Koszykowski Izydor DZIECKO ULICY

IZYDOR KOSZYKOWSKI

DZIECKO ULICY


Rozpoczynam swój pamiętnik, raczej wylewam gorycz, łzy, ból.

Ból straszny, którego nie zrozumie ten, co nie zna takiego życia.

Życie moje jest ciężką walką o byt, jest walką z głodem, jest zmaga­niem się z jutrem. Zawsze bez jutra.

Urodziłem się w 1901 roku. Życie moje jest zagadką nawet dla mnie i zostanie nią do zgonu, chociaż łudzę się tą głupią nadzieją, że kiedyś tajemnica będzie mi wiadoma.

Oby nie byio dnia, gdym ujrzał ten piękny świat! Piękny, ale nie dla mnie...

Gdzie się urodziłem, trudno napisać. Może w zakładzie położni­czym, może na barce nad Wisłą, może na ulicy. Jedno mi jest wia­dome: matką była mi brama Warszawy, a ojcem — ulica, ponieważ otrzymałem nazwisko ulicy.

Stójkowego | ulicy Koszykowej wezwano do bramy, gdzie zna­leziono dziecko zawinięte w gałgany, z galgankiem na buzi, by przedwcześnie nie zdradziło swego osamotnienia. Ludzie, jak to lu­dzie. Jeden widział młodeiutką dziewczynę, jaik weszła do bramy, inny — starszą megierę, która bierze dzieci nieślubne rzekomo do ulokowania u bezdzietnych i pozostawia niemowlęta na strachu lub w piwnicy, z zarzuconą szmatką na buzi. Ja jednak zostałem — ku własnemu nieszczęściu — żywy. Bo cieszyć się nie mam z czego. Po­wiedzieć mogę, że lepiej by ta matka zrobiła, gdyby mnie udusiła lub utopiła w Wiśle, jak kocię lub szczenię.

Policjant rozejrzał się po ulicy. Machnął ręką 1 dozorczyni za- ^ niosła dziecko do komisariaUj, skąd — po spisaniu protokołu — od-

niesiono je do domu wychowawczego Dzieciątka Jezus. Tam zostałem ochrzczony imieniem Konrad '. Nadano mi nazwisko Koszykowski. W ten sposób otrzymałem nazwisko uliczne. Wstyd mnie ogarnia przy przeglądaniu moich papierów, gdyż stoi wyraźnie: ojca nie­wiadomego i mat!»'i niewiadomej. Denerwuje mnie każda rejestracja

w komisariacie, w wojsku, w meldunkach domowych. Zdaje mi się, że każdy, kto spojrzy na mnie, powiada: — Patrz, ten jest pod­rzutkiem, jego ciotka z litości porodziła.

W domu wychowawczym trzymano mnie trzy miesiące, potem oddano na wychowanie na wieś za opłatą. A jak się odbywało to wy­chowanie, to muszę pobieżnie opisać. Napiszę nie tylko o sobie, lecz i o wspólmęczennikach moich. Dom wychowawczy płacił za dziecko, które oddawał na wychowanie. W powiecie radomskim bardzo du­żo kobiet brafo dzieci na to tak zwane wychowanie., Wychowanie to było od siedmiu boleści i ósmego skonania.

Wychowywanie dziecka było zwykłym procederem zarobkowym, a jeżeli wolno mi powiedzieć, to dla biednej i ciemnej wiejskiej ko­biety był to interes korzystny, gdyż dom wychowawczy płacił co kwartał. Opłacał również pogrzeb dziecka w razie gdy umarło. Je­dna kobieta, którą niegdyś znałem, jeździła do Warszawy dwa, trzy razy po pogrzebowe i po nowe dzieci. Przysparzała aniołków- Panu Bogu, jak to się mówi. Ale sąsiadki opowiadały między sobą:

O, jak to się jej dzieci nie chowają, każde Pan Bóg zabiera i zabiera.

Cieikawe, że jej własnych dzieci jakoś Pan Bóg nie zabierał. Otóż miała ona długą opałkę zrobioną z wikliny i tam to zwierzątko w ludzkim ciele spało. Dla oszczędności miejsca w mieszkaniu wsu­wano je pod łóżko i w tej ciemności i smrodzie żyło nieboraczątko w zamoczonych i zas... pieluchach. Nogi miała dziecina strasznie po­krzywione, ciałko obrzydliwie brudne i śmierdzące, miejscami gniją­ce, oczy zaropiale, zawalone krostami, ponieważ starta słoma spada­ła dziecinie na oczy. Dziecko kwiliło wiecznie. Za płacz jeszcze do­stawało rózgą, bo nawet opiekuńcza mamusia brzydziła się dotknąć je ręką. Dziecko takie widziałem, gdy miałem lat pięć. Mówiono mi wtedy:

To ty masz dobrze.

Dziecko to miało cztery lata i było wielkim ułomkiem, gdyż ani zimą, ani latem nie | rozkoszowało się przyrodą i powietrzem. Więc ten dobry Bozia zlitował się nad dzieckiem i zabrał je do siebie. Tak mówili ludzie, kiedy trumienkę wynosili na ulicę. Ja bałem się tej trumny i tego strasznego Bozi, który zabiera dzieci, a starsi straszy­li mnie, że mnie żywcem włożą do takiego pudla. Będąc maleństwem, nie wiedziałem, że to sprawka „drogiej mamusi“, która nawet pła­kała. Sąsiadki się dziwiły:'

Czego ta kuma płacze?

A dyć, moja droga, przyzwyczaiłam się do dziecka i zawsze to jest przykro już go nie ujrzeć.

O, tam, będzie kuma beczeć! Poszło dziecko do nieba, tam nie będzie kaleką.

Czegóż to dla oka się nie robi, nawet łzy i śmiech na zawołanie, a ona musiała płakać, bo krążyły słuchy, że dzieci morduje, i władze rosyjskie zaczęły ją nachodzić. Ale czego to się za rubla nie kupi, nawet do nieba za łapówkę się. idzie'.

W Radomskiem nad Pilicą mieszkała uboga, liczna rodzina. Mie­li. oni kawałek ziemi i chałupę. Ojciec rodziny woził kamienie na szosę, lecz latem i na przednówku było trudno, bo po drodze piasz­czystej ani rusz koń nie pójdzie. Żona tego gospodarza miała kilkoro dzieci, w tym jedno z domu wychowawczego i jedno najmłodsze przy piersi. Będąc miłosierną postanowiła jeszcze jedno wziąć. Tym jednym byłem ja.

Mając trzy miesiące zostałem oddany kobiecie, która miała mi za­stąpić matkę. W mym piśmie będę tytułował ją matką. Mamka, któ­ra oddawała mnie nowej matce, powiedziała:

Kobietko,, bądźcie dla tego chłopca dobra, to sierota bez ojca i matki. Biedactwo zostało znalezione.

Pierwszej nocy matka została w Warszawie u swej krewnej, gdyż było niepodobieństwem puszczać się nocą w podróż odległą

o jedenaście mil, zwłaszcza że wówczas kolejki grójeckiej nie było, lecz tylko omnibusy i wozy przykryte płótnem, które były tańsze od drewnianych omnibusów.

Pierwszej nocy krzyczałem niemiłosiernie, dałem odczuć, że je­stem w gorszych warunkach, bez opieki starszej przełożonej, gdzie trochę czuwano nocami i dbano, by się inne dzieci nie pobudziły.

W południe wyjechaliśmy do Mogielnicy. Tam trzeba było szukać furmanki, żeby dowiozła do miejsca przeznaczenia. Zanim znalazła się furmanka,, to się na dobre ściemniło. Droga do Pilicy szła przez łąki. a chcąc sobie ją skrócić, trzeba było jechać na przełaj, lecz to nie była właściwa droga •f' chłopi tamtejsi nocami polowali na prze­jeżdżających i zajmowali konie lub żądali okupu za wyrządzoną stratę. Matka zasnęła sobie smacznie, przyduszając mi ręką buzię. Szamotałem się jak piskorz, chciałem się wyzwolić z niemiłych uścisków, z ledwością się wygramoliłem, odepchnąłem jakimś cu­dem rękę i począłem wrzeszczeć w niebogłosy. Chłop stanął z fur­manką i kazał wysiadać albo też uciszyć dziecko. Uspokoiłem się wynędzniałą piersią, bo i cóż' tam mogło być u nędznej kobieciny. Konie szły stępa. Pilica tuż, tuż. Trzeba było przejechać. Tratwy nie ma, ciemno jak w pysk dał, konie prowadzą instynktem, gdyż pocho­dziły stąd, gdzieśmy jechali. Księżyc zasunął się za gęstą, ciemną chmurę. Burza wisiała na włosku, błyski nie ustawały, konie strzygły uszami, przeczuwały coś w powietrzu. Wjechaliśmy w rzekę, konie trafiły na głębszą wodę, matka ze strachu szeptała pacierze, wóz trafił na kamień, wasąg się przechylił i ja zamócżyłem się w wasągu, gdzie wody było połowę. Szczęśliwie obeszło się bez. katastrofy, lecz skoro wyjechaliśmy na brzeg, deszcz lał jak z cebra, grzmoty i pio­runy biły nieustannie, furman popędzał konie prędzej i żegnał się nabożnie. Kobiety jadące modliły się z trwogi. A muszę zaznaczyć, że jednocześnie jechało kilka kobiet również z dziećmi wziętymi z domu wychowawczego. Widocznie- przeczuwałem, że burza to moja rywalka, że muszę walczyć o kęs chleba i widocznie ta burza jak siostra rodzona pokazywała mi, jak walczyć i iść naprzód. Kobiety dziwiły się, że wszystkie dzieci płaczą, a ja się uśmiecham.

To będzie dzielny pastuch — powiadały. •

To mi opowiedziano w dzieciństwie i zapamiętałem.

Matka karmiła swą piersią dwoje dzieci: swoją czteromiesięczną córeczkę i mnie przybłędę. Młodszy byłem o miesiąc, lecz apetyt miałem za dwoje. Toteż dawałem się we znaki swym krzykliwym głosem. Uciekali się do oszukiwania: moczyli gałganek w cukrze

i w wodzie lub mleku, i tak chudłem z dnia na dzień. Moja siostra mleczna wyglądała lepiej ode mnie, czemu się nie dziwię, boć to była córka rodzona, a ja cudze szczenię! Lecz na nieszczęście ja ży­łem, a moja mleczna siostra umarła za kilka tygodni i zostałem spadkobiercą całych piersi. Byłoby mi może nieźle, gdyby w dwa

lata później na świat nie przyszedł mojej matce synek. Była to dla mnie wielka uciecha. Kochałem go bardzo, jak młodszego braciszka. Lecz razem z jego przyjściem poczęło mi się gorzej powodzić. Prze­stano o mnie dbać. Wyczołgiwałem się na ulicę, gdzie bawiłem się wciąż brudny, nie myty całymi tygodniami. Odżywianie było teraz strasznie nędzne i nie pod dostatkiem. Przeważnie jadałem kartofle | sosem z ogórków lub sosem wyciśniętym z kapusty albo sos, tak zwany rosół, czyli gotowaną wodę z pietruszką, kawałkiem cebuli

i marchewki, bez żadnego mięsa, słoninki ani mleka. Czasami do takiego wodnistego sosu dolano mleka, ale to już musiała być nie­dziela lub święto.

Złe odżywianie spowodowało katastrofalne skutki. Nożyny mi się pokręciły jak pałąki, brzuch duży, wystający jak karmelicka bania, głowa potwornie wielka — jednym słowem, przestałem być podobny do dawnego ładnego chłopaczka przy piersi. Z każdym dniem brzyd- łem, robiłem się podobny raczej do małpoluda niż do człowieka. Wszystkie sieroty, które wzięte były razem ze mną, cierpiały na to samo i były tak samo koślawe jak ja, tylko że ja — można powie­dzieć -r- jeszcze gorzej, bo do sześciu lat włóczyłem się na tyłku lub kolanach i nie stanąłem o własnych siłach. Zakopywano moje nogi do ziemi, że niby miały się wyprostować. No i naprawdę się wypro­stowały, ale czy z ziemi, to. już nie powiem. Mogłem latać jak inne dzieci i chodzić pod studnię myć się, gdyż lubiłem ogromnie czystość, brzydziłem się dzieci brudnych i usmarkanych. Jadałem tylko dwa razy dziennie, a przy wielkim dniu letnim było to strasznie mało. Chleba to już nigdy nie jadałem, nie dlatego, żebym go nie lubił, lecz dlatego, że moi opiekunowie powiadali, że nie jestem prosia­kiem na upasienie i sprzedanie. Do lat sześciu „chodziłem“ w jed­nej koszulinie, bez żadnych majtek czy spodenek. Zimą uszyto mi ze starej sukienki matczynej sukienkę i tak łaziłem boso po podło­dze ubitej z gliny. Czasami wyleciałem na ulicę boso na śnieg z tęs­knoty, by troszeczkę się rozerwać i popatrzeć, jak się inni ślizgają. Wyśmiewano się ze mnie, że chodzę boso i że w sukience, i że je­stem dziewcĄmą, bo nic nie różnię się od dziewczyn.

Nie lubiłem swych chlebodawców za to, że często się nade mną znęcali i robili różnicę między swymi dziećmi a mną. Nie wiedzia­łem, czemu mnie karzą biciem za najdrobniejszą rzecz, gdy swvch dzieci nie bili za gorsze rzeczy. Ja nie wiedziałem, że jestem obły.

Aie się pocieszałem. że gdy urosnę, to bić się nie pozwolę i równą miarką odpłacę za krzywdę mi wyrządzoną. Bywały chwile, że i ja miałem zadowolenie w swym młodym życiu. Ale tylko wtedy, gdy moi opiekunowie głaskali mnie po głowie i -cieszyli się, że jestem na swój wiek nadzwyczaj rozwinięty, że rówieśnicy nie dorównywali rai.

Dzieci mych opiekunów i sąsiadów bawiły się ze mną za swa­wolnie, co im przechodziło bezkarnie. Kazały .zamykać -mi oczy, otwierać usta, za co obiecywały wtożyć kawałek cMeba. Robiłem to. co mi kazały, a one zamiast chłeba pluły mi w usta lub też sypały »..placli na język. Na chleb byłem łakomy, gdyż nigdy go nie dosta­wałem prócz większych świąt. Dzieci ich miały chleba pod dostat­kiem. Mnie zaś mówili opiekunowie, iż powinienem Bogu Najwyż­szemu dziękować i za to, co dostaję z ich litości. A gdy poskarżyłem się na starsze rodzeństwo za to, że mi dokuczali, wtedy dostałem ba­ty z wymysłami:

Ty podrzutku, będziesz jeszcze skarżył, ty przebrzydła znajdo! Ja cię tu zaraz oduczę skarżyć’!

Dzieci sąsiadów również przezywały mnie podrzutkiem. Mówiły:

Kciebie ciotka z litości “ /

Koniecznie chciałem się dowiedzieć, co słowo podrzutek ozna­cza. Upatrywałem dobry humor matki, która zawsze, jakby nie by­ło, była lepsza od ojca. i czasami, jakiś kawałek ogryzka z chleba do­stał się również i mnie w Sekrecie przed ojcem. Zapytałem się:

Mamo, co znaczy podrzutek?

Podrzutek, mój chłopcze, to jest wyrzucone dziedko przez ro­dzoną matkę na śmietnik.

Zrozumiałem w jednym słowie wszystko. Gorycz rozlała mi się

nie pytałem więcej. Wyleciałem z mieszkania jak z procy. Lecia­łem przez łąki i pola ze szlochem.

Tak, znaczy, że dzieci miały rację wyzywając mnie .różnymi wy-« zwiskami.

Leciałem tak bez końca, sam nie wiedziałem, gdzie. A za mną zdawało się, że gonią dzieci i krzyczą: „podrzutek, podrzutek!“ Zdawało mi się, że hen za gór^ zobaczę tę matkę, która wyrzuciła

mnie tak nielitościwie. Żalu do niej nie miałem — dlaczego? To mi jest trudno wypowiedzieć, byłem na to za głupi. Zmęczony, zziajany, usiadłem pod drzewem i gorzko zapłakałem.

Boże, Boże! — wzywałem — czegoś mnie ukrzywdził? — A w uszach brzmiały mi słowa: podrzutek! podrzutek! Siedząc tak pod drzewem rozmyślałem, czy to jest możliwe, bym nie miał mat­ki. Przecież wszystkie dzieciaki mają swe matki. To być nie może! Malika powiedziała to tyłko na żarty. Nie, ja w to nie wierzę, dziś się stanowczo zapytam jeszcze raz. Czegóż byłem taki gorący i nie wysłuchałem do kopca?

Wróciłem do domu przygnębiony, w progu zobaczyłem matkę,- która sama siedziała w mieszkaniu.

Mamo — spytałem — czy ja jestem naprawdę podrzutkiem? Czy mama mnie straszy, żebym się bał?

Jeżeli mówiłam ci, .chłopcze, że tak, to nie inaczej.

A gdzie zostałem podrzucony?

W Warszawie.

No to jeżeli w Warszawie, to skąd się aż tu wziąłem?

Pojechałam do Warszawy i wzięłam cię z litości, żeby cię psy nie rozszarpały. I za to powinieneś mi byś wdzięczny do grobu.

I dziękować Bogu, że ci zesłał taką opatrzność i modlić się za Opatrz­ność Boską.

Mamo! — powiedziałem — wolałbym naprawdę, żeby te psy rozszarpały mnie, to bym był szczęśliwszy u Bozi. Nikt by mnie nie przezywał znajdą i podrzutkiem i nie bił.

Jak na to nie zasłużysz, to cię nikt nie będzie przezywał i bił.

Dlaczego mama nie bije za gorsze rzeczy drugich, starszych dzieci?

■ — Głupi jesteś!

Pomyślałem sobie swoją sierocą głową: ja zawsze muszę być głu­pi, bo nie ma kto się za mną ująć. Ściskało mnie niezmiernie w żo­łądku. Zjadłbym bodaj kamień, byleby się dał. Czułem, żejużza bar­dzo ciążę komuś, jestem ciężarem i obcym w tym domu. Poszedłem jeszcze raz poza dom, gdzie stała akacja, gdzie nikogo nie było, gdzie mogłem wejść na drzewo i narwać kwiatów, i najeść się ich do woli

i do syta. Wiedziałem, że z dniem dzisiejszym między domownikami

a mną jest wielka przepaść. Opiekunowie opowiedzieli swym dzie­ciom, że nie jestem ich. Tak, ja cudzy, ja obcy. Och, jak mnie serce krajało się z rozpaczy. Ja jeszcze wczoraj uważałem, że to jest moja matka, że to jest mój ojciec, i to już prysło, jestem obcy, nikogo nie mam, nikogo. Chcę płakać — nie mogę, biję głową o drzewo akacji. Jedna kobieta wracała z pola i niosła pod pachą bąki, to jest szczy- pior z cebuli, co dzieci zjadają z apetytem.

Czego ty, Konrad, tak bijesz o drzewo głową? Co ci jest, chłop­cze? — spytała troskliwie.

Zęby zacisnąłem, by nie wybuchnąć strasznym, spazmatycznym płaczem. Kobieta dała mi bąki, lecz ja nie'wyciągnąłem ręki po nie jak zwykle z radością, tylko jak zwykle uśmiechnąłem się za jej dobroć, boć te bąki ona mi zawsze, starowina, dawała po drodze, gdy wracała z pola.

No, oo ci jest, chłopcze, powiedz?

Wie pani, ja już nikogo nie mam na świecie. Mówią wszyscy: podrzutek. Tak, ja jestem podrzutek, wyrzuconym jak pies.

Przewróciłem się na brzuch i twarz zaryłem w piachu ze wstydu. Zapłakałem bezradny.

Ja chcę umrzeć — jęczałem — nie chcę żyć.

Ciemno się zrobiło, a ja precz siedzę pod drzewem, nawet już nie chce mi się jeść tych kwiatów, które leżą na kupce świeżutkie, pach­nące.

W domu słyszałem, jak krzyczeli: Konrad i Konrad. Ja się nie odzywałem, bo i cóż mnie to już mogło obchodzić, wszak jestem nie ich i niczyj, więc jestem tylko swój. Znaleziono mnie.

' No, chodź — powiedziała córka mej opiekunki — bo " cię świnie zjedzą. ,

Udałem, że nie słyszę, tylko śpię, gdyż gotowi mnie znów zbić za długie szukanie. Siostra mleczna szarpnęła mnie za rękę:

Wstawaj, śpiochu, chodź do domu!

Wróciłem do domu, lecz ta izba już nie była tą, którą opuściłem parę godzin przed wieczorem. Ta izba była już obca, ci ludzie też obcy i zdawało mi się, że ja pierwszy raz w życiu dopiero widzę tych ludzi i tę izbę. Stanąłem w progu nie śmiąć wejść, dalej, boć ja tu jestem tylko intruzem i niepotrzebnie zawalam kąty. Westchnąłem, rozejrzałem się jakby dziad po ścianach. j

Pacierz mówiłem gorąco i długo. Zwykle mówiłem go na głos, a po skończeniu czym prędzej szedłem spać, dziś natomiast zmówi­łem na glos, a później długo klęczałem i po cichu modliłem się.

Co on się tak długo dziś modli? — zdziwili się. — Nawet ko­lacji nie jadł.

Niech nie żre, będzie więcej — powiedział ojciec — świniom się da, będzie korzyść lepsza niż z tego znajdy.

Położyłem się spać, lecz zasnąć nie mogłem. Myśli o mej rodzonej matce natłoczyły się do głowy. Czułem, że ją kocham i położyłbym głowę na jej kolanach, powiedziałbym wszystkie bóle swe.

Obraz jej miałem gotowy w myśli, tak, a nie inaczej powinna wy­glądać. — Mamo! mamo — szeptałem — czegoś mnie nie udusiła, czegoś mnie nie zabiła, bym dzisiaj nie cierpiał!...

Spoczynku od dokuczania nie miałem. Często staczałem bójki z kilkoma na raz chłopcami, zawsze bywałem pobity. Rodzice po­krzywdzonego chłopca bili mnie, nie pytając się mych opiekunów

o pozwolenie. Nikt się nie upomniał, bo jakżeż to, przecież wstyd upominać się o podrzutka.

Tyle dzieci umierało na ospę. U moich opiekunów zachorowała córka, starsza ode mnie o cztery lata. Dzieci swoje umieścili u ro­dziny, żeby, broń Boże, nie zachorowały, natomiast nas dwóch nie umieszczono, lecz byliśmy w domu. Byliśmy obaj obcy, czego drugi, coś nienormalny, nie odczuwał. Zresztą jak z nas będzie kto dzio­baty, to i cóż? Przecież i ziemia jest nierówna, są góry i doły. Na szczęście ja nie zachorowałem, chociaż kazano mi spać na łóżku razem, z chorą. Jedzenie, którego ona nie zjadła, dawano mnie do jedzenia. Ze wstrętem brałem się do tego jedzenia. Ale cóż? Musiałem, głód — to wielki pan. Mój towarzysz zachorował, chociaż spał na górze, żeby się nie zaraził, bo był w gospodarstwie potrzebny. Był starszy, więc już i w polu umiał coś zrobić, był już parobczakiem jedenastoletnim, a taki to i w polu trząchnie robotą, a ja mogłem trząclmąć tylko miską.

Siostra umarła. Byłem na pogrzebie. Pochowali ją na górce cmentarnej. Po jej śmierci został cukierek na poduszce, który kazano mi zjeść. Nie dziwię się, że kazano mi zjadać wszystko po niej. Bo to jest pewien zarobek. Dom wychowawczy zapłaciłby za pogrzeb mój, a gdzie pieniądze, tam interes. Płakałem po»biednej Stasi. Ona była dia mnie najlepsza, nigdy nie skarżyła, a nawet broniła, jak do­stawałem pasem lub rózgą. Toteż na jej grób zaglądałem zawsze. Pa­miętam to miejsce, choć mogiłki nie znać, a krzyża nigdy nie było.

Choroba ospy wygasła. Wszyscy wyzdrowieli, a ja nie zachorowa­łem. Ku nieszczęściu ich żyłem, jakby na złość komuś, chociaż go­rące modły zanosiłem o śmierć miłosierną, lecz ona nie przychodziła. Pokazywali mi ją na papierze z kosą i w płachtę odzianą, i z twarzą bez oczu, z rękami i nogami kościstymi. Bałem się, ale chciałem, zę­by przyszła, jak będę spał, by jej nie widzieć.

Rodzeństwo wróciło do domu i życie powlokło się jak dawniej: szare. Zapomnieli wszyscy o siostrze, ja jeden chodziłem na grób, przełaziłem przez parkan i nieżywe wróbelki lub inne ptaszki nieży­we zanosiłem i zagrzebywałem w mogiłę. Ona tak lubiła robić grob- ki nieżywym ptaszkom! Zanosiłem jej polne kwiaty, chabry; ona zawsze robiła mi z nich wieńce na głowę. Dziś nie ma kto się ze mną pobawić, nie ma mi kto wieńca zrobić, nie ma kto ratować, cięgi mu­szę dostawać. Ha, taka moja dola.

Pewnego dnia przyszedł chłop z tejże wsi i zabrał mnie do siebie, bym pasł gęsi. Moi opiekunowie chcieli zrobić na mnie interes. Bra­li pieniądze z domu wychowawczego za wychowanie mnie. Lgcz na życie i ubranie chcieli, bym sam zarobił. Niestety, to im się nie uda­ło, gdyż po trzech dniach mojej służby zachorowałem. Pierwsze dni leżałem w silnej gorączce. Trzeciego dnia chłop odwiózł mnie do opiekunów: zląkł się, iż zachorowałem na ospę. Ci odmówili przyję­cia mówiąc, że gdzie dzieciak zachorował, niech tam wyzdrowieje. Chłop dużo nie mówił, zwyczajnie zostawił w mieszkaniu i poszedł sobie. Oni, bojąc się zarazy, wynieśli mnie do sieczkarni, gdzie byio zimno i pełno dziur w,ścianach. Dzieci dniami całymi schodziły się patrzeć na mnie przez dziury. Rozmawiały między soną:

Czekaj, jak ci twoja matka umrze albo cię podrzuci, to i ty jak zachorujesz, będziesz leżał w komórce.

Co! — jeden chłopiec się odezwał — ja bym nie chciał leżeć w komórce. Jakbym nie dniał mamy, to bym miał ojca, a jakbym rie miał ojca, to przecież jest jeszcze dziadek jeden i drugi, babka

i ciotka, to myślisz, żeby oni mnie nie wzięli?

A, bo ty masz rodzinę — powiedział inny chłopiec — ale on

nie ma nikogo.

23

W komórce leżałem sześć dni. To doniosło się do miejscowego policjanta, który przyszedł zapytać, gdzie jesfem. Odpowiedziano mu, iż jestem chory na ospę i leżę w komórce, by się dzieci drugie nie zaraził}'. ■

Policjant powiedział, iż nie ma się czego obawiać, gdyż żadnych śladów ospy nie ma. I tak zostałem w mieszkaniu kilka tygodni; Leczyły mnie różne baby. Później się okazało, iż byłem chory na dyfteryt. Jedna z kobiet doradziła, bym pił kobyle mleko. Lecz i to nie pomogło. Śmierć z każdym dniem zbliżała się. Ubranie śmier­telne miałem gotowe, czekano mego skonania. Jednego dnia, o go­dzinie trzeciej, zacząłem, według ich mniemania, konać. Matka zapa­liła gromnicę i poświeciła mnie wodą. Wszyscy domownicy poklęka­li. aby się modlić za konającego. Modlitwy skończyli, śmierć jednak nie nadchodziła. Zawołali znachorkę, która zaczęła robić jakieś po­cieszne miny, spluwać po kątach, wycierać mi czoło swoją spódni­cą. .. Wyglądało to strasznie śmiesznie. Baby patrzyły na znachor­kę z uwielbieniem. Ja zaś parsknąłem śmiechem, aż zrobiło mi się lżej: wrzody w gardle popękały i wszystek brud, krew z materią szły ustami. W ten sposób zostałem ocalony od niechybnej śmierci przez uduszenie się wrzodami. Ale jaka to naprawdę była choroba, tego nie wiem.

W kwietniu 1908 roku miałem skończyć siedem lat. Opiekunowie uradzili oddać mnie z powrotem do domu wychowawczego, gdyż za kilka dni kończył się termin pobierania pieniędzy.

Matce było żal rozstawać się ze mną; kobieta zawsze łatwiej przywiązuje się do dziecka niż mężczyzna. Na tym tle zaczęły się między nimi swary. Matka chciała, bym został gdzieś w pobliżu, by mieć mnie na oku, lecz ojciec odpowiedział:

Niech lepiej idzie znajda tam, skąd przyszedł, po co ma tu zawalać kąty, skoro nic z niego już nie mą. A zresztą skończyło się pobieranie pieniędzy, więc skończyła się i opieka nad nim, darmo żreć nie dam.

Wysłuchawszy tej rozmowy poszedłem spać do stodoły, gdyż ba­łem się, że zechcą odwieźć mnie do Warszawy. Już się przyzwyczai­łem tu i zżyłem z dziećmi, a tu od razu chcą mnie wywieźć do War- I szawy, nieznanej mi, między obcych ludzi. Rozmyślałem, jak tam też jest, może jeszcze gorsi ludzie. Rano, gdy się obudziłem, ujrzałem przez szpary w stodole, że wozu na podwórku nie ma.

O! — pomyślałem — nie ma obawy, by mnie wywieźli.

Wyszedłem i ujrzałem ojca w świątecznym ubraniu, a wóz stał

na ulicy, oczekiwano tylko na mnie.

Gdzieś ty był, wczoraj szukaliśmy cię na kolacją, a ciebie nie było nigdzie.

Pomyślałem sobie: to wszystko dobrze, wywiezienie nie grozi ml, gdyż dawniej nigdy nikt mnie nie szukał ani też nie dbał, czy jadłem. Widocznie sią opiekunowie p>orozumieli, żebym został. Zjadłem śnia­danie, ubrałem się, gdyż obiecywano mi, że jedziemy na jarmark po kamasze. Ucieszyłem się bardzo, że będą miał nareszcie pierwszy raz kamasze.

Niedługo wyruszyliśmy w stronę Białobrzegów. Jechaliśmy do­bre dwie godziny. Następnie przesiedliśmy się do dużego wozu okry­tego płótnem. Zastanowiło mnie, dlaczego przesiedliśmy się na wóz, gdzie było tak dużo ludzi, a ojciec wrócił. Matka uspokajała, iż to je­szcze nie Białobrzegi. Czułem, że coś szykuje się dla mnie nowego. Lecz moje protesty nie przydałyby się i tak na nic, więc pogodziłem się z losem. Jechaliśmy całą noc na tym żydowskim wozie. Nad ra­nem stanęliśmy w dużym mieście, jak się okazało — w Warszawie. Szedłem z matką długimi ulicami, trzymając się jej fartucha. Przy jednej bramie zatrzymaliśmy się. Na odgłos stukania wyszedł stróż

i spytał: — Czego tu chcecie?

Matka odpowiedziała, iż ma oddać tutaj chłopca.

Jeszcze nikogo w kancelarii nie ma, musicie poczekać do dzie­wiątej.

Czekaliśmy długo, zanim wpuszczono nas do kancelarii. Tam zo­stałem przyjęty i wypłacili matce resztę należności. Kazano jej je- SBeze odprowadzić mnie do pawilonu dla chłopców.

Zakonnica podeszła do mnie. łagodnie wzięła za rękę i zaprowa­dziła do składu z ubraniami. Tam wydała mi ubranie. Lecz to nie eieszyło mnie wcale. Rzuciłem się na ziemią i tarzając się wołałem:

Mamo! Mamo!

Siostra widząc, że nie da sobie rady ze mną, zawołała kilku star­szych chłopców, którzy wynieśli mnie do umywalni, gdzie po długim płaczu zasnąłem. W porze obiadowej przyszła posługaczka wołać na obiad — poszedłem. Lecz patrzyłem tylko, jak inni jedzą. Zapytany kilkakrotnie, czemu nie jem — odpowiadałem ze łzami i z wyją­kaniem:

Ja chcę do mamy!

W krótkim czasie zżyłem się z chłopcami, odzwyczaiłem się od domu, gdzie często byłem poszturchiwany. Jedzenia było tu więcej niż na wsi. Mięsa nigdy w domu nie jadałem, tu zaś miałem w każdy dzień. Nauczyciel W. Przybylski bardzo mnie lubił. Jednym słowem, zwano mnie przez zazdrość „beniaminkiem“. Byłem ze wszystkich chłopców najmniejszy. Siadów z dawnej angielskiej choroby nie by­ło. Nawet głowa i wielki wystający brzuch doszły do swej normy. Uczyłem się liter, co zresztą szło mi bardzo łatwo, gdyż pamięć mia­łem nadzwyczaj dobrą.

W początkach mego pobytu trafił mi się nieszczęśliwy wypadek. Oto łóżko, na którym spałem, było źle posłane, bo na środku była góra. W nocy zleciałem. Służąca, słysząc stuk, przyszła pomóc mi wejść z powrotem, lecz do samego rana nie zasnąłem, czułem ból w lewym ręku. Rano wstałem jak zwykle. Ubrać się pomogli mi chłopcy, przezywali mnie przy tym „ofiarą“. Wstydziłem się powie­dzieć, że boli mnie ręka, by nie zrobić z siebie jeszcze większej ofia­ry. Przy pacierzu rannym zakonnica kilkakrotnie podchodziła ku mnie, bym złożył ręce do modlitwy, lecz tego nie mogłem zrobić. Po pacierzu zawołała mnie do kancelarii. Tu z miną srogą zapytała, czemu nie złożyłem rąk. Zamiast odpowiedzi, łzy polały się po mych policzkach. Zakonnica zmiękła ze swą srogością.

Boli mnie ręka — odpowiedziałem.

Natychmiast zostałem odesłany do doktora. Po zbadaniu okazało eię, iż jest złamana powyżej łokcia. Wtedy zostałem na długiej ku­racji w infirmerii szpitala Dzieciątka* Jezus.

Przychodził tam odwiedzać mnie syn mojej opidkunki, u której ei§ chowałem przez siedem lat, Antoś Dąbrowski, inaczej można po­

wiedzieć: brat, gdyż tak go tytułowałem. Antoś stale zamieszkiwał w Warazawie. Mieł on wówczas 18 lat. Przynosił mi różne przysma­ki, ciastka, cukierki i winogrona. Czasami dawał mi po parę" ko­piejek. Po kilku miesiącach wyzdrowiałem i poszedłem się uczyć z innymi.

Dom wychowawczy mieścił się na Nowogrodzkiej. Ze wszystkich stron był oparkaniony murem wysokości kilku metrów. O wyjściu z’ niego nie było mowy. W środku stały budynki — jeden przeznaczo­ny dla dziewcząt, drugi dla chłopców. Między placem dziewcząt a chłopięcym był trawnik szeroki, gdzie nie wolno było wchodzić, pod karą surową, a kary były straszne. Była w suterenie ciemnica, gdzie dzieci za karę zamykano o chlebie i wodzie. A o przewinienie nie było tnidno, bo -za najmniejszy drobiazg karali. Chłopcy często latali pod bramę, która była żelazna, choć troszeczkę popatrzeć na wolność. Tu było ponuro jak w klasztorze — wszystko jak na ko­mendę wojskową. Rano długi pacierz, później modlitwa przed śnia­daniem i śniadanie skromne, składające się z herbaty z mlekiem i kawałka suchego chleba (mnie to jedzenie wystarczało na razie, póki się nie odżywiłem, ale później byłem głodny jak i inne dzieci), następnie lekcje. Dzieci wszystkie ustawiały się parami i szły jedne za drugimi w wielkiej ciszy, jak zaikonnicy. Wszyscy chłopcy mieli poważne miny, śmiech na naszych twarzyczkach nigdy nie zaigrał, nawet gdy byliśmy swobodniejsi, to jest gdy wyjeżdżaliśmy na let— niaki do Powsina. Po lekcjach godzina odpoczynku, to jest swobod­nego biegania, grania w palanta, kukso no i różne gry, które sobie dzieci wymyśliły. Później obiad. Znowu modlitwa przed jedzeniem, jak również i po jedzeniu. Następnie pół godziny swobody i znów lekcja roboty,-czy też inna. Cały dzień był zawsze czymś zajęty.

Raz w tygodniu było kąpanie dzieci. Posługaczka Anna miała za zadanie myć dzieci. Co się działo w łazience, trudno opisać. Był stra­szny wrzask i- krzyk kąpanych dzieci. Woda w wannie była gorąca. Do wanny wsadzała po dwoje: jedno się moczyło, drugie myła. Pa­miętam, że ja strasznie darłem się w wodzie, gryzłem, kopałem —■ nie dawałem się. Anna zanurzyła każdego chłopca głową do tak strasznie gorącej wody, że się każdy zachłystywał. Bez bicia to się już nie obeszło. Inne dzieci czekały na ławkach na swoją kolejkę i każde chlipało ciszej lub głośniej. Skarżyć się tu nie było zwyczaju, no i nie było komu. Wszyscy mieli miny poważne i surowe, począw­szy od wychowawców, a skończywszy na niższej służbie, chociaż

służby było bardzo msio, gdyż starsze dzieci same sobie dawały radę i jesscae miah- młodsze do obsługi. Toteż tym starszym każdy za- zdłw>oł. bo robili wodą w wsunie taką, jaka była potrzebna, bo miea oddzielne łazienki i sami się kąpali. Natomiast z młodszymi zacho­wywali się najgorzej. Gdyby ktoś poskarżył się na kogoś, to by miał raki pieczone, już by o nim nie zapomnieli, szczególnie przy kąpieli. Miałby taką gorącą wodę, że obszedłby ze skóry. Nic też dziwnego, że u nas zawsze był strach.

A teraz jeszcze jedno. Jeżeli nas prowadzili parami na lekcję czy też na obiad i w parze słychać było rozmowę lub szmer, to wychowawca posyłał dwóch najstarszych po rózgi, które się stale moczyły, i każdy z chłopców kładł się na stołek, a wychowawca nas bił wszystkich bez wyjątku. Musieliśmy zdejmować spodnie — i na goły tyłek. Jeden starszy chłopiec trzymał za głowę, a dwóch — za nogi. Razów udzielał sam wychowawca. Nie ominęło to i tych, któ­rzy trzymali innych, bo ich również trzymano. Ja dostawałem naj­pierw, bo szedłem w pierwszej parze, inni czekali z odpiętymi szel­kami i trzymali w garści porteczki. Był to straszny widok. Inni wy­chowawcy sypali łapy wszystkim, przy tym płacz był okropny, bo płakali ci, co dostali, i ci, co nie dostali, i który z chłopców przy biciu więcej się kręcił, to i więcej dostał. Wystarczyło, by się jeden w sze­regu odezwał, wtedy wszyscy dostawali, a on najwięcej. Były wy­padki, że ktoś coś zbroił większego, to dostawał po pacierzu wieczo­rem, ale przy wszystkich, i jego trzymało kilku najsilniejszych chłop­ców. Dostał tak, że z każdego miejsca krew sikała. Przed takim bi­ciem najpierw było kazanie pana wychowawcy i siostry zakonnicy, później zakonnica wychodziła z sali ze złożonymi jak do pacierza rękami, a tu odbywała się „egzekucja". Wtedy, chociaż dzieci nie dostały, to jednak wszystkie płakały, zaś bity wył' jak zwierz. Nic ■więc dziwnego, że dzieci wolały iść bydło paść, niż siedzieć w tym piekle. Taki chłopiec po biciu był polewany zimną wodą, a piana szła z ust jak u szaleńca. Rozbierali go inni i kładli spać, on zaś przy jękach zasypiał lub męczył się całą noc. Jęczeć było również nie wolno, bo jak w nocy przyszła siostra dyżurna i słyszała szmer, to kara go nie ominęła, lecz lżejsza: stanie przez godzinę w kącie z pod­niesionymi rękoma do góry lub klęczenie na kamyczkach, a nawet eamykanie w suterenie lub w ustępie. Było tam ciemno i wiecznie śmierdziało wylanym chlorkiem czy też innym śmierdziadłem. Po

wyjściu z takiego więzienia dzieciak czuł się jak pijany. Taką karę to prawie wszyscy odbywali. Nie ominęła również i mnie, lecz otrzy­małem ją za głupie zapytanie.

Była lekcja religii i ksiądz prefekt opowiadał o duszy nieśmier­telnej i piekle. Mówił, że dusza po śmierci idzie do nieba lub pie­kła, zależy, na co sobie zasłuży. A że ja byłem — jak to się mówi — ciekawski i rozmowny, więc spytałem się:

Proszę księdza prefekta, czy jakby duszę uszczypnąć, to ją boli?

Nie. boli, bo ona*nie czuje i jest niewidzialna.

A gdyby zrobić taki wielki kocioł żelazny bez żadnego otwo­ru i tam wsadzić duszę, to czyby wyszła?

Też wyjdzie.

A czy sarna wejdzie?

Wejdzie. Chłopcze, zrozum to, że dusza jest niewidzialna, więc wejdzie bez najmniejszego otworu, jak również i wyjdzie.

To, proszę księdza prefekta, moja dUsza jakby się znalazła w piekle albo w czyśćcu, to by wyszła, bo po co by się miała parzyć, przecież dusza moja jest mądra.

Ksiądz nie dał mi na to odpowiedzi, tylko się zaczerwienił i krzyk­nął.

Siadaj, ty Salomonowe portki!

Od tamtego czasu nigdy się nic nie pytał na żadnej lekcji, lecz kazał mi iść do ostatniej ławki.

Siedź tam, zgorszyćielu!

Za to pytanie, bo nie za inne, odpokutowałem. Wsadzono mnie wieczorem do ustępu, który znajdował się w suterenie, i zgaszono światło. Siedziałem tam bez kolacji cały wieczór. Och, jak ja się strasznie bałem, jak strasznie płakałem! Nie hukałem, bo bałem się, że jeszcze dostanę moczonymi wiecznie rózgami.

Raz, pamiętam, zawołał mnie jeden z wychowawców na dzie­dzińcu pod parkan, tąk że nikt nas nie widział. Oczy miał dziwne. Uciekłbym na koniec świata, by na niego nie patrzeć. Te oczy dzi­wne jeszcze dziś widzę. Trzymał rękę w kieszeni.

Koszykowsłri, co ty dziś "w nocy zrobiłeś?

Nic — powiadam.

A gdzie trzymałeś ręce, jak spałeś?

Pod głową.

Żebym ci nie dał „pod głową“!

s

Och, Boże, jak ja się jego strasznie boję! Chciałem się zaryć w siemię, by jego strasznych oczu nie widzieć.

Dziś, jak wszyscy pójdą spać, to dostaniesz baty. Przyjdziesz do mojego pokoju wieczór.

Rozpłakałem się, złapałem jego rękę, chciałem całować, prosiłem

0 przebaczanie i darowanie, ale co darować, to nie wiem, nic nie zrobiłem ¿ego.

Włóż rękę do mojej kieszeni — powiedział głosem cichym

1 matowym.

Przecież pan broni nam wkładać sobierękę do kieszeni.

Wam bronię, ale mnie włóż..

Uciekłem już od niego. Do końca dnia patrzył na mnie tym dzi­wnym wzrokiem. Wszystkie dzieci bały się go. Strasznie wyglądał, zdawało się, że rzuci się na nas i pomorduje. Komu się poskarżyć? Kto nas wyratuje? Nie ma nikogo.

Wieczór wszyscy poszli spać, ja przykryłem sig z głową i pła­czę, bo jakże — dziś dostanę w jego pokoju baty i muszę tam iść. Wszyscy zasnęli, ja wstaję, idę do jego pokoju. Drzwi są uchylone, by nie skrzypiały. Stanąłem za murem,' brak mi tchu, coś mnie z tyłu ciągnie, chcę krzyczeć, że diabli żywcem porywają mnie do' piekła. Głos jakoś nie wychodzi z gardzieli. Cichutko, w nocnych trepkach, wyszedł wychowawca, poszedł na górę i za chwilę wrócił, a za nim w parę minut siostra. Nam nie było wolno wchodzić do po­koju wychowawcy bez pukania, dopóki nas nie zawołał. Wróciłem do sypialni, lecz nie zasypiam, bo przecież muszę iść po baty.

Za jakąś godzinę wstałem i idę znów, lecz słyszę szepty, jakby tam ktoś był. Przeszedłem obok pokoju nie zauważony i ujrzałem siostrzyczkę. Już wtedy wróciłem i poszedłem spać. Po tej nocy bez­sennej wyglądałem, jakbym wstał z grobu.

Nauka medycyny zaczyna się na królikach, morskich świnkach, a w końcu i na sierotach. Czy te rzeczy znane są szerokiemu ogó­łowi? Na pewno nie. A zresztą, gdyby nawet były znane, to i cóż kogo obchodzi, że jakieś sieroty cierpią za wysokim murem domu wychowawczego, a raczej domu więziennego. Otóż u nas zaczęły się różne szczepienia dzieci tłustych, a później i chudych. Z jednej sy­pialni zrobiono szpitalik, gdzie dzieci po zastrzyku pozostawały izo­lowane. Mówiono o tym również, że to jest przeciw cholerze, tyfu­sowi i jeszcze tam inne zastrzyki.

Dzieci, które były naznaczone na zastrzyk, płakały. I te dzieci, które jeszcze nie miały iść, również płakały. Apetyt ginął. Śniada­nia i obiady dawniej były ze stołu zmiatane jak z lustra przez gło­dne dzieci. Dziś zostawało wszystkiego dosyć na stole. Niektóre por­cje bywały nietknięte. Siostra wieczorem odmawiała z nami długie pacierze i modlitwy za konających. To, co było w zwykłym pacierzu dawniej tylko wzmianką, a dziś taka gorliwość! Mówiono między sobą, że dzieci umierały. Ja tego nie widziałem, bo to były rzeczy skrupulatnie tajone. Jedno tylko wiedzieliśmy: kilku chłopców ze szpitala nie wróciło. Dzieci gromadnie chciały iść na wieś, byleby jak najdalej być od tego piekła udręczeń.

Prosiłem Antosia, by zabrał mnie do siebie, bo się boję, jestem przeznaczony na zastrzyki, on zaś tylko obiecywał „zabiorę, zabio­rę“. W końcu sprzykrzyło mi się ciągłe oczekiwanie. Co dzień ktoś przyjeżdżał zabierać dzieci na wieś do posługi. Starszych do termi­nu brali warszawscy rzemieślnicy. Ale czy taki chłopiec nauczył się rzemiosła? Diabła tam. Sierota był popychlem i robił najcięższe i naj­brudniejsze roboty. Toteż ci chłopcy często dezerterowali od swych panów majstrów i uciekali do zakładu wychowawczego. Tu za de­zercję rozciągali ich na ławce i bili moczonymi rózgami. Nic dzi­wnego, że chłopcy zrobili sobie podkop pod parkan drewniany, któ­ry był hen za ogrodzeniem sióstr, i po takim biciu uciekali z powro­tem wałęsać się po ulicy. Wiadoma rzecz, że zostali łobuzami i za­pełniali domy poprawcze, a później i więzienia. Nic dziwnego, ża chłopcy szli na złą drogę, bo nie mieli opieki. Niby to była opieka, ale opieka od nagłej śmierci. Wychowawcy nie żałowali rózeg, sio­stry zamykały nas do ustępów, majster terminatorski znów walił pocięglem i czym się dało, za bądź co. Nieraz widzieliśmy, jak chłop- cy-uciekinierzy byli posiniaczeni. Taki chłopiec uciekając myślał, że wzbudzi litość u wychowawców, lecz się mylił. Sąd nad nim był srogi, kilka dni nie mógł siedzieć. Jednym słowem, uciekł od lam­parta, a wpadł w paszczę tygrysowi.

Kobieta przyjechała ze wsi po chłopca. Poszedłem natychmiast prosić siostrę, by mi pozwoliła iść do tejże kobiety. Początkowo sio­stra nie chciała słyszeć o tym, ale na me prośby przystała na to. Wpierw jeszcze wypytała się kobiety, czy to jest duża wieś i czy jest kościół. Kobieta zaręczyła, że kościół jest zaraz w pobliżu domu | zawsze będę mógł chodzić, ile tylko zechcę. Za godzinę pożegna­łem siostrę i mury domu wychowawczego. Miałem co prawda łzy

31

w oczach, ale cóż robić, kiedy taka dola sieroca. Muszę iść paść by­dło, przecież nie zostanę doktorem ani inżynierem.

Wyszedłem na ulicę z nową swą opiekunką, nde wiedząc, jaki znów los mnie czeka. Poszliśmy na Dworzec Wiedeński i stamtąd wyjechaliśmy w stronę Żyrardowa. W drodze Ikobieta nauczała mnie, bvm mówił na nią: mamo. Myśl/? sobie: „tych mam już jest za dużo“. Ale cóż, skoro żąda, bym na nią mówił: mamo, to niechaj tak będzie. W swym dziecięcym umyśle uplanowałem sobie, że kto ma tyle ma­tek, to żadna nie zastąpi mu jednej dobrej matki. Słowo „mamo“ nie mogło mi przejść przez gardło. Zawsze, ilekroć miałem się za­pytać o coś, myliłem się i mówiłem: pani.

Mów: mamo, chłopak.

Dobrze — odpowiedziałem.

I wolałem się nie pytać o nic, a mamy nie chcę.

Zajechaliśmy do Żyrardowa nocą. Tam wsiedliśmy na żydowski furgon. Po dwóch godzinach jazdy wyszliśmy z furgonu i dalszą część drogi przebyliśmy pieszo. Droga była ciężka, po deszczu peł­no było błota na dróżkach i miedzach. Szliśmy dość długo, zapada­jąc się co chwilę w jakąś bruzdę. W końcu doszliśmy do pustkowia, gdzie stała jedyna chałupa. Wkoło zaś nic nie było widać prócz pól i lasów złowrogo szumiących. Kobieta zastukała w okno. Po chwili wyszedi chiop otworzyć nam drzwi.

Na pierwszy rzut oka oceniłem, do kogo należało mieszkanie. Sufit brudny od kopciu, na podłodze pełno słomy, różne graty po­rozrzucane po kątach, a co najważniejsza, to zaduch i smród.

Ha, trudno, myślę sobie, wpadłem, nikt mi nie winien. Sam posłałem, sam się wyśpię.

Na drugi dzień rano poszedłem pierwszy raz w życiu paść kro­wy. Do tego trzeba mieć też dar, którego mi brakowało. Jak się któ­ra krowa obejrzała, czy też jęzorem chciała plecy swe polizać, to ja do tyłu uciekałem. Jak krowa gdzie odlatywała, ja za nią z płaczem. Dano mi do pomocy psa, który gonił za mną i szczekał, jak krowa od­latywała od stada. Myślałem, że pies szczeka na mnie. Pies zziajany przyleciał do mnie, czuł, że to będzie swój. Ja się go bałem dotknąć, pogłaskać. Pies oparł się dwiema łapami o piersi. Co za strach! — | jednej strony pies, a z drugiej kilka krów. Pies raduje się i szcze­ka, ja smucę się i plączę. Pies czuje mój smutek, liże moje ręce, ja nie znam się na tym i myślę, że chce mi je poogryzać.

Dzień ten dał mi się we znaki, gdyż to był październik i deszcz drobny padał od rana, a ja tak cały dzień byłem na powietrzu boso. W południe przyszedłem na obiad. Na wstępie ryknięto na mnie, że przypędzam krowy.

Jak to po co? — jeść mi się chce.

Co? Tobie się chce jeść? — odpowiedziała mi matka. — Tu

nie Warszawa, gdzie się jada trzy, cztery razy dziennie darmo, tu trzeba pracować i zarobić na jedzenie. A ty co! Zarobiłeś już, że przychodzisz upominać się o obiad?

Wyboru nie było. Poszedłem z powrotem paść bez obiadu.

Pasłem cały tydzień bez obiadów, nareszcie przyszła upragniona niedziela odpoczynku. Rano się nie zerwałem z barłogu jak zwykle do pracy. A tu jak nie ryknie ojczulek na mnie:

Cóż ty, warszawski leniuchu, leżysz! Któż za ciebie pójdzia paść krowy?

Przecież dziś niedziela — odpowiedziałem brutalnemu tacie.

Ja ci dam niedzielę! — odpowiedział. — Jak ci żreć nie dam, to ci się odechce niedzieli.

Cóż było robić? Poszedłem z krowami. Usiadłem nad rowem, głowę ścisnąłem rękami i myślałem, jaka też mnie czeka przyszłość. No, ale cóż innego może czekać sierotę, jeśli nie skrajna nędza, cho­ciaż ludzie różnymi drogami dochodzą do szczęścia? Czy Sykstus, papież, nie był pastuszkiem? A jednak został wysokim dostojnikiem Kościoła. Może to jest bujda i zwykłe oszukiwanie ludzi, żeby przez ca-e życie myśleli, że zostaną czymś lepszym. Inaczej, bez nadziei, byłoby moc samobójstw, a taka historyjka wymyślona hartuje ludzi w ich cierpieniach.

No, ja tak daleko nie chcę sięgać. Ale przynajmniej rzemieślni­kiem dobrym powinienem zostać. Nie, ja chyba nie zostanę niczym, gdyż z tej wsi nigdy się nie wygrzebię i zginę jak ścięty polny kwiat! Długo rozmyślając o swym. przyszłym życiu, zasnąłem. W domu zaniepokoili się, co się stało, że nie wracam z krowami. Przyszedł szukać mnie ojciec. Jaikież było jego zdziwienie, gdy ujrzał mnie leżącego. Tuż przy mnie leżały krowy i ogrzewały mnie. Ojciec podniósł mnie jedną ręką do góry, drugą zaś skrobał pasem. Zwinąłem się wpół, łza jedna mi nie poszła. „Taka już moja dola“

pomyślałem. Lecz było to bicie ostatnie. W nocy do nagle umie­rającego ojca przyjechał ksiądz, ludzie z sąsiedniej wsi trzymali go za ręce, tak strasznie się rzucał na łóżku, oczami tak strasznie prze­wracał, że nigdy tego widoku nie zapomnę.

Wszystko szło dawmym trybem, nic nie zmieniło się po śmierci chłopa. Jak dawniej, pasałem krowy, z tą tylko różnicą, że już nie całe dnie, gdyż było bardzo zimno, a czasami i śnieg upadł. W domu mi dokuczano, gdyż nie byłem już zimą tak bardzo potrzebny.

W pierwszych dniach mego pobytu zauważyłem coś niesamowi­tego, czego przemilczeć mi nie wolno. W kącie mieszkania stał dre-

wniany szafel. W nocy wszyscy chodzili oddawać do niego urynę. Rano wszyscy się myli bez mydła w moczu. Czułem wstręt do tego

świńskiego żyda. Pierwszy raz zapytałem się, dlaczego matka i do­mownicy w tym się myją. — O! bo to jest dobrze myć się w tym, to jest zdrowe. — Lecz ja tego nie próbowałem i myłem się czystą wodą, czym wzbudzałem śmiech.

O! głupi warszawiak, nie wie, co dobre. Umyłby się w cie­płym, to by mu dobrze zrobiło i nigdy by nie marzł.

Pomyślałem, że świnie, a świń jest dużo gatunków: czworono­żnych i dwunożnych Spanie moje — to była na ziemi położona sło­ma, przykryta kapotą, bez poduszki. Po śmierci mego pana i zara­zem taty spałem z mą panią i matką w jednej osobie. Wszyscy spali bez bielizny, gdyż twierdzili, że jak się śpi w bieliźnie, to się lęgną wszy, a tych nie brakowało. Musiałem się zastosować do tego i ró­wnież spać bez bielizny. W mieszkaniu -tym znajdowało się małżeń­stwo młode: zięć baby z żoną, małe dziecko i ja. Lecz wstyd był obcy. Obcych się wstydzili, lecz w mieszkaniu, gdzie byli sami swoi, to do szaf la chodzono za widoku w adamowym stroju.

Szykowałem się do ucieczki i lada dzień miałem ten zamiar wy- ikonać. Spostrzeżono moje przygotowania za wcześnie, gdyż szyko­wałem sobie na drogę prowiant. Wówczas spełzło wszystko na niczym.

Od samego rana sypał duży śnieg. Ja zaś po śniegu boso chodzi­łem do rowu po wodę. Zimno odczuwałem dotkliwe. Ale cóż, rady na to nie miałem, skoro zabrano mi kamasze, bym nie uciekł. Ucieczka boso po śniegu okazała się niemożliwa. Idąc tak po wodę oddaloną o 300 kroków od domu, usłyszałem poza sobą turkot, obej­rzałem się. Myślę: kto by to mógł zajeżdżać w takie pustkowie i to bryczką. Wróciłem z wodą, a tu bryczka stoi przed domem. Wcho­dzę do mieszkania — co za widok? Moja pierwsza opiekunka, Dą­browska, stpi i coś rozprawia. Nie słyszę, co mówi, rzucam się w objęcia, witam dawno nie widzianą karmidełkę. „Ale po cóż tu sołtys .przyjechał?“ myślę sobie.

Sołtys odezwał się swym basem:

Musicie oddać tego chłopca tej pani, tak stoi napisane.

Co? — zaczęła wrzeszczeć baba, w czym pomagał jej zięć. — Nie damy chłopca, koszty położyliśmy, wzięliśmy go za swego. I pa­pierów nie oddamy, on należy do nas.

Sołtys nie miał co tu robić i odjechali wszyscy do gminy. Tego samego dnia odwiózł mnie zięć na inną wieś. W drodze udawał bar­dzo dobrego, namawiał mnie, bym u nich został, to będzie mi do­brze. Z obawy, by mnie nie zbił, obiecywałem, że stanowczo zostanę.

35

Po jakżeż miniom mówić? Gdyby odmieniło się Dąbrowskiej i nie przyjechała powtórnie, to wtedy by się odegrano nade mną. Chłop da! mi parę kopiejek zupełnie wytartych, za które później nic ku­pić nie mogłem. Zostałem na wsi u jego krewnych na noc, u takich samych brudasów jalk ci, u których byłem. Na drugi dzień przyje­chał policjant i chłop, który mnie przywiózł. Zabrano mnie z jxk wrotem. Tam zastałem matkę Dąbrowską. W drzwiach spytano się, do kogo chcę iść. Całą moją odpowiedzią było rzucenie się na szyję Dąbrowskiej.

Dąbrowska jest niebogata, ale idę dlatego, iż najmłodsze lata spędziłem u niej i przyzwyczaiłem się do tamtejszych stron, które wydawały mi się rodzinnymi. Wyjeżdżałem z radością z tej odludnej pustyni, gdzie me było kośoioła ani też nie widziało się żadnego człowieka.

Jechaliśmy koleją do Warszawy, później zaś omnibusem do Bia­łobrzegów. Przyjechaliśmy tu późno wieczorem, dlatego że jeden koń złamał nogę. Trudno było zńaleźć nocleg, gdyż-połowa ludności spała, a niektórzy w ogóle nie chcieli podróżnych nocować. Po dłu­gim tułaniu się w miasteczku udało nam się dostać nocleg I jednej wdowy. Kobieta ułożyła nas na jednym łóżku, chociaż matka pro­testowała przeciw temu, ponieważ ja mam wszy i szkoda by zawszyć całą pościel. Nic nie pomogło. Kobieta odpowiedziała, że przejdą na nią, a wtedy sierotę będą mniej gryźć...

Na drugi dzień koło południa udaliśmy się pieszo w dalszą podróż.

Doszliśmy do domu wieczorem. W domu przywitanie nie było serdeczne, bo i cóż mieli się ze mną witać szczerze, skoro byłem in­truzem i wiadomo — w domu nędza, a tu trzeba się było jeszcze po­dzielić-tymi kartoflami, których było niewiele. A już o chlebie, ka­szy czy kluskach nie marzyło się. Śniadanie składało się z kartofli i kwasu z ogórków lub wody posolonej z pietruszką i kawałkiem bobkowego listka, który liczył już parę tuzinów ugotowanych sosów ■wodnistych. Obiad tu był wielkim wybrykiem. W dzień powsztedni nie jadało się tu go wcale, w niedzielę za to był obiad z kaszy z mle­kiem lub fasoli na sucho posolonej.

Bieda wyglądała wszędzie dziurami. Matka była już wdową, a że jej mąż miał z pierwszej żony dzieci, to i porozbierały one po swoim ojcu, co było. Do szkoły nie chciano mnie przyjąć, gdyż jedno dzie­cko z całego domu miało prawo chodzić, inne za dopłatą, ale tylko wieczorami. Mnie nie przyjęli, gdyż tłumacayli się tym, iż nie je-

36

stem tamtejszym rodakiem, a miejsca są wyłącznie dla dzieci tutej­szych. Matka naganiała mnie do nauki, ja zaś nie miałem chęci. Gdy znalazła gdzieś kawałek kartki, to zaraz kazała mi na niej pisać, a że nie było książek, więc spisywać musiałem różne modlitwy z książki do nabożeństwa. To niemiłosiernie mnie nudziło, bo co to za nauka, jeżeli nie było na czym pisać i czytać. Co prawda, to umiałem czy­tać i pisać po polsku i rosyjsku, ale tego za mało było.

Wiedziałem, że jestem ciężarem w domu, a nie lubię, żeby mi wymawiano łyżkę strawy, a tutaj rodzeństwo zawsze mi wymawiało. Matka trzymała po większej części stronę za mną, ale w końcu mu­siała im ustąpić i nie odzywała się. Oni zaś wołali:

Ty warszawski wyciruchu, będziesz nas obżerał, ty śpitoloku, jak weźmiewa kije, jak ci damy popęd, to więcej nie wrócisz. Idź do swojej matki, co cię podrzuciła, przybłąkańcze!

Były dnie, że to rodzeństwo lubiło mnie bardzo, nawet bardziej niż swoich, ale sąsiedzi często buntowali ich i matkę.

Przepędźta go, bo będzie źle. Taki znajdok nieszczęście przy­niesie całej waszej rodzinie.

Wyrzućta go, bo wam matkę zamorduje w nocy.

Wiadomo, że po takich bujdach, które nigdy nie istniały, zawzię­ły się na mnie dzieci swoje i cudze, dokuczały mi, chociaż się nie dawałem. Z początku byłem wielkim tchórzem. Bili mnie, ja zaś ni e oddawałem, lecz kiedy raz, doprowadzony do ostateczności, spróbowałem swych sił we własnej obronie, począłem nalewać od razu trzech napastników,^synów sąsiada. Jeszcze nie dalej jak wczo­raj bałem się każdego z nich oddzielnie. Od razu zyskałem sławę

'wśród rówieśników.

Sytuacja moja poprawiła się. Wszędzie byłem pierwszy. W zaba­wie w wojsko wybierali mnie na wodza. Nawet starsi poczęli mnie lubić. Rozmawiałem z nimi, dziwili się, skąd ja to wszystko wiem, czego oni nie wiedzą, ja zaś pożyczałem sobie książki, których sam włascięiel nie czytywał, lecz miał je po to, by przed innymi poka­zać się, że jest mądry.

Za daleko odbiegiem od tematu. Postanowiłem iść szukać pracy i nie być niczyim ciężarem.

Poszedłem do wsi oddalonej mniej więcej o sześć kilometrów. Dreptałem po mokrym śniegu, buciny przepuszczały wilgoć, nogi mokre jak w kąpieli, ale cóż, muszę naprzód i naprzód jak Cygan.

Takie to życie. Coś mi mówiło: „wróć się”. „I po co, na co i dlacze­go?" myślę sobie, „wszak tam nie moje miejsce u przybranej mat­ki. U niej bieda, sama ledwie dyszy, po co mam ją i jej dzieci obja­dać? Chcę żyć, walczyć muszę".

Zlany potem, doszedłem wieczorem do wsi. W trzecim domu po­prosiłem o nocleg. Gospodarz był gościnny, pozwolił mi zostać na noc. Me wiedziałem, jak tu gospodarzowi powiedzieć, że szukam ro­boty. może by mi pomógł.

Proszę pana, może by pan poszukał tutaj jakiej roboty. Je­stem sierotą. Bytem u biednej wdowy ciężarem, to i poszedłem w świat od niej.

I cóż, dzieciaku, będziesz tu robił? Ile masz lat?

Jedenaście Wzruszył ramionami.

Mały jesteś. Latem byś pasł bydło! Zimą roboty nie ma. I co ty możesz robić? Siecaki nie urżniesz, jesteś słaby, do młocki za ma­ły, tylko jeść zimą będziesz, no i pierze drzeć mógłbyś, gdybyś nie kasłał, a tak to i pierzy szkoda ci dać, bo porozkasłujesz na cztery. strony świata.

.— Szczotki umiem robić.

A no, to zobaczymy rano — powiedział chłop.

Byłem strapiony. Położyłem się spać na słomie przy kuchni, na ziemi ubitej z gliny. Wstyd mi wracać do domu, toż nie honor ucie­kać i z pocałowaniem ręki wracać. Po co ja tu przyszedłem?

Po bezsennej nocy, wymęczony i zgnębiony jak zmokła kura, wstałem, umyłem się, nie czekam na śniadanie, boć nie robiłem, to i za cóż mam jeść. Całuję w rękę gospodarza i gospodynię i wycho­dzę za drzwi.

Poczekaj, chłopcze — mówi gospodarz — zjesz śniadanie, nie uciekaj, nic ci nie ucieknie. Może co się da zrobić dla ciebie. Pój­dę po śniadaniu do bogatszych, może im się przydasz do czego, cho­ciażby i dzieci bawić, do lata, aby przeżyć i nie być darmozjadem.

Czekałem na gospodarza do południa i nie mogłem się doczekać. Nareszcie wieczorem wrócił z niczym.

Co mam począć? At, głupstwo, zdechnę na śniegu, a nie wrócę.

I po cóż, czy mnie kto wygląda, tęskni, zapłacze?

Tegoż wieczora przyszło dwóch starszych gospodarzy do chaty,] prosić o napisanie listów, no i pogadać sobie, jak to na wsi w zi­mowe długie wieczory. Gospodarz napisał im listy, lecz gorzej było

| adresowaniem, gdyż trzeba było pisać po rosyjsku. Toteż ci gospo­darze wybierali się nazajutrz do pobliskiego miasteczka, gdzie mia­no zaadresować listy do Rosji. Tam ich synowie służyli w wojsku. Ja zaś nieśmiało powiedziałem, że może bym ja tak zaadresował.

I tak się stało ku ogólnemu zadowoleniu. Teraz gospodarze już mnie nie puścili. Chcieli, bym uczył ich dzieci. Jeden dał mieszkanie, la­wę, stół zbity prowizorycznie, a za dziecko każdy płacił po rublu miesięcznie. Za jedno dziecko dostawałem jeść. Jednym słowem, czułem się szczęśliwy: zaawansowałem na pana nauczyciela. A co ważne, będę miał własne pieniądze i nikt nie powie „darmozjad“. Gospodarze tamtejsi obchodzili się ze mną nadzwyczaj grzecznie. Miałem dwanaścioro dzieci za pieniądze, a jedno za życie. Uczyłem dzieci liter, później sylabizować i pisać słowa. Można powiedzieć, że wywiązywałem się jakoś dobrze, bo moi wychowankowie liczyli po więcej lat niż ja, ale każdy po pięciu mieśćącach umiał czytać

i pisać. Inna rzecz, że nieświetnie, ale umiał.

Policja dowiedziała się o tajnej szkole, co było surowo zabronio­ne. My wtedy uciekaliśmy po domach, tak że szczęśliwie nigdy niko­go nie zastali. Nauka trwała, dopóki moi uczniowie nie poszli na „spacer“ z krowami i owcami lub świńmi. Nie wypadało mi zostać tutaj, bo trzeba byłoby i mnie paść krowy. Ale co by było, gdybym pasł? Dzrieci by mnie już przy nauce nie słuchały. Musiałem wracać do chaty, gdzie pierwsze lata spędziłem, gdzie na pewno wyglądali mnie i ciekawi byli, co się mogło stać przez tyle zimowych miesię­cy. Gospodarze złożyli się i kupili mi ubranie, nie takie świetne, ale takie, jak noszą na wsi, cajgowe, i odwieźli do domu.

Matka, jak mnie ujrzała na podwórku, to płakała z radości.

Oj. ja już za ciebie, synu, wypłakałam się i wymodliłam. Myślałam, żeś się utopii, a ty się znalazłeś, chłopcze. O, jak ładnie wyglądasz, jaki tłusty, jakie masz ładne ubranie. O, dobrze, że wróciłeś, dobrze, chłopcze.

Ściskała i płakała. Przyjemnie mi było, że tak mnie radośnie witała. A gdy wyjąłem swe oszczędności w sumie sześćdziesięciu rubli, nie było końca radości i zdziwieniu, skąd to ja aż tyle pienię­dzy wziąłem. Opowiadałem im cały dzień, cały wieczór i matczysko się wypytywało całą noc, co jadłem, jak spałem. Wszystkich drobiaz­gów była ciekawa. Rodzeństwo cieszyło się powspólnie. Pieniądze oddałem matce, bo i cóż bym robił z nimi? Matka kupiła dwa prosia­ki na chowanie i żyta na chleb. Sobie zostawiłem rubla, za którego kupiłem króliki na chowanie, gdyż było moim marzeniem mieć wła­sną królikarnię z jej dochodem.

Hodowla królików była dla mnie miłą rzeczą. Matki chowają swe dzieci, liżą je, one zaś swawolnie skaczą sobie, przeskakują przez matkę, kładą się na nią. Ona jest zadowolona. O, gdyby moja rodzicielka wzięła przykład z onych królików, to na pewno bym w swym życiu nie cierpiał. Hodowla mi się opłaciła, bo zawsze wpa-

dło mi kilkanaście złotychl.

Miałem dziwne zdarzenie. Razu jednego wybrałem się kupić parę dobrych rasowych królików na inną wieś, oddaloną o cztery kilometry od miejsca mego zamieszkania. Kiedy wracałem do domu, zobaczyłem dwie kobiety, które przeszły obok mnie. Coś mnie tknęło,

czułem, że się ich boję. Lecz dziwo! Rozmawiałem z nimi i znikły mi z oczu. Włosy stanęły mi na głowie, nie mogłem z miejsca się ruszyć. I teraz,' gdy piszę ten pamiętnik, sam sobie nie umiem wy­tłumaczyć tego, co to było: czy to jawa, czy sen, czy też halucyna­cja — no nie wiem.

Od tego czasu ogromnie się ba9em, nie wychodziłem krokiem z domu sam. Nawet za swą potrzebą również się bałem wychodzić. W nocy zrywałem się, krzyczałem. Wciąż miewałem wizje. Najwię­cej to jedna wizja mnie prześladowała: otóż wielka drabina stojąca pionowo, pod drabiną moja głowa, na szczycie drabiny wielki ka­mień rozmiarów kiiiku metrów sześciennych. Kamień się opuszczał bardzo wolno, załamywał szczeble jeden po drugim. Głowy nie mo­głem cofnąć. Nareszcie kamień stanął na najniższym szczeblu. Gło­wa leżała na wznak, kamień opuścił się niziutko, już dusił. Krzy­czałem, matka wstawała, zapalała lampę, żegnała, lecz nic nie poma­gało. Dopiero pomagało, jak spałem na innym łóżlku. To była wizja, która męczyła mnie nie pojedyncze noce, lecz lata.

Z wieczora, gdy wszyscy siedzieli, ja zaś zasnąłem na przy­piecku, ujrzałem na krześle kobietę, której nigdy przedtem nie wi­działem. Kłęby chmur były wokół niej, ona w czerwonej bluzce, z włosami rozwianymi, jasna blondyna, przędła kądziei. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem ku niej, obłapiłem ją za kolana, ukląkłem przed nią, gdyż miałem uczucie, że to moja rodzicielka.

Mamo! mamo! Jak ja cierpię i ile jeszcze będę cierpiał!

Opiekunka wzięła mnie za rękę, chciała odciągnąć od pustego krzesła, uspokajała. Widok rozpływał się powoli w chmurach, aż znikł. Rozpacz moja była wielka, biłem głową o ścianę, powtarza­łem:

-— Mamo! mamo! ratuj mnie, zabierz, nie zostawiaj, ja do ciebie chcę, ja cię kocham strasznie, ja za tobą tęsknię!

I tak myśli moje całymi dniami i latami były zawsze przy niej. A na złość ktoś sobie zażartował z mej niedoli i powiedział mi, że była jakaś osoba nieznana, podobna do mnie, i pytała sę o mnie. Och! jak ja wówczas nie mogłem znaleźć sobie miejsca, jak stale myślałem o matce, której bym darował te moje cierpienia, bylebym ją miał. Modliłbym się do niej, bylebym się mógł^atrzeć na kocha­ną twarz.

Chodziłem błędny, wyglądałem rodzicielki, zdawało mi się, że lada chwila przyjdzie i przytuli moją głowę do serca, źe rozpłacze­

my się oboje: ona nade mną. a ja nad nią, że w dzisiejszym ustroju kapitalistycznym jesteśmy oboje wyklęci i nieuznawani. Bo ona nie bra's ślubu, a ja nieprawy. I cóż to jest za różnica, że dziecko „pra­wico łoża" lub „lewego*1, czyli nieślubne? Że matka czyjaś wzięła ślub przed poczęciem kogoś, a moja nie brała, lub że tamten uro­da11 się na łóżku w pięknych pokojach za firankami 1 jego matka miała na stoliku peino winogron, pomarańczy, wina czy też ciastek, że nad jej łóikiem stało dużo doktorów, cały chór higienistek, któ­re nfe pozwolimy jej dmuchnąć, że jej rodzina była szczęśliwa, bo przybyło jedno bobo, które będzie szczęśliwie chowane, chuchane, żeby się broń Boże co nie staKTi jakiś psotny chłopak nie trącił pa- n czka czy panienki, boby ją bolało i hiiałaby „kuku“? A czy nas, dzieci nieprawych, nie boli, jak robią nam krzywdę? A czy matka moja mniej cierpiała? Więcej, bo przy cierpieniu jeszcze jej może dogryzali. A może urodziłem się w krzakach i mać poszła zaraz do pracy, bo jej nie wolno chorować, bo ona z klasy roboczej, biała nie­wolnica. Może ona nieraz zatęskni i pomyśli: „Gdzie jest moje dziec­ko? Czy żyje? Czy tęskni, czy cierpi bardzo?“ Bo ona wie, że nie ma rozkoszy żadne dziecko tajnej miłości. Lecz może ona jest mężatką

i boi się wydać przed swym mężem, że miaJa ongiś syna, bo ją rzu­ci Musu więc grać rolę szczęśliwej żony. A może padła ofiarą jakie­goś wyuzdanego, bogatego panicza i cierpi więcej niż ja?

W roku 1913 zostałem po wielkich prośbach i błaganiach przyję­ty do szkoły. Nie obeszło się przy tym bez całowania rąk pana nau­czyciela przeze mnie jak i przez maitkę. Ale czegóż się nie robi, byle­by wpuścili do raju wiedzy. Uczyłem się z cudzych książek, gdyż nie miałem swoich, a kupować nie miii kto. Jeden kajet miałem jedno­cześnie do kilku lekcji, a że podawało się nauczycielowi zeszyt otwarty do sprawdzenia, więc tego nie zauważył Gdy jednak zoba­czył, to Sę rozgniewał i stanowczo kazał mi przynieść na drugi dzień książki i kajety. W drugim dniu przyszedłem, usiadłem cichutko na ławce, tak skromnie, jakby nie było mnie w ogóle w szkole. Nau­czyciel był wyjątkowo srogi. Najpierw sprawdzał, czy uczniowie mają w porządku książki. Zbladłem Zdawało mi się, że razem | ławką szkolną zapadnę się pod podłogę. Uczniowie, jeden za dru­gim, dostawali „łapy“ za brudne książki. Wiedziałem, że „łap“ do­stanę najwięcej. Nauczyciel podchodzi do mnie. Udaję, że nie widzę, byłem gdzieś zapatrzony w dal. Myślałem o cudzie, że anioł mi znie­sie książki czyściutkie jak płótno. Lecz tak się nie stało. Och, żebym miał kawałek mydła, to bym posmarował rękę, by ta linijka pękła! Boję się strasznie, gorąco i zimno robi się na przemian.

Gdzie twoje książki? Zostawiłeś w domu! A! No, odpowiadaj!

Ja nic.

Co! Nie masz języka? A! Nauczę cię odpowiadać, dawaj łapę!

Wyciągam powolutku.

Prędzej, prędzej!

Linijka zawisła w górze, widzę ją, jak strasznym ciosem spada na mą rękę. Odezwał aję we mnie bunt. „Jak to — myślę — za to, że jestem sierotą, że nie ma mi kto kupić, to jeszcze mam być bity?

43

Nie, nie dam się torturować. Przecież i tak się uczę najlepiej z całe­go oddziału!“ Cofnąłem rękę, linijka z trzaskiem uderzyła o ławkę. Widziałem strach na twarzach wszystkich uczniów.

Wyciągnij rękę, ośle dardanelsktj!

Nie było rady. Wyciągam. Bólu nie czuję, zęby zaciskam, linij­ka spada raz za razem, ręki nie cofam, wszystko mi jedno, wykrę­ciłem twarz gdzie indziej i trzymałem tak długo, aż sdę sprzykrzy­ło bić nauczycielowi. Nauczyciel solił mi dużo łap, chciał zmusić mnie do płaczu. Lecz nie płakałem.

Pokaż kajety!

Pokazuję, jak zwykle, ten jeden do wszystkich lekcji i drugi do matematyka.

Jazda w kąt! Klęczeć! Ręce do góry! Tyłem do dzieci!

Wstałem, poszedłem do kąta i wykręciłem się przodem do wszy­stkich, czego nauczyciel nie zauważył, bo był zwrócony tyłem. Rę­ka szczypana strasznie. Czułem ból piekący. Zdawało się, że ręka pękała. Udawałem mężnego, opuściłem rzęsy do połowy oczu, mia­łem pogardę dla całego świata. Jedna dziewczynka po cichu płakała.

Czego płaczesz? — spytał nauczyciel grzecznie, gdyż dziew­czynek nie lubił bić.

Bo mi żal Konrada. On nie ma książek ani kajetu, bonfe ma matki ani ojca.

Ach tak! — wyrwało się z jego ust. — To czemu on nie mówi?

Bo tu wszyscy wiedzą i może myślał, że i pan nauczyciel wie.

Nauczyciela wzruszyło to bardzo, wyjął dwadzieścia kopiejek

i dał mi na kajety. Wstyd mi było brać te pieniądze. Cóż to, jestem żebrak?

Weź i kup sobie!

Rozkaz trzeba było wykonać, sięgnąłem ręką bolącą, która była popękana i krew sączyła się z kilku miejsc od „kochanej“ linijki. Nauczyciel wzdął mnie ze sobą, zajął się moją ręką i dał mi obiad. Uważam, że był więcej w strachu o rękę, która była jak poduszka. Nic nie robiłem w ciągu kilku dni. W szkole uchodziłem za boha­tera, każdy md sprzyjał, uczniowie zostawiali md kromki chleba. Wkładali je do teczki skórzanej, gdyż w rękę wstydzili mi się dawać, boć to jest upokarzające.

Szkołę ukończyłem z pochwałą w końcu maja 1914 roku.

Skończyłem 13 lat i na wsi nie było nic dla mnie do roboty. Właściwie miałem do wyboru: zostać parobkiem lub uciekać do

miasta i szukać zawodu. Łatwo to powiedzieć, napisać, lecz wykonać trudniej. Byłem za mały na swój wiek, to i trudno się gdzieś dostać, a majstrowie chcą, żeby taki chłopak, którego biorą do tak zwanego terminu, trząchnął robotą jak chłop. Przecież jest okazja wyzyskać — a tu jeszcze sierota, więc może harować choćby czterdzieści osiem godzin na dobą, gdyby tylko tyle godzin liczyła doba. Wiedziałem, co mnie czeka, nim czymś zostanę, lecz trzeba przecierpieć, a później odżyję, później będę szczęśliwy. Ach, kochane „później“! Kiedy ono nastąpi i czy w ogóle będzie kiedykolwiek dla mnie, czy dożyję?

W czerwcu przyjechał Antoś Dąbrowski do swej matki na urlop. Czekałem niecierpliwie, kiedy nareszcie mnie zabierze z sobą do War­szawy. Już obliczyłem, że mam lat trzynaście, będę terminował trzy lub cztery lata, będę wolny i zacznę pracować na siebie, nie będę ni­czyim ciężarem. Lecz Antoś nie był tym dawniejszym opiekunem, który mnie kochał. Nie, on się zmienił, bo on się ożenił, to się i od­mienił. Nie chciał mnie zabrać. Matka kłóciła się z nim:

Po coś starał się wydostać go ze wsi, gdzie był oddany! Dziś jest twoim obowiązkiem go umieścić, bo tu- się zmarnuje, a mnie serce boli o niego, bo choć go nie urodziłam, ale wykarmiłam własną krwią.

Antoś rad nie rad zabrał mnie z sobą. Odczułem jego twardą rękę. Bicia mi nie żałował. W ogóle na brak pięści narzekać nie mo­głem. Bił o byle głupstwo. Bił, na przykład jeżeli jakieś słowo wypo­wiedziałem niegramatycznie. Chciał się pozbyć niepotrzebnego żar­łoka. Antoś miał się nieźle, pracował, dobrze zarabiał, miał służącą, miał kilka psów. Bielizna moja była jak ścierka, gdyż służącej nie pozwolił, by prała moją bieliznę.

W sierpniu tegoż roku wybuchła wojna europejska. Warunki moje pogorszyły się dziesięciokrotnie. Wyjścia nie miałem, postano­wiłem iść do wojska. Po cóż? Szukać śmierci. Chodziłem do biura Legionów, które tworzyły się w Puławath,- lecz nie chciano tam mnie przyjąć. Powiedziano: „za mały“. W głowie nie chciało mi się po­mieścić, dlaczego „za mały“? Śmierć nie wybiera. Duży czy mały, byleby dużo szło na śmierć. Wojnę zrozumiałem, że jest ludzi za dużo i wysyłają na nią dla segregacji. Bo jakoś dziwne: każdy biedak był zdolny i zdrów, a bogaty na wojnę nie szedł. To nic innego, tylko jedni drugich wysyłają na wojnę, żeby ich trochę poczystkować, bo trzeba zrobić miejsce na świecie dla innych.

Po długim łażeniu po różnych rosyjskich pułkach dostałem się do jednej kompanii piechoty. Cały pułk wyruszył pociągiem do Mało­polski i tam dano mi ubranie cywilne. Byłem w strachu: wyganiają z wojska. Lecz się omyliłem. Kazano mi iść do- pobliskiej wsi, zoba­czyć czy nie ma tam Austriaków lub Niemców i wrócić. Za mną z dala szło kilku żołnierzy, bez żadnej chęci. Doszliśmy do wsi i nic Żeśmy nie widzieli. Wracam do swoich. Żołnierze powiedzieli:

Zostań, bo jedzie kawaleria. Jest za wsią. Zabiją cię.

Weszliśmy do piwnicy. Żołnierze nie mieli w ogóle ochoty wracać,

ja natomiast bałem się zostać, bo iść dó niewoli to się nikomu nie uśmiecha.

Po co ty tu, chłopcze, przyszedłeś? — pyta się żołnierz.

Jak to „po co“? Żeby odbudować Polskę.

Cóż ty myślisz, że ci Polskę kto odbuduje? Szkoda twojego młodego żyda. Najlepiej, bracie, jak wrócisz do matki.

Nie mam — odrzekłem.

To do ciotki, babki.

Też nie marni. Ja nie mam nikogo zupełnie na święcie.

W piwnicy zostaliśmy przez całą noc. Karabiny i salwy armatnie grały, aż ziemia, się trzęsła. Nad ranem strzały ucichły, obudziłem się, lecz moich żołnierzy nie było, gdzieś s*ę ulotnili. Wróciłem do pułku. Poczęto się wypytywać, co tak długo robiłem i gdzie byłem całą noc. Odpowiedź była jedna, żeśmy się schowali przed wojskiem austriackim, a co się stało z tamtymi, to nie wiem Wojska rosyjskie poczęły się coiać, a może przechodziły z pozycji na pozycję, bałagan, był wielki, mnie stale wysyłano na zwiady.

Pewnego dnia zaczęliśmy się cofać. Ja jechałem powózką, pilnu­jąc bagaży oficerskich. Mijały dnie i tygodnie, lecz po bagaże nikt się nie zgłaszał. Żołnierze powożący wozy odczepiali konie i sami drałowali. Nie było nikogo, kto by cokolwiek zarządził, leciało to bractwo na łeb, na szyję, zostawiając całe mienie na wozach. Była noc, gdy przyszedł świeży rozkaz: naprzód!

Niektórzy żołnierze wracają z końmi. Jeden zaprzągł konie do mojego wozu, bo jego został potłuczony, później uciekł i musiałem powozić. Bałem się, że który koń jeszcze kopnie, bo najgorzej to z dawaniem żarcia. Żołnierze kradli owies, gdzie się dało, byle na­paść konie, lecz ja nie wiedziałem, gdzie się udać za owsem. Konie były głodne, żadnego dowódcy taborów nie było, gdzieś wszystko pięknego dnia przepadło. Byliśmy okrążeni. Żołnierze pouciekali wraz t końmi. Ja chciałran wsiąść na jednego ze swoich, ale jakiś żołnierz- -dezerter odprzągł go i zdjął uprząż. Nie czekał, lecz uciekł zosta­wiając mnie na drodze

*

Dosyć tego — powiadam sobie — będę się włóczył jak pies, a wy nie raczycie nawet zaczekać, bym wsiadł na konia i uciekł z wami!

Zacząłem szukać w walizkach pieniędzy i znalazłem kilkadziesiąt rubli. Zabrałem je i zostawiłem wozy bez koni na drodze. Udałem się pieszo do Lublina, w Lublinie wsiadłem na pociąg i przyjechałem do Warszawy, gdzie kupiłem ubranie. Tu znalazłenv się w głupim położeniu. Nie wiedziałem, dokąd mam się udać. Do Dąbrowskich iść mi nie wypadało, gdyż sam uciekłem. I jak tu wracać w to błoto.

j którego się wylazło. Do pracy nikt mnie nie weźmie, bo każdy będzie myślał, je łobuz lub złodziej. Majster musi znać rodziców czy opiekunów, by ci dali gwarancję "jego uczciwości. A kto da za mnie gwarancję? Nie było innej rady, jak iść przeprosić Dąbrowskich. Dąbrowski się zdziwił, iż po paru miesiącach się zjawiłem. Zaczą­łem go przepraszać, lecz on odtrącił brutalnie i wskazał drzwi:

Paszoł won tam, gdzie by lei, włóczęgo, wracaj tam!

W głowie mi pociemniało, myśl samobójcza mignęła. Nie ma rady, wcale się nie dziwię Antosiowi, że wygania, bo i na cóż jestem jemu potrzebny? Warsztatu swego nie ma, bym pracował, a darmozjad komu, do czego i na co? Zęby ściskam, by nie wybuchnąć wariackim śmiechem. Co, wariatem zostać? Nie, powieszę się i na tym się skoń­czy. A jak pójdę do piekła? — znów mnie myśli obskoczyły — taki straszny, gorący ogień, taka strasznie gorąca smoła i diabli będą mi ją lać do otwartych ust. Boże, Boże, na coś Ty stworzył taką nędzną istotę jak ja? Po cóż, po cóż, po cóż? Boże, spuść pioruny i zabij mnie, dosyć mam już życia, nie chcę nic i nie pragnę niczego. Nie chcę nieba, nie chcę tego strasznego piekła, już nic, zupełnie nic! Boże, zabij moją duszę, by się skończyło wszystko razem z ciałem! Ale czy Bóg istnieje? — opętały moją biedną głowę myśli. — Nie, na pewno nie, bo gdyby istniał, czybym tak cierpiał tyle lat? A przecież wiem, że jeszcze więcej będę cierpiał: im dalej w las, tym więcej drzew. Więc jakżeż ten Bóg miałby być tak niemiłosierny? Nie znam się na tym, ale teraz zaczynam wątpić w jego istnienie. Myśli mi szybko wirowały, nie ma rady, powieszę się. Bez słowa otworzyłem śmiało drzwi, ukłoniłem się Antoniemu. ;v ,

Do widzenia i do spotkania na tamtym świecie — rzekłem.

Idź do wielkiej cholery, złam rękę i nogę, nie nachodź mnie tu więcej — usłyszałem błogosławieństwo za sobą.

Zofia, żona jego, rozpłakała się. Oddaliłem się i stanąłem na scho­dach. Nogi się chwieją, chyba upadnę i nie zdążę się powiesić. Sko­czę na dół przez okno, póki jeszcze mam siły, póki nie za późno. Ni­komu nie może być gorzej niż biedakom na ziemi. Otwieram okno, czuję, że ktoś trzyma za kapotę. Oglądam się: Zofia.

Konrad, co robisz? — zapytała zapłakana — przeproś tego wa­riata Antosia.

A — myślę sobie — i ona jest nieszczęśliwa z mężem, skoro powiedziała ■„wariata“. Ona taka ładna, żal mi się jej zrobiło, że ona

musi cierpieć na równi ze mną. Taka młoda — i związane ma z nim losy na całe życie.

On ci daruje — powiada Zofia.

Nie, ja nie chcę, żeby mi darował, ja chcę umrzeć, dosyć cier­pień, za dużo przecierpiałem, a za młody- jestem. Niech pani puści, błagam panią, niech pani nie ratuje. Nikomu nie jestem potrzebny.

Konrad! Będzie ci jeszcze dobrze na świecie, będziesz bardzo szczęśliwy. Jeszcze tylko kilka lat i zostaniesz dorosłym mężczyzną, i będziesz może sam opiekunem, ale mądrym — bo ty dobry dzieciak i niezdolny jesteś zrobić krzywdę, jak ten wariat, narwaniec.

Pocałowałem ją w rękę, ona pogłaskała mnie po twarzy i poca­łowała w głowę.

Po wstawiennictwie żony Antoś dał się przebłagać, lecz piorunu­jące iskry z jego oczu nie schodziły. Gdy żona wyszła, a my obaj i leżący pies przy otomanie zostaliśmy, kazał mi w kącie uklęknąć i podnieść ręce do góry. Wlepił swe złowrogie oczy w mą twarz. Nie wolno mi było nawet mrugnąć okiem. Ręce opadały z omdlenia.

Do góry! Do góry! — wrzasnął, lecż siły mnie opuszczały, ręce odmawiały posłuszeństwa. Wówozas podszedł do mnie rozwścieczony i uderzył w twarz. Ręce się nie podniosły. Wtedy sam podniósł je do góry i okładał laską po palcach. Łez nie wycisnąłem, co go więcej jeszcze złościło. Pies wstałi położył się przy klęczących nogach, a wył, jakby go kto bił lub jak gdyby pan jego umarł. Antoś kazał mi się położyć na stołku i liczyć razy. Zęby ściskałem i liczyłem razy na głos. Znowuż wstałem bez łez. Tego już mu było za wiele. Zaczęła się znowu, męczarnia: zakręcił mi ucho jedno, później drugie, ścisnął nos, uderzył w twarz, aż krew się z nosa polała, następnie popchnął do kuchni i zatrzasnął drzwi za mną. Pies ujadał za drzwiami, drapał

w drzwi, aż musiał Antoś_ i jego wypuścić do kuchni.

Jak odszedłeś?! — krzyknął wpadając do kuchni.

Ach, racja — zapomniałem pocałować w rękę.

Psie niewdzięczny — krzyknął i wyszedł.

Łzy gorzkiej rozpaczy polały mi się obficie p© policzkach. Pła­kałem i żaliłem się do psa, który lizał mi ręce i twarz. Skowyczał psina, jakby czuł mój ból i moją niedolę, toteż całowałem psa, jak gdybym całował matkę lub ojca. On jeden współczuł mojej niedoli.

W parę dni potem Dąbrowski znalazł mi pracę w warsztacie sto­larskim. Życie całodzienne i spanie mial mi dawać opiekun Dąbrow­ski. Robota nie odpowiadała moim siłom. Byłem za słaby, uginałem się pod ciężarem jednej deski, gdyż mając lat niecałe czternaście nie wyglądałem na więcej jak jedenaście. Piły nie mogłem ruszyć z miej­sca. Pracowałem tam około trzech miesięcy. Majster, sam człowiek starszy, zawsze mi radził, bym sobie szukał innej praktyki, gdyż nie podołam ciężkiej robocie. Ostatecznie wolałbym zostać metalowcem niż stolarzem. Ale cóż, nie mogę wybierać. Mój majster jednak stale mi mówił coraz natarczywiej:

Szkoda cię, chłopcze, bo się zmarnujesz i żadnej korzyści ani ty, ani nikt nie będzie miał. Poszukaj sobie powoli coś odpowiedniego dla ciebie, masz czas.

W domu, jak zwykle, bito mnie od czasu do czasu, aż się do tego przyzwyczaiłem, jak koń do dorożki. Zdawało mi się, że inaczej być nie może. Opiekun znów stale mi mawiał, iż bije dlatego, bym zo­stał porządnym człowiekiem i bym wiedział, że mam kogoś, kto

o mnie myśli.

Począłem szukać pracy, która by odpowiadała mej sile i dawała zadowolenie.

«

# *

Znalazłem pracę, lecz właściciel warsztatu kazał przyjść mojemu ojcu lub matce.

Kiedy nie mam.

No, to opiekun.

Lecz Dąbrowski nie chciał nawet słuchać.

Masz tam być, gdzie ci znalazłem pracę, a nie przerzucać się z miejsca na miejsce. A zresztą, co ci się podoba, to rób, poszedłeś do wojska, nie pytałeś się, to i teraz idź na złamanie karku.

*

e

Cóż było robić? Wróciłem do tegoż majstra i powtórzyłem mu, co słyszałem. Ten zaś kazał mi iść do domu wychowawczego Dzie­ciątka Jezus | przynieść pozwolenie piśmienne. Siostra zakonnica nie chciała nic o tym słyszeć i odpowiedziała:

Raz oddane dziecko z domu wychowawczego komuś pod opie­ką, jest u niego na opiece i my się nie wtrącamy do opiekunów. A zresztą, mój chłopcze, tyle już upłynęło lat, gdy zostałeś oddany, to cóż my możemy wiedzieć o was? Opieka się końozy razem z odda­niem was pod opiekę drugiemu. Zresztą wszyscy jesteście łobuzy, nie ma jednego dnia, by któryś z was nie przyszedł po coś. Wszystkich was umieścić należy w domu poprawczym albo w więzieniu — łotry!

No tak — powiadam — ale jeżeli ktoś mnie katuje i tyranizuje, to nie wolno mi się poskarżyć?

Wolno, tylko Bogu. Wiesz, ile Bóg wycierpiał za nic, dla od­kupienia rodu ludzkiego. A ty musiałeś zasłużyć! Darmo by cię nie bił twój opiekun.

To on ma prawo nawet zabić? Już nikt za mną ująć się nawet nie chce!

Ho! ho! ty jesteś za mądry — odpowiedziała siostra — z ta­kim rozumem dobrze ci nie będzie. 'Pokorne cielę dwie matki ssie.

Ja ssać nie mogę d\vóch matek, gdyż jedna mnie wyrzuciła na '.nieszczęście.

Powinieneś Bogu gorąco dziękować, że znaleźli się ludzie, co się tobą zajęli i przygarnęli do siebie, a nie hopki, klopki.

Tak — odpowiedziałem — ja bym Bogu podziękował za to, by sdę tacy ludzie nie znaleźli. Umarłbym z zimna i głodu i nie czułbym, co boli. | każą mi dziękować Bogu, że cierpię?

A tak, trzeba dziękować za złe i dobre, bo pomagasz dźwigać krzyż Chrystusa Pana. Pokora obłoki przebija — zakończyła siostrzy­czka kazanie.

Pomyślałem sobie: „Dziękuj Bogu, że ci niby dał życie, ludziom, że cię walą w łeb, że się uczą na tobie zastrzyków, na tych najnie­szczęśliwszych istotach bez ojca i matki, bez żadnej prawdziwej ser­decznej opieki“.

Poczekaj, chłopcze, tutaj w korytarzu, już my się tobą zaopie­kujemy. Odeślemy cię do domu poprawczego. »

W głowie mignęła mi myśl, iż przyszedłem do wilka po owce. Byłem w kłopocie, jak się stąd wydostać. Wejść łatwiej, nikogo zaś nie wypuszczają bez czapki. Dzieci tutaj chodzą z gołymi głowami. Gdy wszedłem za siostrą do kancelarii, czapkę rzuciłem w krzaki na podwórzu, gdyż obawiałem się, że siostra może mi zabrać. Siostra

poszła do przełożonej, a ja na podwórku nie chciałem czekać na zamknięcie w domu poprawczym za murami. Poleciałem po czapkę w krzaki. Pobiegłem prosto do bramy. Tam stróż zagrodził mi drogę.

Dokąd to maszerujesz?

Po gazety.

W drodze mi się przypomniało, że czapka nie służyła jako prze­pustka. lecz dzieci chodziły w czapce po gazety dla wychowawców.

Pokaż kartkę — powiedział dozorca.

Zapomniał mi wychowawca dać.

No to w czapce nie wyjdziesz po gazety. Zostaw ją tu. Jak będziesz wracał, to weźmiesz.

Czapka została na gwoździu, a ja na wolności.

Poszedłem prosto do nowego majstra, pana B., na Bielańską i opo­wiedziałem wszystko dokładnie. Żona pana B. poparła moją prośbę. Wówczas majster zadzwonił do znajomego, który pracował razem z Dąbrowskim i znał mnie. W czasie rozmowy telefonicznej stałem w mieszkaniu boso. Byłem w strachu, by czasami opiekun nie dowie­dział się, że za jego plecami robię jakiś interes. Palce od nóg wpiły się w podłogę, zimny pot' wystąpił na czoło. Pan B. był zadowolony z rozmowy, bo się uśmiechnął.

Umowa nasża stanęła na tym, że majster da mi całodzienne życie i mieszkanie w wielkiej sali warsztatu, ja zaś pozostanę na praktyce do wszystkich robót na cztery lata, później zostanę wyzwolony na czeladnika.

Państwo B. przy ul. Bielańskiej byli ludźmi starszymi, mniej wię­cej dochodzili do pięćdziesięciu trzech lat, przy czym bardzo zamo­żni, Dzieci nie mieli. Pan B. był lepszy od swej żony, która była strasznie skąpa. W początkach — nie mogę powiedzieć — miałem dobrze, jeść mi nie brakowało, do roboty sam leciałem, bo byłem bardzo ciekawy. Czeladnicy znów bardzo ostrożni byli z pokazywa­niem roboty, tak że kiedy blisko przyszedłem i chciałem się popa­trzeć, to odganiali i posyłali cokolwiek robić. Ukradkiem patrzyłem jak i co robią, lecz mało patrzeć — trzeba umieć robić. Pan B. nie dawał mi na razie ciężkich robót, żeby mnie nie zrazić. Bo jak tu opowiadali pracownicy, to uczniowie zmieniali się jak grzyby po desz­czu — co jednego wyrwą, to już drugi rośnie. Co dwa tygodnie byli nowi uczniowie. Na pięćdziesięciu — jeden został rzemieślnikiem tego obranego fachu. No, ale może i ja będę tym pięćdziesiątym uczniem.

Pierwszą noc, jak i resztę nocy, spędziłem w wielkim fabry­cznym warsztacie. Byłem tu, co prawda, spokojny. W warsztacie, wiel­kim jak obora na kilkanaście krów, stały prymitywne maszyny ręcz­ne, pamiętające może potop. Pan B. nie lubił wprowadzać innowacji, był wrogiem wszelkich motorów i tokarń prądopędnych, gdyż — jak mawiał — ..psuje się dużo materiału, a robota nie wychodzi tak ła­dnie jak ręczna“. Praca była ciężka przy sztancowaniu, gdyż trzeba było pociągać do góry dwustukilowy młot i opuszczać go na dół, albo cały dzień kręcić ręczne kolo rozpędowe dla tokami lub dla szlifiemi. Te trzy roboty były najcięższe i niczego nie uczyły.

Spanie latem było niezłe, naturalnie dla mnie, chłopca nie zna­jącego żadnych wygód. Łóżko polowe i koc do przykrycia, który sta­nowił moją własność, i poduszka z siana.

Mijał dzień za dniem. Roboty było moc. Wykonywaliśmy moc robót chirurgicznych, gdyż wojna odbywała się u bram Warszawy. Tysiące rannych przywożono do szpitali. Byłoby dobrze, gdyby nie było źle. Otóż to zło nadchodziło. Z każdym dniem słychać było gra­jące armaty pod Piasecznem i w okolicach.

Tu nie bito mnie i nie mogę powiedzieć, żeby ktokolwiek położył rękę na mnie, lecz walczyłem z myślami, co będzie, jak przyjdą Niem­cy i majster wyrzuci mnie. Bo i do czego ja mu będę potrzebny, jak robót nie będzie?

Pewnego pięknego jesiennego dnia ulice Warszawy zalało żoł- daetwo pruskie. Na kilka godzin przed wkroczeniem wojsk niemiec­kich Rosjanie wysadzili w powietrze różne obiekty, jak mosty i bu­dynki. Całą noc byłem sam jeden w warsztacie i nie zamknąłem oka- z powodu wielkich huków i wstrząsów. Co prawda* to się bałem nie śmii ci, ale kalectwa. Gdyż być całe życie nieszczęśliwym — to rzecz straszna.

Raniuteńko wyszedłem na miasto. Nigdzie, jak okiem ¡sięgnąć, nie widać policjanta, a gdzieniegdzie żołnierz rosyjski bez karabina i ryn­sztunku chyłkiem uciekał ha Pragę, w stronę mostu Kierbedzia,, oglą­dając się na wsze strony. Poszedłem i ja nad Wisłę. Narodu jąk ma­ku. Stąd też dochodziły najsilniejsze wybuchy. W mych oczach wyle­ciał most Kierbedzia i zwalił się całym ciężarem w wodę. Ludzie

tłumnie poczęli opuszczać wybrzeże Wisły. O mało co nie zostałem stratowany przez uciekających ludzi, a wyratowało mnie jedynie to, że stoczyłem się na dół.

W

* *

Teraz zaczyna się nowe życie nie tylko dla mnie, ale i dla całej Wamszawy. W różnych punktach ulic wielkiej Warszawy potworzono tzw. komitety, czyli sklepy spożywcze, gdzie można było nabyć za kartkę spożywczą to, co było przeznaczone na głowę. 'Po całej War­szawie wszędzie ogonki ludzi za węglem, drzewem, chlebem itd. Do­brze, jak człowiek miał się w co ubrać, ale ja na przykład byłem bez butów. Wstawałem o-czwartej rano, sklepy otwierali o ósmej. Zanim cokolwiek kupiłem, czekałem do jedenastej i dłużej, bez śniadania, boso i bez palta. A bywało, że czekałem od rana i z niczym wracałem wieczór, gdyż albo zabrakło towaru, albo nie dostałem się do wnętrza. Jaka też była zazdrość tych ludzi, jeżeli ktoś z przodu dostał się do sklepu i wracał z towarem!

O, jakie to ma szczęście — powiadali — a czy chociaż my się doczekamy tego?

Tak stawałem razem z innymi. Częstokroć nocowałem na ulicy w chłodne jesienne noce, boso i w marnym ubraniu. Państwo B. byli ludźmi zamożnymi i mogli nakupić wszystkiego, czego dusza za­pragnie, lecz byli chciwi pieniędzy. A na żywności można było zaro­bić pieniądze. Toteż oszczędzali na żarciu dla mnie. Nigdy nie dosta­łem tego, co na głowę przypadało, i sprzedawali to wszystko, do skle­pów przeważnie. Nieraz dziwiło mnie, skąd oni mają tyle kartek. Nic innego, tylko musieli kupić podrobione. Chleb zaś suszyli, a ja kręciłem młynek wieczorami do późnej nocy. Pani B. pilnowała, bym czasami nie włożył do swej strasznie zgłodniałej paszczy jakiegoś ka­wałka chleba. Następnie suszony chleb sprzedawano.

Razu jednego ośmieliłem się wziąć do ust kawałeczek chleba. Lecz już nigdy więcej nie próbowałem, bo pani uderzyła mnie w twarz, że mało zęby z dziąseł nie powypadały.

Nadszedł grudzień a z nim większa bieda i tak straszna, że wszy­stkie, jakie do tej pory przeżywałem, były niczym w porównaniu z tą obecny. Odmroziłem nogi, uszy, nos. Rany się potworzyły i materia

5&

sączyła się przy najmniejszym naciśnięciu. Rany pękały, ręce ł nogi swędziały, gdy troszeczkę pobyłem w cieplejszym mieszkaniu. Dłu­gi czas nikt się nie zatroszczył, a państwo B. patrzeć nie mogli, np bo jakżeż, kiedy ja sam siebie się brzydziłem, gdy spojrzałem w lu­stro.

Nareszcie jednej niedzieli majster zawołał mnie rano i powiada:

Słuchaj, Konrad, butów nie masz?

A no nie mam.

Trzeba kupić.

A no tak — odpowiadam.

Palta nie masz?

A no tak — odpowiadam — nie mam..

No więc ci to potrzebne?

Chyba że potrzebne — i nie czekam końca, i majstrowi kocha­nemu dziękuję naprzód za dobre serce, że nareszcie późno, ale po­myślał. Lepiej później niż nigdy.

Czekaj — wstrzymuje mnie' majsterek. — Pójdziesz do swego opiekuna. Niech ci kupi kamasze i palto, przecież zima jest mroźna, więc niech się trochę zainteresuje tobą, bo zobowiązał się.

Poszedłem przed Bożym Narodzeniem boso. Przeszedłem Saski Ogród, Marszałkowską hen, na koniec Mokotowa. Wchodzę na scho­dy, nogi pode mną drżą.

Co powiesz? — Dąbrowski z miejsca się spytał.

No i opowiadam. Ten nie czekał końca i wypchnął za drzwi.

Idź tam, u kogo robisz, niech ci kupią, a mnie tu nje nachodź, gdyż jak cię tu jeszcze raz spotkam, to drzwi tobą wywalę.

Cóż miałem robić? Wróciłem z niczym. Opowiedziałem majstrowi, ten pokiwał głową i rzekł:

Nic ci, chłopcze, nie poradzę. Opiekun się . zobowiązał, że ci bę­dzie kupował, więc musi ci kupić, bo ja ci nie kupię.

Ja wiem, proszę pana — powiadam cichutko, gdyż i tak byłem zadowolony, że da mi coś pożreć, żebym z głodu nie zdechł.

Co niedzielę posyłał mnie majster do opiekuna, lecz oni odsyłali od Annasza do Kaifasza. W końcu nie chciałem chodzić do opiekuna i już nie liczyłem, że kupi mi ten lub tamten. Wziąłem się serdecznie do roboty obuwia. Zrobiłem — jak umiałem — podeszwy drewnia­

ne, obiłem je | boków starą skórą i jakoś łaziłem, a że woda prze­chodziła, to nic, bo jedną dziurą weszła, drugą wyszła, a że chodzi­łem jak w kajdanach, cóż to kogo obchodzi? Z paltem gorsza sprawa, bo gdybym miał z czego zrobić, to i zrobiłbym, ale z czego? U pana B. niby to byłem na praktyce, ale do roboty, z której bym coś sko­rzystał i nauczył się, nie dopuszczano mnie. Jeżeli trafiło się odnieść robotę klientowi i bywało, że dał parę fenigów, to kupowałem ma­teriał, z którego cośkolwiek robiłem, albo czasami znalazłem kawa­łek szmelcu, to również coś dłubałem, ale nie w czasie godzin pracy, bo zaraz zabierali mi robotę i krzyczeli, że robię fuszerki, i stary jak zobaczy, to wyleje na łeb. Lecz „stary", raczej majster, jak go nazy­wano, nie był taki skąpy, by nie powiedzieć, jak się co robi, tylko ja byłem nastraszony tym starym majstrem. Kiedy złapał mnie na go­rącym uczynku, to się i zapytał:

Co robisz, chłopcze?

Wówczas to pokazałem, a on wtedy tłumaczył. Były to jednak wyjątki, bo starałem się, by nigdy nie być złapanym. Cały zaś dzień pracy jeżeli nie stałem pod sklepami, to w warsztacie używany by­łem jako popychel. Widziałem przed sobą przepaść — nikt mnie nie nauczy rzemiosła,- opiekuna nie maon, który by się upomniał u sta­rego, by ten więcej dopuszczał do roboty. Antoś ostatnim razem za­powiedział mi:

Znalazłeś pracę, znajdź i opiekuna, ja o tobie nie chcę nic już wiedzieć. Nic absolutnie mnie nie obchodzisz.

Cóż miałem robić? Odejść nie mogłem, bo i gdzież pójdę? A osta­tecznie, cóż z tego mi przyjdzie, jak się będę przerzucał? Tu źle, tam niedobrze, przecież zaznaczyłem w mym pamiętniku, że większość dzieci „lewego łoża“ zostaje złodziejami. W bardzo małym procencie zostają przyzwoitymi ludźmi. Zobaczymy, jak ta kula okrągła mego życia potoczy się i gdzie ona wpadnie, tam i życie moje pozostanie.

W warsztacie się nie opalało co dzień, gdyż redukowano dnie pra­cy, tak że zaledwie robiło się dwa do trzech dni w tygodniu. Zimno, głodno, chłodno, a domu nie ma. Spałem w takie mrozy w wielkiej ruderze, przykryty jedynym kocem i na jednym płótnie, którym było obciągnięte polowe łóżko, bez siennika. Pranie — to straszne. Pra­nie -r- latem, jak lałem, no ale zimą, gdy ręce zmarznięte, spuchnięte musiały prać koszulę i kalesony, bez mydła, bo i skąd go było wziąć, kiedy myłem się bez mydła, tylko starałem się o glinę i rozbijałem

57

d

młotkiem na miał i to było mydło... Nieraz przypominało mi się, jak' opiekunka Dąbrowska na wsi dawała mi przy niedzieli koszulę czy­stą i powiadała:

Masz, bo póki u mnie jesteś, to chociaż chodź w czystej ko­szuli. Jak pójdziesz do ludzi, to jeszcze wszy cię nagryzą. A mnie serce boli. bo was jedną piersią wykarmiłam.

Nieraz nadokuczali mi, to prawda — myślę sobie — ale ta saczer rość, to kochające serce, które samo głodem handlowało, a jednak mówi, że kocha! Prawda, przecież karmiła i w kołysce spałem, a nie w opałce pod łóżkiem. Ileż to ona nocy nie spała! Przecież chorowity byłem. Te wspomnienia nachodziły mnie co niedziela o tejże samej porze, gdy zmieniałem koszulę, a właściwie to już tylko czarną szmatę.

W głowie mi się kręci, nie wiem co pisać. Przecież to paszę nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich. Kto będzie chciał, to będzie czy­tał. A właściwie będzie to zależeć od tego, czy znajdzie się drukarnia, która by chciała te bazgroły drukować. Najpierw trzeba być wy­kształconym, a później pisarzem, a tu ja najpierw piszę, a kształco­nym nie zostanę. Bo i za co? No, ale przypuśćmy, że znalazła się dru­karnia, a właściwie znalazł się wydawca, który by chciał wydać mo­je pamiętniki. Czytelnik czyta i myśli: „Cóż to za człowiek był taki? Było mu tylko źle, niedobrze, i bardzo źle, i bardzo niedobrze, i dokoła nędza. Czyż to możliwe?“ A jednak możliwe i prawdziwe. Bo my, dzieci księżyca i ciemnej nocy; jesteśmy wyrzuceni poza na­wias życia ludzi rodzinnych. My tylko widzimy przez okna, jak sie­dzi rodzina przy stole. Ojciec się uśmiechnie do synka, matka go po- pieści, rodzice wyrywają sobie swą pociechę jedno drugiemu.

Jeść! jeść! Strasznie mi się chce i coraz gorzej kiszki się kurczą, głód coraz więcej doskwiera. Z każdym dniem otrzymywałem skrom­niejsze śniadanie. Składało się ono z małego kubeczka żurku nie kra­szonego i kilku sztuk kartofli ugotowanych w mundurkach. Były dnie, że zapominałem, iż jestem człowiekiem. Zdawało mi się, że jestem psem, bo pies u sąsiada na górze miał bardzo dobrze. No, ale mogłem być psem gorszego gatunku, przypuśćmy, że kundlem i nie miałem takiego właściciela bogatego jak kolega-pies na górze. Posta­nowiłem więc chodzić rano jeszcze szarówką lub wieczorem szarów­ką do śmietnika, wybierać resztki zdatne jeszcze do żarcia, a że wy­bredny nie byłem, to i prędzej coś znalazłem. Ten sam dom zamiesz­kiwali bogaci, toteż często-gęsto były odpadki. Znajdowałem tam liś­cie | kapusty, buraczki surowe, kartofelek. Buraczki i liście myłem

i zjadałem na surowo, a kartofle gotowałem. Pani B. często kazała, mii wyrzucać obierki do śmietnika, zaś ja zabierałem je do warsztatu i później płukałem i gotowałem. Dozorca jednak wszedł mi w paradę, gdyż kupił sobie króliki na chów, no i wybierał stale odpadki ze śmietnika. On był zawsze na miejscu, ja znów tak jawnie nie mo­głem wybierać, gdyż się wstydziłem, bo chociaż byłem psem, cho­dziłem przecież w ludzkiej skórze. Czasami, kiedy furmanki przy­jeżdżały na podwórko, nabierałem w kieszenie obroku niby dla kró­lików dozorcy. Dla zwierzątek poprosić można i zawsze jakoś wypa­da, ale dla siebie nie prosiłbym. Wstydziłem się. Nie wiem, czy bym prosił w godzinę głodowej śmierci. Nie, na pewno nie!

Po głodnym śniadaniu łzy cisnęły mi się do oczu, lecz nie płaka­łem, a to tylko dlatego, że ktoś w warsztacie mógłby zobaczyć. Obiad •składał się z brukwi i kartofli. Porcja nie większa niż dla siedmio­letniego dziecka.

No, ale gorzej było z kolacją, bo pani gotowała i przedtem ważyła skrupulatnie dwa łuty kaszy, czyli dwadzieścia dwa gramy rzetelnej wagi. Broń Boże, by się waga przechyliła na moją stronę. Wtedy pa­ni zaraz wyjmowała kaszę paluszkami, bo mógłbym się objeść i brzuch mógłby mnie zaboleć, co gorsza — pęknąć. Do tego służąca nalewała półtorej szklanki wody, rozgotowywała i jako okrasę wrzucała jedną kostkę bulionu maggi. Po takiej sutej kolacji szedłem do warsztatu, tam klękałem na gołych kolanach, sypiąc gruz pod nie, wpatrywałem się dłuższą chwiilę w obrazek Zbawiciela, rum szepnąłem błagalne sło­wo modlitwy. Biłem się trzciną w nadziei, że ten Zbawiciel zlituje się nad moją dolą. Błagałem o lepsze jutro, o tę nadzieję, o tę iskierkę miłości. Mówiłem głośno słowa modlitwy:

Boże! Boże! ratuj mnie z tej niedoli, nie daj mi cierpieć strasz­nego głodu, nie daj mi cierpieć mrozu tu w tym warsztacie. Boże! opuściłeś mnie tak jak matka, która rzuciła pod płot na poniewierkę“.

Modlitwy moje płynęły w przestworza, nie przynosiły mi żadnej ulgi ani nawet nadziei.

Wieczorami państwo B. chodzili do teatru. Mnie kazano chodzić koło ich sklepu i pilnować, czy czasami ktoś nie wybije szyby i nie wejdzie, a może podkop zrobi. To wszystko było oddane pod moją opiekę w zimowe wieczory, w czasie ich nieobecności. I stałem na tym mrozie bez palta, z gołymi rękami, w drewnianych chodakach, w mar­nych portczynach i kapocinie letniej, do godziny dwunastej. Broń 'Boże, bym się oddalił i poszedł na chwilę do bramy w ciszy posie-

59

mm

(i?:eó albo by państwo wracając nie widzieli, że pilnuję ich mienia. Pan B. był człowiekiem przebiegłym i często wracał z drogi, niby że coś tam zapomniał, i patrzył, czy jego poddany stróżuje. A tu mróz do szpiku kości lamie niemiłosiernie gnaty. Cóż jednak robić, muszę siać. bo kim ja jestem? Jestem... już nie warto może wspominać, że jestem męczennikiem za czyjeś grzechy lub nieuwagę i męczę się jak pies wyrzucony.

Cóż tu robić, do diabła, jak sobie zaradzić?“ — myślę na polo- vvm wyrku, przewracając się z boku na bok. Zimno na łóżku i zimno pod łóżkiem. Woda w kranie zamarzła już od dwóch dni. Obtulam się, nic nie pomaga. Ubieram się i kładę w ubraniu, opatulony kocem, lecz i tak zimno. Jak mi tu wypadnie tyle zim przespać, kiedy jedna ciężka? Tak źle i zimno nie było mi u mlecznej matki. A może by tak napisać do niej list? Wprawdzie była biedna, ale kartofli to nie bra­kowałoby, no i tak zimno nie było. Jak pomyślałem, tak też zrobiłem. Opisałem jej, w jakich znajduję,się warunkach. Napisałem, że i tak muszę zrezygnować z rzemiosła, bo cóż, roboty nie -ma, a jeżeli jest, to trzymają w sekrecie, żebym się czegoś nie nauczył. Zresztą wojna. Nie wiadomo, co może być jutro.

List szedł bardzo długo, gdyż Warszawa była pod okupacją nie­miecką, a matka mieszkała pod okupacją austriacką. Czekałem sześć tygodni. Nareszcie otrzymałem odpowiedź: „Rozpłakałam się nad tym listem. Przyjeżdżaj, kartofli nie zabraknie, czym będę mogła, to się podzielę“. • ?

Przyjedź, to przyjedź — myślę sobie — ale jak i za co?“

Za kilka dni słyszę wieczorem, że ktoś stuka do okna. Zapaliłem gaz.

Co pan chce? Do kogo? — pytam.'

A dyć do kawałka.

Do jakiego?.

A dyć że do Konrada.

Otwieram drzwi, wchodzi podróżny. Ucieszyłem się niezmiernie, myślę: mój ojciec. Już bieda się skończyła. Bo i po cuż by przyszedł obcy człowiek?

Pan siada — podaję mu taboret. — Co pana przyniosło o tak późnej porze?

A no — odpowiada — matka nie może spać całymi nocami, tylko cięgiem myśli o kawalirze. A ja — powiada — szłem do War­szawy, to prosiła, bym i tu zalazł i przyniósł chlib i piniundze.

Podróżny wyciągnął osiem rubli, butelkę prawdziwego mleka od krowy i chleb, no i list wyciągnął zza pazuchy.

Chleb już żarłem, list przeczytam później — nie ucieknie. No, a ozy ja się spodziewałem, że będą jadł chleb z prawdziwym mlekiem? Chleb jadłem, ale robiło mi się go żal. Czyby nie lepiej rano go jeść? — odłożyłem. Troszeczkę wystarczy.

Podróżny poszedł, bo miał gdzieś na Wilczej córkę chorą, z którą przyjechał do szpitala. Na pożegnanie ucałowałem go w obie ręce z radości.

Czytam Ust: „Moje dziecko, przyjedź“ — było na początku. Póź­niej znów: „Nie wiem, mój synu, jak ci radzić. Dobrze by było, gdy­byś przyjechał, ale dobrze by było, gdybyś został. Zawsze co rze­miosło, to nie parobek. Spróbuj! Jak nie wytrzymasz, to, wola Twoja Panie, musisz przyjechać w ostatecznym razie. Kup sobie kamasze, jaką kapocinę i maści na twoje odmrożenie“.

Wszystko dobrze — myślę — lecz za mało pieniędzy.

Miałem znajomego na Mariensztacie, do którego czasami, gdy mia­łem wolne chwile, przychodziłem. Matka znajomego, Grabowska, gdy ujrzała moje kolorowe ręce, żal jej się zrobiło i kazała przychodzić co dzień, i to koniecznie. Więc zastosowałem się do tego i przycho-

'dziłem, o ile tylko pozwolił mi czas na to, moczyłem nogi i ręce w cie­płej wodzie. Nie trwało to długo, gdyż pan B. zainteresował się moimi częstymi wizytami i dowiedział się, że chodzę do Grabowskich. Wów­czas-pod groźbą wydalenia zabronił mi chodzić tam, gdyż mawiał, że to są złodzieje, ponieważ ich syn został wysłany na Syberię.

O, znam ich, chłopcze — powiadał — jeszcze z 1905 r.

Tymczasem inna osoba powiedziała mi to samo, lecz odmiennie.

Rzeczywiście syna ich zesłali na Syberię, ale za to, że był działaczem bojówki.

Minęła wiosna, przyszło lato, a później jesień i znów straszna zima. Ludzie nie pamiętali takiej tęgiej zimy. Bałem się strasznie zostać na miejscu, gdyż już półtora roku, a tu roboty z właściwego rzemiosła dawano mi jak na lekarstwo, bo innej miałem do diabła. Postanowiłem rozstać się z majstrem. Sprzykrzyła mi się ta nędza, głód i to psie życie. Myślę sobie: dosyć tej nowej męczarni, trzeba skosztować na nowo starej, może się coś poprawiło. Prsecież, jakby nie było, to Dąbrowska wykarmiła mnie swą piersią, swą krwią, i jest u niej troszkę ciepła macierzyńskiego dla mnie. W zamian ja tęskniłem do niej i ciągnąłem jakby do rodzonej. Przeczytałem jesz-

01

a

oac raz list od niej. Coś mnie tknęło. List w miejscu sumy miał jakby coś wyt&rte i na tym miejscu napisane „osiem“ słownie, lecz jakimś i:invm atramentem. Byłem pewny, że posłaniec odpieczętował list i podzielił się pieniędzmi, wytarł sumę i napisał drugie słowo. Scho­wałem list do kuferka z nadzieją, że w krótkim czasie rozwiąże się zagadka.

Ach, jakże dziś przydałaby się taka przesyłka, taki duży chleb, który jadłem przeszło tydzień! Mimo to głodny byłem, gdyż żal mi było zjadać go wieczorem, ponieważ oglądałem się na rano, że będę głodniejszy, a rano nie jadłem, bo oczekiwałem, że w południe będzie lepiej go zjeść, od południa zaś czekałem wieczoru. A kiedy zjadłem chleb i gdy wokoło mnie nie było ani kruszynki, zrobiło mi się bardzo przykro. Tęskniłem za zjedzonym chlebem. Czemu, ach, czemu jeden dzień później nie zacząłem go jeść, czy nie miałbym go jeszcze dzisiaj? A tak, to cóż, pustki wokoło i któż mi rozweseli duszę w tym pustym, ciemnym warsztacie, jak nie ten glonek chleba? Upadłem na kolana przed łóżkiem, ostatni raz w życiu gorąco się modliłem i gorzko płakałem.

Boże, Boże, gdzieś Ty jest? Ciebie nie ma! Nie wysłuchałeś mnie. I za co ja cierpię, za kogo, za czyje grzechy? Ciebie, Boże, nie ma".

Zerwałem się z kolan. Nie, klęczał już nie będę, modlił się również nie będę!! Płakać nie będę, bo i to nie pomoże. Po co, na co i dlacze­go? Wielka bujda i wielkie oszustwo dla nędzy. Ktoś na tym ko­rzysta, lecz nie wiem na razie, kto. Komu zależy na kłamstwie, to jeszcze się w życiu dowiem, ale później.

Tegoż wieczora prosiłem dozorcę, by ten raniuteńko, szarówką obudził mnie bębnieniem w szybę, chociażby o wpół do czwartej.

Do warsztatu przychodziła często z różnymi reparacjami wycho­wań i ca państwa B., otóż i traf, że i teraz przyszła, żeby zalutować dziurę w garnku. Przyrzekła, że da mi chleba, o ile będzie mogła wy­kraść. Lecz daremnie oczekiwałem. Ona była tak samo pod okiem, jak i ja. Poszedłem spać i długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o jutrzej­szej podróży na głodniaka, Lecz budzę się co chwilę, zdaje mi się, że wychowanica stoi przed oknem i trzyma kromkę chleba. Złudze­nie to pryska,- chleba nie ma, noc jest ciemna, a wiatr mroźny świsz­czy i niesie powolną śmierć głodową, ściska żołądek, dopomina się | swoje. Zasypiam twardo. Nagle słyszę bębnienie w szybę. Zrywam się z radością, wyskakuję I łóżka, o coś się potknąłem, lecę do

drzwi, nie mogę -trafić, wszędzie ciemno. Otwieram drzwi — tam kromka chleba dla mnie! Zjem wszystko, aż do ostatniego okrucha! Jakież było moje rozczarowanie, kiedy zamiast chleba ujrzałem do­zorcę. Co tu robić, trzeba wstawać. Zimno mi się zrobiło jeszcze go­rzej na myśl, że mam zrobić kawał drogi i nie wiadomo, czy się prze­dostanę za granicę. Powoli się ubrałem, wziąłem węzełek, zamkną­łem drzwi na klucz. Drzwi sktzypnęły przeraźliwie, co poczytałem za złą wróżbę. Oddałem klucz dozorcy i za chwilę znalazłem się na ciemnej ulicy. Dreszcz przeszedł po skórze. I im dolej odsuwam się od domu, tym ciężej robi mi się na sercu.

Dzień był kwietniowy, dość zimny, kaszka śniegowa obficie sy­pała. Za rogatkami Jerozolimskimi, poza Warszawą, stały niemieckie posterunki. Przeszedłem mimo nich i nie zapytano mnie o przepustkę. Nie wiem, co prawda, czy w ogóle przepustka była potrzebna. Dalej rozciągała się droga prosta i puste pole, a wiatr świszczący ze śnie­giem towarzyszył mi w drodze.

Szedłem już kilka godzin i podskakiwałem nie z radości, lecz z tego, że nogi mi szalenie marzły. Furmanki wracały z Warszawy i na niektóre wskakiwałem po uprzednim daniu znaku ręką. O ile chłop kiwnął potakująco, to i jazda, panie święty, dokąd się tylko da. Ale było i tak, że chłop pozwolił wejść, a później smagnął biczem i śmiał się:

A dobrze ci, warszawiaku!

Za takim posyłałem noworoczne życzenia:

Bodajżeś zleciał z tego wozu, a konie cię ciągły przyczepio­nego do wozu...

Coraz to gorzej było mi iść, gdyż miałem na nogach damskie buciki na wysokich obcasach z bardzo długimi nosami, podarowane ongiś przez majstrową. Tych to bucików, pod grozą ich utraty, nie wolno mi było w Warszawie zakładać w dzień powszedni, tylko w niedzielę i święta. Co prawda, to się i nie kwapiłem pakować w nie swoich nóg, gdyż moje łapcie były wygodniejsze. Toteż co chwila zdejmowałem je i szedłem boso, i znów zakładałem. Brr, tak zimno, tak niewygodnie. Porobiły mi się już pęcherze, bąble pękają, buty w miejscach bąbli trą i parzą. Nie lepiej by było, gdyby maj­strowa dała te buciki jakiej swej kuzynce? Niechby jej skóra z nóg poschodziła, czemu to ja mam cierpieć?

Doszedłem do Grójca. Była godzina druga po południu. Iść dalej było wprost niemożliwe. Śnieg stale prószył. A może jakąś furman­kę dostanę na przyczepniaka? Przecież dziś jest wtorek, no i targ, dużo ludzi ze wszech stron zjechało. Głód doskwierał boleśnie. Tu stanowczo muszę się postarać o coś do pożywienia. Dobrze, piękna myśl, ale za co, kiedy w kieszeni puchy? Gdybym poszedł po proś­bie, to i może by dał mi ktoś co do zjedzenia. Nie, tego nie zrobię, wstyd, niech zdechnę tu! Nie, zdychać nie wolno! Przecież połowa drogi zrobiona — i teraz zdychać? Przecież tylu ludzi chodzi po proś­bie, dlaczegobym i ja tego nie potrafił? — No i jak? — pytam się swego sumienia.

Chowam wstyd do kieszeni, wstępuję do pierwszej lepszej chałupy. Słowa prośby mam na końcu języka i już, już mam je wypowiedzieć. Trudno, jakoś uwięzły w gardle czy w przełyku, nie mogę wymówić, bo cała rodzina siedziała przy stole, przy pełnej misie kartoflanych kluchów. Lecz cóż miałem zrobić, ślinka toczyła się do tego wszystkiego, ale wstyd wyskoczył z kieszeni i mówi: „Ty, Konrad, młody i nie masz honoru?“ Prawda, muszę mieć, ale trzeba teraz wyjść z honorem z mieszkania. Na szczęście wyprowa­dzała mnie z kłopotu gospodyni:

Co, chłopcze, powiesz?

Chciałem poprosić troszkę wody.

Czułem, że zrobiło mi się lżej na sercu, a wstydzić się nie ma czego: wody! O to przecież każdy podróżny może poprosić bez wstydu. Wyszedłem z domu napity. I po cóż mi woda? Więcej nie chodziłem do domów, gdyż wiedziałem, że to jest zbyteczne, ponie­waż prośby nie wyjdą z mych ust.

Wyszedłem z Grójca głodny jak pies — nie powiem, że jak żebrak, bo żebrak umie prosić, a pies nie. Wlokłem się noga za nogą, wolno, a deszcz padał ze śniegiem. Plucha, że ciężko psa wygnać. Nogi ustawały pode mną. Co chwila chciałem wypocząć. Lecz gdzie? Wszędzie mokro, wszędzie zimno. Kiedy mnie już siły opuściły, usiadłem pod drzewem chroniąc się przed zawieruchą. Czuję, że sen mnie bierze w ramiona, może chciałby na wieki zabrać swą ofiarę. Walczę z nim, pragnę w żydu mieć jeszcze dobrze. Obudził, mnie i otrzeźwił turkot pędzącego powozu. Widzę przed sobą wspaniały powóz. Zatrzymam go. Ale jak? Przecież, jak będę krzyczał, nie stanie na me wołanie. Rzucam sdę przed galopującymi końmi.

Woinica wstrzymai konie. Wsiałem wynurzany w błocie i podsze­dłem do siedzącego pana w powozie.

Proszę pana — błagalnie złożyłem ręce jak do pacierza — nie mam sił iść dalej pieszo i zmarzłem jak nieboskie stworzenie, może pan pozwoli trochę się u grzać w powozie i zarazem przewie­zie. Koniom nie zacięży taki chłopak jak moja osoba.

A skąd jesteś, chłopaku? — odezwał się jaśnie pan z opatulo­nego futra.

Z Warszawy, proszę jaśnie pana.

A co robisz tutaj?

Jegomość uchylił kołnierza. Widać było dobroduszną, szlachetną twarz, wygoloną i coś jakby obszycie czerwone u księżowski^j su­tanny. Myślę sobie: udało mi się — ksiądz i to zdaje się starszy, to na pewno podwiezie.

Opowiedziałem mu wszystko, niczego nie zataiłem.

O, wy jesteście wszyscy warszawiacy włóczędzy i żebracy.

Przepraszam najmocniej, przecież ja nie proszę o jałmużnę, lecz przewieźć troszeczkę, co przecież na drodze każdemu się przy­trafi.

Kiedyś wyszedł z Warszawy jak włóczęga, to idź sobie drogą, a porządnym ludziom nie zalatuj drogi, łobuzie jakiś.

Ja panu przecież nie ubliżyłem, żeby pan mi wymyślał.

Jesteś za mądry! — krzyknął.

Szkoda — powiedziałem — gdybym wiedział wcześniej, to udawałbym wariata, a tak za późno.

Krew nabiegła mi do twarzy, rzuciłbym się jak lew i rozszarpał­by!" tego burżuja, kto by to nie był. Lecz cóż poradzę? Jestem; mały, bezsilny. Musiałem przyjąć tę straszną obelgę, lecz korzy­stam z tego, że powóz jedzae i zawsze trochę się podwiozę.

Wejdź wyżej — rzekł pan.

Już mu darowałem to wszystko, nie czołem do niego zio«ci. Wchodzę do środka. A ten złapał za ucho i dalejże wykręcać nim jak witką, aż krzyknąłem:

Panie złoty, już nie będę się czepiał1!

O wy, gałgany, wy psujecie ludzi i ty taki jesteś! — krzyczał dobrodziej.

Ledwie się wyrwałem. On chciał zepchnąć z powrotem, lecz złapałem go za połę futra.

O rety, toż to ksiądz! — krzyknąłem, gdyż odwinęło się futro 1 ujrzałem sutannę.

Ty rozbójniku! — krzyknął za mną. Ja jeszcze uczepiłem się | tyłu, a furman okładał batem. W końcu dałem za wygraną, gdyż miałem przeciętą batem rękę. Zeskoczyłem, pomacałem ucho, które było zakrwawione. Myślałem: to tak miłosierna i to duchowna oso­ba postąpiła.

Deszcz lał jak z cebra wraz ze śniegiem. Usiadłem nad drogą i oczekiwałem, że może ktoś zabierze, ale już nie będę prosił nikogo. Zdawało mi się, że wieki siedzę przemoknięty do ostatniej nitki. Furmanki jechały jedna za drugą, patrzyłem, czy się kto nie obejrzy. Ale gdzie tam! Co zresztą kogo obchodzi, że tam ktoś moknie głodny i że za chwilę zdechnie jak pies na pustkowiu. Wstałem i lazłem, ledwie trzymając się na zmarzniętych nogach. Słyszę, że ktoś zatrzymał konie. Coś mu się stało na drodze, kiedy stanął.

Ej! Chłopak! ,—■ krzyknął ktoś z fury. Obejrzałem się.

Daleko idziesz? — pyta chłop.

Daleko, do Białobrzegów.

To wsiadaj, podwieźę dę, bo widzę, że ledwie idziesz. I nie mogłeś się uczepić jakiego wozu?

Już się uczepiłem, to mam przeciętą rękę i naderwane ucho.

O, to juchy! — powiedział — nie mają litości nad małym chłopakiem.

Gospodarz okrył mi nogi' workami, jak również przykrył derą me plecy.

Az daleka to, feidoku, idzies?

Opowiedziałem.

O, tam widać straszna bida, kiedyś się puścił na tak pa­skudną drogę i to pieszo. No, jo skręcom — powiedział gospodarz.

Ty pójdziesz prosto. O, widzisz ten most? To granica.

Podziękowałem serdecznie gospo^^-zowi życząc mu wszystkiego najlepszego. Wóz szybko się oddalał, turkotał coraz to ciszej, a ja się patrzyłem i machałem ręką. Teraz już blisko granica, ludzi pieszych jest dużo, każdy niesie jakiś tobołek. Wszyscy szli ku gra­nicy szybko, gdyż deszcz ciął w oczy. Wartownik stoi w budce i przegląda papiery, zdaje się. że przepustki, i co chwila wygląda przez okienko, zapłakane śniegiem. Rewidował każdego przechodnia. Obszedłem z tyłu budkę i pomaszerowałem prosto na most. Sły-

67

SB

sw>łem, jak ludzie targowali się, bo coś tam było nie w porządku z papierami, a bali się, żeby nie zostać po drugiej stronie granicy przed nocą. Wszystkie siły nadwerężyłem, by -odejść jak najdalej od warty. Naraz słyszę:

Halt, mała chłopak!

Ja nic, idę dalej, choć wiem dobrze, że na mnie woła. I znów słyszę „halt“ dwa razy. Następnie strzał jeden, drugi i trzeci. Kulka gwizdnęła gdzieś w powietrzu. Udawałem głuchego i nie odwróciłem się ani nie szedłem prędzej. I tak szczęśliwie prze­szedłem most.

Robiła się szarówka. Wartownik myślał najpewniej, że głuchy chłopak, i dał spokój. Nie cieszyłem się ze swego pierwszego sukce­su, gdyż to nie koniec podróży. Wszedłem na drugi most, którego przy wylocie pilnowali Austriacy. Gdy już doszedłem do końca mostu, wyszedł strażnik graniczny i zapytał czystą polszczyzną

o przepustkę.

Nie mam.

A jakież posiadasz dowody?

Żadnych.

1 ty puszczasz się przez granicę bez dowodów?

Prosiłem strażnika, by się zlitował i puścił. Tyle drogi zrobiłem daremnie z Warszawy. Tam taki głód. Opowiedziałem mu całe ciężkie położenie, lecz to nie pomogło. Zabrał mnie z sobą i zostawał w wartowni. Tam wsadzili mnie do kozy. Było to małe mieszkanko do przetrzymywania ludai złapanych na granicy. Było tu małe okienko o jednej szybce, przez które może bym się jakoś prze­cisnął. Na razie nie miałem zamiaru uciekać, gdyż oczekiwałem, że jako więźniowi dadzą coś do zjedzenia. Lecz daremnie oczekiwałem. Zgłodniały i zniecierpliwiony, począłem się dobijać do drzwi. Na moje walenie przyszedł żołnierz i krzyknął:

Czego ty, sakramencka potworo, walisz, zatracony kluku!

Panie kochany, zostałem tu zamknięty, a jeszcze w ustach nic nie miałem cały dzień.

To co ci zrobię? — odburknął. — Jutro rano odprowadzą cię do więzienia, to cię nakarmią — i zatrzasnął drzwi.

Panie kochany, pan się zlituje i- puści..!

Ja dę puszczę, kanalio warszawska!

Cóż robić? Uciekać, a jak złapią, co wówczas będzie? Poczekam, aż się ściemni. Przechodzę z ławki na ławkę, trzymam się za brzuch,

aż boli, coś ssie mię, nie wytrzymam. Oj, jeść, strasznie jeść, chociażby surowych obierek lub buraków! Jadłbym już i siano, byleby było. Dcsyć, do diabła — myślę — niech się dzieje co chce. Postawiłem ławkę jedną na drugiej, uderzyłem w okno łokciem i już mnie nie ma. Czuję zapach czystego powietrza i wolności, przeciskam się przez otwór, ciężko idzie, ale się wygramoliłem i skoczyłem na dół. Niefortunnie. Poczułem ból w nodze. Próbuję się podnieść, nie mogę, noga odmówiła posłuszeństwa. Zasyczałem. Zacząłem się wlec na brzuchu. Latarki elektryczne mignęły, tuż przy mnie stoi kilku żołnierzy.

No wstawaj, chłopak — odezwał się jeden.

Nie mogę, boli noga!

A skąd się tu wziąłeś — spytał — jeżeli cię od razu boli noga?

O, jest — powiedział inny — przechodził przez granicę i siedział. Widać, że uciekł, kiej się tu znalazł. To ty niezły ptaszek, skoro uciekasz.

Nie odzywam się nic — co zresztą obchodzi mnie to, oo oni zrobią? Wzięli na ręce i zanieśli na wartownię. Znalazł się żołnierz, co umiał manipulować nogą, i naciągnął ją. Ściskałem zęby z bólu. Jakoś ją nastawił. Na drugi dzień raniutko odstawili z powrotem na stronę niemiecką za 'Pilicę. Niemiecki oficer żądał tylko jednej marki za przepustkę, na co wzruszyłem ramionami.'

Nie mam, panie oficerze, a gdybym miał, to na pewno wolał­bym kuoić chleba, bo już dwa dni nic nie jadłem.

To już nic ci nie poradzę. Chciałem ci ulżyć, bo już wiem, skąd jesteś: telefonowałem do Warszawy, a że nie kłamiesz i mówisz prawdę, to chciałem ci -tę ulgę zrobić i dać ci za normalną opłatą przepustkę. Bo żebyś trafił na kogo innego, to siedziałbyś w więzie­niu, a ja puszczę cię na wolność i wracaj do Warseawy.

Szedłem szosą dobrą godzinę. Tą samą, którą wczoraj jechałem z tym gospodarzem. Na drodze spotkałem kobietę 1 wypytałem sdę, którędyby można przejść za granicę do Austriaków.

Pójdziesz tu przez most — powiada kobieta.

A to ja wiem, tylko tam za przepustką puszczają, a prze­pustka kosztuje markę, której ja nie mam.

No to idź tą drogą — powiada — później przez łąki 1 przez Pilicę, tam się też kręcą Niemcy, ale teraz zimno, to i mniej wartowników łazi z obu stron.

Poszedłem, jak mi kobieta radziła, polną drogą, ■ później przez łąki, wzdłuż Pilicy. Koło południa zaszedłem do dużego stogu słomy i tu wybrałem dziurę, w którą wlazłem. Wkrótce zasnąłem twar­dym snem.

Śniło mi się, że obok-leży bochen nazęwego chleba, taki sam, jaki mi opiekunka przysłała. Zerwałem się na równe nogi, by ukrajać sobie kawałek, lecz to było złudzenie, bo chleba nie było. Żal mi było tak cudnego snu. Słońce już się kryło za czerwone chmu­ry. Pozostała mi decydująca chwila przeprawić się teraz lub nigdy. Jutro siły opuszczą mnie zupełnie i zdechnę w słomie z głodu. Brr, woda musi być strasznie zimna. Namyślać się nie ma czasu, wokoło Pilica, a pftejścia innego nie ma i wartownika nigdzie nie widać w pobliżu. Rozbieram się szybko, zimno trzęsie, zwijam ubranie w węzełek i wkładam na plecy. Szukam miejsca wąskiego. Niech się dzieje co chce. Szepnąłem: śmierć albo życie — tu wyboru nie ma. Może szczęśliwie przepłynę i nie skostnieję, może doczekam się dobrych czasów. Zimno mi teraz, a co będzie w wodzie? Sko­czyłem i z miejsca cały się zanurzyłem. Woda oblała mnie swym przejmującym zimnem do szpiku. Teraz obrócę się w kawał lodu. Nie dopłynę, nogi odmawiają posłuszeństwa, kurcze łapią za palce

i skręcają. O, już brzeg, jeszcze dwa kroki, jeszcze jeden, już woda za kolana, nie płynę teraz, a idę szczęśliwie, nareszcie ocalony! Teraz leciałem jak wariat na oślep, szczękając zębami. Z dala widzę sterty trzciny koszowej, doleciałem i zagrzebałem się w środku, gdzie było siano przykryte trzciną, i znów zasnąłem. Jak długo bym spał, to nie wiadomo, możliwe, że na wieki, gdyby nie czuwała nade mną Opatrzność.

Zdziwiłem się, gdym ujrzał nad sobą kilku chłopców. Coś rozr prawiali i pokazywali. Nie wiedziałem, że chodzi o moją osobę. Słońce było dość wysoko, ale już chyliło się stopniowo ku zacho­dowi. Co jest? Kładłem się szarówką, a teraz już wieczór? Czy spałem długo? Nie wiem, ile dni. Straciłem orientację, czy spałem w tym stogu dzień, czy dwa, czy tydzień — nie wiem. W ogóle sam .zapomniałem, skąd się tu wziąłem. Zasypiam z powrotem. Słyszę stukanie — oczu nie otwieram, boję się, że jak się obudzę, to mi się zrobi strasznie zimno. Przychodzę do przytomności i wiem, że przepłynąłem Pilicę, wiem, że jestem w stogu odpadków z siana, bo i któż by dobre siano na zimę zostawiał. Ale boję się otworzyć oczu, bo mi jest ciepło i to bardzo ciepło, widocznie siano paruje

od dołu. Nie otwieram oczu, niech trwa to wieki, bo mi jest bardzo dobrze. Nic więcej już nie potrzebuję i nic mnie nie obchodzi. Ktoś rozmawia, jakby głos kobiecy. Otwieram powolutku oczy, by me prysło to „dobre“.

Cóż to jest? Mieszkanie. Łóżko, pierzyną jestem przywalony, kobieta stoi przy łóżku. Pytam siebie w myśli: czy to sen, czy naprawdę jestem w mieszkaniu? Uszczypnąłem się mocno, chciałbym się obudzić, bo nie wierzę.

Co ja tu robię, proszę pani?

Kobieta odpowiedziała:

Trzy dni jak cię przywieźli znad Pilicy i nie można się było ciebie dobudzig. Musiałeś przechodzić przez Pilicę, bo byłeś nago, a ubranie mokre leżało koło ciebie. Przez trzy dni poiliśmy cię mlekiem, no i jakoś dobrze, że żyjesz. A to byś ambarasu nam na­robił! No, śpij jeszcze — powiada — bo jutro musisz iść w swoją drogę, bo często przychodzą Austriak! i obcy człowiek rzuciłby im się w oczy.

Następnego dnia rano ubrałem się i po śniadaniu hajda' dalej, przy czym podziękowałem za gościnę i opiekę. Śnieg poza wiewał wszystkie drogi, że trudno było je rozpoznać. Wiatr silnie wiał, a śnieg ciął po twarzy. Już teraz idę wesoło, chociaż bosy i goły, ale wesoły. No, bo jakżeż się nie cieszyć, jakżeż się nie radować, przecież widzę, że niedaleko jest dom. Z daleka go poznałem. Dzie­cinne lata tu spędziłem, tu się mówić nauczyłem, tu kołysano mnie w kołysce, tu pierwsze kroki stawiałem, tu były pierwsze bóle

i cierpienia. Serce się raduje, zdaje mi się, że to moje gniazdo ro­dzinne, że tu jest moja matka rodzona i ojciec, że matka rozpłacze się nad niedolą moją i nad długim rozstaniem, że tu zostawiłem niegdyś rodzeństwo, że i óno będzie mnie witać z radością. Zdaje mi się, że wracam już tu jako starszy człowiek, skołatany, zgłodniały

i wynędzniały, pod rodzinną strzechę, a tam czekają niecierpliwie

i wyglądają, którędy wrócę i czy już. Łzy mi się cisną z radości, że po tak długiej podróży dobijam do upragnionego portu. A gdy wstąpiłem na podwórko, czar myśli mych prysł, posmutniałem, gdyż to nie jest moje gniazdo, jam jest osą w cudzym ulu, jam jest intruz niepotrzebny. Jestem komuś zawalidrogą. Po co ja tu idę? Nikt mnie .tu nie wygląda. Nie mam sił, nie mam odwagi wejść do chaty, gdzie niegdyś — brak mi słów. Jestem intruz

i cudzy. Zgody tu nie będzie, bo jeden obcy zakłóci, choćby on był najlepszy, jak anioł, to jednak obcy i jedna gęba więcej do żarcia.- Wszedłem do sieni, widzę tę klamkę żelazną. Ileż to razy w dzie­ciństwie wieszałem się u niej i bujałem. Zapukać jakoś nie mogę, coś mi mówi: — Po cóż przyszedłeś? Coś tu zostawił? Nie czepiaj

się ludzi, nie bądź im ciężarem. Wróć stąd, utop się, oni cię nie potrzebują, im i bez ciebie ciężko. Nie wstyd ci? Przecież masz szesnaście lat, możesz zarobić na siebie.

Dlaczego te myśli mnie opadły? Skąd się to wszystko bierze w mej głowie, przecież pisali, i czegóż ja stoję w sieni jak złodziej? Tu moje prawo, tum się wychował.

Pukam... Z izby słyszę głos mojej opiekunki, radość opanowała mną, ale nie dam się poznać, zobaczę, czy poznają.

Wchodzę...

Dzień dobry pani. Czy nie mógłbym się ugrzać? Zmarzłem rano, bo już przeszedłem kawał drogi.

O, chłopcze — powiada matka — przyszedłeś tak wcześnie, my śpimy. Nie ma do czego rano wstawać, jest krowina i Świnia, da im się jeść rano i nazad się kładzie. Nie mam cię czym rozgrzać, chłopcze. Jakbyś poszedł do bogatszego, to byś dostał już śniadanie.

A kiedy ja wolę biedniejszych. Sam biedny — do biednych idę. Niech pani nie myśli, ja nie żebrak, o nic nie proszę, tylko się rozgrzać trochę i pójdę dalej.

A dyć nie bronię ci tego ciepła. A z daleka, chłopcze, przy­szedłeś?

O, z daleka, aż z Warszawy.

O, tam jest bieda — powiedziała — bo i ja mam tam wy- chowańca i pisał, że bardzo mu jest źle.

A jak się nazywa? —spytałem.

Konrad Koszykowski.

To znam go. (Muszę zaznaczyć, że ludziom na wsi zdaje się, że jak ktoś przyjdzie z Warszawy, to już wszystkich musi tam znać).

Mieszka na Bielańskiej — dorzuciła.

Wiem. Taki czarny?

Tak! tak! A czy prawda, że jemu tak bardzo źle?

Naturalnie! Trudno to pani opowiedzieć.

To szkoda, że sierota nie przyjechał, jeszcze tam bidactwo z głodu zemrze — z płaczem kończy.

Mamo! — zawołałem. — To ja, Konrad Koszykowski. Co, ma­ma nie poznaje mnie?

TA

A

E! chyba to nie — rzekła z niedowierzaniem — on był peł­niejszy na buzi, a ty taki szkielecik naprzeciw niego. I on był niższy.

Ależ mamo, to ja, wasz wychowamiec.

Poszedłem do łóżka witać matkę. Matka płakała nade rrmą całując mnie.

Ty biedaku, jak ty wyglądasz nędznie, poznać cię nie mogłam.

Matka wstała, a ja zająłem ciepłe łóżko. Następnie szykowała na śniadanie co mogła najlepszego, a ja opowiadałem swe przejścia i dziękowałem, że w tak ciężkiej chwili przysłała mi osiem rubli i chleb.

Jakie osiem? Dziecko, przysłałam ci całe dziesięć przez Jana, co mieszka w drugiej izbie u mnie.

Przecież mam jeszcze list w kieszeni.

Patrzymy: było wytarte dziesięć, a napisane osiem. Matka poszła do Jana i nawymyślała, że chciała poratować sierotę, a on okradł. Oj, przeklinał też mnie Jan w żywe kamienie, że wróciłem na jego nieszczęście. Znany był tu w okolicach jako porządny żebrak, toteż narzekał, że przeze mnie na stare lata zrobiono go złodziejem za głupie dwa ruble.

Nazwisko Jana brzmiało Wilinia. Był on z zawodu żebrakiem, jak wyżej naznaczyłem. I cała jego rodzina, żona, dzieci chodziły na żebry. I bracia jego byli także dziadami, nawet ojciec i dziadek też dziadami. Jan się szczycił, że jego dziad niegdyś prym wodził nad dziadami i dziady płacili mu za pozwolenie żebraniny. Mówił, że jego pradziad był burmistrzem nad wszystkimi dziadami w okręgu radomskim i sandomierskim, i jeszcze tam jakimś. Ile jest w tym prawdy, nie wiem. Wiadomo było powszechnie, że byli dziadami z dziada pradziada i do tego wielkimi nierobami. Czuli pewien wstręt do roboty. Jan miał cztery córki zamężne, które również weszły w rodzinę dziadowską. Jedna najmłodsza, Jadzia, jakoś nie miała pociągu do żebraniny, za co ją ojciec często karcił. Otóż ta Jadzia upatrzyła sobie mnie za męża, czułem to i widziałem, że przepada za mną. Chodziła wciąż wszędzie, gdziebym się nie ruszył, jak mara, a może lepiej powiem: jak wiemy pies. Robiła wszystko, czego bym jej nie kazał, sama się brała do roboty mojej. Zagady­wała mnie i mówiła o przyszłości. Ja zaś się wstydziłem, bo jakżeż,

zobaczy kto L będzie mówił: ,,0! patrzcie, jak to aę dobrali!“ Nato­miast ona zawsze powtarzała, że musaę się ożenić tytko z nią, z nikion innym.

%

» »

W jesieni 1917 Toku wziąłem się do roboty, jak to się mówi — ma swoją rękę. Zacząłem robić koszyki i hodowałem króliki. Jadzia znosiła mi na swych barkach wiklinę, dla królików nosiła zielsko i żywiła je. Chciałem jej płacić, lecz ona nie chciała przyjąć i za to się nawet gniewała. Czułem, że wokół mnie jest jakaś pajęczyna, z której trudno wyjść. Co prawda, nie próbowałem wyjść, gdyż nieraz czułem, że brak mi przyjaciela serdecznego i oddanego, a tym była tylko Jadzia.

Razu jednego, gdym był nachylony i robiłem koszyk, Jadzia nie­postrzeżenie zaszła z tyłu i oczy zakryła mi rękami. Zgadywałem na kolegów i w ostatku na nią, ona zaś przycisnęła mocno i zaczęła całować po twarzy i rękach. Szamotałem się, ale że ona była moc­niejsza, to nie puszczała, aż ją odepchnąłem i sam się skaleczyłem w palec. Jadzia bez namysłu podwinęła sukienkę i urwała kawatek koszuli. Zły byłem, ale nic jej nie powiedziałem, nie chciałem jej zrażać. Najpierw wzięła palec -w usta i krew wyssała, następnie zawinęła.

Co ty robisz, Jadziu! Matka będzie krzyczeć, żeś porwała koszulę, nawet się nie wstydzisz, pokazujesz koszulę.

A cóż to, koszul nie znasz? Patrz, jakby było potrzeba, to bym ci dała tyle koszuli.

Jadziu — mówię — ty się zupełnie nie wstydzisz? To nie­ładnie.

Co? Ja ciebie mam się wstydzić? Cóż to ty pan jaki, czy co? Ja ciebie kocham szalenie, za tobą poszłabym w świat, gdzie oczy poniosą. Pracowałabym na ciebie jak wól. Konrad, ja żyć bez ciebie nie mogę!

Daj mi spokój z głupstwami. Jadziu, skąd ci się to wszystko bierze do głowy, że myślisz o takich głupstwach?

Obraziła się strasznie i poszła zostawiając samego. Na tym skoń­czyła się nasza przyjaźń. Nie patrzyliśmy sobie w oczy i unikaliśmy,

75

rię wzajemnie. Ja jakoś prędko znalazłem się w nowym życiu. Uformowałem harcerzy, przystąpiłem do tajnej organizacji wojsko­wej i czas wolny gdzieś spędzałem. Ale -czułem, że coś mi brakuje. Zdawało mi się, że tęsknię za kimś, lecz nie umiałem sobie tego wytłumaczyć. Brakowało mi przyjaciela i doradcy w robocie. A tym radcą była Jadzia. Robota mi już -tak wesoło nie szła, jak dawniej. Często myślałem nad tym, czyją naprawdę jest -córką Jadzia, gdyż nie była podobna ani do ojoa, ni też do matki. Ale mniejsza i tym. . Byłem dziwnie przygnębiony. W polu wiosną 1918 roku robota ruszała, a ja nie biorę się do niczego: Jakoś nie mogę, głowa cięży, czyżbym zapadał na tyfus plamisty? Wszędzie już panował, ale ja się jakoś nie dawałem. W końcu choroba mnie zmogła. Na drugi dzień zachorowała moja mleczna siostra, a za nią i brat. Matka miała dużo roboty w polu, a w domu troje chorych. Za głowę się brała z rozpaczy, jak sobie da radę. W domu trochę zarobiła przy chorych i szła w pole. Ale chorzy potrzebują zawsze pomocy, więc zostawaliśmy zamknięci na skobel i patyk w mieszkaniu. Na kłódkę mało kto tu zamykał. Ja wyprowadziłem się na strych, gdyż leżeć we dwoje na jednym łóżku niedobrze. Jeden się przykryje, a drugi z niego ściągnie. Siostra spała na drugim łóżku, matka słała słomę na ziemi w nocy i tak żeśmy się strasznie wszyscy męczyli.

O doktorze nie ma co mówić. Kogo tu stać na taki luksus? Nawet jak kto nogę złamie, to i w tym wypadku nie wzywają lekarza, a cóż dopiero tyfus — taka błahostka! Zwyczajnie, jak umrze, to i żył nie będzie, a jak wyzdrowieje, to Ljego szczęście. , Umierało moc ludzi, wymierały całe rodziny. Były takie domy, że . pozostało dziecko roczne albo i nikt. Władze austriackie zaniepo­koiły się, bo zaczęło i wojsko chorować, więc przyjechał lekarz.

I cóż on robił? Zmierzył gorączkę każdemu choremu. Ale stał w sieni, tylko felczer miejscowy mówił mu, jaka gorączka. Natural­nie, że receptę napisał, ale któż kupił lekarstwo? Nie ma zwyczaju. Lekarstwo tutaj się zaliczało jako rzecz zbytku. Tu1#j w trzecim | czwartym dniu, gdym leżał, matka powiada:

Wstałybyście dzieci, to byście pomogły kartofle sadzić.

Wstaliśmy wszyscy troje, ale każde doszło tylko do drzwi. Ja jeden przeszedłem przez próg na ulicę i tu się położyłem na progu.

I To już wróć ta się — powiada matka.

Matka pomogła wejść dzieciom do łóżka.

-— A ty, Konrad, połóż się na słomie, bo cię na górą nie zaniosę.

Położyłem się na słomie. Pragnienie strasznie mnie męczy, pić md się chce.. Jęczałem, oni dwoje to samo. Widzę, że nikt nie ma sił podnieść się i podać wody. Wygramoliłem się i podałem im pić, lecz sam położyłem się na ziemi przy kuble. Boleści straszne chwyciły, nie zdążyłem się napić. Siostra była starsza ode mnie o pięć lat, a brat młodszy o trzy lata, ja liczyłem siedemnaście. Toteż gdym się wił na podłodze, zaczęli oni płakać ze strachu, myśleli, że umieram.

Mamo, mamo! — krzyczeli — Konrad umiera! Mamo, ja się strasznie boję, on umrze. — Siostra ze strachu i z gorączki zerwała się z łóżka i poczęła wzywać ratunku:

_— Pali się, pali!

Przyleciała Jadzia zdyszana.

Gdzie się pali? — pyta — gdzie, pokaż!

O, tam — .więcej nic nie powiedziała, bęcła na łóżko jak dłu­ga. Jadzia przykryła ją.

». — A ty, Konradku, gdzie leżysz, przecież na górze śpisz?

Tak, ale miałem iść w pole i teraz tak jestem strasznie chory. Daj mi pić troszkę, bo im podałem, a sam nie zdążyłem.

Zaraz ci dam — powiedziała, i przyniosła mi rumianku.

. Teraz przychodziła na nowo. Pomogła mi wejść na górę, tam poprawiła słomę, poduszkę i okryła kołdrą. Narobiła kwasu bura­kowego specjalnie dla mnie. Smakował mi tak jak wino. Siadywała całymi godzinami przy mnie. Ażeby nie było podejrzenia, to również przychodziła i opiekowała się rodzeństwem mlecznym. Wszy się strasznie rzuciły na nas, więc ona brała koszule nasze, prała, goto­wała i przynosiła je nam, jeszcze tego samego dnia. Przychodziłem szybko do zdrowia. Lecz znów zachorowała matka. Dobrze, że cho­ciaż kartofle były wsadzone i okopane, bo jakbym sam dał radę? Dzieci też wyzdrowiały, ale się czuły słabo, więc musiałem nosić drzewo z lasu oddalonego o cztery i pół wiorsty. Następnie gotowa­łem im wszystkim i oglądałem bieliznę matce, gdyż rodzone dzieci się brzydziły i za nic nie chciało żadne z nich brać w rękę koszuli. Jak nieraz matka się ich naprosiła:

Weźcie, weźcie, obejrzyjcie koszulę!

Dopiero gdy ja przyszedłem z drzewem lub z pola, to matka w skargi do mnie, że takie niedobre, takie nieusłuchane i brzydzą się matki.

77

¿S

PU

Weźże, dzaeoko, tę koszulę i' zobacz, jak wszy gryzą.

Bralem koszulę i rozpalałem ogień z cierni na podwórku i nad

ogniem trzymałem koszulę, aż pękało robactwo.

Jakie to dobre dziecko! — powiada matka. — Żeby nie ty, to by wszy zjadły mnie "żywcem. Zobacz no jeszcze w głowie.

Przypalałem cegłę lub kawał grubej blachy, zanosiłem blisko łóżka i iskalem matkę, a robactwo rzucałem na rozpalony przed­miot Czasami pomagała mi w gotowaniu Jadzia. Rodzeństwo zawsze unikało roboty przy matce, zawsze uciekało, by się wymigać. Żaden sąsiad nie przychodził do nas, bo się bał zarazić, choć miał swoich chorych. Im się zdawało, że nasz tyfus jest gorszy od ich tyfusu. Nareszcie matka wyzdrowiała, tak że wnet mogła chodzić w pole. Co prawda, przechodziła chorobę najlżej z nas wszystkich. Przed wszystkimi sąsiadami matka wychwalała mnie.

Jadzi nie ominęła choroba. Rodzice jej byli na żebrach aż pod Częstochową, tak się daleko zapuścili. Jej zostawili pieniądze na ży­cie, no i kartofli, kaszy, zresztą wszystkiego. Bo chociaż jej rodzące żebrali, to jednak więcej mieli niż moja matka. Zacząłem się opie­kować nią, przychodziłem stale do niej, poprawiałem łóżko, z jej bielizną to samo robiłem co i z matki, gotowałem jej, co chciała i na co starczyło pieniędzy, a że ona nie chciała jeść na razie, tylko pić, więc robiłem kwas buraczkowy i starałem się, by miała go zawsze pod dostatkiem. Przykrzyło się jej, gdyż była samiuteńka, prosiła, bym jak najwięcej przesiadywał u niej, toteż u niej w mieszkaniu robiłem szczotki na sprzedaż. Starałem się być niezależny i zarobić na siebie jak dawniej przed chorobą. Jakoś mi szło dobrze. Do cze- gom się nie wziął, to wszystko potrafiłem zrobić. Jadzia była szczę­śliwa i zadowolona, jak coś udało mi się zrobić po-wielkim mozole. Od czasu swej choroby przyzwyczaiłem się spać w stodole lub na strychu, więc już tak zostało. Raz nie poszedłem, tak się zasiedzia- - łem. A że miałem dużo roboty, więc robiłem do pierwszej w nocy. Ona patrzyła jak w obraz. Poprawiłem jej poduszki, usiadłem przy łóżku i zasnąłem, na jej poduszce, a że było bardzo ptfżno, więc nie * chciałem wyjść na podwórko. Bałem się, bo w sąsiedztwie umarło troje osób w jednym tygodniu. Zdawało mi się, że' ktoś łapie mnie za nogę, jak siedziałem przy łóżku. Na łóżku znów niedobrze, bo śmierdziała gorączką, a na dodatek i ona bała się strasznie. Płakała, że boi sdę śmierci. Zasnąłem mocno — i tak do rana przeleżałem w ubraniu. Rano patrzę: wszy chodzą po ubraniu. Zrzuciłem u niej

ubranie, napaliłem w kuchni i nagrzewałem to wszystko. Nie wiem, dlaczego się nie wstydziłem, bo się nawet rozebrałem, taka moc ro­bactwa mnie oblazła. Ściągnęła i ona wszystko z siebie. Leżała spo­kojnie na łóżku, blada jak trup. Strasznie mizerna. Myślałem, że lada chwila umrze. Ledwie dyszała. Późno po południu zaczęła gorączko­wać, wygadywała różne rzeczy, zrywała się i krzyczała „boję się“. Jak złapała moją rękę, to myślałem, że urwie. Na szczęście, było to prze­silenie. W kilka dni wrócili jej rodzice, a że ja nienawidziłem ich za ukradzione ruble, to już do Jadzi nie przychodziłem.

Dwa miesiące nie widziałem Jadzi. Zabrali ją rodzice z sobą w świat, a że ona nie chodziła po prośbie, więc zawsze ją niedaleko w jakiej gospodzie zostawiali.

W domu między mną a rodzeństwem coś się popsuło i powstały niesnaski. Rodzeństwo kłóciło się z matką, że czasami daje mi jeść. Chcąc być spokojny, przestałem u nich jadać. Przestałem oddawać pieniądze matce, a kupowałem sobie kartofle, kapustę, w ogóle na co innie było stać'. Natomiast żadnego mięsa, słoniny ni też mleka nie kupowałem, gdyż to był rarytas, a moja kieszeń na to za chuda. Matka też nie kupowała tego, chyba że dwa razy do roku po funcie słoniny i raz lub dwa flaki. To się nazywało „mięsiwo". Najgoa-zcj było zimą — zarobki się zmniejszają i na wsi trudniej o robotę.

Wiosną powiększyłem hodowlę, z czego był niezły zysk, a oprócz tego skupowałem po wsiach kury, króliki, kaczki, jajka i przeno­siłem to za Pilicę. Tam czekali szmuglerzy spod okupacji niemiec­kiej. Można powiedzieć, że było nieźle, bo posiadałem własnej go­tówki kilkaset koron, a to był, jak na mnie, wielki pieniądz.

« *

Wiosną polityka była na pierwszym miejscu. -Młodzież gamfjla się do budowy Polski, lecz n:e miał kto tego zorganizować, g<tyż austriacki żandarm był wszędzie czujny. Z początku sformowałam drużynę harcerską z chłopców powyżej lat piętnastu i ćwiczyliśmy

79

się podług podręczników. Pamiętałem jeszcze dobrze ćwiczenia t domu wychowawczego, więc staraliśmy się jakoś' tak, by for- imcja nasza podobna bv’a do wojska. Później, gdy sekcyjni znali ćwiczenia, przyjmowaliśmy już młodszych, by nie rzucało się w cczy władzom okupacyjnym, że to będzie przyszłe wojsko polskie. Następnie zorganizowałem drużynę żeńską. Dużo rozmawialiśmy

o budowie państwa niepodległego. A z tych, jgo nie można było wciągnąć do harcerstwa, tworzyłem przy szkole koło młodzieży. W pobliskich wioskach też potworzyłem oddziały, lecz byłem tam doradcą, bo już miano mnie na oku. Z harcerzy wybrałem naj­więcej zaufanych i starszych chłopców, z którymi się kontaktowa­łem, i rwaliśmy telefony, rozbrajaliśmy żołnierzy austriackich. Urządzaliśmy wiece protestacyjne, pochody i mowy działaczy, którzy do nas przyjeżdżali. Na koniec posypały się aresztowania działaczy podejrzanych o organizowanie pochodów. Aresztowania po większej części odbywały się nocami. Ja już w nocy nie sypiałem i z kilkoma towarzyszami chodziliśmy robić szkody. Wyrywaliśmy słupy i zry­waliśmy druty, zabieraliśmy z wozów co się dało. Robiliśmy tak, by chaos wprowadzić w wojsku. Okupanci zrobili obostrzenia. Obie­cywali nagrodę temu, kto odda władzy zbrodniarza. Nasze mia­steczko zapłaciło dwa razy kontrybucję po tysiąc pięćset koron.

Było to w październiku 1918 roku w wieczór deszczowy. Komen­dant okupacyjny zapotrzebował kamą ekspedycję. Trzeba coś robić, by ta ekspedycja nie doszła do skutku. Poszliśmy na drogę, którędy miała przyjechać kawaleria. W kilku miejscach na drodze i na polach zaczepiliśmy druty kolczaste na wysokości jeźdźca. Na taką ekspedycję nie wybierało się ich dużo. Jeden z nas musiał się po­święcić i iść dalej, by konie postraszyć. Na ten posterunek poszedłem ja. Konie się w ciemnościach przelękły i szybko pocwałowały na drut. Manewr mój się udał, trzech spadło z koni, dotkliwie się po­tłukli, inni się podrapali, a nawet i koń się przewrócił i przygniótł jeźdźca. Latarki błysnęły w ciemnościach. Zgubiony jestem. Puste pole, uciekam w dal. Złapali mnie i zamknęli do piwnicy.

W nocy było słychać krzyki, gdyż zebrało się dużo chłopstwa i kobiet z dziećmi; Zostałem zwolniony i "tejże jeszcze nocy ci sami żołnierze zostali rozbrojeni bez żadnego oporu. Sami rzucali broń, „dosyć wojny“ mówili. Następnie poszliśmy zastąpić wartę nad Pilicą, gdyż za Pilicą byli Niemcy jeszcze mocni i butni i trzymali

się parę dobrych dni. Uformowaliśmy kompanię wojska i stanęliśmy kilka dni w Białobrzegach, potem przemaszerowaliśmy do Radomia.

W Radomiu przyjmowała nas ludność owacyjnie, rzucano z bal­konów kwiaty, znoszono papierosy i cukierki. Wiwatowano: „Niech żyje armia i obrońcy Polski!“ W koszarach porozrzucano nas po wszystkich kompaniach, tak że znalazło się dwóch lub trzech z jed­nej miejscowości. Zabrano, nam dowódcę, porucznika Ganowskiego, a otrzymaliśmy Jampolskiego. Komendantem baonu został podpuł­kownik Szemiot. Tenże .podpułkownik zapytał mnie, czy chciałbym zostać jego ordynamsem. Odpowiedziałem, że nie wstąpiłem do wojska po to, by czyścić oficerom buty. Odpowiedź moja podobała mu się bardzo i jeszcze bardziej na mnie nalegał. Odpowiedziałem jednak, że rozkaz spełnię, lecz butów ani garnków nie będę czyścił, mogę najwyżej spać i być przy boku na froncie.

Kompania nasza szykowała się na front pod Lwów. Batalion podzielono na dwie części. Komendantem pierwszej był major Po­powicz, komendantem kompanii — pór. Włodzimierz Zieliński. Na stacji mianowano nas szóstym pułkiem Legionów.

Pierwsze spotkanie z Ukraińcami było w Sądowej Wiszni. Jadąc dalej pociągiem do Gródka Jagiellońskiego byliśmy w ostrym pogotowiu.

Pierwszy chrzest bojowy otrzymaliśmy pod Kiemicą za Gródkiem.

*

$ n

Nasza kompania była w rezerwie i wszystkie dziury nią zaty­kano. Było to najgorsze, bo gdzie diabeł nie mógł, tairp wysyłano naszą kompanię, po całym odcinku, to tu, to tam, to znów na robotę, kopać okopy, budować ziemianki. A tu ziemia zmarznięta jak na biegunie. Kilofami wal, bracie, w ziemię jak w skałę.

j*

* *

Staliśmy w pobliżu pałacu w Lubieniu Wielkim, często mieliśmy tam służbę. A że ludzie młodzi są ciekawi, więc się dowiedzieli szybko, że w ogrodzie jest grobowiec hrabiów. Poszło nas kilku zobaczyć to cudo zrobione rękami człeka pracy. Tak ładnie tu w tych kryptach ludzie, mieszkają po śmierci. Ludzie żywi nie mogą sobie pozwolić na coś podobnego. Trumny metalowe z wierzchu. Na

wierzchu jest szybka, by mógł umarlak jeszcze nacieszyć się światem pięknym. Moi towarzysze postanowili rozebrać trumnę i zobaczyć, co tam jest w środku. Były kosztowności, na palcach pierścienie | diamentami, krzyże z kości słoniowej. Żołnierze chcą zabierać truposzom złoto i brylanty. Odciągałem ich: „Dajcie spokój im w trumnach. Niech się nacieszą i na tamtym świecie brylantami“. Roześmiało się bractwo nazywając mnie świętoszkiem. Daleki by­łem od tego, no, ale się brzydziłem. Koledzy zabrali kosztowności i dali mi sygnet z brylantem i złoty krzyżyk z łańcuszkiem, lecz wszystko to włożyłem z powrotem do trumny, wycierając ręce

o płaszcz. Czułem jakoś, że to parzy, no i obrzydzenie rabować. Inni za to zabrali.

'Pamiętaj — powiedział jeden — tylko zamknij mordę. Ani pary z ust.

A mnie się zdaje, że się sami wsypiecie — odpowiedziałem.

* *

Jednej nocy byłem tak zmęczony, iż stojąc na wedecie oparty

o drzewo, zasnąłem. Wówczas rozprowadzający warty zabrał mi karabin. Gdy się przebudziłem, ujrzałem, że karabinu nie ma. Szukam w ciemności, czy nie leży na ziemi, lecz nigdzie go nie było. Uszczypnąłem się, gdyż zdawało mi się, że śnię. — Nie, to naprawdę — myślę sobie — karabinu nie mam. Żle, co tu robić? Jakim by sposobem zdobyć karabin? Poszedłem do jednej wedety opodal, pa/trzę, a ten śpi otulony. Przytknąłem ucho, oddechu nie słyszę, ścisnąłem go za nos, również cisza. Ktoś go zabił, a może ’zmarzł. Zabrałem mu karabin i wróciłem na swoje miejsce. W mro­kach ciemności ujrzałem osoby idące ku mnie od strony nie­przyjaciela.

Stój! — powiedziałem głośno, na co usłyszałem parsknięcie śmiechem.

Stój, bo strzelam! i

Śmiech się powtórzył. Wówczas strzeliłem dwa razy.

Nie strzelać! Nie strzelać! — odezwano się z przeciwka — to swoi.

Hasło? — zapytałem.

Kalisz.

Odzew? — zapytano z przeciwka.

Karabin, musicie iść pojedynczo.

Ależ to swoi — powiedzieli.

Nie znam swoich po ciemku. Ręce do góry i pojedynczo!

Nie było rady. Musieli wykonać rozkaz i szli pojedynczo ku mnie. Rozpoznałem, iż byli to żołnierze z mojego plutonu i koledzy jednej łyżki. Żałowali, iż nie stanęli na pierwsze wezwanie, gdyż jeden z nich otrzymał postrzał w rękę, lecz było za późno. Zdziwili się, skąd mam karabin. Powiedziałam, że i ja również zabrałem drugiemu, jak oni mnie. Rozprowadzający ucieszył się, że powetuje sobie na drugim.

O, nie, przyjacielu — powiedziałem — na drugim nie po­wetujesz, bo on już nie wstanie.

Poszli do niego i zabrali go do ziemianki. Kiedy go nieśli, od­łamali mu uszy, które stwardniały na deskę. Okazało się, że zmarzł na warcie, stojąc trzy godziny. Ratunek był już spóźniony. Tejże nocy o godzinie pierwszej powtórny raz stoję na wedecie. Myśli natłoczyły mi się do głowy. Wiatr wiał, padał sypki śnieg, księżyc chował się za chmury, to znów wychodził, jakby się bawił w chowa­nego.

Teraz ludzie śpią spokojnie w swych gniazdach rodzinnych, w łóżkach przykrytych pierzynami, kołdrami, chrapią sobie smacznie, a my na tej rubieży stoimy z daleka od swych domów i rodzinnej wiosłu, na mrozie, wśród zawiei śnieżnej, rwących się nad nami i pod nami granatów i szrapneli, gdzie co chwila czeka śmierć i kalectwo dozgonne. Ściskało mi się serce z żalu, iż nie ma tutaj między nami posiadaczy fabryk, folwarków, domów, różnych 'ma­jątków i kapitalistów, dla których jest Polska ojczyzną i prawdziwą żywicielką. Między sobą rozmawialiśmy, iż po skończonej wojnie Polska obdarzy nas ziemią i wynagrodzi sowicie dobrobytem.

Nam należy się to słusznie, ale czy my to dostaniemy? O tym wątpiłem, chociaż były obiecanki na murze porozklejane. Były to jednak tylko czcze obietnice, które się nigdy, według mego mnie­mania, nie spełnią. Marzyłem o swej zagrodzie, jaką w przyszłości

dostanę za obronę kraju. 'Pragnąłem jednej chwili, by się skończyła wojna i bym dostał taką właśnie zagrodę-obiecankę, gdziebym za­łożył swą rodzinę, której pragnąłem. W tej zagrodzie płynęłoby mi życie rodzinne, którego nigdy nie zaznałem. Tęsknię i pragnę mieć swoją rodzinę. W tej zadumie płynęły mi godziny na wedecie.

Po dwóch godzinach wartowania zobaczyłem zmianę, która szła | daleka.

Zmieniono mnie. Poszedłem do ziemianki. Zaledwie zmrużyłem oczy, zmożony snem, usłyszałem:

Wstawajcie, Koszykowski! Na wedetę!

Co? — przecież zszedłem dopiero.

Mało co, że zszedłeś, ale nie ma kto stanąć na wedecie.

Jak to, mało was tu jest?

Nie brzęcz — powiedział rozprowadzający — wiesz, że są tylko dwie zmiany i tego zmieniasz, który ciebie zmienił. A on został zabity.

Poszedłem, bo rozkaz jest święty.

*

« «

Jednego wieczoru, gdy podporucznik Mierzejewski wychodził z ziemianki, w plutonie żołnierze krzyczeli: „My chcemy zmiany, zmiany!“

Podporucznik wrócił się i spytał: |

Kto krzyczy: zmiany?

Nikt się nie odezwał, więc spytał z kolei kilku żołnierzy:

Czy krzyczeliście: zmiany?

Każdy się zaparł. W końcu spytał minie. Odpowiedziałem:

Tak, wołałem zmiany.

Jeszcze kto wołał: zmiany?

Nikt się nie odezwał. Zaparli się wszyscy. Właściwie, to ja zmiany nie wołałem, ale dla samego wstydu za pluton powiedziałem „tak“. Bo właściwie cóż to za żołnierz, gdy się boi swego dowódcy.

85

||

Więc gorzej się będzie bal w czasie walki. Dowódca plutonu kazał innie rozbroić i zaprowadzić przed dowódcę kompanii, por. Zieliń­skiego.

Gdy znaleźliśmy się w kwaterze por. Zielińskiego, wówczas pod­porucznik zameldował, iż ja buntuję pluton. Porucznik Zieliński po­wiedział mi:

Słuchajcie, obywatelu Koszykowski, ja miałem was za naj-' lepszego żołnierza, a wy jesteście bolszewikiem i buntownikiem.

Gdy porucznik skończył, zacząłem mówić na swą obronę:

Obywatelu poruczniku! Pluton nasz stoi dziewięć dni na pla­cówce bez żadnej zmiany, dzień i noc spać nie może i jest w po­gotowiu, by bronić odcinka, który został wywalczony naszą krwią. Do tego i nie jemy. Gdy więc nieprzyjaciel napadnie na żołnierzy spragnionych snu i głodnych, co będzie wówczas? Zwyczajnie: za­bierze bez boju to, cośmy zapłacili krwią, i cała walka kilkumie­sięczna pójdzie na marne. A Rzeczpospolita Polska patrzy na nas jako na swych obrońców.

Porucznik po wysłuchaniu mych słów rzekł:

Za buntowanie plutonu będziecie ukarani.

Rozkaz.

Dowódca posłał ordynansa po sznurki, gdyż miałem ze związa­nymi rękami i nogami dwie godziny siedzieć na śniegu. Nic nie szkodzi — pomyślałem — dobra i taka zapłata za obronę kraju, w któ­rym nic i nikogo nie mam. Ordynans wrócił zameldować, iż sznur­ków nie ma. Wówczas odprowadzili mnie na kwaterę do jednej chaty, gdzie się najadłem i porządnie wyspałem, a wartownicy pil­nowali mnie przez całą noc, zmieniając się co dwie godziny. Rano zostałem wezwany do porucznika. Porucznik położył rękę na mym ramieniu i powiedział:

Przepraszam was, obywatelu, że chciałem was ukarać, ale dowiedziałem się o wczorajszej waszej odwadze w czasie boju, więc karać was nie mogę. A po drugie cały pluton wołał zmiany i byłoby niesłusznie, bym was miał karać za wszystkich. Uważam, żeście chcieli się poświęcić za cały pluton i przyjąć karę. "Widzę, że je­steście odważni i gdyby nie wy, to byśmy tu nie byli.

- - Wieczorem w rozkazie dziennym otrzymałem pochwałę. Żoł­nierze wytrzeszczyli oczy, gdyż byli pewni, że będę ukarany naj­surowiej, a tu pochwała mi w udziale przypadła. Wieczorem przy­szła zmiana dla plutonu.

Mijały dni zimowe i czuć było wiosnę. Lody zaczęły pękać. Chociaż pełnio śniegu jeszcze wszędzie leżało. Razem z wiosną na­stały większe boje.

* #

W-Wielką Niedzielę 1919 roku padał na przemian śnieg z desz­czem. Powierzchnia bagna pokryła się wodą. Nigdzie nie można było stanąć, gdyż woda w butach chlupała. Najgorzej było nocą, gdyż żołnierz spragniony snu zasypiał na powierzchni wody, a z góry na głowę mu się lało, W dodatku trzeba było chodzić ostrożnie, by nie ugrząźć. Tak męczyliśmy się w wodzie dziewięć dni, a deszcz n'e ustawał. Każdy z nas wzdychał do bitwy, gdyż lepsza była bitwa niż bezczynność na mokradle. Dzień i noc paliliśmy ogień, który się dusił od deszczu, więc każdy z nas uwędził się na kolor oliwkowy.

Po męczących dziewięciu dniach odmaszerowaliśmy na kwatery do Stawczan. Gdy nasza kompania wchodziła do Stawczan, ludność pochowała się do piwnic, gdyż rozniosła się wieść, iż Murzyni są w polskim wojsku, a my. nic nie różniliśmy się kolorem od Murzy­nów. Gdy stanęliśmy w Stawczanach, wówczas czuliśmy się jak, w raju. Jeść nam nie brakło, ponieważ magazyny nieprzyjaciół były dobrze zaprowiantowane. Kompania odmaszerowała po kilku dniach wypoczynku do Nawarii, a stamtąd zdobyliśmy atakiem jedną wioskę. Mieszkańcy ze wsi pouciekali, więc my zostaliśmy pełnymi gospodarzami wsi. Kury chodziły bez opieki, kaczki kwaikaiy głodne po podwórkach, a my jako dobrzy ludzie, obawiając się, by ten drób sam się nie zjadł, zjadaliśmy go z litości. Podczas łapania drobiu kilka strzałów padło do nas ze stodół chłopskich. Jeden z naszych został ciężko ranny. Zabraliśmy jego i kury. W mieszka­niu na glinianej podłodze roznieciliśmy ogień. Rozsiedliśmy się na podłodze około ognia i każdy skubał swą kurę czy kaczkę, później do nóg przywiązywaliśmy sznurki, supełki i różne znaczki, żeby saę nie pomieszały, i tak się gotowało. Każdy był głodny i czekał

U

niecierpliwie, a woda z wierzchu tylko kipiała. Psiakrew — w z dychaliśmy — żeby tu był kucharz...

Nagle kanonada się odezwała. Armaty grały jak potępione do śmiertelnego tańca, wylecieli żołnierze z izb, łapiąc swe kury, niektórzy nie zdążyli ich zabrać. Ja dbając o swój szlachetny kał- dunek zabrałem kurę i gęś, nie swoją, ale nie czuję się winnym, gdyż wyszedłem ostatni. Z żalem popatrzyłem na kipiącą wodę, w której zostało tyle kur. Stanęliśmy za domem, a «tu jak nie rąbnie granat w samą chatynkę! Cała ściana znalazła się na naszych barkach, a że cały dom był zrobiony z chrustu, a tylko wyprawiony gliną, to i nic nikomu się nie stało poza drobnymi zadrapaniami. Wygramoliliśmy się spod połamanej ściany i schowaliśmy się za lepszą ścianę, gdyż okopów jeszcze nie było. Dopóki nic nie widać, trzeba się było wziąć do posilenia. Kura twarda, nie ugotowana, gęś również twarda, a na dodatek nie osolone i zakurzone pyłem glinia­nym domu. Jak to mówi przysłowie: człek nie Świnia, wszystko zje. Mordowałem się przy tym jedzeniu ze dwa dni.

1 maja wieczorem spadł śnieg, a my wówczas staliśmy na polu. Powietrze raptem się oziębiło, byliśmy jeszcze nie okopani i bez żadnych schronisk, a tu pada i pada śnieg z deszczem. Wtedy stałem w nocy na wedecie wysuniętej o jakieś dwieście kroków w przód. Zmokłem do ostatniej nitki, a że byłem w kompanii najmłodszy i najmniejszy, to się wcale ze mną nie liczono, Więc stałem więcej i dłużej, niż mi się należało. Wszędzie mnie wypychano, gdyż się nigdy nie wymówiłem. Stojąc na wedecie rozmyślałem nad krzy­czącą niesprawiedliwością. Było w .plutonie do czterdziestu żołnie­rzy, a pluton wystawiał jedną wartę przy okopach. Ja w każdą noc po dwa razy pełniłem wartę. Za każdym razem, gdy pluton szedł do boju, szedłem pierwszy jako szpica kompanii. Kiedy wysyłano patrol, to używano wciąż tylko mnie, jednym słowem zapychano mną wszelkie dziury. Rozmyślałem nad. tym, że trzeba raz już skoń­czyć z tą niesprawiedliwością. Zmęczony zasnałem. Przyśniło mi się, iż tuż za górką jest dom mojej opiekunki. W mieszkaniu jest cie­plutko, wszyscy w domu śpią pod pierzynami, a mnie tak zimno strasznie, że rozmyśliłem sobie, by tam iść. 'Wstałem z ziemi i prosto

idę do domu. Naraz się przebudziłem i rzeczywiście ujrzałem do- mek 1 daleka, a w okienkach paliło się światełko. Zapomniałem w jednej chwilf, co się ze mną dzieje i gdzie w ogóle jestem. Zda- wałó mi sdę, iż zbłądziłem i spałem w rowie. Dopiero ocuciło mnie światełko rakiety i przypomniało mi się, że jestem w wojsku. Oko­py poza mną zostały wykopane, każdy sobie z żołnierzy robił okopy dla siebie, każdy się ukrył w ciszy okopu, przykrył się jaką starą płachtą czy drzwiami kradzionymi, jakoś się przytulił i śpi roz­ciągnięty lub skulony na słomie, a ja tu marznę i nie mogę docze­kać się zmiany.

Poczęło świtać, lecz zmiany nie widać. Stałem bez zmiany mo­knąc na śniegu przeszło osi sta godzin. Nareszcie kiedy się rozwidniło, przyszła zmiana. Wstać nie mogłem, «nogi odmówiły posłuszeństwa, rąk wyciągnąć nie mogłem: tak skostniały. Wówczas dwaj żołnierze wzdęli mnie na ręce I zanieśli do okopów, a następnie na noszach odnieśli do chaty najbliższej.

Skoro przyszedłem do siebie, zameldowałem porucznikowi Zie­lińskiemu, iż stałem na wedecie całą noc bez zmiany, a zawsze co noc stoję po dwa razy, gdy inni stoją raz na tydzień lub na dwa tygodnie.- Porucznik zbadał • tę sprawę i dał naganę plutonowemu, następnie zabronił posyłać mnie! na służbę w ciągu miesiąca. Teraz dopiero odetchnąłem spokojnie. Zabrałem się do roboty swej zie­mianki, raczej ochroiiy przed deszczem, gdyż po dwóch żołnierzy było w jednym okopie, a każdy ze swej strony szykował sobie ochro­nę. Ja do tej pory nigdy ochrony przed deszczem, nie miałem, ponie­waż czasu na zrobienie jej nie było. Teraz, gdy zostałem wolny, wy­budowałem ochronę dla siebie, jakiej nikt nie miał w plutonie, a na­wet i w kompanii. Zrobiłem obszerną ziemiankę na dwie osoby, postarałem się o dwoje szerokich drzwi i przykryłem jeszcze sło­mą, a później ziemią. Tu byłem bezpieczny przed kulkami, jak również i przed szrapnelami. Postarałem się o naftową lampę, któ­rą zapalałem. Wejście zasłaniałem słomą. Zimna przestałem się już obawiać, wody się nigdy do środka nie nalało, gdyż w okopie zro­biłem ściek. W środku położyłem dużo słomy, by od ziemi nie ciąg­nęło. Podporucznik Michalski widząc, iż mam przyzwoite schro­nienie, przychodził do mnie spać.

Odcinek nasz znajdował sdę na górze, w miejscu bardzo niebez­piecznym. Pragnąłem jednak, byśmy tu byli jak najdłużej. Po dwóch tygodniach naszego pobytu dostaliśmy rozkaz odmarszu.

Wymaszerowaliśmy do Gródka Jagiellońskiego, a następnie na ofensywę na Podhorce. Stamtąd pomaszerowaliśmy z powrotem do F.udek i Chłopczyc. Z całego batalionu wybrano jedną kompanię i oddano ją porucznikowi Zielińskiemu, po czym poszliśmy do Gródka Jagiellońskiego, a dwie kompanie odjechały do kadry. Następnie odjechaliśmy do Lwowa i tam przedefilowała kompania naszych cbdartusów przed generałem Jędrzejewskim, Później, w czasie marszu, przydzielono nas do 19 p. p. do Złoczowa. Pułkownikowi z 19 p. p. spodobałem się i namawiał mnie i wielu innych żołnierzy z na­szej kompanii, byśmy zostali, to nas Zamianuje podoficerami. A 19 p. p. był świeżo przybyły z kadry, ludzie nie znali frontu, nie wą- chali prochu, toteż nic dziwnego, że każdy z nas był dobrym żoł­nierzem dla podtrzymania ducha świeżego rekruta. A zwłaszcza my! Toż sami ochotnicy, ani jednego poborowego! Lecz, niestety, nie mogłem się zgodzić na przejście do tego pułku, wolałem dzielić dolę i niedolę starych druhów.

Po trzydniowym wypoczynku w Złoczowie wy maszerowaliśmy do Brodów. Tam, za lasem, pod Radziwiłłowem otrzymaliśmy odci­nek na starej granicy austriacko-rosyjskiej. Był to ciężki odcinek. Ziemia skalista, wapienna i bij bracie kilofem, by zrobić sobie dziu­rę do schowania, a artyleria waliła celnie i stale macała nasze głowy. Po dwóch tygodniach zostaliśmy wyparci z Brodów i cofnęliśmy się do Angelówki. Tutaj kazano nam skosić żyto, takie piękne, zie­lone, jak jest w czerwcu. Gdy wziąłem kosę do rąk i miałem kosić niedojrzałe żyto, wówczas przyszła kobiecina z dzieckiem na ręku błagać, bym nie niszczył żyta. Wzruszyłem na to ramionami.

Cóż ja zrobię? — mówię kobiecie. — Przecież taki rozkaz i muszę go wypełnić. |

A gdy pierwsze pokosy padły, biedna kobieta rzuciła się na leżące żyto, tarzała się z rozpaczy i mówiła do dziecka, które również pła­kało:

O, moja detyno, moja detyno, szo ja tebe budu dawat jisty?

Serce krajało mi się z żalu nad nędzą i przyszłym głodem ludzi. Rzucałem kosę na ziemię i podszedłem do wystraszonej kobiety, która sądziła, że znów coś nowego czeka ją z mej strony.

Moja kobiecino, powiedzcie, ile może kosztować to żyto, które skoszę?

O, panoczku! Darogo, około czterystu koran.

Nie martwcie się — rzekłem. — Ja wam za to zapłacę, ale skosić muszę. Idźcie do domu, ja zaraz do was przyjdą.

Kobieta poszła do mieszkania z niedowierzaniem. Za pół go­dziny wstąpiłem do jej chaty i wręczyłem moje oszczędności, 360 koaron, obiecując, że co będę mógł, to pożyczę i dopłacę. Zabroniłem jej rozgłaszać między żołnierzami, iż jej zapłaciłem za zniszczone żyto, gdyż nie chciałem, by żołnierze przezywali mnie filantropem i do tego wobec takich, których mężowie są po stronie nieprzyja­cielskiej. Pożyczyłem czterdzieści koron i dołożyłem jej. Kobieta chciała całować mnie po rękach, na co jej nie pozwoliłem. Obłapiała 2» nogi, nie wiedziała, jak ma dziękować. Życzyła mi mówiąc:

Szoby tebe, panoczku, Boh dał świrowie i dobroju żynku, szo- by tebe nie buła bieda.

Broniłem się przed Jej całowaniem i wyszedłem z mieszkania zadowolony w duchu jak nigdy dotąd w życiu. Sam byłem biedny i składałem ten żołd, jaki dostałem, ale cóż mi po tym? Może zosta­nę 'zabity, a grosz mój zaoszczędzony poszedłby na marne albo na łajdactwo kolegów.

#

« «

Najgorzej było z wodą, gdyż nigdzie w potu jej me było, nawet rowu w pobliżu nigdzie się nie ujrzało. Z powodu strasznego pra­gnienia zakopywaliśmy się w zimniejszej ziemi, a rano zbieraliśmy w kaski żelazne rosę z traw i-zbóż. Trzeba było dużo czasu, nim się nazbierano tych pereł, by ugasić pragnienie. Toteż zaczęliśmy kopać głęboki rów, a w nim duży dół. Chcieliśmy dokopać się do wo­dy. Mdleliśmy z pragnienia, a zakopywanie w ziemię pomagało tyle, co umarłemu kadzidło. W końcu dokopaliśmy się do cudownego i żywótnego strumienia pereł. Woda brudna, to głupstwo, za godzi­nę się ustói — i, bracie, pij, aż ci bęben pęknie! Uraczyliśmy się na­prawdę. Piliśmy ją jak wino. Ale niestety za kilka dni przyszła zmiana 35 p. p., a my stanęliśmy za nimi w oddali, gdzie brak było znowuż tego nektaru.

Teraz raniutko maszerujemy do Brodów. Kiedy ujrzałem kałuże na szosie, położyłem się na ziemi, piłem brudy, a za moim przy-

kładem posili inni. Zobaczył to plutonowy Ostrowski, który był na innym odcinku, gdzie nie brak było wody i nie odezuwai tego pra­gnienia. Przyskoczył do mnie i uderzył kolbą w plecy. Tego był» już za dużo dla mnie. Poderwałem się w jednej chwili z ziemi i rąb­nąłem go prosto w nos raz i drugi, aż polał się strumień krwi, i po­łożyłem się najspokojniej na ziemi pijąc dalej wodę. Plutonowy nie dał za wygraną i z powrotem uderzył kolbą, aż się zgiąłem. Chwy­ciłem za rękojeść bagnetu i uderzyłem Ostrowskiego w same wargi, wybijając dwa przednie zęby. Dał spokój, gdyż nie był łubiany w plutonie i nie znalazłby się nikt, kto by go bronił. Dalszą część drogi do Brodów przebyliśmy spokojnie i stanęliśmy na kwaterze.

> «

« «

Po kilku dniach odpoczynku od maszerowaliśmy do Klekotowa, oddalonego około siedmiu, kilometrów od Brodów. Zajęliśmy pla­cówkę W ostatnim domu przy szosie. Wedetę wystawiało się nocą w polu, a zaś dniem na strychu. W dachu wybita była dziura dla obserwacji. Kilka dni była tu cisza i nikt nam nie przerywał spo­koju.

Pewnego dnia po południu artyleria zaczęła w nas bić ogniem celnym, po całej wsi. Plutonowy Ostrowski był na tyle nieuważny, iż kazał mi wejść na strych, gdyż tamtej wedety nie był pewien, więc wolał dwóch niż jednego. Posłuchałem rozkazu i wszedłem.

W trakcie t^go dostrzegł mnie nieprzyjaciel. Wówczas odegrała się Sodoma i Gomora. Granaty poczęły padać pod sam dom, lotki fru­wały na strychu. Mając zegarek zobaczyłem, iż jest godzina czwarta. Przez lornetkę ujrzałem pancerny samochód nieprzyjacielski w ży­cie. Myślę sobie: „O!... to już źle, mogę się śmiało pożegnać z ży­dem“. Mój towarzysz broni stale się żegnał i modlił. Naraz cały dom się zatrząsł od huku, granat trafił w sam dom, sUfit skoczył do góry. Uderzyłem się o poprzeczną krokwię.

Mój kolega zleciał (tak się później tłumaczył), lecz ja jestem najpewniejszy, że skoczył, gdyż tam nie można było zlędeć. Następny granat znów trafił w to samo miejsce. Potoczyłem się | miejsca jednego na drugą stronę strychu. Czułem, że nadchodzi ostatnia go­dzina mojego żyda. Żeby to chociaż był koniec życia, to by nie było \ tak źle, a kalectwo gorsze.

Czuję, że lada chwila skonam, ciężar przywali! mnie całego, ostatni raz chciałem się przeżegnać, lecz ręki nie podniosłem.

O Boże! — jęknąłem — ręce i nogi mam złamane i jeszcze żyję-

W jednej chwili przyszła mi na myśl śmierć nieunikniona.

Gdy się przebudziłem, zobaczyłem wkoło siebie żołnierzy i pod­porucznika, który powiedział:

Dobry żołnierz! Nie zszedł ze swego stanowiska nawet w naj- krytyczniejszej chwili.

Później, gdy przyszedłem do zdrowia, żołnierze opowiadali mi, że dom się rozwalił, a porucznik mimo ciemności egipskich kazał mnie szukać, gdyż uważał, że jeszcze mogę być przy życiu. Zosta­łem znaleziony, cały zbroczony krwią. Ranny nie byłem, lecz mia­łem zwichnięte nogi i byłem cały pokaleczony. Odwieźli mnie do Brodów i w tamtejszym szpitalu opatrzyli. Po kilku dniach przy­szedłem do zdrowia, a gdy wróciłem ze szpitala, stanąłem do raportu karnego za dawne pobicie plutonowego Ostrowskiego. Porucznik wysłuchał zażalenia plutonowego na mnie. Za to otrzymałem go­dzinę stójki pod karabinem.

Kompania nasza, od czasu gdy została oddzielona od reszty ba­onu, przestała pobierać żołd i umundurowanie. Żołnierze zaczęli szemrać, iż za własną przelaną krew, ciężki znój i trud żołnierz jest nagi, bosy i głodny. Kompania się zbuntowała. Część żołnierzy postarała się o fałszywe dokumenty. Wyjechali wieczorem do Lwo­wa. Rano, gdy wstaliśmy i zobaczyliśmy brak tylu żołnierzy, powstał u nas bunt. Jak to, oni mają być lepsi- czy odważniejsi? Nie! Na­mówiliśmy się w kilku i wyjechaliśmy drezyną ręczną po torze kolejowym do Lwowa. We Lwowie spotkaliśmy sdę z tymi, którzy wyjechali wcześniej niż my. Cały dzień wałęsali się oni po Lwowie. Na razie nie było pociągu, wobec czego wypadło nam jechać razem do Przemyśla. W Przemyślu porozjeżdżaliśmy się każdy w inną stronę. Jadę do Krakowa | kilkoma innymi. W Krakowie znów się rozeszliśmy. Zostało nas dwóch do samej Warszawy. Na stacji nie chciałem wysiadać, gdyż nie miałem chęci wpaść w ręce żandar­mów. Wyskoczyłem w biegu z pociągu przy ul. Żelaznej.

Gdzie mam się teraz wykręcić i dokąd iść? No, chyba że do Dą­browskich. Ale czy on mnie przyjmie po bratersku? Zresztą innego domu nie mam, gdzie mógłbym iść. Co prawda to nie szedłem do niego, by mnie wziął do siebie z powrotem, ale tak człowieka ciągnie coś do domu, bo mu się zdaje, że to rodzina. Więc chciałem odwie­dzić go z rodziną, pokazać mu sdę, że jeszcze żyję. Gdy wchodziłem do domu, serce mi załopotało. Wróciłem od- drzwi, bo i po cóż tam pójdę? Czy on brat, swat albo ktoś taki, co by mnie wyglądał i do swego serca przycisnął? Niej Nie!" Ja przecież nikogo nie mam ną ziemi. Walczyłem- na froncie, broniłem ■— kogo? Nie wiem! Ach,

przepraszam, broniłem rządu bogaczy polskich, którzy o mnie zaw­sze zapominają i w każdej chwili gotowi zamknąć drzwi przed obrońcą-sierotą. Kim ja dla niego? Wielkie nic.

Ja obrońca, bezdomny, oberwany, w podartych butach, w za­wszonej koszuli, gorzej psa stoją pod drzwiami. Po cóż ja tu mam wchodzić? Przypomniałem sobie, że nieraz uciekałem od Antosia bity i kopany, a mnie teraz potrzeba było serdecznego ciepła, które * by ogrza’o moje cierpienia. Lecz za tymi drzwiami nie ma dla mnie serca, tylko zimny głaz, który by zamroził mą duszę. Odszedłem od drzwi jak pies bezdomny i brudny. Przypomniały mi się ostatnie chwile u mej przybranej matki, która miała dla mnie trochę serca. Pamiętam ten dzień, gdym się zapisał do wojska, a ona nie wie­działa o tym. Zażartowałem, że zapiszę się do wojska i nikt krzy­wym ani złośliwym okiem patrzeć na mnie nie będzie.

Żeby cię pierwsza kula nie minęła!

. 1— O, dobrze, mamo — powiedziałem. — Nie minie może na­prawdę, ja jako niepotrzebny człowiek przestanę istnieć.

I ozy nie byłoby lepiej, gdyby kula przeszyła mnie na wylot i nie potrzebowałbym stać przy drzwiach i wspominać psie życie?

Trzeba stąd odejść. Odchodzę od drzwi, schodzę z drugiego pię­tra. Wtem trzasnął ktoś drzwiami, obejrzałem się: Antoś. Stanąłem, by go przepuścić, ukłoniłem się. On spojrzał:

Żyjesz? — zapytał obojętnie i schodzi ze schodów. Ja rów­nież. I na tym się rozmowa skończyła. Na ulicy szybko się oddalił. ^ Wiadomo...

Idę na stację kolejową. Jadę do Jabłonny. Zameldowałem się w baonie, lecz nikt mnie nie znał, wszyscy nowi, jakoś dziwnie nadzwyczaj surowi, nie tacy otarci i śmiali jak na froncie. Kaprale i inni podoficerowie czy oficerowie niedostępni, jak gdyby udzielni bogowie na planetach. Tak, tu nie front. Na froncie byliśmy rozbi- surmanieni, więc nic dziwnego, że nam się to nie mogło podobać. Życie w kompanii było tak nędzne, że z głodu wprost łzy stawały w oczach żołnierzy nieprzyzwyczajonych do głodu. Ja byłem przy­zwyczajony do takich eksperymentów, toteż znosiłem mężniej od

95

innych. Paczka sucharków była wydawana na pięciu żołnierzy na dzień. Fasunek dostawało się wieczorem i wypadało na sztukę do­kładnie pięć sucharków wielkości zwykłych czworokątnych her­batników. To trzeba było zachować na drugi dzień. Rano na zbiórce należało pokazać oficerowi, który skrupulatnie oglądał, a za zje­dzenie sucharków za wcześnie — szło się do paki. No, takich zwycza­jów na froncie nie było. Żołnierz gdy dostał mało, to ukradł, a na­jadł się i jakoś się żyło. Toteż i tu, gdy reszta kompanii naszej wró­ciła z frontu i rozbili ich po wszystkich kompaniach baonu, zrodziło się nowe żyde. Przede wszystkim te ciche kompanie stały się wię­cej odważne, a mniej posłuszne. Nasi żołnierze kradli płaszcze, ko­ce, co się tylko dało, byle na chleb to opylić. Inni, mniej grabieżmi, a między nimi i ja, chodziliśmy na młode kartofle i piekliśmy je.

Często bywały karne ćwiczenia za takie nasze wyskoki, toteż iv nocy częstokroć robili plutonowi alarmy na swoją rękę, bez ze­zwolenia dowódcy kompanii. Żołnierze śpiąc w najlepsze zrywają się, ubierają i już stoją w pełnym rynsztunku. Za chwilę powiada się: „Kompania (czy pluton), rozejść się na prycze!“.

A jeszcze się działy gorsze rzeczy. Taki podoficerek kazał padać żołnierzom na błoto i czołgać się. Skarg nie było, bo gdyby się tak trafił ktoś, kto by stanął do raportu ze skargą, miałby za swoje od innych podoficerów! Dlatego też nigdy dowódca nie wiedział, co się dzieje w jego kompanii, no i oczywiśtie nigdy nie pytał żołnierzy, czy im się dzieje jaka krzywda.

Pewnego razu, gdy padałem na takich karnych ćwiczeniach pro­wadzonych przez plutonowego, a było po desizczu, i szukałem miejsca suchego, unikając błota, uwziął się ów komemdancik, bym padł w bło­to. Nie uczyniłem tego. Ten kazał:

Biegiem, naprzód, padnij, czołgać się!

A ja zwyczajnie:

Nie chcę!

Czemu nie chcecie- padać? — krzyczał plutonowy.

Bo jestem żołnierzem, a nie katorżnikiem. Minęły czasy oku­pacji i niewoli. Jest wolna Polska nie po to, byście nas gnębili i wy­cierali nas po brudnej, mokrej ziemi. Za mundury musi ktoś płacić i niszczyć nam ich nie wolno.

O, to ci ptaszek! — krzyknął plutonowy akcentem lwowskim.

!— Nigdy nie wyjdziecie z pudła. Za mądry jesteście.

Zostałem aresztowany na jego rozkaz. Żołnierze, dawni towa­rzysze frontowi, zaczęli urągać plutonowemu, a ten ich kazał aresz­tować i odstawić do paki, lecz tam nie chciano w ogóle nas przyjąć na rozkaz jakiegoś zarozumialca. I kazano nam się przyszykować do raportu karnego na następny dzień.

Panie poruczniku — melduje sierżant sztabowy — raport gotowy: czterech służbowo, trzech z prośbą, reszta kamy.

Porucznik podchodził do każdego żołnierza, a żołnierze podry­wali się za każdym nadejściem.

Panie poruczniku, legionista Koszykowski Konrad melduje, że staje do raportu karnego, iż nie wypełnił rozkazu plutonowego I nie chciałem padać i czołgać się po brudnej ziemi.

A dlaczego nie wypełniliście rozkazu? — spytał porucznik.

Dlatego, że jestem w polskiej armii, nie w zaborczej, żebym miał się czołgać i niszczyć mundur za byle błahostkę.

A skąd jesteście? — spytał.

Z Warszawy, panie poruczniku.

A dużo jest takich mądrych ananasów w Warszawie? — spytał.

Odpowiadam, że mądrych i głupich nie brakuje nigdzie, nawet i tutaj w kompanii są mądrzy i głupcy. Porucznik począł mnie świ­drować swymi niesympatycznym^ oczami. Od razu go znienawidzi­łem za takie odezwanie się do mnie.

Porucznik odezwał się do sierżanta:

Postawi go sierżant na sześć godzin stójki pod karabinem.

To mi się nie podobało, bo przecież po czterech czy też po pięciu

sucharkach człowiek nie będzie miał siły stać z cegłami. Nie, tak być nie może. Muszę się oprzeć karze. Co prawda, to miałem stać i co dwie godziny odpoczywać po 10 minut. W południe stanąłem z peł­nym rynsztunkiem pod karabinem. Chwilę stałem, a że czułem za duży ciężar na swych barkach, postanowiłem się zbuntować. Poło­żyłem karabin na ziemi, wyrzuciłem cegły z plecaka. Za co mnie karzą? Za dużo już cierpiałem dla jakiejś fantazji. W czasie okupacji byłem aresztowany przez Austriaków i trzymany z braku lepszego więzienia w piwnicy, byłem strzeżony jak zbrodniarz. Później zaś na froncie byłem zawsze pierwszy. Więc cóż? Jeszcze mało? Dosyć. Nie powinni robić sobie igraszki z ludźmi.

Wiedziałem, że kara mnie nie minie. Ułożyłem plan działania: poszedłem do koszar, postawiłem karabin na właściwym miejscu. Następnie położyłem się spać i począłem strasznie jęczeć. Gdy sier­żant zauważył, że nie stoję pod karabinem, przyszedł do koszar, zo­baczył. że leżę, i to go doprowadziło do najwyższej irytacji. Żeby żołnierz rzucił karabin i do tego jeszcze się położył na pryczy wśród dnia! Nie, tego było za wiele. Podszedł do mnie i krzyknął:

Koszykowski, co to znaczy?!

Ja leżąc odpowiedziałem, że to nie ma żadnego znaczenia.

Stańcie tu na baczność! — ryczał sierżant rozwścieczony. Odpowiedziałem mu, że jestem chory i nie mogę wstać.

Jak kto chory, niech idzie do szpitala, bo w koszarach miejsce dla zdrowych żołnierzy, a nie dla chorych. W tej chwili masz wstać!

Ja krzyknąłem na sierżanta:

Co to znaczy słowo „masz“? Czy sierżant nie wie, jak ma się odzywać do starego żołnierza?

Sierżant ryknął: ' -

Ty rekrucie zamazany, czy ty nie wiesz, co to jest wojsko?

Odpowiedziałem mu pięknym za nadobne:

Ty słoniu pana Boga, chamie i żłobie.

Sierżant widział, że nic mi nie zrobi, postanowił iść osobiście do porucznika Jankowskiego, lecz na szczęście nie było porucznika w mieszkaniu i wrócił z niczym. Nie miał złości swej gdzie wywrzeć, więc wywarł ją na żołnierzach niewinnych. Począł się przyczepiać, że brudno i mokro. A że ja jestem bardzo prędki i nie lubię, żeby się czepiał głupstw taki idiota, więc krzyknąłem na cały głos:

I czegóż ty, małpo jedna austriacka, czepiasz się zołnierzy, jeżeli oni ci nic nie zrobili? Jeżeli masz taką chęć się kłócić, wiec wsadź swój język w gorącą kawę, to cię już swędzić nie będzie, a ja zaręczę za skutek mojej recepty.

Sierżant zobaczył, że trafił na człowieka, który się przed niczym nie cofa, postanowił dać spokój i odszedł do kancelarii.

Następnego dnia miały się odbyć ćwiczenia polo we, a ja miałem iść powtórny raz do karnego raportu. Raportu jednak nie byio, bD nie było dowódcy kompanii. Postanowiłem coś działać, żeby od kary się uchronić. Najpierw wyszedłem' na szosę i pierwszemu lepszemu przechodniowi sprzedałem swój płaszcz. Gdy już poczułem, że mam

kilkanaście marek, postanowiłem uciec na front do pułku. W ka­drze byłem zaledwie trzy tygodnie, a już mi się dała we znaki, że wolałem niechybną śmierć na placu boju, niż- tu śmierdzieć w tej obmierzłej kadrze.

*

« *

Kiedy więc zaczęły się ćwiczenia palowe, zostałem chwilowo jako stary żołnierz mianowany zastępcą sekcyjnego i posłany na patrol z żołnierzami w stronę dworca Jabłonny. Po ćwiczeniach kazałem żołnierzom wrócić, a sam niby to miałem iść do sklepu, kupić coś do zjedzenia i później ich dogonić. Kupiłem bilet i pierwszym po­ciągiem pojechałem do Warszawy. Na stacji dowiedziałem się, że pociąg do Wilna odchodzi rano, więc wypadało mi się przenocować gdziekolwiek. Na noc nie można było pozostać na stacji, wszak od tego są punkty zborne, a można się natknąć na żandarmów. Toteż cały dzień o głodzie włóczyłem się po mieście, a później poszedłem spać na Siekierki nad Wisłę. Spanie bez przykrycia nie należy do przyjemności, ale. żołnierz jak pies wszędzie się położy i prześpi, pogoda czy słota, mróz czy błoto. Rano udałem się na stację z trans­portem wojska, który jechał w stronę Wilna. Tu zatrzymał mnie żandarm i odesłał na punkt zborny przy Nowowiejskiej. Tam przy­jął mnie sierżant piechoty.

Na drugi dzień miałem być eskortowany do Jabłonny. Nikt mnie nie pilnował, mogłem sobie chodzić w obrębie koszar. Gdy wysze­dłem na dziedziniec koszarowy, postanowiłem zapoznać się z ja­kimkolwiek żołnierzem. Na szczęście trafiło się dobrze, bo jeden żołnierz przechadzał się sam. Zacząłem z nim rozmowę, a następnie poczęstowałem go papierosem, opowiedziałem, że chciałbym wyjść na pięć minut do miasta, ale że trudna sprawa, bo nasz sierżant nie daje przepustek. Żołnierz powiedział, że dostał przepustkę i ohie- cał mi pożyczyć na pół godziny, tylko żebym wrócił. Odpowiedzia­łem, że tego nie potrzebuje się obawiać. W zastaw dałem mu zega­rek. Wziąłem przepustkę, poszedłem i więcej nie wróciłem. Posze­dłem na Dworzec Wileński na Pradze i tam mi się lepiej powiodło.

Zajechałem do Białegostoku. Tam sprawdzali dokumenty podró­ży, a ja ich nie posiadałem, więc skoro żandarmi weszli do wagonu z jednej strony, to ja wyszedłem drugą stroną i wlazłem na brek to­

warowego wagonu. Dostałem się na dach i już tak zajechałem pod Wilno. Kiedy pociąg odjechał na równą drogę, gdzie nie ma bardzo wysokiego nasypu, skoczyłem w biegu szczęśliwie. Nawet niepotrze­bna była ta ostrożność, gdyż na front każdy móg} iść, witano go ser­decznie. Tam takich dezerterów z kadry lubiano.

«

»

Jednej nocy po całodziennym marszu w okolicach Swięcian za­snęliśmy twardo. Jak niegdyś, tak i dziś pragnąłem ujrzeć tę ma­tkę, która mi dała życie. Przyśniła mi się i powiada: „Pragnąłeś widzieć mnie, oto mnie masz. Przyjrzyj się dobrze, byś zapamię­tał. bo się później obudzisz i możesz zapomnieć. Synu, dużo cier­pieć będziesz w swym życiu, lecz nie złorzecz mi, to wina ojca twego! Proszę cię, nie przeklinaj mnie,-gdyż padłam ofiarą, zostając twą matką. A teraz, synu, wstań, bo się spalisz i idź prosto za sto­dołę. Tam jest piwnica, a schowaj się dobrze, by ci się nie stała krzywda, uważaj na prawo i lewo, idź wolno“.

Przebudziłem się. Co to? Stodoła w płomieniach, ja samiutki je­den, obok nikogo, co się dzieje? Wrota stodoły zamknięte, jak się tu wydostać? Dym gryzie, w oczy. Szukam wyjścia, kawałki ognia spadają z dachu, za chwilę będę pochodnią. Schylam się i odwa­lam kamień. Skąd ta siła, czy nie strach przed śmiercią dodaje siły? Wyczołguję się. Zaszczypało .w głowę, w twarz, czapka się zatliła. Gdzie iść, nie zdaję sohie sprawy. Ale zaraz, czy za stodołą nie ma naprawdę piwnicy? Nie zdaję sobie sprawy, gdzie uciekać, wszędzie słychać strzały, lecz nikogo nie widać. W dali widać również pożar. Szukam piwnicy. Jest takie nieznaczne wejście, zwykły dół przy­kryty ziemią. Wpakowałem się, ciemność ogarnęła mnie egipska, jak to się mówi. Stanąłem i nie' wiem, gdzie się tu ulokować. Usiad­łem na ziemi i drzemię, bo i cóż więcej mam do roboty. Przecze­kam, aż się sytuacja wyjaśni. Będę szukał swoich. Ostatnie okruchy zjadłem z chlebaka, czuję, że głód mi doskwiera, wyjrzałem z dziury. Słychać mowę, ale rosyjską. Już siedzę chyba ze cztery dni, a może i więcej, nie wiem, bo ciemność i stale ciemność. Domacałem, że są kartofle, ale czy to kartofle naprawdę? Może zdechłą żabę wziąłem w rękę? Nie, to reszta kartofli poniewierających się jeszcze z wiosny. Popuszczały sznury albo raczej duże kły. Zjadam jeden, drugi. Do-

macałem się jeszcze kilku sztuk, a później już nic nie można było znaleźć.- Pić strasznie się chce, czuję zbliżającą się gorączkę. Po wo­dę stąd nie pójdę, może nasi odbiją okolicę i będę wyratowany. No, dobrze, ale pić, strasznie pić!

Od czegóż łopatka? Racja. Wykopałem dołek, szczęśliwie coś chlu­pie pod nogami i ziemia się osuwa, rozszerzam go i menażką za­czerpnąłem troszkę wody z błotem. — O, jakie dobre... — szepcą usta spieczone. Zasypiam na nowo, lecz stale się budzę, jeść już mi się nie chce. Nie wiem, ile mam stopni gorączki, a musi być duża. Nawet nie wiem, czy głowa gorąca, czuję, że boli strasznie. Kopię z jednej strony i robię górę, natrafiam na moc kamieni i cegieł, wyrzucam wyżej i wyżej, siły opadają, ostatkami dążę do ukończenia roboty. Skończyłem, wciągam się na wierzch nasypu, spadam do Wota z powrotem. Odpoczywam, popijam błotnistą wodę. Może te­raz się wdrapię. Ręce się trzęsą, straszny ból żołądka, och! straszny! Z ledwością doczołgałem się do góry, tu jest trochę przewiewu. Nogi, ręce — wszystko boli. W plecaku znalazłem jeszcze kawałeczek chleba, domacałem się po ciemku. Ugryzłem. Niestety nie smakuje, wychodzi z ust. Pić, strasznie pić, nie ma już, boję się zejść, bo nie dam rady wejść na nasyp. Ach, co za męczarnia, oczy z bólu ...wyłażą na wierzch. Wszystkie kości strasznie bolą.

Ach, wodo, ty wodo! Ty ■jesteś jak zdrowie. Ty jedna masę władzę uratować życie moje — szeptałem słowo za słowem.

Czuję, że resztki sił opadły i przychodzi straszna śmierć z pra- ' gnienia, głodu i choroby. Tak, umieram, a jednak pragnąłbym jesz­cze żyć, ciężko, to ciężko, lecz najmniejszy robak się broni i nie chce umierać. Nie, nie! Ja nie chcę umrzeć, ja chcę żyć. Tu dłużej nie wytrzymam, wychodzę. Wyczołgałem się na wierzch ziemi. Słońce ślicznie wschodzi... Leżę na ziemi, a dalej... Ktoś gwałtem choe wlać coś do ust, zęby ściskani, wypluwam płyn nawet, nie otwie­ram oczu, zresztą po co? Gdzie jestem, zupełnie mi to obojętne.

Przebudziłem się — jakieś białe ściany i wszędzie jęki. Czy to nie szpitail? Chyba nie — tu mieszka opiekunka. Zaraz przyjdzie któś i uroki będą mi odprawiać, a może i Antoś przyjdzie... Czuję, że zasypiam... Zdaje się, że nie na długo. Coś na głowie, czy nie bandaż? Krępuje niemiłosiernie, a może drzewo w piwnicy przy­waliło? Ręce, nogi, brzuch, wszystko strasznie boli, może jestem podziurawiony kulami. Czuję kołysanie i jakiś jednostajny ryfem

jakby pociągli. Rozróżniam powoli, że naprawdę pociąg, słyszę jęki

i postękiwania. Zatrzymało się wszystko, kołysanie ustało, bufory nie stukają, przecieram oczy — szpital, wyraźnie widzę łóżko przy łóżku. Co za szpital, skąd się wziąłem? — ciekawe. 'Przypominam sobie: paląca się stodoła, ucieczka, zamieszkiwanie w piwnicy po kartoflach i nieprzyjemne ich chrupanie, a później? Reszty nie pamiętam.

* fc

Wkrótce dowiedziałem się, że jestem w szpitalu w Wilnie. Kiedy wróciłem do zdrowia, chciano mi dać urlop.

Po co — spytałem — gdy nie mam gdzie jechać?

Wobec tego jeszcze zostałem kilka dni, a potem ‘już wyjechałem pod Nowoświęciany do kompanii z prawem urlopu zdrowotnego. Komendant kompanii wręczył mi dokumenty podróży i udzielił czterotygodniowego urlopu.

Dostałem żołd dość duży, bo aż za dwa miesiące. Tegoż dnia by­łem w Wilnie. Pociąg miał odchodzić dopiero o wpół do dwunastej w nocy. Poszedłem najpierw do kina odgrywającego „Profcea“.. Śliczny był obraz, jaka szkoda, że w trzech seriach, a nie będę mógł zobaczyć zakończenia. To był mój pierwszy obraz, który widziałem w kinie. No, oczywiście znałem kina, ale z reklam. Wyszedłem —

i teraz dokąd iść? Dużo czasu jeszcze zostało. Walę do następnego kina na ulicę Wielką. Tu mały ruch, na dole sprzedają bilety, sala mieści się na górze. Wszedłem na schody, patrzę: pieniądze poroz­rzucane, jakby kto prószył, różne tzw. kierenki półrublowe, pięcio- rublówki carskie i marki polskie. Przy samych drzwiach widzę pa­pierek o większej wartości, podnoszę powoli, by się nie rozdarł. Potem to wszystko za pazuchę i wchodzę jakby nigdy nic. Usiadłem

i patrzę na obraz „Hrabia Monte Christo“. Mało on mnie jednak obchodzi, bo myślę sobie, co też sobie kupię i ileż to będzie tych pieniędzy. Chyba bardzo dużo. Nie czekam, aż się skończy obraz,

i wychodzę.

Idę do sklepu z obuwiem, wybieram sobie żółte buty z chole­wami, tak teraz modne, i zaraz na nogi. A teraz mundur. Trudno dobrać, ale że krawiec nie chciał stracić klienta, więc usiadła cała rodzina i dalejże poprawiać. Zostawiłem zadatek, a sam znów na

miasto. A tu ślicznie lśnią zegarki srebrne. Łatwiej dobrać zegarek, bo nie na wyrost. Toteż kupiłem srebrny „Anker“, kryty po obu stronach. Teraz na „Ankry“ moda. Co by tu kupić jeszcze? A no czapkę i kożuszek. To już łatwiej dało się kupić. Kupiłem jeszcze tytoniu rosyjskiego (zdaje się, że był on podrobiony) dła Antosia, jako pamiątkę z Wilna, i skórę na kamasze.

Tak ubrany elegancko od stóp do głowy wyjechałem z Wilna do Warszawy.

Teraz śmiało mogę odwiedzić mlecznego brata. Nie jestem goły, lecz elegant, mam dla niego prezent, a to też Coś znaczy, bo w War­szawie brakowało,- gdyż szło wszystko dla wojska.

» •»

W Warszawie wsiadłem w tramwaj i pojechałem do Dąbrow­skich. Przyjęli mnie bardzo życzliwie. Drobiazgi wypakowałem

i dałem. Nadchodziły święta Bożego Narodzenia. Jutro Wigilia, chcę jechać do ich matki. Oczywiście zatrzymują z uśmiechem i zado­woleniem. Ciekawym, skąd taka miłość ku mojej osobie? Antoś nawet miał łzy w oczach, kiedym powiedział, że muszę jechać na wieś.

No, już dobrze — powiada — ale po świętach, bo będzie nam weselej.

Dzieci ich również były szczęśliwe. Śpiewałem im, a wieczorami grywaliśmy w „Czarnego Piotrusia“ i diabełka, i wiele innych dzie­cinnych gier. Przy Wigilii był nastrój poważny i uroczysty.

Po świętach odwiedziłem państwa B. na Bielańskiej. Bo jakżeż, trzeba się im pokazać, bo o ile się wojna skończy, to mam zamiar wrócić i skończyć to rzemiosło. Nie wolno zatrzaskiwać drzwi poza sobą. ■

O, jakżeś wyrósł! — dziwili się państwo B. — Naprawdę jaki

i przystojny kawaler!

Połechtało to mnie mile.

Ileż masz lat, Konrad? — spytał majster.

Osiemnaście i pół większe.

Po wojnie chyba, chłopcze, wrócisz i skończysz praktykę?,

,—■ No chyba —• powiadam — nie można tak zostać niczym.

Poczęstowano mnie na odchodne obiadem, a jakże, przy stole raz em z państwem. — Co to lata robią — pomyślałem -— ale to może ta tak zwana sezonowa miłość. — Pożegnałem się i na drugi dzień odjeżdżam do opiekunki, niech i ona się ucieszy mną, kiedy tak wszyscy witają serdecznie. Trzeba pomyśleć i dla niej o jakimś gościńcu. Kupiłem jej na sukienkę i dzieciom również drobiazgi.

*

« «

Opiekunka witała mnie najserdeczniej ze łzami w oczach. Wszystko, co było najlepsze w domu, to dla mnie. I nie wolno było nikomu ruszyć, sama była gotowa nie jeść, byleby mi nic nie bra­kowało. Stare przysłowie: „Czym chata bogata, tym ęada". Chodzi­łem na wieczorki, gdzie się zbierała młodzież i urządzała zabawy. Umiałem troszeczkę tańczyć i zabawiać swym humorem, a że humor nawet w najcięższych chwilach życia mego nigdy mnie nie opusz­czał, toteż byłem ogólnie łubiany. Szybko czas zleciał i trzeba wracać do pułku. Nie miałem wielkiej chęci, ale cóż — służba nie drużba. Śnieg upadł strasznie duży, kolejki i koleje chodziły z wiel­kimi opóźnieniami. Wynająłem furmankę, która zawiozła mnie do Grójca. Matka stanęła na progu i kiwała ręką na pożegnanie.

A pamiętajże o nas! A napiszże list, jak zajedżiesz. A wracaj szczęśliwie z wojny, dzidko kochane.

*

* «

Przyjechałem do Dźwińska i tam pod Połockaem odnalazłem swą kompanię. Niedługo zabawiłem w kompanii, gdyż potrzebni byli żołnierze do dowództwa pierwszej dywizji i tam się dostałem jako niezdolny na front. Stałem w Dźwińsku. Teraz chodziłem na warty, mróz szczypał, w nocy deski trzeszczały. Teraz pisywałem do opiekunki i Dąbrowskich, no i do dziewczynki, która szczególnie mi się podobała lecz dowieda l tem się za kilka miesięcy, że ona umarła na tyfus. A szkoda, bo ładna.

Schodził dzień za dniem, tydzień za tygodniem.

Wojna się skończyła. Mamy wracać do cywila. Radość wielka dla wszystkich zdrowych, chorych i inwalidów wojennych. Anga­żują nas na zawodowych podoficerów. Trzeba się podpisać na dwa­naście lat. Jakie gaże czy też pensje — nie wiadomo. Mnie specjal­nie namawiają do zostania. Powiadam: „Namyślę się“. Tłumaczy mi oficer, iż nie mam po co i do kogo wracać. Ja zaś powiadam:

Panie poruczniku, tu jest Mołodeczno, i żeby mi kazali pchać wagon towarowy do samej Warszawy, to wolę wolność niż być wiecznie podwładnym ludzi, którzy częstokroć nie zasługują na nazwę człowieka. Napatrzyłem się dość na niesprawiedliwość nie­których podoficerów i starszych szeregowców, którzy kazali żołnie­rzom padać w błoto, brudzić ubranie i czołgać się jak wąż wobec jakiegoś zidiociałego człowieka, który chorował na manię wielkości. No, a czy to jest sprawiedliwość, że ja jako ochotnik, jako żołnierz frontowy, człowiek, który stracił zdrowie, zostałem mianowany za­ledwie starszym legionistą? Gdy dezerterzy, tchórze 1 kanciarze, którzy umieli kraść i podchlebiać się swym starszym, dostawali szarżę kaprali, plutonowych, sierżantów? Ta niesprawiedliwość mnie boli. Wiem, że nie mam nikogo, wiem, że będę się błąkał bez dachu nad głową, że będę spał w warszawskim domu noclegowym lub .gdizae u dozorcy. Zdaję sobie sprawę ze strasznego położenia, w jakim się znajdę. Ale trudno, zdecydować się nie mogę, gdyż wstąpiłem do wojska z pełnym zapałem patriotyzmu. Nie ziściło się to, czego .pragnąłem i o czym marzyłem. I trudno mi iść wbrew samemu sobie. Chociaż wiem, że w wojsku mam zabezpieczony byt i ka­wałek chleba, ale nie zostanę w nim, bo jestem załamany psycha cz- t nie. Może ja źle się wyraziłem: „psychicznie“. Może trzeba było po-

wiecfeaeć: „na duchu". Trudno, literatem nie jestem i słów dobierać nie umiem.

Po kolacji poszedłem spać. Głowa mi-urosła od myśli. Przecież jeszcze czas się zdecydować i nie puszczać się łódką na burzliwe’ morze. A jednak muszę wsiąść w tę łódź, płynąć po bałwanach spiętrzonych i burzliwych, bom ja przyszły robotnik, z krwi diabli ■wiedzą czyjej, namiętności- Zastanowiłem się, czy czasami nie jestem wiecznym malkontentem. Przyszedłem do wniosku, że nie. Tylko życie mi się tak ułożyło i ten los nieszczęsny mnie tak ściga.

O, jak srodze zawiedliśmy się! Polska jest wolna, lecz nie dla nas, nędzarzy, i ludu pracującego. Polska jest dobra i kochana dla uprzywilejowanych bogaczy i dla obłudników. Ci uprzywilejowani zawsze gotowi są tę broń naszą wykręcić przeciw nam i zdusić nas, nazywając szubrawcami Obiecanki-cacanki poszły spać razem z za­kończoną wojną, została czarna przepaść. Widzę ją jasno jak na dłoni i widzę rozdwojenie Polski na dwa obozy: bogatych i biednych.

*

# *

W Mołodecznie weszliśmy do wagonów bydlęcych. Widać było zadowolenie wszystkich zwolnionych. Wszak jadą do pułków, a stamtąd do rodzin, do wiosek rodzinnych, do matek, do sióstr i narzeczonych. Wszyscy ich wyglądają z radością. A ja nic-, stoję w kącie, ponury, patrzę, jak szybko mknie nasz pociąg, jak szybko mijają drzewa osypane szronem, jak szybko ziemia zaśnieżona ulatnia się coraz dalej, hen, niknie w dali, a pokazuje się nowa ziemia, nowe okolice, inne chaty, inne krzaki. Czuję pustkę wokół siebie. Przyszły mi na myśl słowa:

Sam jeden, sam jeden na cały ten świat. •

Tak, jestem rozbitkiem na fali życia i błądzę po ciemku. Sam nie wiem, do którego portu dobić, gdyż nie widzę żadnego, który by serdecznie przyjął zbłąkanego syna ziemi.

Nie miałem się z kim serdecznie pożegnać, lecz i witać też nikt nie będzie. Bo i któż mnie wygląda, któż pragnie mnie ujrzeć, wszak nie jestem nikomu drogą osobą? I kogo może obchodzić kawałek

lodu płynącego na rzece, czy ten lód się roztopi, czy uderzy

0 większy kawał i rozleci się, czy przypłynie do brzegu, gdzie osiądzie na mieliźnie błotnistej?

«

i *

Stacja Warszawa! — donośnym głosem wywoływali kondu­ktorzy z pierwszych wagonów osobowych, gdzie nam nie wolno było Wchodzić jako zwykłym śmiertelnikom. Bo jakże. Moglibyśmy zawszyć tych, co płacą za bilety, no i tych, co mają darmo pierwszą lub drugą klasę. Dla nas, jako tej szarańczy obdartusów, przycze­piano specjalne wagony salonowo-bydlęce. Na wagonach osobowych, a właściwie w oknach wisiały święte napisy — tabu — „zajęte“. Żołnierz jako służbista wykręcał się na pięcie w tył i odmaszerowy- wał na koniec pociągu, gdzie z początku sądził, że będą wieźć bydło rogate. Co prawda nie pomyliliśmy się — rzeczywiście w wagonach jechało bydło, lecz bez rogów i na dwóch nogach: obrońcy i budo­wniczowie przyszłej ojczyzny.

Ach, więc tu Warszawa — westchnąłem — tu wolność nasza nastąpi może jutro lub pojutrze.

Wychodzimy z wagonów już nie tak butnie jak ongiś, gdy pasy na nas chrzęściły, gdy karabiny stukały, łopatki obijały się dumnie

o nasze nogi, jakby za pan brat z nami były. I nie tak dumnie trzymaliśmy głowy do góry. Nam było wstyd, i to wielki, z nas biła pokora i niejako pohańbienie, gdyż w oddziałach zabrano nam naj­lepsze części umundurowania. Widać nam było kalesony, jeżeli już nie gołe nogi z dziur spodni i z porwanych trzewików, albo jakiś strzęp z oberwanego płaszcza łopotał dumnie na mnie po ulicach Warszawy niczym chorągiewka. Tak wróciliśmy do różnych kadr swych pułków w stolicy. Towarzyszył mi reumatyzm czy antretyzm, lecz z takimi głupstwami nie szło się do lekarza, więc diabli wiedzą, jaka jest choroba. Wystarczy, że bolały mnie nogi na zmianę pogody.

Na placu Zbawiciela stała kadra piątego pułku.

Tutaj zameldowaliśmy się z papierami i wskazano nam salę

1 punk tu zbornego. Cały dzień grali żołnierze w karty na pryczach, ■gdzie nie było jednego nawet siennika ni też jednej słomki. Lecz gorsze było to, że nie zawołaiio nas do kuchni na śniadanie, obiad

i ffiOg

i kolację i na drugi dzień również to samo. Poczęto szemrać, lecz cicho, gdyż się obawiano, by kogoś nie zapakowali do paki na po­żegnanie. Jeden ze śmielszych zawiadomił oficera, że nie zostaliśmy zaprowi anto wani.

To się zaraz sprawdzi.

I jak się pokazał, tak poszedł i nie wrócił więcej-

Wieczorem przyszedł wyelegantowany oficer | plutonowym, roz­dał dokumenty podróży i rzekł:

Wracajcie szczęśliwie do domów, a ojczyzna o was będzie pamiętać.

Żołnierze szemrali: .

Jak będzie nas potrzebowała na drugą wojnę.

A więc, sługo, zrobiłeś wszystko swemu panu, złam rękę, złam nogę na nową drogę. Zrobiłeś? Milcz! Możesz odmaszerować. Wszyst­ko dla Polski naszej, nie dla waszej, szara maso. Pomyślałem: prawdziwe, lecz bolesne.

Szarówka marcowa, deszcz mżył ze śniegiem, wyszliśmy za bramę. Do zobaczenia, towarzysze boju! Ściskaliśmy się serdecznie za ręce, za bramą rozchodziliśmy się, jedni na Dworzec Główny, inni na Gdański, Wschodni i Wileński, do kolejki Grójeckiej, do Jabłonny czy też pieszo w świat.

Słodka wolność — szepnąłem idąc ulicami zachlapanymi i za­błoconymi. Jeszcze widać napisy nie zmyte od pół roku:

Wszyscy na front“. „Wróg pod bramami stolicy“. „Ty Polsce

Polska tobie!!!“

Wielka prawda: „Polska tobie!“ To jest im — nie nam!

*

« *

Gdzieżby tu iść ten wieczór wolności mojej uczcić? Ubranie na sobie mam całe, a zawdzięczam to temu, że byłem mały, więc na nikogo się nadawać nie mogło.

Gdzie iść? Gdzie się udać? Gdzie będzie noc wolności?

Idę do Dąbrowskiego Antosia, przecież mleczny brat, przenocu- ' je. Jak będzie chciał! Ma swe dzieci, co mu po kim? Przenocuję się tylko i pójdę rano szukać chleba u panów, boć panów na froncie nie było i nie pozabijali ich jak szarzyznę żołnierską. Oni się wzbo-

gacili na wojnie, udzielą nam swych dóbr i pozwolą na siebie#robić za mały zarobek lub za łyżkę strawy.

Nie, serca dla Dąbrowskiego nie mam za tyle kopniaków, nie zapomnę swej krzywdy. No, oczywiście i on pamięta i nie przeno­cuje. Doszedłem do Belwederu, zastanowiłem się, że szkoda drogi. [Wsiadam w tramwaj, jadę do domu noclegowego. Myślę: jak to ja, człowiek, obrońca Polski, nie mam gdzie łba położyć? Powinni się zapytać w kadrze, czy ktoś może nie ma gdzie spać lub jest bez rodziny, niech mieszka w koszarach, dostanie żarcie lub robotę, o ile sam jej nie znajdzie. Prawda, przy zwolnieniu pytali się, kto chce roboty? No i oczywiście zapisali, ale zostało na papierze, w ogóle jak zwykle obiecanki-cacanki.

Dom noclegowy. Tak, tutaj również nie zabrakło tych napisów: „Ty — Polsce, Polska — tobie“, „Idź na front“. Sale zapchane ludź­mi bezdomnymi, wszystkie prycze zajęte, ludzie śpią na podłogach i pod pryczami. Tu rzeczywiście jest wolność. Tu zebrało się różne towarzystwo, oficerowie carscy, uciekinierzy, wszystko diziś nędza, starzy bieżeńcy. Nie brakowało również w mundurach zdemobilizo­wanych żołnierzy. Tu wolno oddychać zgęszczonym, śmierdzącym powietrzem natłoczonych ciał, nawet W korytarzu.

Rano było piękne i mroźne niebo, czyste niczym łza, tylko wiatr dął od południa. Idę na południe w stronę Mokotowa, nie mogę po­zwolić sobie na tramwaj, gdyż nie wiem, kiedy znajdę pracę, a o ła­skę prosić nie będę. Muszę być śmiały i odważny. Na froncie nie bałem się kul, a Dąbrowskiego mam się bać? Nie pomoże, to sobie pójdę. Przecież jużem nie chłopak, a dorosły mężczyzna, sto pięć­dziesiąt jeden centymetrów. Lat dwadzieścia kończę niedługo. iWchodzę śmiało do niego w czasie obiadu. Jest Dąbrowski. Przy­witał się ze mną chłodno. Żona jego dość serdecznie.

Co powiesz, Konrad? — powiedział.

—• A no, jestem wolny już z wojaka.

Co będziesz robił?

Będę pomagał innym nic nie robić — roześmiałem się.

A czy nie mogłeś zostać zawodowym?

Po co? Dosyć mam tego dobrego. Chcę wolności.

Aha, i zdychać z głodu — dorzucił.

(109

Trudno, jak będzie potrzeba zdechnąć, to i cóż złego się sta­nic? Ale przecież ja tu przyszedłem z interesem. Czy nie mógłbym pomieszkać u państwa, póki nie znajdę pracy?

Spojrzeli na siebie pytająco, coś ich obojga ruszyło, -zgodzili się. Poczęstowali obiadem, no i nie powiem, byłem ze dwa tygodnie, może trzy, czułem się dosyć dobrze. Bawiłem się z dziećmi, śmiać się mogłem na zawołanie i figle niewinne płatać. Toteż gdy wypa­dło mi się wyprowadzić z ich domu, dzieci płakały, jakby matka ich umarła. Dąbrowscy prosili, bym mieszkał nadal, dokąd mi się bę­dzie podobać, tak mnie szczerze polubili. Lecz trzymam się zasady mej dawnej - matki, która mówiła: gdzie cię lubią, tam nieczęsto bywaj, a gdzie cię nie lubią, wcale nie bywaj; rzadki gość jest przy­jemny, ciągły gość jest ciężarem krępującym otoczenie.

* -ft

Wróciłem do dawnego warsztatu u pana B. Warsztat ten był je­dnocześnie moim mieszkaniem. Była to wielka rudera, pełna młot­ków i kowadeł oraz maszyn prowizorycznych, poruszanych siłą ludzką, bez pomocy nowoczesnej techniki elektrycznej. Pan B. był wrogiem wszelkiej innowacji, był starodawnej metody stróżem i odnosił się krytycznie do nowoczesności. Toteż wszystkie przed­mioty metalowe robiliśmy ręcznie. A że to było po wojnie, więc roboty było moc. Pan B. był sknerą w najwyższym stop:ui, żona jego jeszcze większą, a muszę zaznaczyć, że państwo B. byli bardzo zamożni.

Jednego dnią zaczepił mnie na ulicy żandarm i odprowadził do ; PKU. Tam sprawdzono moje dokumenty, wszystko było na pozór w porządku, lecz z umundurowaniem nie koniecznie.

Trzeba zdać — rzekł porucznik — a wówczas będzie w po­rządku.

Dobrze — powiadam — a gdzie jest moje ubranie cywilne? Przecież miałem niezłe, które oddałem w Radomiu, wstępując do wojska.

Może pan jechać do Radomia po ubranie — odrzekł.

Pięknie — powiadam — lecz pan porucznik da mi dokument podróży bezpłatny, to pojadę. Czemu nie?

.— Tego panu <łać nie mogę.

Jaik to- — powiadam — więc mam zostać nagoV

To już mnie nie obchodzi — powiedział. — Dam wam termin, byście się postarali o jakieś ubranie, a jeżeli do tego czasu nie zło­życie, to będziecie odpowiadać z Pawiaka za kradzież rzeczy skar­bowych.

Co było robić? Wyszedłem z PKU. A więc mam odpowiadać za kradzież ubrania, które dostałem w czasie wojny i w którym się wycierałem dwa lata? I to nie jest moja własność? Więc gdzież ta sprawiedliwość? Ale kto pójdzie do więzienia za kradzież mego ubrania cywilnego w Radomiu? Przecież było publiczną wiadomoś­cią, że zostało wszystko sprzedane, nie tylko moje, lecz wszystkich. Kto tu jest więcej winien: ja czy władza?

Na Pawiak me mam chęci iść. Wobec tego oddam. Za kilka dni zwijam manatki wojskowe. Pan B. dał mi spodnie, których by i dziad nie przyjął, a nadawały się na stracha na wróble. Obciąłem, bo były za długie, i opasałem się paskiem. Otrzymałem również i starą ma­rynarkę, sięgającą do kolan. Poszedłem na Polną. Za ogonkiem sta­nąłem z innymi i czekałem swej kolejki, kiedy raczą odebrać. Na­reszcie przyszła kolej i musiałem oddać z żalem te zasłużone rzeczy. Tu dopiero ujrzałem, czym jestem. Zdałem kamasze i wszystko we­dług regulaminu. Obecni patrzyli ze współczuciem, a tego nie lubię. Przecież nie jestem żebrakiem. Wracam pieszo w butach dziura­wych, że palce widać. Tak to wygląda obrońca! Jestem wdzięczny panu B., że chociaż dał mi spodnie, bo naprawdę musiałbym iść w samej koszuli, gdyż kalesonów nie miałem. To mój majątek: ta jedyna koszula i te porwane portki. Nic więcej nie mam. Na drodze zaczepił mnie policjant:

Ej, dokąd idziesz?

Czy ja cię tykam? — powiadam mu.

Zamknij ryło, gadaj, jak cię pytam!

Masz, oglądaj — podałem mu kartę demobilizacyjną.

Policjant. popatrzył, pokiwał głową, „przepraszam“ powiedział.

Zrobiło mu się widocznie przykro za ton mowy. przy witalnej z jego strony.

Takie życie to nie życie — myślałem w zimnym warsztacie, boć dopiero kwiecień, ale wiadomo, że się nie pali w mieszkaniu. Naj­gorsze noce. Nie ma się czym przykryć, a spałem na polowym łóżku

na jednej płachcie, gdyż wtedy nie robili łóżek polowych wyścieła­nych. Majster podarował mi później jeszcze kołdrę, nieszczególną, ale zawsze, jak to mówią: darowanemu koniowi w zęby nie zaglądają.

Jednego dnia było tak ładnie. Ludzie spacerowali po ulicach, dziewczęta uśmiechały się do swoich chłopców, wieczór również przecudny, gwiazdy świeciły, księżyc zdawał się śmiać do ludzi. Ja zaś siedziałem sam w warsztacie i myślałem, czy wytrzymam jeszcze przez dziesięć miesięcy tej praktyki, by zostać czeladnikiem, by iść jak inni spacerować ulicami, by się uśmiechać do dziewczynek jak inni. Przecież ja człowiek, nie żadne bydlę. Nie wytrzymam dłużej, to dla mnie więzienie. Klękam na kolanach i gorąco się modlę: „Bo­że, nie karz mnie już więcej, Ty sam jeden wiesz, ile przecierpia­łem, dosyć tych mąk, dalej nie wytrzymam tej nędzy, poniewiera­nia. Boże, gdy stanę przed Twój sąd» zlituj się i nie karz“. Zerwa­łem się z klęczek jak oparzony, gdyż ta modlitwa wydawała mi się ostatnia i zdawało mi się, że sobie odbiorę życie. A to jest tchórzo­stwo uciekać od żyda. „Boże, przecież ja się do Ciebie modlę od naj­młodszych lat i Ty, mnie nie wysłuchałeś. Boże, czy Ty jesteś w ogó­le? Boże, od dziś odwracam się od Ciebie. Oszukiwano mnie w szko­le Tobą, bujają ludzi w kościele Tobą, Ty, Boże, nie masz litości, Ty, jeżeli jesteś, to dla bogatego, ja nie chcę Cię znać, Ty, Boże bez- miłosiemy dla biednych“.

To był ostatni mój pacierz w życiu. Mogę liczyć tylko sam na siebie i nie oglądać się na niikogo. Własnymi siłami będę żył lub zginę. Gdybym przyszedł wcześniej do tego wniosku niewiary, jaka dzisiaj się we mnie zakorzeniła, to bym tak nie cierpiał.

Cztery tygodnie minęło szczęśliwie jakoś. W piątym straszna I malaria położyła mnie na obie łopatki. Nie byłem ubezpieczony w Kasie Chorych. Przede wszystkim opiszę chorobę. Rano, wstając 1 do pracy, jest człowiek osłabiony strasznie, na języku jest biały j grzyb, oczy czarne, wpadły gdzieś w dół. Najpierw robiło mi się ’strasznie zimno, szczękałem zębami, przykrywałem się czymkolwiek i 'kładłem się na łóżku. Wszystko na mnie skakało jak galareta. Później następowała silna gorączka. Traciłem przytomność. Budzi­łem się o dziewiątej godzinie wieczór z wielkim niesmakiem w ustach •

i zasypiałem z powrotem już normalnie. Rano jak zwykle wstawa­łem do pracy. Wprost przewracałem się przy niej. 1 ani razu w c.ą- gu trzech i pół miesiąca pan B. nie powiedział: „Połóż się“ lub ,,idź do lekarza, dam ci na leczenie“, gdyż pan B. złamałby sobie język, no i — kto wie — może by zbankrutował. Malaria lubi pun­ktualność i dzień w dzień o jednej godzinie kładła mnie. Tak np. były wypadki, że znajduję się na mieście z interesem warsztatowym. Jest godzina wpół do dwunastej, więc musiałem się śpieszyć, by jak najprędzej być w domu.

Robiłem w niedzielę zapalniczki na fuchę i tak zebrałem parę marek, za które musiałem kupić jakieś ubranczyno, marne bo mar­ne, na Kerceląku.

Prosiłem pana B., by pożyczył mi na lekarza. Odburknął mi tyl­ko, że „ludzie po sto lat żyją i nie znają lekarza, a ty masz dwa­dzieścia i lekarza ci się zachciewa. Jaki to panek! Ja nie wiem, co to doktór. Masz wielkie wybryki".

Pomyślałem: niech cię wielka cholera spotka, stary skąpcze, przyjdzie i na ciebie kiedyś taki koniec, będziesz prosił, błagał, wszyscy cię opuszczą, bo zbankrutujesz, i żona cię opuści, ty stary ośle. Alę to było tylko pobożne życzenie. Napisałem list błagalny do dawnej opiekunki, lecz i ona opuściła mnie, odpisała, że bieda. Rzeczywiście, że jej bieda, ale gdzież mam się udać o pomoc? Tru­dno mi już było robić zapalniczki, gdyż nie miałem ną materiał, no | siły nie miałem, zrobiłem się strasznym leniem z powodu choroby.

Wpadła mi dobra myśl. Rano wstawałem jeszcze przed otwar­ciem bramy i wybierałem gałgany ze śmietnika i w ogóle co się tyl­ko dało. A że ten dom był bogaty, gdyż dużo było hurtowych skła­dów, więc w kilka tygodni zebrałem sporo różnych rupieci, które sprzedałem gałganiarzowi, i udałem się do lecznicy. Lekarz, siwy jak gołąbek, wypytywał się szczegółowo od a do z, jak również zainte­resowało go moje życie prywatne. Przepisał mi lekarstwo i zwrócił mi honorarium, które dałem w kasie. Odrzekłem, iz ja nie żebrak, jakoś się postaram o pieniądze na lekarstwo. Prosiłem, by w ten sposób nie poniżał mnie, gdyż mogę b£ć bardzo biedny, lecz jał­mużny nie mogę przyjąć.

No więc — powiada — ja panu pożyczę na lekarstwo, a jak pan będzie miał, to mi odda.

Zaczerwieniłem się po uszy, nie ma rady, trzeba brać (bierz Mi­chale, co ci Pan Bóg daje).

Oddać to oddam — powiadam — ale kiedy?

Podziękowałem lekarzowi nie śmiąc mu patrzyć w oczy. Wszak

to jest takie upokarzające, że nie zniósłbym jego oczu na swej osobie.

Niech pan się nie wstydzi — powiedział — pań jest ogromnie ambitny, ale to nic nie szkodzi. Człowiek be? ambicji nic nie wart.

Rad bym zapaść się w ziemię w jednej chwili, byleby zniknąć z oczu dobrego doktora. Wszak traktował mnie jako pana, a ja boso prawie, bo palce wyglądały z kamaszy i zdawały się wołać: „my chcemy butów, a ty pieniądze bierzesz na j'akieś lekarstwo!“. Po­żegnałem lekarza i czym prędzej uciekłem. Nie oglądałem się poza siebie, szedłem śpiesznie, byleby być jak najdalej od lecznicy.

Powiedziałem państwu B., iż byłem u lekarza. Zataiłem, że do­stałem na lekarstwo, przecież to słowo nie przejdzie mi przez gardło.

Co ci powiedział doktór?

Rano kazał brać proszki i pić mleko z wódką — śmiało mówię. Jakby nie było, pracuję i obowiązany jest majster dbać o zdrowie swego pracownika. :

Ja bym prosił, by państwo byli łaskawi dać md na leczenie.

Co? — krzyknęła pani B. nadąsana — na wódkę nie dam. Widzicie go! Boże drogi, na wódkę naciąga i powiada, że na lekar­stwo! Ja pijaństwo mam popierać?

Ale czekaj, Walentko — uspokajał pan B. — widocznie-na­prawdę jest potrzebne lekarstwo. Przecież Konrad nie kłamie nigdy.

Ale teraz kłamie, nie dam na wódkę! rozumiesz, takiemu smarkaczowi.

Ja przepraszam bardzo — powiadam — że ośmieliłem się prosić na ratunek mego zdrowia. Mnie nie chodzi o życie może'w tej chwili, lecz o leczenie, gdyż ta choroba strasznie mnie męczy, a prze­cież nie mam odwagi odebrać sobie życia.

Słyszysz mężu? Szantażuje nas, straszy samobójstwem, dureń jeden!

Zamknąłem drzwi i poszedłem do warsztatu. Usiadłem na stołku ■ i myślę: tych pieniędzy za mało. Wsiadłem w tramwaj, pojechałem

do Dąbrowskich. Błagałem jego, by się zlitował i pożyczył mi. Od­rzekł, że o tym nie ma co mówić, z pieniędzmi krucho. Przypomnia­ło mi się, że mam u siebie kanarka, którego dostałem od młodszego praktykanta na imieniny, więc proponuję Antoniemu, by pożyczył w zastaw, a wiedziałem, że był ogromnym miłośnikiem kanarków. Przyjechałem z powrotem czym prędzej, gdyż każda godzina zda­wała mi się wiekiem. Mój kanarek był w mieszkaniu państwa B., gdyż był remont lokalu. Wszedłem, biorę klatkę. Pani B. do mnie:

Mleka dostaniesz co dzień szklankę.

Dziękuję — odrzekłem. A pan B. pospieszył, że i ha wódkę też.

’ — Nie! — krzyknęła żona.

Ależ ja — powiadam — nie podziękowałem jeszcze państwu, a państwo się wyrwali z mlekiem i że wódki nie dostanę. Ja w ogóle dziękuję za dobre serce, nic nie przyjmuję, boby to na zdrowie mi nie wyszło.

Wyszedłem, pojechałem czym prędzej do Dąbrowskich. Za ka­narka otrzymałem dwa tysiące marek, a wart był co najmniej z pięć, ale to tylko zastaw. Cudownie się w każdym bądź razie złożyło. Ce­ny kanarków nie znałem, dopiero później się dowiedziałem, co mógł­bym dostać na Kercelaku. Na drugi dzień rano służąca przynosi mle­ka szklankę i stawia ją na warsztacie.

Dla kawalera — powiada.

To niech sobie panina weźmie — powiadam — i odda państwu.

W sklepie kupiłem sobie litr mleka, gdyż trzeba cztery razy

dziennie pić mieszając z wódką i łykać trzy proszki. Lekarstwo po­skutkowało od razu. Poczułem, że mi lepiej i z każdym dniem lepiej. Majster wiedział, że nie chciałem wziąć mleka, że jestem uparty. Stał się bardzo dobry i grzeczny. Natomiast żona jego stała się nie­możliwa.

Razu jednego siedzimy wszyscy przy stole: państwo B., goście i rodzina ich, no i ja. Służąca podała na pierwsze danie czerwony burakowy barszcz i kartofle na półmisku. A dalej podają drugie danie: jakiś sos na indyczce i coś tam jeszcze i znów świeże kartofle podane sosem. Pani prosi „proszę brać“, natomiast mnie osobiście kładzie te kartofle przestygłe i zimne. Byłem tym oburzony, bo jak­żeż, jestem przy stole razem i ona robi taką różnicę. Wstałem i po­wiedziałem głośno:

Do widzenia — aż oczy md się zaiskrzyły i wyszedłem wście­kle zły za tę różnicę. Przecież lepiej by było, gdybym nie widział i przysłała mi do warsztatu w menażkach. Od tej. chwili przestałem się stołować. Wypłacano mi pieniądze. Byłem do pewnego stopnia za­dowolony, chociaż może gorzej na tym wyszedłem, gdyż drożej kosztuje, a pan B. nie choiał dać tyle, by mi wystarczyło.

Głupstwo — powiadam — niedługo skończy się ma męka, na­reszcie będę człowiekiem na stanowisku. Już za trzy miesiące.

Powoli nadchodziła zima, a z nią gorsze czasy, gdyż ona nie oszczędza biednych, którym brakuje odzieży i paliwa albo miesz­kania. Weźmy na przykład mieszkanie moje mieszczące się w war­sztacie na kilkudziesięciu metrach kwadratowych. Nie opad one, gdyż piecyk mały, żelazny palił się ze dwie godziny rano, no i wygasł, a doba ma 24 godziny. Nadchodzą święta Bożego ’Narodzenia. Do tych świąt przywiązywałem wielką wagę, nie religijną, lecz rodzinną. Ludzie robią zakupy, a ja nić kompletnie, bo i za cóż? Nadszedł wie­czór wigilijny, ludzie siedzą przy stole z rodzinami, łamią się tra­dycyjnym opłatkiem, pełno bakalii, ciast, ryb, rybek i rybeczek, róż­nego gatunku owoców. Usiadłem w rogu warsztatu ciemnego, gdyż nie wolno było wypalać gazu wieczorami. Oparłem łokcie o watr-* sztat, przykryłem się płaszczem. O, kiedyż ja tak usiądę wraz ze yswoją rodziną! O matce — szkoda marzyć, lecz żona, dzieci — wszak jestem dorosły. Będziemy śpiewać kolędy i będziemy się ra­dować życiem. Dziecko nasze będzie ściągać ze stołu wigilijnego, może nawet stłucze coś, ale będzie się cieszyć, że coś zrobiło — buch i roztłukło się w kawałki. Będziemy patrzeć na choinkę. Ale kiedy to nastanie? — pytam sam siebie... Zapaliłem gaz. Myślę sobie: nikt nie przyjdzie, a ja się ogolę i zgaszę. Przez piętnaśc.e minut pa­lenia majster nie zbankrutuje. Namydlam się wolno, systematycznie, nie jak to robiłem zazwyczaj '— prędko, ogoliłem się również wolno, później się umyłem, począłem się przyglądać w lusterku sam sobie, jakbym się pierwszy raz widział. Tak, tu na prawej skroni siw zna, na lewej również. Włosy czarne, lśniące i siwizna. Przykro, nie by­łem dzieckiem nigdy, ale za to starszym i dorosłym jestem dawno.

Czy ktoś zrozumie, co to jest nie być dzieckiem? Nie! Moje dzie­cinne starcze lata poszły spać, moje marzenia prysły jak bańka my­dlana, jestewi staruszkiem siwym o młodych latach.

Ktoś zastukał do warsztatu. Otworzyiem drzwi. To mój majster przyszedł prosić na Wigilią.

Ależ — powiadam — dziękują. Po co mam wchodzić w ro­dziną parna, po co ma mnie spotkać to, co kiedyś: wyróżnianie? No i po cóż? Pan jest moim majstrem, ja uczniem. Cóż my mamy siebie blagować i łamać sią opłatkiem, życzyć tego, czego sobie nie życzymy w sercu? Nie, to nie jest ładnie okłamywać sią. Ja wiem, że musiałbym panu życzyć, żeby pan był bogatszy, a przecież im pan będzie bogatszy, to ja bądę biedniejszy, bo pan będzie chciał ml mniej płacić, zastąpi pan mnie maszyną i ja będę robił za parę gro­szy. Przecież pan będzie mi również czegoś życzył, na pewno boga­ctwa, ale skąd' to brać, kiedy dary Boże są rozdrapane? Trzeba by wydrzeć tym, co mają je teraz, i dać biedakom. To i po cóż mamy się wspólnie okłamywać? Ja bym chciał, by mi sią dobrze powodziło, pan by chciał być bogatszy, a przecież tak nie będzie, bo o ile pan będzie bogatszy, a wszyscy bogaci chcieliby być bogatszymi, to tej robotniczej klasie nic nie zostanie i trzeba by wysłać ich na inną kulę ziemską lub wymordować. Albo wszystko podzielić na równo i będzie sprawiedliwie, bo nie byłoby wyzyskiwanych i wyzyski­waczy.

Majster słuchał jak wryty, nie odzywał się, nie przerywał mi, dał mi się wygadać. W końcu rzeki:

Konrad! Skąd oi to wszystko w głowie urosło, by tak mówić? Sam nie wiem, jak ci na to odpowiedzieć. Ale wiesz, ty naprawdę jesteś porządny, nie lubisz kłamać i odpowiadasz jak stary.

Panie — powiadam — ja jestem stary i już siwy.

Co ty gadasz?

Tak — ja mówię i zapaliłem światło, pokazuję mu.

Tak, rzeczywiście, taki młody i siwy. No chodź, nie opowia­daj głupstw, jesteś za młody, by już filozofować, świat już taki jest i taki będzie, i nie poprawisz go, trzeba na to setki milionów ludzi, by poprawiło się coś na świecie. Zamykaj na klucz.

. — Nie pójdą, nie lubią kłamać.

To ci przyślę przez służącą.

Nic nie powiedział. Poszedł. Cieszyłem się, że powiedziałem praw­dę i że się nie obraził, nawet nazwał mnie porządnym człowiekiem, i Służąca przyniosła tę kolację wigilijną.

Dzień za dniem mijał, dawno było już po świętach, roboty moc, i sezon w pełni.

Dni moje się kończyły, a właściwie liczyłem je, ile zostało jeszcze ■do końca praktyki. Męczarnia się kończy, zostanę czeladnikiem.

Przyszedł dzień ostatni mojej praktyki. Jutro się wyzwalam. Spać nie mogłem z radości. Wszak jutro! To kochane jutro przynosi ml wyzwolenie z nędzy. Od jutra czeladnik! Pracować będę na siebie, by żyć i śnić o lepszej przyszłości. Zaoszczędzę sobie pieniędzy, ku­pię ubranie, obuwie, wszystko kupię, co będziie potrzeba. Wynajmę mieszkanie przy rodzinie, gdyż u gospodarza wykluczone, mieszka­nia są za odstępne i na to pozwalają sobie bogatsi: wszystkiego po trochu. Nie od razu Kraków zbudowano.

Jutro przyszło. Próba zrobiona, uścisk ręki pana B. jak niby ¡równego sobie, papiery trzymam w garści i wciskam za pazuchę.- Zdaje mi się, że skarb dźwigam pod pachą. Pan B. winszował mi mówiąc:

Życzę panu owocnej i wytrwałej pracy w naszym rzemiośle dla podniesienia jego wydajności i ulepszenia.

Myślę sobie: gadaj do lampy. Zwykła formułka i każdemu w ten sposób się winszuje, by czasami młody czeladnik nie uciekł do innej pracowni, bo właściciel traci, a musi płacić świeżemu więcej n.ż swemu wyzwoleńcowi.

* *

Na razie pracowałem w tym miejscu, nie myśląc o lepszym, gdyż sezon letni u nas był zwykle słaby, a praca zaczyna się jesienią. Nie zarabiałem wiele jako początkujący czeladnik, ale wystarczyło mi •na razie to, co mam.

Ogarnąłem się dosyć względnie w nowe ubranie i obuwie, przej­adałem się w sklepie w lustrze, pomyślałem, że dość dobrze wyglą­

dam, przyzwoicie, nie tak ofiarnie jak w łachmanach. Nawet dziew­częta, które mieszkały na tym podwórku i nigdy przedtem nie rzu­ciły okiem łaskawym na takiegON podarciucha, dziś się uśmiechają i rade by rozmawiać i pośmiać się do mych czarnych diabelskich oczu, jak to one je nazywały. Na flirty jednak nie miałem czasu, gdyż trzeba wykorzystać ten czas, póki jeszcze jest sezon, robić po fajrancie, bo jesienią pójdę gdzie indziej robić. Nie dlatego, że nie chcę tu robić, lecz dlatego, że chcę zobaczyć, jak robią gdzie indziej, w większych fabrykach. Chcę się otrzeć o świat roboczy, a później pojadę do Francji, poświęcę się rzemiosłu, z tego przecież mam jeść chleb.

Grom z jasnego nieba przerwał te marzenia. Zostałem zabrany jako poborowy 1901 roku do wojska. Czy to sprawiedliwość? Nie, to jest zbrodnia, ludzi takich jak ja, niedawno wyszłych z okopów, ciągnąć z powrotem do wojska. Jest mój rocznik wzywany, nie mam pretensji, ale ochotników nie powinni brać, przecież były ode­zwy wodzów Polski, że ochotnik, który wysłużył na wojnie, jest wolny, dostanie ziemię, pracę, zapewniony byt. I gdzież to wszystko? Gdzież te obiecankć-cacanki? Dlaczego nie dotrzymujecie słowa? Łamiecie mi życie, łamiecie mi przyszłość, czymże jest ten naród roboczy dla was, wielcy, możni dziedzice i fabrykanci, rządziciele Polski? Igraszką, bo i cóż was to obchodzi, że jakiś tam robotnik będzie cierpiał? Wy nie cierpicie, wam jest dobrze, wasi synkowie uczą się w politechnikach czy gdzieś indziej, albo robią się niezdol­nymi do wojska. Mają. chore serce, chore oczy, krótkie nogi, lecz rozrzucać pieniądze po nocach w barach i na dancingach — na to zdrowie mają. W ostatecznym razie w sztabach wam jest dobrze, zostajecie pisarzami, gdy my robimy najbrudniejsze roboty i czy­ścimy waszym synalkom buty, by się im podlizać o jakąś głupią przepustkę.

Idę jak na rzeź, chociaż wojny nie ma. Na Koszykowej w kosza­rach rozdział. Zostałem przydzielony do pierwszego pułku wojsk łączności w Zegrzu. Na pierwszej zbiórce jeden z podporuczników wystąpił do ńas z mową, że przyszliśmy w zaszczytną służbę ojczyź­nie i nie liczy się dawna służba za wojsko, bo to była banda! Obraził nas tym słowem, poczęliśmy gwizdać i krzyczeć. Ta banda was, pa­nowie oficerowie, postawiła na nogi, tej bandzie powinniście dzię-

kować, a nie ubliżać. Krzyk, wrzawa się podniosła, wszyscy roz­biegli się po sali, oficer uciekł.

Ale nas przyjęli — mówił jeden drugiemu — co? Wdzięcz­ność taka. A co on by robił, gdyby nie ta banda? Chybaby był oficerem nad psami.

Później przyszedł inny oficer i wywołał po kilkanaście nazwisk. Rozdzielono nas po różnych kompaniach. Żołnierze mieli zamiar napisać do sztabu do Warszawy na owego podporucznika, lecz ja i niektórzy odradzaliśmy. Bo kruk krukowi oka nie wykolę.

Wojsko nie podobało mi się teraz zupełnie. Chciałbym frunąć w jednej chwili gdzieś w dal. Ten rygor nie dla mnie. Po złamaniu słowa przez dowództwo, że my ochotnicy mamy mieć zaliczone wszystko i być wolni, czułem, że nie jestem zobowiązany do wier­ności. Tak wszyscy myśleli i tak również mówili. Siedzieli za to wpakach, co i mnie nie ominęło.

Za kilka dni zgłosiłem się do lekarza. Kombinowałem, jakby się zwolnić. Odwołałem się do komisji lekarskiej, ta przeznaczyła mnie do szpitala na operację i później za zdolnego do czynnej służby. Po­wiedziałem sobie, że wszystkiego użyję, by się zwolnić, a żołnierza ze mnie już nie będziecie, panowie, mieli. Bo słowność dla mnie jest rzeczą świętą, jak się czego ma nie dać, to się nie obiecuje, można brać tylko na uczucia partiotyczne, lecz na obiecanka nie. Ja po­szedłem z patriotyzmu, ale skorożeście, panowie, obiecywali, to wobec tego dotrzymujcie, bo i mnie się należy sprawiedliwość.

Jestem w Szpitalu Ujazdowskim.

Operowali mnie czwartego maja, a przedtem lazikowałem w szpi­talu trzy tygodnie. Dobre i to dla mnie. Należał mi się wypoczy­nek. Ludzie bogaci wyjeżdżają za granicę tracić pieniądze, tak jak­by nie można zostawić ich w kraju, a łazikowanie moje to drobno­stka. Po operacji jeszcze jestem sześć tygodni w szpitalu. Chciałbym

e

być tu jak najdłużej. Narzekać nie mogę. Jeść jest co, nawet nieźle, a że w niedzielę nikt ninie nie odwiedza, jak innych, toż ja pretensji

o to nie mam, zwyczajnie jestem sam. I dopóki nie będę miał rodzi­ny, zawsze będę sam, lecz to się skończy. Niech wyjdę z tych sołda- tów tylko!

Dostaję urlop zdrowotny jednomiesięczny i strawne. Pierwsżym pociągiem wyjeżdżam do opuekunki Dąbrowskiej.

Opiekunka z radości się rozpłakała, nie wiedziała, gdzie ma po­sadzić swego gościa, lecz wolałem się położyć, tak wszystko było we mnie roztrzęsione.

Słyszałem spoza okna, jak opiekunka "mówiła i radością jednej, to drugiej sąsiadce:

A, przyjechał Konrad, wychowaniec mój, idę kumo duchem do sklepu, trzeba kupić bułek, boć to warsiawiak, a może i masła zrobić trochę, bo to będzie jod suche bułki?

Przyleciała z rynku prędko, za nią sąsiadki oglądać mnie jak raroga. Co jedna wyjdzie, to druga wejdzie, dziewczyny, chłopaki. No, bo jakżeż nie oglądać, toć to warszawiak, toż przecież każdy rad zobaczyć. Wróciłem z wojska, każdy ciekawy, co słychać w świecie. A opiekunka rosła jak na drożdżach, no bo jakżeż, jej wychowaniec! Oglądają go i chwalą, że taki ładny chłopak z comymi oczami jak czernie. Posłała po sałatę córkę swą, ta przyniosła pełny fartuch, czyszczą ją, solą, układają w wielką misę jak miednica gliniana, polewając śmietaną. Syn opiekunki, młodszy chłopak, chce wziąć sałaty, ta mu nie daje.

Nie żryj, to dla Konrada.

Ależ nic zjem — powiadam — wszystkim wystarczy i jeszcze zostanie. Przecież tej sałaty nawet przez dwa tygodnie nie zje człowiek.

Znalazł się i serek, a z niego i pierogi zrobiono. Były 1 kluski na mleku lane. Myślę sobie: jak to dobrze, że człowieka dłużej nie było, to się stęsknili i kochają. Tak, dobrze żyć | daleka, ale dobrze by było, żeby zawsze takie serce było, a nie sezonowe. Zasyp.am,

wychodzą wszyscy z domu, przedtem wyganiają gałęziami muchy, których było moc, siadają przed domem na ławce i opowiadają sobie jedna drugiej.

I kto by to, moja kumo, powiedział, z takiego nijakiego chło­paka wyrósł taki gładki, niczym dziewucha.

Albo te i nogi jak pałunki były, a dzisioj proste i zupełn.e inszy chłopak.

Wiecie co, kumo, nie trzeba go puszczać, macie po bracie przecież te, jak to je nazwać, te dziewuchy, adyć, jakże to une się nazywajom? O la Boga, wysło mi z głowy! Adyć Staśka i Zośka, niech się z którom ożeni, dobry chłopak, zno bidę i będzie sanował, a jem będzie i w Warsiawie tyż lepik. Dziewuchy nice«owate, a że bidne, nu to i on taki sam, nie bedom mieli pretensji, dorobiom się i dobrze. Pan Bóg ma wiencyj, jak rozdoł.

Nie wiem, moja kumo — powiada matka — on ich nie lubiał 1 une jego. Zawdy go przezywały, a un jest pamiętliwy i nie daruje.

Zreśtom niech sie ożeni z bogatsum — powiada inna — po co ma cierpić? Chyba dosyć się nacierpioł w tym wojsku i na wojnie. Myślita, że jego nie weźmie tutejso bogato? Przecież ma profesję, i to dobrum, słysałam, znańdzie se zunę.

Tak moje stare znajome martwiły się moim losem.

Przed' wieczorem wstałem, ubrałem się i przyszły kuzynki, z któ­rymi byłem na ty. A jakże, pocałowały się ze mną, uważały mnie przecież za brata ciotecznego. Tu mi było dziś dobrze, wszyscy szczerzy, życzliwi, radzi by nieba uchylić. Jedna poszła wcześniej do obrządku, drugą miałem odprowadzić później. Zosia wciąż patrzy­ła na mnie jak w obraz, widać miały polecone sprzyjać mi.

Jednej niedzield spotkałem kolegę z dawnych lat dziecięcych, dosyć bogatego, który zaproponował mi, bym przeszedł się z nim troszkę. .

Siadajmy na ławce — powiedział Franek — zobaczysz; w tym 'domu jest dużo dziewuch.

Usiadłem na ławce. Z tego domu wyszła panienka, gruba, czer­wona i gadatliwa. Znałem ją jak i wszystkie inne. Od razu przystała do Franka, rozmawiając jednocześnie ze mną. Za chwilę przyszła jeszcze jedna, która wracała z kościoła i różaniec miała w ręku, jak również i książkę do nabożeństwa.

Siadaj, Jasiu — powiedziała pierwsza — będzie nas więcej.

Ławka krótka, wstaję i ustępuje miejsca. Przedstawiam się, cho­ciaż było zbyteczne, bo znaliśmy się.

Pani siada — powiadam — pani dama, pani ma pierw­szeństwo.

Ależ gościom pierwszeństwo — powiedziała matowym głosem.

Siadaj, siadaj — powiedział Franek — dasz się prosić, wi­dzisz, że panna Jasia chce siedzieć koło ciebie.

Siadam na brzeżku ławki.

Niech się pan przysunie, bo zleci — powiada. Panna-Jasia przysunęła się, byliśmy ściśnięci.

Niech pan powie coś o Warszawie, bo tu taka dziura, nic nie wiadomo, gdzie i jak ludzie żyją. Ja bym tak pragnęła być w War­szawie, nigdy jeszcze nie byłam.

Tu są ludzie też — powiadam — co byli w Warszawie i jesz­cze dalej, to nie mogą opowiadać?

Pan nie zna tutejszych ludzi: jak tylko gdzie jest, a raczej był, to nie zna już nikogo, taki dumny.

Tutaj wszyscy ludzie są za bardzo interesowni i nigdy bym się z taką panną nie ożenił, w ogóle tutejsze panny nie dla mnie — powiedziałem dość ostro.

To i pan jest interesowny — powiedziała Jasia.

Nie — powiadam I— tylko że znając tutejszą ludność wiem, że każdej panience nie podoba się tak chłopiec, jak majątek. Wady w bogatym nie widzi, a w biednym zobaczy, chociażby nie było żadnej.

Począłem się przyglądać jej rysom. Wyglądała najwyżej na pięt­naście lat, a przedeż musiała być starsza na pewno, jasna blondynka, ciało na rękach i twarzy gładkie, nie bardzo białe, śniadawe, opalone.

Może pójdziemy na spacer — powiedział Franek.

Wstaliśmy, idziemy, a że w jednym przejściu było błoto sączą-

cego się opodal źródła, więc musieliśmy przechodzić pojedynczo. Franek został sam z Jasią, lecz ona czym prędzej uciekła od niego ze słowami:

Pan bogatszy, niech pan idzie z bogatszą, no i grubszą — ja jH panem Konradem.

Myślę sobie: przykleiła się do mnie, może jeszcze myśli, że złapie mme za męża. Nie, siostrzyczko, mylisz się bardzo. Co prawda, nie­brzydka, piękna również nie, średnia ale zgrabna, pierś duża, nogi małe, oczy głębiej osadzone niż normalnie, czoło troszkę wypukłe, co nadaje jej dużo dziecinności. Szczuplutka, można ją było ująć w pasde dwiema dłońmi. Ubrana w leciuchną sukieneczkę w kwia- teczki i bluzeczkę również z tego materiału.

Panno Jasiu, gdyby tak zobaczył panią narzeczony? Dopiero by pani miała za swoje, że idziemy razem.

Ja narzeczonego nie mam, bo mi nie wolno mieć. Mam starsze dwie siostry i nie mogę konkurować z nimi.

Ho! ho! to pani jest dobrą siostrą! A ciekawym, czy siostry są. również dobre dla pani?

O, pan dekawy, wszystko chce wiedzieć. Chyba że dobre — dodała pośpiesznie.

A kto to był ten, którego widziałem z panią, gdy pani wru- cała z kościoła, czy nie narzeczony?

Przecież mówiłam, że nie mam.

Przepraszam, niech pani nie sądzi, że ja mówię z zazdrości

o panią, bo każdemu wolno iść z panią, a ostatecznie przecież to nie są wymówki, gdyż pierwszy raz rozmawiam z panią, chociaż panią znam dawno. Ale, ale: czy sobie pani przypomina, jakże to już dawno temu, parę lat, jak mnie pani przezywała, kiedy przechodzi­łem przez ulicę: „Warszawski wyciruch, świnią za tobą idzie w czer­wonej szubie na d...“ Ostatniego słowa nie dokończyłem. Jasia zarumieniła się:

Nie przypominam sobie — szepnęła.

A czy sobie panna Jasia przypomina, jak krzyczała na całą ulicę? „Dzieci! Chodźta, chodźta, zobaczyta go, tego wycirucha war­szawskiego“. Więc widzi pani, jaką mam pamięć dobrą, oo? Nie potrzebuje się pani krępować i może pani już powiedzieć, cóż to był za chłopiec. No, niechże pani powiel Co, jestem uparty?

A \\\ \ \ \

Jasia nareszcie mówi, że ten chłopiec, co szedł z nią rano, stara się o jej rękę, lecz bez wzajemności z jej strony.

Biedny chłopak — westchnąłem.

Skąd pan wie, że biedny?

Przecież ja nie powiedziałem, że biedny w znaczeniu, że nic nie ma, lecz że nie pozyskał pani serca. Przecież stanu majątkowego jego nie znam. Zdaje mi się, że pani jest nie do zdobycia.

Cóż pan by zaraz chciał, bym pierwszego lepszego pokochała i zaraz wyszła za mąż? Czy'nie mam prawa poznać, tak jak pan, charakteru chłopca? A ostatecznie on tutejszy i to wszystko spow­szednieje. Ja go nie chcę i czym więcej go odrzucam i powiadam, że go nie chcę, on więcej lizie za mną. Czy on nie powinien zrozu­mieć tego, że żona namawiana, a wilk w domu chowany — to jedno: musi uciec do lasu.

Myślę sobie: jak jia taką piieścinę, raczej dziurę małomiejską . nieznaną nikomu, dosyć panieneczka rezolutna. Jak to dobrze, że Franek ze swą parą poszedł naprzód, mogłem z nią swobodnie po­rozmawiać.

Panno Jasiu — powiadam bez krępacji — a gdybym ja tak pani powiedział, że chciałbym, by pani została moją żoną, co by pani powiedziała?

Gdyby pan tak powiedział, to bym panu dała odpowiedź.

Ja myślałem, że odkosza. No, ja się nie oświadczam, bo ja się szalenie koszów boję.

Wracaliśmy do domu całą czwórką, gawędząc sobie o rzeczach banalnych, nie mających związku z tym, o czym przedtem roz­mawialiśmy.

Pożegnaliśmy się, chociaż było jeszcze spory kawał do wieczora. Ale wiadomo, każdy musi obrządzać gospodarstwo.

Pan przyjdzie jeszcze dzisiaj? — powiedziała głosem proszą­cym i cichym.

Dobra, postaram się.

Przyszedłem do domu. Matka zaniepokojona, czemu tak długo •nie przychodzę na obiad.

Byłem u panienki — i wymieniłem u której.

Opiekunka troszkę miała kwaśną minę, przecież miała na wy­daniu swe kuzynki, córki swego brata.

. — Wiesz co, Konrad? One są takie biedne, te dziewuchy. Były tu u mnie i Zocha tak wypytywała się, gdzie poszedłeś. Wisz, one by były dobrymi zunami, siroty napracowane. Oboje nic nie mocie, to i byśta nie mieli pretensji. Zawsze coś ona dostanie, no i jo tyz bym coś dała. Bóżnicy nie zrobię, przeciec wykarmiłam cię swom piersiom, to serce mnie tyz boli.

No, widzi mama, że jeżeli boli serce, to o mnie powinno wię- «:ej bolec niż o nich. Przecież mama z nimi żyć nie będzie. Ale ja nie mam się zamiaru żenić. Przecież jestem w wojsku i na cóż ml kula u nogi potrzebna? U nas w Warszawie trzeba na żonę praco­wać. Warszawa to nie wieś, gdzie dostaje się morgów wiele i chowa się co rok ciele.

Matka się roześmiała.

E, ciebie się tylko żarty trzymają. To już jak chcesz, chłopcze, rób, by oi było lepik, wolałabym, żebyś się ożenił z bogatszą, to i Izy by ci było.

—• Mamo, a któraż bogata by mnie chciała goło...?

O, ty chłopoku, tu niejedna poleci na ciebie. Do Warsiawy każda by chciała.

]— Mamo, ja wezmę żonę, która by mnie kochała, a ja ją.

Oj, głupi, głupi, urodom kapusty nie okrasi. Zawdy by ci było lekcej.

At, o czym innym pogadajmy, co mi po żonach.

To. już jak chcesz, tak se rób. Jak sobie kto pościele, tak się

i wyśpi.

Następnego dnia oświadczyłem się. Było to ósmego czerwca 1922 roku. Prosiłem rodziców o rękę Jasi. Ojciec powiedział:

Hm, rnie mam przeciwko temu nic, ale przecież się żenił teraz pan nie będzie, to i po co się oświadczać?

Tłumaczę staremu, że w Warszawie tak jest przyjęte, że oświad­czają się na parę lat naprzód.

No i się nie żenią — przerwał stary.

O, i tak też bywa — powiedziałem.

Myślę sobie: ja znów dużo wiem, jak jest naprawdę w Warsza­wie między panną a kawalerem. Chyba że z książek, lecz w naturze diabli sami wiedzą, jak jest. Ale trzeba pokazać, że się coś wie. Matka jej się ucieszyła, nawet siostry starsze się ucieszyły. Bo zawsze prędzej wyjdą za mąż. Gdy przyjdzie chłopak jaki i zerknie na najmłodszą — ta zajęta, to dobra będzie i druga. Narzeczona ma ogromnie się uradowała i nadskakiwała mi.

Jutro jestem u was ostatni dzień, trzydziestego czerwca wy­jeżdżam do wojska.

Narzeczona zmartwiła się bardzo, nie przeczuwała, że to koniec urlopu.

Nawet się tobą nie nacieszę — szepnęła mi.

Głuostwo — powiadam — niedługo w ogóle może skończę służbę wojskową, może mi zaliczą dawną służbę.

W Zegrzu zameldowałem się w kompanii i zaraz na drugi dzień zostałem naznaczony dyżurnym na sali. Byłem z tego niezadowo­lony. Powiedziałem, że rekrutów słuchać nie myślę i zamiatać ko­szar nie będę, ponieważ jestem starym żołnierzem frontowym i do tego starszy ■ legionista. Za to postawili mnie do raportu karnego. Porucznik pytał, czemu nie spełniłem rozkazu. Odpowiedziałem, że jestem starszym legionistą i nie należy mi się czyścić koszar.

Dopóki nie będzie rozkazu o waszym mianowaniu przez pułk, dotąd jesteście szeregowcem i rekrutem! Zrozumiano?

Nie zrozumiano i zrozumieć nie chcę. Ja nie byłem miano­wany przez pana porucznika, wobec czego i degradować nie ma pan mnie prawa. Nabyłem to na froncie i to mi się słusznie należy, nawet

i więcej, lecz nie byłem, nie jestem i nie będę lizuchem.

Kapral Cydejko! — krzyknął porucznik — weźcie tego aaiar- naska w swe obroty i zaprowadźcie go, niech czyści ustępy.

Nie, czyścić nie będę — powiedziałem — zginę tu. Nie zgi­nąłem na francie, lecz nie pozwolę upodlić się, ja stary żołnierz, jakiemuś poborowemu kapralowi. Wykluczone, nic nie robię.

Będziesz, ptaszku, robił — powiedział porucznik — na to mamy sposoby. Pamiętajcie, kapralu, dajcie mu szkołę, niech popa­mięta, co to wojsko.

Chodźcie ze mną — rzekł kapral.

Idę.

Weźcie tę miotłę.

Biorę. ■

Zamiećcie te ustępy.

' — Nie chcę!

Zamiatacie, czy nie?

Czy wykonacie rozkaz kaprala? — krzyczał jak bydlę rżnięte w rzeźni. — Kapral to dla ciebie, rekrucie zamazany, Bóg.

Zamknij mordę — krzyknąłem — bo miotłę umaczam w gów­nach, zamaluję cię i dam ci boskóść, czumbaryku. Ja ci powiadam: milcz, bo Polskę wolną zawdzięczać powinieneś mnie, którego nie ciągali za mordę do wojska jak ciebie. Sam poszedłem.

Jakoś poskutkowało, widział, że nie da rady — na upór lekar­stwa nie ma. Poleciał do kancelarii porucznika zameldować o mej niesubordynacji. Zawezwano mnie przed oblicze porucznika.

No i co ty, rekrucie zamazany — krzyczał porucznik. — co ty sobie myślisz? Czy to banda, czy wojsko?

Przypuśćmy, że jedno i drugie, ■ bo pan porucznik przede wszystkim nie ma prawa się w ten sposób do mnie odzywać. Może mnie pan porucznik oddać pod sąd, lecz ubliżać sobie nie pozwolę, a gdzie się mam poskarżyć, to już będę wiedział.

Milczeć! Rozumiecie? — Czego nie odpowiadacie? Mówcie!

Ja nic.

Odpowiadajcie!

Przecież pan porucznik kazał milczeć, więc nic nie odpo­wiedziałem.

Cztery godziny stójki pod karabinem z cegłami w plecaku, co godzinę odpoczynek dziesięciominutowy.

Ja jestem po operacji i dźwigać mi nic nie wolno, wobec cze­go mogę stanąć, ale bez cegieł.

A więc, kapralu, bez cegieł, tylko nasypcie mu. piasku do ple­caka pełno. Nie masz siły, będzie się was polewać wodą, byście nie zemdleli. Odmaszerować!

Wykręciłem się zwyczajnie i wyszedłem.

■— Wróć, czy nie wiecie, jak się odchodzi, od dowódcy, co?

Zapomniałem, czy jestem rekrutem, czy starym żołnierzem.-

Ja z was zrobię teraz żołnierza, będziecie chodzić jak na sprężynach.

Tak, panie poruczniku — powiedziałem — był czas, kiedy chodziłem jak na sprężynach i kiedy byłem dobrym żołnierzem, lecz takie traktowanie daje odmienny skutek.

Już ja z was zrobię, co będę chciał.

Wyszedłem jak pierwszy raz: bez salutowania, bo i po co, jeżeli tak jestem traktowany? Mogą zrobić ze mną co chcą, lecz jestem uparty. Kapral Cydejko kazał nasypać piasku — nasypałem.

No, brać piach.

Nie chcę.

Rozumiecie?

Zbyteczne głupie rozumowanie wasze, wystarczy, że nie chcę

i dobrze.

Sprowadził szefa kompanii, byłego austriackiego żołnierza.

Brać piach! — krzyknął szef.

Nie chcę. ,

Co za cholera, co za żołnierz! — krzyknął sierżant.

Lecz — powiadam — jeżeli żołnierz, to nie cholera, a jak cholera, to znowu nie żołnierz, niech szef się liczy ze słowami, tu nie święta wasza Austria, a tu Polska wolna — pomyślałem — wolna...

Zgnijecie w więzieniu! — krzyczał sierżant.

Nic nie szkodzi! Im prędzej, tym lepiej.

Kapralu, pamiętajcie o nim — rzekł szef i poszedł.

Wieczorem, gdy wszyscy spali, kapral łaził z lampą i szukał

brudnych nóg. Wiedziałem, że chce pokazać, oo umie, jak również wiedziałem, że każe mi wstać i myć nogi, chociaż byłem po kąpieli. Nie przyszedł do mnie zaraz, lecz zbudził sporo żołnierzy i ci poszli myć nogi. Stanął nade mną. Widziałem go przez zmrużone oczy. Me­dytował, co zrobić.

Ej, wy, wstawać myć nogi.

[— Kiedy byłem w kąpieli.

Ja wiem lepiej od was, czy byliście, czy nie byliście, rozkaz to rozkaz, rozumiecie?

Poderwałem się na łóżku, jak nie krzyknę:

Paszoł won, ty psia twoja mać, czumbaryku, bo jak złapię karabin, to twoja albo moja śmierć.

Żołnierze go nie lubili, toteż krzyknęli:

Koca mu na łebl

Czym prędzej uciekł z sali, by nie dostać lania. Rano poszedłem do doktora i ten zabronił mi dźwigać ciężary, jak również skakać, zapisał w książce chorych. Dzięki temu dowódca kompanii był słaby Wobec lekarskiej diagnozy, zresztą dziś go nie było, a zastępował go chorąży, lecz i oo już wiedział o tym, że wczoraj nie wypełniłem

rozkazu, 4 na ćwiczeniach kazał mi skakać razem z innymi. Wiedząc co mi grozi, zameldowałem naprzód. Lecz chorąży powiedział, że nic nie wie, co napisał lekarz, a jeżeli tak ’jest napisane^ to jutro oczywiście nie będę już skakał na ćwiczeniach. Wiedząc co mnie czeka, nie chcąc być kaleką, nie chcę skakać, jedynie ćwiczę się

i słucham wykładów.

Zobaczymy — powiedział — jeżeli oszukujecie, że doktór na­pisał, to bieda z wami.

Po powrocie z ćwiczeń szef naszej kompanii złościł się za wczo­rajsze moje nieposłuszeństwo. Mało mnie to obchodziło, że go tam własna ambicja gryzie, toteż przy zbiórce przed pójściem po obiad krzyknął:

Chłopcy, do mnie!

Tym, którzy najpierw do niego przylecieli, kazał zaprowadzić mnie dó umywalni i tam zamknąć. Kazał zabrać mi pasek od spodni

i krzyczał, skakał, tupał wyzywając mnie od warszawskich łobuzów.

Niech cię portki oblecą tu, zgnijesz, twoje miejsce w więzie­niu, durniu jeden!

Wysłuchałem tego wszystkiego ze zgrzytem zębów. Pomyślałem sobie: oj, gdyby to była wojna, to byście się liczyli ze mną.

Ja tego nie daruję — powiadam — zawiadomię Ministerstwo Spraw Wojskowych i odbekniecie razem z waszym dowódcą kom­panii.

wychodzi, a ja krzyknąłem, że nie zabrali przewodów elektrycznych, a przecież można się na nich powiesić i sierżant w razie mej śmierci nie miałby się na ozym z rozpaczy powiesić. Był bezsilny wobec mnie.

Zameldowano dowódcy i zostałem za pół godziny odtransporto­wany do więzienia. Tu dopiero ujrzałem swą bezsilność i tu prze­konałem sLę, że oficerowie i ich pomocnicy nadużywają swej wła­dzy. Upór mój nie zmalał, raczej się zwiększył. Pomyślałem: chciał­bym teraz wojny. Pierwszymi'wrogami byliby nie żołnierze z dru­giej strony, lecz sami najbliżsi swoi. Wiem, że moja myśl jest zbrod­nicza. Lecz większa zbrodnia jest mych przełożonych, którzy chcą z żołnierza zrobić głupie bydlę, bo im się coś tam nie podoba. Dowie­działem się, że mam siedzieć dwa tygodnie. W dodatku areszt ścisły. Roboty mam wykonywać najbrudniejsze. Toteż na drugi dzień rano zaprzęgną! mnie profo6 więzienia, plutonowy, zwany słomianym

Jasiem, do wynoszenia kubłów z nieczystościami. Nie zrobiłem te­go | zapisałem się do lekarza. Tu się poskarżyłem, że zmuszają mnie do ciężkiej pracy. Słomiany Jasio dostał nosa, a ja za pięć dni zo­stałem zwolniony z paki i czym prędzej odesłany do Modlina. Do­wiedziałem się, że miała przyjechać komisja z ministerstwa czy ze sztabu, tego dobrze nie wiem. Obawiano się, bym się nie poskarżył. A szkoda wielka. Już bym tu nikogo nie żałował.

W Modlinie postarałem się o przepustkę do Warszawy, chciałem jechać po starą ewidencję, aby zaliczyli dawną służbę.do obecnej. Chciałem być jak najprędzej zwolniony z tego piekła, od którego odwykłem.

«

* *

W Warszawie wyciągnąłem ewidencję i zaliczenie zeszłej służby, obliczyłem, że jeszcze mam trzy tygodnie dosłużyć. Udało mi się to szczęśliwie, ponieważ nowy komendant był więcej człowiekiem,

i mniej oficerem-służbistą, który by czyhał na to, by komuś zrobić krzywdę.

Nareszcie przyszedł rozkaz zwalniać wszystkich ochotników, którym zaliczono służbę. Jestem wolny! Jadę pociągiem z Modlina do Zegrza — macierzystego oddziału, skąd wydają mi papiery ze zwolnieniem. Kiedy już mam papiery w ręku, pędzę do oddziału mundurowego, px>dskakuję z uciechy. Zatrzymał mnie dowódca dawny, który tak choiał gwałtem, bym szorował ustępy.

■— Co! wy nie widzicie, że oficer idzie, nie umiecie się zachować, co? Nie nauczono was, jak się przechodzi koło oficerów?

Co mi po tym — odrzekłem śmiało, parsknąłem śmiechem

i pobiegłem dalej.

Wróć! — krzyknął, lecz już za p>óźno. Poleciałem prędko i te­goż dnia jeszcze pojechałem do Warszawy po swe ubranie. Tu ubra­łem się na cywila i pojechałem do Zegrza, aby oddać bety do ma­gazynu. Ponieważ zostało mi jeszcze Mika godzin do odjazdu naj­bliższego pociągu, poszedłem odwiedzić dawnych znajomych żołnie­rzy w kompanii. Ci stanęli kołem i mówili:

O, ten szczęśliwiec wyzwolił się 1 jarzma munduru.

No —i pytam — a czy porucznik się p>oprawił?

I V S*\ \ \ \ \

Tak. troszkę lepszy niż dawniej. Ktoś złożył na niego zażale­nie w Ministerstwie Spraw Wojskowych.

Naraz przechodzi moja „sympatia“. Żołnierze poderwali się na baczność, ja stałem najspokojniej w kapeluszu.

A wy co tu robicie? — spytał się, gdyż przypomniał sobie, jakem wczoraj parsknął i uciekł.

Proszę mnie nie „wykować“, ja nie jestem dla pana „wy".

Odszedł. Cholera go brała na mnie. O, gdyby przyszedł porucz­nik Zieliński z szóstego pułku, dawny mój dowódca, to temu bym się rzucił po bratersku na szyję, tego to wszyscy lubiliśmy, to był człowiek i nasz brat, a ten — galileusz, austriacki pajac.

Ale żeś mu przygadał — cieszyli się żołnierze — jemu się zdaje, że tu jest Bogiem.

Do widzenia, koledzy, zaraz będzie pociąg.

Do widzenia! ■— krzyknęli i zazdrosnym okiem patrzyli za mną. Powiewałem kapeluszem jeszcze z pociągu, widziałem grupkę stojących i machających rękami. Teraz na pewno pan porucznik będzie lepszy, gdyż wobec nich został tak obcięty, aż mu się nie­dobrze zrobiło.

Pierwszą noc przenocowałem w warsztacie u pana B. Rano zacząłem pracować jak dawniej. Miałem troszkę zapasu pieniędzy, co mogło wystarczyć na dwa tygodnie. Właściwie to z życiem, z kup­nem tego lub tamtego, nie byłem obeznany, zdawało mi się, że można żyć suchym chlebem i herbatą. Pan B. płacił mi pięć tysięcy marek, co okazało się po zjedzeniu zapasu strasznie mało. Gdybym poszedł co dzień do kawiarni na obiad skromniutki d kupił se wędli­ny na śniadanie, to by za Boga nie starczyło, a tu przecież trzeba ubranie, obuwie, bieliznę, boć to nie wszystko, że dzisiaj mam się w co ubrać. A przecież mam pretensje do życia prawdziwego czło­wieka. Mało przeczytać książkę i z niej dowiedzieć się, że siedzą lu­dzie przy stole szczęśliwi, najedzeni i uśmiechnięci. Trzeba takim być, | ja jestem tchórzem, gdyż boję się ruszyć z tej pracowni, gdzie skończyłem praktykę. Trzeba wiedzieć, że tam, gdzie kończy się

i praktykę, człowieka do pewnego stopnia uważają za chłopaka i płacą mu, co | nosa spadnie. A taki wyzwoleniec boi się iść gdzie indziej do pracy, zdaje mu się, że nie podoła tej pracy, nie wierzy sam w swe zdolności. Każda fabryka czy warsztat mają swoje sekrety. Przy­puśćmy, że rzucę tę pracę i pójdę gdzie indziej. Co wówczas będzie, gdy dowie się pan B.? Wtedy nie przyjmie z powrotem. Co mam robić? Czuję teraz braki i wiem, że gdybym nawet zarobił trzy razy tyle, to będzie mało. Dziś za mieszkanie w warsztacie nie płacę | uprać mogę sam, a gdy się wyprowadzę, to przecież nie mogę prac ani gotować na gazie.

2yję jak trzmiel w dziufrfi, nie znając co te spacer i co te czas wolny, bo zawsze jestem zajęty gotowaniem strawy lub repwowa-

niem odzieży. Zdecydowałem, że dalej tak żyć nie wolno. Spytałem pana B., czy nie podwyższy mi pensji.

O nie, kochanie — powiedział — słabo znasz robotę. Ja po­trzebuję, by mi czeladnik trząsnął robotą, żeby to było widać.

Więc pan nie może? — spytałem smutnym i złamanym ■głosem.

Nie.

Trudno — powiedziałem — jestem zdecydowany na wszystko. Jeżeli nie mogę trząsnąć robotą, to wina pana, że nie nauczył mnio dobrze, solidnie i prędko wykonywać tę robotę. Trudno — powia­dam — może rzeczywiście nie jestem zdolny do tej pracy. Wobec tego pójdę gdziekolwiek za robotnika lub pomocnika. Zdychać nie mogę, jeżeli już niby wyszedłem na człowieka.

Dołożę ci tysiąc marek — powiedział pan B. po namyśle.

To wszystko mało, — powiadam — ta podwyżka nic nie znaczy. Przecież pan rozumie sam, że muszę być podobny do czło­wieka, a nie do jakiegoś kundla czy jamnika, bym się wstydził sam siebie i nie miał w czym wyjść na ulicę. Czy świat jest dla mnie, czy ja dla świata?

Nic ci, chłopcze, nie poradzę.

Trudno, wobec tego robić nie mogę.

To szukaj sobie co lepszego.

#

* #

Gdzieby tu iść szukać tej pracy? Pójdę do pokrewnego fachu, jako pomocnik rzemieślnika.

Bardzo szybko znalazłem pracę na Pradze w firmie Alfons Mann

wyroby chirurgiczne. Tu po całym tygodniu pracy zapłacono mi dwanaście tysięcy marek. No, ale muszę się wyprowadzić z war­sztatu pana B., gdyż ten chciał, abym po fajrancie odrabiał za mieszkanie, co md się nie uśmiechało wcale. Już po robocie w fabry- ¡ce czułem się zmęczony, a tu jeszcze odrabiaj! Wolę szukać miesz­kania i chcę być samodzielny. . ^

Z mieszkaniem poszło łatwo. Wynająłem na Starym Mieście przy ■rodzinie, inaczej — na kupie w jednym mieszkaniu z alkową. Nowy zarobek okazał się także mały, z ledwością zarobiłem na mieszkanie,

obiady i śniadania bardzo skromne, tak że byłem szalenie głodny po każdym takim daniu. Psiakrew, że to człowiek sam na świecie, nie. ma nigdzie oparcia, nie ma gdzie pomieszkać za darmochę i po­żywić się przez jakiś chociaż czas, dopóki się nie odreperuje. Trud­no, pracy muszę szukać innej, lecz tym razem w swoim zawodzie. Mech co chce będzie, nich się w warsztacie śmieją, że coś tam źle zrobię. Trudno, żyć muszę. U Manna na Pradze pracowałem miesiąc okrągły, na podwyżkę nie miałem nadziei.

Pracę znalazłem szybko w swoim zawodzie, lecz trzeba było troszkę odwagi. Próbę zrobiłem i dostałem trzydzieści sześć tysięcy marek, a więc jestem coś więcej wart, bo sześć razy tyle co u p. B. Czułem się nieźle. Inni zarabiali więcej w tej fabryce. Ostatecznie narzekać nie można było.

Listy pisywałem do narzeczonej z wojska, no i teraz, lecz coraz to rzadziej. Biłem się z myślami, co mam robić z żeniaczką. Wszak to nie jest cukierek lub bułka za dwa grosze, że się ją zje, i koniec. Tu człowiek musi wiązać się na całe życie i dlatego nie można być w gorącej wodzie kąpanym. Trzeba być zrównoważonym i odpowia­dać za swoje czyny. Nie miałem zamiaru żenić się z nią. Przecież muszę wziąć żonę fachową, żeby choć cokolwiek miała. Bo cóż bę­dzie, jak dotknie nas bieda? Trzeba pomocy, a tu skąd ją wziąć? Może by rodzice Jasi coś pomagali, ale zaufania nie mam do nich ani za grosz. Wiadomo, ludzie na wsi są ogromnie interesowni i na pewno chcieliby, bym jeszcze ja im pomagał. A w miłość rodziciel­ską nie wierzę, gdyż znam takie wypadki, że zmarło komuś dziecko, to nawet n:e zapłakali. Kiedy jednak zdechła krowa lub Świnia, wtedy rozpacz nie miała granic. Co tu gadać? Nawet dzieci nie zawsze tak opłakują matkę, jak bydlę. Można to sobie wytłumaczyć nędzą i niemożnością kupna drugiego. Albo też brakiem miłości, małą kulturą i cywilizacją na wsiach.

Narzeczona pisywała często. Ja natomiast coraz rzadziej. Prosiła w każdym liście: „Przyjedź, tęsknię za tobą, rozchoruję się z tęsknoty“.

Co było robić? Wyjeżdżam na pierwszego listopada.

Kiedy się pobierzemy? — pyta.

Tu sęk, co by jej powiedzieć, kiedy w ogóle nie jestem przygo­towany na odpowiedź. Udaję, że nie słyszę. Powtórzyła:

Co, nie słyszysz, Konrad?

Słyszę, słyszę, lecz zastanów się, co my będziemy robić, prze­leż mieszkać u ludzi nie możemy, a mieszkania nie wynajmiemy. Przecież trzeba dać setki tysięcy, by ktoś się wyprowadzał, a my na jego miejsce. To nie są czasy przedwojenne, że się wynajęło u gos­podarza. Dziś lokator chce zarobić i gospodarz również za wynaję­cie nowemu lokatorowi. Ot widzisz, w tym bieda, musimy zaczekać, aż się czasy unormują. A czy zdajesz sobie, kochanie, sprawę z tego, że gdzie jest dwoje, to znajdzie się i trzecie, a nawet i czwarte?

Jasia Zaczerwieniła się jak pąs.

Co, nie lubisz dzied? — spytałem.

Lubię.

No, i czegoś się zarumieniła?

No, bo jesteśmy wolnymi jeszcze, a ty przewidujesz na przyszłość.

A coś ty myślała, że mam myśleć tylko o teraźniejszości? O, droga! O przyszłości trzeba myśleć i marzyć. Ja nie chcę wpro­wadzić się na kupę, przy jakiej rodzinie, i chować w tych warunkach potomstwo.

No więc kiedy, Konradku? Powiedz. Ja byjn.tak cjhciała jak najprędzej do Warszawy. Odkąd cię poznałam, ta miejscowość for­malnie mi się nie podoba.

Ten dzień męczący bodaj się skończył jak najprędzej. Jeżeli to jest rzeczywista miłość jej ku mnie, to staje się kulą u nogi, a ja nie mam odwagi powiedzieć prosto z mostu, że miłość ta krępuje mnie.

Ty masz inną — wyrzekła z żalem.

Nie, mylisz się, żadnych kobiet nie mam, a sideł się boję jak przysłowiowy diabeł święconej wody. Co do terminu, to uważam, że rok będzie za mało, by się umeblować. Przecież nie mogę żony wprowadzić do pustych ścian.

O, tu ludzie żyją bez mebli, i dobrze — powiedziała.

No tak, tu ludzie mają ziemię, krowy, konie i różne ptactwo czy zwierzęta domowe, a w Warszawie inaczej.

Na odchodne powiedziała:

Boję się o ciebie, bo w Warszawie jest dużo pantrenek ładnych | bogatych, a ty się zakochasz w której i przepadniesz dla mnie.

1 90 (Łuu

— Nawet gdyby tak było, to nie żałuj mortusćaka. Zresztą o to się nie martw,, nie jestem ładny ani bogaty, żeby miały akurat mnie złapać.

»

# 1»

Przeszedł listopad, nadszedł grudzień. Dziś Wigilia Bożego Na­rodzenia, roboty na fabrykach ustały, młoty dziś nie walą. Cisza. Wczoraj wysłałem powinszowanie dó narzeczonej, lecz dość ozięble. Wystarczyło napisać kilka słów życzeń wesołych świąt, szczerze życzliwy, no i podpis. Nie mogę przecież przywiązywać jej do siebie. Zresztą powoli zapomni, a tak zwane serce będzie szybciej biło do innych. Nie jestem zazdrosny.

Dziś mały przymrozek, więc i sucho. Spieszę uliczką małą nad Wisłę. Przede mną idzie jakaś postać kobiety, otulona w palto. Coś mnie ciągnęło, by iść za nią. Zaczepić jej nie myślę, boć to nie wy­pada. Ona ubrana dość przyzwoicie, ja natomiast w jesionce wiat­rem podszytej. Nie stać mnie na lepszą. No, ale idę. Naprzeciw niej idzie dwóch pijanych, kołyszą się i zajmują cały wąski trotuar. Ona chce ominąć ich z prawej strony, oni też przechodzą na tę stronę. Ona na lewo, oni również. Patrzę, co będzie, i byłem gotów przyjść jej z pomocą w razie, gdyby się miała jej stać krzywda. Jeden podstawił nogę. Potknęła się. Podskoczyłem ku nim i z góry na nich wsiadłem. Obaj spojrzeli na siebie i jeden powiedział:

Patrz, Olek, obrońca. Ty synu taki nie taki...

I dawajże na mnie obaj. Ja jeden, dziewczyna jak dziewczyna: narobiła pisku i uciekła. Jednemu dałem w zęby, aż się potoczył i oparł o parkan drewniany, drugi kopnął mnie w nogę, oddałem mu taką samą monetą. Złapał za płaszcz. Do diabła, nie jestem łobuzem. Na co tu czekam? Nogi za pas i wio. Jeden z nich pogonił, lecz wpadł w rynsztok.

Chodź, Olek, co będziesz gonił szczeniaka.

-Dochodzę do Mostowej, a naprzeciw mnie policjant.

Co pan tu robi? — krzyknął.

Jak to, idę.

Czemu pan zaczepia przechodniów?

Czy ja zaczepiam? To mnie zaczepili-:

i»0

\ wy Y.\Y\ - ¡"'w

Pan pozwoli ze mną do komisariatu.

Zaraz, zaraz, władzo — powiadam — ja panu wskażę ty oh, co zaczepiali tę to panienkę. Ja stanąłem w jej obronie. Tutaj zaraz, jeszcze na pewno leżą w rynsztoku. Ja tylko stanąłem w jej obronie.

A to pan stanął w mej obronie? — zapytała z cicha — a ja byłam pewna, że pan należał do ich grona.

Poszliśmy w trójkę do schodków przy Rybakach. Tu lampy świe­ciły się jaśniej i gęściej. Te draby jeszcze były. Jeden drugiego cią­gnął na Schodki. Policjant przeprosił mnie i poszedł za nimi. Ja na­tomiast wróciłem się.

Może panią odprowadzić? — zapytałem. — Na pewno by się pani wstydziła iść, jestem oberwaniec w tej chwili wobec pani.

O, przeciwnie. Dziękuję panu za obronę. Cóż skłojiiło pana stanąć w mej obronie?

A cóż może mnie skłaniać? zwykła ludzkość, że zawsze trzeba stawać w obronie słabszych.

Ależ pańska mamusia się zmartwi, gdy zobaczy porwany płaszcz.

»— O! niech się pani nie martwi, nie mam jej.

«— Może zmartwi się narzeczona?

Nie mam!

To może siostrzyczka?

W ogóle nie mam nikogo na świeeie.

Jak to, zupełnie nikogo?

Tak!

A co pan tu robi?

Idę na spacer liczyć gwiazdy,

Gdzie będzie pan na Wigilii?

To głupstwo, przyzwyczaiłem się sam. Ależ my rozmawiamy, a ja się pani nie przedstawiłem, jestem Konrad Koszykowski.

A ja... — niestety nie dosłyszałem jej nazwiska, jedynie ćmię Weronika. Za nami szło dwoje ludzi.

O! Wera — radośnie powitali ją.

Widzę, że jestem zbędnym tu meblem, bo się tak rozszczebiotali. Przeprosiłem i poszedłem. Ładna była, imię piękne, widocznie i bo­gata, taka zapewne ma chłopców w bród. Na świętach nigdzie nie byłem, bo i pa cóż, wiem tylko, że obcy człowiek w towarzystwie

rodziny jest tak potrzebny, jak piąte koło u wozu, przeszkadza tylko. Dobrze, że się święta skończyły, i myśli smutne, i marzenia zostały zagłuszone młotami i warkotem maszyn.

jK *

Byłem miłośnikiem zwierząt i ptactwa. Czas wolny od pracy po­święcałem czytaniu książek i karmieniu swego kanarka Maciusia. Nawet pisywałem pamiętniki, które rzucałem do kosza. Byłoby już tego kilka tysięcy stron, gdyż opisywałem drobiazgi.

Postanowiłem nabyć gołąbki lub synogarlice. Mój gospodarz, u którego mieszkałem w alkowie, był to stary jegomość, kolejarz. Byłbym tu dość swobodny, gdyby nie było szmirunku. Oboje lubili pić na umór, a później awantura, rzucanie talerzami, garnkami i drapanie pazurami do krwi. Mieli dwóch synów, takich samych pijaków. Ci nawet przeskoczyli swych rodziców, bo to jeszcze i kar­ciarze. A młodzi byli, bo starszy zaledwie osiemnaście lat, a młodszy piętnaście. Matka ich zawsze mawiała:

O, mój Staś staranny chłopak, on nigdy bez grosza nie jest, albo Boleś! On sobie daje radę.

Otóż warto chociażby pokrótce opisać tych zuchów, mych współ- lokatorów. Mieli karty, które raz szczegółowo obejrzałem, bo nawet kilka razy grałem w oko. Gdy ich nie było, karty leżały na komo­dzie. Biorę je i przyglądam się. Na pierwszy rzut oka nie można było im nic zarzucić, lecz od czegóż oszustwo? As miał przekłutą d2iureczkę na środku, niewidzialną dla oka, lecz delikatnym palcem można było wyczuć. Dama — dziurka u góry na środku, walet u gó­ry na prawo, król na lewo, dziesiątka na środku z boku dwa ukłucia itd. Ot i skąd pochodziło to szczęście starannych synków — Sta­sia i Bolcda. Wobec mnde wszyscy byli w porządku, gdyż wypłaca­łem regularnie dość sporo, bo było mnie stać. Zarabiałem dość dużo, a nawet więcej niż sam gospodarz. Lecz o składaniu pieniędzy nte było co nawet marzyć, gdyż pieniądze co tydzień lub oo kilka dni spa­dały. No i cóż by było, gdybym uskładał przez cały rok, a później za ca­łe oszczędności kupił kurę na ¡rosół? Nie opłaciło się więc składać, a byłem za głupi na to, by kupować walutę zagraniczną, chociażby drobiazgowo. A zresztą nie zarabiałem tak dużo. Wystarczyło jedymfe

na średnie utrzymanie, wszak stołowanie w kawiarniach kosztuje drogo. Z początku stołowałem się u gospodyni, ale co dzień narze­kała, że drożej i drożej.

Jednego razu wrócił gospodarz mój i powiada:

Panie Konradzie, pan siedzi wieczorami w domu i wmuli oczy w książkę lub coś tam bazgrze. Ja muszę pana ożenić, a mam dla pana panienkę.

Zainteresowałem się żywiej.

Cóż to za panienka, widział ją pan?

Nie widziałem. . ' | --

I po cóż pan żeni, jak jej nie zna?

To mc. Niech pan słucha: na Dworcu Głównym jest jeden oberkonduktor wagonów sypialnych i ma córkę, a chciałby mieć dobrego, spokojnego zięcia. Ja mu powiadam, że u mnie mieszka kawaler, rzemieślnik bardzo dobry, nie pije, nie pali, o, taki by był zięć dla pana dobry.

Dobrze — powiadam — lecz ja angażować się nie chcę. Chcę ją nieznacznie zapoznać, by ona o niczym nie wiedziała ani też się nie domyślała.

To już moja rzecz, ja z nim pogadam — powiedział — i na tym się skończyło. *

Mój gospodarz, chcąc zapoznać mnie z córką swego kolegi, po­wiedział, że wszystko zrobione. Nie bardzo się kwapiłem oglądać jakąś tam pannę, ale zresztą cóż to szkodzi, kupi — nie kupi, po­targować można.

Otóż, panie Konradzie, pójdzie pan do tego pana i będzie pan targował synogarlicę.

No, jakżeż — powiadam — iść i nie znać nikogo.

Co to pana obchodzi? On jest .bogaty, ma forsę, wrócił z Rosji.

A więc otwarcie w Rosji okradał nieszczęśliwych? Podszywał się pod komunistę, a później, gdy się poznali na tej „synogarlicy“, chcieli postawić „pod ściankę“ i on zapewne uciekł do Polski, ale już z forsą.

Ja tego nie wiem — powiada gospodarz — jak zdobył forsę. Wiem, że ma, zresztą po co ma się pan rozczulać, skąd ją ma? Niech ma jak najwięcej i panu przy tym będzie lepiej.

Myślę-sobie: rzeczywiście, nikt uczciwą drogą nie doszedł do majątku, lecz tylko oszustwem. Jeżeli nie lichwą, to ściąganiem komornego lub zdzieraniem ze swej klienteli. Co tu poradzić, taki jest już świat, tak go urządzili bogacze, by z niego czerpać jak naj­więcej, a dawać najmniej. Ja go nie zmienię. Nie za mnie się oszustwa światowe zaczęły, ale mogą się za mnie skończyć. Kto zresztą może wiedzieć, jak tam będzie w przyszłości?

*

Dłuższy czas zwlekałem z kupnem tej synogarlicy u owego ko­lejarza, aż razu jednego wybrałem się tam wcześnie przed wieczo­rem. Zapukałem dość cichutko, zapytałem się o p. Bogusławskiego.

—■ Nie ma — powiadają mi.

W domu matka z córką piętnastoletnią. — Chyba to nie ta — myślę. Trzeba coś powiedzieć, przecież to tak głupio stać przy drzwiach.

Proszę pani, właśnie się dowiedziałem, że są tu do sprzedania synogarlice, mówił pani mąż jednemu znajomemu.

Nie wiem tego.

A czy nce można zobaczyć?

Owszem, tam są w klatce, na oknie w pokoju.

Drzwi się otworzyiy, weszła panienka.

Wera! Nie wiesz, ojciec miał sprzedać synogarlice?

Nie wiem, mamusiu.

Na głos Werci coś mną wstrząsnęło. Czyżby to ta sama Wera, którą obroniłem przed pijakami? Głos jej jakby znajomy. Stanąłem jaK wryty. Ta sama, wymarzona. Ale jakżeż, przecież się nie przed­stawię, przecież jestem tutaj za kupnem. Wera się patrzy na mnie, ja na nią. Nie mogę słów wydobyć, cóż powiedzieć? Aha!

To ja przyjdę, jak będzie pan Bogusławski.

Przepraszam — powiada Wera. Patrzy ciekawie i przygląda

się.

Czy to nie pan? ...

Nie dałem dokończyć.

Ja, ja.

Ach, mamusiu. Jakie miłe spotkanie. Ten pan obronił mnie przed pijakami. A to dobrze! Ja tak myślałam o panu, że pan uciekł,

jak z rodziną spotkałam się na ulicy. Niechże pan siada, co za miły gość i niespodziewany.

Ja też się cieszę, na pewno nie mniej od pani, bo myślałem, czy kiedy panią zobaczę, a tu na szczęście te synogarlioe — miłe ptaszki.

Tak żeśmy rozmawiali, jak byśmy się znali co najmniej rok. Ten wieczór przeszedł mi szybko i miło, jak również zauważyłem, że i ona była zadowolona ogromnie. Powiedziała, że pracuje w banku państwowym na Bielańskiej.

*

* *

Od tego dnia przychodziłem co dzień, zapraszany i witany z wiel­kim zadowoleniem całej rodziny, którą w krótkim czasie zapozna­łem. Naturalnie, że synogarlic nie kupiłem, gdyż co dzień i tak je widziałem, jak również bawiłem się nimi. W końcu zakochałem się w synogarlicy w ludzkiej postaci! Wercia kochała mnie również.

Razu jednego chodząc z Wercią nad Wisłą westchnąłem.

Co panu tak ciężko?

A tak, proszę pani, ciężko i to strasznie ciężko. Pani jest wy­marzona dla mnie jako żona, lecz ja słaby robak, który nie śmie, a może nie umie oświadczyć się, boi się kosza.

I czy psin chociaż na jeden moment zwątpił, że go kocham? Ja cię, Konrad, kocham tak, jak'ty mnie, a może i więcej.

Na drugi dzień oświadczyłem się rodzicom o rękę ich córki. Sprzeciwu nie miałem, a ojciec wypowiedział patriarchalne słowa:

Daję panu córkę, byś ją pan kochał, szanował i byście byli szczęśliwi i chowali wnuczki dla mej pociechy, i by Bóg miał was w swej opiece. Będziecie mieszkać u nas, bo szkoda wydawać pie­niędzy na kupno mieszkania, które i tak wasze nie będzie, lecz gospodarza.

Pocałowałem. rodziców w rękę. No i przy okazji poszedłem po spirytualie, lecz zostałem zatrzymany. -

Zbyteczne — powiedział ojciec — to są zbyteczne wydatki. O! — powiada biorąc flakon z kredensu — tu są kropelki, które nam wystarczą.

Wypiłem jeden kieliszek, więcej nie chciałem, Wera również dała się namówić i na tym koniec, nikt nie chciał pić tłumacząc się

abstynencją. Przy okazji omówiliśmy datą ślubu. Na Zielone Świąt­ki, to jest zaledwie za dwa miesiące. To mi się wydawało wiekiem.

Robiłem po fajrancie, wszak potrzeba pieniędzy jak najwięcej.

Często- wspominaliśmy o Jasi. Zwłaszcza Wera. Ona zawsze zaczynała rozmowę i prosiła, bym jej przyniósł list od Jasi jeszcze nie rozpieczętowany, co bezwzględnie zrobiłem i najbliższy list po­lecony dałem jej do rąk.

Wiesz, Konrad, ona cię kocha!

No i co więcej tam jest w liście? — pytam.

Nie chcesz odpisywać na jej listy, jest zaniepokojona o ciebie.

Cóż ja zrobię, może mam dużo sentymentu dla niej, lecz ko­chać? to trudno, ja nie mogę zadawać sercu kłam. I czy wolno mi ją oszukiwać? Wiesz, zostawiłem tę sprawę biegowi czasu.

Konradku, wiesz, żal mi jej jest.

Kochanie, czy tobie nie żal by było mnie, gdybym żeniąc się I nią wbrew memu sercu był nieszczęśliwy?

Wiesz, odpisz jej jak najdelikatniej.

Nie mogę, nie wolno, kochanie, łamać dwóch serc.

Może masz rację. Wobec tego niech się łamie lepiej jedno serce niż dwa.

Tak, droga Wero.

Zapowiedź pierwsza wyszła w kościele.

Ostatni list wczoraj napisałem do Jasi, żeby zapomniała o mnie, by się pogodziła z losem, może znajdzie innego.

Wybacz, Jasiu, nie mogę łamać dwóch serc, nie mogę Cię unieszczęśliwiać, a co innego myśleć. Daruj mi to złamanie chwilowe twego serca, lecz wiem, że jesteś mężną, wycierpisz to i zapomnisz

o mnie, niegodnym twego serca. Żegnaj. Życzliwy Konrad.

0 •

Był to już ostatni list, jaki wysłałem do niej. Rano nie wstaję. Leżę, jestem bardzo chory. Później wstałem i poszedłem do Kasy Chorych. Powlokłem się wolno. Byłem tu pierwszy raz, siły mnie opuściły, porady nie mogę dostać, bo nie wiedziałem, że trzeba mieć

książeczkę członkowską, a ja jej sobie nie wyrobiłem do tej pory. Siły odmówiły posłuszeństwa, usiadłem ciężko na schodach, aby odpocząć troszkę. Ślina przez gardło nie przechodzi,-głowa leci w tył. Jakiś staruszek zaopiekował się mną i postarał się o doktora. Za­prowadzili mnie do domu. Mierzę gorączkę. Czterdzieści stopni.

Przyszła i Stefa z dołu. Widzę Werę i Jasię. Dużo znajomych twarzy siedzi wokoło mnie, Moje łóżko wisi do góry nogami u sufi­tu, trzymam się kurczowo, by nie zlecieć. Jakiś mężczyzna stoi do góry głową przy łóżku, mieszkanie kołuje się, mandolina gra sama, wisząc na ścianie, tam znów harmonia gospodarza też gra sama. Szy­by powybijane w oknach, pajęczyna wisi u sufitu, jakieś mordy lu­dzkie bez tułowia i nóg śmieją się szyderczo. Co za cholera, gdzie jestem? Co to jest? Zrywam się, trzymają mnie, nie ma już nikogo, wszystko obce, zimne stalowe twarze.

Coraz to ciemniej robi się w oczach — zasypiam.

Trzydzieści dziewięć — obudził mnie głos mężczyzny.

Szkarlatyna — powiada.

Zabrano mnie z domu. Samochód trząsł się po kamiennych ko­cich łbach Warszawy. Kilka dni nie wiedziałem o bożym świecie, leżąc w silnej gorączce. Później dowiedziałem się, że to Szpital Żydowski na Czystem. Leżę na sali zakaźnych, tak, nic dziwnego

szkarlatyna, wejście wzbronione.

Pierwszą wizytę złożyła mi Wera w specjalnej poczekalni, gdzie nie wolno się było jej dotykać jak trędowatego, toteż siedziałem od niej o trzy metry. Byłem rozgorączkowany, nie wolno mi było wychodzić, lecz miłość przezwyciężyła wszystko. Opierając się

o ścianę korytarza doszedłem do poczekalni. Żal mi było, że nie mogę z nią się przywitać. Słowa się jakoś nie kleiły, czułem, że wszystko przepadło.

Idź, kochanie, na łóżko — powiedziała — jesteś strasznie roz­palony, jeszcze sobie pogorszysz.

Na drugą niedzielę byłem już zdrowszy, toteż miałem więcej gości, którzy się dowiedzieli o chorobie. Najpierw Wera, która nie chciała dłużej siedzieć niż piętnaście minut. Tłumaczyła, że robi to dla mego zdrowia. Następnie Stefa. Gdy poszła Stefa, przyszedł Antoś Dąbrowski. Ten się tłumaczy, że przychodząc do mnie naraża własne dzieci.

Mój kochany — powiadam — miło mi bardzo, że przyszedłeś, lecz cię nie prosiłem o to.

Poszedł bez większego żalu z mej strony.

Przechodził tydzień za tygodniem, zacząłem przychodzić do zdrowia i stałem się rekonwalescentem.

Co niedziela, jak zwykle, przychodziła narzeczona, ciesząc się, że.już niedługo będę zdrów. Wreszcie przyszedł czas do zwolnienia ze szpitala. Wyszedłem zadowolony i zdrów, rześki jak może nigdy. Zbyt ostre {»wietrze zaszkodziło mi. W domu leżałem jeszcze ty­dzień czasu. Wera nie przychodziła do mieszkania, a ja w ogóle by­łem tak osłabiony, że nie było mowy o wyjściu w ciągu całego tygodnia.

Później zacząłem pracować, a ponieważ zbliżał się dzień ślubu, zmuszony byłem wziąć na raty ubranie i podpisałem weksel. Ręczył za niego Antoś Dąbrowski. Trzeba było coś lepszego, boć to do ślubu garnitur, to i drogi, a na owe czasy ubrania były strasznie drogie. Całomiesięczną pensję trzeba było dać za niego. A na życie z czego?

Poszedłem do Wery w niedzielę, około pierwszej w południe, a ona jeszcze w łóżku.

Podszedłem do łóżka cichutko, chciałem zrobić jej niespodziankę i pocałować, lecz nie zwróciła nawet twarzy, gdy wszedłem, i nie obudziła się. Matka Wery usłyszała teraz dopiero szelest w mieszka­niu i wyszła z kuchni kładąc palec na ustach. Zrozumiałem, że coś złego się w tym kryje.

Wercia jest bardzo chora. My wiedzieliśmy, że pan wrócił ze szpitala, lecz ona wyjeżdżała na wieś, tak że dwa tygodnie nie widzieliście się, a teraz jak pan widzi, leży.

A co jej jest?

Jeden doktór powiada, że gangrena, drugi, że róża. Jak siię nie polepszy jutro, trzeba wezwać lekarza, albo ja wiem... do szpitala.

'^Westchnąłem ciężko i bezwładnie usiadłem na krześle. Za tydzień miał się odbyć nasz ślub, a tu masz chorobę, to jedno, teraz znów drugie. Jak na złość, coś staje mi na drodze i wikła mą przyszłość. Cierpliwie oczekiwałem, czy chora się nie odwróci. Nareszcie po dobrych dwóch godzinach wykręciła twarz ku mnie, strasznie zmi- zerowaną, żółtą i jakąś starą, jak gdyby chorowała co najmniej z pół roku. Pocałowałem w rękę i w usta koralowe od gorączki.

Co ci, droga Werciu?

Zadrapałam się w palec drutem i na razie nie bolał, i teraz też nie boli to miejsce, a cały bok strasznie. Konradku, zapal papierosa.

Właściwie nie byłem zawodowym palaczem, ale czasami lubiłem zapalić. Zapaliłem.

Konradku, gdy palisz, to mi jest weselej.

Puściłem kłąb dymu.

Widzisz ten dym, kochany? Życie człowieka jest tyle warte, co dym z papierosa; żyje i ginie, rozpływa się i znaku po nim i pa­mięci nie ma, jedynie chwilowe płacze, rozpacz, a później życie idzie zwykłym torem, jak słońce rano wschodzi, wieczór zachodzi i znów to samo dookoła.

Co to ma znaczyć? Co ty właściwie chcesz powiedzieć, naj­droższa?

Konradku, ja wiem, że umrę, wykluczone, bym wyszła zdrowa.

W głowie mi pociemniało. Jak to, więc wszystko przepadło? Wercia umrze? To niemożliwe, ona dodaje sobie, ależ ja za Boga w to nie uwierzę. Czuję zawrót głowy.

Konrad, gdy ja umrę, dasz mi tu słowo honoru, że się ożenisz z tą, co cię kocha, a więc z Jasią. Ja wierzę, że ona cię kocha sza­lenie, ja z jej drogi schodzę, ona jest dobra, ona osłodzi ci życie, ta­kie ciężkie, bezrodzinne, jakie miałeś dotychczas.

Więcej już dziś się nie odezwała. Odszedłem późno wieczór. W robocie byłem wprost jak mara żyjąca, bez żadnych ruchów, myśl ma skupiona była wokół niej. A gdy nadszedł wieczór, to czym prędzej prosto w tramwaj i do niej, pocieszyć ją i siebie wspólnym widokiem. Denerwowałem się, że tramwaj idzie jak żółw, chciałem zeskoczyć i biec, przypuszczałem, że prędzej będę tam niż tą starą przedwojenną taradajką.

Wpadłem jak bomba, nie witam się z nikim. Przecież Wercia jest pierwsza. Patrzę — nie ma jej, łóżko puste. Co się stało?

Ojciec Wery tłumaczył, że jeszcze nie jest z nią tak źle, jak mi się zdaje. Wera wróci ze szpitala za kilka dni. Do domu już nie poszedłem, zmęczony i zbolały, w ubraniu zasnąłem na jej łóżku.

Noc była męcząca, rano znów jak zwykle do pracy. Praca mi kompletnie nie szła, robota się psuła, wobec czego zawołano mnie do kantoru, gdzie dostałem naganę.

Pan do tej pory pracował dobrze i wywiązywał się ku ogól­nemu naszemu zadowoleniu, a teraz zauważyłem od kilku dni, że

wszystko panu leci z rąk i zamiast zrobić, to pan psuje materiał. Co się z panem stało? Dla mnie ta robota — powiada — jest nożem na gardle i musi być skończona na wystawę zagraniczną w Paryżu.

Co mnie obchodzi pański Paryż, ja jestem -chory na nerwy, czuję to po sobie.

No to niech pan idzie i więcej nie przychodzi;

Na drugi dzień wybuchł strajk, który trwał pięć tygodni. Lecz moje myśli są zajęte czym innym.

Przywieźli ją ze szpitala z powrotem do domu. Była komplikacja choroby. Wera czuła śmierć naprawdę i pragnęła umrzeć w domu, wśród swoich najbliższych. Majaczyła w gorączce wymawiając wciąż moje imię. Tejże nocy nie zasnąłem i całą noc siedziałem przy jej łóżku. Nad ranem dopiero zasnąłem siedząco. Rano, to jest w niedzielę, chorej się polepszyło i prosiła matkę, by nas samych pozostawiła. Matka wyszła do kuchni. ,

Był to ranek słonecznej nadziei, że przesilenie choroby już prze­szło. Usiadłem na łóżku, bo tak prosiła. Nachyliłem głowę, ona ją objęła swymi wychudzonymi rękami. Przycisnęła do ust.

Dziś, kochanie,. miał być nasz ślub, to wszystko miało być dziś. I dziś wezmę ślub nie z tobą, Konradzie, lecz ze śmiercią. Jej wszystko ślubować będę zamiast tobie. Konradzie, daj mi ¿owo, że ożenisz się tego roku z tą Jasią, ona naprawdę zastąpi ci mnie.

Ależ Werciu, ty będziesz żyć długie lata i będziemy szczęśli­wi oboje.

Nie, mój kochany, godziny moje są policzone, więc mów, nie daj mi cierpieć dłużej i prosić cię.

Nie mogę, droga, gdyż nie czuję, że ją kocham lub w ogóle pokocham.

Ty, Konradzie, już nigdy kochać nie będziesz, bo kocha się naprawdę szczerze raz w życiu, ałe możesz być ty kocnany, co ci w zupełności zastąpi, a resztę da przyzwyczajenie. Ja chciałam spo­kojnie umrzeć. Daj mi sio w o, Konradzie — ostatkiem sił wałczyła.

Kochasz, powiedz?

Tak najdroższa, bezgranicznie i tylko ciebie jedną.

Wobec tego, dla miłości naszej ostatni raz... — tu załamał

się jej głos.

150

\

Tak, zrobię jak chcesz, ożenię się, bo to twa wola. — Poca­łowałem ją.

Teraz zerwała się z łóżka i krzyknęła strasznym głosem:

Ratunku, ludzie, um;eram! — Opadła ciężko na poduszkę. Matka wyleciała z ojcem z kuchni. Ona konała. Ojciec złapał mnie całą siłą i wyniósł do kuchni, powiadając:

Bądź mężnym, dzieciaku, co wyrabiasz!

Wróciłem z kuchni, ukląkłem przy łóżku ukochanej i od­mawiałem pacierz za konającą. O, jak już dawno się nie modliłem! Już całe łata, gdyż zwątpiłem w to wszystko, czego nas uczyli lub nauczą księża, których uważałem za funkcjonariuszy, jeżeli nie Państwa Polskiego to rzymskiego. Wszedłeś między wrony, to fcracz jak i one. Wiem, że cała modlitwa to zwykła szopka, a konającej nie pomoże i umarłych nie wskrzesi. Tak, na tym łóżku gaśnie zo­rza,. gaśnie ma cała nadzieja. Cisza zapanowała w izbie, nikt nie śmiał pierwszy otworzyć ust dłuższy czas. Matka spłakana, ojciec i ja zbolały. Stałem długo nad łóżkiem okrytym białym przeście­radłem, gdyż kołdrę zabrano zaraz po zgonie.

We wtorek odbył się pogrzeb Werci. Kupiłem skromniutki wie­niec bez żadnych wstęg, bo i po cóż, bezimiennie. Za trumną szli rodzice, brat, a później rodzina. A ja? Sam, jak zwykle. Sam jeden. Stałem cicho i pokornie nad świeżo zasypaną mogiłą. I gdy wszyscy już odeszli od jej mogiły, zostałem sam. Nikt z obecnych nie podszedł do mnie, by mi powiedzieć słowa pociechy. Nikt nie powiedział: „Chodź do domu“. Wszak nic dziwnego, byłem tu obcy i oprócz jej rodziców i brata nikomu nie byłem znany. Dziś już nie mam nikogo. Zostałem opuszczony na cmentarzu przez żywych i przez nią. I cóż mn^ wiąże z jej rodziną? Nic! Po cóż mam tam chodzić ranić swe serce wspomnieniami?

Wróciłem pieszo wolno do domu, bo i po cóż się śpieszyć? Do kogo? Wlokłem się noga za nogą, zgarbiłem się pod ciężarem świe­żych przeżyć, jak gdybym był starcem, a przecież dopiero dwa­dzieścia dwa lata liczę. To przecież wiosna życia mego, a jednak tak już skołatanego. Ile jeszcze przeżyję? Myśl ma była przy niej w dzień i w nocy. Jak zjawa stawała zawsze mi w oczach z m ną płaczącego dziecka. Świeża rana zwolna się goiła, co można zawdzię­czać mej własnej nieuwadze, gdyż nie- mogłem znaleźć jej grobu

na Bródnie. Tak byłem zamyślony i zmartwiony, że nawet nie przyszło mi na myśl zapisać sobie lub zapamiętać alei.

Nie mogłem iść do jej rodziców i zapytać o miejsce jej grobu, wszak oni przy grobie zapomnieli o mnie zbolałym i zostawili jak zbyteczny grat. No i zresztą jakżeby, wyglądało, bym się pytał?

«

* i

Strajk się skończył, lecz miałem wymówienie przed strajkiem, tak że nie było po co wracać. Dziś jestem w warunkach opłaka­nych. W mym zawodzie sezon ogórkowy, roboty dziś nie dostanę, bo nawet ci, co pracują, robią to ledwie po trzy dni w tygodniu.

A tu na nieszczęście mam weksel nie wykupiony, a żyrowamy przez Dąbrowskiego, który dowiedział się o mym nieszczęściu i przychodził kilkakrotnie i mówił:

Masz wykupić weksel, ja za ciebie wykupywać nie będę

Kiedy nie mam pracy — powiadam.

Nic mnie nie obchodzi, kto kupuje, niech płaci, rozumiesz?

Ależ Antosiu, proszę zrozumieć, przecież się nie powieszę, jak nie mam.

Możesz się wieszać, to dla mnie obojętne.

Teraz myśl, bracie, co robić. Nie mam już prawie z czego żyć, a tu dług, mój gospodarz upomina się o komorne z góry, gdyż boi się, bym nie namieszkał i później nie zapłacił. Ot, los ciężki czło­wieka biednego! Wal, bracie, głową o mur i nic nie pomożesz. ’ Co tu robić?

Zapisują do Francji, do kopalni węgla. Walę i ja. Wszystko stra­cone tu w Polsce. Tam zapomnę o wszystkim i w nowej ojczyźnie będę żył nowym życiem i nową nadzieją.

Papiery w porządku, czekam na transport, kiedy biali Murzyni wyjadą pracować na swych panów Francuzów. Lecz jaktó przewie- ka się to za długo, gonię ostatnimi groszami.

Postanowiłem napisać do Jasi list tej treści:

Szanowna Pani!

Pozostaję od wielu miesięcy bez pracy i jestem w krytycz­nym położeniu, wobec czego nic innego mi nie pozostaje jak wy­jazd do Francji na roboty. Slub nasz odbędzie się, jak zdobędę pieniądze, względnie później, gdy wrócę z zagranicy.

Pozostaję z głębokim szacunkiem Konrad Koszykowski

Warszawa, 15. VII 1923 r.

Za tydzień otrzymałem list od Jasi.

Drogi Konradzie!

Przykro mi bardzo, że tak długo nie pisałeś listu, a gdyś na­pisał, to tak lakoniczny i obojętny, jak gdybyś zapomniał już

o mnie, a nagle sobie przypomniałeś, że masz kogoś na świecie. Ten twój list uraził mnie bardzo. Ja cię kocham prawdziwie, a ty piszesz mi „Pani“. Ale, drogi, jestem szczęśliwa, że nareszcie na­pisałeś, że wracasz do mnie, mój najmilszy. Przyjeżdżaj, bo cię stracę na zawsze, nie chcę, byś wyjeżdżał i tłukł się poza grani­cami. Pamiętaj, że na miejscu kamień mchem obrasta.

' Pozostaje twoja do zgonu

kochająca zawsze Jasia.

Dziś wyjeżdżam, ale już nie do Francji, gdyż transport białych Murzynów odwołany. Ostatnie marki wydałem na bilet kolejki, po­nieważ nie mam na całą podróż, wobec czego za połowę drogi zapła- ciłes^lResztę, myślę, przejdę pieszo. Jest czwarta piętnaście rano. Kolejka gwizdnęła, poszła. Jadę do Jasi.

Radość opiekunki mej była wielka, gdy ujrzała swego wycho- wańca, chociaż nie było to dla niej niespodzianką, ponieważ listy zawsze od czasu do czasu pisywałem. Prosiłem, by mi bardzo rzad­ko odpisywała. Ciekawe zapewne, dlaczego żądałem rzadkiej odpo­wiedzi. Otóż moja opiekunka nie umiała pisać. Czytać drukowane to i owszem, ale tylko na książce do nabożeństwa, do której się przyzwyczaiła, zaś inna książka przychodziła jej bardzo ciężko. A tam jest zwyczaj, że'trzeba komuś odrobić lub zapłacić za napisanie li­stu, wobec czego nie chciałem, by miała jeszcze odrabiać za pisanie. Ja zaś starałem się napisać gdzieś list na maszynie, o ile naturalnie miałem jakąś znajomość, to jakoś domownicy przesylabizowali.

Biedaczka zmartwiła się, że zostałem bez roboty i że tak zmi- zemiałem strasznie od ostatniego roku widzenia. Nie mówiłem jej

o swej ■ tragicznej miłości, bo i cóż miałem mówić, skoro mnie nie zrozumie? Tu sądzą, że można kochać tylko bogatą i bogatego, bo miłość tylko tam istnieje, natomiast wyśmiewano by takiego bie- *" dnego chłopaka, gdyby zakochał się w biednej dziewczynie. Mawia­no by wówczas, że dała mu jakiegoś nieznanego lubczyku osftstarej czarownicy czy znachorki. Tu miłość to tylko morgi, krowy, świnie, konie. Wszyscy byli do tego przyzwyczajeni i tak się zżyli, że kawa­lerowi lub pannie namówił ktoś z innej wsi jakąś pa/iię, ten czy ta zobaczyli się w sobotę czy niedzielę i na następny tydzień już zapo­wiedzi. A że jest robota fia wsiach, nie mają czasu lub nje lubią się bawić w ceregiele i nie widzą się znów tydzień, dwa, a tu już ślub. I ludzie, którzy się nie znali trzy tygodnie temu w ogóle, a zobaczyli się zaledwie trzy razy, śpią już razem, jak gdyby się znali całe lata. Miłość występuje tu rzadko. Można by naliczyć może kilka mał-

żeństw na kilkaset. Toteż młodzi się często rozchodzą, lecz tylko po to, by rodzicom dokuczyć, jeżeli ci nie wypełnili swych zadań | nie odpisali gruntu lub nie dali tej krowy. Kiedy krowę dostanie, czy też to, co obiecano, to wraca i żyją tak, jak gdyby nic między nimi nie zaszło.

Jasia ucieszyła się mym przyjazdem ogromnie. I nawet zado­wolona była, że nie robię, gdyż — powiada — dobrze się stało, bo inaczej, by nigdy mnie nie ujrzała.

A teraz, Jasieńko, dojdziemy do sedna. Widzisz mnie tak, jak stoję. Co na mnie, to cały mój majątek, poza tym nic! Troszkę bie­lizny i palto — to wszystko. Żyć nie mam z czego. I jak ty sądzisz, czy nie byłoby śmiesznie i idiotycznie żenić się? Przecież nie dam ci utrzymania, ani ty mnie.

-Oj — przerwała — nie. trap się, wszystko będzie dobrze. Na razie pomieszkamy u rodziców, a później jakoś będzie.

O nie, siostro, żadne „jakoś“, bo ja na „jakowe“ się nie zga­dzam. Następnie muszę ci wyznać, że mam dług kawalerski i muszę oddać wszystko, by nie było przekleństwa na mej głowie.

Opowiadałem jej najgorsze rzeczy o sobie, że jestem pijak, kar­ciarz i awanturnik. Niestety nic jej nie zdołało załamać, a ja pra­gnąłem, by ona zwróciła moje słowo i by zerwała”sama. Nie umia­łem się wykręcić od małżeństwa, którego nie pragnę w ogóle: I na cóż mi żona, gdy sam nie mam co jeść, a brać nowy kłopot I jeszcze mola na głowę, to naprawdę trzeba być idiotą. Niestety ona okazała się silniejsza i chyba naprawdę kochała mnie, gdyż powiedziała:

Razem będziemy ciągnąć wózek, na święcie lepiej czy gorzej.

Miłość zwycięża.

Dziś sobota, dałem zegarek na zastaw na kilka dni, za co mam zapłacić więcej w procencie.

Weszliśmy do kancelarii plebana. Tu zastaliśmy u niego jedną parkę dającą na zapowiedzi. Dziewczyna odmawiała pacierz, no a później targ, co mają kosztować zapowiedzi.

Proszę, państwo siadają — wskazał nam miejsce na dwóch fotelach. Rozsiadłem się wygodnie, jakbym nic sobie z tego nie ro­bił, zaś moja narzeczona troszeczkę, na krawędzi, jalcby się bała za­łamania. Wskazałem jej na migi „usiądź jak człowiek, nie bój się". Ta parka, co była pierwsza, to oboje stali. Ksiądz im nie kazał sia­dać; nam zaś trochę pokazał grzeczności. Wiadomo, poznać miejskie­go człowieka. Przyszła kolej i na nas, przybliżyliśmy się do biurka

plebana, usiadłem z powrotem na tymże fotelu, narzeczona zaś nłe śmiała usiąść. * ^

Siadaj — powiedziałem głośno — nie bój się, ksiądz pro­boszcz cię nie zje, ani też nie ma w fotelu gwoździa.

To rozweseliło księdza i zażenowało. Tamtym mówił wprost „ty“, a tu mu nie wypadało, więc powiada:

Proszę, niech młoda siada

Do mnie się zwrócił.

I cóż pan powie?

A no to samo, co ci, którzy co dopiero wyszli.

A to się chwali, że pan wybiera panienkę z dobrego domu, bo wasza Warszawa zepsuta! To taka pobożna panienka. No! a młoda pacierz umie zapewne?

Umiem. .

A no, zobaczymy. Proszę odmówić „Wierzę w Boga...“, do­brze, a teraz cztery prawdy.!. dobrze, a na zakończenie siedem sa­kramentów świętych. Wszystko dobrze, ileż młoda ma lat?

Dziewiętnasty zaczęłam 1 czerwca.

To młodziutka, trzy miesiące na dziewiętnasty. Pana pytać nic nie będę, bd> chowanie dzieci należy do matki. A pan, wiem, że wszystko umie, bo kiedyś służył będąc chłopaczkiem do mszy, pó­źniej śpiewał na chórze. ■ 0

Cieszy mnie bardzo, proszę księdza proboszcza, dobra pamięć, bo będę miał uwzględnienie dlatego w płaceniu za ślub.

A no, to się zobaczy — powiedział.

Co będę płacił za zapowiedzi';

Co łaska.

Wyjmuję coś, pamiętam: tysiąc marek, mniej niż tamci.

To za mało — powiedział duchowny.

No, ja uważam, że co łaska to i naprawdę łaska — powiedzia­łem. ■

—• Kiedy tak — powiedział — niech tak będzie. Przy ślubie poli­czymy więcej.

Myślę sobie, że drogie te słowa boże sprzedawane w parafii i w kościele. Widocznie Pan Bóg potrzebuje przeprowadzać remont w niebie.

,Do widzenia" powiedzieliśmy i wychodzimy. Ksiądz podał mi rękę na pożegnanie, którą mocno uścisnąłem, co odmalowaio się pe-

wnyro bólem na twarzy księdza. Zaś narzeczona chciała pocałować, lecz ksiądz będąc zażenowany ucisnął ją także samo mocno, aż się zaczerwieniła. Powiedziała:

Pochwalony Jezus Chrystus.

Ale ścisnął mi ksiądz rękę — skarżyła się — aż mnie boli.

W niedzielę idziemy razem do kościoła, rozmowa jakoś nie bar­dzo się kleiła, a gdy ksiądz wymienił nasze imiona i nazwiska przy zapowiedziach, wszystkie obecne oczy utkwiły w nas swe spojrze­nia. Razem z zapowiedzią i mnie zmieniło się w głowie. Postanowi­łem za wszelką cenę zerwać z nią.

Bo jakżeż! Czy mnie wolno unieszczęśliwiać ją, jak również i sie­bie? Nie wolno! Przecież to barbarzyństwo z mej strony, łotr może coś podobnego zrobić: Ale uczciwy człowiek nie robi takiego drań- stwa. Przecież łatwiej dziś zerwać, niż na całe życie ją unieszczęsli- wić.

Gdy przyszedłem potem do niej, zastałem ją uśmiechniętą, za­dowoloną i wystrojoną. Jednocześnie zauważyłem, że ma wabika i wcale nie jest taką prostą wiejską dziewczyną. W mieście mogłaby iść za damę, a tu wiadomo — braki odpowiedniego wielkomiejskie­go ubioru czynią z niej małomiasteczkową panienkę. Ale jest ładna i może wziąć mnie, bo i umie się uśmiechać szczerzo, bez fałszu, no i bez różu i pudru miała kolory i białą cerę na buzi. A mnie się za- 'wsze zdawało, że tylko Wera może być mą i że jest najładniejsza. Tak, tamtą kochałem szalenie, czy tę pokocham? Chyba nie, ale się muszę przyzwyczaić.

Niech się co chce dzieje, trzeba naprawdę skończyć z moim upo­rem, gdyż nic nie wskóram. Może życie się ułoży i może być dobrze, a wówczas mogę nie żałować mego kroku. Przecież to jest cicha, cierpliwa i jaiezepsuta dziewczyna. Może być naprawdę 'kochającą żoną, matką i gospodynią. Lecz dziwić mi się nie trzeba, wszak je- ■ stem nie wychowany w rodzinie, lecz wszędzie, tam i tu, a najwię­cej sam i może nie mam pojęcia o życiu małżeńskim. Co prawda nieraz w Warszawie nasłuchałem się kłótni małżeńskich i bijatyk. To wcale mnie nie pociągało. Takie życie jest wstrętne i tego nie pragnę. |

W tygodniu mieliśmy jechać do Warszawy z narzeczoną za spra­wunkami. Gdy się żegnałem z jej matką, powiedziała, a raczej pro­siła:

Panie Konradzie, niech pan nie zrobi jej krzywdy, bo Bóg ciężko by pana skarał, i niech pan będzie szlachetny wobec Boga

i niej, za to Bóg wynagrodzi za uczciwość.

Matce stanęły Izy w oczach, jak gdyby jej córka szła na rzeź.

Niech się pani nie boi. Już ja jej krzywdy nie zrobię i jaka jest, taka zostanie po przyjeżdzie. Mnie nie zależy, żeby robić ko­muś krzywdę, a szczególnie dziewczynie, która sama dowierzając mi jedzie do Warszawy.

• jSjj

# *

Była godzina trzecia rano, kiedy wybraliśmy się w podróż. Do kolejki odprowadziły nas jej dwie siostry. Owiało nas powietrze zimnej wrześniowej nocy. Mgła, a może opary były na ziemi, nie wiem jak to właściwie można nazwać. Księżyc świecił jasno, chociaż czasami chował swój łysy łeb poza chmury, zza których za chwilę znów się wyłamał i płynął po niebie.

W pół godziny drogi stanęliśmy nad Pilicą przy promie. W bu­dzie nie było promiarza. Trzeba go przecież gdzieś znaleźć, ja nie wiem, one również nie wiedzą.

No i co będzie? — pytam. Ale, ale! tam na drugiej stronię jest drut przyczepiony do słupa, widać to dobrze, wszak nad nami ten drut się rozciąga i prowadzi hen do wsi. Niema rady, z jedną z sióstr idziemy szlakiem rozciągniętego drutu.

Dobijaliśmy się długo do okna promiarza, który smacznie spał. Nareszcie spytał:

Kto tam? I *

Prosimy o przewiezienie na drugą stronę, ale szybko, bo możemy się spóźnić na kolejkę.

Zaraz idę.

To czekamy przy Pilicy!

Już świtało. Pokazała się zorza poranna, niebo czyściutkie i ła­godne zapowiadało piękny dzień.

Przeprawialiśmy się już tylko oboje na drugą stronę. Wyszliś­my na pustą drogę, gdzie nie było drzewa ni też krzaczka przydroż­nego. Idziemy śpiesznie, jest mało czasu. Nie wiem, która godzina.

Słychać gwizd kolejki. Zdyszani z ledwością dolecieliśmy wraz

i kolejką na przystanek. Wskoczyliśmy na ostatni »wagon prawie już ruszającego pociągu. Tu odetchnęliśmy. Ona zasnęła, ja czuwa­łem i patrzyłem, jak spokojnie i miarowo oddycha. Twarz blada, okrągła, prawie dziecięca. I ona ma być moją żoną już niediugo. Dziwne to słowo: ja i żona, nie może mi się pomieścić w giowie. Sam sobie nie dam rady i biorę tę żonę, to dziecko. Chyba po to, by ją unieszczęśliwić, chyba po to, by spełniała moje wszelkie grymasy. Przecież jam ogień, nerwus. A czy przypadkiem kiedy nie uderzę tej dziecięcej, niewinnej buzi? Nie wiem, czy ona jest taka dobra

i cierpliwa, by potrafiła opanować moje nerwy. A jednak ten wy­bór, po części przymuszony, nie jest odpowiedni, gdyż powinienem wziąć żonę starszą, aby ona prowadziła mnie, a nie ja ją. Obudziła się i uśmiechnęła.

Spij, śpij — mówię zachęcająco.

Lepiej się ty prześpij — odpowiedziała.

3 Nie opłaci się, zaraz Warszawa.

Lecz jeszcze daleko do tej Warszawy, jeszcze jechaliśmy ze trzy godziny, wpatrując się w okolice zupełnie jej nieznane. Dla niej to nazywał się „świat“. Rozglądała się ciekawie i z radością dziecka szczebiotała pytając: „co to?“, „o, jakie ładne", „a jak to zrobione?“

Cicho — mówię — gdyż powiedzą, że jesteś prowincjonalną gąską. Udaj, że dła ciebie nie nowość, żeś przyzwyczajona do takich widoków. W Warszawie zobaczysz wiele ładniejszych rzeczy.

O, ja byłam w Radomiu, ale jeszcze byłam dzieckiem — po­chwaliła się.

. — I teraz, kochanie, jesteś dzieckiem, nic więcej.

Zarysowała się i Warszawa, z dala już widać domy, kominy dy­miące, wozy wracające z targu, już i samochody mknęły tu i tam, jednym słowem — ruch wielkomiejski.

Konduktor krzyknął: „Warszawa!“ Wychodzimy gęsiego prze­puszczani przy wyjściu.

H§ Trzymaj się mnie — powiadam — pod rękę i nie przelatuj przez ulicę. Niech to wszystko będzie obojętne dla ciebie. Napatrzysz się co niemiaira na te cuda techniki i wielkiej biedy miejskiej.

Idziemy pieszo, by lepiej obejrzała miasto, po drugie, nie ma tyle pieniędzy, by się rozbijać tramwajami, a do załatwienia jest moc. Najpierw poszliśmy do parafii św. Barbary po pełny wypis metry­ki, tutaj załatwiamy formalność, a grunt to forsa na stół. Kazano

159

przyjść na drugi dzień po gotowe papiery. Następnie kupujemy pa­rę cieniutkich obrączek złotych. Na noc trzeba gdzieś iść, ona ma brata na Czerniakowskiej, tam ją prowadzę. Jej brat z bratową przyjmują nas serdecznie, goszczą, ona naturalnie przedstawiła mnie jako narzeczonego. Jest dość późno, trzeba ludzi zostawić w spoko­ju, wszak jutro muszą iść do pracy.

Najgorzej — szepcze do narzeczonej bratowa — gdzie położę twego narzeczonego. ^

On tu ma mieszkanie — powiedziała głośno.

Jutro rano będę. Do widzenia.

Wsiadłem w tramwaj i znalazłem się w swym dawnym mieszika- niu kawalerskim. Pierwsze pytanie było, kiedy zapłacę komorne.

W tej chwili — to udobruchało ich.

Tak więc płacę komorne i spłaciłem mały dług pieniędzmi na­rzeczonej. Jestem na łaskawiźnie jej, gdyż resztę pieniędzy scho­wała. Właściwie jestem posłusznym więźniem.

Na drugi dzień zabraliśmy metryki w pełnym wypisie i narze­czona chciała, bym jej dał do schowania, tłumacząc delikatnie, że z kieszeni mogą wylecieć lub kto wykradnie. Wiedziałem, że to był zwykły wybieg, rzecz powszechnie wiadoma, że drugiego wypisu nie dają i ślubu mógłbym nie otrzymać, a byłem za głupi na to, że można by żyć z każdą kobietą bardzo dobrze i bez ślubu, bo ta for­mułka i wypowiedzenia fokus morokus po łacinie przez księdza wiążą dozgonnie. Nie uznawałem małżeństwa bez ślubu i patrzy­łem krzywo na takie coś. Wszak jestem wychowywany w tym du­chu, jak w ogóle wszyscy. Dałem jej tę metrykę. Och, gdybym miał pieniądze, wykupiłbym się z tej egipskiej niewoli.

Dziś-trzeba nam za wszelką cenę wrócić do domu, gdyż jutro ce­na biletów kolejowych ma być podwyższona. Kolejka Grójecka za­pchana, miejsca żadnego nie ma, nawet stojącego. Co robić, trzeba będzie wykupić bilet drugiej klasy, będzie i tak taniej niż jutro w trzeciej. Godzina dziewiąta wieczór, kolejka rusza, siadam obok narzeczonej na miękkim siedzeniu. Pasażerowie patrzą zazdrosnym okiem na nas szczęśliwców, gdyż i biletów do drugiej klasy zabra­kło, a im się zdaje, żem bogaty. Śmieszne to, bo ja i bogaty — dwie

sprzeczności. Rozmowa się nie klei, gdyż jest nas w przedziale czte­ry osoby. Stopniowo opuszczają pasażerowie przedział i robi się pu­sto, zostajemy oboje. Narzeczona nie śpi, ja zaś jestem śpiący, opie­ram o jej ramię głowę, zasypiam, głowa spada i nie wiadomo jak, znalazła się na jej kolanach, wolę nie otwierać oczu, lepiej tak, ona przyciska głowę do swej piersi, całuje w czoło i zasypia również. Nagła cisza nie stukających wagonów obudziła mnie, ona śpi. Roz­glądam się — co tu u licha? Jesteśmy sami, wyglądam przez okno

wagon odczepiony. Zrywam się szybko.

Co to jest? — pytam jakiegoś kolejarza.

O, tam będą mieli państwo wagon, ten popsuty.

Idziemy do stacji, myślę: nazwał nas państwem, a tu ładni pań­stwo! Nędza i basta. Przyczepiono wagon i jedziemy. Jakiś opasły grubas jechał w tymże samym przedziale i zaczął rozmowę, co jakoś szła gładko, i byłem zadowolony, że czas szybko przeleci, lecz i on wysiadł. Godzina była już chyba koło pierwszej w nocy, nim doje­chaliśmy na miejsce. Tu w ciemności trzeba resztę drogi iść pieszo. Noc była bardzo ciemna, coś jakby padało. Jasia iść obok nie chcia­ła, wolała z tyłu lub na przedzie, w końcu szła za mną i od czasu do czasu wołała:

Konrad, nie widzę ciebie. Nie śpiesz się, nie mogę za tobą nadążyć.

To chodź razem.

Nie chcę, bo cię diabeł podkusi i mógłbyś mi zrobić krzywdę.

Ni« bój się — powiadam — polegaj na mnie jak na Zawiszy.

O, wy wszyscy mężczyźni nie jesteście, pewini. Wykorzystu­jecie, a później rzucacie.

A to już ciebie kto wykorzystał i rzucił?

Mnie nie, ale mało to jest takich nieszczęśliwych?

. — O, kochanie — powiadam — przecież nie jestem wyższy od ciebie i czy dałbym ci radę, wątpię o tym. Zresztą, co gadać — jak suczka nie da, piesek nie weźmie. Ostatecznie i tak już jesteś prze­znaczona dla mnie i czy dziś, czy jutro, wszystko moje.

O tak, ale po ślubie — odrzekła — a nie dziś ani też jutro. Co twoje, nie ucieknie ci, a musisz wiedzieć, jaką wziąłeś, byś potem nie urągał, a szanował i kochał jak ja ciebie.

A ty kochasz mnie naprawdę? — spytałem.

Żebyś tyłka ty tak kochał, to będę szczęśliwa.

To daj mi dowód nieograniczonego zaufania, jeżeli tak.

Nie odpowiedziała. Jedynie słyszałem szeleszczący różaniec w jej rękach, na tym rozmowa się skończyła.

Przy domu rozeszliśmy się, ja poszedłem spać do swej opiekunki na piwnicę w sianie, ona do domu. Wieczorem trzeba by chociażby z urzędu odwiedzić narzeczoną, gdyż dnie dzieliły nas od ślubu i nie wolno być obojętnym.

' Opiekunka mi ¡»wiedziała:

Jak chcesz się żenić, to bierz starszą siostrę Jasi, bo tamta jest śtybniejso.

Natomiast ani nie radzała, ani też nie odradzała.

Umówiliśmy się, że na drugi dzień pójdziemy do spowiedzi do innej parafii. Mnie chodziło jedynie o kartkę, gdyż w przeciwnym razie ksiądz nie da ślubu. Do drugiej parafii było osiem wiorst. Szliśmy polami między ścierniskami, wąskimi miedzami. Gdzie­niegdzie kopaczki kartofli przyśpiewywały smętne piosenki o nad­chodzącej jesieni. Zgarbione przy ciężkiej pracy, bose, z rękami po­pękanymi i gruboskórne. Niby zdawało się na pozór, że są szczęśli­we, lecz talk nie było, gdyż odzywały się do narzeczonej:

O! Jaśka, ty nas opuścisz i nie będziesz przewracała sto razy tej czarnej ziemi. Będziesz panią warszawską, dobrze ci się powo­dzić będzie. A my musimy tu wkoło to samo robić cale lata.

Jaśka odpowiadała:

Wy będziecie gospodyniami całą gębą, co się wam urodzi, to wasze, a ja muszę czekać, co przyszły mąż zarobi lub nie zarobi,

i nieraz przyjdzie może głodem przymierać.

To się zamień z nami! — powiedziały hurmem.

Przecież narzeczonego nie trzymam, jeżeli chce, to sobie wy­bierze jedną spośród was.

Chodź — powiadam — co będziemy stali. Tu wszyscy ci za­zdroszczą, jakbyś wychodziła co najmniej za księcia. Głupie gęsi, zdaje im się, że robisz karierę. Tymczasem wychodzisz za nędzarza, robotnika, a raczej za bezrobotnego. Przecież każda z nich może zro­bić taką karierę i robić na męża. Gołych chłopaków nie brakuje. Wiesz, Jasiu, namyśl się dobrze, byś czasami nie narzekała, bo i tobie się zdaje, że w Warszawie płyną pieniądze rynsztokiem, a ludzie je ■zbierają.

Już się namyśliłam, tylko ty sam nie roamyślij się, bo jesteś jak chorągiewka: skąd wiatr zawieje, tam się skręcasz.

Moja droga, jakbym miał pieniądze, to bym czul grunt pod nogami, a tak to co? Co dalej będzie? Czy ty myślisz, że głowa mi nie pęka już teraz, kiedy jeszcze nie mam żadnych obowiązków względem ciebe?

Jakoś tam będzie — powiedziała z zadowoleniem — łatwiej nam będzie wszystko znosić. Zawsze powiesz, co cię boli, i wszystkie żale będziesz miał komu mówić, i będzie nam dobrze. Czym będzie­my mogli, -tym będziemy się odżywiać.

Trudno — powiadam — musi jakoś być i rodzice nam pomo­gą zapewne.

A naturalnie, zawsze pomogą — odrzekła.

Dochodzimy do cmentarza wiejskiego, ogrodzonego kamieniami.

Groby zapadłe wśród szumiących drzew i krzewów.

Wejdźmy tam.

Przeszliśmy przez kamienie, oglądamy ten spokojny zakątek. Tu leżą ludzie pracy: chłopi i chłopki, parobcy i dziewki. Ci ludzie pra­cowali od wschodu do zachodu słońca, ci ludzie żyli bez radości

i odpoczywają pod drzewami rosnącymi na ich grobach. Szukam, czy nie znajdę tu jaikiegoś historycznego grobu, lecz niestety nic tu nie ma, co by się dało odczytać, zaledwie kilka krzyży spróchnia­łych. Szukałem jakich może nazwisk i imion, lecz niestety tu nie ma zwyczaju pisać na grobach.

— Tak — rzekłem — żył mamie i umarł w szybkim zapomnie­niu.

Niedaleko i kościół, który przedstawiał się dość okazale, a może pamiętał starodawne czasy, może n pierwszych chrześcijan w Polsce? Tu na uboczu, gdzie nie ma żadnych dróg prócz polnych, mógł się zakonserwować. Poznać to można po zapuszczonych figurach róż­nych świętych, gdzie częstokroć dłoń była większa od twarzy i z po­ciesznymi, wykrzywionymi rękami lub też za długimi szyjami albo też głowami przyklejonymi do, tułowia. Nie wiadomo, czy ci święci nie są przerobieni z dawnych pogańskich bogów. Zresztą któż to mo­że wiedzieć?

Wracamy od spowiedzi, wzięliśmy się za ręce jak dzieci. Jasia była rozpromieniona i szczęśliwa. Nic dziwnego — będzie miała to, czego pragnie, a ja muszę, nie mam wyboru i wypełniam dane We­rze słowo. Prosiła: „'Pamiętaj — musisz. Tamta cię kocha, będzie szczęśliwa". Piękne słowo „szczęśliwa“. Lecz czy ja będę szczęśliwy? /

Czy ona o tym pomyślała? A czy w ogóle się nie myliła? Wszak człowiek jest tylko człowiekiem, - a nie parobkiem. Dziś szczęście daje światu moneta brzęcząca. Tam gdzie nfje ma forsy, nie- ma szczęścia, a są niesnaski, kłótnie i gorycze.

*

* *

Jutro — 1923 roku, jedenastego września, we wtorek ma się od­być nasz ślub. Spać nie mogę całą noc. Czuję wielki pociąg ku niej[ z jednej strony, a z drugiej żal mi wolnośdi tej, chociaż bardzo bie­dnej. Jutro los mego życia będzie związany do śmierci, do trumny, do ziemi. A jednak to straszne. Rad bym ten ciężar strząsnąć i móc powiedzieć „nie“, lecz jakoś nte mam siły i jutro pójdę jak baran na rzeź do szlachtuza. Ona szczęśliwa, nie zna życia. Przerywam pisa­nie pamiętnika, nie mogę nic myśleć, nie jestem zdolny do pisaniia, jutro zobaczę...

Przyszło to „jutro“, a właściwie to już „dziś“.

Ubieram się w czarne marynarkowe ubranie, kamasze troszkę zniszczone, z boku cerowane, znać to dobrze, ale tu nie zwraca nikt na błahostkę taką uwagi. Biała, sztywna koszula, kołnierzyk i musz­ka biała. Czemu nie czarna? Wszak to będzie zakuwanie w kajda­ny, wszak to będzie pozbawienie wolności osobistej. Czemu nie ubrać by się w żałobę?

Narzeczona klęczy przy stole, modli się widocznie za naszą po­myślność w życiu. W domu cisza, nikt nie śmie przerywać jej. Opie­kunka moja ma łzy w oczach i szepcze mi:

Nie byłam na ślubie ani weselu mych dwóch synów, no jak­żeż: wstydzili się. A na twym ślubie, dziecko, będę, tak jesteś, synu, bliski memu sercu.

Wchodzi jej żonaty syn. Urwało «eię szeptanie.

Klęknij koło niej — dodaje ciszej — i pomódl się, a Bóg ci pomoże.

Mamo, już dosyć się modliłem i bez pomocy żyłem nędznie. Zbyteczne te szopki. Trudno mi mamie wypowiedzieć, co cierpię.

Dziej się wola Boża — dodała — sam sobie ścielesz, jak uwa­żasz.

Narzeczona •wstała, obecni szukali w jej oczach łez; na próżno było szukać, tam była radość i szczęście.

Matka jej błogosławi nas i życzy szczęścia, ojciec pochmurny, wcale nie sympatyczny, powiedział:

Dumaj, nie dumaj, carem nie budziesz. Idźta, bo się spóżnita, odprawią mszę i ksiądz pójdzie i będzieta czekać.

Wychodzimy. W drzwiach moja opiekunka całuje nas oboje serdecznie 1 łzy jej ciurkiem lecą. Widząc to jej matka też podcho­dzi, lecz tu można było ujrzeć w jej oczach kamienny zimny głaz, reszta wszystko fałszywie podrobione.

Idziemy krótką uliczką, wchodzimy na cmentarz kościelny, pro­wadzę już przez kościół, czuję, jak jestem blady, siły opuszczają, zdaje mi się, że za chwilę padnę trupem.

W tej chwili proszę Boga, by ta świątynia zamieniła się w gruzy

i bym został trupeim. Już jesteśmy przy stopniach ołtarza. Za chwilę kończę kawalerski biedny żywot, a zaczynam jeszcze może bied­niejszy. O, na pewno! Klękamy przed ołtarzem na stopniach. Ksiądz ze stułą czekał na związanie rąk naszych. Kajdanki podałem na tacę kościelną. Ksiądz świeci kajdany i potem odmawia modlitwy.

Wyszliśmy z kościoła sami bez orszaku, bez młodzieży. Za koś­ciołem zebrała się grupka dzieci, zza placów krzyknął jeden z nich:

Konrad! Warsiawiak! Zeniaty!

Miałem chęć wyrwać się żonie i palnąć śmiałka w pysk, lecz nie! Udałem, że nie słyszę.

Przed drzwiami domu zebrała się gromadka ciekawych. Teścio­wa wyszła z chlebem i solą witać nas.

Co wolisz — spytała — chleb czy pana młodego?

Chleb i pana młodego, żeby pracował na niogo.

Pomyślałem: pana młodego, żeby jak osioł tyrał na nil*.

Trudno, stało się i nie wróci, przepadło.

Stół zastawiony jedzeniem i wódką. Siadamy, goście piją krzy­cząc:

Gorzkie, gorzkie!

To wsypcie se cukru, będziecie mieli słodkie — powiadam.

Kiedy oni chcą, żebyś pocałował mnie w ich. obecności — po­wiedziała żona.

Powiedz im, że pocałuję, tylko niech jeszcze napiję się wódki*

A

I

Piłem jak wielki pijak, chciałem zapomnieć o wszystkim. Dosyć mam tego dobrego, kręci się całe mieszkanie, wszyscy obecni śą w mych oczach ogromnie mali, coś md dofcucza, rwie w żołądku. Ostatkiem sił wyszedłem na podwórko, gdzie musiałem się przewró­cić na pewno kilka razy. Żona, zdaje się, też jest ze mną. Wszystko wypite, zjedzone, teraz wala się na podwórzu, kundel kręci ogonem, cieszy się z mej gościnności, że oddaję mu wszystko z całego serca, nawet warczał, jak odchodziłem w drugie miejsce, bo tam znów prosiaki dwa okrążyły mnie i one też nie chcą być gorsze od psa. Czuję ból głowy. Nie wiem dalej, jak się bawiono i jak pito na konto mych zaślubin. Obudziłem się w stodole, gdyż wstydzOno się, bym w takim stanie znalazł się w towarzystwie. Obok mnie siedzia­ła żona, przykładała mi zimne kompresy na głowę, to znów na prze­mian rzepę i krajane kartofle.

Czemu piłeś — pytała — kiedy nie możesz?

Bo dziś wesele, dziś straciłem osobistą wolność i dlatego pił będę jeszcze, chociaż nienawidzę tej śmierdziuchy monopolowej, ale trzeba. Dziś pije ten, co mu za darmo dadzą, a więc daj i będę pił.

Rano obudziłem się ze strasznym bólem głowy. Już teraz pić nie chcę, na śniadanie nie mam również apetytu, a wody wypijam co niemiara.

Wyszedłem na powietrze. Jestem żonaty, mam żonę. Czyż to nie śmieszne? Ja, co nie tak dawno tu przychodziłem w oberwanej

i brudnej sukienczynie, boso, głodny — dziś żonaty. Czyż to nie idiotyzm dwudziestego wieku brać żonę i być bezrobotnym? Same­mu nie ma co jeść, a nowy ciężar, nową kulę do nogi sobie przywią­zywać? Rozmyślam, czy naprawdę jestem zdrów na umyśle i czy nie nadaję się do Bonifratrów lub Tworek. 1 po cóż było robić z siebie tę ofiarę, oddać swe życie osobie, której nie kocham? I po cóż ją unieszczęśliwiłem? Czyż nie jestem zbrodniarzem? Przecież żyć z nią nie będę, bo sam nie mam nic. O Boże, jaki ten Twój krzyż ciężki! A może Cię, Boże, nie ma, może Cię stworzono dla fantazji, by ktoś na Tobie zarabiał grubo, a innych oszukiwał? Gdyż ci, co głoszą Twe nauki, żyją świetnie zamiast Cię naśladować jako ubo­giego Chrystusa. A może Ty jesteś ich parawanem? Bo naprawdę gdybyś istniał, to byś spojrzał na mą niedolę i na nasze męczarnie.

*

Z dala piaszczystą drogą idzie człowiek zakurzony, n:e tutejszy, tak mi się zdaje. Począłem się wpatrywać i coś mnie ciągnęło ku niemu. Idę naprzeciw, doszedłem, pytam:

Czy pan nie z poczty?

A listu pan nie ma dla Koszykowskiego?

Jest, proszę pana, telegram.

Serce mi żałopotało z radości.

Telegram... — szeptałem w myśli jak nieprzytomny. — Wy­bawienie dla mnie — daj pan prędzej!

Podał mi, ja pokwitowałem i dałem za drogę całą zawartość kie­szeni. Nie było tam wiele, lecz na wiejskiego człowieka nie przygo­towanego do tego napiwku było bardzo dużo, toteż kłaniał mi się co najmniej z pięć razy i gdy odszedł, jeszcze zdejmował czapkę

i kłaniał się. Ja stałem i patrzyłem za nim oddalającym się jakby za swą gwiazdą, trzymałem telegram w ręku, niezdecydowany, co mam zrobić z tym fantem. Odpieczętować, czy nie? .Czułem drżenie włas­nych rąk. Powoli odrywam miejsce zaklejone, bojąc się naruszyć cudownej litery, której by mogło brakować w tym cyrografie. Coś ważnego jest w nim, bo i po cóż by miał kto wysyłać telegram?

Czytam: „Proszę natychmiast przyjeżdżać do pracy“.

Pójdę, podzielę się radością z żoną, niech i ona się ucieszy. Zresz­tą po co ona ma co wiedzieć? Brykam tak, jak stoję, będzie myślała, że coś się stało, wszak nikt nie widział, że otrzymałem dobrą wiado­mość. Wszak nic mnie nie łączy jeszcze z żoną prócz ślubu, wszak jest jeszcze dziewczyną. ślubną. Macam po kieszeniach — pustki, idę do opiekunki, proszę o pożyczkę paru bodajże marek na pociąg. Matczysko nagadało się co niemiara, ale dała ostatnie grosze, czego w ogóle za mało było na kolejkę. Zresztą głupstwo, oddam wszystko, gdy tylko otrzvmam pensję. Pożegnałem się czule z ma! tik ą, ona zro­biła znak krzyza za mną i poszedłem.

Tak,

V

Na prom nie starczy, więc obmyśliłem, ze taniej wyniesie, gdy przepłynę przez wodę. Wówczas mogę o jedną stację pójść bliżej. Obliczyłem, że muszę iść od Mogielnicy do Grójca i tam dopiero wsiąść na kolejkę, a stąd jest jakieś dwadzieścia dziewięć wiorst. Ładny kawał, ale czego to całek nie robi, ileż to razy tą drogą prze­chodziłem, znam ją jak swe dziesięć palców. Rozbieram się i wska­kuję do wody, ubranie przedtem związałem w węzeł. Kosiarze wi­dząc to krzyczeli, że głębia i niechbym poczekał, przewiozą na dru­gą stronę łódką. Jeden odczepił łódkę i popłynął ku mnie. Walczy­łem rozpaczliwie w wirze wody. Przyszło mi na myśl powiadomić moją opiekunkę, że tutaj ten wasąg się przechylił i tu wpadłem ja­ko niemowlę do wody. Czy to nie «Soja śmierć nadchodzi? Ale czyż to dzisiaj powinno być tak źle? Mam telegram ratowniczy. Żal mi się zrobiło mej nieszczęśliwej żony, która daremnie kochała bez wzajemności. Dobywam ostatnich sił, woda kręci mną, rzucam się rękami naprzód, chcę żyć, wszak mam ten cyrograf (telegram). Szczęśliwie przebrnąłem to nieszczęście. Przyszła i łódź, lecz wów­czas, gdy ja już przepłynąłem i stałem na lądzie.

A to pan pływa jak ryba — powiedział kosiarz z łodzi — tu już niejeden wyprawił się na tamten świat. Tamtego roku przyszia tu dziewczyna z tego miasteczka. Była, gadają, w ciąży i stanęła, a dzieciaki, jak to dzieciaki, schowały się za krzaki, bo ciekawe. Ona mówiła raz za razem: „rybki, przyjmijta mnie do siebie“ i tak cięgiem w koło to samo. A później się rozbiro i włazi w wodę. Chłopaki krzy­czą, że głębia, ona się zawstydziła, że jest nago, chciała się chować do wody i przepadła. Przyleciał mocny chłop, a pływał jak ryba, chciał ratować, ale gdzież tam, woda i jego zabrała, ani miochnął. : Cud wielki, że pan się wyratował. A pan z której wsi?

O tam, prosto na prawo. Do widzenia, dziękuję za opiekę — poszedłem.

Cieszyłem się bardzo, że oni mnie nie znają, bobym został po­śmiewiskiem. Woda zimna, wrześniowa, a tu kąpiel.' Drogę odbyłem szybko, boć tu nadziej a-robot a, może jakoś człek wybrnie, a że się ożenił, to jakoś tam będzie. Zarobię, zmienię mieszkanie i jakoś bę­dziemy żyć we dwoje.

Pierwszą noc w Warszawie spałem smacznie po kąpieli. Dziś idę do pracy, od dziś muszę być nowym człowiekiem. Roboty moc, bo­dajby całą noc, a nie przerobisz. A no, sezon. Zarabiałem dobrze I pierwsze zarobione pieniądze posłałem żonie na własne sprawunki i jednocześnie list, iż nie mogłem patrzeć na łaskawiznę ze strony jej rodziców. Powiedziałem w piśmie, by oddała dług mojej opie­kunce. List otrzymałem od niej z podziękowaniem i jednocześnie z delikatnymi wymówkami, że tak nieładnie z mej strony i że bar­dzo tęskni, lecz nikt nie wie, że uciekłem. Wobec tego nie wypada nic innego, jak pojechać do niej chociażby na jeden dzień. Zrobiłem to w październiku.

Wyjechałem w sobotę po południu i w nocy zjawiłem się u niej. Wstydziła się otworzyć drzwi w bieliźnie i czekałem cierpliwie za drzwiami, kiedy pani moja się ubierze i zapali lampę. Przywitałem ją pierwszy raz naprawdę serdecznie. Chciała szykować kolację, czemu przeszikodziłem, zbyteczne, wszak druga gcdzina i rano trze­ba wstawać, a śniadanie zje się smaczniej. Gorzej było ze spaniem, bo dwa łóżka w pokoju, a cztery osoby, i to same kobiety. W kuchni znów rodzice. Trzeba było przynieść słomy lub też iść do matki, czego nie chciałem robić, boć już teraz mam żonę i ona jest pierwszą osobą w mym życiu.

Rano zauważyłem, że rodzice są niezadowoleni. Słychać było rozmowę w kuchni.

Co, przyszedł ją zabrać? — pyta ojciec.

Cicho — powiada matka — bo usłyszą. On jest w pokoju.

A niech słyszy — dodał głośniej. — Ja jak się ożeniłem, to nikomu żony nie zostawiałem i on n:ech nie zostawia mi swej żony. Zsyó nie będę dawał, wolę prosiaka na to miejsce wychować.

Wyszliśmy na spacer po śniadaniu i powiadam do żony:

U was W cale,nie wesoło. Myślałem, że będziesz miała pomoc z rodziców, a tu. chcą się ciebie pozbyć jak najprędzej. To niedobrze,

,to nie są rodzice. Im się zdaje, że jak urodzili, to i koniec. To prze-

1* f w ^ 8«*5ffłł* ||!ł«fi

k^HUci #5s*mEłŁ fir mwiifi'rz EmRbS fjJ!

cięż i świnią ma prosiaki, a kuria również jajko zniesie. Świat jest tak ustrojony i tak musi być, ale ludzie powinni zadbać o swe dzieci, a ja tu słyszę przez drzwi, jak ojciee twój Wygaduje i chce się ciebie pozbyć jak najprędzej. Owszem, mogę cię zabrać, ale gdzie? Nie mam mieszkania, a nie chciałbym mieszkać na kupie u obcych.

Och. Konradku, oni mało nie zamordują ninie. Od czasu ślu­bu ojciec liczy każdy kartofel, nie chcą dać na sól, już nie mówiąc

0 słoninie. On woli jeść kartofle bez słoniny, a soli sobie na talerzu. Chce, bym poszła jak najprędzej.

A jak twoja matka? — pytam.

Matka niby troszeczkę lepsza, ale wciąż mi Wygaduje, że czas najwyższy, bym poszła do męża, bo są siostry starsze, które trzeba wydać za mąż jak najprędzej, bo się zestarzeją.

Może wykopsać je z domu, jak ciebie — przerwałem.

Rozpłakała Się strasznie. Żal mi jej ogromnie było, że ma takich

podłych rodziców. Pocieszałem:

Już niedługo będziesz cierpieć. Nieeh tylko dadzą ći twą część, co na ciebie przypada, kupim sobie mieszkanie i będziem ra­zem. A ja dzisiaj wcale nie pójdę na obiad do was, tylko do opie­kunki, idziem razem, dobrze?

Zgodziła się. Opiekunka była naprzeciw jej rodziców dziesięcio­krotnie biedniejsza, lecz szczęśliwa była, że przyszliśmy ha obiad. Nagadała się i nachwaliła, że żona taka młodziutka i ładna. Żona naturalnie przywitała się z mą matką i pocałowała w rękę, czego tutaj nie ma w zwyczaju, a jak się trafi takie coś, to człowieka pod niebiosa wychwalają. Na pożegnanie dałem matce pieniędzy na pro­siaka. Nie chciała za nic przyjąć, lecz powiedziałem, że wobec teg^ będziemy mieć do spółki, jak wyrośnie duży. Matka serdecznie się ucieszyła i pod tym warunkiem przyjęła, jednocześnie dodała:

Masz teraz żonę i musisz na nią robić.

Pożegnaiem się i żona odprowadziła mnie do promu. Do jej ro­dziców nie wstąpiłem. Jeszcze dałem jej pieniędzy, by kupiła coś

1 dochowa a, to prędzej kupimy mieszkanie, bo pieniądze skaczą, a jak kto chce sprzedać, tó żąda diabli wiedzą ile. Można b£ kupić na wsi dom i stodołę za to, co trzeba zapłacić, by się iktoś chciał wy­prowadzać z mieszkania. A gospodarze warszawscy oczywiście chcie- 'łiby, żeby w ich domu stale się zmieniali lokatorzy, bodajby i oo 'dzień.

Nadeszła twarda jesień, a za nią zima. Zona pisywała mi i stałe rozpaczała, że rodzice jej coraz to gorsi, że gotowa jest przyjechać do Warszawy i bodajże iść na służbę. Rodzice ani słuchać nie chcie­li, by ona sobie kupić miała jakiś inwentarz, by tym sposobem mo­gła pomóc na kupno bodajże sutereny. Wobec czego napisałem list „przyjeżdżaj“. Czekałem na stacji kolejki grójeckiej z pół godziny i parowozik sapiąc, gwiżdżąc wtoczył się na stacyjkę. Mrowie ludzi wyszło z wagoników cisnąc się ku wyjściu, wszak to ostatni tydzień przed Bożym Narodzeniem i każdy spieszy do rodziny ugościć, się. Oczy wypatruję wszędzie, gdzie jest ma żona. Nareszcie widzę, że gdzieś w ciżbie ludzi dźwiga kosz i walizę dyktową. Samiuteńka nie­boraczka, rozgląda się, gdzie zobaczy swego męża. Nie widzi mnie, skrzywiła się jak sierota, która znalazła się wśród obcych w dużym mieście. Rad bym podskoczyć, wejść, uściskać tę, której całe życie ofiarowałem, lecz na peron wejść nie wolno, no i do tego zapchane. Nareszęie podchodzi do furty, lecz i tu nie mogę się dopchać, każdy oczekuje swego i pcha się niemiłosiernie. Roztrącam innych i pcham się również, -ktoś mnie ofuknął, nie zważam, przepycham się dalej, lecz tu mrowie ludzi. Nie tracę jej z oczu, idę z falą, ona traci już na­dzieję znalezienia mnie. Nareszcie nadbiegam z tyłu.

Janeczka!

Ach, Konradku! myślałam już, że nie przyjdziesz, tak nigdzie cię nie mogłam zobaczyć, myślałam, że oczy wypatrzę.

Całujemy się serdecznie, ona z radości ma w oczach łzy. Biorę bagaże — ciężkie.

Jakżeś t<} dźwigała! Bój się Boga! Przecież można zrobić krzywdę sobie.

Jaki ty kochany — szepnęła cicho jakoś pokornie.

Jasieczka, strasznie jesteś nędznie ubrana i nie chciałbym, by cię mieli wyszydzać za plecami ci, u których miesakam. Wiem, że jesteś zmęczona, ale jeszcze godzinkę musisz się pomęczyć.

Bagaże oddałem na stacji na przechowanie. Wsiedliśmy w tram­waj i do składu palt jazda.

Dlaczego oddałeś bagaże? Może zginą?

Nie bój się, idziem, kochanie, po palto lub jesiomcę.

Radość zabłysła w jej oczach. No, wiadomo, ubrać się każdy lubi.

Na Miodowej chodzimy od składu do składu, aż kupiłem coś, co mi się podobało. Żona chciała najtańsze i zdawało jej się, że ładne, lecz ja jestem wybredny i dotąd szukałem, aż znalazłem co lubię. I gdy

spojrzała się teraz na mnie spod puszystego kołnierza, jakaż ona by­ła teras ładna! Jeszcze kapelusik i cacy. Sukienkę ma sobie ładną, ale pantofelki straszne. Formalnie trzewiki chłopczyńskie na niskich obcasach ze starej skóry i łatane. I żeby nie było rażącego kontrastu, palto zadatkowujemy, zostawiamy go dla pewnych poprawek, a sa­mi po pantofelki. Kupiliśmy buciki ż długimi cholewkami, teraz naj­modniejsze, pończoszki i kapelusik. Następnie zostawiłem żonę w ka­wiarni i kazałem podać obiad, chociaż to już ósma wieczór. Zjadłem szybko i sam w tramwaj po bagaże. Wracaliśmy do mieszkania ka­walerskiego, bagaż dałem chłopcu, sam wziąłem pod rękę żonę, oglą­dała się na wszystkie lustra, lecz tak niby nieznacznie. Ja zaś nie chciałem jej peszyć na razie. Wszystko się ułoży i będę miał dużo pracy, by dostosować ją do nowego życia. Gospodyni przywitała żonę serdecznie i głośno dodała:

O. jaką pan Konrad ładną żonę sobie wybrał!

Pierwszą noc spędziliśmy na jednym polowym, wąskim łóżku, lecz że człowiek młody, to i zasnął twardo i smacznie, i nie czuł, że jest ciasno. Rano, jak zwykle, do pracy. Stefa przyszła w dzień do mieszkania, gdy nie byłem obecny, i towarzyszyła żonie, szybko się zapoznały, oprowadzała ją po Warszawie.

Na Wigilię poszliśmy oboje do Antosia Dąbrowskiego, naturalnie że nie darmo, gdyż dołożyłem się dość solidnie. Zona czuła się u nich nieswojo, ponieważ Dąbrowski robił takie dziwne miny, jak- gdyby pochodził co.najmniej od książąt lub też miał z połowę Warszawy na własność. W towarzystwie musiałem i inne psoby zabawiać, wszak wiadomo, że żonę zawsze będę miał i zostawiłem to im- Ona jednak była odosobniona, ponieważ Antoś opowiadał jej takie pe- rory, jak gdyby był ojcem lub trzynastym apostołem. Klepał jej

o Bogu, niebie, ziemi, zaikonach i życiu pozagrobowym. Natomiast żonie się nie spieszyło na tamten świat ani też do zakonu jakiegoś św. Wincentego czy tam Franciszka. Toteż rano pierwszego dnia świąt szepnęła mi przelotnie:

Chodźmy, tu mi się wszystko nie podoba. Wszystko nosy pod sam dach. Myślą, głupcy, że ja wiejska dziewczyna nic nie rozu­miem, i będą mi robić wykłady, jak się żyje z mężem i jak się modli do Boga i daje ofiary (księżom na kościoły.

Czułem sam, że to towarzystwo wybujałej fantazji i głupoty, lecz człowiek musi nieraz znosić wszystko bez drgnięcia okiem. Ra­

no przyszło więcej osób zaproszonych, taikdchże samych świętosz­ków. My zabieraliśmy się do wyjścia. Żona Antosia powiada:

Państwo odchodzą, a nam by tak było miło.

Żona pośpieszyła z odpowiedzią, iż brat jej wyjeżdża do rodzi- ny po południu i musi się z nim zobaczyć. Zeszliśmy ze schodów na ulicę. Żona odetchnęła i rzekła mi:

Wiesz, jacy to zarozumiali ludzie, jacy fałszywi, że dziwi mnie bardzo, po co ty mnie tam zaprowadziłeś.

No, ja cię przepraszam, chciałem cię przedstawić jako żonę, wszak wiesz, że nikogo nie mam, a myślałem, że nas przyjmą z ot­wartymi -rękoma.

Żataiłeim, że dałem im pieniądze na święta, chciałem zmniejszyć ich niegościnność.

U jej brata czuliśmy się oboje swobodnie. Serdeczność, z jaką nas witano i goszczono, wzięła nas za serce, a nawet gdyśmy powie­dzieli, że oboje spaliśmy kilka nocy na łóżku polowym, to zaofiaro­wano nam własne łóżko, a brat jej poszedł spać do kuzyna swej żo­ny, który obok mieszkał.

*

« O

Po świętach poczęliśmy się rozglądać za mieszkaniem. Ponieważ pracowałem bardzo długo, więc szukanie lokalu zostawiłem żonie. Jedno mieszkanie trafiło się przy rodzinie. Znalazła je cioteczna sio­stra żony. Ale mi się zdaje, że to było zrobione na złość, a może przez zazdrość, że moja żona wyszła za kawalera, a ona za wdowca z dzieckiem. Naturalnie szpuntowała żonę, by nie wyjeżdżała do ro­dziców, że co to jest, bym tu sam został, o ona sama, cóż to za mał­żeństwo i że ona zna tę rodzinę, u której jest mieszkanie. Poszedłem obejrzeć ten lokal. A no, jest pokój z kuchnią, a w nim małżeństwo z siedmiorgiem dzieci. Wziąłem się za głowę.

Co? I my mamy mieszkać w takim bałaganie? Dzieciaki krzy­czą, jeżdżą wózkiem po mieszkaniu, jakiś starożytny stojak na kół­kach, a w nim dwuletni chłopak zabrudzony i zafajdany, że śmier­dzi jak w Wychodku. Nie kochanie — powiadam — ja tu mieszkać nie chcę.

•— To na razie, Konradku. Będziemy szuikać później, jak będzie­my razem.

Siostrzyczka jej poczęła mi tłumaczyć, że ludzie jeszcze nie tak mieszkają i męczą się, a ja stroję fochy, nie chcę mieszkać na pierw­szym piętrze i gram rolę pana. Naturalnie i żona jej pomogła- No i tłumaczę, że pojedzie do rodziców, będzie się upominać, to dadzą jej na mieszkanie, sprowadzi matkę, niech i ona zobaczy, jak miesz­kamy, i nie będzie taka.

Niech będzie co chce — powiadam — ale pamiętaj, że życie w tym smrodzie i bałaganie może być złamane.

Zgodziłem się za dwadzieścia pięć złotych mieszkać na kupie, na­turalnie w kuchni. Później i żona wyjechała do rodziców, lecz wróci­ła z płaczem. Nie chcieli nic słyszeć, powiadali:

Masz męża, niech się on troszczy o mieszkanie.

Nienawidziłem jej rodziców. I cóż? Trzeba się męczyć w tej gro­madzie. Nigdzie nic lepszego znaleźć nie można. Toteż między nami dochodziło do scysji, iż się męczę przez żonę, bo gdybym był kawale­rem, to mieszkałbym tam, gdzie do tej pory, w spokoju i ciszy, a tak, to co? Za żyda grób.

* *

Trzeba się jednak pogodzić, głową muru nie przebiję. Nasze mieszkanie było na pierwszym piętrze, na parterze były stajnie, a w stajni szczurów do wszystkich diabłów. Kupiliśmy szafkę, gdzie trzymaliśmy żywność. Całe noce gremplowały ją szczury, aż prze­gryzły i jedzenie, jak chleb, mąkę lub słoninę, zniszczyły. W począt­kach, gdyśmy się sprowadzili, to ich nie było, dopiero za dobre osiem miesięcy przywędrowały na lato i już trzymały się cały czas mego mieszkania. Naturalnie, że wziąłem się serdecznie do ich ni­szczenia. Kupowałem mąkę razową, mieszałem z gipsem z myślą, że gdy przebrzydłe żarłoki nażrą się, to brzuch zrobi się sztywny i zdechną. Lecz gdzie tam! Siedzieliśmy z żoną sami wieczorem w kuchni, spokojnie, one wychodziły z nor i tak po sześć i więcej nażerały się. I było ich coraz więcej, trzeba było kupować coś nowe­go. A więc pszenicę trującą, która im też nic złego nie robiła. Póź­niej kupiłem cyjankali. Kiełbasę i słoninę krajaną posypywałem przy, dziurach. One natychmiast wychodziły jak krowy i najspokojniejii smacznie żarły-, do tego stopnia, że nawet się nie bały, jak ludzie w kuchni chodzili. Czuły się większymi gospodarzami niż my, a by­

ło.lch coraz więcej. W nocy wyprawiały harce i skoki, aż talerze brzęczały. Nic już nie kupowałem, ponieważ było ich coraz więcej, a żadnego trupa nie widziałem. W mieszkaniu śmierdziało, że trudno wytrzymać, gdyż smród uchodził z dziur, gdzie prawdopodobnie zdychały. Kupiłem pułapkę sprężynową, gdzie umocowałem słoninę podwędzoną, i to był skutek, że kilka razy na noc było ich parę sztuk zabitych, które wynosiłem na podwórze. Razu jednego usłyszałem trzask, a tu szczur złapał się za ogon, a on do mnie i ciągnie pułapkę. Żona w krzyk, przykryła się na głowę pierzyną. Ja jestem boso i w ręku nic nie mam, wskoczyłem na krzesło, szczur do krzesła, lecz pułapka przeszkadzała mu. Złapałem talerz i rąbnąłem go, raniłem. Piszczał nieprzyjemnie i dalej się rwał ku mnie. Wówczas zeskoczy­łem, złapałem szczotkę i dobiłem go. Tej walki ze szczurem nie za­pomnę do końca życia.

Jednej niedzieli wróciliśmy ze spaceru z żoną. Chce mi się jeść. Żona włożyła drzewa do kuchni i odwróciła się, by wziąć zapałki, a tu drzewo rozgarnięte. Wzięła, z powrotem zgarnęła, podpaliła drzewo — znów rozgarnięte.

Wiesz, już drugi raz drzewo układam i coś rozgarnia. Czy cza­sem nie jest to jakaś oznaka?

A muszę powiedzieć, że żona jest dość zabobonna. Mnie coś tknę­ło. że to nic innego, jak tylko szczur wszedł do kuchni. Biorę naftę, polewam drzewo i podpalam, szczur piszczy jak opętany, ale drzewo rozrzucił, ja znów leję naftę przez szpary, zapalam, aż się upiekł. Już nic nie jadłem. Dostaliśmy oboje z żoną torsji, myśleliśmy, że bebechy wyjdą gardłem. I od tej chwili szczury gdzieś się wypro­wadziły na kilka miesięcy. Cieszyliśmy się, że nareszcie będzie moż­na spokojnie spać.

W międzyczasie zostałem bezrobotnym, lecz na szczęście nie na długo. Ale zawsze trzy miesiące bezrobocia przyniosły nam duży uszczerbek. Później -żona musiała się starać o pracę, więc chodziła na posługi, zawsze bez szemrania i bez żalu.

-— Trudno — powiadam — taki los robotniczy. Trzeba pracować i z głodu przymierać. Ludzie, na których inni pracują, nie martwią

się, a nasze życie będzie męczarnią do grobu, o ile coś się nie zmie­ni. Struktura gospodarcza jest słaba i długo ta/k nie może być. Może kiedyś zarobię tyle, żebyś ty nie pracowała, ale tu, moja droga, cho­dzi o kupno mieszkania i musimy oboje robić.

Żona nic na to nie powiedziała. Westchnęła biedna i tyle, bo cóż może zrobić kobieta. Takie cholerne czasy, że są wyzyskiwacze i •wy­zyskiwani. Długo żona nie mogła pracować, bo spodziewaliśmy się potomka.

Przyszedł wieczór, godzina dziewiąta, żona poczęła uskarżać się na bóle. A no, wziąłem żonę pod rękę i prowadzę do kliniki św. Zofii. Tam się roześmiali i powiedzieli:

Co? Już pani myśli, że tak prędko? Ps! jeszcze i za dwa tygod­nie nie wiadomo.

Wróciliśmy wolniuteńko do domu. Była godzina jedenasta — i znowuż świeże bóle. Ubieramy się, pomagam żonie, wychodzimy na zimne marcowe powietrze i z powrotem do kliniki św. Zofii. Lecz tu już nie chcieli badać, tylko powiedzieli:

Pani dopiero co była! Za miesiąc trzeba przyjść.

A no — myślę, sobie — oni przecież lekarze, lepiej się znają. Wróciliśmy znów do domu, żona biedaczka płaikała, ja ją prawie nio­słem, całym ciężarem zwiesiła się na mnie. Godzina druga w nocy, żona powiada:

Nie wytrzymam! I

Ubieramy się po raz trzeci i na ulicę. Tu pęcherz pękł, woda strugą odeszła. Na dorożkę wsadziłem i jazda na Karową do kliniki. Tu żonę od razu przyjęli bez słowa, grzecznie i delikatnie, a nie jak u tej św. Zofii z mordą i pyskiem do pacjenta, jakby robili za darmo. Przecież Kasa Chorych płaciła za mnie, g jak nie, to | mnie jeszcze było stać zapłacić.. Rano o godzinie ósijiej i pół urodził się synek. Marne to i wątłe było dziecko, ledwie że oddychało, ale jakoś stop­niowo doszło do siebie i zrobiło się rześkie i ładne, że miło było po­patrzeć, tak się rozglądało dokoła. A więc zostałem tatą. Teraz my­ślałem o wygodzie dla potomka. Kupiłem mu wózeczek. Marne to było, ale cóż, na co stać było, to i wzdąłem. Zacząłem grać na man­dolinie i co było charakterystyczne, że gdy kończyłem grać, to dzie­cinka krzywiła buziuchnę i do płaczu mu się zbierało.

Coś się znów popsuło, bo szczury zawitały z powrotem i dalej harcować. Nocami talerze z półek spadały, tak skakały z miejsca na miejsce, wskakiwały do wózeczka i na buzię dziecka, co żona zauwa­

żyła i zabrała dziecko na łóżko, a że łóżko było wąziutkie, więc spa­liśmy w troje. Szczury dalej harcowały, jeden skoczył na łóżko i na mych piersiach był. Żona się obudziła, a ja spałem mocno, gdyż w dzień pracowałem, a w nocy miałem. znów niewygodnie. Zona krzyknęła, szczur uciekł, lecz żona dostała takich drgawek, że gdym się obudził, była przykryta na głowę, odkryłem ją, a ona spała i drżała, | dziecko przy piersi, lecz już nieżywe — udusiło się. Obu­dziłem żonę, ta w płacz, wezwałem pogotowie, lecz oni się zapytali, czy dziecko żyje, i na tym koniec. Zamiast pogotowia przyszedł po­licjant. Wezwał felczera, który zrobił zastrzyk. Za późno! Rozpacz nie miała granic. Trząsłem dziecko, chciałem przywrócić je do życia, lecz daremnie, łzy jak groch spadały mi na buzię dzieciny. Policjant zabrał żonę płaczącą do komisariatu. W drodze pocieszał nas powia­dając:

Niech się państwo uspokoją, już się nie wróci.

W komisariacie spisali protokół, a cała prasa rozfoębniła: „Śmierć dziecka w objęciach matki przez uduszenie.“ Nie należy to do przy­jemności być jako figurant w gazecie razem z nazwiskiem. Takie były nasze święta Wielkiej Nocy 1925 roku. Po świętach cały dzień zmarnowałem u prokuratora, aby otrzymać pozwolenie na pochowa- •nie dziecka.

Byłem za biedny na pochowanie go jak człowieka. Przyszedł bezrobotny, za pięć złotych wziął trumienkę pod pachę i zaniósł na Bródno. Naturalnie, że nikt ze strony rodziny nie poszedł na ten pogrzeb, no jakżeż, wstydzili się wlec za trumienką tak nędznego po­grzebu, tylko my oboje poszliśmy. Przyszedł później żony brat, któ­ry dowiedział się z gazet, pokiwał głową i dał spóźnioną radę:

Czemuś nie jechała do matki z porodem?

Otrzymał od żony odpowiedź, że matka nie chce wiedzieć nic

o swym dziecku.

A ostatecznie matka nasza jest wraz z ojcem winna temu wszy­stkiemu, bo mogłaby dać na mieszkanie i nie byłoby tego nieszczę­ścia. Brat jej nic nie odpowiedział. Wiedział, że racja jest po jej stronie.

; Teraz zaczęły się nowe cierpienia i choroby żony. Wzywałem po­gotowie w nocy do żony, która była strudzona tak świeżym wypad-

leiem. Na Bródno szliśmy pieszo, wszak było to nasze dziecko i trud­no by wsiąść w tramwaj, a jego niechby tak ktoś niósł jak psiaka. Więc się biedna zeszła, co ciężko później odchorowała.

*

* *

A teraz troszeczkę o naszej gospodyni mieszkania. Była to kobie­ta lat trzydziestu ośmiu. Pobożna aż do przesady. Może by nic nie przeszkadzało temu, gdyby jej uczynki były dobre. Lecz ona wciąż judziła męża, by podnosił nam komorne, na co naturalnie dla zgody przystaliśmy. Tego było jej mało, chciała się nas pozbyć, toteż kuch­nia prawie stale była zajęta, tak że żona nie mogła ugotować obiadu i po większej części gotowała go u kuzynki mieszkającej w tym do­mu. Zaskarżyli nas do sądu o eksmisję z mieszkania i czekaliśmy na sprawę. Doradziła żonie, by piersi moczyła w zimnej wodzie, to zgubi pokarm, co naturalnie przyniosło straszny skutek. Potworzyły się wrzody w piersiach, żona, jęczała całe dnie i noce, aż musieliśmy zgodzić się na operację w szpitalu Dzieciątka Jezus. Leżała aż trzy mie­siące, chcieli odjąć pierś, lecz żona powiedziała, że na to się nie zgodzi, i chorą zabrałem z porzniętą piersią. Pisałem list do teściów

0 tym, że ich córka jest w szpitalu i ciężko chora. Na to riawet nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, tak to szalenie kochali ją rodzice. A ja marzyłem, że teściowie będą kochać mą przyszłą żonę i mnie, że znajdę szczęście rodzinne, to ognisko miłości. O, jakże się szalenie zawiodłem! Znalazłem podłych ludzi bez serca, którzy tyliko urodzili

1 koniec.

W domu żona przyszła jakoś do siebie. Sprawy sądowe wygraliś­my i główny lokator nie uzyskał eksmisji. Wyprowadziliśmy się do­browolnie.

Kupiliśmy od pewnego gospodarza za dość wysoką cenę piwni­cę, w której wybiłem mur i wstawiłem okno, jak również podłogę i kuchnię. Wszystko razem kosztowało mnie 500 złotych i na to mu­siałem pożyczyć 250 złotych. Nie’zdążyłem jeszcze wypłacić długu, a tu zamykają fabrykę 1925 roku piętnastego listopada. Znalazłem się w opłakanym położeniu. Co mogłem, to sprzedałem, byleby opła­cić dług mieszkaniowy. Warunki miałem tak opłakane i tak strasz­ne, że trudno mi je opisać.

Nadeszły święta Bożego Narodzenia. Ja już ciosu tego strasznego nie zniosłem i postanowiłem sobie odebrać życie, gdyż z tej nędzy nigdy już nie wyjdę. Gdy więc żona wyszła na ulicę, wypiłem małą buteleczkę opium i kilkanaście proszków chininy, ponieważ nie chciałem umierać w bólach, lecz pragnąłem zasnąć bez żadnego bólu. Żona wróciła za wcześnie z miasta, zauważyła moją zmianę na twa­rzy i zgadła, co to znaczy. Wtedy zadzwoniła po pogotowie do Kasy Chorych, które przyjechało i użyli wszystkich środków do przywró­cenia życia, co im się udało. A więc moja Wigilia składała się z tru­cizny.

Odtąd nie przestałem myśleć o samobójstwie.

ROZDZIAŁ XX

Następny rok 1926 nie polepszył moich warunków, raczej pogor­szył je, gdyż w kwietniu urodziła mi się córeczka w klinice Dzieciąt­ka Jezus. W tej instytucji, gdzie ja się ongiś wychowywałem. Zmie­nić nie mogłem miejsca urodzin, gdyż nigdzie nie chcieli przyjąć cho­rej. W każdej klinice odmawiano mi, że nie ma miejsca. Jestem za­bobonny i przeczuwałem nieszczęście swojego dziecka, gdyż o ile ja wychodzę z tej instytucji, już to samo nic dobrego nie wróży mojemu dziecku.

«

* *. .

W dniu, w którym miałem żonę zabrać z kliniki, miałem wypa­dek. Dnia 18 kwietnia byłem w biurze pośrednictwa pracy, a raczej w biurze pośrednictwa wszystkich nieszczęść, gdyż w miejscu tym lała się często krew robotników, którzy krzyczeli: „dajcie nam pra­cy, dajcie nam chleba!“. Lecz echo głosu rozbijało się o bagnety na­stawione przez policję. Stałem sobie na boku, nie biorąc udziału w krzykach, bo i cóż będę krzyczał o pracę, kiedy nikt mi jej nie da. Kiedy podkomisarz dał rozkaz rozpędzić bezrobotnych, również stałem jak mar. Dla mnie to jest wszystko jedno, jaką śmiercią mam zginąć: czy głodową, czy też zostać' przebity bagnetem. Więc skoro bezrobotni uciekali w popłochu, to ja szedłem spokojnie do domu. Naraz podkomisarz spłazował mnie szablą i krzyknął:

Aresztować tego, to komunista. ■ 09®

Zabrali mnie na komisariat, gdzie zostawiłem swoje dowody.' Prosiłem podkomisarza, żeby mnie do jutrzejszego dnia zwolnił

z powodu chorej żony w klinice. Żonę mam zabrać dzisiaj, a na na­stępny dzień obiecywałem sam się ¿głosić.

Poszedłem po żonę z dzieckiem, żonie nic nie mówiłem o tym, co mnie spotkało, bo i cóż martwić biedną i zgłodniałą kobiecinę. Ucieszyłem się, że mam dziecko, bo chociaż to nieszczęście, ale zaw­sze to jest krew moja. W nocy o godzinie wpół do czwartej zastukał ktoś do drzwi, zapytałem się:

Kto to?

Policja — odezwał się głos zza drzwi — proszę otworzyć.

Otworzyłem drzwi mieszkania, wszedł stróż z policjantem. Do­stałem rozkaz ubierania się natychmiast. Miałem iść do piątego ko­misariatu w asyście posterunkowego.

Skoro policjant wyprowadzał mnie z mojego mieszkanka, pocie­szał płaczącą żonę słowami, że się nic złego nie stanie. Z mieszka­nia wychodziłem jak skamieniały, bo jakżeż? Zostawiam żonę cho­rą bez grosza i do tego w zmartwieniu, bo nie wiedziała, kiedy wró­cę. W komisariacie spotkałem kilku znajomych posterunkowych, którzy pytali, co ja, człowiek spokojny, tu robię. Opowiedziałem ca­łe zdarzenie, jak się dostałem do klatki, gdzie jest miejsce na zbrod­niarzy, a nie dla spokojnych obywateli. Ale jest wiadomą rzeczą, że większość komisarzy chcąc dostać jak najprędzej awans stara się spisać jak najwięcej raportów, żeby pokazać władzy wyższej swoją pracowitość. Posterunkowi w komisariacie obiecywali mi, że wyrobią dla mnie zwolnienie u podkomisarza. Naturalnie, że mi to wyrobili, bo okuto mnie w kajdanki i zaprowadzono do wydziału śledczego na Daniłowiczo wskiej.

W takim miejscu znalazłem się po raz pierwszy w życiu i tam przyjrzałem ¿ię różnym typom złodziejskim i bezrobotnym, których było dość duro. Usiadłem na ławce i wyglądałem na ulicę, gdzie jest wolność i gdzie jest moja nieszczęśliwa, chora żona. Przysłuchałem się pewnej rozmowie młodego mężczyzny z kobietą:

Za co panią tu wzięli?

Za kradzież.

A ile razy pani tu jest?

Dopiero czwarty.

I wszystkie za kradzież?

Tak. A pan za co? — spytała.

Za pijaństwo.

E, to pan nic nie będzie odpowiadał — odpowiedziała kobieta.

E, co tëz pani mówi: nie będzie, kiedy po pijanemu przebiłefn nożem kolegę.

Ale pan pierwszy raz tu jest?

Gdzie tam pierwszy. Sześć razy za złodziejstwo, a teraz za pijaństwo i nóżownictwo.

A więc się znalazłem jakby w cyrku lub W •teatrze, tu każdy mó­wi o swych zbrodniach bezczelnie. A Więc tu jest szkoła Zbrodni, gdyż tu się nikt nie wstydzi i wyznaje swoje dzieje zbrodńi. Mnie to strasznie oburzyło, że znalazłem Się w takim towarzystwie. Jeden mężczyzna zapytał Się mnie, za co siedzę w śledczym. Odpowiedzia­łem, że jestem posądzony o politykę, a ten wykrzywił swojë usta po­gardliwie na moją odpowiedź i pochwalił się mówiąc:

A ja zabiłem swe dziecko.

Jak to, pan zabił? — zapytałem się wystraszony, lecz zarazem ciekawy. Opowiedział mi tragedię śmierci dziecka mówiąc:

Wczoraj byłem pijany, złapałem dziecko za nogi i rąbnąłem

0 ścianę głową, no i trup na miejscu.

Mówił to dumnie, z chełpliwością, tak, jakby zrobił rzecz dobrą

1 godną do opowiedzenia. A więc ludzie zbrodni nie wstydzili się mó­wić o swoich występkach, tak strasznych, jak przebicie nożem, za­bicie kogoś lub też kradzież. Te rozmowy wydawały mi się snem, a nie rzeczywistością. Poczułem ból głowy. Za chwilę zaprowadzili mnie do dalszych pokoi. Pamiętam, że stanąłem przed stołem, gdzie było dużo mężczyzn. Jeden mężczyzna do mnie mówił, lecz cb, tego nie pamiętam, przypuszczam tylko, że był sędzią śledczym. Przed oczyma moimi przedstawiła się zgraja bandytów tańczących nad swoją ofiarą, słowa żadnego do nich nie wyrzekłem ńa swoją obro­nę, zarzucali mi kłamstwo w oczy i to mnie śmiertelnie ubodło. Wi­działem salę kołującą wraz ze mną, straciłem przytomność... Później stało kilku policjantów nade mną, a jeden z nich powiedział:

To mi bojowiec.

Następnie zaprowadzono mnie do rejestracji, tam położyłem od­cisk palca. A jegomość, który brał mój palec do odcisku, odezwał się do mnie w tak nieprzyzwoity sposób, że nie- mogę tego słowa napi­sać. Następnie okuto mnie powtórnie w kajdanki i odprowadzono do komisariatu. Było nas sześciu mężczyzn: jeden zbrodniarz, który, zabił swoje dziecko, trzech złodziei i dwóch bezrobotnych. W komi­sariacie po kolei każdy szedł do sędziego śledczego. Ja nie mogłem się doczekać, kiedy mnie zawezwą. Lecz mnie nie wzywali i nic nie

spisywali. Na ostatku przyszło kilku policjantów i kuli nas na nowo w kajdanki, wyprowadzili na podwórko, a następnie mieliśmy iść na Pawiak. Wtem wyszedł jeden z policjantów i kazał konwój zatrzy­mać, gdyż o jednego wzięto za dużo. Czekałem z biciem serca, który tu jest między nami niewinny. Słyszę swoje nazwisko. Z początku mi się zdaje, żem się przesłyszał. Powtórny raz słyszę swoje nazwi­sko. Już nie wątpiłem, że będę wolny. Zdjęto kajdanki i oddano do­wody, a następnie poszedłem do domu.

*

* *

Kiedy wróciłem z komisariatu, zastałem żonę we łzach. Witała mnie, jaikbym wrócił z tamtego świata. Tegoż wieczora napisałem artykuł do jakiejś redakcji na owego podkomisarza, lecz od tego kro­ku odciągnęła mnie żona mówiąc:

Daj, Konradku, spokój, ty im rady nie dasz, a oni mogą się na tobie zemścić.

Zaniechałem więc tego i artykuł położyłem na dnie kufra jako relikwię mojej krzywdy i poniżenia.

W maju po rozruchach wyjąłem ten egzemplarz i najpierw po­szedłem do redakcji „Robotnika“. Tam odmówiono mi, więc dałem spokój z drukiem. W końcu maja wybrałem się z żoną pieszo w po­dróż do jej rodziców. Podróż odbywaliśmy trzy dni — dziesięć mil. Ja niosłem dziecko całą drogę, noclegi nasze odbywały się w stodo­łach zimnych, gdyż był to maj deszczowy. Dziecko płakało z głodu. Bo cóż się mogło znajdować w piersiach głodnej matki? Po trzech dniach podróży stanąłem nad Pilicą wraz z żoną, a nie mając pienię­dzy na prom, wyszukałem miejsca płytkiego i przeniosłem dziecko, a następnie wróciłem po żonę i przeprowadziłem. Potem odprowa­dziłem ją do miasteczka, a sam wróciłem do Warszawy. Nie chcia­łem iść do rodziców żony, gdyż pamiętam ostatnie ich przyjęcie, a dla ratowania dziecka musiałem żonę wraz z dzieckiem odprowa­dzić. Po powrocie do Warszawy kołatałem do wszystkich drzwi

o pracę, lecz wszędzie mi ją obiecywano lub odprawiano z kwitkiem.

Żyłem jedynie wodą i chlebem, o ile go miałem, upadałem z wy­cieńczenia, pragnąłem już, żeby mnie zabrano do więzienia, gdzie będę mógł żyć lepiej, lecz znowuż nie umiałem się zdobyć na coś z«ego. W końcu lipca postanowiłem iść do Krakowa pieszo do pań-

stwa Dąbrowskich i przypomnieć się im, żeby mi dali jaką pożyczkę dla ratowania się od głodu.

Zamknąłem mieszkanie i udałem się w podróż do Krakowa. Sze­dłem tak o głodzie i chłodzie przez sześć dńi. Doszedłem ao Często­chowy. Tam zmieniłem swoje zamiary, gdyż nie wypadało iść po po­życzkę.

*

* «

Wróciłem do Warszawy zupełnie boso, dopiero jeden ze znajo­mych ofiarował mi kamasz^.

Żona listownie żaliła się na swych, rodziców, w niedługim czasie wróciła do Warszawy i powiedziała:

Lepiej z tobą, Konradzie, umierać, niż żyć wspólnie z rodzi­cami, którzy nic mi nie współczują w-niedoli.

Obiady braliśmy w kuchni dla bezrobotnych, ale było tego za ma- ¿o, bo cóż to znaczy jeść raz na dzień? Postanowiłem sprzedać miesz­kanie i wyprowadzić się gdziekolwiek j pod Warszawę. Nareszcie sprzedałem, ale z dużą stratą, a sami wyprowadziliśmy się za War­szawę. Za pieniądze, jakie posiadałem ze sprzedaży gratów i miesz­kania, kupiłem kartofli i węgla. To wychodziło prędko, a zarobić nig­dzie nie było można jednego grosza. W końcu znaleźliśmy się nad przepaścią głodową. Głodu bardzo się bałem, gdyż nieraz już w życiu przychodziło mi go odczuć.

*

* *

Dnia jednego zaproponowałem żonie wspólną śmierć od zagorze- nia, na co się żona zgodziła. Wieczorem napaliłem w piecu, żona nie wiedziała, że mam tak prędko wykonać zabójstwo i samobójstwo. Nie przeczuwając więc nic złego poszła spać z siedmiomiesięczną có­reczką. Ja zaś czekałem na śmierć powolną i pisałem^resztę pamięt­ników, chcąc przekazać je do ogólnego czytania. Pragnąłenp, aby chociaż po śmierci poznali ludzie nędzę człowieka, który lata mło­dzieńcze poświęcił ojczyźnie. A dzisiaj umieram z głodu w zapom­nieniu. Ja, dziedzic nazwiska ulicy, który urodził się nie wiem po co i żył nie wiem po co.

Mnie z waszej pomocy, szlachetni czytelnicy, nic nie przyjdzie, ale pamiętajcie o losach tych nieszczęśliwych, którzy umierają dziś w nędzy, a brali również udział w odrodzeniu ojczyzny. Mnie już

dzieli ostatnie parę godzin od śmierci. Mnie już nic nie potrzeba. Mogi'lę moją oklepią na wiejskim cmentarzu. Nie potrzebujecie mnie, czytelnicy, żałować ani też płakać.

To oczekiwanie śmierci było straszne, gdyż rozpacz moja była wielka, bo teraz nie sam sobie odbieram życie, lecz swej rodzinie. A więc w godzinę śmierci staję się bandytą, zbrodniarzem dwóch niewinnych ofiar. Zwątpiłem o Bogu i o religii, uważałem to za wy­mysł burżuazji, by trzymać ciemną masę w ręku. Jakżeż nie zwąt­pić, skoro człowiek cierpi już tyle lat, a jednak nie ma mu kto wy­trzeć jego łez i wychodzi ze świątyni w rozczarowaniu.

Więc się śpieszę i piszę zakończenie, bo już czuję ból głowy. Za chwilę ta sprawiedliwa śmierć zabierze mnie w swoje objęcia. Śmierć jest rzeczywiście sprawiedliwa, bo czy to biednych, czy bo­gatych, wszystkich bez różnicy zabiera. A więc dziś, piętnastego li­stopada 1926 roku, dwudziestego piątego roku nieszczęśliwego moje­go życia. A więc ostatnia godzina moich cierpień.

Naraz obudziło się dziecko z kwileniem, za nim żona. Żona się poczęła uskarżać na ból głowy, a ja mówię jej:

Jasi”, my umieramy, ty wiesz, że. my dzisiaj skończymy ży­cie, zakopią nas do wspólnej mogiły, gdzie nam będzie lepiej niż tu, gdzie niedoli już nie zaznamy i głód nasz skończy się.

Konradku kochany — rzekła żona — my umrzemy, ale dziecko niewinne umierać ma z nami? Przecież ono może jeszcze żyć, bo ono jest czyste.

Nie, żyć nie może — odrzekłem jej — gdyż będzie się męczyć bez nas, więc musi stanowczo umrzeć z nami.

Ale słuchaj, Konradzie, jak ono płacze. Czy ciebie żal nie ogarnia, że niewinne dziecko zabijasz?

Moja kochana, ja i ty też jesteśmy niewinni, a jednak umiera­my 'i swej krwi nie dam na pastwę losu. Musimy umrzeć, taki jest mój wyrok.

Konradku, co ty robisz? Odsuń wyrok.

Nie wolno mi tego uczynić, gdyż przysiągłem, że ręki do oca­lenia ani ciebie, ani dziecka i jak również siebie nie dołożę.

Nieprzytomny z bólu' głowy padłem na ziemię zapominając

o wszystkim.

Kiedy się rano obudziłem, dziecko leżało na swoim miejscu ci­chutko, żona leżała przy progu, a ja na środku mieszkania. Żona by­ła chora razem z dzieckiem, ja również.

Borykam się z życiem już czwarty rok wspólnie z żoną. Świat jest piękny, ale nie dla mnie i nie dla biednych istot ludzkich. Pła­czu i bólu biednej klasy nikt nie usłyszy. Z myślą samobójstwa nigdy się nie rozłączam i wykonam ją, ale już sam, gdyż nie chcę słuchać płaczu dziecka i żony. Jak żyłem mamie, tak zginę mamie. Żegnam się z żoną i córą. Oczy mam pełne łez. Nikt mi łez nie wy­tarł i nie wytrze, zmuszony jestem tułać się, wychodzę za drzwi. Płacz mnie dusi, lecz nie ma po co wracać .!.

Tak idę, idę, ale dokąd? Nie wiem, gdzie się udać. Czy słyszysz, czytelniku, jak mówię? Nie, ja piszę do ciebie, byś czytał o cierpie­niach moich lub sobie z nich kpił. Nie wiem, po co to piszę. Może po to, by czytały miliony ludzi, a może 'po to, by ktoś nareszcie się zlitował i przyszedł mi z pomocą, nie z taką jak do żebraka, bom jest za dumny, by przyjąć żebraninę. Nie, ja piszę po to, by znalazł się człowiek, który by mi dał pracę. Ach, tę pracę, pracę nieszczęsną, której tysiące ludzi pragnie! Czuję to, że i inni chcą pracy. Ale mnie się zdaje, żem ja jest odosobniony od całego soaleczeństwa. Tak, jestem wygnańcem i przeklętym już od urodzenia, gdyż błąkam się i tułam.

Czy mam patrzeć na mą żonę, konającą z głodu wraz z dziec­kiem? Nie, ja nie mogę patrzeć na boleść konania, nie! Nie wrócę. Wrócę, gdy zwyciężę i biedę położę na obie łopatki.

Blisko Narew, tam się namyślę, gdzie mam się udać. Siadam nad rzeką, a słońce zachodzi czerwono, wiatr siepie mnie po twarzy, śnieg wszędzie się bieli, a na śniegu widać krwawą smugę od ostat­nich promieni. W nogi mi zimno, palce wylazły. Ach, nę­dzna ja istota. Zazdrościłem tym kretom, które śpią w norach.

183

I

I czemuż ja nie jestem kretem? Zakopałbym się w norze razem I żoną i dzieckiem. Jakby mnie tam ciepło było! Brrr — zimno mi, strasznie zimno, mróz przechodzi do szpiku kości, w najmniejszą ko­mórką zagląda.

Wrócę — pomyślałem. — Przecież w tym mieszkaniu nie opalo­nym, gdzie zostawiłem dwie drogie sercu istoty, nie jest tak zimno, zawsze cieplej tam jest. Wracam, staję pod oknem, słucham, czy żona śpiewa dziecku. Nie, nie śpiewa. Ale słyszę płacz dziecka nad pustą piersią, słyszę jak łka żona. Pewnie, że zamiast mleka płynie tam krew. Serce uderzyło mi mocno. Myślę: poduszę ich. Po co ma­ją się męczyć, na co mają się chować proletariackie dzieci? Nie, nie potrzeba nędzy, dość tego!!! Idę do drzwi, klamkę trzymam w ręku, tylko szarpnąć i wystarczy. Puszczam klamlkę, mnie nie wolno być wybawicielem rodziny, a raczej dusicielem i mordercą.

Idę już z powrotem. Może zwyciężę, ale to nie wiadomo. Może kto rękę mi poda, może mnie kto wyciągnie z tej toni.

Noc gwiaździsta i mroźna, wiatr nie ustaje, szaleje, świszczę mi w uszach, wdziera się w wytarte ubranie. Idę naprzód za chlebem.

Przypomniały mi się słowa pieśni:

Góralu, czy ci nie żal?...

A w innej strofce znów:

Góral na lasy spoziera i łzy rękawem ociera.

Ależ góral ów był szczęśliwszy, bo miał jeszcze rodziców i na pewno te ostatnie kartofle czy chleb, a ja cóż? Nic!

Dwadzieścia parę kilometrów dzieliło mnie od Warszawy. Już •idę trochę raźniej, iskierki nadziei weszły mi w głowę.

«

* #

Czuję się strasznie zmęczony, myślę o noclegu. Już późno, ciało Żąda wypoczynku, mózg również pragnie wypocząć. Pragnę na chwilę przestać istnieć, raczej przestać myśleć. Wybieram sobie dom, gdzie można by zapukać, poprosić o nocleg. O strawie nie my­ślę, gdyż najadłem się tych goryczy i zmartwień. Więc szukam chaty najmniejszej, najuboższej, gdzieby mi nie odmówiono nocle­gu, ponieważ najbiedniejszy zawsze zrozumie biednego człowieka, boć może i on przechodził podobne ¡koleje życia.

Przechodzę koło jednego domu, dość schludnego, i słyszę pod oknem śpiew. To matka śpiewa swemu dziecku:

Spij, dziecino moja mała,

Ja cię będę kołysała.

Przystanąłem przy oknie, słuchałem dalszych słów. Nikt mi w latach dziecinnych nie zaśpiewał, nie usłyszałem nigdy słowa: dziecino. Zapomniałem, że mam żonę i dziecko, zapomniałem na chwilę o świecie, tylko słuchałem tej pieśni, która mi tak cudownie brzmiała. Tak, stałem się naraz dzieckiem, tym niewinnym niemo­wlęciem. Słucham, siadam pod oknem i zdaje mi się, że się skopuję w kołysce, a matka mnie przykrywa i śpiewa mi:

Lulajże mi, lulaj, ty dziecino mała.

Sen mnie już bierze na dobre i zasypiam, bo mi matka śpiewa: Uśnijże mi, uśnij, albo mi urośnij.'..

Psy zwęszyły cudzego, bo rfiocno ujadały przy mnie. Gospodarz stał nade mną okryty kożuchem i ruszał mnie nogą.

Hej, czego tu się rozwaliłeś, pijaku jakiś, włóczęgo, a pój­dziesz mi tu stąd, bo cię psami wyszczuję! Jak ci to wypatruje, że­by co mógł ukraść, pożega jakiś!

Pod silnym kopnięciem nogi przebudziłem się, przecieram oczy, gdzie jestem, cóż u licha?

A pójdziesz mi stąd zaraz — krzyczał chłop w kożuchu — ty ... synu taki nie taki, złodzieju!

Ależ panie — mówię mu — ja nie złodziej, lecz podróżny.

Co, ty podróżny? Jeżeliś podróżny, to mogłeś poprosić o noc­leg, a nie tu jak złodziej pod oknami wylegiwać się, a psy wyją nad tobą, aż mi dziecko obudziły.

Tłumaczyłem się, że byłem już tak zmęczony, że nie miałem siły wejść i prosić o nocleg.

To chodź do izby — powiedział chłop udobruchany.

Nie mam siły się podnieść — jęknąłem jak pies bity przez gospodarza swego.

Chłop chciał pomóc mi wstać, lecz prosiłem go, by tego nie ro­bił, gdyż mam nogi tak przemarznięte, że obawiam się, czy się nie połamią. Gospodarz poszedł po kilku ludzi i ci dopiero poczęli roz­cierać mnie śniegiem na powietrzu. Później dostałem się do sieni domu i znalazłem się w mieszkaniu. Czułem tak straszny ból w rę-

188

kach | nogach, że trudno mi jest go opisać. Myślałem, że zwariują | przemarznięcia, gdyż ciepło zrobiło swoje. Wiłem się jak opętany. Płakałbym, lecz się wstydziłem ludzi, którzy byli obecni i radzili, co mają zrobić, by mi ulżyć. Ale cóż żądać? Chłop na wsi jest ciemny, nie wie, co w tych wypadkach ma robić. Nawet chęieli mi dać cie­płej wody, prosiłem tylko o zimną i to mi pomogło. Tak uniknąłem śmierci przez zamarznięcie. Żona i dziecko oczekiwałyby mnie do sądiiego dnia daremnie. A trzeba przyznać, że to cudowna śmierć | bezbolesna, śnią się różne rzeczy miłe, jak ciepły kąt gdzieś za piecem lub miska zupy, talerz kartofli i kawał przyzwoity chleba. Sny potem giną i coraz słabiej się je pamięta, aż w końcu klapa i na tym koniec marnego żywota człowieczego.

Gospodarze pytali mnie, skąd się tu wziąłem. Nie miałem chęci każdemu się z osobna spowiadać, gdyż musiałbym każdemu oddziel­nie, począwszy od policji innej władzy a skończywszy na parobku, powtarzać swój życiorys. At, do diabła, zwyczajnie wypadłem sroce spod ogona i na tym koniec. Alo ponieważ przyparli mnie do muru, powiedziałem im, że okoliczności życiowe zmusiły mnie do podró­żowania.

Aha, po tej okolicy — dodał chłop.

Okoliczność“ pomieszał z „okolicą“ i gadajże tu człeku, kiedy cię nie rozumieją, i dobieraj specjalnych słów.

Szukam pracy — powiadam.

A, to co innego — powiada chłop — ale gdzież pan tu znaj­dzie pracę? Tu do roboty potrzeba parobka rosłego i zdrowego jak rydz, no i silnego, a pan, cóż, mikrob. Chyba, że za pastucha na lato.

Cóż u diabła, myślę sobie, angażują mnie na pastucha! Mnie, rzemieślnika? Nie robię dziś, jutro, ależ, do diabła, przyjdzie ten czas, że będę robił! To wieki trwać nie może! Pastuchem, do licha, miałem szanse zostać dawniej i nie chciałem, a dzisiaj mnie, głowę rodziny, ojca dzieciom chcą za pastucha?

Przenocujcie mnie, panowie — powiadam — jutro rano ru­szam dalej.

Rano, gdy wstałem, kości niemiłosiernie bolały. Spałem co pra­wda bez przykrycia, na słomie, gdyż gospodarze na pewno bali się

wszy. Dobrze chociaż, że spałem w mieszkaniu, a nie na mrozie, bo dziecko może by później też musiało się tułać. A tak, to jeżeli wy­brnę kiedyś, to zadbam o jego przyszłość. Wyszedłem znów koło południa na drogę i dowlokłem się z ledwością późno wieczór do Warszawy. Trzeba znów szukać noclegu. Mieszka tu rodzina mojej żony, więc walę prosto do nich. Pukam i wchodzę jednocześnie, nie czekam, aż ktoś poprosi. Witam się z siostrą cioteczną mej żony i jej mężem i prosto z mostu mówię, że chciałbym, żeby mnie przeno­cowali. No i z miejsca ich zapewniam, że dostałem pracę, gdyż w przeciwnym razie oni sądziliby, że ja się u nich zamelduję na pa­rę dni. Kochany szwagierek powiada:

Za późno przyszedłeś, widzisz, dzieci śpią, gdzie tam ich będę przenosił. Trzeba było wcześniej przyjść.

Spojrzałem na siostrę, była blada, nie podobało jej się, że mąż jej daje mi taką odprawę, było jej żal,, to czułem, lecz widocznie jej głos tu nie decydował, a że jestem miłośnikiem spokoju rodzin­nego, więc się ulatniam. Godzina dziesiąta minut dwadzieścia — nikt z kuzynostwa mnie nie zatrzymuje. Jakby mi kto w pysk dał, rumieńce wybiegły mi na twarz. Buntowałem się w duszy. Ach, ty nikczemniku — pomyślałem — wypędziłeś mnie od drzwi jak ja­kiegoś natręta, gorzej niż dziada, jak psa. No i gdzież pójdę? Co pra­wda, jest jeszcze więcej rodziny, ale uważałem w tej chwili, że oni wszyscy jednego diabła warci. Poszedłem nad Wisłę, nad rzekę, któ­rą uważałem za swą matkę, usiadłem nad nią.

Matka Wisła mnie usłyszy, wysłucha mnie. To przy niej zosta­nie, ona może moje bóle ukoić. W tej chwili nie myślę o samobój­stwie, lecz o matce, o walce życiowej.

Wisło droga, jestem wypędkiem wzgardzonym przez wszy­stkich, ratuj mnie, błagam o litość, o rozum i o natchnienie, daj mi natchnienie i ukojenie mych bólów, daj mi jak dawniej, w latach dziecinnych, kiedy przychodziłem ci się uskarżać. Do ciebie przy­chodzę po otuchę i ukojenie, od ciebiem wracał zawsze pełen sił i nadziei, że kiedyś się ziści to, czego tak pragnąłem: lepszy byt, ten kawałek chleba. Powiedz swoimi falami coś na uspokojenie, daj mi nadzieję.

Wisła była cicha, dodawała, mi cierpliwości. Cierpliwość, nawet święta, musi się kiedyś skończyć. Jestem cierpliwy i cierpię tak, że trudno nawet opisać. Najlepiej to ten odczuje, kto jest głodny i bez pracy... 1 cóż, mam nad rzeką zmarznąć? A może iść do brata żo­

ny? No dobrze, ale nie mam w kieszeni dwudziestu groszy na do­zorcę. Przypuśćmy, że bramę otworzy, ale nawymyśla, że mu hic nie dałem, a co gorsze, Wyrzuci na ulicę. Dam zresztą spokój. Pójdę do cyrku, to jest do domu noclegowego. Ależ tam również wpusz­czają do określonej godziny, tam się również płaci pięć czy dziesięć groszy, a tu płótno w kieszeni, i do tego dziurawej. Przyszła myśl cudowna: w Alejach Trzeciego Maja są rury kanalizacyjne. Nie bę­dzie tam wielkiej wygody, ale zawsze lepiej niż na świstule wietrznej.

Poszedłem tam. Zasnąłem snem spragnionego. Rano obudziłem się, śnieg z deszczem, flaga, że żal psa wypędzić, a że człek gorszy od psa, więc łazi po mieście i szuka tego, czego nie zgubił. Wysta­wy piękne, pełne kiełbas, szynek, chlebów, bułek. Człek ślinkę łyka patrząc na to wszystko. Gdzieś na wystawie rzeźniczej ujrzałem kota szczęśliwego, który nie martwi się o nic, bo się bestia rozwali­ła. Ale człowiek jest najgorszym stworzeniem na świecie.

Po kilku dniach łażenia po mieście o głodzie znalazłem pracę za trzydzieści złotych miesięcznie i życiem: do szorowania rondli. Na­reszcie z głodu nie zdechnę, a za te parę złotych przedłużę konanie żonie.

Raz, I zawiniętymi rękami przy obieraniu kartofli w kuchni, myślę sobie: na co się przydało marnować parę lat na praktykę? Na co uczyć się na tego rzemieślnika? Chyba po to, by się później szorowało rondle gdzieś komuś w kuchni lub zostało pastuchem. Więc po to się męczyłem tyle lat, żeby teraz mówiono: Janie, Pawle lub Gawle. A jeszcze się pytam, po co w Polsce w ogóle są rze­mieślnicy? Nie ma ochrony, nie ma rzemiosła. Nie ma obrony czło­wieka. Żyję jeszcze i dziś kręcę się po mieście z nadzieją lepszego jutra.

Jeśli będę żył, to kiedyś znów się przypomnę i opiszę dalsze losy mego życia.

Grudzień 1926 r.

Opowieść o życiu własnym Izydora Koszykowskiego jest — zda­niem moim — czymś więcej aniżeli pamiętnikiem robotnika. Nie­które jej części to już powieść autobiograficzna, a w całości jest to dokumentama, wstrząsająca a zarazem wzruszająco piękna moty­wacja i ilustracja słów bojowej pieśni proletariatu całego świata: „Wyklęty powstań, ludu ziemi!“ Dlatego też tylko rewolucyjna walka klasowa mogła być finałem takiego przykładowo proletariac­kiego żyda w ustroju kapitalistycznym, jeśli nie miało się ono za­kończyć śmiercią bez oporu, śmiercią samobójczą lub powolnym ko­naniem z głodu i nędzy, tragedią samotną, beznadziejną i przez to nieważną, bo niczego nie zmieniającą, chociażby by la milion razy powtórzona w podobnym życiu miliona proletariuszy. Toteż od bez­nadziejnego załamywania rąk, od prawie rozpaczliwego wyznania, że „nie ma nadziei lepszego jutra“, na czym Koszykowski zakończył w grudniu 1926 roku opowieść-skargę o swoim życiu, to wstrzą­sające oskarżenie ustroju i rządów Polski przed wrześniowej, prze­szedł autor powieśd-parndętnika na bojowe pozycje walki z kapita­lizmem i jako członek Komunistycznej Partii Polski bierze już od końca roku 1926 udział w walce rewolucyjnej.

W jakiś czas po ukończeniu pamiętnika otrzymuje pracę w Miej­skich Zakładach Komunikacyjnych w Warszawie. Towarzysza Ko­szykowskiego, popularnie zwanego „Izydorkiem“, znają odtąd dobrze towarzysze tramwajarze... Do dziś dnia wspominają jego uprzej­mość, uczynność-i solidarność. Żyjący dotąd jego koledzy: Orze­chowski Antoni, Cieślafc Józef i Czaplarski Antoni opowiadają, że Koszykowski należał wraz z nimi do jednej komórki partyjnej i że w konspiracyjnej pracy wykazywał nie tylko ofiarność, ale i odwagę,

nie cofającą się przed ryzykiem. W roku 1931 brał bardzo żywy udaał w warszawskim strajku tramwajarzy. W roku 1936 został aresztowany wraz z innymi towarzyszami na konspiracyjnej naradzie w organizacji krawców przy ul. Elektoralnej 14, ale brak dowodów i mocna postawa aresztowanych spowodowały, że zwolniono ich po kilkunastu dniach. Znowu powrócił do rewolucyjnej walki i działał w organizacji aż do rozwiązania Partii.

W okresie okupacji nawiązał wraz z innymi towarzyszami kon­takt z grupą ..Sierp i Miot“. Był wtedy konduktorem na linii tram­wajowej „M“. Towarzysze pracy i walki zwracali mu nieraz uwagę, aby nie demonstrował publicznie swego bojowego stosunku do oku­panta i hitleryzmu. Ale jego wybuchowy temperament nie liczył się z niebezpieczeństwem. Musiał wyładować się głośno bodaj w słowie i)fsszysci * • •

Pewnego dnia w 1942 roku aresztowało go gestapo w tramwaju podczas pracy. Bramy więziennej nie otworzyła mu wolność, ale śmierć.

Dnia 16 października 1942 roku — jak zeznają jego koledzy — został powieszony na Woli obok przejazidu kolejowego w grupie 50-ciu proletariuszy-patriotów, członków PPR i Gwardii Ludowej. Był to hitlerowski odwet za akcję dywersyjną, niszczącą i hamującą niemieckie transporty wojskowe na wschodni front.

Taki był koniec utrudzonego żywota tego proletariusza-bohatera, bojownika rewolucji „bez trwogi i skazy“, dziecka ulicy, podrzutka, bezdomnego tułacza, któremu od przyjścia na świat przez całe życie towarzyszyły bezustannie głód, chłód, nędza i rozpacz bezrobocia. Zawisł na męczeńskiej szubienicy i stał się jednym z setek czerwo­nych sztandarów na masztach nowego życia i nowej Polski.

Po wyzwoleniu kraju przez Armię Radziecką towarzysze pracy

i walki nazwali imieniem Izydora Koszykowskiego remizę tram­wajową przy ul. Kawęczyńskiej.

Pamiętniki Koszykowskiego są jednym wielkim oskarżeniem ustroju kapitalistycznego i Polski przed wrześniowej. Są równocze­śnie tak pełnym obrazem niedoli proletariusza, że stanowią klasyczny dokument życia człowieka pracy w kapitalistycznym „raju“ i w „do­brych przedwojennych czasach“ w Polsce przedwrżeśniowej. Tra­gedia dziecka nieślubnego, podrzutka, dzieciństwo w głodzie, bru­dne, nędzy i chorobach, młodość bez chleba | odzienia, służba w woj­ak«, za którą, chociaż ochotnik, nie otrzymuje z powrotem nawet

własnego ubrania i wraca w łachmanach jako żołnierz, który w do­brej wierzb, nieuświadomiony obronił majątki fabrykantów i obszar­ników, obronił luksus życia wybranych, a dla siebie wywalczył prawo do zdychania z głodu — tragedia bezrobotnego młodzieńca, a potem męża i ojca, dwukrotne usiłowanie przecięcia wszystkiego samobójstwem, raz samotnym, drugi raz wspólnie z żoną i dziec­kiem — wreszcie walka w szeregach rewolucyjnych, śmierć prole­tariacka i patriotyczna zarazem w obronie tego kraju, w którym przez tyle lat nie było dla niego ani chleba, ani dachu nad głową... Umarł za Polską człowiek w ojczyźnie swej sponiewierany, człowiek, który miał pełne prawo nie nazywać tego kraju „ojczyzną“, bo nie dał mu on najnędzniejszych nawet waruków życia przez tyle lat nędzy i bezrobocia. Poza granicami kraju gębują „patrioci“, którzy utraciwszy przywileje na korzyść uciśnionych — wyrzekli się Polski

i stanęli w szeregach wrogów... Dziś wiążą się przez swoich anglo­saskich protektorów z odradzającym się hitleryzmem i bezczelnie, z całym cynizmem wygłaszają zaprzedańcze frazesy o miłości oj­czyzny, sięgając z tupetem handlarzy wszelkich uczuć i wszelkich, świętości nawet po monopol na „patriotyzm“.

O, jakże pięknymi wzorami proletariackiego patriotyzmu są takie postacie, jak czołowa postać Mariana Buczka, długoletniego aż do walk o Warszawę w 1939 roku więźnia sanacji, który wprost z wię­zienia poszedł bić się z faszystowskim wrogiem i padł w obronie Polski, jak setki i tysiące innych proletariuszy i rewolucjonistów, a wśród nich postać Izydora Koszykowskiego ... Ileż w nich wznio­słości, ileż wielkiej prostoty heroizmu, ileż miłości i poświęcenia dla Ikraj u, który nie dał im nic więcej prócz życia bez możności prze­życia, prócz nędzy i cierpienia. Nie dożyli nawet tego szczęścia, aby oglądać nową Polskę, która dźwiga się z gruzów i buduje już nie ku pożytkowi uprzywilejowanych wyzyskiwaczy i właścicieli kont w bankach zagranicznych, ale ku wspólnemu dobru wszystkich ludzi pracy

Koledzy moi po piórze mówią i piszą szeroko o tzw. „pozytyw­nych bohaterach“ powieś«, i dramatów, bohaterach, których dziwnie nie mogą dojjrzeć i nie wiedzą, jak opisać, nakreślić, odmalować... Skarżą się, że w trakcie pisania postacie prawdziwych demokratów

i rewolucjonistów wychodzą papierowo, że wypowiadane przez nich słowa mają tombakowy pobrzęk, że wobec tego „najtrudniejsza sprawa — to «bohater pozytywny»“... A przecież tych bojowników

i budowniczych Polski Ludowej są tysiące, rosną w miliony... Przecież to są ludnie, którzy z nami żyją, których spotykamy w co­dziennym życiu, ludzie walki i pracy, wśród których można znaleźć tysiące jasnych i pięknych postaci o takim bogactwie przeżyć i dzia­łania. że nie trzeba ani fryzjerni frazesu, ani perfumerii sentymentu, aby sprawy ich i życie widziane przez książkę czy w teatrze dawały nam jak najpiękniejsze przeżycia. Większość naszej literatury grzebie się dotąd w zgniłym śmietniku mieszczańskiego nie przeżywania żyda, ale przeżuwania starych wspomnień i marzeń o powrocie tego, co było... I dlatego taka książka jak pamiętniki Koszykowskiego, takie żyde jaik jego, przychodzące do nas po drodze słów prostych, czasem naiwnych, ale w sumie malujących plastycznie piekło przed­wojennego życia proletariusza, taki powieśtiowo nieomal ujęty ży- dorys własny robotnika.— to cenny wkład, w naszą literaturę i wi­nien zająć poczesne miejsce obok autobiografii Lucjana Rudnickiego „Stare i nowe“...

*

Gdzie się urodziłem, trudno napisać. Może w zakładzie położni­czym, może na barce nad Wisłą, może na ulicy. Jedno mi jest wia­dome, że matką była mi brama na ulicach Warszawy, a ojcem ulica, ponieważ otrzymałem nazwisko ulicy ...“

Tak rozpoczyna Koszykowski opis życia swojego, jako podrzutka przechodzącego z rąk do rąk przeróżnych wychowawców i opieku­nów z tym straszliwym na owe czasy piętnem dziecka nieślubnego, dziecka bez ojca i matki. Głodzą go i katują przygodni czy urzędowi opiekunowie, znęcają się nad nim najbardziej świątobliwi opieku­nowie i świątobliwe opiekunki w zakładzie wychowawczym prowa­dzonym przez zakonnice, gdzie sadyzm i demoralizacja młodocianych chłopców zdają się należeć do nabożnego programu wychowawczego.

I oto rozlega się rozpaczliwy, rozdzierający krzyk dziecka o matkę, której nigdy nie miało szczęśda oglądać, a której zwyrodniałe insty­tucje klerykalno-wychowawcze nie siliły się zastąpić bodaj w ludz­kim odezwaniu się, bodaj w nieznęcaniu się nad bezbronną i słabą Istotą.. <

Oto jeszcze jeden i jakże barwny obraz tragedii nieślubnego dziecka przed węjną. Pisano o tym już w latach przed wrześniowych.

Wyciągał te sprawy na światło dzienne szczególnie Boy-Żeleński, ten naówczas straszak postępu dla klerykałów, pisali o tym także inni bojownicy postępu. Ale ich głosy niewiele zmieniły — prawie nic, bo krzywda dziecka, najstraszniejsza z krzywd, jakie człowiek wyrządza człowiekowi, wyrastała z kapitalistycznego ustroju i opie­rała swe istnienie na reakcyjnych poglądach na miłość, macierzyń­stwo i małżeństwo.

Przez całe wieki trwająca pogarda dla dziecka „nieprawego łoża“, dla „bękarta“, popularnie zwanego dzieckiem nieślubnym (oczywi­ście zrodzonego z rodziców niezamożnych, a najczęściej biednej matki, bo w rodzinach królewskich czy arystokratycznych dzieci te bywały często hojnie wyposażone), to był wyraz jednego z najwię­kszych barbarzyństw, jakie zaliczały się do „cywilizacji“ ustrojów wyzysku człowieka przez człowieka. To barbarzyństwo prawne i obyczajowe, oparte o „świętą“ instytucję własności prywatnej i jej celom służące, miało przeróżny wyraz: od szyderstwa i ponie­wierania aż do zabójstwa bezbronnej ludzkiej istoty. Przybierało ono zorganizowane formy, jak np. publiczną hańbę nieszczęśliwej matki lub też nadawanie przez księdza wszystkim dzieciom nieślubnym jednego i tego samego imienia dla danej płci, aby już samo imię dziecka, z taką miłością pieszczone ustami każdej matki, było piętnem pohańbienia i pogardy.

Demokracja ludowa nie tylko otoczyła podrzutka i dziecko bez­domne opieką wychowawczą, nie tylko wielokrotnie w stosunku do przedwojny rozbudowała żłóbki i sierocińce, starannie Kontrolowane przez czynniki społeczne i urzędowe, nie tylko uczyniła ludzkim prawne położenie dziecka, ale i wytworzyła ogólny nastrój troski

o dziecko i miłość dla niego bez względu na metrykalne szczegóły, tak że w praktyce sytuacja dziecka niewiadomego pochodzenia jest dziś zupełnie inna, aniżeli była przed wojną. Czuje się, że każde dziecko bezdomne otacza moralna i materialna opieka mas pracują­cych, że rząd demokratyczny w pełni docenia te sprawy. Dlatego spisane przez Koszykowskiego karty niedoli i krzywdy dziecka ulicy są już dzisiaj jednym z ponurych obrazów naszej społecznej przeszłości.

Pierwszą wojnę światową przeżywa Koszykowaki tak samo jak lata dziecięce: w poniewierce, nędzy i głodzie. Kiedy sypią się W gruzy trony zaborcze, kiedy Rewolucja Październikowa otwiera Polsce dro­

gę do wolność.', Kosz.ytkowski idae do wojska jako ochotnik. Oszu­kany pr/e/ nacjonalistycznych frazesowiczów, sługusów kapitalizmu

i obszarników wraca z frontu jako nędzarz, przepojony nienawiścią do nacjonalistycznego oszustwa i kapitalistycznej soldateski. Jakżeż inaczej wygląda dzisiaj stosunek do żołnierza-obywatela w naszej armii demokratycznej, w naszym ludowym wojsku! Czytajcie i po­równujcie.

Po zwolnieniu z wojska w 1922 roku wstępuje Koszykowski w szeregi innej armii, tworu ustroju kapitalistycznego — armii bez­robotnych. Liczy ona blisko milion w miastach i parę milionów na wsi. Zaczyna się ciągnąca się latami tragedia bezrobotnego, najpierw kawalera, a potem męża i ojca. Na latach bezrobocia wyrastają chore kwiaty rozpaczy: dwa usiłowane samobójstwa. ,

Tak wlecze okaleczone, poranione życie człowiek," który kochał ludzi i ręce chciał radośnie wyciągnąć do świata, człowiek dobry, uczynny, ofiarny. Wlecze ten utrudzony, słaniający się z ostatniego wysiłku żywot aż do 1926 roku. W tym czasie wchodzi W rewolucyj­ną walkę klasową. W pamiętniku-powieści zamyka dotychczasowy rozdział swego życia, aby następny pisać już nie skargą, nie jękiem

i beznadziejnością, ale rewolucyjnym działaniem. Nadchodzi druga wojna światowa, okupacja niemiecka, walka z najeźdźcą faszystow­skim w szeregach PPR i wieńczy proletariackie i bohaterskie życie Koszykowskiego męczeńska śmierć.

Pamiętnik swój, opowieść o swoim życiu, pisze Koszykowski językiem, który rozrzewnia niejednokrotnie prostą i naiwną formą, która nigdy prawie nie jest prostactwem, a graniczy z prostotą, od której zaczyna się sztuka. Opowiada bezpretensjonalnie, czasem tylko wspomni wiersz czy piosenkę w jakiejś książce wyczytaną czy za­słyszaną, czasem, kiedy mówi o miłości, używa słów jak dźwięki sta­rego walca zabłąkane w suterenę. Ze słów tych prostych, szczerych

i wzruszających .rośnie obraz prawdy o życiu człowieka, który ma­rzył o świecie lepszym dla wszystkich ludzi pracy i stanął do walki

0 otwarcie bram nowym ludziom i nowym czasom.

Ileż delikatności uczucia, ile jego głębi znajdujemy czytając opo­wiadanie Koszykowskiego o jego miłości do narzeczonej i żony, o jego miłości, do tragicznie zmarłego dziecka. Choć tu i ówdzie twardość

1 bezwzględność walki o chleb dyktują mu chłodne słowa i trzeźwe myśli, ale nigdzie nie znajdziemy ani cynizmu, ani brutalności. Zdaj©

się dzielić z ludźmi swoim sercem, on, który tak rzadko u ludzi serce znajdował.

Niechże opowieść o życiu własnym Izydora Koszykowskiego, pro­letariusza i rewolucjonisty, nędzarza i bohatera polskiego proletariatu

i narodu trafi do wyciągniętych po nią rąk wszystkich ludzi w Polsce, dla których słowo „socjalizm“ to kwiat ludzkich uczuć i myśli, to nowa epoka w życiu ludzkości. Niech ją przeczytają i ci, którzy jeszcze nie przetrawili wspomnień o „dobrych dawnych czasach“. Niech spojrzą w karty tej książki jak w zwierciadło, niech obejrzą w tym szczerym i nie umiejącym kłamać zwierciadle swoje myśli

i pragnienia, i jeśli słowo „uczciwość“ nie jest im obce, niech prawda pamiętnika o czasach minionych stanie się prawdą, którą i oni będą powtarzać.

Ale dla wszystkich budujących nowe, lepsze, socjalistyczne życie w Polsce niech pamiętnik Koszykowskiego i jego bohaterskie życie będą bodźcem do jak największych wysiłków, aby ofiara jego życia

i tylu tysięcy najlepszych towarzyszy uczczona została pomnikiem wspólnego dobra i szczęścia całego narodu, pomnikiem, któremu na imię: Polska Socjalistyczna.

Adam Polewka

/


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Koszykowski Izydor Dziecko ulicy(1)
Arold Marliese Graffiti Angel dziecko ulicy
Arold Marliese Angel dziecko ulicy
Jak pracowac z dzieckiem niedowidzacym
Dojrzalosc Szkolna Dziecka 6 letniego
opieka terminalna nad dzieckiem i jego rodziną 2
Wykorzystywanie seksualne dziecka
Kopia Kopia Rozwoj dziecka
rozwój dziecka
RESUSCYTACJA DZIECKA
prawa dziecka 2
PIELĘGNOWANIE DZIECKA Z WADĄ SERCA
Pomoc rodzinie dziecka niepełnosprawnego
41 etapy rozwoju dziecka
Modlitwy Dziecka
dziecko z dysfunkcją narządu wzroku
rozwoj dziecka
Teor pod ped wczesnoszkolnej jak chwalić dziecko
Integrowanie wsparcia społecznego dziecka i rodziny zastępczej wyzwaniem

więcej podobnych podstron