie, że nie
powiedziałem wszystkiego, co o sobie i świecie powiedzieć chciałem. Że
pozostanie jakaś niepokojąca reszta,
o której nie potrafiłem ani nie będę umiał nigdy nic powiedzieć. Nie
umiałem nigdy, ani wtedy, gdy byłem w świetle, ani wtedy, gdy ogarniał mnie
mrok. Gdy wątpiłem i wierzyłem. Gdy świat rozsypywał się w gruzy i gdy
odbudowywał się i porządkował. Zdaję sobie sprawę, że ta niepowiedziana
i niewiadoma reszta zabarwia w jakiś tajemniczy sposób moje myśli i
uczucia i udziela się także temu, co w życiu robię - ale czym ona jest, tego nie
potrafię ani napisać, ani samemu sobie wytłumaczyć. Czasem wydaje mi się, że
ta reszta, o której nic nie napisałem, jest ważniejsza od wszystkiego, co
napisałem. Że jest najważniejsza, i o niej tylko warto pisać - ale jakżeż ją
uchwycić i nazwać, kiedy brakuje mi czegoś, jakichś kategorii pojęciowych
(niechętnie używam tego określenia, więc pożyczam go tylko na chwilę i
chciałbym je móc jak najprędzej oddać) -a nawet jakby mi nie wystarczało słów i
liter alfabetu. Zdarzają mi się chwile, kiedy patrzę na klawiaturę maszyny do
pisania i w mojej głowie rodzi się obłędne podejrzenie, że konstruktor maszyny
zapomniał o kilku bardzo ważnych zgłoskach i znakach i przeoczenie to sprawiło,
że moja maszyna okazała się bezużyteczna, więc powinienem ją czym prędzej
wyrzucić na złom! Och, jeśli tak, to nie tylko maszynę! Także wszystko, co dotąd
napisałem, bo zdania, których używałem, były niekompletne, nieporadne, a nawet
fałszywie zbudowane i źle ze sobą połączone, a więc nie były zdolne do
wyrażenia tego, co powiedzieć chciałem. Ale czy ja kiedykolwiek, jasno i
wyraźnie, zdawałem sobie sprawę z tego, co chcę powiedzieć? Prawdę mówiąc -
nigdy! Więc może należałoby odrzucić także wszystko, o czym myślałem? Wtedy
pozostanie mi już tylko zamknąć oczy, zapomnieć, wymazać wszystko z
pamięci, zatrzeć, zniszczyć tak, abym niczego nie pamiętał, nie widział, nie czuł,
o niczym nie myślał - i dopiero po długim czasie, ostrożnie zaczynać wszystko
od początku, od nowa.