IZYDOR
IZYDOR
IZYDOR
IZYDOR KOSZYKOWSKI
KOSZYKOWSKI
KOSZYKOWSKI
KOSZYKOWSKI
DZIECKO
DZIECKO
DZIECKO
DZIECKO ULICY
ULICY
ULICY
ULICY
Rozpoczyna m swój pamiętnik, raczej wylewa m gorycz, łzy, ból. Ból straszny, którego nie
zrozumie ten, co nie zna takiego życia. Życie moje jest ciężką walką o byt, jest walką z
głodem, jest zma ganiem się z jutrem. Zawsze bez jutra.
Urodziłem się w 1901 roku. Życie moje jest za gadk ą nawet dla mnie i zosta nie nią do
zgonu, chociaż łudzę się tą głupi ą nadziej ą, że kied yś tajemnica będzie mi wiadoma. Oby nie
było dnia, gdym ujr za ł ten piękny świat! Piękny, ale nie dla mnie... Gdzie się urodzi łem,
trudno napisa ć. Może w zakładzie położniczym, może na barce nad Wis łą , może na ulicy.
Jedno mi jest wiadome: matką była mi brama Warsza wy, a ojcem — ulica, poniewa ż
otrzyma łem nazwisko ulicy. Stójkowego z ulicy Koszykowej wezwano do bramy, gdzi e zna-
leziono dziecko za winięte w ga łgany, z gałgankiem na buzi, by przedwcze śnie nie zdrad ziło
swego osamot nienia. Ludzie, jak to ludzie. Jeden widzia ł młodziutką dziewczynę, jak weszła
do bramy, inny — starsz ą megier ę, która bier ze dzieci nieślubne rzekomo do ulokowa nia u
bezd ziet nych i pozostawia niemowlęta na strachu lub w piwnicy, z za rzuconą szmatk ą na
buzi. Ja jednak zosta łem — ku własnemu nieszczęściu — żywy. Bo cieszyć się nie ma m z
czego. Powied zieć mogę, że lepie j by ta matka zrobi ła, gdyby mnie udusi ła lub utopiła w
Wiśle, jak kocię lub szczenię. Policjant roze jrza ł się po ulicy. Machnął ręką i dozorczyni za-
nios ła dziecko do komisa riatu, skąd — po spisa niu protokołu — odniesiono je do domu
wychowa wczego Dzieci ątka Jezus. Tam zosta łem ochrzczony imieniem Konrad. Nadano mi
nazwisko Koszykowsk i. W ten sposób otrzyma łem nazwisko uliczne. Wstyd mnie ogarnia
przy przeglądaniu moich papier ów, gdyż stoi wyraźnie: ojca niewiadomego i matki
niewiadome j. Dener wuje mnie każda rejestracja — w
komisa riacie,
w
wojsku,
w
meld unkach domowych. Zdaje mi się, że każdy, kto spojrzy na mnie, powiada:
— Patrz, ten jest podrzutkiem, jego ciotka z lito ści porodzi ła.
W domu wychowa wczym trzyma no mnie trzy miesi ące, potem oddano na wychowa nie
na wieś za opłatą. A jak się odbywało to wychowa nie, to muszę pobieżnie opisa ć. Napiszę
nie tylko o sobie, lecz i o współmęczennikach moich. Dom wychowa wczy płacił za dziecko,
które oddawał na wychowa nie. W powiecie radomsk im bardzo dużo kobiet brało dzieci na to
tak zwa ne wychowa nie. Wychowa nie to było od sied miu bole ści i ósmego skonania.
Wychowywanie dziecka było zwykłym procederem za robkowym, a jeżeli wolno mi
powiedzie ć, to dla bied nej i ciemnej wiejskiej kobiet y był to interes korzyst ny, gdyż dom
wychowa wczy płacił co kwartał. Opłacał również pogrzeb dziecka w razie gdy umarło. Je-
dna kobieta, którą niegd yś zna łem, jeździ ła do Warsza wy dwa, trzy razy po pogrzebowe i po
nowe dzieci. Przysparza ła anio łków Panu Bogu, jak to się mówi. Ale sąsiadki opowiada ły
między sobą:
— O, jak to się jej dzieci nie chowają, każde Pan Bóg zabiera i zabiera.
Cieikawe, że jej własnych dzieci jakoś Pan Bóg nie zabiera ł. Otóż mia ła ona długą opałkę
zrobioną z wikliny i tam to zwier zątko w ludzkim ciele spało. Dla oszcz ędności miejsca w
mieszkaniu wsuwano je pod łóż ko i w tej ciemności i smrodzie żyło nieboraczątko w
za moczonych i zasra nych pieluchach. Nogi mia ła dziecina strasznie pokrzywione, cia łko
obrzyd liwie brudne i śmierd zące, miejsca mi gnijące, oczy za ropia łe, za walone krostami,
poniewa ż starta słoma spadała dziecinie na oczy. Dziecko kwiliło wiecznie. Za płacz jeszcze
dostawało rózgą, bo nawet opiek uńcza ma musia brzyd ziła się dotknąć je ręką. Dziecko takie
widzia łem, gdy mia łem lat pięć. Mówiono mi wtedy:
—
To ty masz dobrze.
Dziecko to mia ło czter y lata i było wielkim ułomkiem, gdyż ani zimą, ani latem nie
rozkoszowa ło się przyrod ą i powietrzem. Więc ten dobry Bozia zlitowa ł się nad dzieck iem i
zabra ł je do siebie. Tak mówili ludzie, kied y trumienkę wynosili na ulic ę. Ja bałem się tej
trumny i tego strasznego Bozi, który zabiera dzieci, a starsi straszyli mnie, że mnie żywcem
włożą do takiego pudla. Będąc ma leństwem, nie wiedzia łem, że to sprawka „drogiej ma musi “,
która nawet płakała. Sąsiadki się dziwiły:
— Czego ta kuma płacze?
— A dyć, moja droga, przyzwycza iłam się do dziecka i za wsze to jest przykro już go nie
ujr ze ć.
—O, tam, będzie kuma becze ć! Poszło dziecko do nieba, tam nie będzie kalek ą.
Czegóż to dla oka się nie robi, nawet łzy i śmiech na za wołanie, a ona musia ła płakać, bo
krążyły słuchy, że dzieci mord uje, i władze rosyjskie zacz ęły ją nachod zi ć. Ale czego to się
za rubla nie kupi, nawet do nieba za łapówkę się idzie. W Radomsk iem nad Pilic ą mieszka ła
uboga, liczna rodzina. Mieli oni kawałek ziemi i chałupę. Ojciec rodziny woził kamienie na
szos ę, lecz latem i na przed nówku było trudno, bo po drodze piaszczystej ani rusz koń nie
pójdzie. Żona tego gospodarza mia ła kilkoro dzieci, w tym jedno z domu wychowa wczego i
jedno najmłodsze przy piersi. Będąc miłosier ną postanowiła jeszcze jedno wziąć. Tym
jednym byłem ja. Mając trzy miesi ące zostałem oddany kobiecie, która mia ła mi zast ąpić
matkę. W mym piśmie będę tytułował ją matką. Mamka, która oddawała mnie nowej matce,
powiedzia ła:
— Kobietko, bądźcie dla tego chłopca dobra, to sierota bez ojca i matki. Biedactwo
zosta ło zna lezione.
Pierwszej nocy matka zosta ła w Warsza wie u swej krewnej, gdyż było niepodobie ństwem
puszcza ć się nocą w podróż odległą o jedena ście mil, zwłaszcza że wówczas kolejki
grójeckiej nie było, lecz tylko omnibusy i wozy przykryte płótnem, które były tańsze od
drewnia nych omnibus ów. Pierwszej nocy krzyczałem niemiłosier nie, dałem odczuć, że je-
stem w gorszych warunkach, bez opiek i starsze j prze łożonej, gdzie trochę czuwa no nocami i
dbano, by się inne dzieci nie pobudzi ły. W południe wyjecha liśmy do Mogielnicy. Tam
trzeba było szukać furmanki, żeby dowiozła do miejsca przeznaczenia. Za nim zna la zła się
furmanka, to się na dobre ściemniło. Droga do Pilicy szła przez łą ki, a chcąc sobie ją skrócić,
trzeba było jechać na prze łaj, lecz to nie była właściwa droga, bo chłopi tamtejsi nocami
polowa li na prze jeżdżających i za jmowa li konie lub żą dali okupu za wyrządzoną stratę.
Matka zasn ęła sobie smacznie, przyd uszając mi ręką buzi ę. Sza mota łem się jak piskor z,
chcia łem się wyzwolić z niemiłych uścisk ów, z ledwością się wygramoliłem, odepchnąłem
jakimś cudem rękę i począłem wrzeszczeć wniebogłosy. Chłop stanął z furmanką i kaza ł
wysiada ć albo też uciszyć dziecko. Uspokoiłem się wynędznia łą piersi ą, bo i cóż tam mogło
być u nędzne j kobieciny. Konie szły stępa. Pilica tuż, tuż. Trzeba było prze jecha ć. Tratwy nie
ma, ciemno jak w pysk dał, konie prowadzą inst ynktem, gdyż pochodzi ły stąd, gdzie śmy
jecha li. Księżyc zasunął się za gęstą, ciemną chmurę. Burza wisia ła na włosku, błyski nie
ustawały, konie strzygły usza mi, przeczuwały coś w powietrzu. Wjecha liśmy w rzek ę, konie
trafiły na głę bszą wodę, matka ze strachu szepta ła pacier ze, wóz trafił na kamie ń, wasąg się
przechylił i ja za moczyłem się w wasągu, gdzie wody było połowę. Szczęśliwie obeszło się
bez katastrofy, lecz skoro wyjecha liśmy na brzeg, deszcz la ł jak z cebra, grzmot y i pior uny
biły nieusta nnie, furman popędza ł konie prędze j i żegnał się nabożnie. Kobiet y jadące
modliły się z trwogi. A muszę za znaczyć, że jednocze śnie jecha ło kilka kobiet również z
dzie ćmi wziętymi z domu wychowa wczego. Widocznie przeczuwałem, że burza to moja
rywalka, że muszę walczyć o kęs chleba i widocznie ta burza jak siost ra rodzona pokazywa ła
mi, jak walczyć i iść naprzód. Kobiet y dziwiły się, że wszystkie dzieci płaczą, a ja się
uśmiecha m.
— To będzie dzielny pastuch — powiadały.
To mi opowiedzia no w dzieciństwie i zapamiętałem. Matka karmiła swą piersią dwoje
dzieci: swoją czteromiesi ęczn ą córeczkę i mnie przybłę dę. Młodszy byłem o miesi ąc, lecz
apetyt mia łem za dwoje. Toteż dawałem się we znaki swym krzykliwym głosem. Ucieka li się
do oszukiwania: moczyli gałganek w cukrze i w wodzie lub mlek u, i tak chudłem z dnia na
dzie ń. Moja siost ra mleczna wyglądała lepie j ode mnie, czemu się nie dziwię, boć to była
córka rodzona, a ja cudze szczenię! Lecz na nieszczęście ja żyłem, a moja mleczna siost ra
umarła za kilka tygodni i zosta łem spadkobierc ą całych piersi. Byłoby mi może nieźle, gdyby
w dwa lata później na świat nie przyszed ł mojej matce synek. Była to dla mnie wielka
uciecha. Kochałem go bardzo, jak młodszego braciszka. Lecz razem z jego przyj ściem
poczęło mi się gorze j powodzić. Przesta no o mnie dbać. Wyczo łgiwałem się na ulic ę, gdzie
bawiłem się wciąż brudny, nie myty całymi tygodnia mi. Odżywianie było teraz strasznie
nędzne i nie pod dostatkiem. Przewa żnie jadałem kartofle z sosem z ogórków lub sosem
wyciśniętym z kapust y albo sos, tak zwa ny rosół, czyli gotowaną wodę z pietruszką,
kawałkiem cebuli i marchewki, bez żadnego mięsa, słoninki ani mleka. Czasa mi do takiego
wodnistego sosu dola no mleka, ale to już musia ła być nied ziela lub święto. Złe odżywianie
spowodowało katastrofalne skutki. Nożyny mi się pokręciły jak pałą ki, brzuch duży,
wystający jak karmelicka bania, głowa potwornie wielka — jednym słowem, przesta łem być
podobny do dawnego ładnego chłopaczka przy piersi. Z każdym dniem brzyd łem, robiłem się
podobny raczej do ma łpoluda niż do człowieka. Wszystkie sierot y, które wzięte były razem
ze mną, cierpia ły na to samo i były tak samo koślawe jak ja, tylko że ja — można powie-
dzie ć - jeszcze gorze j, bo do sze ściu lat włó czy łem się na tyłku lub kola nach i nie stanąłem o
własnych siłach. Zakopywa no moje nogi do ziemi, że niby mia ły się wyprostowa ć. No i
naprawdę się wyprostowa ły, ale czy z ziemi, to już nie powiem. Mogłem latać jak inne dzieci
i chodzić pod studnię myć się, gdyż lubi łem ogromnie czysto ść, brzyd ziłem się dzieci
brudnych i usmarkanych. Jadałem tylko dwa razy dziennie, a przy wielkim dniu let nim było
to strasznie mało. Chleba to już nigdy nie jadałem, nie dlatego, żebym go nie lubi ł, lecz
dlatego, że moi opiek unowie powiadali, że nie jestem prosiakiem na upasienie i sprzeda nie.
Do lat sze ściu „chodziłem“ w jednej koszulinie, bez żadnych majtek czy spodenek. Zim ą
uszyto mi ze starej sukienki matczyne j sukienkę i tak łazi łem boso po podłodze ubitej z gliny.
Czasa mi wylecia łem na ulic ę boso na śnieg z tęsknot y, by troszeczk ę się rozerwać i
popatrze ć, jak się inni ślizga ją. Wyśmiewa no się ze mnie, że chodzę boso i że w sukience, i
że jestem dziewczyną, bo nic nie różnię się od dziewczyn. Nie lubiłem swych chlebodawców
za to, że często się nade mną znęcali i robili różnicę między swymi dzie ćmi a mną. Nie
wiedzia łem, czemu mnie karzą biciem za najdrobniejsz ą rzecz, gdy swvch dzieci nie bili za
gorsze rzeczy. Ja nie wiedzia łem, że jestem obcy. Ale się pociesza łem, że gdy urosnę, to bić
się nie pozwolę i równą miarką odpłacę za krzywd ę mi wyrządzo ną. Bywały chwile, że i ja
mia łem zadowolenie w swym młodym życiu. Ale tylko wtedy, gdy moi opiek unowie głaskali
mnie po głowie i cieszyli się, że jestem na swój wiek nadzwycza j rozwinięty, że rówieśnicy
nie dorównywali mi. Dzieci mych opiek unów i sąsiad ów bawiły się ze mną swawolnie, co im
przechod ziło bezkarnie. Kaza ły za mykać mi oczy, otwiera ć usta, za co obiecywały włożyć
kawałek chleba. Robiłem to, co mi kaza ły, a one za miast chłeba pluły mi w usta lub też
sypały piach na język. Na chleb byłem łakomy, gdyż nigdy go nie dostawałem prócz
większych świąt. Dzieci ich mia ły chleba pod dostatkiem. Mnie za ś mówili opiek unowie, iż
powinienem Bogu Najwyższemu dzi ękować i za to, co dostaję z ich litości. A gdy
poskarżyłem się na starsze rodze ństwo za to, że mi dokucza li, wtedy dostałem baty z
wymysłami:
— Ty podrzutku, będziesz jeszcze skarżył, ty przebr zyd ła zna jdo! Ja cię tu za raz oduczę
skarżyć!
Dzieci sąsiad ów również przezywały mnie podrzutkiem. Mówiły:
- Ciebie ciotka z lito ści wzi ęła.
Koniecznie chciałem się dowiedzie ć, co słowo podrzutek oznacza. Upatrywa łem dobry
humor matki, która za wsze, jakby nie było, była lepsza od ojca, i czasa mi jakiś kawałek
ogryzka z chleba dostał się również i mnie w sekrecie przed ojcem. Zapytałem się:
— Mamo, co znaczy podrzutek?
— Podrzutek, mój chłopcze, to jest wyrzucone dziecko przez rodzoną matkę na śmiet nik.
Zrozumia łem w jednym słowie wszystko. Gorycz rozla ła mi się — nie pyta łem więcej.
Wylecia łem z mieszkania jak z procy. Lecia łem przez łą ki i pola ze szlochem. Tak, znaczy,
że dzieci mia ły rację wyzywając mnie różnymi wyzwiska mi. Lecia łem tak bez końca, sam
nie wiedzia łem, gdzie. A za mną zda wało się, że gonią dzieci i krzycz ą: „podrzutek,
podrzutek! “. Zdawa ło mi się, że hen za górą zobaczę tę matkę, która wyrzuci ła mnie tak
nielitościwie. Żalu do niej nie mia łem — dlaczego? To mi jest trudno wypowied zie ć, byłem
na to za głupi. Zmęczony, zziajany, usiad łem pod drzewem i gorzko zapłakałem.
— Boże, Boże! — wzywa łem — czego ś mnie ukrzywd zi ł? — A w uszach brzmia ły mi
słowa: podrzutek! podrzutek! Siedząc tak pod drzewem rozmyślałem, czy to jest możliwe,
bym nie mia ł matki. Przecie ż wszystkie dzieciaki mają swe matki. To być nie mo że! Matka
powiedzia ła to tylko na żarty. Nie, ja w to nie wierzę, dziś się stanowczo zapytam jeszcze raz.
Czegóż byłem taki gorący i nie wysłucha łem do końca? Wróciłem do domu przygnębiony, w
progu zobaczy łem matkę, która sama sied zia ła w mieszkaniu.
— Mamo — spytałem — czy ja jestem naprawdę podrzutkiem? Czy ma ma mnie straszy,
żebym się bał?
— Jeżeli mówiłam ci, chłopcze, że tak, to nie inaczej.
— A gdzie zosta łem podrzucony?
— W Warszawie.
— No to jeżeli w Warsza wie, to skąd się aż tu wzi ąłem?
— Pojecha łam do Warsza wy i wzięłam cię z litości, żeby cię psy nie rozszarpały. I za to
powiniene ś mi byś wdzięczny do grobu. I
dzi ękować Bogu, że ci zes łał taką opatrzno ść i
modlić się za Opatrzno ść Boską.
— Mamo! — powiedziałem — wola łbym naprawdę, żeby te psy rozszarpały mnie, to
bym był szczęśliwszy u Bozi. Nikt by mnie nie przezywał zna jdą i podrzutkiem i nie bił.
— Jak na to nie zas łużysz, to cię nikt nie będzie przezywał i bił.
— Dlaczego ma ma nie bije za gorsze rzeczy drugich, starszych dzieci?
— Głupi jeste ś!
Pomyślałem sobie swoją sieroc ą głową: ja za wsze muszę być głupi, bo nie ma kto się za
mną uj ąć. Ściska ło mnie niezmier nie w żołą dku. Zjadłbym bodaj kamie ń, byleby się dał.
Czułem, że już za bardzo ciążę komuś, jestem ciężarem i obcym w tym domu. Poszed łem
jeszcze raz poza dom, gdzie stała akacja, gdzie nikogo nie było, gdzie mogłem wejść na
drzewo i narwać kwiatów, i najeść się ich do woli i do
syta.
Wied zia łem,
że
z
dniem
dzisie jszym między domownika mi a mną jest wielka przepa ść. Opiekunowie opowiedzieli
swym dzieciom, że nie jestem ich. Tak, ja cudzy, ja obcy. Och, jak mnie serce krajało się z
rozpaczy. Ja jeszcze wczora j uważałem, że to jest moja matka, że to jest mój ojciec, i to już
prys ło, jestem obcy, nikogo nie ma m, nikogo. Chcę płakać — nie mog ę, biję głową o drzewo
akacji. Jedna kobieta wracała z pola i nios ła pod pachą bąki, to jest szczypior z cebuli, co
dzieci zjadają z apetytem.
— Czego ty, Konrad, tak bijesz o drzewo głową? Co ci jest, chłopcze? — spytała
troskliwie.
Zęby zacisnąłem, by nie wybuchnąć strasznym, spazmatycznym płaczem. Kobieta dała
mi bąki, lecz ja nie wyciągnąłem ręki po nie jak zwykle z radością, tylko jak zwykle
uśmiechnąłem się za jej dobroć, boć te bąki ona mi za wsze, starowina, dawała po drodze, gdy
wracała z pola.
— No, co ci jest, chłopcze, powiedz?
— Wie pani, ja już nikogo nie ma m na świecie. Mówią wszyscy: podrzutek. Tak, ja
jestem podrzutek, wyrzuconym jak pies.
Przewróciłem się na brzuch i twarz za ryłem w piachu ze wstydu. Zapłakałem bezrad ny.
— Ja chc ę umrze ć — jęcza łem — nie chcę żyć.
Ciemno się zrobi ło, a ja precz sied zę pod drzewem, nawet już nie chce mi się jeść tych
kwiatów, które leżą na kupce świeżutkie, pachnące. W domu słysza łem, jak krzyczeli:
Konrad i Konrad. Ja się nie odzywa łem, bo i cóż mnie to już mogło obchodzi ć, wszak jestem
nie ich i niczyj, więc jestem tylko swój. Zna leziono mnie.
— No, chodź — powiedzia ła córka mej opiek unki — bo cię świnie zjed zą.
Udałem, że nie słyszę, tylko śpię, gdyż gotowi mnie znów zbi ć za długie szukanie. Siostra
mleczna sza rpnęła mnie za rękę:
— Wstawaj, śpiochu, chodź do domu!
Wróciłem do domu, lecz ta izba już nie była tą, którą opuściłem parę godzin przed
wieczorem. Ta izba była już obca, ci ludzie też obcy i zda wało mi się, że ja pierwszy raz w
życiu dopiero widzę tych ludzi i tę izbę. Stanąłem w progu nie śmiąc wejść dalej, boć ja tu
jestem tylko intruzem i niepotrzebnie za walam kąty. Westchnąłem, roze jrza łem się jakby
dziad po ścia nach. Pacier z mówiłem gorąco i długo. Zwykle mówiłem go na głos, a po
skończeniu czym prędze j szed łem spać, dzi ś natomiast zm ówiłem na głos, a później długo
klęcza łem i po cichu modliłem się.
— Co on się tak długo dzi ś modli? — zd ziwili się. — Nawet kolacji nie jadł.
— Niech nie żre, będzie więcej — powiedzia ł ojciec — świniom się da, będzie korzyść
lepsza niż z tego zna jdy.
Położyłem się spać, lecz zasnąć nie mog łem. Myśli o mej rodzonej matce natłoczyły się
do głowy. Czułem, że ją kocham i położyłbym głowę na jej kola nach, powiedzia łbym
wszystkie bóle swe. Obraz jej mia łem gotowy w myśli, tak, a nie inaczej powinna wyglądać.
— Mamo! ma mo — szepta łem — czego ś mnie nie udusi ła, czego ś mnie nie zabi ła, bym
dzisia j nie cierpia ł!...
Spoczynku od dokucza nia nie mia łem. Często stacza łem bójki z kilkoma na raz
chłopcami, za wsze bywałem pobity. Rodzice pokrzywd zonego chłopca bili mnie, nie pytając
się mych opiek unów o pozwolenie. Nikt się nie upomnia ł, bo jakżeż to, przecie ż wstyd
upominać się o podrzutka. Tyle dzieci umiera ło na ospę. U moich opiek unów zachorowa ła
córka, starsza ode mnie o czter y lata. Dzieci swoje umie ścili u rodziny, żeby, broń Boże, nie
zachorowa ły, natomiast nas dwóch nie umieszczono, lecz byliśmy w domu. Byliśmy obaj
obcy, czego drugi, coś nienor malny, nie odczuwa ł. Zresztą jak z nas będzie kto dziobaty, to i
cóż? Przecie ż i ziemia jest nier ówna, są góry i doły. Na szcz ęście ja nie zachorowa łem,
chocia ż kaza no mi spać na łóż ku razem z chorą. Jedzenie, którego ona nie zjadła, dawano
mnie do jedzenia. Ze wstrętem brałem się do tego jedzenia. Ale cóż? Musia łem, głód — to
wielki pan. Mój towarzysz zachorowa ł, chocia ż spał na górze, żeby się nie za razi ł, bo był w
gospodarstwie potrzebny. Był starszy, więc już i w polu umia ł coś zrobi ć, był już
parobczakiem jedenastolet nim, a taki to i w polu trząchnie robotą, a ja mog łem trząchnąć
tylko misk ą. Siostra umarła. Byłem na pogrzebie. Pochowa li ją na górce cmentarnej. Po jej
śmierci zosta ł cukierek na poduszce, który kaza no mi zje ść. Nie dziwię się, że kaza no mi
zjada ć wszystko po niej. Bo to jest pewien za robek. Dom wychowa wczy zapłaciłby za
pogrzeb mój, a gdzie pieniądze, tam interes. Płakałem po bied nej Stasi. Ona była dla mnie
najlepsza, nigdy nie skarżyła, a nawet broniła, jak dostawa łem pasem lub rózg ą. Tote ż na jej
grób za glądałem za wsze. Pamiętam to miejsce, choć mogiłki nie zna ć, a krzy ża nigdy nie
było. Choroba ospy wygasła. Wszyscy wyzdrowieli, a ja nie zachorowa łem. Ku nieszczęściu
ich żyłem, jakby na złość komuś, chocia ż gorące mod ły za nosi łem o śmier ć miłosier ną, lecz
ona nie przychod ziła. Pokazywa li mi ją na papier ze z kosą i w płachtę odzia ną, i z twarzą bez
oczu, z rękami i noga mi kościst ymi. Bałem się, ale chciałem, żeby przysz ła, jak będę spał, by
jej nie widzie ć. Rodze ństwo wróciło do domu i życie powlokło się jak dawniej: sza re.
Zapomnieli wszyscy o siost rze, ja jeden chodzi łem na grób, prze łazi łem przez parkan i
nie żywe wróbelki lub inne ptaszki nie żywe za nosi łem i za grzebywałem w mogiłę . Ona tak
lubi ła robić grobki nie żywym ptaszkom! Za nosiłem jej polne kwiaty, chabr y; ona za wsze
robiła mi z nich wieńce na głowę. Dziś nie ma kto się ze mną pobawić, nie ma mi kto wie ńca
zrobi ć, nie ma kto ratować, cięgi muszę dostawa ć. Ha, taka moja dola.
Pewnego dnia przyszed ł chłop z tejże wsi i zabrał mnie do siebie, bym pasł gęsi. Moi
opiek unowie chcieli zrobi ć na mnie interes. Brali pieniądze z domu wychowa wczego za
wychowa nie mnie. Lecz na życie i ubranie chcieli, bym sam za robił. Niestet y, to im się nie
udało, gdyż po trzech dniach mojej służby zachorowa łem. Pierwsze dni le żałem w silne j
gorączce. Trzeciego dnia chłop odwiózł mnie do opiek unów: zląkł się, iż zachorowa łem na
ospę. Ci odmówili przyj ęcia mówiąc, że gdzie dzieciak zachorowa ł, niech tam wyzdrowieje.
Chłop dużo nie mówił, zwyczajnie zostawił w mieszkaniu i poszed ł sobie. Oni, bojąc się
za razy, wynieśli mnie do sieczkarni, gdzie było zimno i pełno dziur w ścia nach. Dzieci
dnia mi całymi schodzi ły się patrze ć na mnie przez dziury. Rozma wiały między sobą:
— Czekaj, jak ci twoja matka umrze albo cię podrzuci, to i ty jak zachor ujesz, będziesz
le żał w komórce.
— Co! — jeden chłopiec się odezwa ł — ja bym nie chcia ł leżeć w komórce. Jakbym nie
mia ł ma my, to bym mia ł ojca, a jakbym nie mia ł ojca, to przecie ż jest jeszcze dziadek jeden i
drugi, babka i ciotka, to myślisz, żeby oni mnie nie wzięli?
- A, bo ty masz rodzinę — powiedzia ł inny chłopiec — ale on nie ma nikogo.
W komórce le żałem sze ść dni. To doniosło się do miejscowego policja nta, który
przyszed ł zapytać, gdzie jestem. Odpowied zia no mu, iż jestem chory na ospę i leżę w
komórce, by się dzieci drugie nie za razi ły. Policjant powiedział, iż nie ma się czego obawia ć,
gdyż żadnych śladów ospy nie ma. I tak zosta łem w mieszkaniu kilka tygodni; leczyły mnie
różne baby. Później się okaza ło, iż byłem chory na dyfteryt. Jedna z kobiet doradziła, bym pił
kobyle mleko. Lecz i to nie pomogło. Śmier ć z każdym dniem zbliżała się. Ubranie śmier-
telne mia łem gotowe, czeka no mego skonania. Jednego dnia, o godzinie trzeciej, zacząłem,
według ich mniema nia, konać. Matka zapaliła gromnic ę i poświęciła mnie wodą. Wszyscy
domownicy poklękali, aby się modli ć za konającego. Modlitwy skończyli, śmier ć jednak nie
nadchod zi ła. Zawołali znachorkę, która zaczęła robić jakieś pocieszne miny, spluwać po
kątach, wyciera ć mi czo ło swoją spódnic ą. Wyglądało to strasznie śmiesznie. Baby patrzyły
na znachorkę z uwielbieniem. Ja za ś parsknąłem śmiec hem, aż zrobi ło mi się lżej: wrzod y w
gardle popękały i wszystek brud, krew z materią szły usta mi. W ten sposób zosta łem ocalony
od niechybnej śmierci przez uduszenie się wrzoda mi. Ale jaka to naprawdę była choroba,
tego nie wiem.
W kwiet niu 1908 roku mia łem skończy ć siedem lat. Opiekunowie uradzili oddać mnie z
powrotem do domu wychowa wczego, gdyż za kilka dni kończy ł się termin pobiera nia
pieniędzy. Matce było żal rozsta wać się ze mną; kobieta za wsze łatwiej przywiązuje się do
dziecka niż mężczyzna. Na tym tle zaczęły się między nimi swary. Matka chcia ła, bym zosta ł
gdzie ś w pobliżu, by mie ć mnie na oku, lecz ojciec odpowiedział:
— Niech lepie j idzie zna jda tam, skąd przyszed ł, po co ma tu za walać kąty, skoro nic z
niego już nie ma. A zreszt ą skończy ło się pobiera nie pieniędzy, więc skończy ła się i opieka
nad nim, darmo żreć nie dam.
Wysłucha wszy tej rozmowy poszed łem spać do stodoły, gdyż bałem się, że zechc ą
odwieźć mnie do Warszawy. Już się przyzwycza iłem tu i z żyłem z dzie ćmi, a tu od razu chcą
mnie wywie źć do Warsza wy, niezna nej mi, między obcych ludzi. Rozmyślałem, jak tam też
jest, może jeszcze gorsi ludzie. Rano, gdy się obudziłem, ujr za łem przez szpary w stodole, że
wozu na podwórku nie ma.
— O! — pomyślałem — nie ma obawy, by mnie wywie źli.
Wyszed łem i ujr za łem ojca w świątecznym ubraniu, a wóz stał na ulicy, oczek iwano
tylko na mnie.
— Gdzie ś ty był, wczora j szukaliśmy cię na kolację, a ciebie nie było nigdzie.
Pomyślałem sobie: to wszystko dobrze, wywiezienie nie grozi mi, gdyż dawniej nigdy
nikt mnie nie szukał ani też nie dbał, czy jadłem. Widocznie się opiek unowie porozumieli,
żebym został. Zjadłem śniada nie, ubra łem się, gdyż obiecywano mi, że jedziemy na jarmark
po kamasze. Ucieszyłem się bardzo, że będę mia ł nareszcie pierwszy raz kamasze. Niedługo
wyruszyliśmy w stronę Bia łobrzeg ów. Jecha liśmy dobre dwie
godziny.
Następnie
przesied liśmy się do dużego wozu okrytego
płótnem.
Zasta nowiło mnie,
dlaczego
prze sied liśmy się na wóz, gdzie było tak dużo ludzi, a ojciec wrócił. Matka uspokajała, iż to
jeszcze nie Bia łobrzegi. Czułem, że coś szykuje się dla mnie nowego. Lecz moje protest y nie
przyda łyby się i tak na nic, więc pogodziłem się z losem. Jecha liśmy całą noc na tym
żydowsk im wozie. Nad ranem stanęli śmy w dużym mie ście, jak się okaza ło — w Warsza wie.
Szed łem z matką długimi ulica mi, trzyma jąc się jej fartucha.
Przy jednej bramie
za trzyma liśmy się. Na odgłos stukania wyszed ł stróż i spytał:
— Czego tu chcecie?
Matka odpowiedzia ła, iż ma oddać tutaj chłopca.
— Jeszcze nikogo w kancelarii nie ma, musicie poczeka ć do dziewiątej.
Czeka liśmy długo, za nim wpuszczono nas do kancelarii. Tam zosta łem przyj ęty i
wypłacili matce resztę nale żności. Kaza no jej jeszcze odprowadzić mnie do pawilonu dla
chłopców. Zakonnica podeszła do mnie, łagodnie wzięła za rękę i zaprowad zi ła do składu z
ubrania mi. Tam wydała mi ubranie. Lecz to nie cieszyło mnie wcale. Rzuci łem się na ziemię
i tarza jąc się wołałem:
— Mamo! Mamo!
Siostra widząc, że nie da sobie rady ze mną, za wołała kilku starszych chłopców, którzy
wynieśli mnie do umywalni, gdzie po długim płaczu zasn ąłem. W porze obiadowe j przysz ła
posługaczka wołać na obiad — poszed łem. Lecz patrzyłem tylko, jak inni jedzą. Zapyta ny
kilkakrot nie, czemu nie jem — odpowiadałem ze łza mi i z wyjąkaniem:
— Ja chc ę do ma my!
W krótkim czasie zżyłem się z chłopcami, odzwycza iłem się od domu, gdzie często
byłem poszturchiwany. Jedzenia było tu więcej niż na wsi. Mięsa nigdy w domu nie jadałem,
tu za ś mia łem w każdy dzie ń. Nauczyciel W. Przybylsk i bardzo mnie lubi ł. Jednym słowem,
zwa no mnie przez za zd rość „benia minkiem “. Byłem ze wszystkich chłopców najmniejszy.
Śladów z dawnej angielsk iej choroby nie było. Nawet głowa i wielki wystający brzuch doszły
do swej normy. Uczyłem się liter, co zresztą szło mi bardzo łatwo, gdyż pamięć mia łem
nadzwycza j dobrą. W początkach mego pobytu trafił mi się nieszczęśliwy wypadek. Oto
łóż ko, na którym spałem, było źle posłane, bo na środku była góra. W nocy zlecia łem.
Służą ca, słysząc stuk, przysz ła pomóc mi wejść z powrotem, lecz do samego rana nie
zasnąłem, czu łem ból w lewym ręku. Rano wstałem jak zwykle. Ubrać się pomogli mi
chłopcy, przezywali mnie przy tym „ofiarą“. Wstydzi łem się powiedzie ć, że boli mnie ręka,
by nie zrobi ć z siebie jeszcze większe j ofiary. Przy pacier zu rannym zakonnica kilkakrot nie
podchodzi ła ku mnie, bym złożył ręce do modlitwy, lecz tego nie mogłem zrobić. Po
pacier zu za wołała mnie do kancelarii. Tu z miną srogą zapytała, czemu nie złożyłem rąk.
Za miast odpowiedzi, łzy polały się po mych policzkach. Zakonnica zmiękła ze swą srogością.
— Boli mnie ręka — odpowiedzia łem.
Natychmiast zosta łem odesłany do doktora. Po zbadaniu okaza ło eię, iż jest złama na
powyżej łokcia. Wtedy zostałem na długiej kuracji w infirmer ii szpitala Dzieci ątka Jezus.
Przychod ził tam odwiedza ć mnie syn mojej opiek unki, u której się chowa łem przez siedem
lat, Antoś Dąbrowski, inaczej można powiedzie ć: brat, gdyż tak go tytułowałem. Antoś stale
za mieszkiwał w Warszawie. Miał on wówczas 18 lat. Przynosił mi różne przysmaki, ciastka,
cukierki i winogrona.
Czasa mi dawał mi po parę kopiejek. Po kilku mies iącach
wyzdrowiałem i poszed łem się uczyć z innymi.
Dom wychowa wczy mie ścił się na Nowogrodzkiej. Ze wszystkich stron był oparkaniony
murem wysokości kilku metrów. O wyjściu z niego nie było mowy. W środku stały budynki
— jeden przeznaczony dla dziewcząt, drugi dla chłopców. Między placem dziewcząt a
chłopięcym był trawnik szerok i, gdzie nie wolno było wchod zić, pod karą surową, a kary
były straszne. Była w suterenie ciemnica, gdzie dzieci za karę za mykano o chlebie i wodzie.
A o przewinienie nie było trudno, bo za najmniejszy drobia zg karali. Chłopcy często latali
pod bramę, która była żela zna, choć troszeczkę popatrze ć na wolność. Tu było ponuro jak w
klasztor ze — wszystko jak na komend ę wojskową. Rano długi pacier z, później modlitwa
przed śniada niem i śniada nie skromne, składające się z herbaty z mlek ie m i kawałka suchego
chleba (mnie to jedzenie wystarcza ło na razie, póki się nie odżywiłem, ale później byłem
głodny jak i inne dzieci), nast ępnie lekcje. Dzieci wszystkie ustawia ły się parami i szły jedne
za drugimi w wielkiej ciszy, jak zakonnicy. Wszysc y chłopcy mieli poważne miny, śmiech na
naszych twarzyczkach nigdy nie za igrał, nawet gdy byliśmy swobodniejsi, to jest gdy
wyjeżdżaliśmy na let niaki do Powsina. Po lekcjach godzina odpoczynku, to jest swobodnego
biega nia, grania w pala nta, kuksono i różne gry, które sobie dzieci wymyśli ły. Później obiad.
Znowu modlitwa przed jedzeniem, jak również i po jedzeniu. Następnie pół godziny
swobody i znów lekcja roboty, czy też inna. Cały dzień był za wsze czym ś za jęty. Raz w
tygodniu było kąpanie dzieci. Posługaczka Anna mia ła za zada nie myć dzieci. Co się działo
w łazience, trudno opisa ć. Był straszny wrzask i krzyk kąpanych dzieci. Woda w wannie była
gorąca. Do wanny wsadza ła po dwoje: jedno się moczyło, drugie myła. Pamiętam, że ja
strasznie darłem się w wodzie, gryzłem, kopałem — nie dawałem się. Anna za nurzyła
każdego chłopca głową do tak strasznie gorącej wody, że się każdy zachłyst ywa ł. Bez bicia
to się już nie obeszło. Inne dzieci czeka ły na ławkach na swoją kolejkę i każde chlipało ciszej
lub głośniej. Skarżyć się tu nie było zwyczaju, no i nie było komu. Wszyscy mieli miny
poważne i surowe, począwszy od wychowa wców, a skończywszy na niższe j służbie, chociaż
służby było bardzo ma ło, gdyż starsze dzieci same sobie dawały radę i jeszcze mia ły młodsze
do obsługi. Toteż tym starszym każdy za zd rościł, bo robili wodę w wannie taką, jaka była
potrzebna, bo mieli oddzielne łazienki i sami się kąpali. Natomiast z młodszymi zacho-
wywali się najgor ze j. Gdyby ktoś poskarżył się na kogoś, to by mia ł raki pieczone, już by o
nim nie zapomnieli, szczególnie przy kąpieli. Mia łby taką gorącą wodę, że obszed łby ze
skóry. Nic też dziwnego, że u nas za wsze był strach. A teraz jeszcze jedno. Jeżeli nas
prowadzili parami na lekcję czy też na obiad i w parze słycha ć było rozmow ę lub szmer, to
wychowa wca posyłał dwóch najstarszych po rózgi, które się stale moczyły, i każdy z
chłopców kładł się na stołek, a wychowa wca nas bił wszystkich bez wyjątku. Musieliśmy
zde jmowa ć spodnie — i na goły tyłek. Jeden starszy chłopiec trzyma ł za głowę, a dwóch —
za nogi. Razów udziela ł sam wychowa wca. Nie ominęło to i tych, którzy trzyma li innych, bo
ich równie ż trzyma no. Ja dostawałem najpier w, bo szed łem w pierwszej parze, inni czeka li z
odpiętymi szelkami i trzyma li w gar ści porteczki. Był to straszny widok. Inni wychowa wcy
sypali łapy wszystkim, przy tym płacz był okropny, bo płakali ci, co dostali, i ci, co nie
dostali, i który z chłopców przy biciu więcej się kręcił, to i więcej dostał. Wystarczy ło, by się
jeden w szeregu odezwa ł, wtedy wszyscy dostawali, a on najwięcej. Były wypadki, że ktoś
coś zbroi ł większego, to dostawał po pacier zu wieczorem, ale przy wszystkich, i jego
trzyma ło kilku najsilniejszych chłopców. Dosta ł tak, że z każdego miejsca krew sikała. Przed
takim biciem najpier w było kaza nie pana wychowa wcy i siost ry zakonnicy, później
zakonnica wychod ziła z sali ze z łożonymi jak do pacier za rękami, a tu odbywała się
„egzek ucja". Wtedy, chocia ż dzieci nie dostały, to jednak wszystkie płakały, za ś bity wył jak
zwier z. Nic więc dziwnego, że dzieci wola ły iść bydło paść, niż sied zie ć w tym piek le. Taki
chłopiec po biciu był polewa ny zimną wodą, a pia na szła z ust jak u sza le ńca. Rozbierali go
inni i kładli spać, on za ś przy jękach zasypiał lub męczy ł się całą noc. Jęcze ć było również
nie wolno, bo jak w nocy przysz ła siost ra dyżurna i słysza ła szmer, to kara go nie ominęła,
lecz lżejsza: stanie przez godzinę w kącie z podniesionymi rękoma do góry lub klęczenie na
kamyczkach, a nawet za mykanie w suterenie lub w ust ępie. Było tam ciemno i wiecznie
śmierd zia ło wylanym chlorkiem czy też innym śmierd ziad łem. Po wyjściu z takiego
więzienia dzieciak czu ł się jak pijany. Taką karę to prawie wszyscy odbywali. Nie ominęła
również i mnie, lecz otrzyma łem ją za głupie zapytanie. Była lekcja religii i ksiądz prefekt
opowiadał o duszy nieśmier telnej i piek le. Mówił, że dusza po śmierci idzie do nieba lub pie-
kła, za le ży, na co sobie zas łuży. A że ja byłem — jak to się mówi — ciekawsk i i rozmowny,
więc spytałem się:
— Proszę księdza prefekta, czy jakby duszę uszczypnąć, to ją boli?
— Nie boli, bo ona nie czuje i jest niewid zia lna.
— A gdyby zrobi ć taki wielki kocioł żela zny bez żadnego otworu i tam wsadzić duszę,
to czyby wyszła?
— Też wyjdzie.
— A czy sama wejdzie?
— Wejdzie. Chłopcze, zrozum to, że dusza jest niewid zia lna, więc wejdzie bez
najmniejszego otworu, jak również i wyjdzie.
— To, proszę księdza prefekta, moja dusza jakby się zna la zła w piek le albo w czy śćcu,
to by wyszła, bo po co by się mia ła parzyć, przecie ż dusza moja jest mądra.
Ksiądz nie dał mi na to odpowiedzi, tylko się zaczerwienił i krzyknął.
— Siadaj, ty Salomonowe portki!
Od tamtego czasu nigdy się nic nie pytał na żadnej lekcji, lecz kaza ł mi iść do ostatniej
ławki.
— Siedź tam, zgorszycielu!
Za to pyta nie, bo nie za inne, odpokutowa łem. Wsadzono mnie wieczorem do ust ępu,
który zna jdował się w suterenie, i zgaszono światło. Siedzia łem tam bez kolacji cały wieczór.
Och, jak ja się strasznie bałem, jak strasznie płakałem! Nie hukałem, bo bałem się, że jeszcze
dostanę moczonymi wiecznie rózga mi. Raz, pamiętam, za wołał mnie jeden z wychowa wców
na dzied zińcu pod parkan, tak że nikt nas nie widzia ł. Oczy mia ł dziwne. Uciek łbym na
koniec świata, by na niego nie patrze ć. Te oczy dziwne jeszcze dziś widzę. Trzyma ł rękę w
kieszeni.
— Koszykowsk i, co ty dziś w nocy zrobi łeś?
— Nic — powiadam.
— A gdzie trzyma łeś ręce, jak spałeś?
— Pod głową.
— Żebym ci nie dał „pod głową“!
Och, Boże, jak ja się jego strasznie boję! Chcia łem się za ryć w siemię, by jego strasznych
oczu nie widzieć.
— Dziś, jak wszyscy pójdą spać, to dostaniesz baty. Przyjd ziesz do mojego pokoju
wieczór.
Rozpłakałem się, złapałem jego rękę, chcia łem całować, prosiłem o przebacza nie i
darowanie, ale co darowa ć, to nie wiem, nic nie zrobi łem niczego.
— Włóż rękę do mojej kieszeni — powiedzia ł głosem cichym i matowym.
— Przecie ż pan broni nam wkładać sobie rękę do kieszeni.
— Wam bronię, ale mnie włóż..
Uciek łem już od niego. Do końca dnia patrzył na mnie tym dziwnym wzrokiem.
Wszystkie dzieci bały się go. Strasznie wyglądał, zda wało się, że rzuci się na nas i pomord uje .
Komu się poskarżyć? Kto nas wyratuje? Nie ma nikogo. Wieczór wszyscy poszli spać, ja
przykryłem się z głową i płaczę, bo jakże — dziś dostanę w jego pokoju baty i muszę tam iść.
Wszyscy zasnęli, ja wstaję, idę do jego pokoju. Drzwi są uchylone, by nie skrzypia ły.
Stanąłem za murem, brak mi tchu, coś mnie z tyłu ciągnie, chcę krzycze ć, że diabli żywcem
porywają mnie do piekła. Głos jakoś nie wychod zi z gardzieli. Cichutko, w nocnych trepkach,
wyszed ł wychowa wca, poszed ł na górę i za chwilę wrócił, a za nim w parę minut siost ra.
Nam nie było wolno wchod zi ć do pokoju wychowa wcy bez pukania, dopóki nas nie za wołał.
Wróciłem do sypia lni, lecz nie zasypia m, bo przecie ż muszę iść po baty. Za jakąś godzinę
wstałem i id ę znów, lecz słyszę szept y, jakby tam ktoś był. Przeszedłem obok pokoju nie
za uważony i ujr za łem siost rzyczkę. Już wtedy wróciłem i poszed łem spać. Po tej nocy bez-
sennej wyglądałem, jakbym wstał z grobu.
Nauka med ycyny zaczyna się na królikach, morsk ich świnkach, a w końcu i na sierotach.
Czy te rzeczy zna ne są szerok iemu ogółowi? Na pewno nie. A zresztą, gdyby nawet były
zna ne, to i cóż kogo obchodzi, że jakieś sierot y cierpią za wysokim murem domu
wycho wawczego, a raczej domu więziennego. Otóż u nas zaczęły się różne szczepienia
dzieci tłust ych, a później i chudych. Z jednej sypia lni zrobiono szpitalik, gdzie dzieci po
zastrzyku pozostawały izolowa ne. Mówiono o tym również, że to jest przeciw choler ze, tyfu-
sowi i jeszcze tam inne zastrzyki. Dzieci, które były naznaczone na zastrzyk, płakały. I te
dzieci, które jeszcze nie mia ły iść, również płakały. Apetyt ginął. Śniada nia i obiad y dawniej
były ze stołu zmia tane jak z lustra przez głodne dzieci. Dziś zostawało wszystkiego dosyć na
stole. Niektóre porcje bywały nietknięte. Siostra wieczorem odmawia ła z nami długie
pacier ze i modlitwy za konających. To, co było w zwykłym pacier zu dawniej tylko
wzmia nką, a dzi ś taka gorliwo ść! Mówiono między sobą, że dzie ci umiera ły. Ja tego nie
widzia łem, bo to były rzeczy skrupulatnie tajone. Jedno tylko wiedzieliśmy: kilku chłopców
ze szpitala nie wróciło. Dzieci gromad nie chcia ły iść na wieś, byleby jak najdalej być od tego
piek ła udręcze ń. Prosiłem Antosia, by zabra ł mnie do siebie, bo się boję, jestem
przeznaczony na zastrzyki, on za ś tylko obiecywał „zabior ę, zabior ę“. W końcu sprzykrzyło
mi się ciągłe oczek iwanie. Co dzie ń ktoś przyje żdżał zabiera ć dzieci na wieś do posługi.
Starszych do terminu brali warsza wscy rzemie ślnicy. Ale czy taki chłopiec nauczył się
rzemios ła? Diabła tam. Sierota był popychad łem i robił najcięższe i najbrudniejsze roboty.
Toteż ci chłopcy często dezerterowa li od swych panów majstrów i ucieka li do zakładu
wychowa wczego. Tu za dezercj ę roz ciągali ich na ławce i bili moczonymi rózga mi. Nic dzi-
wnego, że chłopcy zrobili sobie podkop pod parkan drewnia ny, który był hen za ogrodzeniem
sióstr, i po takim biciu ucieka li z powrotem wałęsać się po ulicy. Wiadoma rzecz, że zosta li
łobuza mi i zapełnia li domy poprawcze, a później i więzienia. Nic dziwnego, ża chłopcy szli
na złą drogę, bo nie mieli opiek i. Niby to była opieka, ale opieka od nagłej śmierci.
Wychowawcy nie żałowali rózeg, siost ry za mykały nas do ustępów, majster terminatorsk i
znów walił pocięgłem i czym się dało, za bądź co. Niera z widzieliśmy, jak chłopcy-
uciek inier zy byli posiniaczeni. Taki chłopiec uciekaj ąc myślał, że wzbud zi litość u
wychowa wców, lecz się mylił. Sąd nad nim był srogi, kilka dni nie mógł sied zie ć. Jednym
słowem, uciekł od la mparta, a wpadł w paszczę tygrysowi.
Kobieta przyjecha ła ze wsi po chłopca. Poszed łem natychmiast prosić siost rę, by mi
pozwoliła iść do tejże kobiet y. Początkowo siost ra nie chcia ła słysze ć o tym, ale na me
prośby przysta ła na to. Wpier w jeszcze wypyta ła się kobiet y, czy to jest duża wie ś i czy jest
kościół. Kobieta zaręczy ła, że kościół jest za raz w pobliżu domu i za wsze będę mógł chodzi ć,
ile tylko zechc ę. Za godzinę pożegnałem siost rę i mury domu wychowa wczego. Mia łem co
prawda łzy w oczach, ale cóż robić, kied y taka dola sieroca. Musz ę iść paść bydło, przecie ż
nie zosta nę doktorem ani inżynierem. Wyszed łem na ulic ę z nową swą opiek unką, nie
wiedząc, jaki znów los mnie czeka. Poszliśmy na Dworzec Wiedeński i stamtąd
wyjecha liśmy w stronę Żyrardowa. W drodze kobieta naucza ła mnie, bym mówił na nią:
ma mo. Myślę sobie: „tych ma m już jest za dużo“. Ale cóż, skoro żą da, bym na nią mówił:
ma mo, to niechaj tak będzie. W swym dziecięcym umyśle upla nowałem sobie, że kto ma tyle
matek, to żadna nie zast ąpi mu jednej dobrej matki. Słowo „ma mo“ nie mogło mi prze jść
przez gardło. Zawsze, ilekro ć mia łem się zapytać o coś, myliłem się i mówiłem: pani.
—Mów: ma mo, chłopaku.
—Dobrze — odpowiedzia łem.
I wola łem się nie pytać o nic, a ma my nie chcę. Zajecha liśmy do Żyrardowa nocą. Tam
wsied liśmy na żydowsk i furgon. Po dwóch godzinach jazd y wyszli śmy z furgonu i dalszą
część drogi przebyliśmy pieszo. Droga była ciężka, po deszczu pełno było błota na dróżkach i
mied zach. Szli śmy dość długo, zapadając się co chwilę w jakąś bruzd ę. W końcu doszli śmy
do pustkowia, gdzie stała jedyna chałupa. Wkoło za ś nic nie było widać prócz pól i las ów
złowrogo szumiących. Kobieta zast ukała w okno. Po chwili wyszed ł chłop otworzyć nam
drzwi. Na pierwszy rzut oka oceniłem, do kogo należało mieszkanie. Sufit brudny od kopciu,
na podłodze pełno słomy, różne graty porozrzuca ne po kątach, a co najważniejsza, to zad uch
i smród. Ha, trudno, myślę sobie, wpadłem, nikt mi nie winien. Sam posłałem, sam się
wyśpię. Na drugi dzie ń rano poszed łem pierwszy raz w życiu paść krowy. Do tego trzeba
mie ć też dar, którego mi brakowało. Jak się która krowa obejrza ła, czy też jęzorem chcia ła
plecy swe poliza ć, to ja do tyłu ucieka łem. Jak krowa gdzie odlatywała, ja za nią z płaczem.
Dano mi do pomocy psa, który gonił za mną i szczeka ł, jak krowa odlatywała od stada.
Myśla łem, że pies szczeka na mnie. Pies zziajany przylecia ł do mnie, czu ł, że to będzie swój.
Ja się go bałem dotknąć, pogłaskać. Pies oparł się dwiema łapami o piersi. Co za strach! — z
jednej strony pies, a z drugiej kilka krów. Pies raduje się i szczeka, ja smuc ę się i płaczę. Pies
czuje mój smutek, li że moje ręce, ja nie zna m się na tym i myślę, że chce mi je poogryza ć.
Dzie ń ten dał mi się we znaki, gdyż to był paździer nik i deszcz drobny padał od rana, a ja tak
cały dzie ń byłem na powietrzu boso. W południe przyszedłem na obiad. Na wstępie ryknięto
na mnie, że przyp ędza m krowy.
— Jak to po co? — jeść mi się chce.
- Co? Tobie się chce jeść? — odpowiedziała mi matka. — Tu nie Warszawa, gdzie się
jada trzy, czter y razy dziennie darmo, tu trzeba pracować i za robić na jedzenie. A ty co!
Zarobi łeś już, że przychod zisz upomina ć się o obiad?
Wyboru nie było. Poszed łem z powrotem paść bez obiad u. Pasłem cały tydzie ń bez
obiad ów, nareszcie przysz ła upragniona nied ziela odpoczynku. Rano się nie zerwałem z
barłogu jak zwykle do pracy. A tu jak nie ryknie ojczulek na mnie:
— Cóż ty, warsza wski leniuchu, le żysz! Któż za ciebie pójdzie paść krowy?
— Przecie ż dzi ś nied ziela — odpowiedziałem brutalnemu tacie.
— Ja ci dam nied zielę! — odpowiedział. — Jak ci żreć nie dam, to ci się odechce
nied zieli.
Cóż było robić? Poszed łem z krowami. Usiad łem nad rowem, głowę ścisnąłem rękami i
myślałem, jaka też mnie czeka przysz łość. No, ale cóż innego mo że czeka ć sierot ę, jeśli nie
skrajna nędza, chociaż ludzie różnymi drogami dochodzą do szc z ęścia? Czy Sykst us, papie ż,
nie był pastuszkiem? A jednak zosta ł wysokim dostojnikiem Kościo ła. Może to jest bujda i
zwykłe oszukiwanie ludzi, żeby przez całe życie myśleli, że zosta ną czymś lepszym. Inaczej,
bez nadziei, byłoby moc samob ójstw, a taka histor yjka wymyślona hartuje ludzi w ich
cierpieniach. No, ja tak daleko nie chcę sięgać. Ale przyna jmniej rzemie ślnikiem dobrym
powinienem zostać. Nie, ja chyba nie zosta nę niczym, gdyż z tej wsi nigdy się nie wygrzebię
i zginę jak ścięty polny kwiat! Długo rozmyślając o swym przysz łym życiu, zasnąłem. W
domu za niepokoili się, co się stało, że nie wracam z krowami. Przyszed ł szuka ć mnie ojciec.
Jakie ż było jego zd ziwienie, gdy ujr za ł mnie le żącego. Tuż przy mnie leżały krowy i
ogrzewa ły mnie. Ojciec podniósł mnie jedną ręką do góry, drugą za ś skrobał pasem.
Zwinąłem się wpół, łza jedna mi nie poszła. „Taka już moja dola“ — pomyślałem. Lecz było
to bicie ostatnie. W nocy do nagle umiera jącego ojca przyjecha ł ksiądz, ludzie z sąsied niej
wsi trzyma li go za ręce, tak strasznie się rzuca ł na łóż ku, ocza mi tak strasznie przewracał, że
nigdy tego widoku nie zapomnę.
Wszystko szło dawnym trybem, nic nie zmieniło się po śmierci chłopa. Jak dawniej,
pasałem krowy, z tą tylko różnic ą, że już nie całe dnie, gdyż było bardzo zimno, a czasa mi i
śnieg upadł. W domu mi dokucza no, gdyż nie byłem już zimą tak bardzo potrzebny. W
pierwszych dniach mego pobytu za uważyłem coś niesa mowitego, czego przemilcze ć mi nie
wolno. W kącie mieszkania stał drewnia ny sza fel. W nocy wszyscy chodzili oddawać do
niego urynę. Rano wszyscy się myli bez mydła w moczu. Czułem wstręt do tego świńskie go
życia. Pierwszy raz zapytałem się, dlaczego matka i domownicy w tym się myją.
— O! bo to jest dobrze myć się w tym, to jest zdrowe. — lecz ja tego nie próbowałem i
myłem się czyst ą wodą, czym wzbud załem śmiech.
—O! głupi warsza wiak, nie wie, co dobre. Umyłby się w ciepłym, to by mu dobrze
zrobi ło i nigdy by nie marzł.
Pomyślałem, że świnie, a świń jest dużo gatunków: czworono żnych i dwunożnych.
Spanie moje — to była na ziemi położona słoma, przykryta kapotą, bez poduszki. Po śmierci
mego pana i za razem taty spałem z mą panią i matką w jednej osobie. Wszyscy spali bez
bielizny, gdyż twierd zili, że jak się śpi w bieliźnie, to się lęgną wszy, a tych nie brakowało.
Musia łem się zastosowa ć do tego i również spać bez bielizny. W mieszkaniu tym zna jdowało
się ma łżeństwo młode: zi ęć baby z żoną, ma łe dziecko i ja. Lecz wstyd był obcy. Obcych się
wstydzili, lecz w mieszkaniu, gdzie byli sami swoi, to do sza fla chodzono za widoku w
adamowym stroju. Szykowa łem się do ucieczki i lada dzie ń mia łem ten za mia r wykona ć.
Spostrze żono moje przygotowa nia za wcze śnie, gdyż szykowa łem sobie na drogę prowiant.
Wówczas spełzło wszystko na niczym.
Od samego rana sypa ł duży śnieg. Ja za ś po śniegu boso chodzi łem do rowu po wodę.
Zimno odczuwa łem dotkliwe. Ale cóż, rady na to nie mia łem, skoro zabra no mi kamasze,
bym nie uciekł. Ucieczka boso po śniegu okaza ła się niemo żliwa. Idąc tak po wodę oddaloną
o 300 kroków od domu, us łysza łem poza sobą turkot, obejrza łem się. Myślę: kto by to mógł
za jeżdżać w takie pustkowie i to bryczką. Wróciłem z wodą, a tu bryczka stoi przed domem.
Wchodzę do mieszkania — co za widok? Moja pierwsza opiek unka, Dąbrowska, stoi i coś
rozprawia. Nie słyszę, co mówi, rzuca m się w objęcia, wita m dawno nie widzia ną
karmicielkę. „Ale po cóż tu sołtys przyjecha ł?“ myślę sobie. Sołtys odezwał się swym basem:
— Musicie oddać tego chłopca tej pani, tak stoi napisa ne.
— Co? — zacz ęła wrzeszczeć baba, w czym poma gał jej zi ęć. — Nie damy chłopca,
koszty położyliśmy, wzięli śmy go za swego. I papier ów nie oddamy, on należy do nas.
Sołtys nie mia ł co tu robić i odjecha li wszyscy do gminy. Tego samego dnia odwiózł
mnie zi ęć na inną wie ś. W drodze udawał bardzo dobrego, namawiał mnie, bym u nich zosta ł,
to będzie mi dobrze. Z obawy, by mnie nie zbi ł, obiecywa łem, że stanowczo zosta nę. Bo
jakżeż mia łem mówić? Gdyby odmieniło się Dąbrowskiej i nie przyjecha ła powtórnie, to
wtedy by się odegra no nade mną. Chłop dał mi parę kopiejek zupe łnie wytartych, za które
później nic kupić nie mogłem. Zosta łem na wsi u jego krewnych na noc, u takich samych
brudas ów jak ci, u których byłem. Na drugi dzień przyjecha ł policja nt i chłop, który mnie
przywióz ł. Zabrano mnie z powrotem. Tam zasta łem matkę Dąbrowską. W drzwiach spytano
się, do kogo chcę iść. Całą moją odpowiedzią było rzucenie się na szyję Dąbrowskiej.
Dąbrowska jest niebogata, ale id ę dlatego, iż najmłodsze lata spędzi łem u niej i
przyzwycza iłem się do tamtejszych stron, które wydawa ły mi się rodzinnymi. Wyjeżdżałem z
radością z tej odludnej pust yni, gdzie nie było kościo ła ani też nie widzia ło się żadnego
człowieka.
Jecha liśmy
koleją
do
Warsza wy,
później
za ś
omnibusem
do
Bia łobrzegów.
Przyjecha liśmy tu późno wieczorem, dlatego że jeden koń złama ł nogę. Trudno było zna leźć
nocleg, gdyż połowa ludności spała, a niektórzy w ogóle nie chcieli podróżnych nocować. Po
długim tułaniu się w miasteczku uda ło nam się dostać nocleg u jednej wdowy. Kobieta
ułożyła nas na jednym łóżku, chocia ż matka protestowa ła przeciw temu, poniewa ż ja ma m
wszy i szkoda by za wszyć całą pościel. Nic nie pomog ło. Kobieta odpowiedzia ła, że prze jdą
na nią, a wtedy sierotę będą mniej gryźć... Na drugi dzie ń koło południa udaliśmy się pieszo
w dalszą podróż. Doszli śmy do domu wieczorem. W domu przywita nie nie było serdeczne,
bo i cóż mieli się ze mną wita ć szczer ze, skoro byłem intruzem i wiadomo — w domu nędza,
a tu trzeba się było jeszcze podzielić tymi kartofla mi, których było niewiele. A już o chlebie,
kaszy czy kluskach nie marzyło się. Śniada nie składało się z kartofli i kwasu z ogórków lub
wody posolonej z pietruszką i kawałkiem bobkowego listka, który liczył już parę tuzinów
ugotowa nych sosów wodnist ych. Obiad tu był wielkim wybrykiem. W dzień powsztedni nie
jadało się tu go wcale, w nied ziel ę za to był obiad z kaszy z mlek iem lub fasoli na sucho
posolonej. Bieda wyglądała wszędzie dziurami. Matka była już wdową, a że jej mąż mia ł z
pierwszej żony dzieci, to i porozbiera ły one po swoim ojcu, co było. Do szko ły nie chcia no
mnie przyj ąć, gdyż jedno dziecko z całego domu mia ło prawo chodzić, inne za dopłatą, ale
tylko wieczora mi. Mnie nie przyjęli, gdyż tłumaczyli się tym, iż nie jestem tamtejszym
rodakiem, a miejsca są wyłą cznie dla dzieci tutejszych. Matka nagania ła mnie do nauki, ja
za ś nie mia łem chęci. Gdy zna la zła gdzie ś kawałek kartki, to za raz kaza ła mi na niej pisa ć, a
że nie było książek, więc spisywa ć musia łem różne modlitwy z książki do nabożeństwa. To
niemiłosier nie mnie nudzi ło, bo co to za nauka, jeżeli nie było na czym pisa ć i czyta ć. Co
prawda, to umia łem czyta ć i pisa ć po polsk u i rosyjsku, ale tego za ma ło było. Wied zia łem,
że jestem ciężarem w domu, a nie lubi ę, żeby mi wymawiano łyżkę strawy, a tutaj
rodze ństwo za wsze mi wymawia ło. Matka trzyma ła po większe j części stronę za mną, ale w
końcu musia ła im ustąpić i nie odzywa ła się. Oni za ś wołali:
—Ty warsza wski wyciruchu, będziesz nas obżerał, ty śpitolok u, jak weźmiewa kije, jak
ci damy popęd, to więcej nie wrócisz. Idź do swojej matki, co cię podrzuci ła, przybłą kańcze!
Były dnie, że to rodze ństwo lubi ło mnie bardzo, nawet bardziej niż swoich, ale sąsied zi
często buntowa li ich i matkę.
—Przep ędźta go, bo będzie źle. Taki zna jdok nieszczęście przyniesie całej wasze j
rodzinie.
—Wyrzućta go, bo wam matkę za mord uje w nocy.
Wiadomo, że po takich bujdach, które nigdy nie ist nia ły, za wzięły się na mnie dzieci
swoje i cudze, dokucza ły mi, chocia ż się nie dawałem. Z początku byłem wielkim tchórzem.
Bili mnie, ja za ś nie oddawałem, lecz kied y raz, doprowadzony do ostateczno ści,
spróbowałem swych sił we własnej obronie, począłem nalewa ć od razu trzech napast ników,
synów sąsiada. Jeszcze nie dalej jak wczora j bałem się każdego z nich oddzielnie. Od razu
zyska łem sławę wśród rówieśnik ów. Sytuacja moja poprawiła się. Wsz ędzie byłem pierwszy.
W zabawie w wojsko wybiera li mnie na wodza. Nawet starsi poczęli mnie lubi ć.
Rozma wiałem z nimi, dziwili się, skąd ja to wszystko wiem, czego oni nie wiedzą, ja za ś
pożycza łem sobie książki, których sam właściciel nie czytywał, lecz mia ł je po to, by przed
innymi pokaza ć się, że jest mądry. Za daleko odbiegiem od tema tu. Postanowiłem iść szukać
pracy i nie być niczyim ciężarem.
Poszed łem do wsi oddalonej mniej więcej o sze ść kilometr ów. Dreptałem po mokrym
śniegu, buciny przepuszcza ły wilgo ć, nogi mokre jak w kąpieli, ale cóż, muszę naprzód i
naprzód jak Cygan. Takie to życie. Coś mi mówiło: „wróć się”. „I po co, na co i dlaczego?"
myślę sobie, „wszak tam nie moje miejsce u przybra nej matki. U niej bieda, sama ledwie
dyszy, po co ma m ją i jej dzieci objadać? Chcę żyć, walczyć muszę". Zla ny potem,
doszed łem wieczorem do wsi. W trzecim domu poprosiłem o nocleg. Gospodarz był
gościnny, pozwolił mi zosta ć na noc. Nie wiedziałem, jak tu gospodarzowi powiedzieć, że
szukam roboty, może by mi pomógł.
—
Proszę pana, może by pan poszukał tutaj jakiej roboty. Jestem sierotą. Byłem u
bied nej wdowy ciężarem, to i poszed łem w świat od niej.
— I cóż, dzieciaku, będziesz tu robił? Ile masz lat?
—
Jedenaście
Wzruszył ramiona mi.
— Mały jesteś. Latem byś pasł bydło! Zim ą roboty nie ma. I co ty mo żesz robić? Sieczki
nie ur żniesz, jesteś słaby, do młocki za ma ły, tylko jeść zimą będziesz, no i pier ze drze ć
mógłbyś, gdybyś nie kasłał, a tak to i pier zy szkoda ci dać, bo porozkasłujesz na czter y.
strony świata.
— Szczotki umiem robić.
— Ano, to zobaczymy rano — powiedzia ł chłop.
Byłem strapiony. Położyłem się spać na słomie przy kuchni, na ziemi ubitej z gliny.
Wstyd mi wracać do domu, toż nie honor uciekać i z pocałowaniem ręki wracać. Po co ja tu
przyszed łem? Po bezsennej nocy, wymęczony i zgnębiony jak zmok ła kura, wstałem,
umyłem się, nie czeka m na śniada nie, boć nie robiłem, to i za cóż ma m jeść. Całuję w rękę
gospodarza i gospodynię i wychod zę za drzwi.
— Poczeka j, chłopcze — mówi gospodarz — zjesz śniada nie, nie uciekaj, nic ci nie
uciek nie. Może co się da zrobi ć dla ciebie. Pójdę po śniada niu do bogatszych, mo że im się
przydasz do czego, chocia żby i dzieci bawić, do lata, aby prze żyć i nie być darmozjade m.
Czeka łem na gospodarza do południa i nie mogłem się doczeka ć. Nareszcie wieczorem
wrócił z niczym. Co ma m począć? At, głupstwo, zdechnę na śniegu, a nie wrócę. I po cóż,
czy mnie kto wygląda, tęskni, zapłacze? Tego ż wieczora przysz ło dwóch starszych
gospodarzy do chaty, prosić o napisa nie listów, no i pogadać sobie, jak to na wsi w zimowe
długie wieczor y. Gospodarz napisa ł im list y, lecz gorze j było z adresowaniem, gdyż trzeba
było pisa ć po rosyjsku. Tote ż ci gospodarze wybiera li się naza jutrz do poblisk iego
miasteczka, gdzie mia no zaad resować list y do Rosji. Tam ich synowie służyli w wojsku. Ja
za ś nie śmia ło powiedzia łem, że może bym ja tak zaad resowa ł. I tak się stało ku ogólnemu
zadowoleniu. Teraz gospodarze już mnie nie puścili. Chcieli, bym uczył ich dzieci. Jeden dał
mieszkanie, ławę, stół zbity prowizor ycznie, a za dziecko każdy płacił po rublu miesięcznie.
Za jedno dziecko dostawałem jeść. Jednym słowem, czu łem się szcz ęśliwy: zaa wansowa łem
na pana nauczyciela. A co ważne, będę mia ł własne pieniądze i nikt nie powie „darmozjad “.
Gospodarze tamtejsi obchodzili się ze mną nadzwyczaj grzecznie. Miałem dwanaścioro
dzieci za pieniądze, a jedno za życie. Uczyłem dzieci liter, później sylabizowa ć i pisa ć słowa.
Można powiedzie ć, że wywiązywa łem się jakoś dobrze, bo moi wychowa nkowie liczyli po
więcej lat niż ja, ale każdy po pięciu miesiącach umia ł czyta ć i pisa ć. Inna rzecz, że
nie świet nie, ale umia ł.
Policja dowiedziała się o tajne j szkole, co było surowo zabronione. My wtedy
ucieka liśmy po domach, tak że szcz ęśliwie nigdy nikogo nie zasta li. Nauka trwała, dopóki
moi uczniowie nie poszli na „spacer“ z krowami i owcami lub świńmi. Nie wypadało mi
zosta ć tutaj, bo trzeba byłoby i mnie paść krowy. Ale co by było, gdybym pasł? Dzieci by
mnie już przy nauce nie słucha ły. Musia łem wraca ć do chaty, gdzie pierwsze lata spędziłem,
gdzie na pewno wyglądali mnie i ciekawi byli, co się mog ło stać przez tyle zimowych miesię-
cy. Gospodarze z łożyli się i kupili mi ubranie, nie takie świet ne, ale takie, jak nosz ą na wsi,
cajgowe, i odwieźli do domu. Matka, jak mnie ujr za ła na podwórku, to płakała z radości.
—Oj, ja już za ciebie, synu, wypłakałam się i wymodliłam. Myśla łam, żeś się utopi ł, a ty
się zna la złeś, chłopcze. O, jak ładnie wyglądasz, jaki tłust y, jakie masz ładne ubranie. O,
dobrze, że wróciłeś, dobrze, chłopcze.
Ściska ła i płakała. Przyjemnie mi było, że tak mnie radośnie wita ła. A gdy wyjąłem swe
oszcz ędności w sumie sze śćdziesięciu rubli, nie było końca radości i zd ziwieniu, skąd to ja aż
tyle pieniędzy wziąłem. Opowiada łem im cały dzień, cały wiecz ór i matczys ko się
wypytywało całą noc, co jadłem, jak spałem. Wszystkich drobia zgów była ciekawa.
Rodze ństwo cieszyło się powspólnie. Pieniądze oddałem matce, bo i cóż bym robił z nimi?
Matka kupiła dwa prosiaki na chowa nie i żyta na chleb. Sobie zostawiłem rubla, za którego
kupiłem króliki na chowa nie, gdyż było moim marzeniem mie ć własną królikarnię z jej
dochodem. Hodowla królików była dla mnie miłą rzeczą. Matki chowają swe dzieci, li żą je,
one za ś swawolnie skaczą sobie, przeskakują przez matkę, kładą się na nią. Ona jest
zadowolona. O, gdyby moja rodzicielka wzięła przyk ład z onych królików, to na pewno bym
w swym życiu nie cierpiał. Hodowla mi się opłaciła, bo za wsze wpadło mi kilkanaście
złotych. Mia łem dziwne zda rzenie. Razu jednego wybrałem się kupić parę dobrych rasowych
królików na inną wieś, oddaloną o czter y kilometry od miejsca mego za mieszkania. Kiedy
wracałem do domu, zobaczyłem dwie kobiet y, które przeszły obok mnie. Coś mnie tknęło,
czu łem, że się ich boję. Lecz o dziwo! Rozma wia łem z nimi i znikły mi z oczu. Włosy
stanęły mi na głowie, nie mogłem z miejsca się ruszyć. I teraz, gdy piszę ten pamiętnik, sam
sobie nie umiem wytłumaczyć tego, co to było: czy to jawa, czy sen, czy też halucynacja —
no nie wiem. Od tego czasu ogromnie się bałem, nie wychod zi łem krokiem z domu sam.
Nawet za swą potrzeb ą również się bałem wychod zić. W nocy zrywałem się, krzycza łem.
Wciąż miewałem wizje. Najwięcej to jedna wizja mnie prze śladowa ła: otóż wielka drabina
stojąca pionowo, pod drabiną moja głowa, na szczycie drabiny wie lk i kamie ń rozmia rów
kilku metr ów sze ściennych. Kamie ń się opuszczał bardzo wolno, za łamywał szczeble jeden
po drugim. Głowy nie mogłem cofnąć. Nareszcie kamie ń stanął na najniższym szczeblu. Gło-
wa le żała na wznak, kamie ń opuścił się niziutko, już dusił. Krzycza łem, matka wstawała,
zapala ła la mpę, żegnała, lecz nic nie poma gało. Dopiero poma gało, jak spałem na innym
łóż ku. To była wizja, która męczy ła mnie nie pojedyncze noce, lecz lata. Z wieczora, gdy
wszyscy sied zieli, ja za ś zasnąłem na przypieck u, ujrza łem na krze śle kobiet ę, której nigdy
przedtem nie widziałem. Kłęby chmur były wokół niej, ona w czerwone j bluzce, z włosami
rozwia nymi, jasna blond yna, prz ędła kądziel. Zer wałem się z miejsca i pobiegłem ku niej,
obłapiłem ją za kola na, ukląkłem przed nią, gdyż mia łem uczucie, że to moja rodzicielka.
— Mamo! ma mo! Jak ja cierpi ę i ile jeszcze będę cierpiał!
Opiekunka wzięła mnie za rękę, chcia ła odciągnąć od pustego krzes ła, uspokajała. Widok
rozpływał się powoli w chmurach, aż znikł. Rozpacz moja była wielka, biłem głową o ścia nę,
powtarza łem:
— Mamo! ma mo! ratuj mnie, zabier z, nie zostawiaj, ja do ciebie chcę, ja cię kocham
strasznie, ja za tobą tęsknię!
I tak myśli moje całymi dnia mi i latami były za wsze przy niej. A na złość ktoś sobie
za żartowa ł z mej niedoli i powiedzia ł mi, że była jakaś osoba niezna na, podobna do mnie, i
pyta ła się o mnie. Och! Jak ja wówczas nie mogłem zna le źć sobie miejsca, jak stale
myślałem o matce, której bym darował te moje cierpienia, bylebym ją mia ł. Modliłbym się
do niej, bylebym się mógł napatrze ć na kochaną twarz. Chodziłem błę dny, wyglądałem
rodzicielki, zda wało mi się, że lada chwila przyjd zie i przytuli moją głowę do serca, że
rozpłaczemy się oboje: ona nade mną, a ja nad nią, że w dzisie jszym ustroju kapitalist ycznym
jesteśmy oboje wyklęci i nieuznawani. Bo ona nie brała ślubu, a ja niepra wy. I cóż to jest za
różnica, że dziecko „prawego łoża" lub „lewego", czyli nie ślubne? Że matka czyja ś wzięła
ślub przed poczęciem kogoś, a moja nie brała, lub że tamten urodzi ł się na łóż ku w pięknych
pokojach za firankami a jego matka mia ła na stoliku pełno winogron, pomarańczy, wina czy
też ciastek, że nad jej łóżkiem stało dużo doktorów, cały chór higienistek, które nie pozwoliły
jej dmuchnąć, że jej rodzina była szczęśliwa, bo przybyło jedno bobo, które będzie
szcz ęśliwie chowa ne, chucha ne, żeby się broń Boże co nie stało, jakiś psotny chłopak nie
trącił paniczka czy panienki, boby ją bola ło i mia łaby „kuku“? A czy nas, dzieci niepra wych,
nie boli, jak robią nam krzywd ę? A czy matka moja mniej cierpia ła? Więcej, bo przy
cierpieniu jeszcze jej może dogryza li. A może urodzi łem się w krza kach i ma ć poszła za raz
do pracy, bo jej nie wolno chorowa ć, bo ona z klasy roboczej, biała niewolnica. Może ona
niera z za tęskni i pomyśli: „gdzie jest moje dziecko? Czy żyje? Czy tęskni, czy cierpi
bardzo? “ Bo ona wie, że nie ma rozkoszy żadne dziecko tajne j miłości. Lecz może ona jest
mężatką i boi się wydać przed swym mężem, że mia ła ongiś syna, bo ją rzuci? Musi więc
grać rolę szczęśliwej żony. A mo że padła ofiarą jakiego ś wyuzda nego, bogatego panicza i
cierpi więcej niż ja?
W roku 1913 zosta łem po wielkich prośbach i błaganiach przyj ęty do szko ły. Nie obeszło
się przy tym bez całowania rąk pana nauczyciela przeze mnie jak i przez matkę. Ale czegóż
się nie robi, byle by wpuścili do raju wiedzy. Uczyłem się z cudzych książek, gdyż nie
mia łem swoich, a kupowa ć nie mia ł kto. Jeden kajet mia łem jednocze śnie do kilku lekcji, a
że podawało się nauczycielowi zeszyt otwarty do sprawdzenia, więc tego nie za uważył. Gdy
jednak zobaczy ł, to się rozgniewa ł i stanowczo kaza ł mi przynie ść na drugi dzień książki i
kajety. W drugim dniu przyszed łem, usiad łem cichutko na ławce, tak skromnie, jakby nie
było mnie w ogóle w szkole. Nauczyciel był wyjątkowo srogi. Najpier w sprawdza ł, czy
uczniowie mają w porządku książki. Zblad łem. Zdawa ło mi się, że razem z ławką szkolną
zapadnę się pod podłogę. Uczniowie, jeden za drugim, dostawali „ł apy“ za brudne książki.
Wied zia łem, że „łap“ dostanę najwięcej. Nauczyciel podchodzi do mnie. Udaję, że nie widzę,
byłem gdzieś zapatrzony w dal. Myślałem o cudzie, że anioł mi zniesie książki czy ściutkie
jak płótno. Lecz tak się nie stało. Och, żebym mia ł kawałek myd ła, to bym posmarowa ł rękę,
by ta linijka pękła! Boj ę się strasznie, gor ąco i zimno robi się na przemia n.
— Gdzie twoje książki? Zostawiłeś w domu! A! No, odpowiadaj!
Ja nic.
— Co! Nie masz języka? A! Nauczę cię odpowiada ć, dawaj łapę!
Wyci ągam powolutku.
— Prędze j, prędze j!
Linijka za wis ła w górze, widzę ją, jak strasznym ciosem spada na mą rękę. Odezwa ł się
we mnie bunt. „Jak to — myślę — za to, że jestem sierot ą, że nie ma mi kto kupić, to jeszcze
ma m być bity? Nie, nie dam się torturować. Przecie ż i tak się ucz ę najlepiej z całego
oddzia łu!“. Cofnąłem rękę, linijka z trzask iem uderzyła o ławkę. Wid zia łem strach na
twarzach wszystkich uczni ów.
—Wyci ągnij rękę, ośle dardanelsk i!
Nie było rady. Wyciągam. Bólu nie czuj ę, zęby zaciska m, linijka spada raz za razem, ręki
nie cofam, wszystko mi jedno, wykręciłem twarz gdzie indzie j i trzyma łem tak długo, aż się
sprzykrzyło bić nauczycielowi. Nauczyciel solił mi dużo łap, chciał zmusić mnie do płaczu.
Lecz nie płakałem.
— Pokaż kajety!
Pokazuj ę, jak zwykle, ten jeden do wszystkich lekcji i drugi do matematyki.
— Jazda w kąt! Klęcze ć! Ręce do góry! Tyłem do dzieci!
Wstałem, poszed łem do kąta i wykręciłem się przodem do wszystkich, czego nauczyciel
nie za uważył, bo był zwrócony tyłem. Ręka szczypała strasznie. Czułem ból piek ący.
Zdawa ło się, że ręka pękała. Udawałem mężnego, opuściłem rzęsy do połowy oczu, mia łem
pogardę dla całego świata. Jedna dziewczynka po cichu płakała.
— Czego płaczesz? — spytał nauczyciel grzecznie, gdyż dziewczynek nie lubi ł bić.
—Bo mi żal Konrada. On nie ma książek ani kajetu, bo nie ma matki ani ojca.
— Ach tak! — wyrwało się z jego ust. — To czemu on nie mówi?
— Bo tu wszyscy wiedzą i mo że myśla ł, że i pan nauczyciel wie.
Nauczyciela wzruszy ło to bardzo, wyjął dwadzie ścia kopiejek i dał mi na kajety. Wstyd
mi było brać te pieniądze. Cóż to, jestem żebrak?
— Weź i kup sobie!
Rozkaz trzeba było wykonać, sięgnąłem ręką bolącą, która była popękana i krew sączy ła
się z kilku miejsc od „kochanej“ linijk i. Nauczyciel wziął mnie ze sobą, za jął się moją ręką i
dał mi obiad. Uwa żam, że był więcej w strachu o rękę, która była jak poduszka. Nic nie
robiłem w ciągu kilku dni. W szkole uchod zi łem za bohatera, każdy mi sprzyjał, uczniowie
zostawia li mi kromki chleba. Wkładali je do teczki skórza nej, gdyż w rękę wstydzili mi się
dawać, boć to jest upokarzające. Szkołę ukończy łem z pochwałą w końcu maja 1914 roku.
Skończy łem 13 lat i na wsi nie było nic dla mnie do roboty. Właściwie mia łem do wyboru:
zosta ć parobkiem lub ucieka ć do miasta i szuka ć za wodu. Łatwo to powiedzie ć, napisa ć, lecz
wykona ć trudniej. Byłem za mały na swój wiek, to i trudno się gdzie ś dostać, a majstrowie
chcą, żeby taki chłopak, którego bior ą do tak zwa nego terminu, trząchnął robotą jak chłop.
Przecie ż jest okazja wyzyska ć — a tu jeszcze sierota, więc mo że harowa ć choćby
czterd zie ści osiem godzin na dobę, gdyby tylko tyle godzin liczyła doba. Wied zia łem, co
mnie czeka, nim czym ś zosta nę, lecz trzeba przecierpie ć, a później odżyj ę, później będę
szcz ęśliwy. Ach, kochane „później“! Kiedy ono nast ąpi i czy w ogóle będzie kied ykolwiek
dla mnie, czy dożyj ę? W czerwcu przyjecha ł Antoś Dąbrowski do swej matki na urlop.
Czeka łem niecierpliwie, kied y nareszcie mnie zabier ze z sobą do Warsza wy. Już obliczyłem,
że ma m lat trzyna ście, będę terminowa ł trzy lub czter y lata, będę wolny i zaczn ę pracować na
siebie, nie będę niczyim ciężarem. Lecz Antoś nie był tym dawniejszym opiek unem, który
mnie kochał. Nie, on się zmienił, bo on się ożenił, to się i odmienił. Nie chcia ł mnie zabra ć.
Matka kłóciła się z nim:
— Po coś starał się wydostać go ze wsi, gdzie był oddany! Dziś jest twoim obowiązkiem
go umie ścić, bo tu się zmarnuje, a mnie serce boli o niego, bo choć go nie urodzi łam, ale
wykarmiłam własną krwią.
Antoś rad nie rad zabrał mnie z sobą. Odczułem jego tward ą rękę. Bicia mi nie żałował.
W ogóle na brak pięści narzekać nie mogłem. Bił o byle głupstwo. Bił, na przykład jeżeli
jakieś słowo wypowied zia łem niegramatycznie. Chcia ł się pozbyć niepotrzebnego żarłoka.
Antoś mia ł się nie źle, pracowa ł, dobrze za rabia ł, mia ł służącą, mia ł kilka psów. Bielizna
moja była jak ścierka, gdyż służącej nie pozwolił, by prała moją bieliznę. W sierpniu tegoż
roku wybuchła wojna europejska. Warunki moje pogorszyły się dzies ięciokrotnie. Wyjścia
nie mia łem, postanowiłem iść do wojska. Po cóż? Szukać śmierci. Chodziłem do biura
Legionów, które tworzyły się w Puławach, lecz nie chcia no tam mnie przyj ąć. Powied zia no:
„za mały“. W głowie nie chciało mi się pomie ścić, dlaczego „za ma ły“? Śmier ć nie wybiera.
Duży czy ma ły, byleby dużo szło na śmier ć. Wojnę zrozumia łem, że jest ludzi za dużo i
wysyłają na nią dla segregacji. Bo jakoś dziwne: każdy biedak był zdolny i zdr ów, a bogaty
na wojnę nie szed ł. To nic innego, tylko jedni drugich wysyłają na wojnę, żeby ich trochę
poczystkowa ć, bo trzeba zrobi ć miejsce na świecie dla innych.
Po długim łażeniu po różnych rosyjskich pułkach dostałem się do jednej kompa nii
piechot y. Cały pułk wyruszy ł pociągiem do Małopolsk i i tam dano mi ubranie cywilne.
Byłem w strachu: wyganiają z wojska. Lecz się omyliłem. Kaza no mi iść do poblisk iej wsi,
zo baczyć czy nie ma tam Austriaków lub Niemców i wrócić. Za mną z dala szło kilku
żołnier zy, bez żadnej chęci. Doszli śmy do wsi i nic żeśmy nie widzieli. Wracam do swoich.
Żołnier ze powiedzieli:
— Zosta ń, bo jedzie kawaler ia. Jest za wsią. Zabiją cię.
Weszliśmy do piwnicy. Żołnier ze nie mieli w ogóle ochot y wracać, ja natomiast bałem
się zosta ć, bo iść do niewoli to się nikomu nie uśmiecha.
— Po co ty tu, chłopcze, przyszed łeś? — pyta się żołnier z.
— Jak to „po co“? Żeby odbudowa ć Polskę.
— Cóż ty myślisz, że ci Polskę kto odbuduje? Szkoda twojego młodego życia. Najlepie j,
bracie, jak wrócisz do matki.
— Nie ma m — odrzek łem.
— To do ciotki, babki.
— Też nie ma m. Ja nie ma m nikogo zupełnie na świecie.
W piwnicy zosta liśmy przez całą noc. Karabiny i salwy armatnie grały, aż ziemia się
trzęsła. Nad ranem strza ły ucichły, obudzi łem się, lecz moich żołnier zy nie było, gdzieś się
ulot nili. Wróciłem do pułku. Poczęto się wypytywać, co tak długo robiłem i gdzie byłem całą
noc. Odpowiedź była jedna, żeśmy się schowa li przed wojskiem austriack im, a co się stało z
tamtymi, to nie wiem. Wojska rosyjskie poczęły się cofać, a mo że przechodzi ły z pozyc ji na
pozyc ję, bałagan był wielki, mnie stale wysyłano na zwiad y. Pewnego dnia zaczęli śmy się
cofać. Ja jechałem powózką, pilnując bagaży oficersk ich. Mijały dnie i tygodnie, lecz po
bagaże nikt się nie zgłasza ł. Żołnier ze powożący wozy odcze pia li konie i sami drałowali. Nie
było nikogo, kto by cokolwiek za rządzi ł, lecia ło to bractwo na łeb, na szyję, zostawiając całe
mienie na wozach. Była noc, gdy przyszed ł świeży rozka z: naprzód! Niektórzy żołnier ze
wracają z końmi. Jeden zapr zągł konie do mojego wozu, bo jego zosta ł potłuczony, później
uciek ł i musia łem powozić. Bałem się, że który koń jeszcze kopnie, bo najgor ze j to z
dawaniem żarcia. Żołnier ze kradli owies, gdzie się dało, byle napaść konie, lecz ja nie
wiedzia łem, gdzie się udać za owsem. Konie były głodne, żadnego dowódcy taborów nie
było, gdzieś wszystko pięknego dnia przepadło. Byliśmy okrążeni. Żołnier ze poucieka li wraz
z końmi. Ja chcia łem wsiąść na jednego ze swoich, ale jakiś żołnier z-dezerter odprzągł go i
zd jął uprz ąż. Nie cze kał, lecz uciek ł zostawiając mnie na drodze.
—Dosyć tego — powiadam sobie — będę się włóczy ł jak pies, a wy nie raczycie nawet
zaczeka ć, bym wsiad ł na konia i uciek ł z wami!
Zacząłem szukać w walizkach pieniędzy i zna la złem kilkadziesi ąt rubli. Zabrałem je i
zostawiłem wozy bez koni na drodze. Udałem się pieszo do Lublina, w Lublinie wsiad łem na
pociąg i przyjecha łem do Warszawy, gdzie kupiłem ubranie. Tu zna la złem się w głupim
położeniu. Nie wiedzia łem, dokąd ma m się udać. Do Dąbrowskich iść mi nie wypadało, gdyż
sam uciek łem. I jak tu wracać w to błoto, z którego się wylazło. Do pracy nikt mnie nie
weźmie, bo każdy będzie myślał, że łobuz lub złodziej. Majster musi zna ć rodzic ów czy
opiek unów, by ci dali gwarancję jego uczciwości. A kto da za mnie gwarancję? Nie było
innej rady, jak iść przeprosi ć Dąbrowskich. Dąbrowski się zd ziwił, iż po paru miesi ącach się
zjawiłem. Zacząłem go przeprasza ć, lecz on odtrącił brutalnie i wskaza ł drzwi:
— Paszo ł won tam, gdzie byłeś, włó częgo, wracaj tam!
W głowie mi pociemnia ło, myśl samob ójcza mignęła. Nie ma rady, wcale się nie dziwię
Antosiowi, że wygania, bo i na cóż jestem jemu potrzebny? Warsztatu swego nie ma, abym
pracował, a darmozjad komu, do czego i na co? Zęby ściska m, by nie wybuchnąć wariack im
śmiechem. Co, wariatem zosta ć? Nie, powieszę się i na tym się skończy. A jak pójdę do
piek ła? — zn ów mnie myśli obskoczy ły — taki straszny, gorący ogie ń, taka strasznie gor ąca
smo ła i diabli będą mi ją lać do otwartych ust. Boże, Boże, na coś Ty stwor zył taką nędzną
istot ę jak ja? Po cóż, po cóż, po cóż? Boże, spuść pior uny i zabij mnie, dosyć ma m już życia,
nie chcę nic i nie pragnę niczego. Nie chcę nieba, nie chcę tego strasznego piek ła, już nic,
zupełnie nic! Boże, zabij moją duszę, by się skończy ło wszystko razem z cia łem! Ale czy
Bóg ist nieje? — opętały moją bied ną głowę myśli. Nie, na pewno nie, bo gdyby ist niał,
czybym tak cierpia ł tyle lat? A przecie ż wiem, że jeszcze więcej będę cierpiał: im dalej w las,
tym więcej drzew. Więc jakżeż ten Bóg mia łby być tak niemiłosier ny? Nie zna m się na tym,
ale teraz zaczyna m wątpić w jego ist nienie. Myśli mi szybko wirowa ły, nie ma rady,
powieszę się. Bez słowa otworzyłem śmia ło drzwi, ukłoniłem się Antoniemu.
— Do widzenia i do spotkania na tamtym świecie — rzek łem.
— Idź do wielkiej choler y, złam rękę i nogę, nie nachod ź mnie tu więcej — usłysza łem
błogos ławieństwo za sobą.
Zofia, żona jego, rozp łakała się. Oddaliłem się i stanąłem na schodach. Nogi się chwieją,
chyba upadnę i nie zd ążę się powiesi ć. Skoczę na dół przez okno, póki jeszcze ma m siły,
póki nie za późno. Nikomu nie może być gorze j niż biedakom na ziemi. Otwiera m okno,
czuj ę, że ktoś trzyma za kapotę. Oglądam się: Zofia.
— Konrad, co robisz? — zapytała zapłakana — przeproś tego wariata Antosia.
— A — myślę sobie — i ona jest nieszczęśliwa z mężem, skoro powiedzia ła „wariata“.
Ona taka ładna, żal mi się jej zrobi ło, że ona musi cierpieć na równi ze mną. Taka młoda — i
związa ne ma z nim losy na całe życie.
— On ci daruje — powiada Zofia.
—Nie, ja nie chcę, żeby mi darował, ja chcę umrze ć, dosyć cierpie ń, za dużo
przecierpia łem, a za młody jestem. Niech pani puści, błagam panią, niech pani nie ratuje.
Nikomu nie jestem potrzebny.
—Konrad! Będzie ci jeszcze dobrze na świecie, będziesz bardzo szcz ęśliwy. Jeszcze
tylko kilka lat i zosta niesz dorosłym mężczyzną, i będziesz mo że sam opiek unem, ale
mądrym — bo ty dobry dzieciak i niezdolny jesteś zrobi ć krzywd ę, jak ten wariat, narwaniec.
Pocałowałem ją w rękę, ona pogłaskała mnie po twarzy i pocałowała w głowę. Po
wstawiennict wie żony Antoś dał się przebłagać, lecz pior unujące iskry z jego oczu nie
schodzi ły. Gdy żona wyszła, a my obaj i le żący pies przy otoma nie zosta liśmy, kaza ł mi w
kącie uklęknąć i podnie ść ręce do góry. Wlepił swe złowrogie oczy w mą twarz. Nie wolno
mi było nawet mrugnąć okiem. Ręce opadały z omdlenia.
— Do góry! Do góry! — wrzasn ął, lecz siły mnie opuszczały, ręce odmawia ły
posłusze ństwa. Wówozas podszed ł do mnie rozwścieczony i uderzył w twarz. Ręce się nie
podnios ły. Wtedy sam podniósł je do góry i okładał lask ą po palcach. Łez nie wycisn ąłem, co
go więcej jeszcze złościło. Pies wstał i położył się przy klęczących nogach, a wył, jakby go
kto bił lub jak gdyby pan jego umarł. Antoś kaza ł mi się położyć na stołku i liczyć razy. Zęby
ściska łem i liczyłem razy na głos. Znowuż wstałem bez łez. Tego już mu było za wiele.
Zaczęła się znowu męcza rnia: zakręcił mi ucho jedno, później drugie, ścisnął nos, uderzył w
twarz, aż krew się z nosa polała, następnie popchnął do kuchni i za trzasn ął drzwi za mną.
Pies ujadał za drzwia mi, drapał w drzwi, aż musia ł Antoś i jego wypuścić do kuchni.
— Jak odszed łeś?! — krzyknął wpadając do kuchni.
Ach, racja — zapomnia łem pocałować w rękę.
— Psie niewd zi ęczny — krzyknął i wyszed ł.
Łzy gorzkiej rozpaczy polały mi się obficie po policzkach. Płakałem i żaliłem się do psa,
który liza ł mi ręce i twarz. Skowycza ł psina, jakby czu ł mój ból i moją niedolę, toteż
całowałem psa, jak gdybym całował matkę lub ojca. On jeden współczu ł mojej niedoli. W
parę dni potem Dąbrowski zna la zł mi pracę w warsztacie stola rskim. Życie całodzienne i
spanie mia ł mi dawać opiek un Dąbrowski. Robota nie odpowiada ła moim siłom. Byłem za
słaby, uginałem się pod ciężarem jednej deski, gdyż mając lat niecałe czter naście nie
wyglądałem na więcej jak jedena ście. Piły nie mogłem ruszyć z miejsca. Pracowałem tam
około trzech miesięcy. Majster, sam człowiek starszy, za wsze mi radził, bym sobie szukał
innej praktyki, gdyż nie podołam ciężkiej robocie. Ostatecznie wola łbym zosta ć meta lowcem
niż stola rzem. Ale cóż, nie mog ę wybiera ć. Mój majster jednak stale mi mówił coraz
natarczywie j:
— Szkoda cię, chłopcze, bo się zmarnujesz i żadnej korzyści ani ty, ani nikt nie będzie
mia ł. Poszukaj sobie powoli coś odpowiedniego dla ciebie, masz czas.
W domu, jak zwykle, bito mnie od czasu do czasu, aż się do tego przyzwycza iłem, jak
koń do dorożki. Zdawało mi się, że inaczej być nie mo że. Opiekun zn ów stale mi mawia ł, iż
bije dlatego, bym zosta ł porządnym człowiekiem i bym wiedzia ł, że ma m kogoś, kto o mnie
myśli. Począłem szukać pracy, która by odpowiada ła mej sile i dawała zadowolenie.
Zna lazłem pracę, lecz właściciel warsztatu kaza ł przyj ść mojemu ojcu lub matce.
— Kiedy nie ma m.
— No, to opiek un.
Lecz Dąbrowski nie chcia ł nawet słucha ć.
— Masz tam być, gdzie ci zna la złem pracę, a nie przer zuca ć się z miejsca na miejsce. A
zresztą, co ci się podoba, to rób, poszed łeś do wojska, nie pyta łeś się, to i teraz id ź na
złama nie karku.
Cóż było robić? Wróciłem do tego ż majstra i powtórzy łem mu, co słysza łem. Ten za ś
kaza ł mi iść do domu wychowa wczego Dzieciątka Jezus i przynie ść pozwolenie piśmienne.
Siostra zakonnica nie chcia ła nic o tym słysze ć i odpowiedzia ła:
— Raz oddane dziecko z domu wychowa wczego komuś pod opieką, jest u niego na
opiece i my się nie wtrącamy do opiek unów. A zreszt ą, mój chłopcze, tyle już upłynęło lat,
gdy zosta łeś oddany, to cóż my mo żemy wiedzie ć o was? Opieka się kończy razem z odda-
niem was pod opiek ę drugiemu. Zresztą wszyscy jesteście łobuzy, nie ma jednego dnia, by
któryś z was nie przyszed ł po coś. Wszystkich was umie ścić nale ży w domu poprawczym
albo w więzieniu — łotry!
— No tak — powiadam — ale jeżeli ktoś mnie katuje i tyranizuje, to nie wolno mi się
poskarżyć?
— Wolno, tylko Bogu. Wiesz, ile Bóg wycierpia ł za nic, dla odkupienia rodu ludzkiego.
A ty musia łeś zas łużyć! Darmo by cię nie bił twój opiek un.
— To on ma prawo nawet zabić? Już nikt za mną uj ąć się nawet nie chce!
— Ho! ho! ty jeste ś za mądry — odpowiedziała siost ra — z takim rozumem dobrze ci
nie będzie. Pokorne cielę dwie matki ssie.
—Ja ssać nie mogę dwóch matek, gdyż jedna mnie wyrzuciła na nieszczęście.
— Powiniene ś Bogu gorąco dzi ękować, że zna le źli się ludzie, co się tobą za jęli i
przyga rnęli do siebie, a nie hopki, klopki.
— Tak — odpowiedzia łem — ja bym Bogu podziękował za to, by się tacy ludzie nie
zna le źli. Umar łbym z zimna i głodu i nie czu łbym, co boli. A każą mi dziękować Bogu, że
cierpię?
— A tak, trzeba dzi ękować za złe i dobre, bo poma gasz dźwiga ć krzy ż Chryst usa Pana.
Pokora obłoki przebija — zakończy ła siost rzyczka kaza nie.
Pomyślałem sobie: „dzi ękuj Bogu, że ci niby dał życie, ludziom, że cię walą w łeb, że się
ucz ą na tobie zastrzyków, na tych najnieszcz ęśliwszych istotach bez ojca i matki, bez żadnej
prawdziwej serdeczne j opiek i“.
— Poczeka j, chłopcze, tutaj w korytarzu, już my się tobą zaopiek ujemy. Odeślemy cię
do domu poprawczego.
W głowie mignęła mi myśl, iż przyszed łem do wilka po owce. Byłem w kłopocie, jak się stąd
wydostać. Wejść łatwiej, nikogo za ś nie wypuszcza ją bez czapki. Dzieci tutaj chodzą z
gołymi głowami. Gdy wszed łem za siost rą do kancelarii, czapkę rzuci łem w krza ki na
podwórzu, gdyż obawiałem się, że siost ra mo że mi zabra ć. Siostra poszła do prze łożonej, a ja
na podwórku nie chcia łem czeka ć na za mknięcie w domu poprawczym za murami.
Polecia łem po czapkę w krza ki. Pobieg łem prosto do bramy. Tam stróż za grodził mi drogę.
— Dokąd to maszer ujesz?
— Po gazet y.
W drodze mi się przypomnia ło, że czapka nie służyła jako przepustka, lecz dzieci
chodzi ły w czapce po gazet y dla wychowa wców.
— Pokaż kartkę — powiedzia ł dozorca.
— Zapomnia ł mi wychowa wca dać.
— No to w czapce nie wyjdziesz po gazet y. Zostaw ją tu. Jak będziesz wracał, to
weźmiesz.
Czapka zosta ła na gwoździu, a ja na wolności. Poszed łem prosto do nowego majstra,
pana B., na Biela ńską i opowiedzia łem wszystko dokładnie. Żona pana B. poparła moją
prośbę. Wówczas majster zad zwonił do zna jomego, który pracował razem z Dąbrowskim i
zna ł mnie. W czasie rozmowy telefoniczne j stałem w mieszkaniu boso. Byłem w strachu, by
czasa mi opiek un nie dowiedzia ł się, że za jego pleca mi robię jakiś interes. Palce od nóg
wpiły się w podłogę, zimny pot wystąpił na czo ło. Pan B. był zadowolony z rozmowy, bo się
uśmiechnął. Umowa nasza stanęła na tym, że majster da mi całodzienne życie i mieszkanie w
wielkiej sali warsztatu, ja za ś pozosta nę na praktyce do wszystkich robót na czter y lata,
później zosta nę wyzwolony na czelad nika.
Państwo B. przy ul. Biela ńskiej byli ludźmi starszymi, mniej więcej dochodzili do
pięćdziesięciu trzech lat, przy czym bardzo za możni. Dzieci nie mieli. Pan B. był lepszy od
swej żony, która była strasznie skąpa. W początkach — nie mog ę powiedzie ć — mia łem
dobrze, jeść mi nie brakowało, do roboty sam lecia łem, bo byłem bardzo ciekawy.
Czelad nicy znów bardzo ostrożni byli z pokazywa niem roboty, tak że kied y blisko
przyszed łem i chcia łem się popatrze ć, to odgania li i posyłali cokolwiek robić. Ukradkiem
patrzyłem jak i co robią, lecz mało patrze ć — trzeba umie ć robić. Pan B. nie dawał mi na
razie ciężkich robót, żeby mnie nie zra zić. Bo jak tu opowiadali pracownicy, to uczniowie
zmienia li się jak grzyby po deszczu — co jednego wyrwą, to już drugi rośnie. Co dwa
tygodnie byli nowi uczniowie. Na pięćdziesięciu — jeden zosta ł rzemie ślnikiem tego
obranego fachu. No, ale mo że i ja będę tym pięćdziesi ątym uczniem. Pierwszą noc, jak i
resztę nocy, spędzi łem w wielkim fabrycznym warsztacie. Byłem tu, co prawda, spokojny. W
warsztacie, wielkim jak obora na kilkanaście krów, stały prymitywne maszyny ręczne,
pamiętające mo że potop. Pan B. nie lubi ł wprowad zać innowac ji, był wrogiem wszelkich
motor ów i tokarń prądopędnych, gdyż — jak mawiał — "psuje się dużo materia łu, a robota
nie wychod zi tak ładnie jak ręczna “. Praca była ciężka przy szta ncowa niu, gdyż trzeba było
pociągać do góry dwustukilowy młot i opuszczać go na dół, albo cały dzie ń kręcić ręczne
koło rozpędowe dla tokarni lub dla szlifier ni. Te trzy roboty były najcięższe i niczego nie
uczyły. Spanie latem było niezłe, naturalnie dla mnie, chłopca nie zna jącego żadnych wygód.
Łóżko polowe i koc do przykrycia, który stanowił moją własność, i poduszka z sia na. Mija ł
dzie ń za dniem. Roboty było moc. Wykonywaliśmy moc robót chirurgicznych, gdyż wojna
odbywała się u bram Warsza wy. Tysi ące rannych przywo żono do szpitali. Byłoby dobrze,
gdyby nie było źle. Otóż to zło nadchod zi ło. Z każdym dniem słycha ć było grające armaty
pod Piasecznem i w okolicach. Tu nie bito mnie i nie mog ę powiedzie ć, żeby ktokolwiek
położył rękę na mnie, lecz walczyłem z myśla mi, co będzie, jak przyjdą Niemcy i majster
wyrzuci mnie. Bo i do czego ja mu będę potrzebny, jak robót nie będzie?
Pewnego pięknego jesiennego dnia ulice Warszawy za la ło żołdactwo prusk ie. Na kilka
godzin przed wkroczeniem wojsk niemieck ich Rosjanie wysadzili w powietrze różne obiekty,
jak most y i budynki. Całą noc byłem sam jeden w warsztacie i nie za mknąłem oka z powodu
wielkich huków i wstrząsów. Co prawda to się bałem nie śmierci, ale kalect wa. Gdyż być
całe życie nieszczęśliwym — to rzecz straszna. Raniuteńko wyszed łem na miasto. Nigdzie,
jak okiem sięgnąć, nie widać policja nta, a gdzieniegd zie żołnier z rosyjski bez karabina i ryn-
sztunku chyłkiem ucieka ł na Pragę, w stronę most u Kierbed zia, oglądając się na wsze strony.
Poszed łem i ja nad Wis łę. Narodu jak maku. Stąd też dochodzi ły najsilnie jsze wybuchy. W
mych oczach wylecia ł most Kierbed zia i zwa lił się całym ciężarem w wodę. Ludzie tłumnie
poczęli opuszcza ć wybrze że Wis ły. O mało co nie zostałem stratowany przez uciekaj ących
ludzi, a wyratowa ło mnie jedynie to, że stoczyłem się na dół. Teraz zaczyna się nowe życie
nie tylko dla mnie, ale i dla całej Warszawy. W różnych punktach ulic wielkiej Warszawy
potworzono tzw. komitet y, czyli sklepy spożywcze, gdzie mo żna było nabyć za kartkę
spożywczą to, co było przeznaczone na głowę. Po całej Warsza wie wszędzie ogonki ludzi za
węglem, drzewem, chlebem itd. Dobrze, jak człowiek mia ł się w co ubrać, ale ja na przyk ład
byłem bez butów. Wstawa łem o czwartej rano, sklepy otwiera li o ósmej. Za nim cokolwiek
kupiłem, czeka łem do jedenastej i dłużej, bez śniada nia, boso i bez palta. A bywało, że
czeka łem od rana i z niczym wracałem wiecz ór, gdyż albo zabrakło towaru, albo nie
dostałem się do wnętrza. Jaka też była za zd rość tych ludzi, jeżeli ktoś z przod u dostał się do
sklepu i wracał z towarem!
—O, jakie to ma szcz ęście — powiadali — a czy chocia ż my się doczeka my tego?
Tak stawałem razem z innymi. Częstokroć nocowa łem na ulicy w chłodne jesienne noce,
boso i w marnym ubraniu. Państwo B. byli ludźmi za możnymi i mogli nakupi ć wszystkiego,
czego dusza zapra gnie, lecz byli chciwi pieniędzy. A na żywności mo żna było za robić
pieniądze. Toteż oszczędza li na żarciu dla mnie. Nigdy nie dostałem tego, co na głowę
przypada ło, i sprzedawa li to wszystko, do sklep ów przewa żnie. Niera z dziwiło mnie, skąd
oni mają tyle kartek. Nic innego, tylko musieli kupić podrobione. Chleb za ś suszyli, a ja
kręciłem młynek wieczora mi do późnej nocy. Pani B. pilnowa ła, bym czasa mi nie włożył do
swej strasznie zgłodnia łej paszczy jakiego ś kawałka chleba. Następnie suszony chleb
sprzedawa no. Razu jednego ośmieliłem się wziąć do ust kawałeczek chleba. Lecz już nigdy
więcej nie próbowałem, bo pani uderzyła mnie w twarz, że mało zęby z dzi ąseł nie
powypadały. Nadszed ł grudzie ń a z nim większa bieda i tak straszna, że wszystkie, jakie do
tej pory prze żywałem, były niczym w porównaniu z tą obecną. Odmrozi łem nogi, uszy, nos.
Rany się potworzyły i materia sączy ła się przy najmniejszym naci śnięciu. Rany pękały, ręce i
nogi swędzia ły, gdy troszeczkę pobyłem w cieple jszym mieszkaniu. Długi czas nikt się nie
za troszczył, a państwo B. patrze ć nie mogli, no bo jakżeż, kied y ja sam siebie się brzyd zi łem,
gdy spojrza łem w lustro. Nareszcie jednej nied zieli majster za wołał mnie rano i powiada:
— Słucha j, Konrad, butów nie masz?
— A no nie ma m.
— Trzeba kupi ć.
— A no tak — odpowiadam.
— Palta nie masz?
— A no tak — odpowiadam — nie ma m..
— No więc ci to potrzebne?
— Chyba że potrzebne — i nie czeka m końca, i majstrowi kochanemu dzi ękuję naprzód
za dobre serce, że nareszcie późno, ale pomyślał. Lepie j później niż nigdy.
— Czekaj — wstrzymuje mnie majsterek. — Pójdziesz do swego opiek una. Niech ci
kupi kamasze i palto, przecie ż zima jest mroźna, więc niech się trochę za interesuje tobą, bo
zobowiąza ł się.
Poszed łem przed Bożym Narodzeniem boso. Przeszed łem Saski Ogród, Marsza łkowską
hen, na koniec Mokotowa. Wchodzę na schody, nogi pode mną drżą .
— Co powiesz? — Dąbrowski z miejsca się spytał.
No i opowiadam. Ten nie czeka ł końca i wypchnął za drzwi.
— Idź tam, u kogo robisz, niech ci kupią, a mnie tu nie nachod ź, gdyż jak cię tu jeszcze
raz spotkam, to drzwi tobą wywalę.
Cóż mia łem robić? Wróciłem z niczym. Opowied zia łem majstrowi, ten pokiwał głową i
rzek ł:
— Nic ci, chłopcze, nie poradzę. Opiekun się zobowiąza ł, że ci będzie kupował, więc
musi ci kupić, bo ja ci nie kupię.
— Ja wiem, proszę pana — powiadam cichutko, gdyż i tak byłem zadowolony, że da mi
coś pożreć, żebym z głodu nie zdechł.
Co nied ziel ę posyłał mnie majster do opiek una, lecz oni odsyłali od Annasza do Kaifasza. W
końcu nie chcia łem chodzić do opiek una i już nie liczyłem, że kupi mi ten lub tamten.
Wzi ąłem się serdecznie do roboty obuwia. Zrobiłem — jak umia łem — podeszwy drewniane,
obiłem je z boków starą skórą i jakoś łazi łem, a że woda przechod ziła, to nic, bo jedną dziurą
weszła, drugą wyszła, a że chodziłem jak w kajdanach, cóż to kogo obchodzi? Z paltem
gorsza sprawa, bo gdybym mia ł z czego zrobi ć, to i zrobiłbym, ale z czego? U pana B. niby
to byłem na praktyce, ale do roboty, z której bym coś skorzysta ł i nauczył się, nie
dopuszcza no mnie. Jeżeli trafiło się odnie ść robotę klientowi i bywało, że dał parę fenigów,
to kupowa łem materia ł, z którego cośkolwiek robiłem, albo czasa mi zna la złem kawałek
szmelcu, to równie ż coś dłubałem, ale nie w czasie godzin pracy, bo za raz zabiera li mi robotę
i krzyczeli, że robię fuszerki, i stary jak zobaczy, to wyleje na łeb. Lecz „stary", raczej
majster, jak go nazywa no, nie był taki skąpy, by nie powiedzieć, jak się co robi, tylko ja
byłem nastraszony tym starym majstrem. Kiedy złapał mnie na gorącym uczynku, to się i
zapytał:
— Co robisz, chłopcze?
Wówczas to pokaza łem, a on wtedy tłumaczył. Były to jednak wyjątki, bo starałem się,
by nigdy nie być złapanym. Cały za ś dzie ń pracy jeżeli nie stałem pod sklepa mi, to w
warsztacie używany byłem jako popychel. Wid zia łem przed sobą przepa ść — nikt mnie nie
nauczy rzemios ła, opiek una nie ma m, który by się upomnia ł u starego, by ten więcej
dopuszcza ł do roboty. Antoś ostatnim razem zapowiedzia ł mi:
— Zna lazłeś pracę, zna jdź i opiek una, ja o tobie nie chcę nic już wiedzie ć. Nic
absolutnie mnie nie obchodzisz.
Cóż mia łem robić? Odejść nie mogłem, bo i gdzie ż pójdę? A ostatecznie, cóż z tego mi
przyjd zie, jak się będę przer zuca ł? Tu źle, tam niedobr ze, przecie ż za znaczyłem w mym
pamiętniku, że większo ść dzieci „lewego łoża“ zostaje z łodziejami. W bardzo małym
procencie zostają przyzwoitymi ludźmi. Zobaczymy, jak ta kula okrągła mego życia potoczy
się i gdzie ona wpadnie, tam i życie moje pozosta nie. W warsztacie się nie opala ło co dzień,
gdyż redukowa no dnie pracy, tak że za ledwie robiło się dwa do trzech dni w tygodniu. Zimno,
głodno, chłodno, a domu nie ma. Spałem w takie mrozy w wielkiej ruder ze, przykryty
jedynym kocem i na jednym płó tnie, którym było obciągnięte polowe łóż ko, bez siennika.
Pranie — to straszne. Pranie latem, jak latem, no ale zimą, gdy ręce zmarzni ęte, spuchnięte
musia ły prać koszul ę i kalesony, bez myd ła, bo i skąd go było wzi ąć, kied y myłem się bez
mydła, tylko stara łem się o glinę i rozbija łem młotkiem na mia ł i to było mydło... Nieraz
przypomina ło mi się, jak opiek unka Dąbrowska na wsi dawała mi przy nied zieli koszul ę czy-
stą i powiadała:
— Masz, bo póki u mnie jeste ś, to chocia ż chodź w czystej koszuli. Jak pójdziesz do
ludzi, to jeszcze wszy cię nagryzą. A mnie serce boli, bo was jedną piersią wykarmiłam.
Niera z nadokucza li mi, to prawda — myślę sobie — ale ta serdeczno ść, to kochające
serce, które samo głodem handlowa ło, a jednak mówi, że kocha! Prawda, przecie ż karmi ła i
w kołysce spałem, a nie w opałce pod łóż kiem. Ile ż to ona nocy nie spała! Przecie ż chorowity
byłem. Te wspomnienia nachod zi ły mnie co nied ziela o tejże samej porze, gdy zmieniałem
koszul ę, a właściwie to już tylko cza rną szmatę.
W głowie mi się kręci, nie wiem co pisać. Przecie ż to piszę nie tylko dla siebie, ale dla
wszystkich. Kto będzie chcia ł, to będzie czytał. A właściwie będzie to za leżeć od tego, czy
zna jdzie się drukarnia, która by chciała te bazgro ły drukowa ć. Najpier w trzeba być wy-
kszta łconym, a później pisarzem, a tu ja najpier w piszę, a kszta łconym nie zosta nę. Bo i za co?
No, ale przypuśćmy, że zna la zła się drukarnia, a właściwie zna la zł się wydawca, który by
chcia ł wydać moje pamiętniki. Czytelnik czyta i myśli: „cóż to za człowiek był taki? Było mu
tylko źle, niedobr ze, i bardzo źle, i bardzo niedobr ze, i dokoła nędza. Czyż to możliwe?“. A
jednak możliwe i prawdziwe. Bo my, dzieci księżyca i ciemnej nocy; jeste śmy wyrzuceni
poza nawias życia ludzi rodzinnych. My tylko widzimy przez okna, jak sied zi rodzina przy
stole. Ojciec się uśmiechnie do synka, matka go popie ści, rodzice wyrywają sobie swą
pociechę jedno drugiemu. Jeść! jeść! Strasznie mi się chce i coraz gorze j kiszki się kurcz ą,
głód coraz więcej doskwiera. Z każdym dniem otrzymywałem skromniejsze śniada nie.
Składało się ono z ma łego kubeczka żurku nie kraszonego i kilku sztuk kartofli ugotowa nych
w mundurkach. Były dnie, że zapomina łem, iż jestem człowiekiem. Zdawa ło mi się, że
jestem psem, bo pies u sąsia da na górze mia ł bardzo dobrze. No, ale mogłem być psem
gorszego gatunku, przypuśćmy, że kundlem i nie mia łem takiego właściciela bogatego jak
kolega-pies na górze. Postanowiłem więc chodzić rano jeszcze sza rówką lub wieczorem
sza rówką do śmiet nika, wybie rać resztki zda tne jeszcze do żarcia, a że wybredny nie byłem,
to i prędze j coś zna la złem. Ten sam dom za mieszkiwali bogaci, toteż często-gęsto były
odpadki. Znajdowa łem tam liście kapust y, buraczki surowe, kartofelek. Buraczki i li ście
myłem i zjada łem na surowo, a kartofle gotowa łem. Pani B. często kaza ła mi wyrzuca ć
obierki do śmiet nika, za ś ja zabiera łem je do warsztatu i później płukałem i gotowa łem.
Dozorca jednak wszed ł mi w paradę, gdyż kupi ł sobie króliki na chów, no i wybiera ł stale
odpadki ze śmiet nika. On był za wsze na miejscu, ja znów tak jawnie nie mogłem wybiera ć,
gdyż się wstydzi łem, bo chociaż byłem psem, chodzi łem przecie ż w ludzkiej skórze. Czasa mi,
kied y furmanki przyje żdżały na podwórko, nabiera łem w kieszenie obroku niby dla kró-
lików dozorcy. Dla zwier zątek poprosić mo żna i za wsze jakoś wypada, ale dla siebie nie
prosiłbym. Wstydzi łem się. Nie wiem, czy bym prosił w godzinę głodowej śmierci. Nie, na
pewno nie! Po głodnym śniada niu łzy cisnęły mi się do oczu, lecz nie płakałem, a to tylko
dlatego, że ktoś w warsztacie mógłby zobaczyć. Obiad składał się z brukwi i kartofli. Porcja
nie większa niż dla sied miolet niego dziecka. No, ale gorze j było z kolacj ą, bo pani gotowa ła i
przedtem ważyła skrupulatnie dwa łuty kaszy, czyli dwadzie ścia dwa gramy rzetelnej wagi.
Broń Boże, by się waga przechyliła na moją stronę. Wtedy pani za raz wyjmowa ła kasz ę
paluszkami, bo mógłbym się objeść i brzuch mógłby mnie zaboleć, co gorsza — pęknąć. Do
tego służąca nalewa ła półtorej szkla nki wody, rozgotowywała i jako okrasę wrzuca ła jedną
kostkę bulionu ma ggi. Po takiej sutej kolacji szed łem do warsztatu, tam klękałem na gołych
kola nach, sypi ąc gruz pod nie, wpatrywałem się dłuższą chwilę w obrazek Zbawiciela, nim
szepnąłem błagalne słowo modlitwy. Bi łem się trzciną w nadziei, że ten Zbawiciel zlituje się
nad moją dolą. Błaga łem o lepsze jutro, o tę nadzieję, o tę isk ierkę miłości. Mówiłem głośno
słowa modlitwy: „Boże! Boże! ratuj mnie z tej niedoli, nie daj mi cierpie ć strasznego głodu,
nie daj mi cierpie ć mrozu tu w tym warsztacie. Boże! Opuściłeś mnie tak jak matka, która
rzuci ła pod płot na poniewierkę“. Modlitwy moje płynęły w przest worza, nie przy nosi ły mi
żadnej ulgi ani nawet nadziei. Wieczora mi państwo B. chodzili do teatru. Mnie kaza no
chodzi ć koło ich sklepu i pilnowa ć, czy czasa mi ktoś nie wybije szyby i nie wejdzie, a może
podkop zrobi. To wszystko było oddane pod moją opiek ę w zimowe wiecz ory, w czasie ich
nieobecno ści. I stałem na tym mrozie bez palta, z gołymi rękami, w drewnia nych chodakach,
w marnych portczynach i kapocinie let niej, do godziny dwunastej. Broń Boże, bym się
oddalił i poszed ł na chwilę do bramy w ciszy posied zie ć, aby państwo wracając nie widzieli,
że pilnuję ich mienia. Pan B. był człowiekiem przebiegłym i często wracał z drogi, niby że
coś tam zapomnia ł, i patrzył, czy jego poddany stróżuje. A tu mróz do szpiku kości łamie
niemiłosier nie gnaty. Cóż jednak robić, muszę siada ć, bo kim ja jestem? Jestem... już nie
warto może wspominać, że jestem męczennikiem za czyje ś grzechy lub nieuwagę i męczę się
jak pies wyrzucony. „Cóż tu robić, do diabła, jak sobie za radzić?“ — myślę na polowym
wyrku, przewracając się z boku na bok. Zimno na łóżku i zimno pod łóżkiem. Woda w kranie
za marzła już od dwóch dni. Obtula m się, nic nie poma ga. Ubiera m się i kładę w ubraniu,
opatulony kocem, lecz i tak zimno. Jak mi tu wypadnie tyle zim przespa ć, kied y jedna ciężka?
Tak źle i zimno nie było mi u mleczne j matki. A mo że by tak napisa ć do niej list?
Wprawdzie była bied na, ale kartofli to nie brakowałoby, no i tak zimno nie było. Jak
pomyślałem, tak też zrobi łem. Opisałem jej, w jakich zna jduję się warunkach. Napisałem, że
i tak muszę zrezygno wać z rzemiosła, bo cóż, roboty nie ma, a jeżeli jest, to trzyma ją w
sekrecie, żebym się czego ś nie nauczył. Zresztą wojna. Nie wiadomo, co może być jutro. List
szed ł bardzo długo, gdyż Warszawa była pod okupacją niemieck ą, a matka mieszka ła pod
okupacją
austriacką.
Czeka łem
sze ść
tygodni.
Nareszcie
otrzyma łem
odpowiedź:
„rozp łakałam się nad tym listem. Przyje żdżaj, kartofli nie zabraknie, czym będę mogła, to się
podzielę“. „Przyjed ź, to przyjed ź — myślę sobie — ale jak i za co?“. Za kilka dni słysz ę
wieczorem, że ktoś stuka do okna. Zapaliłem gaz.
— Co pan chce? Do kogo? — pyta m.
— A dyć do kawałka.
— Do jakiego?
— A dyć że do Konrada.
Otwiera m drzwi, wchod zi podróżny. Ucieszyłem się niezmier nie, myślę: mój ojciec. Już
bieda się skończy ła. Bo i po cóż by przyszed ł obcy człowiek?
— Pan siada — podaję mu taboret. — Co pana przynios ło o tak późnej porze?
— A no — odpowiada — matka nie może spać całymi nocami, tylko cięgiem myśli o
kawalirze. A ja — powiada — szłem do Warszawy, to prosiła, bym i tu za la zł i przyni ósł
chlib i piniund ze.
Podróżny wyci ągnął osiem rubli, butelkę prawdziwego mleka od krowy i chleb, no i list
wyciągnął zza pazuchy. Chleb już żarłem, list przeczytam później — nie uciek nie. No, a czy
ja się spodziewa łem, że będę jadł chleb z prawdziwym mlek iem? Chleb jadłem, ale robiło mi
się go żal. Czyby nie lepie j rano go jeść? — odłożyłem. Troszeczkę wystarczy. Podróżny
poszed ł, bo mia ł gdzie ś na Wilcze j córkę chorą, z którą przyjecha ł do szpitala. Na pożegnanie
ucałowałem go w obie ręce z radości. Czytam list: „moje dziecko, przyjed ź“ — było na
początku. Później znów: „Nie wiem, mój synu, jak ci radzić. Dobrze by było, gdybyś
przyjecha ł, ale dobrze by było, gdybyś zosta ł. Zawsze co rzemios ło, to nie parobek. Spróbuj!
Jak nie wytrzymasz, to, wola Twoja Panie, musisz przyjec hać w ostatecznym razie. Kup
sobie kamasze, jaką kapocinę i maści na twoje odmrożenie“.
— Wszystko dobrze — myślę — lecz za ma ło pieniędzy.
Mia łem zna jomego na Mariensztacie, do którego czasa mi, gdy mia łem wolne chwile,
przychod ziłem. Matka zna jomego, Grabowska, gdy ujr za ła moje kolorowe ręce, żal jej się
zrobi ło i kaza ła przychod zić co dzień, i to koniecznie. Więc zastosowa łem się do tego i
przychod ziłem, o ile tylko pozwolił mi czas na to, moczyłem nogi i ręce w ciep łej wodzie.
Nie trwa ło to długo, gdyż pan B. za interesowa ł się moimi częstymi wizyta mi i dowiedzia ł się,
że chodzę do Grabowskich. Wówczas pod groźbą wydalenia zabronił mi chodzić tam, gdyż
mawia ł, że to są złodzieje, poniewa ż ich syn zosta ł wysłany na Syberię.
—O, zna m ich, chłopcze — powiadał — jeszcze z 1905 r.
Tymczasem inna osoba powiedzia ła mi to samo, lecz odmiennie. Rzeczywiście syna ich
zes łali na Syberię, ale za to, że był działaczem bojówki.
Minęła wiosna, przysz ło lato, a później jesie ń i znów straszna zima. Ludzie nie pamiętali
takiej tęgiej zimy. Bałem się strasznie zosta ć na miejscu, gdyż już półtora roku, a tu roboty z
właściwego rzemiosła dawano mi jak na lekarstwo, bo innej mia łem do diabła. Postanowiłem
rozsta ć się z majstrem. Sprzykrzyła mi się ta nędza, głód i to psie życie. Myślę sobie: dosyć
tej nowej męcza rni, trzeba skosztować na nowo starej, może się coś poprawiło. Przecie ż,
jakby nie było, to Dąbrowska wykarmiła mnie swą piers ią, swą krwią, i jest u niej troszkę
ciep ła macier zyńskiego dla mnie. W za mia n ja tęskniłem do niej i ciągnąłem jakby do
rodzonej. Przeczyta łem jeszcze raz list od niej. Coś mnie tknęło. List w miejscu sumy mia ł
jakby coś wytarte i na tym miejscu napisa ne „osiem“ słownie, lecz jakimś innym atramentem.
Byłem pewny, że posłaniec odpieczętował list i podzielił się pieniędzmi, wytarł sumę i
napisa ł drugie słowo. Schowa łem list do kuferka z nadzieją, że w krótkim czasie rozwiąże się
za gadka. Ach, jakże dziś przyda łaby się taka przesyłka, taki duży chleb, który jadłem
przeszło tydzie ń! Mimo to głodny byłem, gdyż żal mi było zjadać go wieczorem, poniewa ż
oglądałem się na rano, że będę głodniejszy, a rano nie jadłem, bo oczek iwa łem, że w
południe będzie lepie j go zje ść, od południa za ś czeka łem wieczor u. A kied y zjad łem chleb i
gdy wokoło mnie nie było ani kruszynki, zrobi ło mi się bardzo przykro. Tęskniłem za
zjed zonym chlebem. Czemu, ach, czemu jeden dzie ń później nie zacząłem go jeść, czy nie
mia łbym go jeszcze dzisia j? A tak, to cóż, pustki wokoło i któż mi rozweseli dusz ę w tym
pust ym, ciemnym warsztacie, jak nie ten glonek chleba? Upadłem na kola na przed łóż kiem,
ostatni raz w życiu gor ąco się modliłem i gorzko płakałem. „Boże, Boże, gdzie ś Ty jest?
Ciebie nie ma! Nie wysłucha łeś mnie. I za co ja cierpię, za kogo, za czyje grzechy? Ciebie,
Boże, nie ma".
Zer wałem się z kola n. Nie, klęcza ł już nie będę, modli ł się równie ż nie będę!! Płakać nie
będę, bo i to nie pomoże. Po co, na co i dlaczego? Wielka bujda i wielkie oszust wo dla nędzy .
Ktoś na tym korzysta, lecz nie wiem na razie, kto. Komu za le ży na kłams twie, to jeszcze się
w życiu dowiem, ale później. Tego ż wieczora prosiłem dozorcę, by ten raniuteńko, sza rówką
obudzi ł mnie bębnieniem w szybę, chociażby o wpół do czwartej. Do warsztatu przychod ziła
często z różnymi reparacjami wychowa nica państwa B., otóż i traf, że i teraz przysz ła, żeby
za lutowa ć dziurę w garnku. Przyrzek ła, że da mi chleba, o ile będzie mog ła wykraść. Lecz
daremnie oczek iwałem. Ona była tak samo pod okiem, jak i ja. Poszed łem spać i długo nie
mogłem zasnąć. Myślałem o jutrze jsze j podróży na głodniaka, lecz budzę się co chwilę, zda je
mi się, że wychowa nica stoi przed oknem i trzyma kromkę chleba. Złudzenie to pryska -
chleba nie ma, noc jest ciemna, a wiatr mroźny świszczy i niesie powolną śmier ć głodową,
ściska żołą dek, dopomina się o swoje. Zasypia m twardo. Nagle słysz ę bębnienie w szybę.
Zrywam się z radością, wyskakuję z łóżka, o coś się potknąłem, lec ę do drzwi, nie mogę
trafić, wszędzie ciemno. Otwiera m drzwi — tam kromka chleba dla mnie! Zjem wszystko, aż
do ostatniego okrucha! Jakie ż było moje rozczarowa nie, kied y za miast chleba ujr załem do-
zorc ę. Co tu robić, trzeba wstawać. Zimno mi się zrobi ło jeszcze gorze j na myśl, że ma m
zrobi ć kawał drogi i nie wiadomo, czy się przedosta nę za granic ę. Powoli się ubrałem,
wziąłem węze łek, za mknąłem drzwi na klucz. Drzwi skrzypnęły przera źliwie, co poczytałem
za złą wróżbę. Oddałem klucz dozorcy i za chwilę zna la złem się na ciemnej ulicy. Dreszcz
przeszed ł po skórze. I im dalej odsuwam się od domu, tym ciężej robi mi się na sercu.
Dzie ń był kwiet niowy, dość zimny, kaszka śniegowa obficie sypała. Za rogatkami
Jerozolimsk imi, poza Warsza wą, stały niemieck ie posterunki. Przeszed łem mimo nich i nie
zapytano mnie o przepustkę. Nie wiem, co prawda, czy w ogóle przepustka była potrzebna.
Dalej rozci ągała się droga prosta i puste pole, a wiatr świszcz ący ze śniegiem towarzyszył mi
w drodze. Szed łem już kilka godzin i podskakiwałem nie z radości, lecz z tego, że nogi mi
sza lenie marzły. Furma nki wracały z Warszawy i na niektóre wskakiwałem po uprzed nim
daniu znaku ręką. O ile chłop kiwnął potakująco, to i jazda, panie święty, dokąd się tylko da.
Ale było i tak, że chłop pozwolił wejść, a później sma gnął biczem i śmia ł się:
— A dobrze ci, warsza wiaku!
Za takim posyłałem noworoczne życzenia:
— Bodajżeś zlecia ł z tego wozu, a konie cię ciągły przyczepionego do wozu...
Coraz to gorze j było mi iść, gdyż mia łem na nogach damsk ie buciki na wysokich
obcasach z bardzo długimi nosami, podarowane ongiś przez majstrową. Tych to bucików,
pod groz ą ich utraty, nie wolno mi było w Warszawie zakładać w dzie ń powszed ni, tylko w
nied zielę i święta. Co prawda, to się i nie kwapiłem pakować w nie swoich nóg, gdyż moje
łapcie były wygodniejsze. Toteż co chwila zde jmowałem je i szed łem boso, i znów
zakładałem. Brr, tak zimno, tak niewygodnie. Porobiły mi się już pęcher ze, bąble pękają,
buty w miejscach bąbli trą i parzą. Nie lepie j by było, gdyby majstrowa dała te buciki jakiej
swej kuzynce? Niechby jej skóra z nóg poschodzi ła, czemu to ja ma m cierpie ć? Doszed łem
do Grójca. Była godzina druga po południu. Iść dalej było wprost niemo żliwe. Śnieg stale
prószy ł. A mo że jakąś furmank ę dostanę na przyczepniaka? Przecie ż dzi ś jest wtorek, no i
targ, dużo ludzi ze wszech stron zjecha ło. Głód doskwierał bole śnie. Tu stanowczo muszę się
postarać o coś do pożywienia. Dobrze, piękna myśl, ale za co, kied y w kieszeni puchy?
Gdybym poszed ł po prośbie, to i może by dał mi ktoś co do zjed zenia. Nie, tego nie zrobi ę,
wstyd, niech zdechnę tu! Nie, zd ycha ć nie wolno! Przecie ż połowa drogi zrobiona — i teraz
zd ycha ć? Przecie ż tylu ludzi chodzi po prośbie, dlaczegobym i ja tego nie potrafił?
— No i jak? — pyta m się swego sumienia.
Chowam wstyd do kieszeni, wst ępuję do pierwszej lepszej chałupy. Słowa prośby ma m
na końcu języka i już, już ma m je wypowied zie ć. Trudno, jakoś uwięzły w gardle czy w
prze łyku, nie mogę wymówić, bo cała rodzina sied zia ła przy stole, przy pełnej misie
kartofla nych kluchów. Lecz cóż mia łem zrobi ć, ślinka toczyła się do tego wszystkiego, ale
wstyd wyskoczył z kieszeni i mówi: „ty, Konrad, młody i nie masz honor u?“ Prawda, muszę
mie ć, ale trzeba teraz wyjść z honorem z mieszkania. Na szcz ęście wyprowad ziła mnie z
kłopotu gospodyni:
— Co, chłopcze, powiesz?
— Chcia łem poprosić troszkę wody.
Czułem, że zrobiło mi się lżej na sercu, a wstydzi ć się nie ma czego: wody! O to przecie ż
każdy podróżny mo że poprosić bez wstydu. Wyszed łem z domu napity. I po cóż mi woda?
Więcej nie chodzi łem do domów, gdyż wiedziałem, że to jest zbyteczne, poniewa ż prośby nie
wyjdą z mych ust. Wyszedłem z Grójca głodny jak pies — nie powiem, że jak żebrak, bo
żebrak umie prosić, a pies nie. Wlokłem się noga za nogą, wolno, a deszcz padał ze śniegiem.
Plucha, że ciężko psa wygnać. Nogi ustawały pode mną. Co chwila chci ałem wypocząć. Lecz
gdzie? Wsz ędzie mokro, wszędzie zimno. Kiedy mnie już siły opuściły, usiad łem pod
drzewem chroniąc się przed za wier uchą. Czuję, że sen mnie bier ze w ramiona, może chcia łby
na wieki zabra ć swą ofiarę. Walczę z nim, pragnę w życiu mie ć jeszcze dobrze. Obudził,
mnie i otrze źwił turkot pędzącego powozu. Wid zę przed sobą wspaniały powóz. Zatrzyma m
go. Ale jak? Przecie ż, jak będę krzyczał, nie stanie na me wołanie. Rzuca m się przed
galopującymi końmi. Woźnica wstrzyma i konie. Wsia łem wynurza ny w błocie i podszed łem
do sied zącego pana w powozie.
— Proszę pana — błagalnie złożyłem ręce jak do pacier za — nie ma m sił iść dalej pieszo
i zmarzłem jak niebosk ie stwor zenie, mo że pan pozwoli trochę się ugrza ć w powozie i
za razem przewiezie. Koniom nie zacięży taki chłopak jak moja osoba.
— A skąd jeste ś, chłopaku? — odezwał się jaśnie pan z opatulonego futra.
— Z Warsza wy, proszę jaśnie pana.
— A co robisz tutaj?
Jegomo ść uchylił kołnier za. Widać było dobroduszną, szlachet ną twarz, wygoloną i coś
jakby obszycie czerwone u księżowskiej sutanny. Myślę sobie: uda ło mi się — ksiądz i to
zda je się starszy, to na pewno podwiezie. Opowied zia łem mu wszystko, niczego nie zataiłem.
— O, wy jeste ście wszyscy warsza wiacy włóczędzy i żebracy.
— Przeprasza m najmocniej, przecie ż ja nie proszę o jałmużnę, lecz przewie źć troszeczk ę,
co przecie ż na drodze każdemu się przytrafi.
— Kiedyś wyszed ł z Warsza wy jak włó częga, to id ź sobie drogą, a porządnym ludziom
nie za latuj drogi, łobuzie jakiś.
— Ja panu przecie ż nie ubliżyłem, żeby pan mi wymyślał.
— Jeste ś za mądry! — krzyknął.
— Szkoda — powiedzia łem — gdybym wiedział wcze śniej, to udawałbym wariata, a tak
za późno.
Krew nabiegła mi do twarzy, rzuci łbym się jak lew i rozszarpałbym tego bur żuja, kto by
to nie był. Lecz cóż poradzę? Jestem ma ły, bezsilny. Musia łem przyj ąć tę straszn ą obelgę,
lecz korzysta m z tego, że powóz jedzae i za wsze trochę się podwiozę.
— Wejdź wyżej — rzek ł pan.
Już mu darowałem to wszystko, nie czu łem do niego złości. Wchodzę do środka. A ten
złapał za ucho i dalejże wykręcać nim jak witką, aż krzyknąłem:
— Panie złoty, już nie będę się czepiał!
— O wy, gałgany, wy psujecie ludzi i ty taki jesteś! — krzyczał dobrodziej.
Ledwie się wyrwałem. On chcia ł zepchnąć z powrotem, lecz złapałem go za połę futra.
— O rety, toż to ksiądz! — krzyknąłem, gdyż odwinęło się futro i ujr za łem sutannę.
— Ty rozb ójniku! — krzyknął za mną. Ja jeszcze uczepi łem się z tyłu, a furman okładał
batem. W końcu dałem za wygraną, gdyż mia łem przeciętą batem rękę. Zeskoczy łem,
pomaca łem ucho, które było zakrwawione. Myślałem: to tak miłosier na i to duchowna osoba
postąpiła. Deszcz lał jak z cebra wraz ze śniegiem. Usiad łem nad drogą i oczek iwałem, że
może ktoś zabier ze, ale już nie będę prosił nikogo. Zdawa ło mi się, że wieki sied zę
przemok nięty do ostatniej nitki. Furma nki jecha ły jedna za drugą, patrzyłem, czy się kto nie
obejrzy. Ale gdzie tam! Co zresztą kogo obchodzi, że tam ktoś moknie głodny i że za chwilę
zdechnie jak pies na pustkowiu. Wstałem i la złem, ledwie trzyma jąc się na zmarzni ętych
nogach. Słyszę, że ktoś za trzyma ł konie. Coś mu się stało na drodze, kied y stanął.
- Ej! Chłopak! — krzyknął ktoś z fury. Obejrzałem się.
— Daleko idziesz? — pyta chłop.
— Daleko, do Bia łobrzegów.
— To wsiada j, podwieźę dę, bo widzę, że ledwie idziesz. I nie mog łeś się uczepi ć
jakiego wozu?
— Już się uczepi łem, to ma m przeciętą rękę i naderwane ucho.
— O, to juchy! — powiedzia ł — nie mają litości nad ma łym chłopakiem.
Gospodarz okrył mi nogi workami, jak również przykrył derą me plecy.
— A z daleka to, feidok u, idzies?
Opowied zia łem.
— O, tam widać straszna bida, kied yś się puścił na tak paskudną drogę i to pieszo. No, jo
skręcom — powiedzia ł gospodarz — Ty pójdziesz prosto. O, widzisz ten most? To granica.
Podziękowałem serdecznie gospodarzowi życz ąc mu wszystkiego najlepszego. Wóz
szybko się oddala ł, turkotał coraz to ciszej, a ja się patrzyłem i macha łem ręką. Teraz już
blisko granica, ludzi pieszych jest dużo, każdy niesie jakiś tobołek. Wszyscy szli ku granicy
szybko, gdyż deszcz ciął w oczy. Wartownik stoi w budce i przegląda papier y, zda je się, że
przepustki, i co chwila wygląda przez okienko, zapłakane śniegiem. Rewidowa ł każdego
przechod nia. Obszed łem z tyłu budkę i pomaszerowa łem prosto na most. Słysza łem, jak
ludzie targowa li się, bo coś tam było nie w porządku z papiera mi, a bali się, żeby nie zosta ć
po drugiej stronie granicy przed noc ą. Wszystkie siły nadwerężyłem, by odejść jak najdalej
od warty. Naraz słysz ę:
— Halt, mała chłopak!
Ja nic, id ę dalej, choć wiem dobrze, że na mnie woła. I znów słysz ę „halt“ dwa razy.
Następnie strza ł jeden, drugi i trzeci. Kulka gwizd nęła gdzieś w powietrzu. Udawałem
głuchego i nie odwróciłem się ani nie szed łem prędze j. I tak szcz ęśliwie przeszed łem most.
Robiła się sza rówka. Wartownik myślał najpewniej, że głuchy chłopak, i dał spokój. Nie
cieszyłem się ze swego pierwszego sukcesu, gdyż to nie koniec podróży. Wszed łem na drugi
most, którego przy wylocie pilnowa li Austriacy. Gdy już doszed łem do końca most u,
wyszed ł stra żnik graniczny i zapytał czyst ą polszczyzną o przepustkę.
— Nie ma m.
— A jakież posiadasz dowody?
— Żadnych.
— I ty puszczasz się przez granic ę bez dowodów?
Prosiłem strażnika, by się zlitowa ł i puścił. Tyle drogi zrobi łem daremnie z Warszawy.
Tam taki głó d. Opowied zia łem mu całe ciężkie położenie, lecz to nie pomog ło. Zabra ł mnie z
sobą i zostawa ł w wartowni. Tam wsadzili mnie do kozy. Było to ma łe mieszkank o do
przetrzymywa nia ludzi złapanych na granicy. Było tu ma łe okienko o jednej szybce, przez
które może bym się jakoś przecisnął. Na razie nie mia łem za mia ru ucieka ć, gdyż
oczek iwałem, że jako więźniowi dadzą coś do zjed zenia. Lecz daremnie oczek iwa łem.
Zgłodnia ły i zniecierpliwiony, począłem się dobijać do drzwi. Na moje walenie przyszed ł
żołnier z i krzyknął:
— Czego ty, sakramencka potworo, walisz, za tracony kluku!
— Panie kochany, zosta łem tu za mknięty, a jeszcze w ustach nic nie mia łem cały dzie ń.
— To co ci zrobi ę? — odburknął. — Jutro rano odprowadzą cię do więzienia, to cię
nakarmią — i za trzasnął drzwi.
— Panie kochany, pan się zlituje i puści..!
— Ja nie puszczę, kanalio warsza wska!
Cóż robić? Ucieka ć, a jak złapią, co wówczas będzie? Poczeka m, aż się ściemni. Przechod zę
z ławki na ławkę, trzyma m się za brzuch, aż boli, coś ssie mię, nie wytrzyma m. Oj, jeść,
strasznie jeść, chocia żby surowych obierek lub burak ów! Jadłbym już i sia no, byleby było.
Dcsyć, do diabła — myślę — niech się dzieje co chce. Postawiłem ławkę jedną na drugiej,
uderzyłem w okno łokciem i już mnie nie ma. Czuję zapach czystego powietrza i wolności,
przeciska m się przez otwór, ciężko idzie, ale się wygramoli łem i skoczy łem na dół.
Niefortunnie. Poczułem ból w nodze. Próbuję się podnieść, nie mogę, noga odmówiła
posłusze ństwa. Zasycza łem. Zacz ąłem się wlec na brzuchu. Latarki elektryczne mignęły, tuż
przy mnie stoi kilku żołnier zy.
— No wstawaj, chłopak — odezwa ł się jeden.
— Nie mogę, boli noga!
—A skąd się tu wziąłeś — spytał — jeżeli cię od razu boli noga?
— O, jest — powiedzia ł inny — przechod ził przez granic ę i sied zia ł. Wida ć, że uciek ł,
kiej się tu zna la zł. To ty niezły ptaszek, skoro uciekasz.
Nie odzywa m się nic — co zreszt ą obchodzi mnie to, co oni zrobi ą? Wzi ęli na ręce i
za nie śli na wartownię. Zna lazł się żołnier z, co umia ł ma nipulowa ć nogą, i naci ągnął ją.
Ściska łem zęby z bólu. Jakoś ją nastawił. Na drugi dzie ń raniutko odstawili z powrot em na
stronę niemieck ą za Pilic ę. Niemieck i oficer żądał tylko jednej marki za przepustkę, na co
wzruszyłem ramiona mi.
— Nie ma m, panie oficer ze, a gdybym mia ł, to na pewno wola łbym kupić chleba, bo już
dwa dni nic nie jadłem.
— To już nic ci nie poradzę. Chcia łem ci ulżyć, bo już wiem, skąd jesteś: telefonowa łem
do Warsza wy, a że nie kłamiesz i mówisz prawdę, to chcia łem ci tę ulgę zrobi ć i dać ci za
norma lną opłatą przepustkę. Bo żebyś trafił na kogo innego, to sied zia łbyś w więzieniu, a ja
puszcz ę cię na wolność i wracaj do Warsza wy.
Szed łem szos ą dobrą godzinę. Tą samą, którą wczora j jecha łem z tym gospodarzem. Na
drodze spotkałem kobiet ę i wypytałem się, którędy by można prze jść za granic ę do
Austriaków.
— Pójdziesz tu przez most — powiada kobieta.
— A to ja wiem, tylko tam za przepustką puszczają, a przepustka kosztuje markę, której
ja nie ma m.
— No to idź tą drogą — powiada — później przez łąki i przez Pilic ę, tam się też kręcą
Niemcy, ale teraz zimno, to i mniej wartowników łazi z obu stron.
Poszed łem, jak mi kobieta radziła, polną drogą, a później przez łąki, wzdłuż Pilicy. Koło
południa zaszedłem do dużego stogu słomy i tu wybrałem dziurę, w którą wlazłem. Wkrótce
zasnąłem twardym snem. Śniło mi się, że obok leży bochen razowego chleba, taki sam, jaki
mi opiek unka przys łała. Zer wałem się na równe nogi, by ukrajać sobie kawałek, lecz to było
złudzenie, bo chleba nie było. Żal mi było tak cudnego snu. Słońce już się kryło za czerwone
chmury. Pozosta ła mi decydująca chwila przeprawić się teraz lub nigdy. Jutro siły opuszcz ą
mnie zupełnie i zdechnę w słomie z głodu. Brr, woda musi być strasznie zimna. Namyśla ć się
nie ma czasu, wokoło Pilica, a prze jścia innego nie ma i wartownika nigdzie nie widać w
pobliżu. Rozbiera m się szybko, zimno trzęsie , zwija m ubranie w węze łek i wkładam na plecy.
Szukam miejsca wąskiego. Niech się dzieje co chce. Szepnąłem: śmier ć albo życie — tu
wyboru nie ma. Może szczęśliwie przepłynę i nie skostnieję, może doczeka m się dobrych
czas ów. Zimno mi teraz, a co będzie w wodzie? Skoczyłem i z miejsca cały się za nurzyłem.
Woda oblała mnie swym prze jmującym zimnem do szpiku. Teraz obrócę się w kawał lodu.
Nie dopłynę, nogi odmawiają posłusze ństwa, kurcze łapią za palce i skręcają. O, już brzeg,
jeszcze dwa kroki, jeszcze jeden, już woda za kola na, nie płynę teraz, a idę szcz ęśliwie,
nareszcie ocalony! Teraz lecia łem jak wariat na oślep, szcz ękając zębami. Z dala widzę sterty
trzciny koszowej, dolecia łem i za grzebałem się w środku, gdzie było siano przykryte trzciną,
i znów zasn ąłem. Jak długo bym spał, to nie wiadomo, możliwe, że na wieki, gdyby nie
czuwa ła nade mną Opatrzność. Zd ziwiłem się, gdym ujr za ł nad sobą kilku chłopców. Coś
rozprawia li i pokazywa li. Nie wiedzia łem, że chodzi o moją osobę. Słońce było dość wysoko,
ale już chyliło się stopniowo ku zachodowi. Co jest? Kładłem się sza rówką, a teraz już
wieczór? Czy spałem długo? Nie wiem, ile dni. Straciłem orientację, czy spałem w tym stogu
dzie ń, czy dwa, czy tydzie ń — nie wiem. W ogóle sam zapomnia łem, skąd się tu wziąłem.
Zasypia m z powrotem. Słysz ę stukanie — oczu nie otwiera m, boję się, że jak się obudzę, to
mi się zrobi strasznie zimno. Przychod zę do przytomno ści i wiem, że przep łynąłem Pilic ę,
wiem, że jestem w stogu odpadków z sia na, bo i któż by dobre sia no na zimę zostawia ł. Ale
boję się otworzyć oczu, bo mi jest ciepło i to bardzo ciepło, widocznie sia no paruje od dołu.
Nie otwiera m oczu, niech trwa to wieki, bo mi jest bardzo dobrze. Nic więcej już nie
potrzebuję i nic mnie nie obchodzi. Ktoś rozma wia, jakby głos kobiecy. Otwiera m powolutku
oczy, by nie prys ło to „dobre“. Cóż to jest? Mieszkanie. Łóżko, pier zyną jestem przywa lony,
kobieta stoi przy łóżku. Pytam siebie w myśli: czy to sen, czy naprawdę jestem w mieszkaniu?
Uszczypnąłem się mocno, chciałbym się obudzić, bo nie wierzę.
— Co ja tu robię, proszę pani?
Kobieta odpowiedziała:
— Trzy dni jak cię przywie źli znad Pilicy i nie mo żna się było ciebie dobudzić. Musia łeś
przechod zić przez Pilic ę, bo byłeś nago, a ubranie mokre leżało koło ciebie. Przez trzy dni
poiliśmy cię mlek iem, no i jakoś dobrze, że żyjesz. A to byś ambarasu nam narobił! No, śpij
jeszcze — powiada — bo jutro musisz iść w swoją drogę, bo często przychod zą Austriaki i
obcy człowiek rzuci łby im się w oczy.
Następnego dnia rano ubrałem się i po śniada niu hajda dalej, przy czym podzi ękowałem
za gościnę i opiek ę. Śnieg poza wiewa ł wszystkie drogi, że trudno było je rozpoznać. Wiatr
silnie wiał, a śnieg ciął po twarzy. Już teraz id ę wesoło, chocia ż bosy i goły, ale wesoły. No,
bo jakżeż się nie cieszyć, jakżeż się nie radować, przecie ż widzę, że nieda leko jest dom. Z
daleka go pozna łem. Dziecinne lata tu spędziłem, tu się mówić nauczy łem, tu kołysano mnie
w kołysce, tu pierwsze kroki stawia łem, tu były pierwsze bóle i cierpienia. Serce się raduje,
zda je mi się, że to moje gnia zdo rodzinne, że tu jest moja matka rodzona i ojciec, że matka
rozpłacze się nad niedolą moją i nad długim rozsta niem, że tu zostawiłem niegd yś
rodze ństwo, że i ono będzie mnie wita ć z radością. Zdaje mi się, że wracam już tu jako
starszy człowiek, skołatany, zgłodniały i wynędznia ły, pod rodzinną strzechę, a tam czeka ją
niecierpliwie i wyglądają, którędy wrócę i czy już. Łzy mi się cisną z radości, że po tak
długiej podróży dobijam do upragnionego portu. A gdy wstąpiłem na podwórko, cza r myśli
mych prys ł, posmutnia łem, gdyż to nie jest moje gnia zdo, jam jest osą w cudzym ulu, jam
jest intruz niepotrzebny. Jestem komuś za walidrogą. Po co ja tu idę? Nikt mnie tu nie
wygląda. Nie ma m sił, nie ma m odwagi wejść do chaty, gdzie niegd yś — brak mi słó w.
Jestem intruz i cudzy. Zgod y tu nie będzie, bo jeden obcy zakłóci, choćby on był najlepszy,
jak anio ł, to jednak obcy i jedna gęba więcej do żarcia. Wszed łem do sieni, widzę tę kla mkę
żela zną. Ileż to razy w dzieci ństwie wiesza łem się u niej i bujałem. Zapukać jakoś nie mog ę,
coś mi mówi:
— Po cóż przyszed łeś? Coś tu zostawił? Nie czepiaj się ludzi, nie bądź im ciężarem.
Wróć stąd, utop się, oni cię nie potrzebuj ą, im i bez ciebie ciężko. Nie wstyd ci? Przecie ż
masz szesna ście lat, możesz za robić na siebie.
Dlaczego te myśli mnie opadły? Skąd się to wszystko bier ze w mej głowie, przecie ż
pisa li, i czeg óż ja stoję w sieni jak złodziej? Tu moje prawo, tum się wychowa ł. Pukam... Z
izby słyszę głos mojej opiek unki, radość opanowa ła mną, ale nie dam się pozna ć, zobaczę,
czy pozna ją. Wchodzę...
— Dzie ń dobry pani. Czy nie mógłbym się ugrza ć? Zma rzłem rano, bo już przeszed łem
kawał drogi.
— O, chłopcze — powiada matka — przyszed łeś tak wcze śnie, my śpimy. Nie ma do
czego rano wstawać, jest krowina i świnia, da im się jeść rano i nazad się kładzie. Nie ma m
cię czym rozgrza ć, chłopcze. Jakbyś poszed ł do bogatszego, to byś dostał już śniada nie.
— A kied y ja wolę bied niejszych. Sam bied ny — do bied nych idę. Niech pani nie myśli,
ja nie żebrak, o nic nie proszę, tylko się rozgrza ć trochę i pójdę dalej.
— A dyć nie bronię ci tego ciep ła. A z daleka, chłopcze, przyszed łeś?
— O, z daleka, aż z Warsza wy.
— O, tam jest bieda — powiedzia ła — bo i ja ma m tam wychowa ńca i pisał, że bardzo
mu jest źle.
— A jak się nazywa? —spytałem.
— Konrad Koszykowsk i.
— To zna m go. (Muszę za znaczyć, że ludziom na wsi zda je się, że jak ktoś przyjd zie z
Warsza wy, to już wszystkich musi tam zna ć).
— Mieszka na Biela ńskiej — dorzuci ła.
— Wiem. Taki cza rny?
— Tak! tak! A czy prawda, że jemu tak bardzo źle?
— Natura lnie! Trudno to pani opowiedzie ć.
— To szkoda, że sierota nie przyjecha ł, jeszcze tam bidact wo z głodu zemrze — z
płaczem kończy.
—Mamo! — za wołałem. — To ja, Konrad Koszykowsk i. Co, ma ma nie pozna je mnie?
— E! chyba to nie — rzek ła z niedowier za niem — on był pełniejszy na buzi, a ty taki
szkielecik naprzeciw niego. I on był niższy.
— Ależ ma mo, to ja, wasz wychowa niec.
Poszed łem do łóż ka wita ć matkę. Matka płakała nade mną całuj ąc mnie.
— Ty biedaku, jak ty wyglądasz nędznie, pozna ć cię nie mog łam.
Matka wstała, a ja za jąłem ciepłe łóż ko. Następnie szykowa ła na śniada nie co mog ła
najlepszego, a ja opowiadałem swe prze jścia i dziękowałem, że w tak ciężkiej chwili
przys łała mi osiem rubli i chleb.
— Jakie osiem? Dziecko, przys łałam ci całe dziesięć przez Jana, co mieszka w drugiej
izbie u mnie.
— Przecie ż ma m jeszcze list w kieszeni.
Patrzymy: było wytarte dziesięć, a napisa ne osiem. Matka poszła do Jana i nawymyśla ła,
że chcia ła poratować sierotę, a on okradł. Oj, przek lina ł też mnie Jan w żywe kamienie, że
wróciłem na jego nieszczęście. Zna ny był tu w okolicach jako porządny żebrak, toteż
narzeka ł, że przeze mnie na stare lata zrobiono go złodziejem za głupie dwa ruble. Nazwisko
Jana brzmia ło Wilinia. Był on z za wodu żebrakiem, jak wyżej naznaczyłem. I cała jego
rodzina, żona, dzieci chodzi ły na żebry. I bracia jego byli także dziad ami, nawet ojciec i
dziadek też dziada mi. Jan się szczycił, że jego dziad niegd yś prym wodził nad dziada mi i
dziad y płacili mu za pozwolenie żebraniny. Mówił, że jego pradziad był burmistrzem nad
wszystkimi dziada mi w okręgu radomsk im i sandomiersk im, i jeszcze tam jakimś. Ile jest w
tym prawdy, nie wiem. Wiadomo było powszechnie, że byli dziada mi z dziada pradziada i do
tego wielkimi nieroba mi. Czuli pewien wstręt do roboty. Jan mia ł czter y córki za mężne, które
również weszły w rodzinę dziadowsk ą. Jedna najmłodsza, Jadzia, jakoś nie mia ła pociągu do
żebraniny, za co ją ojciec często karcił. Otóż ta Jadzia upatrzyła sobie mnie za męża, czu łem
to i widziałem, że przepada za mną. Chodziła wciąż wszędzie, gdziebym się nie ruszył, jak
mara, a mo że lepie j powiem: jak wierny pies. Robiła wszystko, czego bym jej nie kaza ł, sama
się brała do roboty mojej. Za gadywała mnie i mówiła o przysz łości. Ja za ś się wstydzi łem, bo
jakżeż, zobaczy kto i będzie mówił: ,,o! patrzcie, jak to się dobrali! “. Natomiast ona za wsze
powtarza ła, że muszę się ożenić tylko z nią, z nikim innym.
W jesieni 1917 roku wziąłem się do roboty, jak to się mówi — ma swoją rękę. Zacząłem
robić koszyki i hodowałem króliki. Jadzia znosiła mi na swych barkach wiklinę, dla królików
nosi ła zielsko i żywiła je. Chcia łem jej płacić, lecz ona nie chcia ła przyj ąć i za to się nawet
gniewa ła. Czułem, że wokół mnie jest jakaś pajęczyna, z której trudno wyjść. Co prawda, nie
próbowałem wyjść, gdyż niera z czu łem, że brak mi przyjaciela serdecznego i oddanego, a
tym była tylko Jadzia. Razu jednego, gdym był nachylony i robiłem koszyk, Jadzia nie-
postrze żenie zaszła z tyłu i oczy zakryła mi rękami. Zgad ywa łem na kolegów i w ostatku na
nią, ona za ś przycisnęła mocno i zaczęła całować po twarzy i rękach. Sza mota łem się, ale że
ona była mocniejsza, to nie puszczała, aż ją odepchnąłem i sam się skaleczyłem w palec.
Jadzia bez namys łu podwinęła sukienkę i urwała kawatek koszuli. Zły byłem, ale nic jej nie
powiedzia łem, nie chcia łem jej zrażać. Najpier w wzięła palec w usta i krew wyssała,
nast ępnie za winęła.
— Co ty robisz, Jadziu! Matka będzie krzycze ć, żeś porwała koszul ę, nawet się nie
wstydzisz, pokazujesz koszul ę.
— A cóż to, koszul nie znasz? Patrz, jakby było potrzeba, to bym ci dała tyle koszuli.
— Jadziu — mówię — ty się zupełnie nie wstydzisz? To nieładnie.
— Co? Ja ciebie ma m się wstydzić? Cóż to ty pan jaki, czy co? Ja ciebie kocham sza lenie,
za tobą poszłabym w świat, gdzie oczy poniosą. Pracowałabym na ciebie jak wól. Konrad, ja
żyć bez ciebie nie mog ę!
— Daj mi spokój z głupstwami. Jadziu, skąd ci się to wszystko bier ze do głowy, że
myślisz o takich głupstwach?
Obrazi ła się strasznie i poszła zostawiając samego. Na tym skończy ła się nasza przyjaźń.
Nie patrzyli śmy sobie w oczy i unika liśmy się wzajemnie. Ja jakoś prędko zna la złem się w
nowym życiu. Uformowa łem harcer zy, przyst ąpiłem do tajne j organizac ji wojskowej i czas
wolny gdzieś spędza łem. Ale czu łem, że coś mi brakuje. Zdawało mi się, że tęsknię za kimś,
lecz nie umia łem sobie tego wytłumaczyć. Brakowa ło mi przyjaciela i doradcy w robocie. A
tym radcą była Jadzia. Robota mi już tak wesoło nie szła, jak dawniej. Często myślałem nad
tym, czyj ą naprawdę jest córką Jadzia, gdyż nie była podobna ani do ojca, ani też do matki.
Ale mniejsza i tym. Byłem dziwnie przygn ębiony. W polu wiosn ą 1918 roku robota rusza ła,
a ja nie bior ę się do niczego: jakoś nie mog ę, głowa cięży, czy żbym zapadał na tyfus pla mist y?
Wszędzie już panowa ł, ale ja się jakoś nie dawałem. W końcu choroba mnie zmogła. Na
drugi dzień zachorowa ła moja mleczna siost ra, a za nią i brat. Matka mia ła dużo roboty w
polu, a w domu troje chorych. Za głowę się brała z rozpaczy, jak sobie da radę. W domu
trochę zrobiła przy chorych i szła w pole. Ale chorzy potrzebuj ą za wsze pomocy, więc
zostawa liśmy za mknięci na skobel i patyk w mieszkaniu. Na kłó dkę ma ło kto tu za mykał. Ja
wyprowad ziłem się na strych, gdyż le żeć we dwoje na jednym łóżku niedobr ze. Jeden się
przykryje, a drugi z niego ściągnie. Siostra spała na drugim łóżku, matka słała słomę na ziemi
w nocy i tak żeśmy się strasznie wszyscy męczyli. O doktorze nie ma co mówić. Kogo tu stać
na taki luksus? Nawet jak kto nogę złamie, to i w tym wypadku nie wzywają lekarza, a cóż
dopiero tyfus — taka błahostka! Zwyczajnie, jak umrze, to i żył nie będzie, a jak
wyzdrowieje, to jego szcz ęście. Umiera ło moc ludzi, wymiera ły całe rodziny. Były takie
domy, że pozosta ło dziecko roczne albo i nikt. Władze austriack ie za niepokoi ły się, bo
zaczęło i wojsko chorowa ć, więc przyjecha ł lekarz. I cóż on robił? Zmier zył gor ączkę
każdemu choremu. Ale stał w sieni, tylko felczer miejscowy mówił mu, jaka gorączka.
Natura lnie, że receptę napisa ł, ale któż kupił lekarstwo? Nie ma zwyczaju. Lekarstwo tutaj
się za licza ło jako rzecz zbytku. Tutaj w trzecim czy czwartym dniu, gdym leżał, matka
powiada:
— Wstałybyście dzieci, to byście pomogły kartofle sadzi ć.
Wstaliśmy wszyscy troje, ale każde doszło tylko do drzwi. Ja jeden przeszed łem przez próg
na ulic ę i tu się położyłem na progu.
— To już wróćta się — powiada matka.
Matka pomogła wejść dzieciom do łóż ka.
— A ty, Konrad, połóż się na słomie, bo cię na górę nie za nios ę.
Położyłem się na słomie. Pragnienie strasznie mnie męczy, pić mi się chce. Jęcza łem, oni
dwoje to samo. Wid zę, że nikt nie ma sił podnie ść się i podać wody. Wygra moliłem się i
podałem im pić, lecz sam położyłem się na ziemi przy kuble. Bole ści straszne chwyciły, nie
zd ążyłem się napi ć. Siostra była starsza ode mnie o pięć lat, a brat młodszy o trzy lata, ja
liczyłem siedemna ście. Toteż gdym się wił na podłodze, zacz ęli oni płakać ze strachu,
myśleli, że umiera m.
— Mamo, ma mo! — krzyczeli — Konrad umiera! Mamo, ja się strasznie boję, on umrze .
— Siostra ze strachu i z gor ączki zerwała się z łóż ka i poczęła wzywać ratunku:
— Pali się, pali!
Przylecia ła Jadzia zd ysza na.
— Gdzie się pali? — pyta — gdzie, pokaż!
— O, tam — więcej nic nie powiedzia ła, bęcła na łóżko jak długa. Jadzia przykryła ją.
— A ty, Konradku, gdzie leżysz, przecie ż na górze śpisz?
— Tak, ale mia łem iść w pole i teraz tak jestem strasznie chory. Daj mi pić troszkę, bo
im podałem, a sam nie zd ążyłem.
— Zaraz ci dam — powiedziała, i przynios ła mi rumia nku.
Teraz przychod ziła na nowo. Pomogła mi wejść na górę, tam poprawiła słomę, poduszkę
i okryła kołdrą. Narobiła kwasu burakowego specjalnie dla mnie. Smakowa ł mi tak jak wino.
Siadywała całymi godzina mi przy mnie. Ażeby nie było podejrzenia, to również przy chodziła
i opiekowa ła się rodze ństwem mlecznym. Wszy się strasznie rzuci ły na nas, więc ona brała
koszule nasze, prała, gotowa ła i przynosiła je nam, jeszcze tego samego dnia. Przychod ziłem
szybko do zdrowia. Lecz znów zachorowa ła matka. Dobrze, że chocia ż kartofle były
wsadzone i okopane, bo jakbym sam dał radę? Dzieci też wyzdrowia ły, ale się czu ły słabo,
więc musia łem nosi ć drzewo z lasu oddalonego o czter y i pół wiorst y. Następnie gotowa łem
im wszystkim i oglądałem bieliznę matce, gdyż rodzone dzieci się brzyd ziły i za nic nie
chcia ło żadne z nich brać w rękę koszuli. Jak niera z matka się ich naprosiła:
— Weźcie, weźcie, obejrzyjcie koszul ę!
Dopiero gdy ja przyszed łem z drzewem lub z pola, to matka w skargi do mnie, że takie
niedobre, takie nieus łucha ne i brzyd zą się matki.
— Weźże, dziecko, tę koszul ę i zobacz, jak wszy gryzą.
Bralem koszul ę i rozpa la łem ogień z cier ni na podwórku i nad ogniem trzyma łem koszulę,
aż pękało robactwo.
— Jakie to dobre dziecko! — powiada matka. — Żeby nie ty, to by wszy zjadły mnie
żywcem. Zobacz no jeszcze w głowie.
Przypala łem cegłę lub kawał grubej blachy, za nosi łem blisko łóż ka i iska łem matkę, a
robactwo rzuca łem na rozpa lony przed miot. Czasa mi poma gała mi w gotowa niu Jadzia.
Rodze ństwo za wsze unikało roboty przy matce, za wsze uciekało, by się wymigać. Żaden
sąsiad nie przychod ził do nas, bo się bał za razić, choć mia ł swoich chorych. Im się zda wało,
że nasz tyfus jest gorszy od ich tyfusu. Nareszcie matka wyzdrowia ła, tak że wnet mog ła
chodzi ć w pole. Co prawda, przechod ziła chorobę najlżej z nas wszystkich. Prze d wszystkimi
sąsiada mi matka wychwala ła mnie. Jadzi nie ominęła choroba. Rodzice jej byli na żebrach aż
pod Częstochową, tak się daleko zapu ścili. Jej zostawili pieniądze na życie, no i kartofli,
kaszy, zresztą wszystkiego. Bo chocia ż jej rodzące żebrali, to jednak więcej mieli niż moja
matka. Zacząłem się opiekowa ć nią, przychod ziłem stale do niej, poprawiałem łóż ko, z jej
bielizną to samo robiłem co i z matki, gotowa łem jej, co chcia ła i na co starczyło pieniędzy, a
że ona nie chcia ła jeść na razie, tylko pić, więc robiłem kwas buraczkowy i starałem się, by
mia ła go za wsze pod dostatkiem. Przykrzyło się jej, gdyż była samiute ńka, prosiła, bym jak
najwięcej przesiad ywał u niej, toteż u niej w mieszkaniu robiłem szczot ki na sprzeda ż.
Starałem się być nieza le żny i za robić na siebie jak dawniej przed chorobą. Jakoś mi szło
dobrze. Do czegom się nie wziął, to wszystko potrafiłem zrobi ć. Jadzia była szcz ęśliwa i
zadowolona, jak coś udało mi się zrobi ć po wielkim mozole. Od czasu swej choroby
przyzwycza iłem się spać w stodole lub na strychu, więc już tak zostało. Raz nie poszed łem,
tak się zasied zia łem. A że mia łem dużo roboty, więc robiłem do pierwszej w nocy. Ona
patrzyła jak w obraz. Poprawiłem jej poduszki, usiad łem prz y łóżku i zasn ąłem na jej
poduszce, a że było bardzo późno, więc nie chcia łem wyjść na podwórko. Bałem się, bo w
sąsied ztwie umarło troje osób w jednym tygodniu. Zdawało mi się, że ktoś łapie mnie za
nogę, jak sied zia łem przy łóż ku. Na łóżku znów niedobr ze, bo śmierd zia ła gorączk ą, a na
dodatek i ona bała się strasznie. Płakała, że boi się śmierci. Zasnąłem mocno — i tak do rana
przele żałem w ubraniu. Rano patrzę: wszy chodzą po ubraniu. Zrzuci łem u niej ubranie,
napaliłem w kuchni i nagrzewa łem to wszyst ko. Nie wiem, dlaczego się nie wstydzi łem, bo
się nawet rozebra łem, taka moc robactwa mnie obla zła. Ściągnęła i ona wszystko z siebie.
Leżała spokojnie na łóż ku, blada jak trup. Strasznie mizer na. Myśla łem, że lada chwila umrze .
Ledwie dysza ła. Późno po południu zacz ęła gorączkowa ć, wygadywała różne rzeczy,
zrywała się i krzycza ła „boję się“. Jak złapała moją rękę, to myśla łem, że urwie. Na szczęście,
było to przesilenie. W kilka dni wrócili jej rodzice, a że ja nienawid ziłem ich za ukradzione
ruble, to już do Jadzi nie przychod ziłem. Dwa miesi ące nie widzia łem Jadzi. Zabrali ją
rodzice z sobą w świat, a że ona nie chodzi ła po prośbie, więc za wsze ją nieda leko w jakiej
gospodzie zostawia li.
W domu między mną a rodze ństwem coś się popsuło i powsta ły niesnask i. Rodze ństwo
kłóciło się z matką, że czasa mi daje mi jeść. Chcąc być spokojny, przesta łem u nich jadać.
Przesta łem oddawać pieniądze matce, a kupowa łem sobie kartofle, kapust ę, w ogóle na co
mnie było stać. Natomiast żadnego mięsa, słoniny ni też mleka nie kupowa łem, gdyż to był
rarytas, a moja kiesze ń na to za chuda. Matka też nie kupowa ła tego, chyba że dwa razy do
roku po funcie słoniny i raz lub dwa flaki. To się nazywa ło „mięsiwo". Najgor ze j było zimą
— za robki się zmnie jszaj ą i na wsi trudniej o robotę. Wiosną powiększyłem hodowlę, z
czego był niezły zysk, a oprócz tego skupowa łem po wsiach kury, króliki, kaczki, jajka i
przenosiłem to za Pilic ę. Tam czeka li szmugler zy spod okupacji niemieck iej. Można
powiedzie ć, że było nieźle, bo posiada łem własnej gotówki kilkaset koron, a to był, jak na
mnie, wielki pieniądz. Wiosną polityka była na pierwszym miejscu. Młodzież garnęła się do
budowy Polsk i, lecz nie mia ł kto tego zor ga nizować, gdyż austriack i żandarm był wszędzie
czujny. Z początku sformowa łem drużynę harcersk ą z chłopców powyżej lat piętnast u i
ćwiczyliśmy się podług podręczników. Pamiętałem jeszcze dobrze ćwiczenia z domu
wychowa wczego, więc starali śmy się jakoś tak, by formacja nasza podobna była do wojska.
Później, gdy sekcyjni zna li ćwiczenia, przyjmowa liśmy już młodszych, by nie rzuca ło się w
oczy
władzom
okupacyjnym,
że
to
będzie
przyszłe
wojsko
polsk ie.
Następnie
zor ga nizowa łem drużynę żeńską. Dużo rozma wialiśmy o
budowie państwa niepod ległego.
A z tych, kogo nie mo żna było wciągnąć do harcerstwa, tworzy łem przy szkole koło
młodzie ży. W poblisk ich wioskach też potworzyłem oddzia ły, lecz byłem tam doradcą, bo
już mia no mnie na oku. Z harcer zy wybrałem najwięcej za ufanych i starszych chłopców, z
którymi się kontaktowa łem, i rwaliśmy telefony, rozbrajaliśmy żołnier zy austriack ich.
Urządza liśmy wiece protestacyjne, pochody i mowy dzia łaczy, którzy do nas przyje żdżali.
Na koniec posypały się aresztowa nia działaczy podejrza nych o organizowa nie pochodów.
Aresztowa nia po większe j części odbywały się nocami. Ja już w nocy nie sypia łem i z
kilkoma towarzysza mi chodzili śmy robić szkody. Wyrywaliśmy słupy i zrywaliśmy druty,
zabiera liśmy z wozów co się dało. Robiliśmy tak, by chaos wprowad zić w wojsku. Okupanci
zrobili obostrzenia. Obiecywali nagrodę temu, kto odda władzy zbrodniarza. Nasze mia-
steczko zap łaciło dwa razy kontrybucj ę po tysiąc pięćset koron. Było to w paździer niku 1918
roku w wiecz ór deszczowy. Komenda nt okupacyjny zapotrzebował karną ekspedycję. Trzeba
coś robić, by ta ekspedycja nie doszła do skutku. Poszliśmy na drogę, którędy mia ła
przyjecha ć kawaler ia. W kilku miejscach na drodze i na polach zaczepiliśmy druty kolczaste
na wysokości jeźdźca. Na taką ekspedycję nie wybierało się ich dużo. Jeden z nas musia ł się
poświęcić i iść dalej, by konie postraszy ć. Na ten posterunek poszed łem ja. Konie się w
ciemnościach przel ękły i szybko pocwałowały na drut. Manewr mój się udał, trzech spadło z
koni, dotkliwie się potłukli, inni się podrapali, a nawet i koń się przewrócił i przygni ótł
jeźdźca. Latarki błysnęły w ciemnościach. Zgubiony jestem. Puste pole, ucieka m w dal.
Złapali mnie i za mknęli do piwnicy. W nocy było słycha ć krzyki, gdyż zebra ło się dużo
chłopstwa i kobiet z dzie ćmi. Zosta łem zwolniony i tejże jeszcze nocy ci sami żołnier ze
zosta li rozbrojeni bez żadnego oporu. Sami rzuca li broń, „dosyć wojny“ mówili. Następnie
poszliśmy zast ąpić wartę nad Pilic ą, gdyż za Pilic ą byli Niemcy jeszcze mocni i butni i
trzyma li się parę dobrych dni. Uformowaliśmy kompa nię wojska i stanęli śmy kilka dni w
Bia łobrzegach, potem przemaszerowa liśmy do Radomia.
W Radomiu przyjmowa ła nas ludność owacyjnie, rzuca no z balkonów kwiaty, znoszono
papierosy i cukierki. Wiwatowano: „niech żyje armia i obrońcy Polsk i!“ W kosza rach
porozrzuca no nas po wszystkich kompa niach, tak że zna la zło się dwóch lub trzech z jednej
miejscowości.
Zabrano
nam
dowódcę,
porucznika
Ganowskiego,
a
otrzyma liśmy
Jampolsk iego. Komenda ntem baonu został podpułkownik Szemiot. Tenże podpułkownik
zapytał mnie, czy chcia łbym zosta ć jego ordynamsem. Odpowied zia łem, że nie wstąpiłem do
wojska po to, by czy ścić oficerom buty. Odpowied ź moja podobała mu się bardzo i jeszcze
bardzie j na mnie nalega ł. Odpowied zia łem jednak, że rozka z spełnię, lecz butów ani garnków
nie będę czy ścił, mogę najwyżej spać i być przy boku na froncie. Kompania nasza szykowa ła
się na front pod Lwów. Batalion podzielono na dwie części. Komenda ntem pierwszej był
major Popowicz, komenda ntem kompa nii — por. Włodzimier z Zieli ński. Na stacji
mia nowa no nas szóstym pułkiem Legionów. Pierwsze spotkanie z Ukraińcami było w
Sądowej Wiszni. Jadąc dalej pociągiem do Gródka Jagiellońskiego byliśmy w ostrym
pogotowiu. Pierwszy chrzest bojowy otrzyma liśmy pod Kiemic ą za Gródkiem. Nasza
kompa nia była w rezer wie i wszystkie dziury nią za tykano. Było to najgorsze, bo gdzie diabeł
nie mógł, tam wysyłano nasz ą kompa nię, po całym odcinku, to tu, to tam, to zn ów na robotę,
kopać okopy, budowa ć ziemia nki. A tu ziemia zmarznięta jak na biegunie. Kilofami wal,
bracie, w ziemię jak w skałę . Staliśmy w pobliżu pałacu w Lubieniu Wielkim, często
mieliśmy tam służbę. A że ludzie młodzi są ciekawi, więc się dowiedzieli szybko, że w
ogrodzie jest grobowiec hrabi ów. Poszło nas kilku zobaczy ć to cudo zrobione rękami człeka
pracy. Tak ładnie tu w tych kryptach ludzie mieszkają po śmierci. Ludzie żywi nie mogą
sobie pozwolić na coś podobnego. Trumny meta lowe z wierzchu. Na wierzchu jest szybka,
by mógł umarlak jeszcze nacieszy ć się światem pięknym. Moi towarzysze postanowili
rozebra ć trumnę i zobaczyć, co tam jest w środku. Były kosztowności, na palcach pier ścienie
z dia mentami, krzy że z kości słoniowe j. Żołnier ze chcą zabiera ć truposzom złoto i bryla nty.
Odciągałem ich: „dajcie spokój im w trumnach. Niech się nacieszą i na tamtym świecie
bryla ntami“. Roze śmia ło się bractwo nazywaj ąc mnie świętoszkiem. Daleki byłem od tego,
no, ale się brzyd ziłem. Koledzy zabra li kosztowności i dali mi sygnet z bryla ntem i z łoty
krzy żyk z łańcuszkiem, lecz wszystko to włożyłem z powrotem do trumny, wycierając ręce o
płaszcz. Czułem jakoś, że to parzy, no i obrzyd zenie rabowa ć. Inni za to zabra li.
— Pamiętaj — powiedzia ł jeden — tylko za mknij mord ę. Ani pary z ust.
— A mnie się zda je, że się sami wsypiecie — odpowiedzia łem.
Jednej nocy byłem tak zmęczony, iż stojąc na wedecie oparty o drzewo,
zasn ąłem.
Wówczas rozprowad zający warty zabrał mi karabin. Gdy się przebud zi łem, ujr za łem, że
karabinu nie ma. Szukam w ciemności, czy nie leży na ziemi, lecz nigdzie go nie było.
Uszczypnąłem się, gdyż zda wało mi się, że śnię.
— Nie, to naprawdę — myślę sobie — karabinu nie ma m.
Źle, co tu robić? Jakim by sposobem zdobyć karabin? Poszed łem do jednej wedety
opodal, patrzę, a ten śpi otulony. Przytknąłem ucho, oddechu nie słyszę, ścisnąłem go za nos,
również cisza. Ktoś go zabi ł, a mo że za marzł. Zabra łem mu karabin i wróciłem na swoje
miejsce. W mrokach ciemności ujr za łem osoby idące ku mnie od strony niepr zyjaciela.
— Stój! — powiedzia łem głośno, na co usłysza łem parsknięcie śmiechem.
— Stój, bo strzela m!
Śmiech się powtórzy ł. Wówczas strzeliłem dwa razy.
— Nie strzela ć! Nie strzela ć! — odezwa no się z przeciwka — to swoi.
— Hasło? — zapytałem.
— Kalisz.
— Odzew? — zapytano z przeciwka.
— Karabin, musicie iść pojedynczo.
— Ależ to swoi — powiedzieli.
— Nie zna m swoich po ciemku. Ręce do góry i pojedynczo!
Nie było rady. Musieli wykona ć rozka z i szli pojedynczo ku mnie. Rozpozna łem, iż byli
to żołnier ze z mojego plutonu i koled zy jednej łyżki. Żałowali, iż nie stanęli na pierwsze
wezwanie, gdyż jeden z nich otrzyma ł postrza ł w rękę, lecz było za późno. Zd ziwili się, skąd
ma m karabin. Powied ziałam, że i ja również zabra łem drugiemu, jak oni mnie.
Rozprowad zający ucieszył się, że powetuje sobie na drugim.
— O, nie, przyjacielu — powiedzia łem — na drugim nie powetujesz, bo on już nie
wstanie.
Poszli do niego i zabra li go do ziemia nki. Kiedy go nieśli, odłama li mu uszy, które
stwardniały na deskę. Okaza ło się, że za marzł na warcie, stojąc trzy godziny. Ratunek był już
spóźniony. Tej że nocy o godzinie pierwszej powtórny raz stoję na wedecie. Myśli natłoczyły
mi się do głowy. Wiatr wia ł, padał sypki śnieg, księżyc chowa ł się za chmury, to znów
wychod ził, jakby się bawił w chowa nego. Teraz ludzie śpią spokojnie w swych gnia zdach
rodzinnych, w łóżkach przykrytych pier zyna mi, kołdrami, chrapią sobie smacznie, a my na
tej rubie ży stoimy z daleka od swych domów i rodzinnej wioski, na mrozie, wśród za wiei
śnie żnej, rwących się nad nami i pod nami granatów i szrapneli, gdzie co chwila czeka śmier ć
i kalect wo dozgonne. Ściska ło mi się serce z żalu, iż nie ma tutaj między nami posiadaczy
fabryk, folwarków, domów, różnych majątków i kapitalistów, dla których jest Polska
ojczyzną i prawdziwą żywicielk ą. Między sobą rozma wialiśmy, iż po skończone j wojnie
Polska obdarzy nas ziemią i wynagrodzi sowicie dobrobytem. Nam nale ży się to słusznie, ale
czy my to dostaniemy? O tym wątpiłem, chocia ż były obieca nki na murze porozkleja ne. Były
to jednak tylko czcze obiet nice, które się nigdy, według mego mniema nia, nie spełnią.
Marzyłem o swej za grodzie, jaką w przyszłości dostanę za obronę kraju. Pragnąłem jednej
chwili, by się skończy ła wojna i bym dostał taką właśnie za grodę-obieca nk ę, gdziebym za-
łożył swą rodzinę, której pragnąłem. W tej za grodzie płynęłoby mi życie rodzinne, którego
nigdy nie za zna łem. Tęsknię i pragnę mie ć swoj ą rodzinę. W tej zad umie płynęły mi godziny
na wedecie. Po dwóch godzinach wartowa nia zobaczy łem zmia nę, która szła z daleka.
Zmieniono mnie. Poszed łem do ziemia nki. Za ledwie zmrużyłem oczy, zmo żony snem,
usłysza łem:
— Wstawajcie, Koszykowsk i! Na wedetę!
— Co? Przecie ż zszed łem dopiero.
— Mało co, że zszed łeś, ale nie ma kto stanąć na wedecie.
— Jak to, mało was tu jest?
— Nie brz ęcz — powiedzia ł rozprowad zający — wiesz, że są tylko dwie zmia ny i tego
zmieniasz, który ciebie zmienił. A on zosta ł zabity.
Poszed łem, bo rozka z jest święty. Jednego wieczor u, gdy podporucznik Mier ze jewsk i
wychod ził z ziemia nki, w plutonie żołnier ze krzyczeli: „my chcemy zmia ny, zmia ny! “.
Podporucznik wrócił się i spytał:
— Kto krzyczy: zmia ny?
Nikt się nie odezwa ł, więc spytał z kolei kilku żołnier zy:
— Czy krzyczeliście: zmia ny?
Każdy się zaparł. W końcu spytał minie. Odpowied zia łem:
— Tak, wołałem zmia ny.
— Jeszcze kto wołał: zmia ny?
Nikt się nie odezwa ł. Zaparli się wszyscy. Właściwie, to ja zmia ny nie wołałem, ale dla
samego wstydu za pluton powiedziałem „tak“. Bo właściwie cóż to za żołnier z, gdy się boi
swego dowódcy. Więc gorze j się będzie bał w czasie walki. Dowódca plutonu kaza ł mnie
rozbroić i zaprowad zi ć przed dowódcę kompa nii, por. Zieli ńskiego. Gdy zna le źli śmy się w
kwater ze por. Zielińskiego, wówczas podporucznik za meldowa ł, iż ja buntuję pluton.
Porucznik Zieliński powiedzia ł mi:
— Słucha jcie, obywatelu Koszykowsk i, ja mia łem was za najlepszego żołnier za, a wy
jesteście bolszewikiem i buntownikiem.
Gdy porucznik skończy ł, zacz ąłem mówić na swą obronę:
—Obywatelu poruczniku! Pluton nasz stoi dziewięć dni na plac ówce bez żadnej zmia ny,
dzie ń i noc spać nie może i jest w pogotowiu, by bronić odcinka, który zosta ł wywalczony
nasz ą krwią. Do tego i nie jemy. Gdy więc niepr zyjaciel napadnie na żołnier zy spragnionych
snu i głodnych, co będzie wówczas? Zwyczajnie: zabier ze bez boju to, cośmy zapłacili krwią,
i cała walka kilkumiesięczna pójdzie na marne. A Rzeczpospolita Polska patrzy na nas jako
na swych obrońców.
Porucznik po wysłucha niu mych słów rzekł:
— Za buntowa nie plutonu będziecie ukara ni.
— Rozkaz.
Dowódca posłał ordynansa po sznurki, gdyż mia łem ze związa nymi rękami i noga mi
dwie godziny sied zie ć na śniegu. Nic nie szkodzi — pomyśla łem — dobra i taka zapłata za
obronę kraju, w którym nic i nikogo nie ma m. Ordynans wrócił za meldować, iż sznurków nie
ma. Wówczas odprowadzili mnie na kwaterę do jednej chaty, gdzie się najadłem i porządnie
wyspałem, a wartownicy pilnowa li mnie przez całą noc, zmieniając się co dwie godziny.
Rano zosta łem wezwany do porucznika. Porucznik położył rękę na mym ramieniu i
powiedzia ł:
— Przeprasza m was, obywatelu, że chcia łem was ukarać, ale dowiedzia łem się o
wczora jsze j wasze j odwadze w czasie boju, więc karać was nie mogę. A po drugie cały
pluton wołał zmia ny i byłoby nies łusznie, bym was mia ł karać za wszystkich. Uwa żam,
żeście chcie li się poświęcić za cały pluton i przyj ąć karę. Wid zę, że jeste ście odważni i gdyby
nie wy, to byśmy tu nie byli.
Wieczorem w rozka zie dziennym otrzyma łem pochwałę . Żołnier ze wytrzeszczyli oczy, gdyż
byli pewni, że będę ukara ny najsurowiej, a tu pochwała mi w udzia le przypadła. Wieczorem
przysz ła zmia na dla plutonu.
Mijały dni zimowe i czu ć było wiosn ę. Lody zaczęły pękać. Chocia ż pełno śniegu jeszcze
wszędzie le żało. Razem z wiosną nasta ły większe boje. W Wielką Niedziel ę 1919 roku padał
na przemia n śnieg z deszczem. Powier zchnia bagna pokryła się wodą. Nigdzie nie mo żna
było stanąć, gdyż woda w butach chlupała. Najgorzej było nocą, gdyż żołnier z spragniony
snu zasypia ł na powierzchni wody, a z góry na głowę mu się lało. W dodatku trzeba było
chodzi ć ostrożnie, by nie ugrząźć. Tak męczyliśmy się w wodzie dziewięć dni, a deszcz nie
ustawał. Każdy z nas wzd ycha ł do bitwy, gdyż lepsza była bitwa niż bezczynno ść na
mokradle. Dzie ń i noc palili śmy ogie ń, który się dusił od deszczu, więc każdy z nas uwędzi ł
się na kolor oliwkowy. Po męczących dziewięciu dniach odmaszerowa liśmy na kwater y do
Stawcza n. Gdy nasza kompa nia wchod ziła do Stawcza n, ludno ść pochowała się do piwnic,
gdyż roznios ła się wieść, iż Murzyni są w polsk im wojsku, a my nic nie różnili śmy się
kolorem od Murzynów. Gdy stanęli śmy w Stawcza nach, wówczas czuliśmy się jak w raju.
Jeść nam nie brakło, poniewa ż ma gazyny niepr zyjaciół były dobrze zaprowia ntowane.
Kompania odmaszerowa ła po kilku dniach wypoczynku do Nawarii, a stamtąd zdobyliśmy
atakiem jedną wioskę. Mieszkańcy ze wsi poucieka li, więc my zosta liśmy pełnymi
gospodarza mi wsi. Kury chodzi ły bez opiek i, kaczki kwakały głodne po podwórkach, a my
jako dobrzy ludzie, obawiając się, by ten drób sam się nie zjadł, zjada liśmy go z lito ści.
Podczas łapania drobiu kilka strza łó w padło do nas ze stodół chłopskich. Jeden z naszych
zosta ł ciężko ranny. Zabraliśmy jego i kury. W mieszkaniu na glinia nej podłodze
roznieciliśmy ogie ń. Rozsied liśmy się na podłodze około ognia i każdy skuba ł swą kurę czy
kaczkę, później do nóg przywiązywa liśmy sznurki, supełki i różne znaczki, żeby się nie
pomiesza ły, i tak się gotowa ło. Każdy był głodny i czeka ł niecierpliwie, a woda z wierzchu
tylko kipia ła. Psiakrew — wzd ycha liśmy — żeby tu był kucha rz... Nagle kanonada się
odezwa ła. Armaty grały jak potępione do śmier telnego tańca, wylecieli żołnier ze z izb, łapiąc
swe kury, niektórzy nie zd ążyli ich zabra ć. Ja dbając o swój szlachet ny kałdunek zabrałem
kurę i gęś, nie swoją, ale nie czuj ę się winnym, gdyż wyszed łem ostatni. Z żalem
popatrzyłem na kipi ącą wodę, w której zosta ło tyle kur. Stanęli śmy za domem, a tu jak nie
rąbnie granat w samą chatynkę! Cała ścia na zna la zła się na naszych barkach, a że cały dom
był zrobiony z chrust u, a tylko wyprawiony gliną, to i nic nikomu się nie stało poza drobnymi
zad rapaniami. Wygra molili śmy się spod połama nej ścia ny i schowa liśmy się za lepszą ścia nę,
gdyż okopów jeszcze nie było. Dopóki nic nie widać, trzeba się było wziąć do posilenia.
Kura twarda, nie ugotowa na, gęś również twarda, a na dodatek nie osolone i zakurzone
pyłem glinia nym domu. Jak to mówi przys łowie: człek nie świnia, wszystko zje.
Mordowałem się przy tym jedzeniu ze dwa dni. 1 maja wieczorem spadł śnieg, a my
wówczas staliśmy na polu. Powiet rze raptem się oziębiło, byliśmy jeszcze nie okopani i bez
żadnych schronisk, a tu pada i pada śnieg z deszczem. Wtedy stałem w nocy na wedecie
wysuniętej o jakie ś dwieście kroków w przód. Zmok łem do ostatniej nitki, a że byłem w
kompa nii najmłodszy i najmniejszy, to się wcale ze mną nie liczono, więc stałem więcej i
dłużej, niż mi się nale żało. Wszędzie mnie wypycha no, gdyż się nigdy nie wymówiłem.
Stojąc na wedecie rozmyśla łem nad krzyczącą niespra wiedliwo ścią. Było w plutonie do
czterd ziest u żołnier zy, a pluton wystawia ł jedną wartę przy okopach. Ja w każdą noc po dwa
razy pełniłem wart ę. Za każdym razem, gdy pluton szed ł do boju, szed łem pierwszy jako
szpica kompa nii. Kiedy wysyłano patrol, to używano wciąż tylko mnie, jednym słowem
zapycha no mną wszelkie dziury. Rozmyśla łem nad tym, że trzeba raz już skończy ć z tą
niespra wiedliwo ścią. Zm ęczony zasnałem. Przyśniło mi się, iż tuż za górką jest dom mojej
opiek unki. W mieszkaniu jest cieplutko, wszyscy w domu śpią pod pier zyna mi, a mnie tak
zimno strasznie, że rozmyśli łem sobie, by tam iść. Wstałem z ziemi i prosto idę do domu.
Naraz się przebud ziłem i rzeczywiście ujr za łem domek z daleka, a w okienkach paliło się
światełko. Zapomniałem w jednej chwili, co się ze mną dzieje i gdzie w ogóle jestem. Zda-
wało mi się, iż zbłądzi łem i spałem w rowie. Dopiero ocuciło mnie światełko rakiet y i
przypomnia ło mi się, że jestem w wojsku. Okopy poza mną zosta ły wykopane, każdy sobie z
żołnier zy robił okopy dla siebie, każdy się ukrył w ciszy okopu, przykrył się jaką starą
płachtą czy drzwia mi kradzionymi, jakoś się przytuli ł i śpi rozci ągnięty lub skulony na
słomie, a ja tu marznę i nie mogę doczeka ć się zmia ny. Poczęło świta ć, lecz zmia ny nie
widać. Stałem bez zmia ny moknąc na śniegu przeszło osiem godzin. Nareszcie kied y się
rozwid niło, przysz ła zmia na. Wstać nie mogłem, nogi odmówiły posłusze ństwa, rąk
wyciągnąć nie mogłem: tak skostnia ły. Wówczas dwaj żołnier ze wzięli mnie na ręce i
za nie śli do okopów, a następnie na noszach odnie śli do chaty najbliższe j. Skoro przyszed łem
do siebie, za meldowa łem porucznikowi Zielińskiemu, iż stałem na wedecie całą noc bez
zmia ny, a za wsze co noc stoję po dwa razy, gdy inni stoją raz na tydzie ń lub na dwa tygodnie .
Porucznik zbada ł tę sprawę i dał naganę plutonowemu, nast ępnie zabronił posyłać mnie na
służbę w ciągu miesi ąca. Teraz dopiero odetchnąłem spokojnie. Zabrałem się do roboty swej
ziemia nki, raczej ochrony przed deszczem, gdyż po dwóch żołnierzy było w jednym okopie,
a każdy ze swej strony szykowa ł sobie ochronę. Ja do tej pory nigdy ochrony przed deszczem
nie mia łem, poniewa ż czasu na zrobienie jej nie było. Teraz, gdy zosta łem wolny, wy-
budowa łem ochronę dla siebie, jakiej nikt nie mia ł w plutonie, a nawet i w kompa nii.
Zrobi łem obszer ną ziemia nkę na dwie osoby, postara łem się o dwoje szerok ich drzwi i
przykryłem jeszcze słomą, a później ziemią. Tu byłem bezpieczny przed kulka mi, jak
również i przed szrapnela mi. Postarałem się o naftową lamp ę, którą zapala łem. Wejście
zas łania łem słomą. Zimna przesta łem się już obawiać, wody się nigdy do środka nie nala ło,
gdyż w okopie zrobi łem ściek. W środku położyłem dużo słomy, by od ziemi nie ciągnęło.
Podporucznik Micha lski widząc, iż ma m przyzwoite schronienie, przychod ził do mnie spać.
Odcinek nasz zna jdował sdę na górze, w miejscu bardzo niebezpiecznym. Pragnąłem jednak,
byśmy tu byli jak najdłużej. Po dwóch tygodniach naszego pobytu dostaliśmy rozka z
odmarszu. Wymaszerowa liśmy do Gródka Jagiellońskiego, a nast ępnie na ofensywę na
Podhorce. Stamtąd pomaszerowa liśmy z powrotem do Fudek i Chłopczyc. Z całego batalionu
wybrano jedną kompa nię i oddano ją porucznikowi Zielińskiemu, po czym poszliśmy do
Gródka Jagiello ńskiego, a dwie kompa nie odjecha ły do kadry. Następnie odjecha liśmy do
Lwowa i tam przedefilowa ła kompa nia naszych obdartusów przed generałem Jędrze jewsk im.
Później, w czasie marszu, przyd zielono nas do 19 p. p. do Złoczowa. Pułkownikowi z 19 p. p.
spodobałem się i namawiał mnie i wielu innych żołnier zy z nasze j kompa nii, byśmy zosta li,
to nas za mia nuje podoficera mi. A 19 p. p. był świeżo przyby ły z kadry, ludzie nie zna li
frontu, nie wąchali prochu, toteż nic dziwnego, że każdy z nas był dobrym żołnier zem dla
podtrzyma nia ducha świe żego rekruta. A zwłaszcza my! Toż sami ochot nicy, ani jednego
poborowego! Lecz, niestet y, nie mog łem się zgod zi ć na prze jście do tego pułku, wola łem
dzielić dolę i niedolę starych druhów. Po trzyd niowym wypoczynku w Złoczowie
wymaszerowa liśmy do Brodów. Tam, za lasem, pod Radziwiłł owem otrzyma liśmy odcinek
na starej granicy austriacko-rosyjskiej. Był to ciężki odcinek. Ziemia skalista, wapienna i bij
bracie kilofem, by zrobi ć sobie dziurę do schowa nia, a artyler ia waliła celnie i stale maca ła
nasze głowy. Po dwóch tygodniach zosta liśmy wyparci z Brodów i cofnęli śmy się do
Angelówki. Tutaj kaza no nam skosić żyto, takie piękne, zielone, jak jest w czerwcu. Gdy
wziąłem kosę do rąk i mia łem kosić niedojrza łe żyto, wówczas przysz ła kobiecina z
dzieck iem na ręku błagać, bym nie niszczył żyta. Wzruszyłem na to ramiona mi.
— Cóż ja zrobi ę? — mówię kobiecie. — Przecie ż taki rozka z i muszę go wypełnić.
A gdy pierwsze pokosy padły, bied na kobieta rzuci ła się na leżące żyto, tarza ła się z
rozpaczy i mówiła do dziecka, które również płakało:
— O, moja detyno, moja detyno, szo ja tebe budu dawat jist y?
Serce krajało mi się z żalu nad nędzą i przysz łym głodem ludzi. Rzuca łem kosę na ziemię
i podszed łem do wystraszone j kobiet y, która sądzi ła, że znów coś nowego czeka ją z mej
strony.
— Moja kobiecino, powiedzcie, ile może kosztowa ć to żyto, które skoszę?
— O, panoczku! Darogo, około czter yst u koran.
— Nie martwcie się — rzek łem. — Ja wam za to zapłacę, ale skosić muszę. Idźcie do
domu, ja za raz do was przyjd ę.
Kobieta poszła do mieszkania z niedowier za niem. Za pół godziny wstąpiłem do jej chaty
i wręczy łem moje oszczędności, 360 koron, obiecując, że co będę mógł, to pożycz ę i dopłacę.
Zabroniłem jej rozg łasza ć między żołnier za mi, iż jej zapłaciłem za zniszczone żyto, gdyż nie
chcia łem, by żołnier ze przezywali mnie fila ntropem i do tego wobec takich, których mężowie
są po stronie niepr zyjacielsk iej. Pożyczyłem czterd zie ści koron i dołożyłem jej. Kobieta
chcia ła całować mnie po rękach, na co jej nie pozwoliłem. Obłapiała za nogi, nie wiedzia ła,
jak ma dzi ękować. Życzy ła mi mówiąc:
—Szoby tebe, panoczku, Boh dał świrowie i dobroju żynku, szoby tebe nie buła bieda.
Broniłem się przed jej całowaniem i wyszed łem z mieszkania zadowolony w duchu jak
nigdy dotąd w życiu. Sam byłem bied ny i składałem ten żołd, jaki dostałem, ale cóż mi po
tym? Może zosta nę zabity, a grosz mój zaoszczędzony poszed łby na marne albo na łajdactwo
kolegów. Najgorzej było z wodą, gdyż nigdzie w polu jej nie było, nawet rowu w pobliżu
nigdzie się nie ujr za ło. Z powodu strasznego pragnienia zakopywaliśmy się w zimnie jsze j
ziemi, a rano zbiera liśmy w kaski żela zne rosę z traw i zbóż. Trzeba było dużo czasu, nim się
nazbiera no tych pereł, by ugasi ć pragnienie. Toteż zacz ęli śmy kopać głęboki rów, a w nim
duży dół. Chcieliśmy dokopać się do wody. Mdleliśmy z pragnienia, a zakopywanie w ziemię
poma gało tyle, co umarłemu kadzid ło. W końcu dokopaliśmy się do cudownego i żywotnego
strumienia pereł. Woda brudna, to głupstwo, za godzinę się ustoi — i, bracie, pij, aż ci bęben
pęknie! Uraczyliśmy się naprawdę. Piliśmy ją jak wino. Ale niestet y za kilka dni przysz ła
zmia na 35 p. p., a my stanęli śmy za nimi w oddali, gdzie brak było znowuż tego nektaru.
Teraz raniutko maszer ujemy do Brodów. Kiedy ujr za łem kałuże na szosie, położyłem się na
ziemi, piłem brudy, a za moim przyk ładem poszli inni. Zobaczył to plutonowy Ostrowski,
który był na innym odcinku, gdzie nie brak było wody i nie odczuwa ł tego pragnienia.
Przyskoczył do mnie i uderzył kolbą w plecy. Tego było już za dużo dla mnie. Poderwałem
się w jednej chwili z ziemi i rąbnąłem go prosto w nos raz i drugi, aż pola ł się strumie ń krwi,
i położyłem się najspokojniej na ziemi pijąc dalej wodę. Plutonowy nie dał za wygraną i z
powrotem uderzył kolbą, aż się zgi ąłem. Chwyci łem za rękojeść bagnet u i uderzyłem
Ostrowskiego w same wargi, wybijając dwa przed nie zęby. Dał spokój, gdyż nie był lubia ny
w plutonie i nie zna la złby się nikt, kto by go bronił. Dalszą część drogi do Brodów
przebyliśmy
spokojnie
i
stanęli śmy
na
kwater ze.
Po
kilku
dniach
odpoczynku
odmaszerowa liśmy do Klekotowa, oddalonego około sied miu kilometr ów od Brodów.
Zajęli śmy plac ówkę w ostatnim domu przy szosie. Wedetę wystawia ło się nocą w polu, a za ś
dniem na strychu. W dachu wybita była dziura dla obserwacji. Kilka dni była tu cisza i nikt
nam nie przer ywał spokoju. Pewnego dnia po południu artyler ia zaczęła w nas bić ogniem
celnym, po całej wsi. Plutonowy Ostrowski był na tyle nieuważny, iż kaza ł mi wejść na
strych, gdyż tamtej wedety nie był pewien, więc wola ł dwóch niż jednego. Posłucha łem
rozka zu i wszed łem. W trakcie tego dostrzegł mnie niepr zyjaciel. Wówczas odegra ła się
Sodoma i Gomora. Granaty poczęły padać pod sam dom, lotki fruwały na strychu. Mając
zega rek zobaczy łem, iż jest godzina czwarta. Przez lor netkę ujr za łem pancer ny samochód
niepr zyjacielsk i w życie. Myślę sobie: „O!... to już źle, mog ę się śmia ło pożegna ć z życiem“.
Mój towarzysz broni stale się żegnał i modli ł. Naraz cały dom się za trząsł od huku, granat
trafił w sam dom, sufit skoczy ł do góry. Uderzyłem się o poprzeczną krokwię. Mój kolega
zlecia ł (tak się później tłumaczył), lecz ja jestem najpewniejszy, że skoczy ł, gdyż tam nie
można było zlecie ć. Następny granat znów trafił w to samo miejsce. Potoczyłem się z miejsca
jednego na drugą stronę strychu. Czułem, że nadchod zi ostatnia godzina mojego życia. Żeby
to chocia ż był koniec życia, to by nie było tak źle, a kalect wo gorsze. Czuj ę, że lada chwila
skonam, ciężar przywa lił mnie całego, ostatni raz chcia łem się prze żegnać, lecz ręki nie
podnios łem.
— O Boże! — jęknąłem — ręce i nogi ma m złama ne i jeszcze żyję.
W jednej chwili przyszła mi na myśl śmier ć nieunikniona. Gdy się przebud ziłem,
zobaczyłem wkoło siebie żołnier zy i podporucznika, który powiedział:
— Dobry żołnier z! Nie zszedł ze swego stanowiska nawet w najkrytycznie jszej chwili.
Później, gdy przyszed łem do zdrowia, żołnier ze opowiadali mi, że dom się rozwa lił, a
porucznik mimo ciemności egipskich kaza ł mnie szuka ć, gdyż uważał, że jeszcze mog ę być
przy życiu. Zosta łem zna leziony, cały zbroczony krwią. Ranny nie byłem, lecz mia łem
zwichnięte nogi i byłem cały pokaleczony. Odwieźli mnie do Brodów i w tamtejszym
szpitalu opatrzyli. Po kilku dniach przyszed łem do zdrowia, a gdy wróciłem ze szpitala,
stanąłem do raportu karnego za dawne pobicie plutonowego Ostrowskiego. Porucznik
wysłucha ł za żalenia plutonowego na mnie. Za to otrzyma łem godzinę stójki pod karabinem.
Kompa nia nasza, od czasu gdy zosta ła oddzielona od reszty batalionu, przesta ła pobiera ć żołd
i umundurowanie. Żołnier ze zacz ęli szemrać, iż za własną przela ną krew, ciężki znój i trud
żołnier z jest nagi, bosy i głodny. Kompania się zbuntowała. Część żołnierzy postarała się o
fałszywe dokumenty. Wyjecha li wieczorem do Lwowa. Rano, gdy wstali śmy i zobaczyliśmy
brak tylu żołnier zy, powsta ł u nas bunt. Jak to, oni mają być lepsi czy odważniejsi? Nie! Na-
mówiliśmy się w kilku i wyjecha liśmy drezyną ręczn ą po torze kolejowym do Lwowa. We
Lwowie spotkaliśmy się z tymi, którzy wyjecha li wcze śniej niż my. Cały dzie ń wałęsali się
oni po Lwowie. Na razie nie było pociągu, wobec czego wypadło nam jecha ć razem do
Przemyśla. W Przemyślu porozje żdżaliśmy się każdy w inną stronę. Jadę do Krakowa z
kilkoma innymi. W Krakowie znów się rozeszli śmy. Zosta ło nas dwóch do samej Warsza wy.
Na stacji nie chcia łem wysiada ć, gdyż nie mia łem chęci wpaść w ręce żandarmów.
Wyskoczyłem w biegu z pociągu przy ul. Żela znej.
Gdzie ma m się teraz wykręcić i dokąd iść? No, chyba że do Dąbrowskich. Ale czy on
mnie przyjmie po bratersk u? Zresztą innego domu nie ma m, gdzie mógłbym iść. Co prawda
to nie szed łem do niego, by mnie wziął do siebie z powrotem, ale tak człowieka ciągnie coś
do domu, bo mu się zda je, że to rodzina. Więc chcia łem odwiedzi ć go z rodziną, pokaza ć mu
się, że jeszcze żyj ę. Gdy wchod ziłem do domu, serce mi za łopotało. Wróciłem od drzwi, bo i
po cóż tam pójdę? Czy on brat, swat albo ktoś taki, co by mnie wyglądał i do swego serca
przycisnął? Nie! Nie! Ja przecie ż nikogo nie ma m ną ziemi. Walczyłem na froncie, broniłem
— kogo? Nie wiem! Ach, przeprasza m, broniłem rządu bogaczy polsk ich, którzy o mnie
za wsze zapomina ją i w każdej chwili gotowi za mknąć drzwi przed obrońcą-sierot ą. Kim ja
dla niego? Wielkie nic. Ja obrońca, bezdomny, oberwany, w podartych butach, w za wszone j
koszuli, gorze j psa stoję pod drzwia mi. Po cóż ja tu ma m wchod zić? Przypomnia łem sobie,
że niera z ucieka łem od Antosia bity i kopany, a mnie teraz potrzeba było serdecznego ciepła,
które by ogrza ło moje cierpienia. Lecz za tymi drzwia mi nie ma dla mnie serca, tylko zimny
głaz, który by za mrozi ł mą dusz ę. Odszed łem od drzwi jak pies bezdomny i brudny.
Przypomnia ły mi się ostatnie chwile u mej prz ybranej matki, która mia ła dla mnie trochę
serca. Pamiętam ten dzie ń, gdym się zapisa ł do wojska, a ona nie wiedzia ła o tym.
Za żartowa łem, że zapiszę się do wojska i nikt krzywym ani złośliwym okiem patrze ć na mnie
nie będzie.
— Żeby cię pierwsza kula nie minęła!
— O, dobrze, ma mo — powiedzia łem. — Nie minie mo że naprawdę, ja jako niepotrzebny
człowiek przesta nę ist nie ć.
I czy nie byłoby lepie j, gdyby kula przeszyła mnie na wylot i nie potrzebowa łbym stać
przy drzwiach i wspomina ć psie życie? Trzeba stąd odejść. Odchodzę od drzwi, schodzę z
drugiego piętra. Wtem trzasnął ktoś drzwia mi, obejrza łem się: Antoś. Stanąłem, by go
przepuścić, ukłoniłem się. On spojrza ł:
— Żyjesz? — zapytał obojętnie i schodzi ze schod ów. Ja również. I na tym się rozmowa
skończy ła. Na ulicy szybko się oddalił. Wiadomo... Idę na stacj ę kolejową. Jadę do Jabłonny.
Za meldowa łem się w batalionie, lecz nikt mnie nie zna ł, wszyscy nowi, jakoś dzi wnie
nadzwycza j surowi, nie tacy otwarci i śmia li jak na froncie. Kaprale i inni podoficerowie czy
oficerowie niedost ępni, jak gdyby udzielni bogowie na pla netach. Tak, tu nie front. Na
froncie byliśmy rozbisurma nieni, więc nic dziwnego, że nam się to nie mogło podobać. Życie
w kompa nii było tak nędzne, że z głodu wprost łzy stawały w oczach żołnier zy
niepr zyzwyczajonych do głodu. Ja byłem przyzwycza jony do takich eksperymentów, toteż
znosi łem mężniej od innych. Paczka sucha rków była wydawana na pięciu żołnier zy na dzień.
Fasunek dostawa ło się wieczorem i wypadało na sztukę dokładnie pięć sucha rków wielkości
zwykłych czworok ątnych herbatnik ów. To trzeba było zachowa ć na drugi dzień. Rano na
zbi órce nale żało pokaza ć oficerowi, który skrupulatnie oglądał, a za zjed zenie sucha rków za
wcze śnie — szło się do paki. No, takich zwyczajów na froncie nie było. Żołnier z gdy dostał
ma ło, to ukradł, a najadł się i jakoś się żyło. Toteż i tu, gdy reszta kompa nii nasze j wróciła z
frontu i rozbili ich po wszystkich kompa niach batalionu, zrodziło się nowe życie. Przede
wszystkim te ciche kompa nie stały się więcej odważne, a mniej posłuszne. Nasi żołnier ze
kradli płaszcze, koce, co się tylko dało, byle na chleb to opylić. Inni, mniej grabie żni, a
między nimi i ja, chodzili śmy na młode kartofle i piek liśmy je. Często bywały karne
ćwiczenia za takie nasze wyskoki, toteż w nocy częstokroć robili plutonowi alarmy na swoją
rękę, bez zezwolenia dowódcy kompa nii. Żołnier ze śpiąc w najlepsze zrywają się, ubierają i
już stoją w pełnym rynsztunku. Za chwilę powiada się: „kompa nia (czy pluton), roze jść się
na prycze! “. A jeszcze się dzia ły gorsze rzeczy. Taki podoficerek kaza ł padać żołnier zom na
błoto i czo łgać się. Skarg nie było, bo gdyby się tak trafił ktoś, kto by stanął do raportu ze
skargą, mia łby za swoje od innych podoficer ów! Dla tego też nigdy dowódca nie wiedzia ł, co
się dzieje w jego kompa nii, no i oczywiście nigdy nie pyta ł żołnier zy, czy im się dzieje jaka
krzywda. Pewnego razu, gdy padałem na takich karnych ćwiczeniach prowadzonych przez
plutonowego, a było po deszczu, i szuka łem miejsca suchego, unikając błota, uwziął się ów
komemda ncik, bym padł w błoto. Nie uczyni łem tego. Ten kaza ł:
— Biegiem, naprzód, padnij, czo łga ć się!
A ja zwyczajnie:
— Nie chcę!
— Czemu nie chcecie padać? — krzycza ł plutonowy.
— Bo jestem żołnier zem, a nie katorżnikiem. Minęły czasy okupacji i niewoli. Jest
wolna Polska nie po to, byście nas gnębili i wyciera li nas po brudnej, mokrej ziemi. Za
mundury musi ktoś płacić i niszczyć nam ich nie wolno.
— O, to ci ptaszek! — krzyknął plutonowy akcentem lwowsk im.
— Nigdy nie wyjdziecie z pudła. Za mądry jeste ście.
Zosta łem aresztowa ny na jego rozka z. Żołnier ze, dawni towarzysze frontowi, zacz ęli
urąga ć plutonowemu, a ten ich kaza ł aresztowa ć i odstawić do paki, lecz tam nie chcia no w
ogóle nas przyj ąć na rozka z jakiego ś za rozumia lca. I kaza no nam się przyszykować do
raportu karnego na nast ępny dzień.
— Panie poruczniku — meld uje sier żant sztabowy — raport gotowy: czterech służbowo,
trzech z prośbą, reszta karny.
Porucznik podchodził do każdego żołnier za, a żołnier ze podrywali się za każdym
nadejściem.
— Panie poruczniku, legionista Koszykowsk i Konrad meld uje, że staje do raportu
karnego, iż nie wypełnił rozka zu plutonowego i nie chcia łem padać i czo łgać się po brudnej
ziemi.
— A dlaczego nie wypełniliście rozkazu? — spytał porucznik.
— Dla tego, że jestem w polsk iej armii, nie w zaborczej, żebym mia ł się czo łgać i
niszczyć mundur za byle błahostkę.
— A skąd jesteście? — spytał.
— Z Warsza wy, panie poruczniku.
— A dużo jest takich mądrych ananasów w Warsza wie? — spytał.
Odpowiada m, że mądrych i głupich nie brakuje nigdzie, nawet i tutaj w kompa nii są
mądrzy i głupcy. Porucznik począł mnie świdrowa ć swymi niesympatycznymi ocza mi. Od
razu go znienawid ziłem za takie odezwa nie się do mnie. Porucznik odezwa ł się do sier żanta:
— Postawi go sier żant na sze ść godzin stójki pod karabinem.
To mi się nie podobało, bo przecie ż po czterech czy też po pięciu sucha rkach człowiek
nie będzie mia ł siły stać z cegłami. Nie, tak być nie mo że. Musz ę się oprze ć karze. Co
prawda, to mia łem stać i co dwie godziny odpoczywa ć po 10 minut. W południe stanąłem z
pełnym rynsztunkiem pod karabinem. Chwilę stałem, a że czu łem za duży ciężar na swych
barkach, postanowiłem się zbuntować. Położyłem karabin na ziemi, wyrzuci łem cegły z
plecaka. Za co mnie karzą? Za dużo już cierpiałem dla jakiejś fantazji. W czasie okupacji
byłem aresztowa ny przez Austriaków i trzyma ny z braku lepszego więzienia w piwnicy,
byłem strze żony jak zbrodniarz. Później za ś na froncie byłem za wsze pierwszy. Więc cóż?
Jeszcze ma ło? Dosyć. Nie powinni robić sobie igraszki z ludźmi. Wied zia łem, że kara mnie
nie minie. Ułożyłem pla n działania: poszed łem do kosza r, postawiłem karabin na właściwym
miejscu. Następnie położyłem się spać i począłem strasznie jęcze ć. Gdy sier żant za uważył, że
nie stoję pod karabinem, przyszedł do kosza r, zobaczył że leżę, i to go doprowadzi ło do
najwyższe j irytacji. Żeby żołnier z rzuci ł karabin i do tego jeszcze się położył na pryczy
wśród dnia! Nie, tego było za wiele. Podszed ł do mnie i krzyknął:
— Koszykowsk i, co to znaczy?!
Ja le żąc odpowiedzia łem, że to nie ma żadnego znaczenia.
— Stańcie tu na baczno ść! — rycza ł sier żant rozwścieczony. Odpowied zia łem mu, że
jestem chory i nie mog ę wstać.
— Jak kto chory, niech idzie do szpitala, bo w kosza rach miejsce dla zdrowych żołnier zy,
a nie dla chorych. W tej chwili masz wstać!
Ja krzyknąłem na sier żanta:
—Co to znaczy słowo „masz“? Czy sier żant nie wie, jak ma się odzywa ć do starego
żołnier za?
Sier żant ryknął:
— Ty rekrucie za ma za ny, czy ty nie wiesz, co to jest wojsko?
Odpowied zia łem mu pięknym za nadobne:
— Ty słoniu pana Boga, chamie i żłobie.
Sier żant widzia ł, że nic mi nie zrobi, postanowił iść osobiście do porucznika
Jankowsk iego, lecz na szcz ęście nie było porucznika w mieszkaniu i wrócił z niczym. Nie
mia ł złości swej gdzie wywrzeć, więc wywarł ją na żołnier zach niewinnych. Począł się
przy czepia ć, że brudno i mokro. A że ja jestem bardzo prędki i nie lubi ę, żeby się czepiał
głupstw taki idiota, więc krzyknąłem na cały głos:
— I czeg óż ty, ma łpo jedna austriacka, czepiasz się żołnier zy, jeżeli oni ci nic nie zrobili ?
Jeżeli masz taką chęć się kłócić, wiec wsadź swój język w gor ącą kawę, to cię już swędzić
nie będzie, a ja za ręczę za skutek mojej recepty.
Sier żant zobaczył, że trafił na człowieka, który się przed niczym nie cofa, postanowił dać
spokój i odszed ł do kancelarii. Następnego dnia mia ły się odbyć ćwiczenia polowe, a ja
mia łem iść powtórny raz do karnego raportu. Raportu jednak nie było, bo nie było dowódcy
kompa nii. Postanowiłem coś dzia łać, żeby od kary się uchronić. Najpier w wyszed łem na
szos ę i pierwszemu lepszemu przechod niowi sprzedałem swój płaszcz. Gdy już poczułem, że
ma m kilkanaście marek, postanowiłem uciec na front do pułku. W kadrze byłem za ledwie
trzy tygodnie, a już mi się dała we znaki, że wola łem niechybną śmier ć na placu boju, niż tu
śmierd zie ć w tej obmier złej kadrze. Kiedy więc zaczęły się ćwiczenia polowe, zosta łem
chwilowo jako stary żołnier z mia nowa ny zastępcą sekcyjnego i posłany na patrol z
żołnier za mi w stronę dworca Jabłonny. Po ćwiczeniach kaza łem żołnier zom wrócić, a sam
niby to mia łem iść do sklepu, kupi ć coś do zjed zenia i później ich dogonić. Kupiłem bilet i
pierwszym pociągiem pojecha łem do Warsza wy. Na stacji dowied zia łem się, że pociąg do
Wilna odchodzi rano, więc wypadało mi się przenocowa ć gdziekolwiek. Na noc nie można
było pozosta ć na stacji, wszak od tego są punkty zborne, a mo żna się natknąć na żandarmów.
Toteż cały dzień o głodzie włóczy łem się po mie ście, a później poszed łem spać na Siekierki
nad Wisłę . Spanie bez przykrycia nie należy do przyjemno ści, ale żołnier z jak pies, wszędzie
się położy i prze śpi, pogoda czy słota, mróz czy błoto. Rano udałem się na stacj ę z trans-
portem wojska, który jecha ł w stronę Wilna. Tu za trzyma ł mnie żandarm i odesłał na punkt
zborny przy Nowowiejskiej. Tam przyj ął mnie sier żant piechot y. Na drugi dzień mia łem być
eskortowa ny do Jabłonny. Nikt mnie nie pilnował, mogłem sobie chodzi ć w obrębie kosza r.
Gdy wyszed łem na dzied ziniec kosza rowy, postanowiłem zapozna ć się z jakimkolwiek
żołnier zem. Na szcz ęście trafiło się dobrze, bo jeden żołnier z przechad za ł się sam. Zacząłem
z nim rozmowę, a nast ępnie poczęstowałem go papiero sem, opowiedzia łem, że chciałbym
wyjść na pięć minut do miasta, ale że trudna sprawa, bo nasz sier żant nie daje przepustek.
Żołnier z powiedział, że dostał przepustk ę i obieca ł mi pożyczyć na pół godziny, tylko żebym
wrócił. Odpowied zia łem, że tego nie potrzebuje się obawiać. W zasta w dałem mu zega rek.
Wzi ąłem przepustkę, poszed łem i więcej nie wróciłem. Poszed łem na Dworzec Wile ński na
Pradze i tam mi się lepie j powiodło. Zajecha łem do Bia łegostok u. Tam sprawdza li
dokumenty podróży, a ja ich nie posiada łem, więc skoro żandarmi weszli do wagonu z jednej
strony, to ja wyszed łem drugą stroną i wlazłem na brek towarowego wagonu. Dosta łem się na
dach i już tak za jecha łem pod Wilno. Kiedy pociąg odjecha ł na równą drogę, gdzie nie ma
bardzo wysokiego nasypu, skoczy łem w biegu szczęśliwie. Nawet niepotrzebna była ta
ostrożność, gdyż na front każdy mógł iść, wita no go serdecznie. Tam takich dezerter ów z
kadry lubia no.
Jednej nocy po całodziennym marszu w okolicach Święcia n zasnęli śmy twardo. Jak
niegd yś, tak i dzi ś pragnąłem ujr ze ć tę matkę, która mi dała życie. Przyśniła mi się i powiada:
„pragnąłeś widzie ć mnie, oto mnie masz. Przyjr zyj się dobrze, byś zapami ętał, bo się później
obudzisz i mo żesz zapomnie ć. Synu, dużo cierpie ć będziesz w swym życiu, lecz nie złorzecz
mi, to wina ojca twego! Proszę cię, nie przek linaj mnie, gdyż padłam ofiarą, zostaj ąc twą
matką. A teraz, synu, wsta ń, bo się spalisz i id ź prosto za stodołę. Tam jest piwnica, a
schowaj się dobrze, by ci się nie stała krzywda, uważaj na prawo i lewo, idź wolno“.
Przebud ziłem się. Co to? Stodoła w płomieniach, ja samiutki jeden, obok nikogo, co się
dzieje? Wrota stodoły za mknięte, jak się tu wydostać? Dym gryzie w oczy. Szukam wyjścia,
kawałki ognia spadają z dachu, za chwilę będę pochodnią. Schyla m się i odwalam kamie ń.
Skąd ta siła, czy nie strach przed śmierci ą dodaje siły? Wyczo łguj ę się. Zaszczypa ło w głowę,
w twarz, czapka się za tliła. Gdzie iść, nie zda ję sobie sprawy. Ale za raz, czy za stodołą nie
ma naprawdę piwnicy? Nie zda ję sobie sprawy, gdzie uciekać, wszędzie słycha ć strza ły, lecz
nikogo nie widać. W dali widać również pożar. Szukam piwnicy. Jest takie nieznaczne
wejście, zwykły dół przykryty ziemią. Wpakowałem się, ciemno ść ogarnęła mnie egipska,
jak to się mówi. Stanąłem i nie wiem, gdzie się tu ulokowa ć. Usiad łem na ziemi i drzemię, bo
i cóż więcej ma m do roboty. Przeczeka m, aż się sytuacja wyjaśni. Będę szuka ł swoich.
Ostatnie okruchy zjadłem z chlebaka, czuj ę, że głó d mi doskwiera, wyjrza łem z dziury.
Słycha ć mowę, ale rosyjską. Już sied zę chyba ze czter y dni, a mo że i więcej, nie wiem, bo
ciemność i stale ciemność. Domaca łem, że są kartofle, ale czy to kartofle naprawdę? Może
zdechłą żabę wziąłem w rękę? Nie, to reszta kartofli poniewiera jących się jeszcze z wiosny.
Popuszcza ły sznury albo raczej duże kły. Zjadam jeden, drugi. Domaca łem się jeszcze kilku
sztuk, a później już nic nie można było zna le źć. Pić strasznie się chce, czuj ę zbli żającą się
gorączk ę. Po wodę stąd nie pójdę, może nasi odbiją okolic ę i będę wyratowa ny. No, dobrze,
ale pić, strasznie pić! Od czegóż łopatka? Racja. Wykopałem dołek, szcz ęśliwie coś chlupie
pod noga mi i ziemia się osuwa, rozszer za m go i mena żką zaczer pnąłem troszkę wody z
błotem. — O, jakie dobre... — szepcą usta spieczone. Zasypia m na nowo, lecz stale się budzę,
jeść już mi się nie chce. Nie wiem, ile ma m stopni gor ączki, a musi być duża. Nawet nie
wiem, czy głowa gorąca, czuję, że boli strasznie. Kopię z jednej strony i robię górę, natrafia m
na moc kamieni i cegie ł, wyrzuca m wyżej i wyżej, siły opadają, ostatkami dążę do
ukończenia roboty. Skończy łem, wciągam się na wierzch nasypu, spadam do błota z
powrotem. Odpoczywam, popijam błotnist ą wodę. Może teraz się wdrapię. Ręce się trzęsą,
straszny ból żołądka, och straszny! Z ledwością doczo łgałem się do góry, tu jest trochę
przewiewu. Nogi, ręce — wszystko boli. W plecaku zna la złem jeszcze kawałeczek chleba,
domaca łem się po ciemku. Ugryzłem. Niestet y nie smakuje, wychod zi z ust. Pić, strasznie pić,
nie ma już, boję się ze jść, bo nie dam rady wejść na nasyp. Ach, co za męcza rnia, oczy z
bólu ...wyłażą na wierzch. Wszystkie kości strasznie bolą.
— Ach, wodo, ty wodo! Ty jeste ś jak zdrowie. Ty jedna masz władzę uratować życie
moje — szepta łem słowo za słowem.
Czuję, że resztki sił opadły i przychod zi straszna śmier ć z pragnienia, głodu i choroby.
Tak, umiera m, a jednak pragnąłbym jeszcze żyć, ciężko, to ciężko, lecz najmniejszy robak się
broni i nie chce umiera ć. Nie, nie! Ja nie chcę umrze ć, ja chcę żyć. Tu dłużej nie wytrzyma m,
wychod zę. Wyczo łgałem się na wierzch ziemi. Słońce ślicznie wschod zi... Leżę na ziemi, a
dalej... Ktoś gwałtem chce wla ć coś do ust, zęby ściska ni, wypluwam płyn nawet, nie otwie-
ram oczu, zresztą po co? Gdzie jestem, zupełnie mi to obojętne. Przebud ziłem się — jakieś
bia łe ścia ny i wszędzie jęki. Czy to nie szpital? Chyba nie — tu mieszka opiek unka. Zaraz
przyjd zie któś i uroki będą mi odprawiać, a mo że i Antoś przyjd zie... Czuję, że zasypia m...
Zdaje się, że nie na długo. Coś na głowie, czy nie bandaż? Krępuje niemiłosier nie, a mo że
drzewo w piwnicy przywa liło? Ręce, nogi, brzuch, wszystko strasznie boli, mo że jestem
podziurawiony kula mi. Czuję kołysanie i jakiś jednostajny rytm jakby pociągu. Rozróżnia m
powoli, że naprawdę pociąg, słysz ę jęki i postękiwania. Zatrzyma ło się wszystko, kołysanie
usta ło, bufory nie stukają, przeciera m oczy — szpital, wyraźnie widzę łóż ko przy łóż ku. Co
za szpital, skąd się wzi ąłem? — ciekawe. Przypomina m sobie: paląca się stodoła, ucieczka,
za mieszkiwanie w piwnicy po kartoflach i niepr zyjemne ich chrupa nie, a później? Reszty nie
pamiętam. Wkrótce dowiedzia łem się, że jestem w szpitalu w Wilnie. Kiedy wróciłem do
zdrowia, chcia no mi dać urlop.
— Po co — spytałem — gdy nie ma m gdzie jecha ć?
Wobec tego jeszcze zosta łem kilka dni, a potem już wyjecha łem pod Nowoświęcia ny do
kompa nii z prawem urlopu zdrowot nego. Komenda nt kompa nii wręczy ł mi dokumenty
podróży i udzielił czterot ygodniowego urlopu. Dosta łem żołd dość duży, bo aż za dwa
miesi ące. Tego ż dnia byłem w Wilnie. Pociąg mia ł odchodzić dopiero o wpół do dwunastej w
nocy. Poszed łem najpier w do kina odgrywającego „Profea“.. Śliczny był obraz, jaka szkoda,
że w trzech seriach, a nie będę mógł zobaczy ć zakończenia. To był mój pierwszy obraz, który
widzia łem w kinie. No, oczywiście zna łem kina, ale z rekla m. Wyszed łem — i teraz dokąd
iść? Dużo czasu jeszcze zosta ło. Walę do nast ępnego kina na ulic ę Wielką. Tu ma ły ruch, na
dole sprzedają bilet y, sala mie ści się na górze. Wszedłem na schody, patrzę: pieniądze poroz-
rzuca ne, jakby kto prószy ł, różne tzw. kierenki półrublowe, pięcior ubl ówki carskie i marki
polsk ie. Przy samych drzwiach widzę papierek o większe j wartości, podnoszę powoli, by się
nie rozdarł. Potem to wszystko za pazuchę i wchod zę jakby nigdy nic. Usiad łem i patrzę
na
obraz „Hrabia Monte Christo “. Mało on mnie jednak obchodzi, bo myślę sobie, co też sobie
kupię i ile ż to będzie tych pieniędzy. Chyba bardzo dużo. Nie czeka m, aż się skończy obraz i
wychod zę. Idę do sklepu z obuwiem, wybiera m sobie żółte buty z cholewa mi, tak teraz
modne, i za raz na nogi. A teraz mundur. Trudno dobrać, ale że krawiec nie chcia ł stracić
klienta, więc usiad ła cała rodzina i dalejże poprawia ć. Zostawiłem zada tek, a sam zn ów na
miasto. A tu ślicznie lśnią zega rki srebrne. Łatwiej dobrać zega rek, bo nie na wyrost. Toteż
kupiłem srebrny „Anker“, kryty po obu stronach. Teraz na „Ankry“ moda. Co by tu kupić
jeszcze? A no czapk ę i kożuszek. To już łatwiej dało się kupi ć. Kupiłem jeszcze tytoniu
rosyjskiego (zdaje się, że był on podrobiony) dla Antosia, jako pamiątkę z Wilna, i skórę na
kamasze. Tak ubrany elega ncko od stóp do głowy wyjecha łem z Wilna do Warszawy.
Teraz śmia ło mog ę odwiedzi ć mlecznego brata. Nie jestem goły, lecz elega nt, ma m dla
niego prezent, a to też coś znaczy, bo w Warsza wie brakowało, gdyż szło wszystko dla
wojska. W Warszawie wsiad łem w tramwaj i pojecha łem do Dąbrowskich. Przyj ęli mnie
bardzo życzliwie. Drobia zgi wypakowałem i dałem. Nadchodzi ły święta Bożego Narodzenia.
Jutro Wigilia, chcę jechać do ich matki. Oczywiście za trzymują z uśmiechem i zado-
woleniem. Ciekawym, skąd taka miłość ku mojej osobie? Antoś nawet mia ł łzy w oczach,
kied ym powiedzia ł, że muszę jecha ć na wieś.
— No, już dobrze — powiada — ale po świętach, bo będzie nam weselej.
Dzieci ich również były szczęśliwe. Śpiewa łem im, a wieczora mi grywaliśmy w
„Czarnego Piotrusia “ i diabełka, i wiele innych dziecinnych gier. Przy Wigilii był nastrój
poważny i uroczyst y. Po świętach odwiedzi łem państwa B. na Biela ńskiej. Bo jakżeż, trzeb a
się im pokaza ć, bo o ile się wojna skończy, to ma m za miar wrócić i skończy ć to rzemios ło.
Nie wolno za trzask iwa ć drzwi poza sobą.
—
O, jakżeś wyrósł! — dziwili się państwo B. — Naprawdę jaki przysto jny kawaler!
Połechtało to mnie mile.
—Ile ż masz lat, Konrad? — spytał majster.
—Osiemna ście i pół większe.
— Po wojnie chyba, chłopcze, wrócisz i skończysz praktykę?
— No chyba — powiadam — nie można tak zosta ć niczym.
Poczęstowano mnie na odchodne obiadem, a jakże, przy stole razem z państwem.
— Co to lata robią — pomyślałem — ale to mo że ta tak zwa na sezonowa miłość.
Pożegnałem się i na drugi dzie ń odjeżdżam do opiek unki, niech i ona się ucieszy mną, kied y
tak wszyscy witają serdecznie. Trzeba pomyśle ć i dla niej o jakimś gościńcu. Kupiłem jej na
sukienkę i dzieciom również drobia zgi. Opiekunka wita ła mnie najserdeczniej ze łza mi w
oczach. Wszystko, co było najlepsze w domu, to dla mnie. I nie wolno było nikomu ruszyć,
sama była gotowa nie jeść, byleby mi nic nie brakowało. Stare przys łowie: „czym chata
bogata, tym rada". Chodzi łem na wieczorki, gdzie się zbiera ła młodzie ż i ur ządza ła zabawy.
Umia łem troszeczkę tańczy ć i zabawia ć swym humorem, a że humor nawet w najci ęższych
chwilach życia mego nigdy mnie nie opuszcza ł, toteż byłem ogólnie lubia ny. Szybko czas
zlecia ł i trzeba wracać do pułku. Nie mia łem wielkiej chęci, ale cóż — służba nie drużba.
Śnieg upadł strasznie duży, kolejki i koleje chodziły z wielkimi opóźnieniami. Wynająłem
furmankę, która za wiozła mnie do Grójca. Matka stanęła na progu i kiwała ręką na
pożegnanie.
— A pamiętajże o nas! A napiszże list, jak za jedziesz. A wracaj szcz ęśliwie z wojny,
dziecko kochane.
Przyjecha łem do Dźwińska i tam pod Połockiem odnala złem swą kompa nię. Niedługo
zabawiłem w kompa nii, gdyż potrzebni byli żołnier ze do dowództwa pierwszej dywizji i tam
się dostałem jako niezdolny na front. Stałem w Dźwińsku. Teraz chodzi łem na warty, mróz
szczypał, w nocy deski trzeszczały. Teraz pisywałem do opiek unki i Dąbrowskich, no i do
dziewczynki, która szczególnie mi się podobała, lecz dowiedzia łem się za kilka miesi ęcy, że
ona umarła na tyfus. A szkoda, bo ładna. Schodzi ł dzie ń za dniem, tydzie ń za tygodniem.
Wojna się skończy ła. Mamy wracać do cywila. Radość wielka dla wszystkich zdrowych,
chorych i inwalid ów wojennych. Angażuj ą nas na za wodowych podoficer ów. Trzeba się
podpisa ć na dwanaście lat. Jakie gaże czy też pensje — nie wiadomo. Mnie specjalnie
namawiają do zosta nia. Powiada m: „namyślę się“. Tłumaczy mi oficer, iż nie ma m po co i do
kogo wracać. Ja za ś powiadam:
— Panie poruczniku, tu jest Mołodeczno, i żeby mi kaza li pchać wagon towarowy do
samej Warsza wy, to wolę wolność niż być wiecznie podwładnym ludzi, którzy częstokroć nie
zas ługują na nazwę człowieka. Napatrzyłem się dość na niespra wiedliwość niektórych
podoficer ów i starszych szeregowc ów, którzy kaza li żołnier zom padać w błoto, brudzi ć
ubranie i czo łgać się jak wąż wobec jakiego ś zid iocia łego człowieka, który chorowa ł na
ma nię wielkości. No, a czy to jest sprawied liwość, że ja jako ochot nik, jako żołnier z
frontowy, człowiek, który straci ł zdrowie, zosta łem mia nowa ny za ledwie starszym legionist ą?
Gdy dezerter zy, tchórze i kanciarze, którzy umieli kraść i podchlebia ć się swym starszym,
dostawali sza rżę kaprali, plutonowych, sier żantów? Ta niespra wiedliwość mnie boli. Wiem,
że nie ma m nikogo, wiem, że będę się błąkał bez dachu nad głową, że będę spał w
warsza wskim domu noclegowym lub gdzie ś u dozorcy. Zdaję sobie sprawę ze strasznego
położenia, w jakim się zna jdę. Ale trudno, zdecydowa ć się nie mogę, gdyż wstąpiłem do
wojska z pełnym zapałem patriot yzmu. Nie zi ściło się to, czego pragnąłem i o czym
marzyłem. I trudno mi iść wbrew samemu sobie. Chocia ż wiem, że w wojsku ma m
zabezpieczony byt i kawałek chleba, ale nie zosta nę w nim, bo jestem za łama ny psychicznie.
Może ja źle się wyrazi łem: „psychicznie “. Może trzeba było powiedzie ć: „na duchu". Trudno,
literatem nie jestem i słó w dobiera ć nie umiem. Po kolacji poszed łem spać. Głowa mi uros ła
od myśli. Przecie ż jeszcze czas się zdecydowa ć i nie puszcza ć się łódką na burzliwe mor ze.
A jednak muszę wsi ąść w tę łó dź, płynąć po bałwanach spiętrzonych i burzliwych, bom ja
przysz ły robotnik, z krwi diabli wiedzą czyjej namiętno ści. Zasta nowiłem się, czy czasa mi
nie jestem wiecznym ma lkontentem. Przyszed łem do wniosku, że nie. Tylko życie mi się tak
ułożyło i ten los nieszczęsny mnie tak ściga.
O, jak srodze za wiedliśmy się! Polska jest wolna, lecz nie dla nas, nędza rzy, i ludu
pracującego. Polska jest dobra i kochana dla uprzywilejowa nych bogaczy i dla obłudników.
Ci uprzywilejowa ni za wsze gotowi są tę broń nasz ą wykręcić przeciw nam i zd usi ć nas,
nazywając szubrawca mi Obiecanki-caca nki poszły spać razem z zako ńczoną wojną, zosta ła
cza rna przepaść. Wid zę ją jasno jak na dłoni i widzę rozd wojenie Polsk i na dwa obozy:
bogatych i bied nych. W Mołodecznie weszli śmy do wagonów bydlęcych. Wida ć było
zadowolenie wszystkich zwolnionych. Wsza k jadą do pułków, a stamtąd do rodzin, do
wiosek rodzinnych, do matek, do sióstr i narzeczonych. Wszyscy ich wyglądają z radością. A
ja nic, stoję w kącie, ponury, patrzę, jak szybko mknie nasz pociąg, jak szybko mijają drzewa
osypane szronem, jak szybko ziemia za śnieżona ulatnia się coraz dalej, hen, niknie w dali, a
pokazuje się nowa ziemia, nowe okolice, inne chaty, inne krza ki. Czuję pustkę wokół siebie.
Przysz ły mi na myśl słowa: sam jeden, sam jeden na cały ten świat. Tak, jestem rozbitkiem
na fali życia i błądzę po ciemku. Sam nie wiem, do którego portu dobić, gdyż nie widzę
żadnego, który by serdecznie przyjął zbłą kanego syna ziemi. Nie mia łem się z kim serdecznie
pożegnać, lecz i wita ć też nikt nie będzie. Bo i któż mnie wygląda, któż pragnie mnie ujr ze ć,
wszak nie jestem nikomu drogą osobą? I kogo może obchodzić kawałek lodu płynącego na
rzece, czy ten lód się roztopi, czy uderzy o większy kawał i rozleci się, czy przyp łynie do
brzegu, gdzie osiądzie na mie li źnie błotnistej?
— Stacja Warszawa! — donośnym głosem wywoływali konduktor zy z pierwszych
wagonów osobowych, gdzie nam nie wolno było wchod zić jako zwykłym śmier telnikom. Bo
jakże. Moglibyśmy za wszyć tych, co płacą za bilet y, no i tych, co mają darmo pierwszą lub
drugą klas ę. Dla nas, jako tej sza rańczy obdartusów, przyczepia no specjalne wagony
salonowo-byd lęce. Na wagonach osobowych, a właściwie w oknach wisia ły święte napisy —
tabu — „za jęte“. Żołnier z jako służbista wykręcał się na pięcie w tył i odmaszerowywał na
koniec pociągu, gdzie z początku sądził, że będą wieźć bydło rogate. Co prawda nie
pomyliliśmy się — rzeczywiście w wagonach jecha ło bydło, lecz bez rogów i na dwóch
nogach: obrońcy i budowniczowie przysz łej ojczyzny.
—Ach, więc tu Warsza wa — westchnąłem — tu wolność nasza nast ąpi mo że jutro lub
pojutrze.
Wychod zimy z wagonów już nie tak butnie jak ongiś, gdy pasy na nas chrzęściły, gdy
karabiny stukały, łopatki obijały się dumnie o nasze nogi, jakby za pan brat z nami były. I nie
tak dumnie trzyma liśmy głowy do góry. Nam było wstyd, i to wielki, z nas biła pokora i
niejako pohańbienie, gdyż w oddziałach zabra no nam najlepsze części umundurowania.
Wida ć nam było kalesony, jeżeli już nie gołe nogi z dziur spodni i z porwanych trzewików,
albo jakiś strzęp z oberwanego płaszcza łopotał dumnie na mnie po ulicach Warszawy
niczym chor ągiewka. Tak wrócili śmy do różnych kadr swych pułków w stolicy. Towarzyszy ł
mi reumatyzm czy antretyzm, lecz z takimi głupstwami nie szło się do lekarza, więc diabli
wiedzą, jaka jest choroba. Wystarczy, że bolały mnie nogi na zmia nę pogody. Na placu
Zbawiciela stała kadra piątego pułku. Tutaj za meldowa liśmy się z papiera mi i wskaza no nam
salę punktu zbornego. Cały dzień grali żołnier ze w karty na pryczach, gdzie nie było jednego
nawet siennika ni też jednej słomki. Lecz gorsze było to, że nie za wołano nas do kuchni na
śniada nie, obiad i kolację i na drugi dzień również to samo. Poczęto szemrać, lecz cicho,
gdyż się obawiano, by kogoś nie zapakowa li do paki na pożegnanie. Jeden ze śmielszych
za wiadomił oficera, że nie zosta liśmy zaprowia ntowa ni.
— To się za raz sprawdzi.
I jak się pokaza ł, tak poszed ł i nie wrócił więcej. Wieczorem przyszed ł wyelega ntowany
oficer z plutonowym, rozda ł dokumenty podróży i rzek ł:
—
Wracajcie szcz ęśliwie do domów, a ojczyzna o was będzie pamiętać.
Żołnier ze szemrali:
.
— Jak będzie nas potrzebowała na drugą wojnę.
A więc, sługo, zrobi łeś wszystko swemu panu, złam rękę, złam nogę na nową drogę. Zrobi łeś?
Milcz! Możesz odmaszerowa ć. Wszystko dla Polsk i nasze j, nie dla wasze j, sza ra maso.
Pomyślałem: prawdziwe, lecz bolesne. Szarówka marcowa, deszcz mżył ze śniegiem,
wyszli śmy za bramę. Do zobaczenia, towarzysze boju! Ściska liśmy się serdecznie za ręce, za
bramą rozchod ziliśmy się, jedni na Dworzec Główny, inni na Gdański, Wschodni i Wile ński,
do kolejki Grójeckiej, do Jabłonny czy też pieszo w świat.
—
Słodka wolność — szepn ąłem idąc ulica mi zachlapanymi i zabłoconymi.
Jeszcze widać napisy nie zmyte od pół roku: „Wszyscy na front“. „Wróg pod brama mi
stolicy“. „Ty Polsce — Polska tobie!!! “. Wielka prawda: „Polska tobie! “. To jest im — nie
nam! Gdzie żby tu iść ten wieczór wolności mojej uczci ć? Ubranie na sobie ma m całe, a
za wdzięcza m to temu, że byłem ma ły, więc na nikogo się nadawać nie mog ło. Gdzie iść?
Gdzie się udać? Gdzie będzie noc wolności? Idę do Dąbrowskiego Antosia, przecie ż mleczny
brat, przenocuje. Jak będzie chcia ł! Ma swe dzieci, co mu po kim? Przenocuję się tylko i
pójdę rano szuka ć chleba u panów, boć panów na froncie nie było i nie pozabijali ich jak
sza rzyznę żołniersk ą. Oni się wzbogacili na wojnie, udzielą nam swych dóbr i pozwolą na
siebie robić za ma ły za robek lub za łyżkę strawy. Nie, serca dla Dąbrowskiego nie ma m za
tyle kopniaków, nie zapomnę swej krzywd y. No, oczywiście i on pamięta i nie przenocuje.
Doszed łem do Belwederu, zasta nowiłem się, że szkoda drogi. Wsiada m w tramwaj, jadę do
domu noclegowego. Myślę: jak to ja, człowiek, obrońca Polsk i, nie ma m gdzie łba położyć?
Powinni się zapytać w kadrze, czy ktoś mo że nie ma gdzie spać lub jest bez rodziny, niech
mieszka w kosza rach, dostanie żarcie lub robotę, o ile sam jej nie zna jdzie. Prawda, przy
zwolnieniu pyta li się, kto chce roboty? No i oczywiście zapisa li, ale zosta ło na papier ze, w
ogóle jak zwykle obieca nki-cacanki. Dom noclegowy. Tak, tutaj również nie zabrakło tych
napis ów: „Ty — Polsce, Polska — tobie “, „Idź na front“. Sale zapcha ne lud źmi bezdomnymi,
wszystkie prycze za jęte, ludzie śpią na podłogach i pod prycza mi. Tu rzeczywiście jest
wolność. Tu zebra ło się różne towarzyst wo, oficerowie carscy, uciek inier zy, wszystko dziś
nędza, starzy bie żeńcy. Nie brakowało również w mundurach zdemobilizowa nych żołnier zy.
Tu wolno oddycha ć zgęszczonym, śmierd zącym powietrzem natłoczonych ciał, nawet w
korytarzu. Rano było piękne i mroźne niebo, czyste niczym łza, tylko wiatr dął od południa.
Idę na południe w stronę Mokotowa, nie mog ę pozwolić sobie na tramwaj, gdyż nie wiem,
kied y zna jdę pracę, a o łaskę prosić nie będę. Musz ę być śmia ły i odważny. Na froncie nie
bałem się kul, a Dąbrowskiego ma m się bać? Nie pomo że, to sobie pójdę. Przecie ż jużem nie
chłopak, a dorosły mężczyzna, sto pięćdziesiąt jeden centymetrów. Lat dwadzie ścia kończę
nied ługo. Wchodzę śmia ło do niego w czasie obiad u. Jest Dąbrowski. Przywita ł się ze mną
chłodno. Żona jego dość serdecznie.
— Co powiesz, Konrad? — powiedzia ł.
— A no, jestem wolny już z wojska.
— Co będziesz robił?
— Będę poma gał innym nic nie robić — roze śmia łem się.
— A czy nie mog łeś zostać za wodowym?
— Po co? Dosyć ma m tego dobrego. Chcę wolności.
— Aha, i zd ycha ć z głodu — dorzuci ł.
— Trudno, jak będzie potrzeba zdechnąć, to i cóż złego się stanie? Ale przecie ż ja tu
przyszed łem z interesem. Czy nie mógłbym pomieszkać u państwa, póki nie zna jdę pracy?
Spojrzeli na siebie pytająco, coś ich obojga ruszyło, zgod zili się. Poczęstowali obiadem,
no i nie powiem, byłem ze dwa tygodnie, może trzy, czu łem się dosyć dobrze. Bawiłem się z
dzie ćmi, śmia ć się mogłem na za wołanie i figle niewinne płatać. Toteż gdy wypadło mi się
wyprowad zić z ich domu, dzieci płakały, jakby matka ich umarła. Dąbrowscy prosili, bym
mieszkał nadal, dokąd mi się będzie podobać, tak mnie szczer ze polubili. Lecz trzyma m się
zasad y mej dawnej matki, która mówiła: gdzie cię lubi ą, tam niecz ęsto bywaj, a gdzie cię nie
lubi ą, wcale nie bywaj; rzadki gość jest przyjemny, ciągły gość jest ciężarem krępującym
otoczenie.
Wróciłem do dawnego warsztatu u pana B. Warsztat ten był jednocze śnie moim
mieszkaniem. Była to wielka rudera, pełna młotków i kowadeł oraz maszyn prowizor ycznych,
porusza nych siłą ludzką, bez pomocy nowoczesne j techniki elektrycznej. Pan B. był
wrogiem wszelkiej innowac ji, był starodawnej metod y stróżem i odnosi ł się krytycznie do
nowoczesno ści. Tote ż wszystkie przed miot y meta lowe robili śmy ręcznie. A że to było po
wojnie, więc roboty było moc. Pan B. był skner ą w najwyższym stopniu, żona jego jeszcze
większą, a muszę za znaczyć, że państwo B. byli bardzo za mo żni. Jednego dnia zaczepi ł mnie
na ulicy żandarm i odprowadził do PKU. Tam sprawdzono moje dokumenty, wszystko było
na pozór w porządku, lecz z umundurowaniem niekoniecznie.
— Trzeba zda ć — rzekł porucznik — a wówczas będzie w porządku.
— Dobrze — powiadam — a gdzie jest moje ubranie cywilne? Przecie ż mia łem niezłe,
które oddałem w Radomiu, wstępując do wojska.
— Może pan jechać do Radomia po ubranie — odrzek ł.
— Pięknie — powiadam — lecz pan porucznik da mi dokument podróży bezpłatny, to
pojadę. Czemu nie?
— Tego panu dać nie mogę.
— Jak to? — powiadam — Więc ma m zosta ć nago?
— To już mnie nie obchodzi — powiedzia ł. — Dam wam termin, byście się postarali o
jakieś ubranie, a jeżeli do tego czasu nie złożycie, to będziecie odpowiadać z Pawiaka za
kradzie ż rzeczy skarbowych.
Co było robić? Wyszedłem z PKU. A więc ma m odpowiada ć za kradzie ż ubrania, które
dostałem w czasie wojny i w którym się wycierałem dwa lata? I to nie jest moja własność?
Więc gdzie ż ta sprawied liwość? Ale kto pójdzie do więzienia za kradzie ż mego ubrania
cywilnego w Radomiu? Przecie ż było publiczną wiadomością, że zosta ło wszystko sprzeda ne,
nie tylko moje, lecz wszystkich. Kto tu jest więcej winien: ja czy władza? Na Pawiak nie
ma m chęci iść. Wobec tego oddam. Za kilka dni zwija m ma natki wojskowe. Pan B. dał mi
spodnie, których by i dziad nie przyjął, a nadawały się na stracha na wróble. Obciąłem, bo
były za długie, i opasałem się paskiem. Otrzyma łem również i starą marynarkę, sięgającą do
kola n. Poszed łem na Polną. Za ogonkiem stanąłem z innymi i czeka łem swej kolejki, kied y
raczą odebrać. Nareszcie przysz ła kolej i musia łem oddać z żalem te zas łużone rzeczy. Tu
dopiero ujr za łem, czym jestem. Zda łem kamasze i wszystko według regula minu. Obecni
patrzyli ze współczuciem, a tego nie lubi ę. Przecie ż nie jestem żebrakiem. Wracam pieszo w
butach dziurawych, że palce widać. Tak to wygląda obrońca! Jestem wdzięczny panu B., że
chocia ż dał mi spodnie, bo naprawdę musia łbym iść w samej koszuli, gdyż kalesonów nie
mia łem. To mój majątek: ta jedyna koszula i te porwane portki. Nic więcej nie ma m. Na
drodze zaczepił mnie policja nt:
— Ej, dokąd idziesz?
— Czy ja cię tyka m? — powiadam mu.
— Za mknij ryło, gadaj, jak cię pyta m!
— Masz, oglądaj — podałem mu kartę demobilizacyjną.
Policjant popatrzył, pokiwał głową, „przeprasza m“ powiedzia ł. Zrobi ło mu się widocznie
przykro za ton mowy przywita lnej z jego strony.
— Takie życie to nie życie — myślałem w zimnym warsztacie, boć dopiero kwiecie ń, ale
wiadomo, że się nie pali w mieszkaniu. Najgorsze noce. Nie ma się czym przykryć, a spałem
na polowym łóżku na jednej płachcie, gdyż wtedy nie robili łóżek polowych wyście łanych.
Majster podarował mi później jeszcze kołdrę, nieszczególną, ale za wsze, jak to mówią:
darowanemu koniowi w zęby nie za glądają. Jednego dnia było tak ładnie. Ludzie spacerowali
po ulicach, dziewczęta uśmiecha ły się do swoich chłopców, wieczór równie ż przecud ny,
gwiazd y świeci ły, księżyc zda wał się śmia ć do ludzi. Ja za ś sied zia łem sam w warsztacie i
myślałem, czy wytrzyma m jeszcze przez dziesięć miesi ęcy tej praktyki, by zosta ć
czelad nikiem, by iść jak inni spacerować ulica mi, by się uśmiecha ć do dziewczynek jak inni.
Przecie ż ja człowiek, nie żadne bydlę. Nie wytrzyma m dłużej, to dla mnie więzienie. Klękam
na kola nach i gorąco się modlę: „Boże, nie karz mnie już więcej, Ty sam jeden wiesz, ile
przecierpia łem, dosyć tych mąk, dalej nie wytrzyma m tej nędzy, poniewiera nia. Boże, gdy
stanę przed Twój sąd, zlituj się i nie karz“. Zer wałem się z klęczek jak oparzony, gdyż ta
modlitwa wydawała mi się ostatnia i zda wało mi się, że sobie odbior ę życie. A to jest
tchórzost wo ucieka ć od życia. „Boże, przecie ż ja się do Ciebie modlę od najmłodszych lat i
Ty, mnie nie wysłucha łeś. Boże, czy Ty jesteś w ogóle? Boże, od dzi ś odwracam się od
Ciebie. Oszukiwano mnie w szkole Tobą, bujają ludzi w kościele Tobą, Ty, Boże, nie masz
litości, Ty, jeżeli jesteś, to dla bogatego, ja nie chcę Cię zna ć, Ty, Boże bezmiłosier ny dla
bied nych“. To był ostatni mój pacier z w życiu. Mogę liczyć tylko sam na siebie i nie oglądać
się na nikogo. Własnymi siłami będę żył lub zginę. Gdybym przyszed ł wcze śniej do tego
wniosku niewiary, jaka dzisia j się we mnie zakor zeniła, to bym tak nie cierpiał.
Czter y tygodnie minęło szczęśliwie jakoś. W piątym straszna ma laria położyła mnie na obie
łopatki. Nie byłem ubezpieczony w Kasie Chorych. Przede wszystkim opiszę chorob ę. Rano,
wstając do pracy, jest człowiek osłabiony strasznie, na języku jest biały gr zyb, oczy cza rne,
wpadły gdzie ś w dół. Najpier w robiło mi się strasznie zimno, szcz ękałem zębami,
przykrywałem się czymkolwiek i kładłem się na łóżku. Wszystko na mnie skakało jak
galareta. Później nast ępowała silna gor ączka. Traciłem przytomność. Bud ziłem się o
dziewiątej godzinie wieczór z wielkim niesmakiem w ustach i zasypia łem z powrotem już
norma lnie. Rano jak zwykle wstawałem do pracy. Wprost przewracałem się przy niej. I ani
razu w ciągu trzech i pół miesi ąca pan B. nie powiedział: „połóż się“ lub ,,idź do lekarza,
dam ci na leczenie “, gdyż pan B. złamałby sobie język, no i — kto wie — może by
zbankrutowa ł. Malaria lubi punktua lność i dzie ń w dzień o jednej godzinie kładła mnie. Tak
np. były wypadki, że zna jduję się na mie ście z interesem warsztatowym. Jest godzina wpół
do dwunastej, więc musia łem się śpieszyć, by jak najprędze j być w domu. Robiłem w
nied ziel ę zapalniczki na fuch ę i tak zebra łem parę marek, za które musia łem kupi ć jakieś
ubranczyno, marne bo marne, na Kercelaku. Prosiłem pana B., by pożyczył mi na lekarza.
Odburknął mi tylko, że „ludzie po sto lat żyją i nie zna ją lekarza, a ty masz dwadzie ścia i
lekarza ci się zachciewa. Jaki to panek! Ja nie wiem, co to doktór. Masz wielkie wybryki".
Pomyślałem: niech cię wielka cholera spotka, stary skąpcze, przyjd zie i na ciebie kied yś taki
koniec, będziesz prosił, błagał, wszyscy cię opuszcz ą, bo zbankrutujesz, i żona cię opuści, ty
stary ośle. Ale to było tylko pobożne życzenie. Napisałem list błagalny do dawnej opiek unki,
lecz i ona opuściła mnie, odpisała, że bieda. Rzeczywiście, że jej bieda, ale gdzie ż ma m się
udać o pomoc? Trudno mi już było robić zapalniczki, gdyż nie mia łem na materia ł, no i siły
nie mia łem, zrobi łem się strasznym leniem z powodu choroby. Wpadła mi dobra myśl. Rano
wstawałem jeszcze przed otwarciem bramy i wybiera łem gałgany ze śmiet nika i w ogóle co
się tylko dało. A że ten dom był bogaty, gdyż dużo było hurtowych składów, więc w kilka
tygodni zebrałem sporo różnych rupieci, które sprzedałem gałganiarzowi, i udałem się do
lecznicy. Lekarz, siwy jak gołąbek, wypytywał się szczegółowo od a do z, jak również
za interesowa ło go moje życie prywatne. Przepisa ł mi lekarstwo i zwrócił mi honora rium,
które dałem w kasie. Odrzek łem, iż ja nie żebrak, jakoś się postaram o pieniądze na lekarstwo .
Prosiłem, by w ten sposób nie poniżał mnie, gdyż mog ę być bardzo bied ny, lecz jałmużny
nie mogę przyj ąć.
— No więc — powiada — ja panu pożycz ę na lekarstwo, a jak pan będzie mia ł, to mi
odda.
Zaczerwieniłem się po uszy, nie ma rady, trzeba brać (bier z Micha le, co ci Pan Bóg daje).
— Oddać to oddam — powiadam — ale kied y?
Podziękowałem lekarzowi nie śmiej ąc mu patrzyć w oczy. Wsza k to jest takie
upokarzające, że nie zni ósłbym jego oczu na swej osobie.
— Niech pan się nie wstydzi — powiedzia ł — pan jest ogromnie ambitny, ale to nic nie
szkodzi. Człowiek bez ambic ji nic niewa rt.
Rad bym zapa ść się w ziemię w jednej chwili, byleby zniknąć z oczu dobrego doktora.
Wsza k traktowa ł mnie jako pana, a ja boso prawie, bo palce wyglądały z kamaszy i zda wały
się wołać: „my chcemy butów, a ty pieniądze bier zesz na jakieś lekarstwo!“. Pożegnałem
lekarza i czym prędze j uciek łem. Nie oglądałem się poza siebie, szed łem śpiesznie, byleby
być jak najdalej od lecznicy. Powied zia łem państwu B., iż byłem u lekarza. Zataiłem, że do-
stałem na lekarstwo, przecie ż to słowo nie prze jdzie mi przez gardło.
— Co ci powiedzia ł doktór?
— Rano kaza ł brać proszki i pić mleko z wódką — śmia ło mówię. Jakby nie było,
pracuję i obowiąza ny jest majster dbać o zdrowie swego pracownika. —
Ja bym prosił, by
państwo byli łaskawi dać mi na leczenie.
— Co? — krzyknęła pani B. nadąsana — na wódkę nie dam. Wid zicie go! Boże drogi,
na wódkę naciąga i powiada, że na lekarstwo! Ja pijaństwo ma m popiera ć?
— Ale czeka j, Walentko — uspokajał pan B. — widocznie naprawdę jest potrzebne
lekarstwo. Przecie ż Konrad nie kłamie nigdy.
— Ale teraz kłamie, nie dam na wódkę, rozumiesz, takiemu smarkaczowi.
— Ja przeprasza m bardzo — powiadam — że ośmieliłem się prosić na ratunek mego
zdrowia. Mnie nie chodzi o życie mo że w tej chwili, lecz o leczenie, gdyż ta choroba
strasznie mnie męczy, a przecie ż nie ma m odwagi odebrać sobie życia.
— Słyszysz mężu? Sza ntażuje nas, straszy samob ójstwem, dureń jeden!
Za mknąłem drzwi i poszed łem do warsztatu. Usiad łem na stołku i myślę: tych pieniędzy
za mało. Wsiad łem w tramwaj, pojecha łem do Dąbrowskich. Błaga łem jego, by się zlitowa ł i
pożyczył mi. Odrzek ł, że o tym nie ma co mówić, z pieniędzmi krucho. Przypomnia ło mi się,
że ma m u siebie kanarka, którego dostałem od młodszego praktykanta na imieniny, więc
proponuję Antoniemu, by pożyczył w zasta w, a wiedziałem, że był ogromnym miłośnikiem
kanarków. Przyjecha łem z powrotem czym prędze j, gdyż każda godzina zda wała mi się
wiekiem. Mój kanarek był w mieszkaniu państwa B., gdyż był remont loka lu. Wszed łem,
bior ę klatkę. Pani B. do mnie:
— Mleka dostaniesz co dzień szkla nkę.
— Dziękuję — odrzek łem. A pan B. pospieszył, że i na wódkę też.
— Nie! — krzyknęła żona.
— Ależ ja — powiadam — nie podzi ękowałem jeszcze państwu, a państwo się wyrwa li
z mlek iem i że wódki nie dostanę. Ja w ogóle dzi ękuję za dobre serce, nic nie przyjmuj ę,
boby to na zdrowie mi nie wyszło.
Wyszed łem, pojecha łem czym prędze j do Dąbrowskich. Za kanarka otrzyma łem dwa
tysiące marek, a wart był co najmniej z pięć, ale to tylko zasta w. Cudownie się w każdym
bądź razie złożyło. Ceny kanarków nie zna łem, dopiero później się dowiedzia łem, co mógł-
bym dostać na Kercelaku. Na drugi dzień rano służąca przynosi mleka szkla nkę i stawia ją na
warsztacie.
— Dla kawalera — powiada.
— To niech sobie panna weźmie — powiadam — i odda państwu.
W sklepie kupi łem sobie litr mleka, gdyż trzeba czter y razy dziennie pić miesza jąc z
wódką i łykać trzy proszki. Lekarst wo poskutkowa ło od razu. Poczułem, że mi lepie j i z
każdym dniem lepie j. Majster wiedział, że nie chcia łem wziąć mleka, że jestem uparty. Stał
się bardzo dobry i grzeczny. Natomiast żona jego stała się niemo żliwa. Razu jednego
sied zimy wszyscy przy stole: państwo B., goście i rodzina ich, no i ja. Służąca podała na
pierwsze danie czerwony burakowy barszcz i kartofle na półmisk u. A dalej podają drugie
danie: jakiś sos na indyczce i coś tam jeszcze i znów świeże kartofle podla ne sosem. Pani
prosi „proszę brać“, natomiast mnie osobiście kładzie te kartofle przest ygłe i zimne. Byłem
tym oburzony, bo jakżeż, jestem przy stole razem i ona robi taką różnic ę. Wstałem i po-
wiedzia łem głośno:
— Do widzenia — aż oczy mi się za iskrzy ły i wyszed łem wściek le z ły za tę różnicę.
Przecie ż lepie j by było, gdybym nie widzia ł i przys łała mi do warsztatu w menażkach. Od tej
chwili przesta łem się stołować. Wypłacano mi pieniądze. Byłem do pewnego stopnia za -
dowolony, chociaż może gorze j na tym wyszed łem, gdyż drożej kosztuje, a pan B. nie chcia ł
dać tyle, by mi wystarczyło.
— Głupstwo — powiadam — nied ługo skończy się ma męka, nareszcie
będę
człowiekiem na stanowisk u. Już za trzy miesi ące.
Powoli nadchod zi ła zima, a z nią gorsze czasy, gdyż ona nie oszczędza bied nych, którym
brakuje odzie ży i paliwa albo mieszkania. Weźmy na przykład mieszkanie moje mieszczące
się w warsztacie na kilkudziesięciu metrach kwadratowych. Nie opalone, gdyż piecyk mały,
żela zny palił się ze dwie godziny rano, no i wygasł, a doba ma 24 godziny. Nadchodzą święta
Bożego Narodzenia. Do tych świąt przywiązywa łem wielką wagę, nie religijną, lecz rodzinną.
Ludzie robią zakupy, a ja nic komplet nie, bo i za cóż? Nadszed ł wieczór wigilijny, ludzie
sied zą przy stole z rodzina mi, łamią się tradycyjnym opłatkiem, pełno bakalii, ciast, ryb,
rybek i rybeczek, różnego gatunku owoców. Usiad łem w rogu warsztatu ciemnego, gdyż nie
wolno było wypalać gazu wieczora mi. Oparłem łokcie o warsztat, przykryłem się płaszczem.
O, kied yż ja tak usi ądę wraz ze swoją rodziną! O matce — szkoda marzyć, lecz żona, dzieci
— wszak jestem dorosły. Będziemy śpiewa ć kolędy i będziemy się radowa ć życiem. Dziecko
nasze będzie ściągać ze stołu wigilijnego, mo że nawet stłucze coś, ale będzie się cieszyć, że
coś zrobi ło — buch i rozt łukło się w kawałki. Będziemy patrze ć na choinkę. Ale kied y to
nasta nie? — pyta m sam siebie... Zapaliłem gaz. Myślę sobie: nikt nie przyjd zie, a ja się ogol ę
i zgaszę. Przez piętna ście minut palenia majster nie zbankrutuje. Namydla m się wolno,
systematycznie, nie jak to robiłem za zwycza j — prędko, ogoliłem się również wolno, później
się umyłem, począłem się przygl ądać w lusterku sam sobie, jakbym się pierwszy raz widzia ł.
Tak, tu na prawej skroni siwizna, na lewe j również. Włosy cza rne, lśniące i siwizna. Przykro,
nie byłem dzieck iem nigdy, ale za to starszym i dorosłym jestem dawno. Czy ktoś zrozumie,
co to jest nie być dzieck iem? Nie! Moje dziecinne starcze lata poszły spać, moje marzenia
prys ły jak bańka mydla na, jestem staruszkiem siwym o młodych latach. Ktoś zast ukał do
warsztatu. Otworzyłem drzwi. To mój majster przyszedł prosić na Wigili ę.
— Ależ — powiadam — dziękuj ę. Po co ma m wchod zić w rodzinę pana, po co ma mnie
spotkać to, co kied yś: wyróżnia nie? No i po cóż? Pan jest moim majstrem, ja uczniem. Cóż
my ma my siebie bla gować i łama ć sią opłatkiem, życzy ć tego, czego sobie nie życzymy w
sercu? Nie, to nie jest ładnie okłamywa ć się. Ja wiem, że musia łbym panu życzy ć, żeby pan
był bogatszy, a przecie ż im pan będzie bogatszy, to ja bądę bied niejszy, bo pan będzie chcia ł
mi mniej płacić, zast ąpi pan mnie maszyną i ja będę robił za parę groszy. Przecie ż pan będzie
mi również czego ś życzy ł, na pewno bogactwa, ale skąd to brać, kied y dary Boże są
rozd rapane? Trzeba by wydrze ć tym, co mają je teraz, i dać biedakom. To i po cóż ma my się
wspólnie okłamywać? Ja bym chcia ł, by mi sią dobrze powodziło, pan by chcia ł być bogatszy,
a przecie ż tak nie będzie, bo o ile pan będzie bogatszy, a wszyscy bogaci chcieliby być
bogatszymi, to tej robotnicze j klasie nic nie zosta nie i trzeba by wysłać ich na inną kulę
ziemsk ą lub wymordowa ć. Albo wszystko podzielić na równo i będzie sprawied liwie, bo nie
byłoby wyzysk iwanych i wyzysk iwaczy.
Majster słucha ł jak wryty, nie odzywał się, nie przer ywał mi, dał mi się wygadać. W
końcu rzek i:
— Konrad! Skąd ci to wszystko w głowie uros ło, by tak mówić? Sam nie wiem, jak ci na
to odpowiedzie ć. Ale wiesz, ty naprawdę jesteś porządny, nie lubisz kłamać i odpowiadasz
jak stary.
— Panie — powiadam — ja jestem stary i już siwy.
— Co ty gadasz?
— Tak — ja mówię i zapaliłem światło, pokazuj ę mu.
— Tak, rzeczywiście, taki młody i siwy. No chodź, nie opowiadaj głupstw, jeste ś za
młody, by już filozofowa ć, świat już taki jest i taki będzie, i nie poprawisz go, trzeba na to
setki milionów ludzi, by poprawiło się coś na świecie. Za mykaj na klucz.
— Nie pójdę, nie lubi ą kłamać.
— To ci przy ślę przez służą cą.
Nic nie powiedzia ł. Poszed ł. Cieszyłem się, że powiedzia łem prawdę i że się nie obraził,
nawet nazwa ł mnie porządnym człowiekiem, i służą ca przynios ła tę kolację wigilijn ą.
Dzie ń za dniem mija ł, dawno było już po świętach, roboty moc, i sezon w pełni. Dni moje
się kończy ły, a właściwie liczyłem je, ile zosta ło jeszcze do końca praktyki. Męcza rnia się
kończy, zosta nę czelad nikiem. Przyszed ł dzie ń ostatni mojej praktyki. Jutro się wyzwala m.
Spać nie mogłem z radości. Wsza k jutro! To kochane jutro przynosi mi wyzwolenie z nędzy.
Od jutra czelad nik! Pracować będę na siebie, by żyć i śnić o lepszej przysz łości. Zaoszczędzę
sobie pieniędzy, kupi ę ubranie, obuwie, wszystko kupię, co będzie potrzeba. Wynajmę
mieszkanie przy rodzinie, gdyż u gospodarza wykluczone, mieszkania są za odstępne i na to
pozwa lają sobie bogatsi: wszystkiego po trochu. Nie od razu Kraków zbudowa no. Jutro
przysz ło. Próba zrobiona, uścisk ręki pana B. jak niby równego sobie, papier y trzyma m w
garści i wciska m za pazuchę. Zdaje mi się, że skarb dźwigam pod pachą. Pan B. winszowa ł
mi mówiąc:
—Życz ę panu owocnej i wytrwałej pracy w naszym rzemio śle dla podniesienia jego
wydajno ści i ulepszenia.
Myślę sobie: gadaj do la mpy. Zwykła formułka i każdemu w ten sposób się winszuje, by
czasa mi młody czelad nik nie uciek ł do innej pracowni, bo właściciel traci, a musi płacić
świeżemu więcej niż swemu wyzwole ńcowi. Na razie pracowałem w tym miejscu, nie
myśląc o lepszym, gdyż sezon let ni u nas był zwykle słaby, a praca zaczyna się jesienią. Nie
za rabia łem wiele jako początkujący czelad nik, ale wystarczyło mi na razie to, co ma m.
Ogarnąłem się dosyć wzgl ędnie w nowe ubranie i obuwie, przeglądałem się w skle pie w
lustrze, pomyślałem, że dość dobrze wyglądam, przyzwoicie, nie tak ofiarnie jak w
łachma nach. Nawet dziewczęta, które mieszkały na tym podwórku i nigdy przedtem nie rzu-
ciły okiem łaskawym na takiego podarciucha, dziś się uśmiecha ją i rade by rozma wia ć i
pośmia ć się do mych cza rnych diabelsk ich oczu, jak to one je nazywa ły. Na flirty jednak nie
mia łem czasu, gdyż trzeba wykorzysta ć ten czas, póki jeszcze jest sezon, robić po fajrancie,
bo jesienią pójdę gdzie indzie j robić. Nie dlatego, że nie chcę tu robić, lecz dlatego, że chcę
zobaczyć, jak robią gdzie indzie j, w większych fabrykach. Chcę się otrzeć o świat roboczy, a
później pojadę do Francji, poświęcę się rzemios łu, z tego przecie ż ma m jeść chleb.
Grom z jasnego nieba przerwa ł te marzenia. Zosta łem zabra ny jako poborowy 1901 roku
do wojska. Czy to sprawied liwość? Nie, to jest zbrodnia, ludzi takich jak ja, niedawno
wyszłych z okopów, ciągnąć z powrotem do wojska. Jest mój rocznik wzywany, nie ma m
pretens ji, ale ochot ników nie powinni brać, przecie ż były odezwy wodzów Polsk i, że
ochot nik, który wysłużył na wojnie, jest wolny, dostanie ziemię, pracę, zapewniony byt. I
gdzie ż to wszystko? Gdzie ż te obieca nki-cacanki? Dlaczego nie dotrzymujecie słowa?
Łamiecie mi życie, łamiecie mi przyszłość, czymże jest ten naród roboczy dla was, wielcy,
możni dzied zice i fabrykanci, rz ądziciele Polsk i? Igraszk ą, bo i cóż was to obchodzi, że jakiś
tam robotnik będzie cierpia ł? Wy nie cierpicie, wam jest dobrze, wasi synkowie ucz ą się w
politechnikach czy gdzieś indzie j, albo robią się niezdolnymi do wojska. Mają chore serce,
chore oczy, krótkie nogi, lecz rozrzuca ć pieniądze po nocach w barach i na dancingach — na
to zdrowie mają. W ostatecznym razie w sztabach wam jest dobrze, zostajecie pisarza mi, gdy
my robimy najbrudniejsze roboty i czy ścimy waszym synalkom buty, by się im podliza ć o
jakąś głupią przepustkę. Idę jak na rze ź, chociaż wojny nie ma. Na Koszykowej w kosza rach
rozd zia ł. Zostałem przyd zielony do pierwszego pułku wojsk łączno ści w Zegrzu. Na
pierwszej zbiórce jeden z podporuczników wystąpił do nas z mową, że przyszliśmy w
zaszczytną służbę ojczyźnie i nie liczy się dawna służba za wojsko, bo to była banda! Obraził
nas tym słowem, poczęliśmy gwizda ć i krzycze ć. Ta banda was, panowie oficerowie,
postawiła na nogi, tej bandzie powinniście dzi ękować, a nie ubliżać. Krzyk, wrza wa się
podnios ła, wszyscy rozbiegli się po sali, oficer uciekł.
— Ale nas przyj ęli — mówił jeden drugiemu — co? Wdzięczno ść taka. A co on by robił,
gdyby nie ta banda? Chybaby był oficerem nad psami.
Później przyszed ł inny oficer i wywołał po kilkanaście nazwisk. Rozd zielono nas po
różnych kompa niach. Żołnier ze mieli za mia r napisa ć do sztabu do Warszawy na owego
podporucznika, lecz ja i niektórzy odradza liśmy. Bo kruk krukowi oka nie wykole. Wojsko
nie podobało mi się teraz zupełnie. Chcia łbym frunąć w jednej chwili gdzieś w dal. Ten rygor
nie dla mnie. Po złama niu słowa przez dowództwo, że my ochot nicy ma my mie ć za liczone
wszystko i być wolni, czu łem, że nie jestem zobowiąza ny do wierno ści. Tak wszys cy myśleli
i tak również mówili. Siedzieli za to w pakach, co i mnie nie ominęło. Za kilka dni zgłosiłem
się do lekarza. Kombinowa łem, jakby się zwolnić. Odwołałem się do komis ji lekarskiej, ta
przeznaczyła mnie do szpitala na operacj ę i później za zdolne go do czynne j służby. Po-
wiedzia łem sobie, że wszystkiego użyję, by się zwolnić, a żołnier za ze mnie już nie będziecie ,
panowie, mieli. Bo słowność dla mnie jest rzeczą świętą, jak się czego ma nie dać, to się nie
obiecuje, mo żna brać tylko na uczucia partiot yczne, lecz na obieca nki nie. Ja poszed łem z
patriot yzmu, ale skorożeście, panowie, obiecywali, to wobec tego dotrzymujcie, bo i mnie się
nale ży sprawied liwość.
Jestem w Szpitalu Ujazdowsk im.
Operowali mnie
czwartego maja, a przedtem
łazikowa łem w szpitalu trzy tygodnie. Dobre i to dla mnie. Należał mi się wypoczynek.
Ludzie bogaci wyjeżdżają za granic ę tracić pieniądze, tak jakby nie mo żna zostawić ich w
kraju, a łazikowanie moje to drobnostka. Po operacji jeszcze jestem sze ść tygodni w szpitalu.
Chcia łbym być tu jak najdłużej. Narzeka ć nie mogę. Jeść jest co, nawet nie źle, a że w
nied ziel ę nikt mnie nie odwiedza, jak innych, toż ja pretens ji o to nie ma m, zwyczajnie
jestem sam. I dopóki nie będę mia ł rodziny, za wsze będę sam, lecz to się skończy. Niech
wyjdę z tych sołdatów tylko! Dostaję urlop zdrowot ny jednomiesięczny i strawne. Pierwszym
pociągiem wyjeżdżam do opiek unki Dąbrowskiej. Opiekunka z radości się rozpłakała, nie
wiedzia ła, gdzie ma posadzić swego gościa, lecz wola łem się położyć, tak wszystko było we
mnie roztrzęsione. Słysza łem spoza okna, jak opiek unka mówiła z radością jednej, to drugiej
sąsiadce:
— A, przyjecha ł Konrad, wychowa niec mój, idę kumo duchem do sklepu, trzeba kupić
bułek, boć to warsiawiak, a mo że i mas ła zrobić trochę, bo to będzie jod suche bułki?
Przylecia ła z rynku prędko, za nią sąsiadki oglądać mnie jak raroga. Co jedna wyjdzie, to
druga wejdzie, dziewczyny, chłopaki. No, bo jakżeż nie oglądać, toć to warsza wiak, toż
przecie ż każdy rad zobaczyć. Wróciłem z wojska, każdy ciekawy, co słycha ć w świecie. A
opiek unka rosła jak na drożdżach, no bo jakżeż, jej wychowa niec! Oglądają go i chwalą, że
taki ładny chłopak z ocza mi jak czer nie. Posłała po sałatę córkę swą, ta przynios ła pełny
fartuch, czyszczą ją, solą, układają w wielką mis ę jak mied nica glinia na, polewa jąc śmieta ną.
Syn opiek unki, młodszy chłopak, chce wziąć sałaty, ta mu nie daje.
— Nie żryj, to dla Konrada.
— Ależ nic zjem — powiadam — wszystkim wystarczy i jeszcze zosta nie. Przecie ż tej
sałaty nawet przez dwa tygodnie nie zje człowiek.
Zna lazł się i serek, a z niego i pierogi zrobiono. Były i klusk i na mlek u la ne. Myślę sobie: jak
to dobrze, że człowieka dłużej nie było, to się stęsknili i kochają. Tak, dobrze żyć z daleka,
ale dobrze by było, żeby za wsze takie serce było, a nie sezonowe. Zasypia m, wychod zą
wszyscy z domu, przedtem wyganiają gałęzia mi muchy, których było moc, siadają przed
domem na ławce i opowiadają sobie jedna drugiej.
— I kto by to, moja kumo, powiedzia ł, z takiego nijakiego chłopaka wyrósł taki gładki,
niczym dziewucha.
— Albo te i nogi jak pałunki były, a dzisio j proste i zupełnie inszy chłopak.
— Wiecie co, kumo, nie trzeba go puszczać, macie po bracie przecie ż te, jak to je nazwa ć,
te dziewuchy, a dyć, jakże to une się nazywajom? O la Boga, wysło mi z głowy! Adyć
Staśka i Zośka, niech się z którom ożeni, dobry chłopak, zno bidę i będzie sanowa ł, a jem
będzie i w Warsia wie tyż lepik. Dziewuchy ładne, a że bidne, nu to i on taki sam, nie bedom
mieli pretens ji, dorobiom się i dobrze. Pan Bóg ma wiencyj, jak rozdo ł.
— Nie wiem, moja kumo — powiada matka — on ich nie lubia ł i une jego. Zawdy go
przezywały, a un jest pamiętliwy i nie daruje.
— Zreśtom niech sie ożeni z bogatsum — powiada inna — po co ma cierpić? Chyba
dosyć się nacierpio ł w tym wojsku i na wojnie. Myślita, że jego nie weźmie tutejso bogato?
Przecie ż ma profesję, i to dobrum, słysałam, zna ńdzie se zunę.
Tak moje stare zna jome martwiły się moim losem. Przed wieczorem wstałem, ubrałem
się i przysz ły kuzynki, z którymi byłem na ty. A jakże, pocałowały się ze mną, uważały mnie
przecie ż za brata ciotecznego. Tu mi było dzi ś dobrze, wszyscy szczer zy, życzliwi, radzi by
nieba uchylić. Jedna poszła wcze śniej do obrządku, drugą mia łem odprowadzi ć później.
Zosia wciąż patrzyła na mnie jak w obraz, widać mia ły polecone sprzyjać mi. Jednej nied zieli
spotkałem kolegę z dawnych lat dziecięcych, dosyć bogatego, który zaproponowa ł mi, bym
przeszed ł się z nim troszkę.
— Siadajmy na ławce — powiedział Franek — zobaczysz, w tym domu jest dużo
dziewuch.
Usiad łem na ławce. Z tego domu wyszła panienka, gruba, czerwona i gadatliwa. Zna łem
ją jak i wszystkie inne. Od razu przysta ła do Franka, rozma wiając jednocze śnie ze mną. Za
chwilę przysz ła jeszcze jedna, która wracała z kościoła i różaniec mia ła w ręku, jak również i
książkę do nabożeństwa.
—
Siadaj, Jasiu — powiedziała pierwsza — będzie nas więcej.
Ławka krótka, wstaję i ust ępuje miejsca. Przedsta wiam się, chocia ż było zbyteczne, bo
zna liśmy się.
—
Pani siada — powiadam — pani dama, pani ma pierwszeństwo.
—
Ależ gościom pierwsze ństwo — powiedzia ła matowym głosem.
—
Siadaj, siadaj — powiedzia ł Franek — dasz się prosić, widzisz, że panna Jasia chce
sied zie ć koło ciebie.
Siada m na brze żku ławki.
—
Niech się pan przysunie, bo zleci — powiada. Panna Jasia przysunęła się, byliśmy
ściśnięci.
—
Niech pan powie coś o Warsza wie, bo tu taka dziura, nic nie wiadomo, gdzie i jak
ludzie żyj ą. Ja bym tak pragnęła być w Warsza wie, nigdy jeszcze nie byłam.
—
Tu są ludzie też — powiadam — co byli w Warsza wie i jeszcze dalej, to nie mogą
opowiadać?
—
Pan nie zna tutejszych ludzi: jak tylko gdzie jest, a raczej był, to nie zna już nikogo,
taki dumny.
—
Tutaj wszyscy ludzie są za bardzo interesowni i nigdy bym się z taką panną nie ożenił,
w ogóle tutejsze panny nie dla mnie — powiedzia łem dość ostro.
— To i pan jest interesowny — powiedzia ła Jasia.
— Nie — powiadam — tylko że zna jąc tutejszą ludność wiem, że każdej panience nie
podoba się tak chłopiec, jak majątek. Wady w bogatym nie widzi, a w bied nym zobaczy,
chocia żby nie było żadnej.
Począłem się przygl ądać jej rysom. Wyglądała najwyżej na piętnaście lat, a przecie ż
musia ła być starsza na pewno, jasna blond ynka, ciało na rękach i twarzy gładkie, nie bardzo
bia łe, śniadawe, opalone.
— Może pójdziemy na spacer — powiedział Franek.
Wstaliśmy, idziemy, a że w jednym prze jściu było błoto sączącego się opodal źródła,
więc musieli śmy przechod zi ć pojedynczo. Franek zosta ł sam z Jasią, lecz ona czym prędze j
uciek ła od niego ze słowami:
— Pan bogatszy, niech pan idzie z bogatszą, no i grubszą — ja z panem Konradem.
Myślę sobie: przykleiła się do mnie, mo że jeszcze myśli, że złapie mnie za męża. Nie,
siost rzyczko, mylisz się bardzo. Co prawda, niebr zydka, piękna również nie, średnia ale
zgrabna, pier ś duża, nogi ma łe, oczy głę biej osadzone niż norma lnie, czo ło troszkę wypukłe,
co nadaje jej dużo dziecinności. Szczuplutka, mo żna ją było ująć w pasie dwiema dłońmi.
Ubrana w leciuchną sukieneczkę w kwiateczki i bluzeczkę również z tego materia łu.
— Panno Jasiu, gdyby tak zobaczy ł panią narzeczony? Dopiero by pani mia ła za swoje,
że idziemy razem.
— Ja narzeczonego nie ma m, bo mi nie wolno mie ć. Mam starsze dwie siost ry i nie mogę
konkurowa ć z nimi.
— Ho! ho! to pani jest dobrą siost rą! A ciekawym, czy siost ry są również dobre dla pani?
— O, pan ciekawy, wszystko chce wiedzie ć. Chyba że dobre — dodała pośpiesznie.
— A kto to był ten, którego widzia łem z panią, gdy pani wracała z kościoła, czy nie
narzeczony?
— Przecie ż mówiłam, że nie ma m.
—
Przeprasza m, niech pani nie sądzi, że ja mówię z za zd rości o panią, bo każdemu
wolno iść z panią, a ostatecznie przecie ż to nie są wymówki, gdyż pierwszy raz rozma wiam z
panią, chocia ż panią zna m dawno. Ale, ale: czy sobie pani przypomina, jakże to już dawno
temu, parę lat, jak mnie pani przezywała, kied y przechod ziłem przez ulic ę: „Warszawsk i
wyciruch, świnia za tobą idzie w czerwone j szubie na d...“
Ostatniego słowa nie dokończy łem. Jasia za rumieniła się:
— Nie przypomina m sobie — szepnęła.
— A czy sobie panna Jasia przypomina, jak krzycza ła na całą ulic ę? „Dzieci! Chodźta,
chodźta, zobaczyta go, tego wycirucha warsza wskiego “. Więc widzi pani, jaką ma m pamięć
dobrą, oo? Nie potrzebuje się pani krępować i mo że pani już powiedzie ć, cóż to był za
chłopiec. No, niechże pani powie. Co, jestem uparty?
Jasia nareszcie mówi, że ten chłopiec, co szed ł z nią rano, stara się o jej rękę, lecz bez
wzajemno ści z jej strony.
— Bied ny chłopak — westchnąłem.
— Skąd pan wie, że bied ny?
— Przecie ż ja nie powiedziałem, że bied ny w znaczeniu, że nic nie ma, lecz że nie
pozyska ł pani serca. Przecie ż stanu majątkowego jego nie zna m. Zdaje mi się, że pani jest nie
do zdobycia.
— Cóż pan by za raz chcia ł, bym pierwszego lepszego pokochała i za raz wyszła za mąż?
Czy nie ma m prawa pozna ć, tak jak pan, charakter u chłopca? A ostatecznie on tutejszy i to
wszystko spowszed nieje. Ja go nie chcę i czym więcej go odrzuca m i powiadam, że go nie
chcę, on więcej lezie za mną. Czy on nie powinien zrozumie ć tego, że żona namawia na, a
wilk w domu chowa ny — to jedno: musi uciec do lasu.
Myślę sobie: jak na taką mie ścinę, raczej dziurę małomiejską niezna ną nikomu, dosyć
panieneczka rezolutna. Jak to dobrze, że Franek ze swą parą poszed ł naprzód, mogłem z nią
swobodnie porozma wiać.
— Panno Jasiu — powiadam bez krępacji — a gdybym ja tak pani powiedzia ł, że
chcia łbym, by pani zosta ła moją żoną, co by pani powiedzia ła?
— Gdyby pan tak powiedzia ł, to bym panu dała odpowiedź.
— Ja myślałem, że odkosza. No, ja się nie oświadcza m, bo ja się sza lenie koszów boję.
Wracaliśmy do domu całą czwórką, gawędząc sobie o rzeczach banalnych, nie mających
związku z tym, o czym przedtem rozmawia liśmy. Pożegnaliśmy się, chocia ż było jeszcze
spory kawał do wieczora. Ale wiadomo, każdy musi obrządza ć gospodarstwo.
—Pan przyjd zie jeszcze dzisia j? — powiedziała głosem proszącym i cichym.
— Dobra, postaram się.
Przyszed łem do domu. Matka za niepokojona, czemu tak długo nie przychod zę na obiad.
— Byłem u panienki — i wymieniłem u której.
Opiekunka troszkę mia ła kwaśną minę, przecie ż mia ła na wydaniu swe kuzynki, córki
swego brata.
— Wiesz co, Konrad? One są takie bied ne, te dziewuchy. Były tu u mnie i Zocha tak
wypytywała się, gdzie poszed łeś. Wisz, one by były dobrymi zuna mi, siroty napracowa ne.
Oboje nic nie mocie, to i byśta nie mieli pretens ji. Zawsze coś ona dostanie, no i jo tyz bym
coś dała. Bóżnicy nie zrobi ę, przeciec wykarmiłam cię swom piersiom, to serce mnie tyz boli.
— No, widzi ma ma, że jeżeli boli serce, to o mnie powinno więcej boleć niż o nich.
Przecie ż ma ma z nimi żyć nie będzie. Ale ja nie ma m się za mia ru żenić. Przecie ż jestem w
wojsku i na cóż mi kula u nogi potrzebna? U nas w Warsza wie trzeba na żonę pracować.
Warsza wa to nie wieś, gdzie dostaje się mor gów wiele i chowa się co rok ciele.
Matka się roze śmia ła.
—E, ciebie się tylko żarty trzyma ją. To już jak chcesz, chłopcze, rób, by ci było lepik,
wola łabym, żebyś się ożenił z bogatszą, to i lzy by ci było.
— Mamo, a któraż bogata by mnie chciała goło...?
— O, ty chłopoku, tu niejedna poleci na ciebie. Do Warsia wy każda by chcia ła.
— Mamo, ja wezm ę żonę, która by mnie kochała, a ja ją.
— Oj, głupi, głupi, urodom kapust y nie okrasi. Zawdy by ci było lekcej.
— At, o czym innym pogadajmy, co mi po żonach.
—
To już jak chcesz, tak se rób. Jak sobie kto pościele, tak się i wyśpi.
Następnego dnia oświadczyłem się. Było to ósmego czerwca 1922 roku. Prosiłem
rodzic ów o rękę Jasi. Ojciec powiedzia ł:
— Hm, nie ma m przeciwko temu nic, ale przecie ż się żenił teraz pan nie będzie, to i po
co się oświadcza ć?
Tłumaczę staremu, że w Warsza wie tak jest przyjęte, że oświadcza ją się na parę lat
naprzód.
— No i się nie żenią — przerwa ł stary.
— O, i tak też bywa — powiedzia łem.
Myślę sobie: ja znów dużo wiem, jak jest naprawdę w Warsza wie między panną a
kawalerem. Chyba że z książek, lecz w naturze diabli sami wiedzą, jak jest. Ale trzeba
pokaza ć, że się coś wie. Matka jej się ucieszyła, nawet siost ry starsze się ucieszyły. Bo
zawsze prędze j wyjdą za mąż. Gdy przyjd zie chłopak jaki i zerknie na najmłodszą — ta
za jęta, to dobra będzie i druga. Narzeczona ma ogromnie się uradowa ła i nadskakiwa ła mi.
— Jutro jestem u was ostatni dzie ń, trzyd ziestego czerwca wyjeżdżam do wojska.
Narzeczona zmartwiła się bardzo, nie przeczuwa ła, że to koniec urlopu.
— Nawet się tobą nie nacieszę — szepnęła mi.
— Głupstwo — powiadam — nied ługo w ogóle mo że skończę służbę wojskową, może
mi za liczą dawną służbę.
W Zegrzu za meldowa łem się w kompa nii i za raz na drugi dzie ń zosta łem naznaczony
dyżurnym na sali. Byłem z tego niezadowolony. Powied ziałem, że rekrut ów słucha ć nie
myślę i za mia tać kosza r nie będę, poniewa ż jestem starym żołnier zem frontowym i do tego
starszy legionista. Za to postawili mnie do raportu karnego. Porucznik pyta ł, czemu nie
spełniłem rozka zu. Odpowied zia łem, że jestem starszym legionist ą i nie należy mi się czy ścić
kosza r.
— Dopóki nie będzie rozka zu o waszym mia nowa niu przez pułk, dotąd jeste ście
szeregowcem i rekrutem! Zrozumia no?
— Nie zrozumia no i zrozumie ć nie chcę. Ja nie byłem mia nowa ny przez pana porucznika,
wobec czego i degradowa ć nie ma pan mnie prawa. Nabyłem to na froncie i to mi się słusznie
nale ży, nawet i więcej, lecz nie byłem, nie jestem i nie będę lizuchem.
— Kapral Cydejko! — krzyknął porucznik — weźcie tego ananaska w swe obroty i
zaprowad źcie go, niech czy ści ustępy.
— Nie, czy ścić nie będę — powiedzia łem — zginę tu. Nie zginąłem na froncie, lecz nie
pozwolę upodlić się, ja stary żołnier z, jakiemuś poborowemu kapralowi. Wykluczone, nic nie
robię.
— Będziesz, ptaszku, robił — powiedział porucznik — na to ma my sposoby. Pamiętajcie,
kapralu, dajcie mu szkołę , niech popamięta, co to wojsko.
— Chodźcie ze mną — rzek ł kapral.
Idę.
— Weźcie tę miot łę.
Bior ę.
— Za mie ćcie te ust ępy.
— Nie chcę!
— Za miatacie, czy nie?
— Czy wykonacie rozka z kaprala? — krzycza ł jak bydlę rżnięte w rze źni. — Kapral to
dla ciebie, rekrucie za ma za ny, Bóg.
— Za mknij mord ę — krzyknąłem — bo miot łę umacza m w gównach, za ma luję cię i
dam ci boskóść, czumbaryku. Ja ci powiadam: milcz, bo Polsk ę wolną za wdzięcza ć
powiniene ś mnie, którego nie ciągali za mord ę do wojska jak ciebie. Sam poszed łem.
Jakoś poskutkowało, widzia ł, że nie da rady — na upór lekarstwa nie ma. Polecia ł do
kancelarii porucznika za meldowa ć o mej niesubordynacji. Zawezwano mnie przed oblicze
porucznika.
— No i co ty, rekrucie za ma za ny — krzycza ł porucznik — co ty sobie myślisz? Czy to
banda, czy wojsko?
— Przypuśćmy, że jedno i drugie, bo pan porucznik przede wszystkim nie ma prawa się
w ten sposób do mnie odzywa ć. Może mnie pan porucznik oddać pod sąd, lecz ubliżać sobie
nie pozwolę, a gdzie się ma m poskarżyć, to już będę wiedzia ł.
— Milcze ć! Rozumiecie? Czego nie odpowiadacie? Mówcie!
Ja nic.
— Odpowiadajcie!
— Przecie ż pan porucznik kaza ł milcze ć, więc nic nie odpowiedzia łem.
— Czter y godziny stójki pod karabinem z cegłami w plecaku, co godzinę odpoczynek
dziesięciominutowy.
— Ja jestem po operacji i dźwigać mi nic nie wolno, wobec czego mogę stanąć, ale bez
cegie ł.
— A więc, kapralu, bez cegie ł, tylko nasypcie mu piask u do plecaka pełno. Nie masz siły,
będzie się was polewa ć wodą, byście nie zemd leli. Odmaszerowa ć!
Wykręciłem się zwyczajnie i wyszed łem.
— Wróć, czy nie wiecie, jak się odchodzi, od dowódcy, co?
— Zapomnia łem, czy jestem rekrutem, czy starym żołnier zem.
— Ja z was zrobi ę teraz żołnier za, będziecie chodzi ć jak na sprężynach.
— Tak, panie poruczniku — powiedziałem — był czas, kied y chodzi łem jak na
sprężynach i kied y byłem dobrym żołnier zem, lecz takie traktowa nie daje odmienny skutek.
— Już ja z was zrobi ę, co będę chcia ł.
Wyszed łem jak pierwszy raz: bez salutowa nia, bo i po co, jeżeli tak jestem traktowa ny?
Mogą zrobi ć ze mną co chcą, lecz jestem uparty. Kapral Cydejko kaza ł nasypać piask u —
nasypałem.
— No, brać piach.
— Nie chcę.
— Rozumiecie?
—
Zbyteczne głupie rozumowa nie wasze, wystarczy, że nie chcę i dobrze.
Sprowadził szefa kompa nii, byłego austriack iego żołnier za.
— Brać piach! — krzyknął szef.
— Nie chcę.
— Co za cholera, co za żołnier z! — krzyknął sier żant.
— Lecz — powiadam — jeżeli żołnier z, to nie cholera, a jak cholera, to znowu nie
żołnier z, niech szef się liczy ze słowami, tu nie święta wasza Austria, a tu Polska wolna —
pomyślałem — wolna...
— Zgnijecie w więzieniu! — krzyczał sier żant.
— Nic nie szkodzi! Im prędze j, tym lepie j.
— Kapralu, pamiętajcie o nim — rzek ł szef i poszed ł.
Wieczorem, gdy wszyscy spali, kapral łazi ł z la mpą i szuka ł brudnych nóg. Wied zia łem,
że chce pokaza ć, co umie, jak również wiedziałem, że każe mi wstać i myć nogi, chocia ż
byłem po kąpieli. Nie przyszed ł do mnie za raz, lecz zbud zi ł sporo żołnier zy i ci poszli myć
nogi. Stanął nade mną. Wid zia łem go przez zmrużone oczy. Medytowa ł, co zrobi ć.
— Ej, wy, wstawać myć nogi.
— Kiedy byłem w kąpieli.
— Ja wiem lepie j od was, czy byliście, czy nie byliście, rozka z to rozka z, rozumiecie?
Poderwałem się na łóżku, jak nie krzyknę:
— Paszo ł won, ty psia twoja ma ć, czumbaryku, bo jak złapię karabin, to twoja albo moja
śmier ć.
Żołnier ze go nie lubili, toteż krzyknęli:
— Koca mu na łeb!
Czym prędze j uciek ł z sali, by nie dostać la nia. Rano poszed łem do doktora i ten zabronił
mi dźwigać ciężary, jak również skakać, zapisa ł w książce chorych. Dzięki temu dowódca
kompa nii był słaby wobec lekarskiej dia gnozy, zresztą dziś go nie było, a zast ępował go
chorąży, lecz i on już wiedzia ł o tym, że wczora j nie wypełniłem rozka zu, i na ćwiczeniach
kaza ł mi skakać razem z innymi. Wied ząc co mi grozi, za meldowa łem naprzód. Lecz chorąży
powiedzia ł, że nic nie wie, co napisał lekarz, a jeżeli tak jest napisa ne, to jutro oczywiście nie
będę już skakał na ćwiczeniach. Wied ząc co mnie czeka, nie chcąc być kalek ą, nie chcę
skakać, jedynie ćwiczę się i słucha m wykładów.
— Zobaczymy — powiedział — jeżeli oszukujecie, że doktór napisa ł, to bieda z wami.
Po powrocie
z ćwicze ń szef
nasze j kompa nii złościł się za
wczora jsze
moje
niepos łusze ństwo. Mało mnie to obchodzi ło, że go tam własna ambic ja gryzie, toteż przy
zbi órce przed pójściem po obiad krzyknął:
— Chłopcy, do mnie!
Tym, którzy najpier w do niego przylecieli, kaza ł zaprowad zić mnie do umywalni i tam
za mknąć. Kaza ł zabra ć mi pasek od spodni i krzycza ł, skakał, tupał wyzywając mnie od
warsza wskich łobuzów.
— Niech cię portki oblec ą tu, zgnijesz, twoje miejsce w więzieniu, durniu jeden!
Wysłucha łem tego wszystkiego ze zgrzytem zębów. Pomyślałem sobie: oj, gdyby to była
wojna, to byście się liczyli ze mną.
— Ja tego nie daruję — powiadam — za wiadomię Ministerstwo Spraw Wojskowych i
odbekniecie razem z waszym dowódcą kompa nii.
Szef wychod zi, a ja krzyknąłem, że nie zabra li przewod ów elektrycznych, a przecie ż
można się na nich powiesi ć i sier żant w razie mej śmierci nie mia łby się na czym z rozpaczy
powiesi ć. Był bezsilny wobec mnie. Za meldowa no dowódcy i zosta łem za pół godziny
odtransportowa ny do więzienia. Tu dopiero ujr załem swą bezsilno ść i tu przekona łem się, że
oficerowie i ich pomocnicy nadużywają swej władzy. Upór mój nie zma lał, raczej się
zwiększy ł. Pomyślałem: chciałbym teraz wojny. Pierwszymi wroga mi byliby nie żołnier ze z
drugiej strony, lecz sami najbliżsi swoi. Wiem, że moja myśl jest zbrodnicza. Lecz większa
zbrodnia jest mych prze łożonych, którzy chcą z żołnier za zrobi ć głupie bydlę, bo im się coś
tam nie podoba. Dowied zia łem się, że ma m sied zie ć dwa tygodnie. W dodatku areszt ścisły.
Roboty ma m wykonywać najbrudniejsze. Toteż na drugi dzie ń rano zapr zęgnął mnie profos
więzienia, plutonowy, zwa ny słomia nym Jasiem, do wynoszenia kubłów z nieczysto ścia mi.
Nie zrobi łem tego, zapisa łem się do lekarza. Tu się poskarżyłem, że zmuszają mnie do
ciężkiej pracy. Słomia ny Jasio dostał w nosa, a ja za pięć dni zosta łem zwolniony z paki i
czym prędze j odesłany do Modlina. Dowied zia łem się, że mia ła przyjecha ć komis ja z
ministerst wa czy ze sztabu, tego dobrze nie wiem. Obawiano się, bym się nie poskarżył. A
szkoda wielka. Już bym tu nikogo nie żałował. W Modlinie postarałem się o przepustkę do
Warsza wy, chcia łem jecha ć po starą ewidenc ję, aby za liczyli dawną służbę do obecnej.
Chcia łem być jak najprędze j zwolniony z tego piekła, od którego odwykłem. W Warszawie
wyciągnąłem ewidenc ję i za liczenie zesz łej służby, obliczyłem, że jeszcze ma m trzy tygodnie
dosłużyć. Udało mi się to szcz ęśliwie, poniewa ż nowy komenda nt był więcej człowiekiem, i
mniej oficerem-s łużbist ą, który by czyha ł na to, by komuś zrobi ć krzywd ę. Nareszcie
przyszed ł rozka z zwa lnia ć wszystkich ochot ników, którym za liczono służbę. Jestem wolny!
Jadę pociągiem z Modlina do Zegrza — macier zystego oddziału, skąd wydają mi papier y ze
zwolnieniem. Kiedy już ma m papie ry w ręku, pędzę do oddzia łu mundurowego, podskakuję
z uciechy. Zatrzyma ł mnie dowódca dawny, który tak chcia ł gwałtem, bym szorowa ł ust ępy.
— Co! Wy nie widzicie, że oficer idzie, nie umiecie się zachowa ć, co? Nie nauczono was,
jak się przechod zi koło oficer ów?
—
Co mi po tym — odrzek łem śmia ło, parsknąłem śmiechem i pobiegłem dalej.
—Wróć! — krzyknął, lecz już za późno.
Polecia łem prędko i tego ż dnia jeszcze pojecha łem do Warszawy po swe ubranie. Tu
ubrałem się na cywila i pojecha łem do Zegrza, aby oddać bety do ma gazynu. Poniewa ż
zosta ło mi jeszcze kilka godzin do odjazd u najbliższego pociągu, poszed łem odwiedzić
dawnych zna jomych żołnier zy w kompa nii. Ci stanęli kołem i mówili:
— O, ten szcz ęśliwiec wyzwolił się z jarzma munduru.
— No —i pyta m — a czy porucznik się poprawił?
— Tak. Troszk ę lepszy niż dawniej. Ktoś złożył na niego za żalenie w Ministerstwie
Spraw Wojskowych.
Naraz przechod zi moja „sympatia“. Żołnier ze poderwali się na baczno ść, ja stałem
najspokojniej w kapeluszu.
— A wy co tu robicie? — spytał się, gdyż przypomnia ł sobie, jakem wczora j parsknął i
uciek ł.
— Proszę mnie nie „wykowa ć“, ja nie jestem dla pana „wy".
Odszed ł. Cholera go brała na mnie. O, gdyby przyszed ł porucznik Zieli ński z szóstego
pułku, dawny mój dowódca, to temu bym się rzuci ł po bratersk u na szyj ę, tego to wszyscy
lubili śmy, to był człowiek i nasz brat, a ten — galileusz, austriack i pajac.
— Ale żeś mu przygada ł — cieszyli się żołnier ze — jemu się zda je, że tu jest Bogiem.
— Do widzenia, koled zy, za raz będzie pociąg.
— Do widzenia! — krzyknęli i za zd rosnym okiem patrzyli za mną.
Powiewa łem kapeluszem jeszcze z pociągu, widzia łem grupkę stojących i machających
rękami. Teraz na pewno pan porucznik będzie lepszy, gdyż wobec nich zosta ł tak obcięty, aż
mu się niedobr ze zrobi ło.
Pierwszą noc przenocowa łem w warsztacie u pana B. Rano zacząłem pracować jak
dawniej. Miałem troszk ę zapasu pieniędzy, co mog ło wystarczyć na dwa tygodnie. Właściwie
to z życiem, z kupnem tego lub tamtego, nie byłem obezna ny, zda wało mi się, że można żyć
suchym chlebem i herbatą. Pan B. płacił mi pięć tysięcy marek, co okaza ło się po zjed zeniu
zapasu strasznie ma ło. Gdybym poszed ł co dzień do kawiarni na obiad skromniutki i kupił se
wędliny na śniada nie, to by za Boga nie starczyło, a tu przecie ż trzeba ubranie, obuwie,
bieliznę, boć to nie wszystko, że dzisia j ma m się w co ubra ć. A przecie ż ma m pretens je do
życia prawdziwego człowieka. Mało przeczyta ć książkę i z niej dowiedzie ć się, że sied zą lu-
dzie przy stole szcz ęśliwi, najedzeni i uśmiechnięci. Trze ba takim być, a ja jestem tchórzem,
gdyż boję się ruszyć z tej pracowni, gdzie skończy łem praktykę. Trzeba wiedzie ć, że tam,
gdzie kończy się praktykę, człowieka do pewnego stopnia uważają za chłopaka i płacą mu, co
z nosa spadnie. A taki wyzwoleniec boi się iść gdzie indzie j do pracy, zda je mu się, że nie
podoła tej pracy, nie wierzy sam w swe zdolno ści. Każda fabryka czy warsztat mają swoje
sekrety. Przypuśćmy, że rzuc ę tę pracę i pójdę gdzie indzie j. Co wówczas będzie, gdy dowie
się pan B.? Wtedy nie przyjmie z powrotem. Co ma m robić? Czuję teraz braki i wiem, że
gdybym nawet za robił trzy razy tyle, to będzie mało. Dzi ś za mieszkanie w warsztacie nie
płacę i uprać mogę sam, a gdy się wyprowad zę, to przecie ż nie mogę prać ani gotowa ć na
gazie. Żyję jak trzmiel w dziupli, nie zna jąc co te spacer i co to czas wolny, bo za wsze jestem
za jęty gotowa niem strawy lub repwowa niem odzieży. Zdecydowałem, że dalej tak żyć nie
wolno. Spytałem pana B., czy nie podwyższy mi pensji.
—O nie, kochanie — powiedzia ł — słabo znasz robotę. Ja potrzebuję, by mi czelad nik
trząsnął robotą, żeby to było widać.
— Więc pan nie może? — spytałem smutnym i złama nym głosem.
— Nie.
— Trudno — powiedzia łem — jestem zdecydowa ny na wszystko. Jeżeli nie mogę
trząsnąć robotą, to wina pana, że nie nauczył mnie dobrze, solid nie i prędko wykonywać tę
robotę. Trudno — powiadam — mo że rzeczywiście nie jestem zdolny do tej pracy. Wobec
tego pójdę gdziekolwiek za robotnika lub pomocnika. Zd ycha ć nie mogę, jeżeli już niby
wyszed łem na człowieka.
—Dołożę ci tysiąc marek — powiedzia ł pan B. po namyśle.
—To wszystko ma ło — powiadam — ta podwyżka nic nie znaczy. Przecie ż pan rozumie
sam, że muszę być podobny do człowieka, a nie do jakiego ś kundla czy jamnika, bym się
wstydzi ł sam siebie i nie mia ł w czym wyjść na ulic ę. Czy świat jest dla mnie, czy ja dla
świata?
— Nic ci, chłopcze, nie poradzę.
— Trudno, wobec tego robić nie mog ę.
— To szukaj sobie co lepszego.
Gdzieby tu iść szuka ć tej pracy? Pójdę do pokrewnego fachu, jako pomocnik
rzemie ślnika. Bardzo szybko zna la złem pracę na Pradze w firmie Alfons Mann —wyroby
chirurgiczne. Tu po całym tygodniu pracy zapłacono mi dwanaście tysięcy marek. No, ale
muszę się wyprowad zić z warsztatu pana B., gdyż ten chciał, abym po fajrancie odrabia ł za
mieszkanie, co mi się nie uśmiecha ło wcale. Już po robocie w fabryce czułem się zmęczony,
a tu jeszcze odrabiaj! Wolę szuka ć mieszkania i chc ę być samod zielny. Z mieszkaniem
poszło łatwo. Wynająłem na Starym Mie ście przy rodzinie, inaczej — na kupie w jednym
mieszkaniu z alkową. Nowy za robek okaza ł się także ma ły, z ledwością za robiłem na
mieszkanie, obiad y i śniada nia bardzo skromne, tak że byłem sza lenie głodny po każdym
takim daniu. Psiakrew, że to człowiek sam na świecie, nie ma nigdzie oparcia, nie ma gdzie
pomieszkać za darmochę i pożywić się przez jakiś chocia ż czas, dopóki się nie odreperuje.
Trudno, pracy muszę szukać innej, lecz tym razem w swoim za wodzie. Niech co chce będzie,
nich się w warsztacie śmieją, że coś tam źle zrobię. Trudno, żyć muszę. U Manna na Pradze
pracowałem miesi ąc okrągły, na podwyżkę nie mia łem nadziei. Pracę zna la złem szybko w
swoim za wodzie, lecz trzeba było troszkę odwagi. Próbę zrobi łem i dostałem trzyd zie ści
sze ść tysięcy marek, a więc jestem coś więcej wart, bo sze ść razy tyle co u p. B. Czułem się
nie źle. Inni za rabia li więcej w tej fabryce. Ostatecznie narzekać nie mo żna było. List y
pisywałem do narzeczonej z wojska, no i teraz, lecz coraz to rzad zie j. Biłem się z myśla mi,
co ma m robić z żeniaczką. Wsza k to nie jest cukierek lub bułka za dwa grosze, że się ją zje, i
koniec. Tu człowiek musi wiąza ć się na całe życie i dlatego nie mo żna być w gor ącej wodzie
kąpanym. Trzeba być zr ównoważonym i odpowiada ć za swoje czyny. Nie mia łem za mia ru
żenić się z nią. Przecie ż muszę wziąć żonę fachową, żeby cho ć cokolwiek mia ła. Bo cóż bę-
dzie, jak dotknie nas bieda? Trzeba pomocy, a tu skąd ją wziąć? Może by rodzice Jasi coś
poma gali, ale za ufania nie ma m do nich ani za grosz. Wiadomo, ludzie na wsi są ogromnie
interesowni i na pewno chcieliby, bym jeszcze ja im poma gał. A w miłość rodzicielsk ą nie
wier zę, gdyż zna m takie wypadki, że zmarło komuś dziecko, to nawet nie zapłakali. Kiedy
jednak zdechła krowa lub świnia, wtedy rozpacz nie mia ła granic. Co tu gadać? Nawet dzieci
nie za wsze tak opłakują matkę, jak bydlę. Można to sobie wytłumaczyć nędzą i niemo żnością
kupna drugiego. Albo też brakiem miłości, ma łą kulturą i cywilizac ją na wsiach. Narzeczona
pisywała często. Ja natomiast coraz rzad zie j. Prosiła w każdym liście: „przyjed ź, tęsknię za
tobą, rozchor uję się z tęsknot y“. Co było robić? Wyjeżdżam na pierwszego listopada.
— Kiedy się pobier zemy? — pyta.
Tu sęk, co by jej powiedzie ć, kied y w ogóle nie jestem przygotowa ny na odpowied ź.
Udaję, że nie słyszę. Powtórzy ła:
— Co, nie słyszysz, Konrad?
— Słysz ę, słysz ę, lecz zasta nów się, co my będziemy robić, przecie ż mieszkać u ludzi
nie możemy, a mieszkania nie wynajmiemy. Przecie ż trzeba dać setki tysięcy, by ktoś się
wyprowad za ł, a my na jego miejsce. To nie są czasy przedwojenne, że się wynajęło u gos-
podarza. Dziś lokator chce za robić i gospodarz również za wynaj ęcie nowemu lokatorowi. Ot
widzisz, w tym bieda, musimy zaczekać, aż się czasy unormuj ą. A czy zda jesz sobie,
kochanie, sprawę z tego, że gdzie jest dwoje, to zna jdzie się i trzecie, a nawet i czwarte?
Jasia Zaczerwieniła się jak pąs.
— Co, nie lubisz dzieci? — spytałem.
— Lubię.
— No, i czego ś się za rumieniła?
— No, bo jesteśmy wolnymi jeszcze, a ty przewid ujesz na przyszłość.
— A coś ty myśla ła, że ma m myśleć tylko o teraźniejszo ści? O, droga! O przysz łości
trzeba myśle ć i marzyć. Ja nie chc ę wprowad zić się na kupę, przy jakiej rodzinie, i chowa ć w
tych warunkach potomstwo.
— No więc kied y, Konradku? Powied z. Ja bym tak chciała jak najprędze j do Warszawy.
Odkąd cię pozna łam, ta miejscowo ść formalnie mi się nie podoba.
Ten dzie ń męczący bodaj się skończy ł jak najprędze j. Jeżeli to jest rzeczywista miłość jej
ku mnie, to staje się kulą u nogi, a ja nie ma m odwagi powiedzieć prosto z most u, że miłość
ta krępuje mnie.
— Ty masz inną — wyrzek ła z żalem.
— Nie, mylisz się, żadnych kobiet nie ma m, a sideł się boję jak przys łowiowy diabeł
święconej wody. Co do terminu, to uważam, że rok będzie za ma ło, by się umeblować.
Przecie ż nie mogę żony wprowad zić do pust ych ścia n.
— O, tu ludzie żyj ą bez mebli, i dobrze — powiedzia ła.
— No tak, tu ludzie mają ziemię, krowy, konie i różne ptactwo czy zwier zęta domowe, a
w Warsza wie inaczej.
Na odchodne powiedzia ła:
— Boję się o ciebie, bo w Warsza wie jest dużo pantrenek ładnych i bogatych, a ty się
zakochasz w której i przepad niesz dla mnie.
— Nawet gdyby tak było, to nie żałuj. Zresztą o to się nie martw, nie jestem ładny ani
bogaty, żeby mia ły akurat mnie złapać.
Przeszed ł listopad, nadszedł grudzie ń. Dziś Wigilia Bożego Narodzenia, roboty na
fabrykach usta ły, młoty dziś nie walą. Cisza. Wczoraj wysłałem powinszowa nie do
narzeczonej, lecz dość ozi ęble. Wystarczy ło napisać kilka słó w życze ń wesołych świąt,
szczer ze życzliwy, no i podpis. Nie mogę przecie ż przywi ązywa ć jej do siebie. Zresztą
powoli zapomni, a tak zwa ne serce będzie szybciej biło do innych. Nie jestem za zd rosny.
Dziś ma ły przymrozek, więc i sucho. Spieszę uliczką małą nad Wis łę . Przede mną idzie jakaś
postać kobiet y, otulona w palto. Coś mnie ciągnęło, by iść za nią. Zaczepi ć jej nie myślę, boć
to nie wypada. Ona ubrana dość przyzwoicie, ja natomiast w jesionce wiatrem podszytej. Nie
stać mnie na lepszą. No, ale idę. Naprzeciw niej idzie dwóch pijanych, kołyszą się i za jmują
cały wąski trotuar. Ona chce ominąć ich z prawej strony, oni też przechod zą na tę stronę. Ona
na lewo, oni również. Patrzę, co będzie, i byłem gotów przyj ść jej z pomocą w razie, gdyby
się mia ła jej stać krzywda. Jeden podstawił nogę. Potknęła się. Podskoczyłem ku nim i z góry
na nich wsiad łem. Obaj spojrzeli na siebie i jeden powiedział:
— Patrz, Olek, obrońca. Ty synu taki nie taki...
I dawajże na mnie obaj. Ja jeden, dziewczyna jak dziewczyna: narobi ła pisk u i uciekła.
Jednemu dałem w zęby, aż się potoczył i oparł o parkan drewnia ny, drugi kopnął mnie w
nogę, oddałem mu taką samą monet ą. Złapał za płaszcz. Do diabła, nie jestem łobuze m. Na
co tu czeka m? Nogi za pas i wio. Jeden z nich pogonił, lecz wpadł w rynsztok.
— Chodź, Olek, co będziesz gonił szczeniaka.
Dochod zę do Mostowej, a naprzeciw mnie policja nt.
— Co pan tu robi? — krzyknął.
— Jak to, idę.
— Czemu pan zaczepia przechod niów?
— Czy ja zaczepia m? To mnie zaczepili.
— Pan pozwoli ze mną do komisa riatu.
— Zaraz, za raz, władzo — powiadam — ja panu wskażę ty oh, co zaczepia li tę to
panienkę. Ja stanąłem w jej obronie. Tutaj za raz, jeszcze na pewno le żą w rynsztoku. Ja tylko
stanąłem w jej obronie.
— A to pan stanął w mej obronie? — zapytała z cicha — a ja byłam pewna, że pan
nale żał do ich grona.
Poszliśmy w trójkę do schodków przy Rybakach. Tu la mpy świeci ły się jaśniej i gęściej.
Te draby jeszcze były. Jeden drugiego ciągnął na Schodki. Policjant przeprosił mnie i poszed ł
za nimi. Ja natomiast wróciłem się.
— Może panią odprowadzi ć? — zapytałem. — Na pewno by się pani wstydziła iść,
jestem oberwaniec w tej chwili wobec pani.
— O, przeciwnie. Dziękuję panu za obronę. Cóż skłoniło pana stanąć w mej obronie?
— A cóż mo że mnie skłania ć? Zwykła ludzkość, że za wsze trzeba stawać w obronie
słabszych.
— Ależ pańska ma musia się zmartwi, gdy zobaczy porwany płaszcz.
— O! niech się pani nie martwi, nie ma m jej.
— Może zmartwi się narzeczona?
— Nie ma m!
— To może siost rzyczka?
— W ogóle nie ma m nikogo na świecie.
— Jak to, zupełnie nikogo?
— Tak!
— A co pan tu robi?
— Idę na spacer liczy ć gwiazd y.
— Gdzie będzie pan na Wigilii?
—
To głupstwo, przyzwycza iłem się sam. Ależ my rozmawia my, a ja się pani nie
przedsta wiłem, jestem Konrad Koszykowsk i.
—
A ja... — niestet y nie dosłysza łem jej nazwiska, jedynie imię Weronika. Za nami szło
dwoje ludzi.
— O! Wera — radośnie powita li ją.
Wid zę, że jestem zbędnym tu meblem, bo się tak rozszczebiota li. Przeprosi łem i poszed łem.
Ładna była, imi ę piękne, widocznie i bogata, taka zapewne ma chłopców w bród. Na
świętach nigdzie nie byłem, bo i po cóż, wiem tylko, że obcy człowiek w towarzyst wie
rodziny jest tak potrzebny, jak piąte koło u wozu, przeszkadza tylko. Dobrze, że się święta
skończy ły, i myśli smutne, i marzenia zosta ły za głuszone młotami i warkotem maszyn.
Byłem miłośnikiem zwier ząt i ptactwa. Czas wolny od pracy poświęcałem czyta niu
książek i karmieniu swego kanarka Maciusia. Nawet pisywałem pamiętniki, które rzuca łem
do kosza. Byłoby już tego kilka tysięcy stron, gdyż opisywałem drobia zgi. Postanowiłem
nabyć gołąbki lub synoga rlice. Mój gospodarz, u którego mieszkałem w alkowie, był to stary
jegomo ść, kolejarz. Byłbym tu dość swobodny, gdyby nie było szmirunku. Oboje lubili pić
na umór, a później awantura, rzuca nie talerza mi, garnkami i drapanie pazura mi do krwi.
Mieli dwóch synów, takich samych pijaków. Ci nawet przeskoczyli swych rodzic ów, bo to
jeszcze i karciarze. A młodzi byli, bo starszy za ledwie osiemna ście lat, a młodszy piętna ście.
Matka ich za wsze mawiała:
— O, mój Staś staranny chłopak, on nigdy bez grosza nie jest, albo Bole ś! On sobie daje
radę.
Otóż warto chociażby pokrótce opisa ć tych zuchów, mych współlokator ów. Mieli karty, które
raz szczegółowo obejrza łem, bo nawet kilka razy gra łem w oko. Gdy ich nie było, karty
le żały na komodzie. Bior ę je i przygl ądam się. Na pierwszy rzut oka nie mo żna było im nic
za rzucić, lecz od czeg óż oszust wo? As mia ł przek łut ą dziureczkę na środku, niewid zia lną dla
oka, lecz delikatnym palcem można było wyczuć. Dama — dziurka u góry na środku, walet u
góry na prawo, król na lewo, dziesiątka na środku z boku dwa ukłucia itd. Ot i skąd
pochodzi ło to szczęście starannych synków — Stasia i Bolcia. Wobec mnie wszyscy byli w
porządku, gdyż wypłacałem regularnie dość sporo, bo było mnie stać. Zarabia łem dość dużo,
a nawet więcej niż sam gospodarz. Lecz o składaniu pieniędzy nie było co nawet marzyć,
gdyż pieniądze co tydzie ń lub co kilka dni spadały. No i cóż by było, gdybym uskładał przez
cały rok, a później za całe oszczędności kupił kur ę na rosół? Nie opłaciło się więc składać, a
byłem za głupi na to, by kupowa ć walutę za graniczną, chociażby drobia zgowo. A zresztą nie
za rabia łem tak dużo. Wystarczyło jedynie na średnie utrzyma nie, wszak stołowanie w
kawiarniach kosztuje drogo. Z początku stołowałem się u gospodyni, ale co dzie ń narzekała,
że drożej i drożej. Jednego razu wrócił gospodarz mój i powiada:
— Panie Konradzie, pan sied zi wieczora mi w domu i wmuli oczy w książkę lub coś tam
bazgrze. Ja muszę pana ożenić, a ma m dla pana panienkę.
Za interesowa łem się żywiej.
— Cóż to za panienka, widzia ł ją pan?
— Nie widzia łem.
— I po cóż pan żeni, jak jej nie zna?
— To nic. Niech pan słucha: na Dworcu Głó wnym jest jeden oberkonduktor wagonów
sypia lnych i ma córkę, a chcia łby mie ć dobrego, spokojnego zięcia. Ja mu powiadam, że u
mnie mieszka kawaler, rzemie ślnik bardzo dobry, nie pije, nie pali, o, taki by był zi ęć dla
pana dobry.
— Dobrze — powiadam — lecz ja anga żować się nie chcę. Chcę ją nieznacznie
zapozna ć, by ona o niczym nie wiedzia ła ani też się nie domyślała.
— To już moja rzecz, ja z nim pogadam — powiedzia ł — i na tym się skończy ło.
Mój gospodarz, chcąc zapozna ć mnie z córką swego kolegi, powiedzia ł, że wszystko
zrobione. Nie bardzo się kwapiłem oglądać jakąś tam pannę, ale zreszt ą cóż to szkodzi, kupi
— nie kupi, potargowa ć można.
— Otóż, panie Konradzie, pójdzie pan do tego pana i będzie pan targował synoga rlicę.
— No, jakżeż — powiadam — iść i nie zna ć nikogo.
— Co to pana obchodzi? On jest bogaty, ma forsę, wrócił z Rosji.
— A więc otwarcie w Rosji okradał nieszczęśliwych? Podszywa ł się pod komunist ę, a
później, gdy się pozna li na tej „synoga rlicy“, chcieli postawić „pod ścia nkę“ i on zapewne
uciek ł do Polsk i, ale już z forsą.
— Ja tego nie wiem — powiada gospodarz — jak zdobył forsę. Wiem, że ma, zresztą po
co ma się pan rozczula ć, skąd ją ma? Niech ma jak najwięcej i panu przy tym będzie lepie j.
Myślę sobie: rzeczywiście, nikt uczciwą drogą nie doszed ł do majątku, lecz tylko
oszust wem. Jeżeli nie lichwą, to ściąganiem komor nego lub zd ziera niem ze swej klienteli. Co
tu poradzić, taki jest już świat, tak go ur ządzili bogacze, by z niego czerpać jak najwięcej, a
dawać najmniej. Ja go nie zmienię. Nie za mnie się oszust wa światowe zacz ęły, ale mogą się
za mnie skończy ć. Kto zresztą może wiedzie ć, jak tam będzie w przysz łości? Dłuższy czas
zwleka łem z kupnem tej synoga rlicy u owego kolejarza, aż razu jednego wybrałem się tam
wcze śnie przed wieczorem. Zapukałem dość cichutko, zapytałem się o p. Bogusławskiego.
— Nie ma — powiadają mi.
W domu matka z córką piętnastolet nią. — Chyba to nie ta — myślę. Trzeba coś
powiedzie ć, przecie ż to tak głupio stać przy drzwiach.
— Proszę pani, właśnie się dowiedziałem, że są tu do sprzeda nia synoga rlice, mówił pani
mąż jednemu zna jomemu.
— Nie wiem tego.
— A czy nie mo żna zobaczyć?
— Owszem, tam są w klatce, na oknie w pokoju.
Drzwi się otworzyły, weszła panienka.
— Wera! Nie wiesz, ojciec mia ł sprzeda ć synoga rlice?
— Nie wiem, ma musiu.
Na głos Werci coś mną wstrząsnęło. Czyżby to ta sama Wera, którą obroniłem przed
pijakami? Głos jej jakby zna jomy. Stanąłem jak wryty. Ta sama, wymarzona. Ale jakżeż,
przecie ż się nie przedsta wię, przecie ż jestem tutaj za kupnem. Wera się patrzy na mnie, ja na
nią. Nie mogę słó w wydobyć, cóż powiedzie ć? Aha!
— To ja przyjd ę, jak będzie pan Bogusławski.
— Przeprasza m — powiada Wera. Patrzy ciekawie i przygl ąda się. — Czy to nie pan? ...
Nie dałem dokończy ć.
— Ja, ja.
—Ach, ma musiu. Jakie miłe spotkanie. Ten pan obronił mnie przed pijakami. A to
dobrze! Ja tak myśla łam o panu, że pan uciekł, jak z rodziną spotkałam się na ulicy. Niechże
pan siada, co za miły gość i niespod ziewa ny.
— Ja też się cieszę, na pewno nie mniej od pani, bo myśla łem, czy kied y panią zobacz ę, a
tu na szczęście te synoga rlice — miłe ptaszki.
Tak żeśmy rozmawia li, jak byśmy się zna li co najmniej rok. Ten wieczór przeszed ł mi
szybko i miło, jak również za uważyłem, że i ona była zadowolona ogromnie. Powied zia ła, że
pracuje w banku państwowym na Bielańskiej. Od tego dnia przychod ziłem co dzie ń,
zaprasza ny i wita ny z wielkim zadowoleniem całej rodziny, którą w krótkim czasie zapozna-
łem. Natura lnie, że synoga rlic nie kupiłem, gdyż co dzie ń i tak je widzia łem, jak również
bawiłem się nimi. W końcu zakocha łem się w synoga rlicy w ludzkiej postaci! Wercia
kochała mnie również. Razu jednego chodząc z Wercią nad Wisłą westchnąłem.
— Co panu tak ciężko?
— A tak, proszę pani, ciężko i to strasznie ciężko. Pani jest wymarzona dla mnie jako
żona, lecz ja słaby robak, który nie śmie, a mo że nie umie oświadczyć się, boi się kosza.
—I czy pan chociaż na jeden moment zwątpił, że go kocham? Ja cię, Konrad, kocham tak,
jak ty mnie, a mo że i więcej.
Na drugi dzie ń oświadczy łem się rodzicom o rękę ich córki. Sprzeciwu nie mia łem, a
ojciec wypowied zia ł patriarcha lne słowa:
— Daję panu córkę, byś ją pan kocha ł, sza nowa ł i byście byli szczęśliwi i chowa li
wnuczki dla mej pociechy, i by Bóg mia ł was w swej opiece. Będziecie mieszka ć u nas, bo
szkoda wydawa ć pieniędzy na kupno mieszkania, które i tak wasze nie będzie, lecz
gospodarza.
Pocałowałem rodzic ów w rękę. No i przy okazji poszed łem po spirytua lia, lecz zosta łem
za trzyma ny.
— Zbyteczne — powiedzia ł ojciec — to są zbyteczne wydatki. O! — powiada bior ąc
flakon z kredensu — tu są kropelki, które nam wystarczą.
Wypi łem jeden kieliszek, więcej nie chcia łem, Wera również dała się namówić i na tym
koniec, nikt nie chciał pić tłumacząc się abstynencją. Przy okazji omówiliśmy datą ślubu. Na
Zielone Świątki, to jest za ledwie za dwa miesiące. To mi się wydawało wiekiem. Robiłem po
fajrancie, wszak potrzeba pieniędzy jak najwięcej. Często wspomina liśmy o Jasi. Zwłaszcza
Wera. Ona za wsze zaczyna ła rozmow ę i prosiła, bym jej przyni ósł list od Jasi jeszcze nie
rozpieczętowany, co bezwzględnie zrobi łem i najbliższy list polecony dałem jej do rąk.
— Wiesz, Konrad, ona cię kocha!
— No i co więcej tam jest w li ście? — pyta m.
— Nie chcesz odpisywa ć na jej list y, jest za niepokojona o ciebie.
— Cóż ja zrobi ę, może ma m dużo sentymentu dla niej, lecz kochać to trudno, ja nie mogę
zada wać sercu kłam. I czy wolno mi ją oszukiwa ć? Wiesz, zostawiłem tę sprawę biegowi
czasu.
— Konradku, wiesz, żal mi jej jest.
— Kochanie, czy tobie nie żal by było mnie, gdybym żeniąc się z nią wbrew memu sercu
był nieszcz ęśliwy?
— Wiesz, odpisz jej jak najdelikatniej.
— Nie mog ę, nie wolno, kochanie, łama ć dwóch serc.
— Może masz rację. Wobec tego niech się łamie lepie j jedno serce niż dwa.
— Tak, droga Wero.
Zapowied ź pierwsza wyszła w kościele. Ostatni list wczora j napisa łem do Jasi, żeby
zapomnia ła o mnie, by się pogodziła z losem, mo że zna jdzie innego. „Wybacz, Jasiu, nie
mogę łama ć dwóch serc, nie mog ę Cię unieszcz ęśliwia ć, a co innego myśleć. Daruj mi to
złama nie chwilowe twego serca, lecz wiem, że jesteś mężną, wycierpisz to i zapomnisz o
mnie, niegod nym twego serca. Żegnaj. Życzliwy Konrad". Był to już ostatni list, jaki
wysłałem do niej. Rano nie wstaję. Leżę, jestem bardzo chory. Później wstałem i poszed łem
do Kasy Chorych. Powlok łem się wolno. Byłem tu pierwszy raz, siły mnie opuściły, porady
nie mog ę dostać, bo nie wiedziałem, że trzeba mie ć książeczkę członkowską, a ja jej sobie
nie wyrobiłem do tej pory. Siły odmówiły posłusze ństwa, usiad łem ciężko na schodach, aby
odpocząć troszkę. Ślina przez gard ło nie przechod zi, głowa leci w tył. Jakiś staruszek
zaopiekowa ł się mną i postara ł się o doktora. Zaprowad zili mnie do domu. Mier zę gorączkę.
Czterd zie ści stopni. Przysz ła i Stefa z dołu. Wid zę Werę i Jasię. Dużo zna jomych twarzy
sied zi wokoło mnie. Moje łóż ko wisi do góry noga mi u sufitu, trzyma m się kurczowo, by nie
zlecie ć. Jakiś mężczyzna stoi do góry głową przy łóż ku, mieszkanie kołuje się, ma ndolina gra
sama, wisząc na ścia nie, tam znów harmonia gospodarza też gra sama. Szyby powybija ne w
oknach, pajęczyna wisi u sufitu, jakieś mord y ludzkie bez tułowia i nóg śmieją się szyderczo.
Co za cholera, gdzie jestem? Co to jest? Zrywam się, trzyma ją mnie, nie ma już nikogo,
wszystko obce, zimne stalowe twarze. Coraz to ciemniej robi się w oczach — zasypia m.
— Trzyd zie ści dziewięć — obudził mnie głos mężczyzny.
— Szkarlatyna — powiada.
Zabrano mnie z domu. Samochód trząsł się po kamiennych kocich łbach Warsza wy.
Kilka dni nie wiedziałem o bożym świecie, leżą c w silne j gorączce. Później dowiedziałem się,
że to Szpital Żydowsk i na Czystem. Leżę na sali zakaźnych, tak, nic dziwnego —szkarlatyna,
wejście wzbronione. Pierwszą wizyt ę złożyła mi Wera w specjalnej poczeka lni, gdzie nie
wolno się było jej dotykać jak trędowatego, toteż sied zia łem od niej o trzy metry. Byłem
rozgor ączkowa ny, nie wolno mi było wychod zić, lecz miłość przezwyc iężyła wszystko.
Opierając się o ścia nę korytarza doszed łem do poczeka lni. Żal mi było, że nie mogę z nią się
przywita ć. Słowa się jakoś nie kleiły, czu łem, że wszystko przepadło.
— Idź, kochanie, na łóżko — powiedzia ła — jesteś strasznie rozpa lony, jeszcze sobie
pogorszysz.
Na drugą nied ziel ę byłem już zdrowszy, toteż mia łem więcej gości, którzy się dowiedzieli
o chorobie. Najpier w Wera, która nie chcia ła dłużej sied zie ć niż piętnaście minut.
Tłumaczyła, że robi to dla mego zdrowia. Następnie Stefa. Gdy poszła Stefa, przyszedł Antoś
Dąbrowski. Ten się tłumaczy, że przychod ząc do mnie naraża własne dzieci.
— Mój kochany — powiadam — miło mi bardzo, że przyszed łeś, lecz cię nie prosiłem o
to.
Poszed ł bez większego żalu z mej strony. Przechod ził tydzie ń za tygodniem, zacząłem
przychod zić do zdrowia i stałem się rekonwalescentem. Co nied ziela, jak zwykle,
przychod ziła narzeczona, ciesząc się, że już niedługo będę zdr ów. Wreszcie przyszed ł czas
do zwolnienia ze szpitala. Wyszed łem zadowolony i zdr ów, rze śki jak mo że nigdy. Zbyt ostre
powietrze zaszkodziło mi. W domu le żałem jeszcze tydzie ń czasu. Wera nie przychod ziła do
mieszkania, a ja w ogóle byłem tak osłabiony, że nie było mowy o wyjściu w ciągu całego
tygodnia. Później zacz ąłem pracowa ć, a poniewa ż zbliżał się dzie ń ślubu, zmuszony byłem
wziąć na raty ubranie i podpisa łem weksel. Ręczy ł za niego Antoś Dąbrowski. Trzeba było
coś lepszego, boć to do ślubu garnitur, to i drogi, a na owe czasy ubrania były strasznie
drogie. Całomiesi ęczn ą pensję trzeba było dać za niego. A na życie z czego? Poszed łem do
Wery w nied zielę, około pierwszej w południe, a ona jeszcze w łóżku. Podszed łem do łóż ka
cichutko, chcia łem zrobi ć jej niespod zia nkę i pocałować, lecz nie zwróciła nawet twarzy, gdy
wszed łem, i nie obudziła się. Matka Wery us łysza ła teraz dopiero szelest w mieszkaniu i
wyszła z kuchni kładąc palec na ustach. Zrozumia łem, że coś złego się w tym kryje.
— Wercia jest bardzo chora. My wiedzieliśmy, że pan wrócił ze szpitala, lecz ona
wyjeżdżała na wieś, tak że dwa tygodnie nie widzieliście się, a teraz jak pan widzi, leży.
— A co jej jest?
— Jeden doktór powiada, że gangrena, drugi, że róża. Jak się nie polepszy jutro, trzeba
wezwać lekarza, albo ja wiem... do szpitala.
Westchnąłem ciężko i bezwładnie usiad łem na krze śle. Za tydzie ń mia ł się odbyć nasz
ślub, a tu masz chorob ę, to jedno, teraz znów drugie. Jak na złość, coś staje mi na drodze i
wikła mą przysz łość. Cierpliwie oczek iwa łem, czy chora się nie odwróci. Nareszcie po
dobrych dwóch godzinach wykręciła twarz ku mnie, strasznie zmizerowa ną, żół tą i jakąś
starą, jak gdyby chorowa ła co najmniej z pół roku. Pocałowałem w rękę i w usta koralowe od
gorączki.
— Co ci, droga Werciu?
— Zadrapałam się w palec drutem i na razie nie bolał, i teraz też nie boli to miejsce, a
cały bok strasznie. Konradku, zapal papierosa.
Właściwie nie byłem za wodowym palaczem, ale czasa mi lubi łem zapali ć. Zapaliłem.
— Konradku, gdy palisz, to mi jest weselej.
Puściłem kłąb dymu.
— Wid zisz ten dym, kochany? Życie człowieka jest tyle warte, co dym z papierosa; żyje i
ginie, rozp ływa się i znaku po nim i pamięci nie ma, jedynie chwilowe płacze, rozpacz, a
później życie idzie zwykłym torem, jak słońce rano wschod zi, wieczór zachod zi i zn ów to
samo dookoła.
— Co to ma znaczy ć? Co ty właściwie chcesz powiedzie ć, najdroższa?
— Konradku, ja wiem, że umrę, wykluczone, bym wyszła zdrowa.
W głowie mi pociemniało. Jak to, więc wszystko przepad ło? Wercia umrze? To
niemo żliwe, ona dodaje sobie, ale ż ja za Boga w to nie uwierzę. Czuję za wrót głowy.
— Konrad, gdy ja umrę, dasz mi tu słowo honor u, że się ożenisz z tą, co cię kocha, a więc
z Jasią. Ja wierzę, że ona cię kocha sza lenie, ja z jej drogi schodzę, ona jest dobra, ona
osłodzi ci życie, takie ciężkie, bezrod zinne, jakie mia łeś dotychczas.
Więcej już dzi ś się nie odezwa ła. Odszed łem późno wieczór. W robocie byłem wprost jak
mara żyjąca, bez żadnych ruchów, myśl ma skupiona była wokół niej. A gdy nadszed ł
wieczór, to czym prędze j prosto w tramwaj i do niej, pocieszyć ją i siebie wspólnym
widokiem. Dener wowałem się, że tramwaj idzie jak żółw, chcia łem zeskoczyć i biec,
przypuszcza łem, że prędze j będę tam niż tą starą przedwojenną taradajką. Wpadłem jak
bomba, nie wita m się z nikim. Przecie ż Wercia jest pierwsza. Patrzę — nie ma jej, łóżko
puste. Co się stało? Ojciec Wery tłumaczył, że jeszcze nie jest z nią tak źle, jak mi się zda je.
Wera wróci ze szpitala za kilka dni. Do domu już nie poszed łem, zmęczony i zbola ły, w
ubraniu zasnąłem na jej łóżku. Noc była męcząca, rano znów jak zwykle do pracy. Praca mi
komplet nie nie szła, robota się psuła, wobec czego za wołano mnie do kantoru, gdzie
dostałem naganę.
— Pan do tej pory pracowa ł dobrze i wywiązywał się ku ogólnemu naszemu zadowoleniu,
a teraz za uważyłem od kilku dni, że wszystko panu leci z rąk i za miast zrobi ć, to pan psuje
materia ł. Co się z panem stało? Dla mnie ta robota — powiada — jest nożem na gardle i musi
być skończona na wystawę za graniczną w Paryżu.
— Co mnie obchodzi pański Paryż, ja jestem chory na nerwy, czuj ę to po sobie.
— No to niech pan idzie i więcej nie przychod zi.
Na drugi dzień wybuchł strajk, który trwał pięć tygodni. Lecz moje myśli są za jęte czym
innym. Przywie źli ją ze szpitala z powrotem do domu. Była komplikacja choroby. Wera
czu ła śmier ć naprawdę i pragnęła umrze ć w domu, wśród swoich najbliższych. Majaczy ła w
gorączce wymawiając wciąż moje imi ę. Tejże nocy nie zasn ąłem i całą noc sied zia łem przy
jej łóż ku. Nad ranem dopiero zasnąłem sied ząco. Rano, to jest w nied ziel ę, chorej się
polepszyło i prosiła matkę, by nas samych pozostawiła. Matka wyszła do kuchni. Był to
ranek słoneczne j nadziei, że przesilenie choroby już przeszło. Usiad łem na łóż ku, bo tak
prosiła. Nachyliłem głowę, ona ją objęła swymi wychudzonymi rękami. Przycisnęła do ust.
— Dziś, kochanie, mia ł być nasz ślub, to wszystko mia ło być dzi ś. I dziś wezmę ślub nie
z tobą, Konradzie, lecz ze śmierci ą. Jej wszystko ślubowa ć będę za miast tobie. Konradzie,
daj mi słowo, że ożenisz się tego roku z tą Jasią, ona naprawdę zastąpi ci mnie .
— Ależ Werciu, ty będziesz żyć długie lata i będziemy szczęśliwi oboje.
— Nie, mój kochany, godziny moje są policzone, więc mów, nie daj mi cierpieć dłużej i
prosić cię.
— Nie mog ę, droga, gdyż nie czuję, że ją kocham lub w ogóle pokocham.
— Ty, Konradzie, już nigdy kocha ć nie będziesz, bo kocha się naprawdę szczer ze raz w
życiu, ale możesz być ty kochany, co ci w zupełności zast ąpi, a resztę da przyzwycza jenie. Ja
chcia łam spokojnie umrze ć. Daj mi słowo, Konradzie — ostatkiem sił walczy ła.
— Kochasz, powiedz?
— Tak najdroższa, bezgra nicznie i tylko ciebie jedną.
— Wobec tego, dla miłości nasze j ostatni raz... — tu za łamał się jej głos.
— Tak, zrobi ę jak chcesz, ożenię się, bo to twa wola. — pocałowałem ją.
Teraz zerwa ła się z łóż ka i krzyknęła strasznym głosem:
— Ratunku, ludzie, umiera m! — opadła ciężko na poduszkę. Matka wylecia ła z ojcem z
kuchni. Ona konała. Ojciec złapał mnie całą siłą i wyniósł do kuchni, powiadając:
—Bądź mężnym, dzieciaku, co wyrabiasz!
Wróciłem z kuchni, ukląkłem przy łóżku ukocha nej i odmawia łem pacier z za konającą. O,
jak już dawno się nie modli łem! Już całe lata, gdyż zwątpiłem w to wszystko, czego nas
uczyli lub naucz ą księża, których uważałem za funkcjonariuszy, jeżeli nie Państwa Polsk iego
to rzymsk iego. Wszedłeś między wrony, to kracz jak i one. Wiem, że cała modlitwa to
zwykła szopka, a konającej nie pomoże i umarłych nie wskrzesi. Tak, na tym łóż ku ga śnie
zor za, gaśnie ma cała nadzieja. Cisza zapanowa ła w izbie, nikt nie śmia ł pierwszy otworzyć
ust dłuższy czas. Matka spłakana, ojciec i ja zbola ły. Stałem długo nad łóż kiem okrytym
bia łym prze ścierad łem, gdyż kołdrę zabra no za raz po zgonie.
We wtorek odbył się pogrzeb Werci. Kupiłem skromniutki wieniec bez żadnych wst ęg,
bo i po cóż, bezimiennie. Za trumną szli rodzice, brat, a później rodzina. A ja? Sam, jak
zwykle. Sam jeden. Stałem cicho i pokornie nad świeżo zasypa ną mogiłą . I gdy wszysc y już
odeszli od jej mogiły, zosta łem sam. Nikt z obecnych nie podszed ł do mnie, by mi
powiedzie ć słowa pociechy. Nikt nie powiedzia ł: „chodź do domu“. Wsza k nic dziwnego,
byłem tu obcy i oprócz jej rodzic ów i brata nikomu nie byłem zna ny. Dziś już nie ma m
nikogo. Zosta łem opuszczony na cmentarzu przez żywych i przez nią. I cóż mnie wiąże z jej
rodziną? Nic! Po cóż ma m tam chodzi ć, ranić swe serce wspomnieniami? Wróciłem pieszo
wolno do domu, bo i po cóż się śpieszyć? Do kogo? Wlokłem się noga za nogą, zgarbiłem się
pod ciężarem świeżych prze żyć, jak gdybym był starcem, a przecie ż dopiero dwadzie ścia
dwa lata liczę. To przecie ż wiosna życia mego, a jednak tak już skołatanego. Ile jeszcze
prze żyję? Myśl ma była przy niej w dzień i w nocy. Jak zjawa stawała za wsze mi w oczach z
miną płaczącego dziecka. Świeża rana zwolna się goi ła, co mo żna za wdzięcza ć mej własnej
nieuwadze, gdyż nie mogłem zna le źć jej grobu na Bródnie. Tak byłem za myślony i
zmartwiony, że nawet nie przysz ło mi na myśl zapisa ć sobie lub zapamiętać alei. Nie mog łem
iść do jej rodzic ów i zapytać o miejsce jej grobu, wszak oni przy grobie zapomnieli o mnie
zbola łym i zostawili jak zbyteczny grat. No i zreszt ą jakżeby, wyglądało, bym się pyta ł?
Strajk się skończy ł, lecz mia łem wymówienie przed strajkiem, tak że nie było po co wraca ć.
Dziś jestem w warunkach opłakanych. W mym za wodzie sezon ogórkowy, roboty dziś nie
dostanę, bo nawet ci, co pracują, robią to ledwie po trzy dni w tygodniu. A tu na nieszczęście
ma m weksel nie wykupiony, a żyrowa my przez Dąbrowskiego, który dowiedzia ł się o mym
nieszczęściu i przychod zi ł kilkakrot nie i mówił:
— Masz wykupić weksel, ja za ciebie wykupywać nie będę.
— Kiedy nie ma m pracy — powiadam.
— Nic mnie nie obchodzi, kto kupuje, niech płaci, rozumiesz?
— Ależ Antosiu, proszę zrozumie ć, przecie ż się nie powieszę, jak nie ma m.
— Możesz się wiesza ć, to dla mnie obojętne.
Teraz myśl, bracie, co robić. Nie ma m już prawie z czego żyć, a tu dług, mój gospodarz
upomina się o komor ne z góry, gdyż boi się, bym nie namieszka ł i później nie zap łacił. Ot,
los ciężki człowieka bied nego! Wal, bracie, głową o mur i nic nie pomo żesz. Co tu robić?
Zapisują do Francji, do kopalni węgla. Walę i ja. Wszystko stracone tu w Polsce. Tam
zapomnę o wszystkim i w nowej ojczyźnie będę żył nowym życiem i nową nadzieją. Papier y
w porządku, czeka m na transport, kied y bia li Murzyni wyjadą pracować na swych panów
Francuzów. Lecz jako przewleka się to za długo, gonię ostatnimi grosza mi. Postanowiłem
napisa ć do Jasi list tej treści: "Sza nowna Pani! Pozostaj ę od wielu miesięcy bez pracy i
jestem w krytycznym położeniu, wobec czego nic innego mi nie pozos taje jak wyjazd do
Francji na roboty. Ślub nasz odbędzie się, jak zdob ędę pieniądze, względnie później, gdy
wrócę z za granicy. Pozostaję z głę bokim szacunkiem Konrad Koszykowsk i. Warsza wa, 15.
VII 1923 r". Za tydzie ń otrzyma łem list od Jasi. "Drogi Konradzie! Przykro mi bardzo, że tak
długo nie pisa łeś list u, a gdyś napisa ł, to tak lakoniczny i obojętny, jak gdybyś zapomnia ł już
o mnie, a nagle sobie przypomnia łeś, że masz kogoś na świecie. Ten twój list uraził mnie
bardzo. Ja cię kocham prawdziwie, a ty piszesz mi „Pani“. Ale, drogi, jestem szczęśliwa, że
nareszcie napisa łeś, że wracasz do mnie, mój najmilszy. Przyjeżdżaj, bo cię strac ę na za wsze,
nie chcę, byś wyjeżdżał i tłukł się poza granica mi. Pamiętaj, że na miejscu kamie ń mchem
obrasta. Pozostaję twoja do zgonu, kochająca za wsze Jasia".
Dziś wyjeżdżam, ale już nie do Francji, gdyż transport białych Murzynów odwołany.
Ostatnie marki wydałem na bilet kolejki, poniewa ż nie ma m na całą podróż, wobec czego za
połowę drogi zapłaciłem. Resztę, myślę, prze jdę pieszo. Jest czwarta piętnaście rano. Kolejka
gwizd nęła, poszła. Jadę do Jasi. Radość opiek unki mej była wielka, gdy ujr za ła swego
wychowa ńca, chocia ż nie było to dla niej niespod zia nk ą, poniewa ż list y za wsze od czasu do
czasu pisywałem. Prosiłem, by mi bardzo rzadko odpisywała. Ciekawe zap ewne, dlaczego
żądałem rzadkiej odpowiedzi. Otóż moja opiek unka nie umia ła pisać. Czyta ć drukowa ne to i
owszem, ale tylko na książce do nabożeństwa, do której się przyzwycza iła, za ś inna książka
przychod ziła jej bardzo ciężko. A tam jest zwyczaj, że trzeba komuś odrobić lub zapłacić za
napisa nie list u, wobec czego nie chciałem, by mia ła jeszcze odrabia ć za pisa nie. Ja za ś
starałem się napisa ć gdzie ś list na maszynie, o ile naturalnie mia łem jakąś zna jomo ść, to
jakoś domownicy przesylabizowa li. Biedaczka zmartwiła się, że zosta łem bez roboty i że tak
zmizer niałem strasznie od ostatniego roku widzenia. Nie mówiłem jej o
swej
tragicznej
miłości, bo i cóż mia łem mówić, skoro mnie nie zrozumie? Tu sądzą, że można kochać tylko
bogatą i bogatego, bo miłość tylko tam ist nieje, natomiast wyśmiewa no by takiego bied nego
chłopaka, gdyby zakocha ł się w bied nej dziewczynie. Mawiano by wówczas, że dała mu
jakiego ś niezna nego lubczyku od starej cza rownicy czy znachorki. Tu miłość to tylko mor gi,
krowy, świnie, konie. Wszyscy byli do tego przyzwycza jeni i tak się zżyli, że kawalerowi lub
pannie namówił ktoś z innej wsi jakąś partię, ten czy ta zobaczyli się w sobotę czy nied ziel ę i
na nast ępny tydzie ń już zapowiedzi. A że jest robota na wsiach, nie mają czasu lub nie lubi ą
się bawić w ceregiele i nie widzą się zn ów tydzie ń, dwa, a tu już ślub. I ludzie, którzy się nie
zna li trzy tygodnie temu w ogóle, a zobaczyli się za ledwie trzy razy, śpią już razem, jak
gdyby się zna li całe lata. Miłość występuje tu rzadko. Można by naliczyć mo że kilka
ma łżeństw na kilkaset. Toteż młodzi się często rozchod zą, lecz tylko po to, by rodzicom
dokuczyć, jeżeli ci nie wypełnili swych zada ń i nie odpisa li gruntu lub nie dali tej krowy.
Kiedy krowę dostanie, czy też to, co obieca no, to wraca i żyj ą tak, jak gdyby nic między nimi
nie zasz ło. Jasia ucieszyła się mym przyja zdem ogromnie. I nawet zadowolona była, że nie
robię, gdyż — powiada — dobrze się stało, bo inaczej, by nigdy mnie nie ujr za ła.
— A teraz, Jasie ńko, dojdziemy do sedna. Wid zisz mnie tak, jak stoję. Co na mnie, to
cały mój majątek, poza tym nic! Troszkę bielizny i palto — to wszystko. Żyć nie ma m z
czego. I jak ty sądzisz, czy nie byłoby śmiesznie i idiot ycznie żenić się? Przecie ż nie dam ci
utrzyma nia, ani ty mnie.
— Oj — przerwa ła — nie trap się, wszystko będzie dobrze. Na razie pomieszkamy u
rodzic ów, a później jakoś będzie.
— O nie, siost ro, żadne „jakoś“, bo ja na „jakowe“ się nie zgad za m. Następnie muszę ci
wyzna ć, że ma m dług kawalersk i i muszę oddać wszystko, by nie było przek leństwa na mej
głowie.
Opowiada łem jej najgorsze rzeczy o sobie, że jestem pijak, karciarz i awanturnik.
Niestet y nic jej nie zdo łało za łamać, a ja pragnąłem, by ona zwróciła moje słowo i by zerwała
sama. Nie umia łem się wykręcić od małżeństwa, którego nie pragnę w ogóle. I na cóż mi
żona, gdy sam nie ma m co jeść, a brać nowy kłopot? I jeszcze młodą na głowę, to naprawdę
trzeba być idiot ą. Niestet y ona okaza ła się silniejsza i chyba naprawdę kochała mnie, gdyż
powiedzia ła:
— Razem będziemy ciągnąć wózek, na świecie lepie j czy gorze j.
Miłość zwycięża. Dziś sobota, dałem zega rek na zasta w na kilka dni, za co ma m zapłacić
więcej w procencie. Weszli śmy do kancelarii pleba na. Tu zasta liśmy u niego jedną parkę
dającą na zapowiedzi. Dziewczyna odmawiała pacier z, no a później targ, co mają kosztowa ć
zapowiedzi.
— Proszę, państwo siadają — wskaza ł nam miejsce na dwóch fotelach. Rozsiadłem się
wygodnie, jakbym nic sobie z tego nie robił, za ś moja narzeczona troszeczk ę, na krawędzi,
jakby się bała za łama nia. Wskaza łem jej na migi „usi ądź jak człowiek, nie bój się". Ta parka,
co była pierwsza, to oboje stali. Ksiądz im nie kaza ł siada ć, nam za ś trochę pokaza ł
grzeczno ści. Wiadomo, pozna ć miejsk iego człowieka. Przyszła kolej i na nas, przybli żyliśmy
się do biurka pleba na, usiad łem z powrotem na tymże fotelu, narzeczona za ś nie śmia ła
usi ąść.
— Siadaj — powiedzia łem głośno — nie bój się, ksiądz proboszcz cię nie zje, ani też nie
ma w fotelu gwoździa.
To rozweseli ło księdza i za żenowa ło. Tamtym mówił wprost „ty“, a tu mu nie wypadało,
więc powiada:
—
Proszę, niech młoda siada.
Do mnie się zwrócił.
—
I cóż pan powie?
— A no to samo, co ci, którzy co dopiero wyszli.
—
A to się chwali, że pan wybiera panienkę z dobrego domu, bo wasza Warszawa
zepsuta! To taka pobożna panienka. No! A młoda pacier z umie zapewne?
— Umiem.
.
—
A no, zobaczymy. Proszę odmówić „Wier zę w Boga... “, dobrze, a teraz czter y
prawdy.!. dobrze, a na zako ńczenie siedem sakramentów świętych. Wszystko dobrze, ile ż
młoda ma lat?
— Dziewiętnast y zaczęłam 1 czerwca.
— To młodziutka, trzy miesi ące na dziewiętnast y. Pana pyta ć nic nie będę, bo chowa nie
dzieci nale ży do matki. A pan, wiem, że wszystko umie, bo kied yś służył będąc
chłopaczkiem do mszy, później śpiewa ł na chórze.
— Cieszy mnie bardzo, proszę księdza proboszcza, dobra pamięć, bo będę mia ł
uwzględnienie dlatego w płaceniu za ślub.
— A no, to się zobaczy — powiedzia ł.
— Co będę płacił za zapowiedzi?
— Co łaska.
Wyjmuję coś, pamiętam: tysi ąc marek, mniej niż tamci.
— To za ma ło — powiedzia ł duchowny.
— No, ja uważam, że co łaska to i naprawdę łaska — powiedzia łem.
— Kiedy tak — powiedział — niech tak będzie. Przy ślubie policzymy więcej.
Myślę sobie, że drogie te słowa boże sprzedawa ne w parafii i w kościele. Widocznie Pan
Bóg potrzebuje
przeprowad zać remont w niebie. "Do
widzenia" powiedzieliśmy i
wychod zimy. Ksiądz podał mi rękę na pożegnanie, którą mocno uścisnąłem, co odma lowa ło
się pewnym bólem na twarzy księdza. Za ś narzeczona chciała pocałować, lecz ksiądz będąc
za żenowa ny ucisnął ją tak samo mocno, aż się zaczerwieniła. Powied ziała:
— Pochwalony Jezus Chryst us.
— Ale ścisnął mi ksiądz rękę — skarżyła się — aż mnie boli.
W nied zielę idziemy razem do kościoła, rozmowa jakoś nie bardzo się kleiła, a gdy
ksiądz wymienił nasze imiona i nazwiska przy zapowiedziach, wszystkie obecne oczy
utkwiły w nas swe spojrzenia. Razem z zapowiedzi ą i mnie zmieniło się w głowie.
Postanowiłem za wszelk ą cenę zerwać z nią. Bo jakżeż! Czy mnie wolno unieszczęśliwia ć ją,
jak również i siebie? Nie wolno! Przecie ż to barbarzyństwo z mej strony, łotr mo że coś
podobnego zrobi ć, ale uczciwy człowiek nie robi takiego draństwa. Przecie ż łatwiej dziś
zerwać, niż na całe życie ją unieszczęsliwić. Gdy przyszed łem potem do niej, zasta łem ją
uśmiechniętą, zadowoloną i wystrojoną. Jednocze śnie za uważyłem, że ma wabika i wcale nie
jest taką prostą wiejską dziewczyną. W mie ście mogłaby iść za damę, a tu wiadomo — braki
odpowiedniego wielkomiejskiego ubior u czyni ą z niej ma łomiasteczkową panienkę. Ale jest
ładna i mo że wziąć mnie, bo i umie się uśmiecha ć szczer ze, bez fałszu, no i bez różu i pudru
mia ła kolor y i białą cerę na buzi. A mnie się za wsze zda wało, że tylko Wera może być ze
mną i że jest najładniejsza. Tak, tamtą kocha łem sza lenie, czy tę pokocham? Chyba nie, ale
się muszę przyzwycza ić. Niech się co chce dzieje, trzeba naprawdę skończy ć z moim upo-
rem, gdyż nic nie wskóram. Może życie się ułoży i może być dobrze, a wówczas mogę nie
żałować mego kroku. Przecie ż to jest cicha, cierpliwa i nie zepsuta dziewczyna. Może być
naprawdę kochającą żoną, matką i gospodynią. Lecz dziwić mi się nie trzeba, wszak jestem
nie wychowa ny w rodzinie, lecz wszędzie, tam i tu, a najwięcej sam i może nie ma m pojęcia
o życiu ma łżeńskim. Co prawda niera z w Warsza wie nas łucha łem się kłótni ma łżeńskich i
bijatyk. To wcale mnie nie pociągało. Takie życie jest wstrętne i tego nie pragnę. W
tygodniu mieliśmy jecha ć do Warszawy z narzeczoną za sprawunkami. Gdy się żegnałem z
jej matką, powiedzia ła, a raczej prosiła:
— Panie Konradzie, niech pan nie zrobi jej krzywd y, bo Bóg ciężko by pana skarał, i
niech pan będzie szlachet ny wobec Boga i niej, za to Bóg wynagrodzi za uczciwość.
Matce stanęły łzy w oczach, jak gdyby jej córka szła na rze ź.
— Niech się pani nie boi. Już ja jej krzywd y nie zrobi ę i jaka jest, taka zosta nie po
przyje ździe. Mnie nie za le ży, żeby robić komuś krzywd ę, a szczególnie dziewczynie, która
sama dowierzając mi jedzie do Warsza wy.
Była godzina trzecia rano, kied y wybraliśmy się w podróż. Do kolejki odprowadzi ły nas
jej dwie siost ry. Owia ło nas powietrze zimne j wrze śniowe j nocy. Mgła, a mo że opary były na
ziemi, nie wiem jak to właściwie mo żna nazwa ć. Księżyc świeci ł jasno, chociaż czasa mi
chowa ł swój łysy łeb poza chmury, zza których za chwilę znów się wyłania ł i płynął po
niebie. W pół godziny drogi stanęli śmy nad Pilic ą przy promie. W budzie nie było promia rza.
Trzeba go przecie ż gdzieś zna leźć , ja nie wiem, one również nie wiedzą.
— No i co będzie? — pyta m. Ale, ale! Tam na drugiej stronie jest drut przyczepiony do
słupa, widać to dobrze, wszak nad nami ten drut się rozci ąga i prowadzi hen do wsi. Nie ma
rady, z jedną z sióstr idziemy szlakiem rozci ągniętego drutu. Dobija liśmy się długo do okna
promia rza, który smacznie spał. Nareszcie spytał:
— Kto tam?
— Prosimy o przewiezienie na drugą stronę, ale szybko, bo możemy się spóźnić na
kolejkę.
— Zaraz id ę.
— To czeka my przy Pilicy!
Już świta ło. Pokaza ła się zor za poranna, niebo czy ściutkie i łagodne zapowiadało piękny
dzie ń. Przeprawia liśmy się już tylko oboje na drugą stronę. Wyszli śmy na pustą drogę, gdzie
nie było drzewa ni też krzaczka przyd rożnego. Idziemy śpiesznie, jest mało czasu. Nie wiem,
która godzina. Słycha ć gwizd kolejki. Zd ysza ni z ledwo ścią dolecieli śmy wraz z kolejką na
przysta nek.
Wskoczyliśmy na
ostatni wagon
prawie
już ruszającego
pociągu.
Tu
odetchnęli śmy. Ona zasnęła, ja czuwa łem i patrzyłem, jak spokojnie i miarowo oddycha.
Twarz blada, okrągła, prawie dziecięca. I ona ma być moją żoną już niedługo. Dziwne to
słowo: ja i żona, nie mo że mi się pomie ścić w głowie. Sam sobie nie dam rady i bior ę tę żonę,
to dziecko. Chyba po to, by ją unieszczęśliwić, chyba po to, by spełniała moje wszelkie
grymasy. Przecie ż jam ogie ń, nerwus. A czy przypadkiem kied y nie uderzę tej dziecięcej,
niewinnej buzi? Nie wiem, czy ona jest taka dobra i cierpliwa, by potrafiła opanowa ć moje
nerwy. A jednak ten wybór, po części przymuszony, nie jest odpowiedni, gdyż powinienem
wziąć żonę starszą, aby ona prowadzi ła mnie, a nie ja ją. Obudziła się i uśmiechnęła.
— Spij, śpij — mówię zach ęcająco.
— Lepie j się ty prze śpij — odpowiedzia ła.
- Nie opłaci się, za raz Warszawa.
Lecz jeszcze daleko do tej Warszawy, jeszcze jecha liśmy ze trzy godziny, wpatrując się
w okolice zupełnie jej niezna ne. Dla niej to nazywa ł się „świat“. Rozgl ądała się ciekawie i z
radością dziecka szczebiota ła pytając: „co to?“, „o, jakie ładne", „a jak to zrobione? “
— Cicho — mówię — gdyż powiedzą, że jesteś prowincjona lną gąską. Udaj, że dla
ciebie nie nowo ść, żeś przyzwycza jona do takich widoków. W Warszawie zobaczysz wiele
ładniejszych rzeczy.
— O, ja byłam w Radomiu, ale jeszcze byłam dzieck iem — pochwaliła się.
— I teraz, kochanie, jeste ś dzieck iem, nic więcej.
Zarysowa ła się i Warsza wa, z dala już widać domy, kominy dymiące, wozy wracające z
targu, już i samochod y mknęły tu i tam, jednym słowem — ruch wielkomiejski. Konduktor
krzyknął: „Warsza wa!“ Wychod zimy gęsiego przepuszcza ni przy wyjściu.
- Trzymaj się mnie — powiadam — pod rękę i nie przela tuj przez ulic ę. Niech to
wszystko będzie obojętne dla ciebie. Napatrzysz się co niemiara na te cuda techniki i wielkiej
bied y miejsk iej.
Idziemy pieszo, by lepie j obejrza ła miasto, po drugie, nie ma tyle pieniędzy, by się
rozbijać tramwaja mi, a do za łatwienia jest moc. Najpier w poszliśmy do parafii św. Barbary
po pełny wypis metryki, tutaj za łatwia my formalno ść, a grunt to forsa na stół. Kaza no przyj ść
na drugi dzie ń po gotowe papier y. Następnie kupujemy parę cieniutkich obrączek złotych. Na
noc trzeba gdzieś iść, ona ma brata na Czer niakowskie j, tam ją prowadzę. Jej brat z bratową
przyjmuj ą nas serdecznie, goszczą, ona naturalnie przedsta wiła mnie jako narzeczonego. Jest
dość późno, trzeba ludzi zostawić w spokoju, wszak jutro muszą iść do pracy.
— Najgorzej — szepcze do narzeczonej bratowa — gdzie położę twego narzeczonego.
— On tu ma mieszkanie — powiedziała głośno.
— Jutro rano będę. Do widzenia.
Wsiad łem w tramwaj i zna la złem się w swym dawnym mieszkaniu kawalersk im.
Pierwsze pyta nie było, kied y zapłacę komor ne.
— W tej chwili — to udobruchało ich.
Tak więc płacę komor ne i spłaciłem ma ły dług pieniędzmi narzeczonej. Jestem na
łaskawiźnie jej, gdyż resztę pieniędzy schowa ła. Właściwie jestem posłusznym więźniem. Na
drugi dzie ń zabra liśmy metryki w pełnym wypisie i narzeczona chcia ła, bym jej dał do
schowa nia, tłumacząc delikatnie, że z kieszeni mogą wylecie ć lub kto wykradnie.
Wied zia łem, że to był zwykły wybieg, rzecz powszechnie wiadoma, że drugiego wypisu nie
dają i ślubu mógłbym nie otrzyma ć, a byłem za głupi na to, że mo żna by żyć z każdą kobiet ą
bardzo dobrze i bez ślubu, bo ta formułka i wypowied zenia fokus morok us po łacinie przez
księdza wiążą dozgonnie. Nie uzna wałem małżeństwa bez ślubu i patrzyłem krzywo na takie
coś. Wsza k jestem wychowywany w tym duchu, jak w ogóle wszyscy. Dałem jej tę metrykę.
Och, gdybym mia ł pieniądze, wykupiłbym się z tej egipskiej niewoli. Dziś trzeba nam za
wszelką cenę wrócić do domu, gdyż jutro cena bilet ów kolejowych ma być podwyższona.
Kolejka Grójecka zapcha na, miejsca żadnego nie ma, nawet stojącego. Co robić, trzeba
będzie wykupić bilet drugiej klasy, będzie i tak taniej niż jutro w trzeciej. Godzina dziewiąta
wieczór, kolejka rusza, siada m obok narzeczonej na miękkim sied zeniu. Pasażerowie patrzą
za zd rosnym okiem na nas szczęśliwc ów, gdyż i bilet ów do drugiej klasy zabrakło, a im się
zda je, żem bogaty. Śmieszne to, bo ja i bogaty — dwie sprzeczno ści. Rozmowa się nie klei,
gdyż jest nas w przed zia le czter y osoby. Stopniowo opuszczają pasażerowie przed zia ł i robi
się pusto, zostajemy oboje. Narzeczona nie śpi, ja za ś jestem śpiący, opiera m o jej ramię
głowę, zasypia m, głowa spada i nie wiadomo jak, zna la zła się na jej kola nach, wolę nie
otwiera ć oczu, lepie j tak, ona przyciska głowę do swej piersi, całuje w czo ło i zasypia
również. Nagła cisza nie stukających wagonów obudziła mnie, ona śpi. Rozglądam się — co
tu u licha? Jesteśmy sami, wyglądam przez okno. Wagon odczepiony. Zrywam się szybko.
— Co to jest? — pyta m jakiego ś kolejarza.
—O, tam będą mieli państwo wagon, ten popsuty.
Idziemy do stacji, myślę: nazwa ł nas państwem, a tu ładni państwo! Nędza i basta.
Przyczepiono wagon i jedziemy. Jakiś opasły grubas jecha ł w tymże samym przed zia le i
zaczął rozmow ę, co jakoś szła gładko, i byłem zadowolony, że czas szybko przeleci, lecz i on
wysiad ł. Godzina była już chyba koło pierwszej w nocy, nim dojecha liśmy na miejsce. Tu w
ciemności trzeba resztę drogi iść pieszo. Noc była bardzo ciemna, coś jakby padało. Jasia iść
obok nie chcia ła, wola ła z tyłu lub na przed zie, w końcu szła za mną i od czasu do czasu
wołała:
— Konrad, nie widzę ciebie. Nie śpiesz się, nie mogę za tobą nadążyć.
—To chodź razem.
— Nie chcę, bo cię diabeł podkusi i mógłbyś mi zrobi ć krzywd ę.
—Nie bój się — powiadam — polegaj na mnie jak na Zawiszy.
— O, wy wszyscy mężczy źni nie jesteście pewni. Wykorzyst ujecie, a później rzucacie.
—A to już ciebie kto wykorzysta ł i rzuci ł?
—Mnie nie, ale ma ło to jest takich nieszczęśliwych?
— O, kochanie — powiadam — przecie ż nie jestem wyższy od ciebie i czy dałbym ci radę,
wątpię o tym. Zresztą, co gadać — jak suczka nie da, piesek nie weźmie. Ostatecznie i tak już
jesteś przeznaczona dla mnie i czy dziś, czy jutro, wszystko moje.
— O tak, ale po ślubie — odrzek ła — a nie dziś ani też jutro. Co twoje, nie uciek nie ci, a
musisz wiedzie ć, jaką wziąłeś, byś potem nie urągał, a sza nowa ł i kochał jak ja ciebie.
—A ty kochasz mnie naprawdę? — spytałem.
—Żebyś tylko ty tak kochał, to będę szcz ęśliwa.
—To daj mi dowód nieograniczonego za ufania, jeżeli tak.
Nie odpowiedziała. Jedynie słysza łem szeleszczący różaniec w jej rękach, na tym
rozmowa się skończy ła. Przy domu rozeszli śmy się, ja poszed łem spać do swej opiek unki na
piwnic ę w sia nie, ona do domu. Wieczorem trzeba by chociażby z ur zędu odwiedzi ć
narzeczoną, gdyż dnie dzieliły nas od ślubu i nie wolno być obojętnym. Opiekunka mi
powiedzia ła:
— Jak chcesz się żenić, to bier z starszą siost rę Jasi, bo tamta jest śtybniejso.
Natomiast ani nie radza ła, ani też nie odradza ła. Umówiliśmy się, że na drugi dzień
pójdziemy do spowiedzi do innej parafii. Mnie chodzi ło jedynie o kartkę, gdyż w
przeciwnym razie ksiądz nie da ślubu. Do drugiej parafii było osiem wiorst. Szli śmy pola mi
między ścier niska mi, wąskimi mied za mi. Gdzieniegd zie kopaczki kartofli przy śpiewywały
smętne piosenki o nadchod zącej jesieni. Zgarbione przy ciężkiej pracy, bose, z rękami po-
pękanymi i grubosk órne. Niby zda wało się na pozór, że są szc z ęśliwe, lecz tak nie było, gdyż
odzywa ły się do narzeczonej:
— O! Jaśka, ty nas opuścisz i nie będziesz przewraca ła sto razy tej cza rnej ziemi.
Będziesz panią warsza wską, dobrze ci się powodzić będzie. A my musimy tu wkoło to samo
robić cale lata.
Jaśka odpowiadała:
— Wy będziecie gospodynia mi całą gębą, co się wam urodzi, to wasze, a ja muszę
czeka ć, co przyszły mąż za robi lub nie za robi, i
niera z
przyjd zie
może
głodem
przymiera ć.
— To się za mie ń z nami! — powiedzia ły hurmem.
— Przecie ż narzeczonego nie trzyma m, jeżeli chce, to sobie wybier ze jedną spośród was.
— Chodź — powiadam — co będziemy stali. Tu wszyscy ci za zd roszczą, jakbyś
wychod ziła co najmniej za księcia. Głupie gęsi, zda je im się, że robisz karier ę. Tymczasem
wychod zisz za nędza rza, robotnika, a raczej za bezrobot nego. Przecie ż każda z nich może
zrobić taką karier ę i robić na męża. Gołych chłopaków nie brakuje. Wiesz, Jasiu, namyśl się
dobrze, byś czasa mi nie narzekała, bo i tobie się zda je, że w Warszawie płyną pieniądze
rynsztokiem, a ludzie je zbiera ją.
— Już się namyśli łam, tylko ty sam nie rozmyślij się, bo jesteś jak chor ągiewka: skąd
wiatr za wieje, tam się skręcasz.
—Moja droga, jakbym mia ł pieniądze, to bym czu ł grunt pod noga mi, a tak to co? Co
dalej będzie? Czy ty myślisz, że głowa mi nie pęka już teraz, kied y jeszcze nie ma m żadnych
obowiązków względem ciebe?
—Jakoś tam będzie — powiedzia ła z zadowoleniem — łatwiej nam będzie wszystko
znosi ć. Zawsze powiesz, co cię boli, i wszystkie żale będziesz mia ł komu mówić, i będzie
nam dobrze. Czym będziemy mogli, tym będziemy się odżywiać.
— Trudno — powiadam — musi jakoś być i rodzice nam pomogą zapewne.
— A naturalnie, za wsze pomogą — odrzek ła.
Dochod zimy do cmentarza wiejskiego, ogrodzonego kamienia mi. Groby zapadłe wśród
szumiących drzew i krzewów.
—Wejdźmy tam.
Przeszli śmy przez kamienie, oglądamy ten spokojny zakątek. Tu le żą ludzie pracy: chłopi
i chłopki, parobcy i dziewki. Ci ludzie pracowali od wschod u do zachod u słońca, ci ludzie
żyli bez radości i odpoczywają pod drzewa mi rosnącymi na ich grobach. Szukam, czy nie
zna jdę tu jakiego ś histor ycznego grobu, lecz niestet y nic tu nie ma, co by się dało odczytać,
za ledwie kilka krzy ży spróchnia łych. Szuka łem jakich mo że nazwisk i imion, lecz niestet y tu
nie ma zwyczaju pisać na grobach.
— Tak — rzekłem — żył marnie i umarł w szybkim zapomnieniu.
Niedaleko i kościół, który przedsta wiał się dość okaza le, a może pamiętał starodawne
czasy, mo że i pierwszych chrze ścijan w Polsce? Tu na uboczu, gdzie nie ma żadnych dróg
prócz polnych, mógł się zakonserwowa ć. Pozna ć to można po zapuszczonych figurach róż-
nych świętych,
gdzie
częstokroć dłoń była większa
od twarzy i z pociesznymi,
wykrzywionymi rękami lub też za długimi szyja mi albo też głowami przyklejonymi do,
tułowia. Nie wiadomo, czy ci święci nie są przerobieni z dawnych pogańskich bogów.
Zresztą któż to mo że wiedzie ć? Wracamy od spowiedzi, wzi ęli śmy się za ręce jak dzieci.
Jasia była rozpromieniona i szcz ęśliwa. Nic dziwnego — będzie mia ła to, czego pragnie, a ja
muszę, nie ma m wyboru i wypełnia m dane Werze słowo. Prosiła: „Pamiętaj — musisz.
Tamta cię kocha, będzie szczęśliwa". Piękne słowo „szcz ęśliwa“. Lecz czy ja będę
szcz ęśliwy? Czy ona o tym pomyślała? A czy w ogóle się nie myliła? Wsza k człowiek jest
tylko człowiekiem, a nie parobkiem. Dziś szcz ęście daje światu moneta brzęcząca. Tam gdzie
nie ma forsy, nie ma szczęścia, a są niesnask i, kłótnie i gorycze. Jutro — 1923 roku,
jedenastego wrze śnia, we wtorek ma się odbyć nasz ślub. Spać nie mogę całą noc. Czuję
wielki pociąg ku niej z jednej strony, a z drugiej żal mi wolności tej, chocia ż bardzo bied nej.
Jutro los mego życia będzie zwi ąza ny do śmierci, do trumny, do ziemi. A jednak to straszne.
Rad bym ten ciężar strząsnąć i móc powiedzie ć „nie“, lecz jakoś nie ma m siły i jutro pójdę
jak baran na rze ź do szlachtuza. Ona szcz ęśliwa, nie zna życia. Przer ywam pisa nie
pamiętnika, nie mogę nic myśle ć, nie jestem zdolny do pisa nia, jutro zobacz ę...
Przysz ło to „jutro“, a właściwie to już „dzi ś“. Ubiera m się w cza rne marynarkowe
ubranie, kamasze troszkę zniszczone, z boku cerowane, zna ć to dobrze, ale tu nie zwraca nikt
na błahostkę taką uwagi. Bia ła, sztywna koszula, kołnier zyk i muszka bia ła. Czemu nie
cza rna? Wsza k to będzie zakuwanie w kajdany, wszak to będzie pozbawienie wolności
osobiste j. Czemu nie ubra ć by się w żałobę? Narzeczona klęczy przy stole, modli się
widocznie za nasz ą pomyślność w życiu. W domu cisza, nikt nie śmie przer ywać jej. Opie-
kunka moja ma łzy w oczach i szepcze mi:
— Nie byłam na ślubie ani weselu mych dwóch synów, no jakżeż: wstydzili się. A na
twym ślubie, dziecko, będę, tak jeste ś, synu, blisk i memu sercu.
Wchodzi jej żonaty syn. Urwało się szepta nie.
— Klęknij koło niej — dodaje ciszej — i pomódl się, a Bóg ci pomo że.
— Mamo, już dosyć się modliłem i bez pomocy żyłem nędznie. Zbyteczne te szopk i.
Trudno mi ma mie wypowied zie ć, co cierpię.
— Dzie j się wola Boża — dodała — sam sobie ścielesz, jak uważasz.
Narzeczona wsta ła, obecni szukali w jej oczach łez; na próżno było szukać, tam była
radość i szcz ęście. Matka jej błogos ławi nas i życzy szczęścia, ojciec pochmurny, wcale nie
sympatyczny, powiedzia ł:
— Dumaj, nie dumaj, carem nie budziesz. Idźta, bo się spóżnita, odprawią mszę i ksiądz
pójdzie i będzieta czeka ć.
Wychod zimy. W drzwiach moja opiek unka całuje nas oboje serdecznie i łzy jej ciurkiem
lec ą. Wid ząc to jej matka też podchodzi, lecz tu mo żna było ujr ze ć w jej oczach kamienny
zimny głaz, reszta wszystko fałszywie podrobione. Idziemy krótką uliczką, wchod zimy na
cmentarz kościelny, prowadzę już przez kościół, czuj ę, jak jestem blad y, siły opuszczają,
zda je mi się, że za chwilę padnę trupem. W tej chwili proszę Boga, by ta świątynia za mieniła
się w gruzy i bym zosta ł trupeim. Już jeste śmy przy stopniach ołtarza. Za chwilę kończę
kawalersk i bied ny żywot, a zaczyna m jeszcze może bied niejszy. O, na pewno! Klękamy
przed ołtarzem na stopniach. Ksiądz ze stułą czeka ł na związa nie rąk naszych. Kajdanki
podałem na tacę kościelną. Ksiądz świeci kajdany i potem odmawia modlitwy. Wyszliśmy z
kościo ła sami bez orszaku, bez młodzie ży. Za kościołem zebra ła się grupka dzieci, zza
plec ów krzyknął jeden z nich:
— Konrad! Warsia wiak! Zeniaty!
Mia łem chęć wyrwać się żonie i palnąć śmia łka w pysk, lecz nie! Udałem, że nie słyszę.
Przed drzwia mi domu zebra ła się gromadka ciekawych. Teściowa wyszła z chlebem i solą
wita ć nas.
— Co wolisz — spytała — chleb czy pana młodego?
— Chleb i pana młodego, żeby pracował na niego.
Pomyślałem: pana młodego, żeby jak osio ł tyrał na nią. Trudno, stało się i nie wróci,
przepad ło. Stół zastawiony jedzeniem i wódką. Siada my, goście piją krzycząc:
— Gorzkie, gorzkie!
— To wsypcie se cukru, będziecie mieli słodkie — powiadam.
— Kiedy oni chcą, żebyś pocałował mnie w ich obecności — powiedzia ła żona.
— Powied z im, że pocałuj ę, tylko niech jeszcze napiję się wódki.
Piłem jak wielki pijak, chcia łem zapomnie ć o wszystkim. Dosyć ma m tego dobrego, kręci
się całe mieszkanie, wszyscy obecni są w mych oczach ogromnie ma li, coś mi dokucza, rwie
w żołą dku. Ostatkiem sił wyszed łem na podwórko, gdzie musia łem się przewrócić na pewno
kilka razy. Żona, zda je się, też jest ze mną. Wszystko wypite, zjed zone, teraz wala się na
podwórzu, kundel kręci ogonem, cieszy się z mej gościnności, że oddaję mu wszystko z
całego serca, nawet warcza ł, jak odchodzi łem w drugie miejsce, bo tam zn ów prosiaki dwa
okrążyły mnie i one też nie chcą być gorsze od psa. Czuję ból głowy. Nie wiem dalej, jak się
bawiono i jak pito na konto mych za ślubin. Obudziłem się w stodole, gdyż wstydzono się,
bym w takim stanie zna la zł się w towarzyst wie. Obok mnie sied zia ła żona, przyk ładała mi
zimne kompresy na głowę, to znów na przemia n rzep ę i krajane kartofle.
— Czemu piłeś — pytała — kied y nie możesz?
— Bo dziś wesele, dzi ś straci łem osobist ą wolność i dlatego pił będę jeszcze, chociaż
nienawid zę tej śmierd ziuchy monopolowej, ale trzeba. Dziś pije ten, co mu za darmo dadzą, a
więc daj i będę pił.
Rano obudzi łem się ze strasznym bólem głowy. Już teraz pić nie chcę, na śniada nie nie
ma m również apetytu, a wody wypija m co niemiara. Wyszed łem na powietrze. Jestem żonaty,
ma m żonę. Czyż to nie śmieszne? Ja, co nie tak dawno tu przychod ziłem w oberwanej i
brudnej sukienczynie, boso, głodny — dziś żonaty. Czyż to nie idiot yzm dwudziestego wieku
brać żonę i być bezrobot nym? Samemu nie ma co jeść, a nowy ciężar, nową kulę do nogi
sobie przywiązywać? Rozmyśla m, czy naprawdę jestem zdr ów na umyśle i czy nie nadaję się
do Bonifratrów lub Tworek. I po cóż było robić z siebie tę ofiarę, oddać swe życie osobie,
której nie kocham? I po cóż ją unieszczęśliwiłem? Czyż nie jestem zbrodniarzem? Przecie ż
żyć z nią nie będę, bo sam nie ma m nic. O Boże, jaki ten Twój krzyż ciężki! A mo że Cię,
Boże, nie ma, może Cię stwor zono dla fantazji, by ktoś na Tobie za rabia ł grubo, a innych
oszukiwał? Gdyż ci, co głoszą Twe nauki, żyj ą świet nie za miast Cię naśladowa ć jako ubo-
giego Chryst usa. A może Ty jesteś ich parawanem? Bo naprawdę gdybyś ist niał, to byś
spojrza ł na mą niedolę i na nasze męcza rnie. Z dala piaszczyst ą drogą idzie człowiek
zakurzony, niet utejszy, tak mi się zda je. Począłem się wpatrywać i coś mnie ciągnęło ku
niemu. Idę naprzeciw, doszed łem, pyta m:
— Czy pan nie z poczty?
— A list u pan nie ma dla Koszykowsk iego?
— Jest, proszę pana, telegra m.
Serce mi za łopotało z radości.
— Telegram... — szepta łem w myśli jak niepr zytomny. — Wybawienie dla mnie — daj
pan prędze j!
Podał mi, ja pokwitowa łem i dałem za drogę całą za wartość kieszeni. Nie było tam wiele,
lecz na wiejskiego człowieka nie przygotowa nego do tego napiwku było bardzo dużo, toteż
kłania ł mi się co najmniej z pięć razy i gdy odszed ł, jeszcze zde jmowa ł czapk ę i
kłania ł się.
Ja stałem i patrzyłem za nim oddalaj ącym się jakby za swą gwiazd ą, trzyma łem telegram w
ręku, niezdecydowa ny, co ma m zrobi ć z tym fantem. Odpieczętować, czy nie? Czułem
drżenie własnych rąk. Powoli odrywam miejsce zaklejone, bojąc się naruszyć cudownej liter y,
której by mogło brakować w tym cyrografie. Coś ważnego jest w nim, bo i po cóż by mia ł
kto wysyłać telegram? Czytam: „Proszę natychmiast przyje żdżać do pracy“. Pójdę, podzielę
się radością z żoną, niech i ona się ucieszy. Zresztą po co ona ma co wiedzie ć? Brykam tak,
jak stoję, będzie myśla ła, że coś się stało, wszak nikt nie widzia ł, że otrzyma łem dobrą
wiadomo ść. Wsza k nic mnie nie łączy jeszcze z żoną prócz ślubu, wszak jest jeszcze
dziewczyną ślubn ą. Macam po kieszeniach — pustki, id ę do opiek unki, proszę o pożyczkę
paru bodajże marek na pociąg. Matczysko nagadało się co niemiara, ale dała ostatnie grosze,
czego w ogóle za ma ło było na kolejkę. Zresztą głupstwo, oddam wszystko, gdy tylko
otrzvma m pensję. Pożegnałem się czule z matką, ona zrobi ła znak krzy ża za mną i poszed łem.
Na prom nie starczy, więc obmyśli łem, ze taniej wyniesie, gdy przep łynę przez wodę.
Wówczas mog ę o jedną stacj ę pójść bliżej. Obliczyłem, że muszę iść od Mogielnicy do
Grójca i tam dopiero wsiąść na kolejkę, a stąd jest jakie ś dwadzie ścia dziewięć wiorst. Ładny
kawał, ale czego to człowiek nie robi, ile ż to razy tą drogą przechod ziłem, zna m ją jak swe
dziesięć palców. Rozbiera m się i wskakuj ę do wody, ubranie przedtem związa łem w węze ł.
Kosiarze widząc to krzyczeli, że głę bia i niechbym poczeka ł, przewiozą na drugą stronę
łódką. Jeden odczepił łódkę i popłynął ku mnie. Walczyłem rozpaczliwie w wirze wody.
Przysz ło mi na myśl powiadomić moją opiek unkę, że tutaj ten wasąg się przechylił i tu
wpadłem jako niemowlę do wody. Czy to nie moja śmier ć nadchod zi? Ale czy ż to dzisia j
powinno być tak źle? Mam telegra m ratowniczy. Żal mi się zrobi ło mej nieszczęśliwej żony,
która daremnie kocha ła bez wzajemności. Dobywam ostatnich sił, woda kręci mną, rzuca m
się rękami naprzód, chcę żyć, wszak ma m ten cyrograf (telegram). Szczęśliwie przebr nąłem
to nieszcz ęście. Przyszła i łó dź, lecz wówczas, gdy ja już przep łynąłem i stałem na lądzie.
— A to pan pływa jak ryba — powiedzia ł kosiarz z łodzi — tu już niejeden wyprawił się
na tamten świat. Tamtego roku przyszia tu dziewczyna z tego miasteczka. Była, gadają, w
ciąży i stanęła, a dzieciaki, jak to dzieciaki, schowa ły się za krza ki, bo ciekawe. Ona mówiła
raz za razem: „rybki, przyjmijta mnie do siebie “ i tak cięgiem w koło to samo. A później się
rozbiro i włazi w wodę. Chłopaki krzycz ą, że głębia, ona się za wstydziła, że jest nago,
chcia ła się chowa ć do wody i przepad ła. Przyleciał mocny chłop, a pływał jak ryba, chcia ł
ratowa ć, ale gdzie ż tam, woda i jego zabra ła, ani miochnął. Cud wielki, że pan się wyratowa ł.
A pan z której wsi?
— O tam, prosto na prawo. Do widzenia, dziękuj ę za opiek ę — poszed łem.
Cieszyłem się bardzo, że oni mnie nie zna ją, bobym zosta ł pośmiewiskiem. Woda zimna,
wrze śniowa, a tu kąpiel. Drogę odbyłem szybko, boć tu nadzieja roboty, może jakoś człek
wybrnie, a że się ożenił, to jakoś tam będzie. Zarobię, zmienię mieszkanie i jakoś będziemy
żyć we dwoje. Pierwszą noc w Warsza wie spałem smacznie po kąpieli. Dziś id ę do pracy, od
dzi ś muszę być nowym człowiekiem. Roboty moc, bodajby całą noc, a nie przerobisz. A no,
sezon. Zarabia łem dobrze. I pierwsze za robione pieniądze posłałem żonie na własne
sprawunki i jednocześnie list, iż nie mogłem patrze ć na łaskawiznę ze strony jej rodzic ów.
Powied zia łem w piśmie, by oddała dług mojej opiek unce. List otrzyma łem od niej z
podzi ękowaniem i jednocze śnie z delikatnymi wymówkami, że tak nie ładnie z mej strony i że
bardzo tęskni, lecz nikt nie wie, że uciekłem. Wobec tego nie wypada nic innego, jak
pojecha ć do niej chocia żby na jeden dzie ń. Zrobiłem to w paździer niku. Wyjecha łem w
sobotę po południu i w nocy zjawiłem się u niej. Wstydziła się otworzyć drzwi w bieliźnie i
czeka łem cierpliwie za drzwia mi, kied y pani moja się ubier ze i zapali la mpę. Przywita łem ją
pierwszy raz naprawdę serdecznie. Chcia ła szykowa ć kolację, czemu przeszkodziłem,
zbyteczne, wszak druga godzina i rano trzeba wstawać, a śniada nie zje się smacznie j. Gorze j
było ze spaniem, bo dwa łóż ka w pokoju, a czter y osoby, i to same kobiet y. W kuchni znów
rodzice. Trzeba było przynie ść słomy lub też iść do matki, czego nie chciałem robić, boć już
teraz ma m żonę i ona jest pierwszą osobą w mym życiu. Rano za uważyłem, że rodzice są
niezadowoleni. Słycha ć było rozmow ę w kuchni.
—Co, przyszed ł ją zabrać? — pyta ojciec.
—Cicho — powiada matka — bo usłysz ą. On jest w pokoju.
— A niech słyszy — dodał głośniej. — Ja jak się ożeniłem, to nikomu żony nie
zostawia łem i on niech nie zostawia mi swej żony. Nie będę udawał, wolę prosiaka na to
miejsce wychowa ć.
Wyszliśmy na spacer po śniada niu i powiadam do żony:
— U was wcale nieweso ło. Myślałem, że będziesz mia ła pomoc z rodzic ów, a tu chcą się
ciebie pozbyć jak najprędze j. To niedobr ze, to nie są rodzice. Im się zda je, że jak urodzili, to i
koniec. To przecie ż i świnia ma prosiaki, a kura również jajko zniesie. Świat jest tak
ustrojony i tak musi być, ale ludzie powinni zadba ć o swe dzieci, a ja tu słyszę przez drzwi,
jak ojciec twój wygaduje i chce się ciebie pozbyć jak najprędze j. Owszem, mog ę cię zabra ć,
ale gdzie? Nie ma m mieszkania, a nie chcia łbym mieszkać na kupie u obcych.
— Och, Konradku, oni mało nie za mord ują ninie. Od czasu ślubu ojciec liczy każdy
kartofel, nie chcą dać na sól, już nie mówiąc o słoninie. On woli jeść kartofle bez słoniny, a
soli sobie na talerzu. Chce, bym poszła jak najprędze j.
— A jak twoja matka? — pyta m.
— Matka niby troszeczkę lepsza, ale wciąż mi wygaduje, że czas najwyższy, bym poszła
do męża, bo są siost ry starsze, które trzeba wydać za mąż jak najprędze j, bo się zestarze ją.
— Może wykopsać je z domu, jak ciebie — przerwa łem.
Rozpłakała się strasznie. Żal mi jej ogromnie było, że ma takich podłych rodzic ów.
Pociesza łem:
— Już nied ługo będziesz cierpieć. Niech tylko dadzą ci twą część, co na ciebie przypada,
kupim sobie mieszkanie i będziem razem. A ja dzisia j wcale nie pójdę na obiad do was, tylko
do opiek unki, idziem razem, dobrze?
Zgod ziła się. Opiekunka była naprzeciw jej rodzic ów dziesięciokrotnie bied niejsza, lecz
szcz ęśliwa była, że przyszli śmy na obiad. Nagadała się i nachwaliła, że żona taka młodziutka
i ładna. Żona naturalnie przywita ła się z mą matką i pocałowała w rękę, czego tutaj nie ma w
zwyczaju, a jak się trafi takie coś, to człowieka pod niebiosa wychwalają. Na pożegnanie
dałem matce pieniędzy na prosiaka. Nie chciała za nic przyj ąć, lecz powiedzia łem, że wobec
tego będziemy mie ć do spółki, jak wyrośnie duży. Matka serdecznie się ucieszyła i pod tym
warunkiem przyj ęła, jednocześnie dodała:
— Masz teraz żonę i musisz na nią robić.
Pożegnałem się i żona odprowadziła mnie do promu. Do jej rodzic ów nie wstąpiłem.
Jeszcze dałem jej pieniędzy, by kupi ła coś i dochowa ła, to prędze j kupimy mieszkanie, bo
pieniądze skaczą, a jak kto chce sprze dać, to żąda diabli wiedzą ile. Można by kupi ć na wsi
dom i stodołę za to, co trzeba zapłacić, by się ktoś chcia ł wyprowad za ć z mieszkania. A
gospodarze warsza wscy oczywiście chcieliby, żeby w ich domu stale się zmienia li lokatorzy,
bodajby i co dzień. Nadeszła twarda jesie ń, a za nią zima. Żona pisywała mi i stale
rozpacza ła, że rodzice jej coraz to gorsi, że gotowa jest przyjecha ć do Warszawy i bodajże iść
na służbę. Rodzice ani słucha ć nie chcieli, by ona sobie kupić mia ła jakiś inwentarz, by tym
sposobem mog ła pomóc na kupno
bodajże sutereny. Wobec czego
napisa łem list
„przyje żdżaj“. Czeka łem na stacji kolejki grójeckiej z pół godziny i parowozik sapiąc,
gwiżdżąc wtoczy ł się na stacyjkę. Mrowie ludzi wyszło z wagoników cisnąc się ku wyjściu,
wsza k to ostatni tydzie ń przed Bożym Narodzeniem i każdy spieszy do rodziny ugościć się.
Oczy wypatruję wszędzie, gdzie jest ma żona. Nareszcie widzę, że gdzie ś w ciżbie ludzi
dźwiga kosz i walizę dyktową. Samiuteńka nieboraczka, rozgl ąda się, gdzie zobaczy swego
męża. Nie widzi mnie, skrzywiła się jak sierota, która zna la zła się wśród obcych w dużym
mie ście. Rad bym podskoczyć, wejść, uściska ć tę, której całe życie ofiarowa łem, lecz na
peron wejść nie wolno, no i do tego zapcha ne. Nareszcie podchodzi do furty, lecz i tu nie
mogę się dopchać, każdy oczek uje swego i pcha się niemiłosier nie. Roztrącam innych i
pcham się również, ktoś mnie ofuknął, nie zwa żam, przepycha m się dalej, lecz tu mrowie
ludzi. Nie tracę jej z oczu, id ę z falą, ona traci już nadziej ę zna lezienia mnie. Nareszcie
nadbiega m z tyłu.
— Janeczka!
— Ach, Konradku! myślałam już, że nie przyjd ziesz, tak nigdzie cię nie mog łam
zobaczyć, myśla łam, że oczy wypatrzę.
Całujemy się serdecznie, ona z radości ma w oczach łzy. Bior ę bagaże — ciężkie.
—Jakżeś ty dźwiga ła! Bój się Boga! Przecie ż można zrobi ć krzywd ę sobie.
—Jaki ty kochany — szepnęła cicho jakoś pokornie.
—Jasieczka, strasznie jesteś nędznie ubrana i nie chcia łbym, by cię mieli wyszyd za ć za
pleca mi ci, u których mieszaka m. Wiem, że jesteś zmęczona, ale jeszcze godzinkę musisz się
pomęczy ć.
Bagaże oddałem na stacji na przechowa nie. Wsied liśmy w tramwaj i do składu palt jazda.
—Dlaczego oddałeś bagaże? Może zginą?
—Nie bój się, idziem, kochanie, po palto lub jesionk ę.
Radość zab łysła w jej oczach. No, wiadomo, ubrać się każdy lubi. Na Miodowe j
chodzimy od składu do składu, aż kupi łem coś, co mi się podobało. Żona chcia ła najtańsze i
zda wało jej się, że ładne, lecz ja jestem wybredny i dotąd szuka łem, aż zna la złem co lubię. I
gdy spojrza ła się teraz na mnie spod puszystego kołnier za, jakaż ona była teraz ładna!
Jeszcze kapelusik i cacy. Sukienkę ma sobie ładną, ale pantofelki straszne. Forma lnie
trzewiki chłopczyńskie na nisk ich obcasach ze starej skóry i łatane. I żeby nie było rażącego
kontrast u, palto zada tkowujemy, zostawia my go dla pewnych poprawek, a sami po pantofelki.
Kupiliśmy buciki z długimi cholewkami, teraz najmod niejsze, pończoszki i kapelusik.
Następnie zostawiłem żonę w kawiarni i kaza łem podać obiad, chocia ż to już ósma wieczór.
Zjadłem szybko i sam w tramwaj po bagaże. Wracaliśmy do mieszkania kawalersk iego,
bagaż dałem chłopcu, sam wziąłem pod rękę żonę, oglądała się na wszystkie lustra, lecz tak
niby nieznacznie. Ja za ś nie chcia łem jej peszy ć na razie. Wszystko się ułoży i będę mia ł
dużo pracy, by dostosować ją do nowego życia. Gospodyni przywita ła żonę serdecznie i
głośno dodała:
— O, jaką pan Konrad ładną żonę sobie wybrał!
Pierwszą noc spędzili śmy na jednym polowym, wąskim łóżku, lecz że człowiek młody, to
i zasnął twardo i smacznie, i nie czu ł, że jest ciasno. Rano, jak zwykle, do pracy. Stefa
przysz ła w dzie ń do mieszkania, gdy nie byłem obecny, i towarzyszyła żonie, szybko się
zapozna ły, oprowadza ła ją po Warszawie. Na Wigili ę poszliśmy oboje do Antosia
Dąbrowskiego, naturalnie że nie darmo, gdyż dołożyłem się dość solid nie. Żona czu ła się u
nich nieswo jo, poniewa ż Dąbrowski robił takie dziwne miny, jak gdyby pochodzi ł co
najmniej od książą t lub też mia ł z połowę Warszawy na własno ść. W towarzyst wie musia łem
i inne psoty zabawiać, wszak wiadomo, że żonę za wsze będę mia ł i zostawiłem to im. Ona
jednak była odosobniona, poniewa ż Antoś opowiadał jej takie perory, jak gdyby był ojcem
lub trzynast ym apostołem. Klepał jej o Bogu, niebie, ziemi, zakonach i życiu poza grobowym.
Natomiast żonie się nie spieszyło na tamten świat ani też do zakonu jakiego ś św. Wincentego
czy tam Franciszka. Toteż rano pierwszego dnia świąt szepnęła mi przelot nie:
— Chodźmy, tu mi się wszystko nie podoba. Wszystko nosy pod sam dach. Myślą,
głupcy, że ja wiejska dziewczyna nic nie rozumiem, i będą mi robić wykłady, jak się żyje z
mężem i jak się modli do Boga i daje ofiary księżom na kościo ły.
Czułem sam, że to towarzyst wo wybujałej fantazji i głupoty, lecz człowiek musi niera z
znosi ć wszystko bez drgnięcia okiem. Rano przysz ło więcej osób zaproszonych, takichże
samych świętoszków. My zabiera liśmy się do wyjścia. Żona Antosia powiada:
— Państwo odchodzą, a nam by tak było miło.
Żona pośpieszyła z odpowiedzi ą, iż brat jej wyjeżdża do rodziny po południu i musi się z
nim zobaczyć. Zeszli śmy ze schod ów na ulic ę. Żona odetchnęła i rzek ła mi:
— Wiesz, jacy to za rozumia li ludzie, jacy fałszywi, że dziwi mnie bardzo, po co ty mnie
tam zaprowad zi łeś.
— No, ja cię przeprasza m, chcia łem cię przedsta wić jako żonę, wszak wiesz, że nikogo
nie ma m, a myśla łem, że nas przyjm ą z otwartymi rękoma.
Zataiłem, że dałem im pieniądze na święta, chciałem zmnie jszyć ich niego ścinno ść. U jej
brata czuliśmy się oboje swobodnie. Serdeczność, z jaką nas wita no i goszczono, wzięła nas
za serce, a nawet gdyśmy powiedzieli, że oboje spaliśmy kilka nocy na łóżku polowym, to
zaofiarowa no nam własne łóż ko, a brat jej poszed ł spać do kuzyna swej żony, który obok
mieszkał. Po świętach poczęli śmy się rozgl ądać za mieszkaniem. Poniewa ż pracowa łem
bardzo długo, więc szukanie loka lu zostawiłem żonie. Jedno mieszkanie trafiło się przy
rodzinie. Zna lazła je cioteczna siost ra żony. Ale mi się zda je, że to było zrobione na złość, a
może przez za zd rość, że moja żona wyszła za kawalera, a ona za wdowca z dzieck iem.
Natura lnie szpuntowała żonę, by nie wyjeżdżała do rodzic ów, że co to jest, bym tu sam zosta ł,
o ona sama, cóż to za małżeństwo i że ona zna tę rodzinę, u której jest mieszkanie.
Poszed łem obejrze ć ten loka l. A no, jest pokój z kuchnią, a w nim ma łżeństwo z
sied mior giem dzieci. Wzi ąłem się za głowę.
— Co? I my ma my mieszkać w takim bałaganie? Dzieciaki krzycz ą, jeżdżą wózkiem po
mieszkaniu, jakiś starożytny stojak na kółkach, a w nim dwulet ni chłopak zabr udzony i
za fajdany, że śmierd zi jak w wychodku. Nie kochanie — powiadam — ja tu mieszka ć nie
chcę.
— To na razie, Konradku. Będziemy szuikać później, jak będziemy razem.
Siostrzyczka jej poczęła mi tłumaczyć, że ludzie jeszcze nie tak mieszkają i męczą się, a
ja stroję fochy, nie chcę mieszka ć na pierwszym piętrze i gram rolę pana. Natura lnie i żona
jej pomogła. No i tłumaczę, że pojedzie do rodzic ów, będzie się upomina ć, to dadzą jej na
mieszkanie, sprowadzi matkę, niech i ona zobaczy, jak mieszkamy, i nie będzie taka.
— Niech będzie co chce — powiadam — ale pamiętaj, że życie w tym smrodzie i
bałaganie mo że być złama ne.
Zgod ziłem się za dwadzie ścia pięć złotych mieszkać na kupie, naturalnie w kuchni.
Później i żona wyjecha ła do rodzic ów, lecz wróciła z płaczem. Nie chcieli nic słysze ć,
powiadali:
— Masz męża, niech się on troszczy o mieszkanie.
Niena widzi łem jej rodzic ów. I cóż? Trzeba się męczy ć w tej gromad zie. Nigdzie nic
lepszego zna le źć nie można. Toteż między nami dochodzi ło do scysji, iż się męczę przez
żonę, bo gdybym był kawalerem, to mieszka łbym tam, gdzie do tej pory, w spokoju i ciszy, a
tak, to co? Za życia gr ób. Trzeba się jednak pogodzi ć, głową muru nie przebij ę. Nasze
mieszkanie było na pierwszym piętrze, na parterze były stajnie, a w stajni szczurów do
wszystkich diabłów. Kupiliśmy sza fkę, gdzie trzyma liśmy żywność. Całe noce gremplowa ły
ją szczury, aż przegryzły i jedzenie, jak chleb, mąkę lub słoninę, zniszczyły. W początkach,
gdyśmy się sprowadzili, to ich nie było, dopiero za dobre osiem miesi ęcy przywędrowały na
lato i już trzyma ły się cały czas mego mieszkania. Natura lnie, że wziąłem się serdecznie do
ich niszczenia. Kupowałem mąkę razową, miesza łem z gipsem z myślą, że gdy przebr zyd łe
żarłoki nażrą się, to brzuch zrobi się sztywny i zdechną. Lecz gdzie tam! Siedzieliśmy z żoną
sami wieczorem w kuchni, spokojnie, one wycho dziły z nor i tak po sze ść i więcej nażerały
się. I było ich coraz więcej, trzeba było kupować coś nowego. A więc pszenic ę trującą, która
im też nic złego nie robiła. Później kupiłem cyjankali. Kiełbasę i słoninę krajaną
posypywałem przy dziurach. One natychmiast wychod zi ły jak krowy i najspokojniej
smacznie żarły, do tego stopnia, że nawet się nie bały, jak ludzie w kuchni chodzili. Czuły się
większymi gospodarza mi niż my, a było ich coraz więcej. W nocy wyprawia ły harce i skoki,
aż talerze brzęcza ły. Nic już nie kupowa łem, poniewa ż było ich coraz więcej, a żadnego trupa
nie widzia łem. W mieszkaniu śmierd zia ło, że trudno wytrzyma ć, gdyż smród uchod zi ł z
dziur, gdzie prawdopodobnie zd ycha ły. Kupiłem pułapkę sprężynową, gdzie umocowa łem
słoninę podwędzoną, i to był skutek, że kilka razy na noc było ich parę sztuk zabitych, które
wynosiłem na podwórze. Razu jednego usłysza łem trzask, a tu szczur złapał się za ogon, a on
do mnie i ciągnie pułapkę. Żona w krzyk, przykryła się na głowę pier zyną. Ja jestem boso i w
ręku nic nie ma m, wskoczyłem na krzesło, szczur do krzesła, lecz pułapka przeszkadza ła mu.
Złapałem talerz i rąbnąłem go, raniłem. Piszcza ł niepr zyj emnie i dalej się rwał ku mnie.
Wówczas zeskoczyłem, złapałem szczotkę i dobiłem go. Tej walki ze szczurem nie zapomnę
do końca życia. Jednej nied zieli wrócili śmy ze spaceru z żoną. Chce mi się jeść. Żona
włożyła drzewa do kuchni i odwróciła się, by wziąć zapa łki, a tu drzewo rozga rnięte. Wzi ęła,
z powrotem zga rnęła, podpaliła drzewo — znów rozga rnięte.
— Wiesz, już drugi raz drzewo układam i coś rozga rnia. Czy czasem nie jest to jakaś
oznaka?
A muszę powiedzie ć, że żona jest dość zabobonna. Mnie coś tknęło, że to nic innego, jak
tylko szczur wszed ł do kuchni. Bior ę naftę, polewa m drzewo i podpala m, szczur piszczy jak
opętany, ale drzewo rozrzuci ł, ja znów leję naftę przez szpary, zapala m, aż się upiekł. Już nic
nie jadłem. Dostaliśmy oboje z żoną torsji, myśleliśmy, że bebechy wyjdą gard łem. I od tej
chwili szczury gdzie ś się wyprowad ziły na kilka miesi ęcy. Cieszyli śmy się, że nareszcie
będzie można spokojnie spać.
W międzyczasie zostałem bezrobot nym, lecz na szcz ęście nie na długo. Ale za wsze trzy
miesi ące bezrobocia przynios ły nam duży uszczerbek. Później żona musia ła się starać o pracę,
więc chodzi ła na posługi, za wsze bez szemrania i bez żalu.
— Trudno — powiadam — taki los robotniczy. Trzeba pracować i z głodu przymiera ć.
Ludzie, na których inni pracują, nie martwią się, a nasze życie będzie męcza rnią do grobu, o
ile coś się nie zmieni. Struktura gospodarcza jest słaba i długo tak nie może być. Może kied yś
za robię tyle, żebyś ty nie pracowała, ale tu, moja droga, chodzi o kupno mieszkania i musimy
oboje robić.
Żona nic na to nie powiedzia ła. Westchnęła bied na i tyle, bo cóż może zrobić kobieta.
Takie choler ne czasy, że są wyzysk iwacze i wyzysk iwani. Długo żona nie mogła pracować,
bo spodziewa liśmy się potomka. Przyszed ł wieczór, godzina dziewiąta, żona poczęła
uskarżać się na bóle. A no, wziąłem żonę pod rękę i prowadzę do kliniki św. Zofii. Tam się
roze śmia li i powiedzieli:
— Co? Już pani myśli, że tak prędko? Ps! Jeszcze i za dwa tygodnie nie wiadomo.
Wrócili śmy wolniuteńko do domu. Była godzina jedenasta — i znowuż świe że bóle.
Ubiera my się, poma gam żonie, wychod zimy na zimne marcowe powietrze i z powrotem do
kliniki św. Zofii. Lecz tu już nie chcieli badać, tylko powiedzieli:
— Pani dopiero co była! Za miesi ąc trzeba przyj ść.
A no — myślę, sobie — oni przecie ż lekarze, lepie j się zna ją. Wróciliśmy znów do domu,
żona biedaczka płakała, ja ją prawie nios łem, całym ciężarem zwiesi ła się na mnie. Godzina
druga w nocy, żona powiada:
— Nie wytrzyma m!
Ubiera my się po raz trzeci i na ulic ę. Tu pęcher z pękł, woda strugą odeszła. Na dorożkę
wsadziłem i jazda na Karową do kliniki. Tu żonę od razu przyjęli bez słowa, grzecznie i
delikatnie, a nie jak u tej św. Zofii z mordą i pyskiem do pacjenta, jakby robili za darmo.
Przecie ż Kasa Chorych płaciła za mnie, a jak nie, to mnie jeszcze było stać zapłacić. Rano o
godzinie ósmej i pół urodził się synek. Marne to i wątłe było dziecko, ledwie że oddycha ło,
ale jakoś stopniowo doszło do siebie i zrobi ło się rze śkie i ładne, że miło było popatrze ć, tak
się rozgl ądało dokoła. A więc zosta łem tatą. Teraz myślałem o wygodzie dla potomka.
Kupiłem mu wózeczek. Marne to było, ale cóż, na co stać było, to i wziąłem. Zacząłem gra ć
na ma ndolinie i co było charakteryst yczne, że gdy kończy łem gra ć, to dziecinka krzywiła
buziuchnę i do płaczu mu się zbiera ło. Coś się znów popsuło, bo szczury za witały z
powrotem i dalej harcowa ć. Nocami talerze z półek spadały, tak skakały z miejsca na miejsce ,
wskakiwały do wózeczka i na buzi ę dziecka, co żona za uważyła i zabrała dziecko na łóżko, a
że łóżko było wąziutkie, więc spaliśmy w troje. Szczury dalej harcowa ły, jeden skoczy ł na
łóż ko i na mych piersiach był. Żona się obudziła, a ja spałem mocno, gdyż w dzień
pracowałem, a w nocy mia łem znów niewygodnie. Żona krzyknęła, szczur uciekł, lecz żona
dostała takich drgawek, że gdym się obudził, była przykryta na głowę, odkryłem ją, a ona
spała i drżała, dziecko przy piersi, lecz już nie żywe — udusi ło się. Obudzi łem żonę, ta w
płacz, wezwałem pogotowie, lecz oni się zapytali, czy dziecko żyje, i na tym koniec. Za miast
pogotowia przyszed ł policja nt. Wezwa ł felczera, który zrobi ł zastrzyk. Za późno! Rozpacz
nie mia ła granic. Trząsłem dziecko, chciałem przywrócić je do życia, lecz daremnie, łzy jak
groch spadały mi na buzię dzieciny. Policjant zabra ł żonę płaczącą do komisa riatu. W drodze
pociesza ł nas powiadając:
— Niech się państwo uspokoją, już się nie wróci.
W komisa riacie spisa li protokół, a cała prasa rozb ębniła: „śmier ć dziecka w objęciach
matki przez uduszenie “. Nie nale ży to do przyjemności być jako figurant w gazecie razem z
nazwisk iem. Takie były nasze święta Wielkiej Nocy 1925 roku. Po świętach cały dzień
zmarnowa łem u prokuratora, aby otrzyma ć pozwolenie na pochowa nie dziecka. Byłem za
bied ny na pochowa nie go jak człowieka. Przyszed ł bezrobot ny, za pięć złotych wziął
trumienkę pod pachę i za niósł na Bródno. Natura lnie, że nikt ze strony rodziny nie poszed ł na
ten pogrzeb, no jakżeż, wstydzili się wlec za trumienką tak nędznego pogrzebu, tylko my
oboje poszliśmy. Przyszedł później żony brat, który dowiedzia ł się z gazet, pokiwał głową i
dał spóźnioną radę:
— Czemuś nie jechała do matki z porodem?
Otrzyma ł od żony odpowiedź, że matka nie chce wiedzie ć nic o swym dzieck u. A
ostatecznie matka nasza jest wraz z ojcem winna temu wszystkiemu, bo mogłaby dać na
mieszkanie i nie byłoby tego nieszczęścia. Brat jej nic nie odpowiedzia ł. Wied zia ł, że racja
jest po jej stronie. Teraz zacz ęły się nowe cierpienia i choroby żony. Wzywałem pogotowie w
nocy do żony, która była strudzona tak świeżym wypadkiem. Na Bródno szli śmy pieszo,
wszak było to nasze dziecko i trudno by wsiąść w tramwaj, a jego niechby tak ktoś niósł jak
psiaka. Więc się bied na zesz ła, co ciężko później odchorowa ła.
A teraz troszeczk ę o nasze j gospodyni mieszkania. Była to kobieta lat trzyd ziest u ośmiu.
Pobożna aż do przesad y. Może by nic nie przeszkadza ło temu, gdyby jej uczynki były dobre.
Lecz ona wciąż judziła męża, by podnosi ł nam komor ne, na co naturalnie dla zgody
przysta liśmy. Tego było jej mało, chcia ła się nas pozbyć, toteż kuchnia prawie stale była
za jęta, tak że żona nie mogła ugotowa ć obiad u i po większe j części gotowa ła go u kuzynki
mieszkającej w tym domu. Zaska rżyli nas do sądu o eksmis ję z mieszkania i czeka liśmy na
sprawę. Doradziła żonie, by piersi moczyła w zimne j wodzie, to zgubi pokarm, co naturalnie
przynios ło straszny skutek. Potworzyły się wrzod y w piersiach, żona, jęcza ła całe dnie i noce,
aż musieliśmy zgod zi ć się na operację w szpitalu Dzieciątka Jezus. Leżała aż trzy miesiące,
chcieli odjąć pier ś, lecz żona powiedzia ła, że na to się nie zgod zi, i chorą zabra łem z
porżniętą piersią. Pisałem list do teściów o tym, że ich córka jest w szpitalu i ciężko chora.
Na to nawet nie otrzyma łem żadnej odpowiedzi, tak to sza lenie kochali ją rodzice. A ja
marzyłem, że teściowie będą kochać mą przysz łą żonę i mnie, że zna jdę szczęście rodzinne,
to ognisko miłości. O, jakże się sza lenie za wiod łem! Zna lazłem podłych ludzi bez serca,
którzy tylko urodzili i koniec. W domu żona przyszła jakoś do siebie. Sprawy sądowe
wygraliśmy i głó wny lokator nie uzyska ł eksmis ji. Wyprowad ziliśmy się dobrowolnie.
Kupiliśmy od pewnego gospodarza za dość wysoką cenę piwnicę, w której wybiłem mur i
wstawiłem okno, jak również podłogę i kuchnię. Wszystko razem kosztowa ło mnie 500
złotych i na to musia łem pożyczyć 250 złotych. Nie zd ążyłem jeszcze wypłacić długu, a tu
za mykają fabrykę 1925 roku piętnastego listopada. Zna lazłem się w opłakanym położeniu.
Co mogłem, to sprzeda łem, byleby opłacić dług mieszkaniowy. Warunki mia łem tak
opłakane i tak straszne, że trudno mi je opisa ć. Nadeszły święta Bożego Narodzenia. Ja już
ciosu tego strasznego nie znios łem i postanowiłem sobie odebrać życie, gdyż z tej nędzy
nigdy już nie wyjdę. Gdy więc żona wyszła na ulic ę, wypiłem małą buteleczkę opium i
kilkanaście proszków chininy, poniewa ż nie chcia łem umiera ć w bólach, lecz pragnąłem
zasnąć bez żadnego bólu. Żona wróciła za wcze śnie z miasta, za uważyła moją zmia nę na
twarzy i zgad ła, co to znaczy. Wtedy zad zwoniła po pogotowie do Kasy Chorych, które
przyjecha ło i użyli wszystkich środków do przywr ócenia życia, co im się udało. A więc moja
Wigilia składała się z trucizny. Odtąd nie przesta łem myśleć o samob ójstwie. Następny rok
1926 nie polepszył moich warunków, raczej pogorszył je, gdyż w kwiet niu urodzi ła mi się
córeczka w klinice Dzieci ątka Jezus. W tej inst ytucji, gdzie ja się ongiś wychowywałem.
Zmienić nie mog łem miejsca urodzin, gdyż nigdzie nie chcieli przyj ąć chorej. W każdej
klinice odmawia no mi, że nie ma miejsca. Jestem zabobonny i przeczuwa łem nieszczęście
swojego dziecka, gdyż o ile ja wychod zę z tej inst ytucji, już to samo nic dobrego nie wróży
mojemu dzieck u. W dniu, w którym mia łem żonę zabra ć z kliniki, mia łem wypadek. Dnia 18
kwiet nia byłem w biurze pośrednict wa pracy, a raczej w biurze pośrednict wa wszystkich
nieszczęść, gdyż w miejscu tym la ła się często krew robotnik ów, którzy krzyczeli: „dajcie
nam pracy, dajcie nam chleba! “. Lecz echo głosu rozbijało się o bagnet y nastawione przez
policję. Stałem sobie na boku, nie bior ąc udzia łu w krzykach, bo i cóż będę krzycza ł o pracę,
kied y nikt mi jej nie da. Kiedy podkomisa rz dał rozkaz rozp ędzić bezrobot nych, również
stałem jak mur. Dla mnie to jest wszystko jedno, jaką śmierci ą ma m zginąć: czy głodową,
czy też zosta ć przebity bagnetem. Więc skoro bezrobot ni ucieka li w popłochu, to ja szed łem
spokojnie do domu. Naraz podkomisa rz spłazowa ł mnie szablą i krzyknął:
— Aresztowa ć tego, to komunista.
Zabrali mnie na komisa riat, gdzie zostawiłem swoje dowody. Prosiłem podkomisa rza,
żeby mnie do jutrze jszego dnia zwolnił z powodu chorej żony w klinice. Żonę ma m zabra ć
dzisia j, a na nast ępny dzień obiecywałem sam się zgłosić. Poszed łem po żonę z dzieck iem,
żonie nic nie mówiłem o tym, co mnie spotkało, bo i cóż martwić bied ną i zgłodnia łą
kobiecinę. Ucieszyłem się, że ma m dziecko, bo chocia ż to nieszczęście, ale za wsze to jest
krew moja. W nocy o godzinie wpół do czwartej zast ukał ktoś do drzwi, zapytałem się:
—Kto to?
—Policja — odezwa ł się głos zza drzwi — proszę otworzy ć.
Otworzyłem drzwi mieszkania, wszed ł stróż z policja ntem. Dostałem rozka z ubiera nia się
natychmiast. Miałem iść do piątego komisa riatu w asyście posterunkowego. Skoro policja nt
wyprowad za ł mnie z mojego mieszkanka, pociesza ł płaczącą żonę słowami, że się nic złego
nie stanie. Z mieszkania wychod ziłem jak skamienia ły, bo jakżeż? Zostawia m żonę chorą bez
grosza i do tego w zmartwieniu, bo nie wiedziała, kied y wrócę. W komisa riacie spotkałem
kilku zna jomych posterunkowych, którzy pyta li, co ja, człowiek spokojny, tu robię.
Opowied zia łem całe zda rzenie, jak się dostałem do klatki, gdzie jest miejsce na zbrodniarzy,
a nie dla spokojnych obywateli. Ale jest wiadom ą rze czą, że większo ść komisa rzy chcąc
dostać jak najprędze j awans stara się spisa ć jak najwięcej raportów, żeby pokaza ć władzy
wyższe j swoją pracowitość. Posterunkowi w komisa riacie obiecywali mi, że wyrobi ą dla
mnie zwolnienie u podkomisa rza. Natura lnie, że mi to wyrobili, bo okuto mnie w kajdanki i
zaprowad zono do wydzia łu śledczego na Daniłowiczowsk iej. W takim miejscu zna la złem się
po raz pierwszy w życiu i tam przyjr za łem się różnym typom złodziejskim i bezrobot nym,
których było dość dużo. Usiad łem na ławce i wyglądałem na ulic ę, gdzie jest wolność i gdzie
jest moja nieszczęśliwa, chora żona. Przys łucha łem się pewnej rozmowie młodego
mężczyzny z kobiet ą:
— Za co panią tu wzięli?
— Za kradzie ż.
— A ile razy pani tu jest?
— Dopiero czwarty.
— I wszystkie za kradzie ż?
— Tak. A pan za co? — spytała.
— Za pijaństwo.
— E, to pan nic nie będzie odpowiada ł — odpowiedzia ła kobieta.
— E, co też pani mówi: nie będzie, kied y po pijanemu przebiłem nożem kolegę.
— Ale pan pierwszy raz tu jest?
— Gdzie tam pierwszy. Sze ść razy za złodziejstwo, a teraz za pijaństwo i nóżownictwo.
A więc się zna la złem jakby w cyrku lub w teatrze, tu każdy mówi o swych zbrodniach
bezczelnie. A więc tu jest szkoła zbrodni, gdyż tu się nikt nie wstydzi i wyznaje swoje dzieje
zbrodni. Mnie to strasznie oburzyło, że zna la złem się w takim towarzyst wie. Jeden
mężczyzna zapytał się mnie, za co sied zę w śledczym. Odpowied zia łem, że jestem
posądzony o politykę, a ten wykrzywił swoje usta pogardliwie na moją odpowiedź i
pochwalił się mówiąc:
— A ja zabi łem swe dziecko.
— Jak to, pan zabi ł? — zapytałem się wystraszony, lecz za razem ciekawy. Opowied zia ł
mi tragedię śmierci dziecka mówiąc:
— Wczoraj byłem pijany, złapałem dziecko za nogi i rąbnąłem o ścia nę głową, no i trup
na miejscu.
Mówił to dumnie, z chełpliwością, tak, jakby zrobi ł rzecz dobrą i godną do opowiedzenia.
A więc ludzie zbrodni nie wstydzili się mówić o swoich występkach, tak strasznych, jak
przebicie nożem, zabicie kogoś lub też kradzie ż. Te rozmowy wydawa ły mi się snem, a nie
rzeczywisto ścią. Poczułem ból głowy. Za chwilę zaprowad zili mnie do dalszych pokoi.
Pamiętam, że stanąłem przed stołem, gdzie było dużo mężczyzn. Jeden mężczyzna do mnie
mówił, lecz co, tego nie pamiętam, przypuszcza m tylko, że był sędzi ą śledczym. Przed
oczyma moimi przedsta wiła się zgraja bandytów tańczących nad swoją ofiarą, słowa żadnego
do nich nie wyrzek łem na swoją obronę, za rzuca li mi kłamst wo w oczy i to mnie śmier telnie
ubodło. Wid zia łem salę kołuj ącą wraz ze mną, straci łem przytomno ść. Później stało kilku
policja ntów nade mną, a jeden z nich powiedział:
— To mi bojowiec.
Następnie zaprowad zono mnie do rejestracji, tam położyłem odcisk palca. A jegomo ść, który
brał mój palec do odcisk u, odezwa ł się do mnie w tak niepr zyzwoity sposób, że nie mog ę
tego słowa napisa ć. Następnie okuto mnie powtórnie w kajdanki i odprowadzono do
komisa riatu. Było nas sze ściu mężczyzn: jeden zbrodniarz, który zabił swoje dziecko, trzech
złodziei i dwóch bezrobot nych. W komisa riacie po kolei każdy szed ł do sędziego śledczego.
Ja nie mogłem się doczeka ć, kied y mnie za wezwą. Lecz mnie nie wzywali i nic nie spisywa li.
Na ostatku przysz ło kilku policja ntów i za kuli nas na nowo w kajdanki, wyprowad zili na
podwórko, a nast ępnie mieliśmy iść na Pawiak. Wtem wyszed ł jeden z policja ntów i kaza ł
konwój za trzyma ć, gdyż o jednego wzięto za dużo. Czeka łem z biciem serca, który tu jest
między nami niewinny. Słyszę swoje nazwisko. Z początku mi się zda je, żem się przes łysza ł.
Powtórny raz słyszę swoje nazwisko. Już nie wątpiłem, że będę wolny. Zdj ęto kajdanki i
oddano dowody, a nast ępnie poszed łem do domu.
Kiedy wróciłem z komisa riatu, zasta łem żonę we łzach. Witała mnie, jakbym wrócił z
tamtego
świata. Tego ż wieczora
napisa łem artykuł do jakiejś redakcji
na owego
podkomisa rza, lecz od tego kroku odciągnęła mnie żona mówiąc:
— Daj, Konradku, spokój, ty im rady nie dasz, a oni mog ą się na tobie zem ścić.
Za niecha łem więc tego i artykuł położyłem na dnie kufra jako relikwię mojej krzywd y i
poniżenia. W maju po rozruchach wyjąłem ten egzempla rz i najpier w poszed łem do redakcji
„Robotnika“. Tam odmówiono mi, więc dałem spokój z drukiem. W końcu maja wybrałem
się z żoną pieszo w podróż do jej rodzic ów. Podróż odbywaliśmy trzy dni — dziesięć mil. Ja
nios łem dziecko całą drogę, noclegi nasze odbywały się w stodołach zimnych, gdyż był to
maj deszczowy. Dziecko płakało z głodu. Bo cóż się mog ło zna jdować w piersia ch głodnej
matki? Po trzech dniach podróży stanąłem nad Pilic ą wraz z żoną, a nie mając pieniędzy na
prom, wyszukałem miejsca płytkiego i przenios łem dziecko, a nast ępnie wróciłem po żonę i
przeprowad ziłem. Potem odprowadziłem ją do miasteczka, a sam wróciłem do Warsza wy.
Nie chcia łem iść do rodzic ów żony, gdyż pamiętam ostatnie ich przyj ęcie, a dla ratowa nia
dziecka musia łem żonę wraz z dzieck iem odprowadzić. Po powrocie do Warsza wy kołatałem
do wszystkich drzwi opracę, lecz wszędzie mi ją obiecywano lub odprawia no z kwitkiem.
Żyłem jedynie wodą i chlebem, o ile go mia łem, upadałem z wycie ńczenia, pragnąłem już,
żeby mnie zabra no do więzienia, gdzie będę mógł żyć lepie j, lecz znowuż nie umia łem się
zdobyć na coś z łego. W końcu lipca postanowiłem iść do Krakowa pieszo do państwa
Dąbrowskich i przypomnie ć się im, żeby mi dali jaką pożyczkę dla ratowa nia się od głodu.
Za mknąłem mieszkanie i udałem się w podróż do Krakowa. Szed łem tak o głodzie i chłodzie
przez sze ść dni. Doszed łem do Częstochowy. Tam zmieniłem swoje za mia ry, gdyż nie
wypadało iść po pożyczkę. Wróciłem do Warszawy zupełnie boso, dopiero jeden ze zna jo-
mych ofiarowa ł mi kamasze. Żona listownie żaliła się na swych, rodzic ów, w niedługim
czasie wróciła do Warsza wy i powiedzia ła:
— Lepie j z tobą, Konradzie, umiera ć, niż żyć wspólnie z rodzica mi, którzy nic mi nie
współczuj ą w niedoli.
Obiady brali śmy w kuchni dla bezrobot nych, ale było tego za ma ło, bo cóż to znaczy jeść
raz na dzie ń? Postanowiłem sprzeda ć mieszkanie i wyprowad zić się gdziekolwiek pod
Warsza wę. Nareszcie sprzeda łem, ale z dużą stratą, a sami wyprowad ziliśmy się za War-
sza wę. Za pieniądze, jakie posiada łem ze sprzeda ży gratów i mie szkania, kupiłem kartofli i
węgla. To wychod ziło prędko, a za robić nigdzie nie było mo żna jednego grosza. W końcu
zna le źli śmy się nad przepa ścią głodową. Głodu bardzo się bałem, gdyż niera z już w życiu
przychod ziło mi go odczuć. Dnia jednego zaproponowa łem żonie wspólną śmier ć od
za gor zenia, na co się żona zgod zi ła. Wieczorem napaliłem w piecu, żona nie wiedzia ła, że
ma m tak prędko wykonać zabójstwo i samob ójstwo. Nie przeczuwając więc nic złego poszła
spać z sied miomiesięczn ą córeczką. Ja za ś czeka łem na śmier ć powolną i pisa łem resztę
pamiętników, chcąc przeka za ć je do ogólnego czyta nia. Pragnąłem, aby chocia ż po śmierci
pozna li ludzie nędzę człowieka, który lata młodzie ńcze poświęcił ojczyźnie. A dzisia j
umiera m z głodu w zapomnieniu. Ja, dzied zic nazwiska ulicy, który urodzi ł się nie wiem po
co i żył nie wiem po co. Mnie z wasze j pomocy, szlachet ni czytelnicy, nic nie przyjd zie, ale
pamiętajcie o losach tych nieszczęśliwych, którzy umiera ją dzi ś w nędzy, a brali równie ż
udzia ł w odrodzeniu ojczyzny. Mnie już dzieli ostatnie parę godzin od śmierci. Mnie już nic
nie potrzeba. Mogiłę moją oklepią na wiejskim cmentarzu. Nie potrzebujecie mnie,
czytelnicy, żałować ani też płakać. To oczek iwanie śmierci było straszne, gdyż rozpacz moja
była wielka, bo teraz nie sam sobie odbiera m życie, lecz swej rodzinie. A więc w godzinę
śmierci staję się bandytą, zbrodniarzem dwóch niewinnych ofiar. Zwątpiłem o Bogu i o
religii, uważałem to za wymys ł burżuazji, by trzyma ć ciemną masę w ręku. Jakżeż nie zwąt-
pić, skoro człowiek cierpi już tyle lat, a jednak nie ma mu kto wytrze ć jego łez i wychod zi ze
świątyni w rozczarowa niu? Więc się śpieszę i piszę zako ńczenie, bo już czuj ę ból głowy. Za
chwilę ta sprawied liwa śmier ć zabier ze mnie w swoje objęcia. Śmier ć jest rzeczywiście
sprawied liwa, bo czy to bied nych, czy bogatych, wszystkich bez różnicy zabiera. A więc dziś,
piętnastego listopada 1926 roku, dwudziestego piątego roku nieszczęśliwego mojego życia.
A więc ostatnia godzina moich cierpie ń.
Naraz obudzi ło się dziecko z kwileniem, za nim żona. Żona się poczęła uskarżać na ból
głowy, a ja mówię jej:
— Jasiu, my umiera my, ty wiesz, że my dzisia j skończymy życie, zakopi ą nas do
wspólnej mogiły, gdzie nam będzie lepie j niż tu, gdzie niedoli już nie za zna my i głód nasz
skończy się.
— Konradku kochany — rzek ła żona — my umrzemy, ale dziecko niewinne umiera ć ma
z nami? Przecie ż ono mo że jeszcze żyć, bo ono jest czyste.
— Nie, żyć nie mo że — odrzek łem jej — gdyż będzie się męczy ć bez nas, więc musi
stanowczo umrze ć z nami.
—Ale słucha j, Konradzie, jak ono płacze. Czy ciebie żal nie ogarnia, że niewinne dziecko
zabijasz?
— Moja kochana, ja i ty też jesteśmy niewinni, a jednak umiera my i swej krwi nie dam
na pastwę losu. Musimy umrze ć, taki jest mój wyrok.
— Konradku, co ty robisz? Odsuń wyrok.
— Nie wolno mi tego uczyni ć, gdyż przysi ągłem, że ręki do ocalenia ani ciebie, ani
dziecka i jak również siebie nie dołożę.
Nieprzytomny z bólu głowy padłem na ziemię zapomina jąc o wszystkim. Kiedy się rano
obudzi łem, dziecko le żało na swoim miejscu cichutko, żona le żała przy progu, a ja na środku
mieszkania. Żona była chora razem z dzieck iem, ja również. Borykam się z życiem już
czwarty rok wspólnie z żoną. Świat jest piękny, ale nie dla mnie i nie dla bied nych istot
ludzkich. Płaczu i bólu bied nej klasy nikt nie usłyszy. Z myślą samob ójstwa nigdy się nie
rozłą cza m i wykona m ją, ale już sam, gdyż nie chcę słucha ć płaczu dziecka i żony. Jak żyłem
ma rnie, tak zginę ma rnie. Żegnam się z żoną i córą. Oczy ma m pełne łez. Nikt mi łez nie wy-
tarł i nie wytrze, zmuszony jestem tułać się, wychod zę za drzwi. Płacz mnie dusi, lecz nie ma
po co wracać. Tak idę, idę, ale dokąd? Nie wiem, gdzie się udać. Czy słyszysz, czytelniku,
jak mówię? Nie, ja piszę do ciebie, byś czyta ł o cierpieniach moich lub sobie z nich kpił. Nie
wiem, po co to piszę. Może po to, by czytały miliony ludzi, a mo że po to, by ktoś nareszcie
się zlitowa ł i przyszed ł mi z pomocą, nie z taką jak do żebraka, bom jest za dumny, by
przyj ąć żebraninę. Nie, ja piszę po to, by zna la zł się człowiek, który by mi dał pracę. Ach, tę
pracę, pracę nieszczęsną, której tysiące ludzi pragnie! Czuję to, że i inni chcą pracy. Ale mnie
się zda je, żem ja jest odosobniony od całego społecze ństwa. Tak, jestem wygnańcem i
przek lętym już od urodzenia, gdyż błą kam się i tułam. Czy ma m patrze ć na mą żonę,
konającą z głodu wraz z dzieck iem? Nie, ja nie mog ę patrze ć na bole ść konania, nie! Nie
wrócę. Wrócę, gdy zwyciężę i biedę położę na obie łopatki.
Blisko Narew, tam się namyślę, gdzie ma m się uda ć. Siada m nad rzek ą, a słońce zachod zi
czerwono, wiatr siepie mnie po twarzy, śnieg wszędzie się bieli, a na śniegu widać krwawą
smugę od ostatnich promieni. W nogi mi zimno, palce wylazły. Ach, nędzna ja istota.
Za zdrościłem tym kretom, które śpią w norach. I czemuż ja nie jestem kretem? Zakopałbym
się w norze razem z żoną i dzieck iem. Jakby mnie tam ciepło było! Brrr — zimno mi,
strasznie zimno, mróz przechod zi do szpiku kości, w najmniejsz ą komórkę za gląda. Wrócę
— pomyśla łem. Przecie ż w tym mieszkaniu nie opalonym, gdzie zostawiłem dwie drogie
sercu istot y, nie jest tak zimno, za wsze cieple j tam jest. Wracam, staję pod oknem, słucha m,
czy żona śpiewa dzieck u. Nie, nie śpiewa. Ale słysz ę płacz dziecka nad pustą piersią, słyszę
jak łka żona. Pewnie, że za miast mleka płynie tam krew. Serce uderzyło mi mocno. Myślę:
poduszę ich. Po co mają się męczy ć, na co mają się chowa ć proleta riackie dzieci? Nie, nie
potrzeba nędzy, dość tego!!! Idę do drzwi, kla mkę trzyma m w ręku, tylko sza rpnąć i
wystarczy. Puszcza m kla mkę, mnie nie wolno być wybawicielem rodziny, a raczej
dusicielem i morderc ą. Idę już z powrotem. Może zwyci ężę, ale to nie wiadomo. Może kto
rękę mi poda, może mnie kto wyciągnie z tej toni. Noc gwiaździsta i mroźna, wiatr nie ustaje,
sza leje, świszcz ę mi w uszach, wdziera się w wytarte ubranie. Idę naprzód za chlebem.
Przypomnia ły mi się słowa pieśni: "g óralu, czy ci nie żal?.. ". A w innej strofce znów: "g óral
na lasy spoziera i łzy rękawem ociera ". Ależ góral ów był szczęśliwszy, bo mia ł jeszcze
rodzic ów i na pewno te ostatnie kartofle czy chleb, a ja cóż? Nic! Dwadzieścia parę
kilometrów dzieliło mnie od Warszawy. Już idę trochę raźniej, isk ierki nadziei weszły mi w
głowę. Czuję się strasznie zmęczony, myślę o noclegu. Już późno, cia ło żąda wypoczynku,
mózg również pragnie wypocząć. Pragnę na chwilę przesta ć ist nieć, raczej przesta ć myśleć.
Wybiera m sobie dom, gdzie można by zapukać, poprosić o nocleg. O strawie nie myślę, gdyż
najadłem się tych goryczy i zmartwie ń. Więc szukam chaty najmniejszej, najuboższe j,
gdzieby mi nie odmówiono noclegu, poniewa ż najbied niejszy za wsze zrozumie bied nego
człowieka, być może i on przechod ził podobne koleje życia. Przechod zę koło jednego domu,
dość schlud nego, i słyszę pod oknem śpiew. To matka śpiewa swemu dzieck u: "śpij, dziecino
moja ma ła, ja cię będę kołysa ła". Przysta nąłem przy oknie, słucha łem dalszych słów. Nikt mi
w latach dziecinnych nie za śpiewa ł, nie us łysza łem nigdy słowa: dziecino. Zapomnia łem, że
ma m żonę i dziecko, zapomnia łem na chwilę o świecie, tylko słucha łem tej pieśni, która mi
tak cudownie brzm ia ła. Tak, stałem się nara z dzieck iem, tym niewinnym niemowlęciem.
Słucha m, siada m pod oknem i zda je mi się, że się skopuję w kołysce, a matka mnie
przykrywa i śpiewa mi: "l ulajże mi, lulaj, ty dziecino ma ła". Sen mnie już bier ze na dobre i
zasypia m, bo mi matka śpiewa: "u śnijże mi, uśnij, albo mi urośnij". Psy zwęszy ły cudzego,
bo mocno ujadały przy mnie. Gospodarz stał nade mną okryty kożuchem i rusza ł mnie nogą.
— Hej, czego tu się rozwa liłeś, pijaku jakiś, włó częgo, a pójdziesz mi tu stąd, bo cię
psami wyszczuj ę! Jak ci to wypatruje, żeby co mógł ukraść, pożega jakiś!
Pod silnym kopnięciem nogi przebud ziłem się, przeciera m oczy, gdzie jestem, cóż u licha ?
— A pójdziesz mi stąd za raz — krzycza ł chłop w kożuchu — ty ... synu taki nie taki,
złodzieju!
— Ależ panie — mówię mu — ja nie złodziej, lecz podróżny.
— Co, ty podróżny? Jeżeliś podróżny, to mogłeś poprosić o nocleg, a nie tu jak złodziej
pod oknami wylegiwać się, a psy wyją nad tobą, aż mi dziecko obudzi ły.
Tłumaczyłem się, że byłem już tak zm ęczony, że nie mia łem siły wejść i prosić o nocleg.
— To chodź do izby — powiedział chłop udobrucha ny.
— Nie ma m siły się podnie ść — jęknąłem jak pies bity przez gospodarza swego.
Chłop chcia ł pomóc mi wstać, lecz prosiłem go, by tego nie robił, gdyż ma m nogi tak
przemarznięte, że obawiam się, czy się nie połamią. Gospodarz poszed ł po kilku ludzi i ci
dopiero poczęli rozciera ć mnie śniegiem na powietrzu. Później dostałem się do sie ni domu i
zna la złem się w mieszkaniu. Czułem tak straszny ból w rękach i nogach, że trudno mi jest go
opisa ć. Myśla łem, że zwariuję z przemarznięcia, gdyż ciepło zrobi ło swoje. Wiłem się jak
opętany. Płakałbym, lecz się wstydzi łem ludzi, którzy byli obecni i radzili, co mają zrobi ć, by
mi ulżyć. Ale cóż żądać? Chłop na wsi jest ciemny, nie wie, co w tych wypadkach ma robić.
Nawet chcieli mi dać ciep łej wody, prosiłem tylko o zimną i to mi pomogło. Tak uniknąłem
śmierci przez za marznięcie. Żona i dziecko oczek iwałyby mnie do sądnego dnia daremnie. A
trzeba przyzna ć, że to cudowna śmier ć i bezbolesna, śnią się różne rzeczy miłe, jak ciep ły kąt
gdzie ś za piecem lub miska zupy, talerz kartofli i kawał przyzwoity chleba. Sny potem giną i
coraz słabiej się je pamięta, aż w końcu klapa i na tym koniec marnego żywota człowieczego.
Gospodarze pyta li mnie, skąd się tu wzi ąłem. Nie mia łem chęci każdemu się z osobna
spowiadać, gdyż musia łbym każdemu oddzielnie, począwszy od policji innej władzy a
skończywszy na parobku, powtarzać swój życior ys. At, do diabła, zwyczajnie wypadłem
sroce spod ogona i na tym koniec. Alo poniewa ż przyparli mnie do muru, powiedzia łem im,
że okoliczno ści życiowe zmusi ły mnie do podróżowania.
—Aha, po tej okolicy — dodał chłop.
„Okoliczno ść“ pomiesza ł z „okolic ą“ i gadajże tu człeku, kied y cię nie rozumie ją, i
dobieraj specjalnych słó w.
—Szukam pracy — powiadam.
—A, to co innego — powiada chłop — ale gdzie ż pan tu zna jdzie pracę? Tu do roboty
potrzeba parobka rosłego i zdrowego jak rydz, no i silnego, a pan, cóż, mikrob. Chyba, że za
pastucha na lato.
Cóż u diabła, myślę sobie, angażuj ą mnie na pastucha! Mnie, rzemie ślnika? Nie robię
dzi ś, jutro, ależ, do diabła, przyjd zie ten czas, że będę robił! To wieki trwa ć nie może!
Pastuchem, do licha, mia łem sza nse zostać dawniej i nie chcia łem, a dzisia j mnie, głowę
rodziny, ojca dzieciom chcą za pastucha?
— Przenocujcie mnie, panowie — powiadam — jutro rano rusza m dalej.
Rano, gdy wstałem, kości niemiłosier nie bola ły. Spałem co prawda bez przykrycia, na słomie ,
gdyż gospodarze na pewno bali się wszy. Dobrze chocia ż, że spałem w mieszkaniu, a nie na
mrozie, bo dziecko może by później też musia ło się tułać. A tak, to jeżeli wybrnę kied yś, to
zadbam o jego przyszłość. Wyszedłem znów koło południa na drogę i dowlokłem się z
ledwością późno wieczór do Warsza wy. Trzeba znów szukać noclegu. Mieszka tu rodzina
mojej żony, więc walę prosto do nich. Pukam i wchod zę jednocze śnie, nie czeka m, aż ktoś
poprosi. Witam się z siost rą cioteczną mej żony i jej mężem i prosto z most u mówię, że
chcia łbym, żeby mnie przenocowa li. No i z miejsca ich zapewniam, że dostałem pracę, gdyż
w przeciwnym razie oni sądziliby, że ja się u nich za meld uję na parę dni. Kochany
szwa gierek powiada:
— Za późno przyszed łeś, widzisz, dzieci śpią, gdzie tam ich będę przenosił. Trzeba było
wcze śniej przyj ść.
Spojrza łem na siost rę, była blada, nie podobało jej się, że mąż jej daje mi taką odprawę,
było jej żal, to czu łem, lecz widocznie jej głos tu nie decydowa ł, a że jestem miłośnikiem
spokoju rodzinnego, więc się ulatnia m. Godzina dziesiąta minut dwadzie ścia — nikt z
kuzynostwa mnie nie za trzymuje. Jakby mi kto w pysk dał, rumie ńce wybiegły mi na twarz.
Buntowa łem się w duszy. Ach, ty nikczemniku — pomyślałem — wypędzi łeś mnie od drzwi
jak jakiego ś natręta, gorze j niż dziada, jak psa. No i gdzież pójdę? Co prawda, jest jeszcze
więcej rodziny, ale uważałem w tej chwili, że oni wszyscy jednego diabła warci. Poszed łem
nad Wis łę, nad rzekę, którą uważałem za swą matkę, usiad łem nad nią. Matka Wis ła mnie
usłyszy, wysłucha mnie. To przy niej zosta nie, ona mo że moje bóle ukoi ć. W tej chwili nie
myślę o samob ójstwie, lecz o matce, o walce życiowe j.
— Wis ło droga, jestem wypędkiem wzgardzonym przez wszystkich, ratuj mnie, błagam
o litość, o rozum i o natchnienie, daj mi natchnienie i ukojenie mych bólów, daj mi jak
dawniej, w latach dziecinnych, kied y przychod ziłem ci się uskarżać. Do ciebie przychod zę po
otuchę i ukojenie, od ciebiem wracał za wsze pełen sił i nadziei, że kied yś się ziści to, czego
tak pragnąłem: lepszy byt, ten kawałek chleba. Powied z swoimi fala mi coś na uspokojenie,
daj mi nadziej ę.
Wis ła była cicha, dodawała mi cierpliwości. Cierpliwość, nawet święta, musi się kied yś
skończy ć. Jestem cierpliwy i cierpię tak, że trudno nawet opisa ć. Najlepie j to ten odczuje, kto
jest głodny i bez pracy. I cóż, ma m nad rzek ą zmarznąć? A może iść do brata żony? No
dobrze, ale nie ma m w kieszeni dwudziest u groszy na dozorcę. Przypu śćmy, że bramę
otworzy, ale nawymyśla, że mu nic nie dałem, a co gorsze, wyrzuci na ulic ę. Dam zresztą
spokój. Pójdę do cyrku, to jest do domu noclegowego. Ależ tam również wpuszcza ją do
określonej godziny, tam się również płaci pięć czy dziesi ęć groszy, a tu płó tno w kieszeni, i
do tego dziurawej. Przysz ła myśl cudowna: w Alejach Trzeciego Maja są rury kanalizacyjne.
Nie będzie tam wielkiej wygody, ale za wsze lepie j niż na świst ule wietrzne j. Poszed łem tam.
Zasnąłem snem spragnionego. Rano obudziłem się, śnieg z deszczem, fla ga, że żal psa
wypędzić, a że człek gorszy od psa, więc łazi po mie ście i szuka tego, czego nie zgubi ł.
Wystawy piękne, pełne kiełbas, szynek, chlebów, bułek. Człek ślinkę łyka patrząc na to
wszystko. Gdzie ś na wystawie rze źniczej ujr za łem kota szcz ęśliwego, który nie martwi się o
nic, bo się bestia rozwa liła. Ale człowiek jest najgorszym stwor zeniem na świecie. Po kilku
dniach łażenia po mie ście o głodzie zna la złem pracę za trzyd zie ści złotych miesi ęcznie i
życiem: do szorowa nia rondli. Nareszcie z głodu nie zdechnę, a za te parę złotych przed łużę
konanie żonie. Raz, z za winiętymi rękami przy obiera niu kartofli w kuchni, myślę sobie: na
co się przyda ło marnowa ć parę lat na praktykę? Na co uczy ć się na tego rzemie ślnika? Chyba
po to, by się później szorowa ło rondle gdzie ś komuś w kuchni lub zosta ło pastuchem. Więc
po to się męczy łem tyle lat, żeby teraz mówiono: Janie, Pawle lub Gawle. A jeszcze się
pyta m, po co w Polsce w ogóle są rzemie ślnicy? Nie ma ochrony, nie ma rzemios ła. Nie ma
obrony człowieka. Żyj ę jeszcze i dziś kręcę się po mie ście z nadzieją lepszego jutra. Jeśli
będę żył, to kied yś znów się przypomnę i opiszę dalsze losy mego życia.
Grudzie ń 1926 r.