T
rudna
s
ztuka
m
odernizowania
prof. Jerzy Jedlicki*
2009-02-22, ostatnia aktualizacja 2009-02-20 17:22
W Polsce innowacje - materialne czy duchowe - zawsze przychodziły z Zachodu.
Naśladownictwo nie jest jednak czynnością bierną ani prostą. Żeby umieć naśladować,
trzeba być do tego przygotowanym
Adam Leszczyński: Napisał pan historię inteligencji polskiej pomiędzy powstaniem
listopadowym (1830-31) a powstaniem styczniowym (1863-65), w jednym z najbardziej
mrocznych okresów w naszej historii. Kolejne przegrane powstania, represje
zaborców, gospodarcza stagnacja: dziś te czasy wydają się, na szczęście, niesłychanie
odległe. Czy inteligenci, o których pan pisze, jakoś nas ukształtowali?
Jerzy Jedlicki: Spór ideowy, o którym opowiadam, w jakiejś mierze wciąż trwa - tyle
że przeszedł po drodze wiele mutacji i przebrań. Po jednej stronie był szeroko
rozumiany romantyzm, który po powstaniu listopadowym rozszczepił się na
rewolucyjny i konserwatywny. Konserwatywny stał się nurtem zachowawczo-
katolickim, a ten rewolucyjny prowadził do kolejnych usiłowań powstańczych. Każde z
nich sprowadziło na kraj polityczną i cywilizacyjną klęskę, nieopisane straty w ludziach
i instytucjach, lecz pozostawiało po sobie piękną legendę i symbolikę. Po drugiej
stronie stali rzecznicy pracy organicznej, unowocześnienia gospodarki, oświaty i
struktury społecznej. Historycy, którzy pisali o ludziach pracy organicznej, podkreślali
dotychczas głównie to, że była to propozycja sposobu narodowego istnienia w
warunkach niewoli. To prawda, ale my - mam na myśli nasz zespół autorski -
chcieliśmy mocniej wydobyć inną jeszcze tradycję, która w polskiej kulturze została
zepchnięta na bok: tradycję polskiej myśli liberalnej wyrastającej z przekonania, że
problem narodowy, choć niezmiernej wagi, nie wyczerpuje wszystkich zagadnień życia
polskiego. Otóż konflikt tych dwóch stron wielekroć w Polsce powraca - w coraz
nowych postaciach wynikających ze zmiany warunków politycznych i cywilizacyjnych.
Nadal zakreśla pole naszych sporów ideowych.
Czy zwolennicy modernizacji przegrali wówczas tylko dlatego, że zaborcy im
przeszkodzili? A społeczeństwo? Czy nie było oporne?
- Społeczeństwo zawsze jest oporne! Co to zresztą znaczy "społeczeństwo" w połowie
XIX w.? Najwyżej 20 proc. ludności kraju. W narodowych dyskusjach nie brali przecież
udziału chłopi ani plebs miejski. Szlachta też mało interesowała się czymkolwiek poza
swoim gospodarstwem i przeważnie bała się zmian. Tak więc społeczeństwo, o którym
mówimy, to wyedukowana, cokolwiek czytająca część szlachty i inteligencja miejska.
Dopiero w latach 50. warstwy te zaczęły się oswajać z jakąś formą liberalnego
konserwatyzmu uznającego nieuchronność zmian cywilizacyjnych.
Pomysły na nowoczesność - takie jak przemysł i koleje, które wówczas na ziemiach
polskich budowano - przychodziły z Zachodu. Nasza rodzima myśl wydała tylko
mesjanizm - przekonanie, że polskie narodowe męczeństwo zbawi Europę.
- Mesjanizmy były też na Zachodzie... Polskie przemiany mają z reguły charakter
imitacyjny. Innowacje w różnych dziedzinach: materialnych, naukowych, artystycznych
- przychodzą z Zachodu. W Europie było zawsze zaledwie kilka ośrodków, gdzie się
rodziły nowości kulturowe, techniczne, medyczne, prawne... Reszta świata brała je
gotowe. Ale żeby umieć naśladować, trzeba być do tego przygotowanym!
Naśladownictwo nigdy nie jest czynnością bierną ani prostą. Jak najbardziej rodzime
były próby adaptowania wynalazków zachodnich do naszego społeczeństwa i
gospodarki. Nowoczesna idea wolności może być wzięta z zachodnich książek, ale jak
ją zaszczepić w społeczeństwie składającym się w połowie z górą z chłopów
pańszczyźnianych? To wymaga i wyobraźni, i odwagi, i umiejętności działania. Nikt nie
podpowie, jak się to robi. Nie tak prosto jest zaszczepiać francuskie czy brytyjskie
pomysły konstytucyjne w kraju, w którym mają one dopiero przeorać wciąż na poły
feudalne społeczeństwo i jego mentalność, a nie - jak na Zachodzie - odzwierciedlać
zmiany, które już samorzutnie zaszły. To samo z wynalazkami technicznymi - aplikuje
się je w zupełnie innym otoczeniu. Dzisiaj mamy podobną sytuację! Wszystkie prawie
nowości bierzemy z Zachodu, ale to nie znaczy, że możemy je wprowadzać
bezmyślnie.
Ówcześni inteligenci tak właśnie patrzyli na swoją rolę? Jako tych, którzy
nowoczesność z Zachodu powinni sprowadzać? Przecież było wielu wykształconych
Polaków, którzy do Zachodu byli nastawieni krytycznie: bo wydawał im się
interesowny, odczłowieczony, stechnicyzowany. My zaś w Polsce mamy nasze sielskie
sioła...
- W Polsce nurt antyzachodni był żywy, chociaż nigdy nie tak silny, jak w Rosji. Choćby
dlatego, że polskie elity liczyły - zwykle omylnie - na pomoc Francji czy Anglii w naszej
walce o niepodległość. Tam też osiadała emigracja polityczna. Emigranci bardzo często
zresztą tych krajów nie lubili, ale widzieli, że zachodnia Europa jest cywilizacyjnie
bardziej zaawansowana. Tyle że w tym cywilizacyjnym awansie nie zawsze upatrywano
korzyść. Niech pan weźmie choćby Fryderyka Skarbka, ekonomistę. To ciekawy umysł:
liberał w myśleniu o gospodarce i cywilizacji, który równocześnie dostrzega bez żadnej
naiwności nędzę miast i robotników czy wykorzenienie całych mas ludności przez
kapitalizm. Skarbek świetnie wie, że postęp nie jest słodki. Niech pan weźmie innego
ekonomistę, Józefa Supińskiego, reemigranta, który wrócił z Francji do Lwowa, dobrze
zna Zachód i staje się apostołem okcydentalizmu w Polsce. Pisze nawet: "Nie
obrzydzajcie nam Francji i Anglii!", ale wcale nie wszystko chciałby naśladować.
Protestuje jednak przeciwko powszechnemu wówczas przekonaniu o moralnej
wyższości ludów rolniczych i opieszałych na drogach postępu.
Polacy mieli być biedniejsi, ale szlachetniejsi?
- Wierzono, że mamy lepsze serce i duszę bogatszą. Może czasem tak i było. Duchowe
bogactwo trudno mierzyć.
Kompensacja poczucia niższości?
- Trochę pewnie tak. W XIX i XX w. powszechnie się myślało, że za postęp cywilizacji
płaci się uszczerbkiem wartości duchowych. Dlatego ci, co nie nadążają, mieli być w
zamian poczciwsi i bogobojni. Mieliśmy wtedy myślicieli, którzy myśl tę formułowali w
sposób radykalny. Jednym z nich był Henryk Rzewuski, zbankrutowany kresowy
magnat, arcyreakcjonista, kolaborant opłacany przez carskiego namiestnika w
Warszawie, ale wielce utalentowany pisarz. Jednakże podobne przekonanie można
znaleźć też u Mickiewicza - miało ono podtrzymać morale narodu przegranego i
upokorzonego. Bertrand Russell napisał kiedyś esej "O moralnej wyższości uciśnionych",
w którym wyszydził ideę Marksa, że proletariat - klasa uciskana, pozbawiona ludzkich
warunków życia, niewykształcona - będzie zdolna do objęcia kierownictwa całej
ludzkości. To dygresja, ale warto zauważyć, że nawet taki racjonalista, jakim chciał
być Marks, snuł tego rodzaju mrzonki.
Lęk, że postęp i zachodnie idee wynarodowią Polaków, pojawił się ostatnio przy
wstępowaniu do Unii Europejskiej. Czy wtedy - w XIX w. - zagrożenie było realne?
- Nie ma się co oszukiwać. Cywilizacja przemysłowa z jej ogromną dynamiką i
potężnym oddziaływaniem ma pewną siłę wynaradawiającą i unifikującą. To było
świetnie widoczne w XIX w. Koleje żelazne są wszędzie takie same! Miary, maszyny,
teorie naukowe, pojęcia prawne...
Dziś przepisy unijne są wszędzie takie same...
- Lęk bierze się stąd, że świat tradycyjny był ogromnie różnorodny. Nowoczesność
przynosi zagładę wielu kulturom regionalnym, dawnym obyczajom i obrzędom. Dziś
jesteśmy świadomi, że dzięki nowoczesnym przemianom w sumie zyskaliśmy i mało kto
chciałby powrócić do dawnych lat, jakkolwiek krytycznie może oceniać nowe
zwyczaje. Ale w tych czasach, o których pisałem, ludzie wychowani w tradycyjnych
szlacheckich sąsiedztwach, przyzwyczajeni do tego, że ich świat zamieszkują znane im
osoby, z których każda ma określoną pozycję społeczną, nazwisko, tytuł itd.,
wrzucenie w anonimowy tłum miejski odczuwali jako katastrofę nie tylko gospodarczą,
ale egzystencjalną.
Nawet jeśli w mieście żyło się lepiej?
- Oczywiście. Chłop, który przymierał głodem na wsi i szedł do pracy w fabryce, na
ogół ekonomicznie awansował. Przeważnie też czegoś się uczył, poznawał nowe rzeczy.
Nikt by tego nie nazwał degradacją. A jednak ten wieśniak stawał się innym typem
człowieka i coś ważnego przy tym tracił: przywiązanie do miejsca urodzenia i do
wszystkiego, co się z tym łączy. Może jest tak, że można zapłacić pełną cenę za
postęp, ale nie mieć z niego pełnych korzyści? Ostatecznie ponosimy te same społeczne
koszty, co Zachód, a mamy tylko część zysków - Polska pozostała krajem peryferyjnym.
Nadal nowoczesność importujemy.
- No to co?
W tym, że jestem obywatelem kraju peryferyjnego, nie widzę nic strasznego!
To nawet pod pewnymi względami dobrze, bo dostajemy za darmo wynalazki, na które
jacyś Niemcy, Francuzi czy Amerykanie wydali wielkie pieniądze i ogromnie się przy
tym napracowali! Możemy zapłacić za jakiś patent, za licencję, ale w zasadzie wzory i
technologie - w szerokim sensie słowa - dostajemy za darmo.
Źle jest, jeśli kraj stoi w miejscu. Jeżeli powstaje w nim zatęchły układ społeczny,
jeśli się usztywnia struktura społeczna, kiedy dziecko ubogich rodziców jest
skazane na kastowe dziedziczenie biedy, kiedy brak ludzi dzielnych i zaradnych.
Ale że zostaliśmy trochę w tyle, wraz z całą naszą częścią Europy, to co z tego?
Śmieszy mnie ciągłe porównywanie produktu krajowego brutto albo innych wskaźników
z bardziej zasobnymi narodami. Już Gierek miał tę obsesję. Mieliśmy być dziesiątą
potęgą przemysłową świata! To po pierwsze, była nieprawda, po drugie, było
żenujące! Coś z takiego kompleksu pozostało: ciągle czytam, że Polska jest dziesiąta w
takiej klasyfikacji, piętnasta w innej, osiemnasta... Jakby to był wyścig kolarski!
W tym trzydziestoleciu pomiędzy powstaniami staliśmy w miejscu? Bilans
inteligenckich wysiłków był jakoś pozytywny?
- Co to znaczy "staliśmy"? Kto stał? Nie było wtedy bytu politycznego o nazwie "Polska".
Nie ma także wiarygodnych statystyk z tamtego czasu. Dzielnice polskie w Prusach
miały dość wysoko rozwinięte rolnictwo i oświatę, przynajmniej średnią, na nie
najgorszym poziomie. Za to pomału się wynaradawiały. Były stosunkowo zacofaną
prowincją szybko rozwijającego się państwa - najpierw Prus, potem cesarskich
Niemiec. Zabór rosyjski - Królestwo Polskie i tzw. ziemie zabrane, litewsko-ruskie -
były względnie oświeconą prowincją państwa bardzo konserwatywnego, w którym silny
zryw do nowoczesności nastąpił dopiero na początku XX w. i został szybko zatrzymany
przez wojnę i rewolucję. Galicja za to niewątpliwie nie wykorzystała szansy, jaką
miała. Była od lat 60. prowincją stosunkowo liberalnego państwa i gdyby miała
przedsiębiorcze mieszczaństwo, nowoczesne uniwersytety i dalekowzroczne elity,
pewnie by z tego skorzystała. Pozostała biedna i zacofana.
Z tym wszystkim inteligencja w najcięższych warunkach bytu nie zwieszała rąk i
starała się coś pożytecznego robić i coś pozostawić następnym pokoleniom.
Polski inteligent służył obcym władzom i myślał o Polsce po godzinach?
- To bardzo drastyczna sprawa... We względnie zacofanym kraju, o nikłym rozwoju
przemysłu, kolei czy usług, głównym pracodawcą dla inteligencji było obce państwo.
To obce państwo ich żywiło. Często nędznie. Młodzi ludzie po szkołach odsługiwali
bezpłatne aplikacje w urzędach i sądach: pracowali za darmo jako pomoc biurowa w
nadziei, że w końcu dostanie się jakąś posadę.
To też jakaś stała inteligenckich losów. Dziś mamy bezpłatne staże w korporacjach.
- Wtedy we wszystkich zaborach państwo było żywicielem inteligencji. Połowa lekarzy
w Królestwie Polskim była w służbie rządowej! Wszyscy nauczyciele, poza guwernerami
prywatnymi i nauczycielami na pensjach żeńskich. Sędziowie i adwokaci. Stefan
Kieniewicz napisał kiedyś, że Rosja rządziła Królestwem Polskim rękami tubylców.
Rosjan w Królestwie Polskim przed rokiem 1863 było niewielu, głównie w kancelarii
Namiestnika, we władzach komisji rządowej spraw wewnętrznych, w żandarmerii, ale
nawet tam byli też Polacy, podobnie jak w urzędach gubernialnych. Inteligencja
musiała pracować w obcej służbie w miarę lojalnie i uczciwie, jeżeli chciała się na
posadach utrzymać. A chciała i musiała.
Jednocześnie knuła?
- W zaciszu domowym... Jak nie sami urzędnicy, to knuli ich synowie.
To paradoks: w Polsce urzędnicy, nie szlachta, byli warstwą najbardziej
rewolucyjną.
To byłoby nawet zabawne, gdyby nie było tak tragiczne. Nazywam ten fenomen
rozszczepioną lojalnością.
Rodzaj schizofrenii?
- Często świadomie uprawianej! W urzędzie, w sądzie, na poczcie czy w szkole jest się
lojalnym funkcjonariuszem obcej władzy. Jednocześnie wchodzi się w spiski
patriotyczne. Prasa tajna podczas powstania styczniowego nieraz o tym pisała.
Dyskutowano, czy urzędnik albo policjant Polak może pozostać na służbie.
Odpowiadano: może, ale ma oddawać usługi władzy powstańczej. To rozdwojenie
nieraz prowadziło do osobistych dramatów.
Mówiąc o inteligentach i szlachcie rozdzielał pan wyraźnie te grupy...
- Inteligencja w znacznej mierze, chociaż bynajmniej nie wyłącznie, rekrutowała się ze
szlachty, to wiadomo. Ale z tego nie wynika, że dziedziczyła szlachecki etos,
mentalność i styl życia. Wydaje mi się, że problem pochodzenia społecznego jest w
ogóle przeceniany. Wśród polskich rewolucjonistów i powstańców było wielu ludzi
zbuntowanych przeciw swojej klasie społecznej, choć zawdzięczali jej wykształcenie.
To normalna rzecz, tak samo jak dzieci żydowskiej burżuazji idące do partii
socjalistycznej. Tak czy inaczej, inteligencki świat wartości był zupełnie inny niż
szlachecki. Liczyły się wiedza, dorobek literacki i zasługi, a nie urodzenie, koligacje i
majątek. Poza Galicją nie było wtedy polskich uniwersytetów, a więc i dróg kariery
naukowej w kraju. Praca umysłowa rzadko dawała utrzymanie, wymagała poświęcenia.
Tak będzie przez długi czas. Wybitny historyk Tadeusz Korzon po powrocie z zesłania
pracował jako urzędnik w biurze kolejowym i jako nauczyciel na żeńskiej pensji, a
wieczorami pisał "Wewnętrzne dzieje Polski za Stanisława Augusta". Podobnie inny
wielki historyk, Włodzimierz Smoleński. Cały sposób bycia wymagał od inteligencji
przeciwstawiania własnych wartości szlachcie ziemiańskiej. To oczywiście nie
oznaczało, że zanikły snobizmy towarzyskie i powiązania rodzinne.
Gdzie była dopuszczalna moralnie granica kolaboracji z zaborcą?
- Zależy od miejsca i od okresu. Na ziemiach wschodnich, wcześnie wcielonych do
Cesarstwa Rosyjskiego, oddawanie syna na ochotnika do wojska, nawet do carskiego
korpusu kadetów, było normalną praktyką, na ogół nie budzącą sprzeciwu. W
Królestwie to nie uchodziło, ale też nie było strasznego ostracyzmu. Wszystko zależało
od tego, jak się ludzie w mundurach zachowywali. Powstaniem styczniowym w dużej
mierze dowodzili przecież oficerowie z carskiej armii, którzy albo wzięli wpierw
dymisję, albo zdezerterowali. Tu znowu mamy rozszczepioną lojalność. Romuald
Traugutt w 1854 roku dzielnie bronił Sewastopola przed Anglikami i Francuzami, dostał
medal i awans. Po dymisji osiadł w swojej wiosce na Polesiu, a w rok później stanął na
czele oddziału leśnego, by na koniec wziąć władzę podziemną i odpowiedzialność za
losy gasnącego powstania. A to był człowiek nieposzlakowany moralnie, o wyjątkowej
intensywności uczuć religijnych i patriotycznych!
Polski inteligent czuł się porzucony przez Zachód? Jesteśmy w nich zapatrzeni, a oni
nas lekceważą?
- Gorzkie poczucie zawodu powtarzało się po każdym kolejnym zrywie. Gdy powstanie
listopadowe dogasało, francuski minister Sebastiani wypowiedział w parlamencie
słynne słowa "porządek panuje w Warszawie". Powstanie styczniowe, gdyby nie
nadzieja na interwencję francuską, trwałoby krótko. Majętna szlachta przystąpiła do
niego w marcu 1863 r., bo były sygnały z Paryża, że Napoleon III wraz z Anglią będzie
interweniował dyplomatycznie, a może nawet wojennie. Nadzieje związane z
Zachodem kosztowały wtedy Polaków ogromną daninę krwi. Ale to nie zmienia faktu,
że fatalne decyzje zapadały tu, w Warszawie, chociaż nie brak było ludzi zawczasu
przestrzegających przed ich nieobliczalnymi dla kraju skutkami.
*Jerzy Jedlicki (ur. 1930), profesor w Instytucie Historii PAN, był inicjatorem i
redaktorem trzytomowych „Dziejów inteligencji polskiej do roku 1918” opracowanych
z udziałem Macieja Janowskiego i Magdaleny Micińskiej, wydanych przez IH PAN i
Neriton (Warszawa 2008). Sam napisał przedmowę (w tomie I) do całości dzieła oraz
tom II „Błędne koło 1831-1864”. Wcześniejszą jego książką jest „Świat zwyrodniały:
lęki i wyroki krytyków nowoczesności” (Sic!, Warszawa 2000).
Źródło: Gazeta Wyborcza
M
ędrki
p
iśmienne -
z
d
ziejów
i
nteligencji
Maciej Janowski*
2009-02-15, ostatnia aktualizacja 2009-02-13 17:19
Lubili czytać gazety i pić kawę. Oszczędzali, by wysłać dzieci na wakacje. Narzekali,
że sa niedoceniani. Fascynowali się siłą sprawczą nowoczesnego państwa, która będzie
ten dziki naród cywilizowała. Już 250 lat temu... - rozmowa o początkach inteligencji
polskiej ze współautorem trzytomowych "Dziejów inteligencji polskiej do roku 1918"
„Dzieje... "autorstwa Macieja Janowskiego, Jerzego Jedlickiego i Magdaleny Micińskiej
wyszły nakładem Instytutu Historii PAN
Adam Leszczyński: Kim byli pierwsi polscy inteligenci? Skąd się wzięli?
Maciej Janowski: Pamięta pan taki rysunek Mrożka? Tłum facecików w ludowych
berecikach z antenką, a w środku jeden w okularach i w kapeluszu. Podpis: "Na
załączonym obrazku pokaż i skreśl inteligenta". To niezła definicja, bo nie tak łatwo
powiedzieć, kim oni byli. To było pierwsze pytanie, które sobie stawiałem, kiedy
pisałem swój tom "Dziejów inteligencji..." - o inteligentach z czasów Stanisława
Augusta i Królestwa Kongresowego. Można sądzić, że inteligencja to grupa połączona
pewnym etosem. Można też uważać, że to ludzie utrzymujący się z czegoś, co
nazwalibyśmy zawodami inteligenckimi, czyli np. lekarze lub inżynierowie. Pisząc
"Dzieje inteligencji...", przyjęliśmy - wspólnie z Jerzym Jedlickim i Magdaleną Micińską
- właśnie założenie, że nas interesuje inteligencja zawodowa, czyli ludzie zarabiający
w ten sposób. Okazało się, że dla XVIII w. ta definicja nie da się utrzymać. Nie było
wtedy jasnych kryteriów wykształcenia. Mało kto miał formalny dyplom, a jeśli miał, to
nie przywiązywano do tego szczególnego znaczenia. Poza nielicznymi wyjątkami nikt
nie utrzymywał się z zawodów inteligenckich, czyli np. z honorariów autorskich.
Wymyśliłem więc jako klucz styl życia. Założyliśmy, że inteligencję tworzy środowisko -
takie, z którym się człowiek spotyka na ulicy, w kawiarni, na uniwersytecie.
Inteligencja jest produktem warszawskim?
- Najpierw warszawskim. Potem pojawia się także w innych miastach.
Zaskoczyło mnie, jak wiele rzeczy, które w nowoczesnym mieście są oczywiste,
było już w zarodku w stanisławowskiej Warszawie. Np. kawiarnie - zawsze mi się
kawiarnie kojarzyły z czasami Zielonego Balonika, czyli końcem XIX w.: panowie w
surdutach siedzą, palą, czytają gazety, które kelner na drążkach roznosi.
Okazuje się, że w końcu XVIII w. jest w Warszawie sporo kawiarń, w których można
gazetę przeczytać. To taka materialna oznaka zmiany społecznej - pojawiła się grupa
ludzi, którzy mają ochotę spędzać czas, czytając gazetę przy kawie. Podejrzewam, że
szlachcic, który przyjechał do Warszawy, raczej nie spędzał w ten sposób czasu. Był w
Warszawie teatr Bogusławskiego. Oczywiście teatry - dworskie i zakonne - w Polsce
mieliśmy już wtedy od stuleci. Teatr Bogusławskiego to była nowoczesna instytucja,
która wiesza afisze na ulicy i sprzedaje bilety w kasie. Była w Warszawie wielka
biblioteka. Biblioteka Załuskich - wywieziona potem przez Rosjan - miała 400 tys.
tomów! Podobne rozmiary osiągnęła dopiero Biblioteka Jagiellońska na początku XX w.
Uderzyło mnie, że w czytelni nie było ogrzewania. Od razu zrobiło mi się zimno.
- Poza tym nie było katalogów! Pomyślał pan, jak skomplikowanym pomysłem jest
katalog biblioteczny? Bo to wcale nie jest oczywiste, że książki mają sygnatury albo że
się je układa alfabetycznie...
To jak oni je układali?
- W szafach tematycznych. Spisywali je w zeszytach według kolejności akcesji. Łatwo
było wynieść książkę, bo bez ciągłości sygnatur nie widać, co zginęło. Te książki chyba
jednak mniej funkcjonowały w obiegu niż dzisiaj. Pracował tam jeden bibliotekarz z
pomocnikami. Podejrzewam, że jak było zimno, to zamykał. Chyba nie siedział w
szubie i nie czekał, aż ktoś przyjdzie.
Były nowoczesne księgarnie, a nie stragany z książkami jak wcześniej. Jedna z nich
chwaliła się nawet, że w ciągu sześciu tygodni sprowadzi każdą książkę z Europy.
Kiedy niedawno kupowałem coś przez EMPiK, musiałem czekać 30 dni roboczych.
Nie taka duża różnica.
Były też początki nowoczesnych urzędów państwowych. Administracja mieściła się
wówczas w Pałacu Rzeczypospolitej w Warszawie.
Cała administracja tego gigantycznego kraju w jednym budynku?
- Szlachta była przywiązana do idei taniego państwa [śmiech]. Urzędy szlacheckie były
honorowe, pełniło się je dożywotnio i nie pobierało pensji. Rzeczpospolita przed
pierwszym rozbiorem liczyła pewnie jakieś 800 tys. km kw. Tymczasem jeszcze w
ostatnich latach jej istnienia urzędników nowoczesnego typu - ujętych w tryby
awansów, urlopów, emerytur - było może kilkuset. Większości z nich zresztą nie
uznałbym za inteligentów, bo pełnili funkcję dzisiejszych kserokopiarek. W Księstwie
Warszawskim - nieco później - byli nawet tacy, których nazywano kalkulatorami... Na
liście płac w ówczesnym odpowiedniku NIK znalazłem ich pięciu.
Pierwsi inteligenci byli chyba jednak lepiej wykształceni?
- Od wykształconej szlachty? Niekoniecznie. Taki Wacław Potocki, wybitny barokowy
poeta z XVII w., z pewnością nie był gorzej wykształcony od dowolnego przedstawiciela
stanisławowskiej inteligencji. Inteligencja jest tworem miejskim, a szlachtę tworzy
sąsiedztwo. Tacy, z którymi się jeździ na kulig, spotyka na sejmiku, zaprasza na
chrzciny. To jest zupełnie inny typ socjalizacji. Potocki mieszkał na wsi w swoim
dworze. W społecznym sensie bez sensu byłoby uważać go za protointeligenta. Ale
tych, którzy za Stanisława Augusta spędzali czas w kawiarniach i teatrach, choćby byli
gorszymi poetami - już tak.
Ilu ich w ogóle było?
- Może 5 tys. To nie tak prosto jednak policzyć. Pan X mógł być prywatnym lekarzem
magnata i członkiem jego dworu. Równocześnie czytał gazety, czasem coś do nich
pisał. Kiedy w czasach Księstwa Warszawskiego powstaje Szkoła Chirurgów - z której
potem wyłoni się Wydział Medyczny Uniwersytetu Warszawskiego - pan X zostaje
profesorem uniwersytetu. Wobec dawnego szefa może nadal funkcjonować jako
dworak. Innym przykładem jest autor jednego z moich ulubionych pamiętników - Józef
Jaszowski, wykształcony oficer artylerii. Służy w armii Królestwa Kongresowego, a po
jego upadku kupuje majątek i pędzi życie szlachcica. Kiedy jednak dzieci dorastają i
trzeba je wysłać do szkół, przeprowadza się do Warszawy. Wtedy z powrotem wchodzi
w tryb życia inteligenta: pisze, jak w kawiarni rozmawia o polityce, spotyka się ze
znajomymi na wiście. Inteligenckość jest wtedy, że tak powiem, sytuacyjna.
Mieli świadomość grupowej odrębności? Uważali się za inteligentów?
- Słowo „inteligencja” na określenie pewnej grupy społecznej pojawiło się dopiero na
początku lat 40. XIX wieku. To pojęcie heglowskie. Hegel pisał, że umysł obiektywny
wciela się w różne zjawiska społeczne, a więc też w pewne grupy społeczne. Pojęcie
Intelligenz występuje jednak w niemieckim stosunkowo rzadko. Wkrótce jednak
zostaje przetłumaczone na polski, a nieco później na czeski i węgierski. Z polskiego
przechodzi do rosyjskiego w latach 60. XIX w. Zabawne, że dziś tego słowa Anglosasi
używają wobec jajogłowych - z lekkim odcieniem kpiny. W XVIII w. w Polsce tego słowa
jednak nie ma. Funkcjonuje za to np. słowo "literat", które jest dawniejsze i kiedyś
obejmowało wszystkich tych, co czytać umieją. W XVIII w. "literaci" to mężczyźni,
którzy krążą wokół warszawskich gazet, Kołłątaja i innych radykalnych polityków Sejmu
Wielkiego. U Antoniego Trembickiego pojawia się fraza "mędrki piśmienne". Trembicki
w młodości był radykałem i zwolennikiem Kołłątaja, na starość został konserwatystą i
napisał pamiętnik potwornie złośliwy wobec Kościuszki i innych naszych bohaterów.
Kiedy pisze o "mędrkach piśmiennych", chodzi mu o ludzi wykształconych, ale
mających poczucie, że są niedowartościowani w społeczeństwie. To ci, "którzy zza
karet chcieliby przesiąść się do karet". Służący, których miejsce jest z tyłu za karetą, a
chcą jechać w karecie jak pan.
Inteligencja czuła się niedowartościowana od początku swojego istnienia?
- Jęczenie "za mało zarabiamy" było zawsze. Inteligencja polska powstaje jednak jako
rezultat magnacko-państwowego mecenatu i nie jest, przynajmniej do 1830 r.,
buntownicza. Ma poczucie - typowe dla grup słabych - że potrzebuje opieki
oświeconego rządu. Takiego, który będzie wykorzeniał przesądy i stworzy miejsca
pracy w biurokracji. Ci protointeligenci fascynowali się siłą sprawczą nowoczesnego
państwa - że ona jest potrzebna do wydobycia Polski z zacofania. To tłumaczy wiele
politycznych wyborów. Stanisław Staszic był np. zwolennikiem silnej władzy monarszej
Stanisława Augusta, potem Napoleona, a potem cara Aleksandra. To żaden oportunizm.
On miał poczucie, że potrzeba silnej, oświeconej władzy, która będzie ten dziki naród
cywilizowała.
Czy to nie jest przykre uczucie? Z jednej strony, czuję się lepszy, bo jestem
oświecony, ale z drugiej strony, nikt mnie nie docenia i mało zarabiam. Bo
społeczeństwo wyraża swój szacunek także, płacąc odpowiednio.
- Stąd bierze się romans polskich inteligentów z władzą. Inteligencja zawsze z jednej
strony jest buntownicza, ale z drugiej - lojalistyczna. To się w jej historii w dziwny
sposób często przeplata. W dodatku u nas - inaczej niż na Zachodzie - inteligencja to w
dużym stopniu warstwa biurokratyczna. Zawodowa biurokracja tworzy się w Księstwie
Warszawskim w czasach napoleońskich.
Skąd się w takim razie wziął u polskiej inteligencji patriotyzm spraw przegranych?
Kult męczeństwa i klęski, bohaterstwa za wszelką cenę?
- A jest pan pewien, że ten kult jest taki znowu powszechny? On się chyba zrodził w
czasach romantyzmu, po klęsce powstania listopadowego, a spopularyzowany został
może dopiero w drugiej połowie XIX wieku, kiedy romantyzm "zawędrował pod
strzechy" - rozpowszechnił się w postaci dość powierzchownego patriotycznego
stereotypu.
Uderzyła mnie - kiedy czytałem pana książkę - ciągłość polskich problemów, którymi
się inteligenci zajmowali. Drogi są niedobre. Pieniędzy na reformę oświaty nie ma.
Biurokracja ma być profesjonalna, ale jak przychodzi co do czego, to zawodowców na
niższe stanowiska brakuje, a na wyższe politycy mianują niekompetentnych kolegów i
pociotków.
- To wrażenie ciągłości jest o tyle mylące, że zwracałem na nie uwagę świadomie. Bo
wydaje mi się, że taka książka powinna być poszukiwaniem genezy stanu rzeczy, który
teraz mamy. Miałem takie uczucie np. wtedy, kiedy pisałem o wakacjach. Już dwieście
lat temu inteligent wie, że trzeba wyjechać na wakacje w lecie. To nie dla każdego
Polaka oczywiste. Dorastałem w latach 70. i pamiętam z tych czasów - kiedy naprawdę
w mojej rodzinie się nie przelewało - że dwa miesiące dziecka na wsi to była świętość,
na którą się oszczędzało. Nie pomaluje się mieszkania, nie ma w domu samochodu... a
wakacje się należą. Myślę, że wielu ludzi z innych grup społecznych o tych samych
dochodach wydałoby pieniądze na co innego. To samo uczucie towarzyszyło mi, kiedy
czytałem o wewnętrznych animozjach w środowisku, że na przykład w latach
dwudziestych XIX wieku ktoś zarzuca jakiemuś profesorowi, że jak dostaje zaproszenia
na konferencje zagraniczne, to sam jeździ, a kolegom nie pokazuje... Pamiętam też
opis sporów o reformę uniwersytetu krakowskiego w czasach Księstwa Warszawskiego.
Władza ma ambitne plany: sprowadzimy wybitnych profesorów, zmodernizujemy
archaiczną uczelnię. Ale okazuje się, że nie ma pieniędzy, robimy kosmetyczne zmiany
i wszystko jest tak jak dawniej.
Wypisz, wymaluj - obecna reforma nauki.
- Kiedy pisałem o konstytucyjnym Królestwie Kongresowym, miałem przed oczami
schyłkowy PRL. Są polskie instytucje, które można łatwo stracić, są względnie liberalne
porządki, ale państwo nie jest wolne. Jak się zachować wobec radykałów, którzy myślą
o wolności i narażają wszystkich na represje? Typowa była postawa rektora
uniwersytetu Wojciecha Szweykowskiego. Jest lojalny wobec władz i stara się tonować
buntowników. Największych wyrzuca. Równocześnie stara się chronić uniwersytet. W
raportach bagatelizuje wszystko i kłamie przełożonym, że jest spokojnie.
Powiedziałby pan, że inteligencja była dobrze zawodowo przygotowana? W porównaniu
z zachodnimi kolegami?
- Elita na pewno tak. Różnica między Wschodem i Zachodem nie polega na poziomie
człowieka dobrze wykształconego, ale na poziomie człowieka źle wykształconego... Tu
jest klucz. Elity kraju zacofanego przejmują też zachodnie idee w szczególny sposób.
Książki docierają z opóźnieniem?
- Modni intelektualiści są tłumaczeni natychmiast. W drugiej połowie XIX w. Herberta
Spencera tłumaczono na polski równie szybko jak dziś Slavoja Žižka. Znajomość
zachodnich idei jest jednak selektywna. Zna się największych myślicieli, ale już
niekoniecznie tych, którzy są dookoła. W związku z tym elita kraju zacofanego nie
zawsze chwyta kontekst społeczny, w którym idee powstają. Spencer opisuje
społeczeństwo tak, jak mu się wydaje, że ono działa - jako harmonijny organizm, który
właśnie "organicznie" funkcjonuje. W Warszawie ten opis staje się programem i wielkim
zadaniem na przyszłość. Bo każdy warszawski inteligent wie z doświadczenia, że
społeczeństwo, w którym żyje, nie jest harmonijnym organizmem. Drugą konsekwencją
zacofania jest naśladowczy charakter polskiej myśli. Wybitny krytyk Karol Irzykowski
napisał kiedyś tekst o plagiatowym charakterze przełomów literackich w Polsce - u nas
nie dlatego futuryści zwyciężają nad Młodą Polską, że dokonuje się debata, w której
zwyciężają. Futuryści wygrywają, bo stają się modni we Francji.
Czy inteligencja była tworem polskiego zacofania? Na Zachodzie jej nie było.
- Kiedy pisaliśmy "Dzieje inteligencji...", zadawaliśmy sobie to pytanie. Może
inteligencka tożsamość może wykształcić się tylko w kraju zacofanym. Tam, gdzie jest
mało wykształconych ludzi, wykształcenie staje się silnym, wyróżniającym łącznikiem
na tle ciemnego społeczeństwa. Na naszym wyidealizowanym Zachodzie wykształcenie
jest łatwiej dostępne, więc tak nie wyróżnia.
W prowadzonych w Polsce od 1958 r. badaniach prestiżu społecznego zawsze na czele
był profesor uniwersytetu. Na Zachodzie nikt ich tak bardzo nie poważa.
- Może dlatego, że 99,9 proc. Polaków nie zna osobiście żadnego profesora
uniwersytetu? [śmiech]. A tak poważnie, kiedy pisaliśmy naszą książkę, wielokrotnie
mówiliśmy sobie, że jej najważniejszym niedociągnięciem jest słabość ujęcia
porównawczego. Moim hobby jest historia Węgier, więc próbowałem sobie na własny
użytek - ostatecznie nie weszło to do książki - porównywać polskich inteligentów z
węgierskimi. Otóż jest taka humoreska znanego węgierskiego polityka z lat 40. XIX w.
(Józsefa E tv sa), który pisze, jak to spotkał kiedyś człowieka wykształconego i ten
człowiek wykształcony mówi mu, że nie wie, kim jest - bo nie ma dla siebie miejsca. Z
jednej strony jest szlachta, z drugiej chłopi, ale on ma lepsze wykształcenie niż chłop,
ale nie ma tych praw co szlachcic. Jest jak amfibia, z tą różnicą, że amfibia może żyć
w dwóch żywiołach, w wodzie i na lądzie, a on nie może żyć w żadnym. To jest ta
sama intuicja co u nas i świadectwo, że inteligencja tworzy się przy rozpadzie
społeczeństwa stanowego - wchodzi jakby "między" struktury stanowe, w których nie
ma dla niej miejsca. Podobny jest także pewien typ stylu życia. Wysyp ogromny
kawiarń... Zarówno w Warszawie, jak i w Budapeszcie w kawiarni się spędzało całe
dnie. Byli dziennikarze, którzy w nich po prostu pracowali. Są adwokaci, których nie
stać na gabinet, ale wiadomo, że zawsze siadają przy takim a takim stoliku. W Polsce
nie sposób sobie wyobrazić oświeconego mieszczaństwa jak w Niemczech. Nikt by u nas
nie powiedział, że inteligencja i burżuazja są u nas jedną grupą społeczną. Myślę
jednak, że w XIX w. w kulturze europejskiej istniał wzorzec człowieka wykształconego,
który był wszędzie mniej więcej podobny. Wszędzie ci ludzie wyobrażali sobie, że
wykształcenie daje im odpowiedzialność, nakłada poczucie misji.
Cywilizujemy ciemny lud. To nie jest inteligencki paternalizm?
- To prawda... Ci XIX-wieczni inteligenci myśleli, że da się lud "uinteligencić". Ale jaka
była alternatywa? Obojętność wobec biedy, głupoty i nieszczęść ludzkich, zamknięcie
się w wieży z kości słoniowej? Sam nie wiem, co jest lepsze. Myśli pan, że dziś np.
należy chodzić do Radia Maryja i mówić ludowi to, co chce usłyszeć?
*Dr hab. Maciej Janowski (ur 1963 r.) napisał I tom „Dziejów inteligencji polskiej do
roku 1918” - „Narodziny inteligencji 1750-1831”, Warszawa 2008. Jest autorem
książek: "Inteligencja wobec wyzwań nowoczesności. Dylematy ideowe polskiej
demokracji liberalnej w Galicji w latach 1889-1914" (1996) i "Polska myśl liberalna do
1918 r." (1998)
Źródło: Gazeta Wyborcza
Duch publiczny egzaltować - fragment "Dziejów
inteligencji..."
Maciej Janowski*
2008-11-29, ostatnia aktualizacja 2008-11-28 18:32
Do 1830 r. męczeństwo, ofiarność, spiski i cierpienia nie zajmowały zbytnio
wykształconego człowieka w Polsce. Patriotyzm rozumiano jako działalność na rzecz
dobra publicznego, a także jako lojalność wobec władcy - fragment "Dziejów
inteligencji polskiej do roku 1918"
29 listopada 178 lat temu zaczęło się powstanie listopadowe
Młodzi podchorążowie i studenci, którzy pod koniec lat 20. XIX wieku zawiązali spisek
zwany przez historyków sprzysiężeniem Wysockiego, żywili dość niesprecyzowane
przekonania patriotyczne. Zapewne zadowoliliby się gwarancjami przestrzegania
nadanej w 1815 r. przez cara Aleksandra I konstytucji Królestwa Polskiego, jak również
przyłączeniem do Królestwa ziem wschodnich dawnej Rzeczypospolitej należących do
cesarstwa rosyjskiego (inna sprawa, że właśnie takie gwarancje były z punktu widzenia
cara Mikołaja I całkowicie niemożliwe).
Spiskowcy sądzili, że wystarczy dać sygnał do wybuchu i przekazać ster wydarzeń
doświadczonym politykom. Ku ich zaskoczeniu nikt nie chciał stanąć na czele ruchu;
wyżsi oficerowie gotowi byli raczej oddać życie za swego monarchę Mikołaja, niż
przyłączyć się do rebelii, a w umysłach przerażonych notabli stawały sceny z rewolucji
francuskiej. Rada Administracyjna Królestwa Polskiego, do której dokooptowano m.in.
popularnego poetę Juliana Ursyna Niemcewicza i księcia Adama Jerzego
Czartoryskiego, wydała następnego dnia odezwę, w której wzywała "w imieniu cesarza
i króla Mikołaja" do umiarkowania i chwaliła cesarskiego brata, naczelnego wodza armii
Królestwa, Wielkiego Księcia Konstantego, za jego decyzję wycofania z miasta wojsk
rosyjskich i pozostawienia sprawy do załatwienia Polakom między sobą. Rada
apelowała o unikanie przelewu krwi bratniej i wyrażała nadzieję, że "wszelkie
uniesienia [...] przeminą z nocą, która je pokrywała".
Nie przeminęły.
Przy bierności Konstantego i polskich elit Królestwa działania niewielkiej grupki
radykałów w ciągu kilku tygodni samą siłą bezwładności przekształciły się w powstanie
narodowe. (...)
Naród jak jednostka
Do 1830 r. powszechnie sądzono, że Polska może być wolna również pod berłem obcej
dynastii. Teraz pojęcie niepodległości przybiera sens mniej więcej taki, jaki utrzyma
się do końca XX w.
Czytelnika prasy i publicystyki powstańczej musi zaskakiwać, jak szybko zmienia się
wtedy sposób mówienia o narodzie, Polsce, patriotyzmie. Dominujący przed wybuchem
frazes monarchiczno-konstytucyjny ustępuje miejsca frazesowi niepodległościowemu,
często z odcieniem mesjanistycznym i ofiarniczym. Młodzi radykałowie nie objęli
władzy w powstaniu, ale rozpowszechnili nowy styl mówienia o polityce, który - w
obliczu całkowitego wyjałowienia poprzedniego stylu późnooświeceniowego - rychło
przejęty został także przez starsze pokolenie i przez cały wykształcony ogół. Większość
społeczeństwa (a dotyczy to także wykształconych elit) przystosowuje się bowiem
zwykle do zmian politycznych, choć z reguły następuje to z pewnym opóźnieniem. Ta
sama inercja i niechęć do wyłamywania się, która przedtem wzmacniała stabilność
systemu politycznego Królestwa, teraz działała na korzyść powstania. Coraz silniejsze
wpływy europejskiego romantyzmu wzmacniały tę przemianę.
Już noc listopadowa oddziałuje na niektórych. Oto Jan Nepomucen Janowski,
demokrata i antyklerykał, ale przecież żaden spiskowiec czy buntownik, siedzi w
wieczór 29 listopada w swym służbowym mieszkaniu w Pałacu Staszica (jest
bibliotekarzem Towarzystwa Przyjaciół Nauk) i przegląda dokumenty Komisji Rządowej
Przychodów i Skarbu (w której jest także urzędnikiem); na wieść o rozruchach wybiega
na ulicę, schwyciwszy (w braku własnej broni) jeden z eksponatów z muzeum
Towarzystwa - szpadę generała Jana Henryka Dąbrowskiego. Na ulicy widzi - na czele
tłumu maszerującego na Arsenał - swego kolegę, znanego mu dotąd jedynie z
namiętności do kart. "Kiedy już Biłgorajski - pomyślałem sobie - przedzierzgnął się tak
nagle w gorącego patriotę, to patriotyzm musi być zaraźliwym i prawdziwie
czarodziejskim uczuciem".
Najinteligentniejszy z młodych radykałów, Maurycy Mochnacki, wzywa: "Rewolucja w
Warszawie codziennie się egzaltować i wzmagać powinna, w Warszawie do tego punktu
e g z a l t o w a ć trzeba duch publiczny, duch rewolucyjny, duch powstania, żeby iskry
[ ] rozpraszały się na wszystkie strony, we wszystkich częściach Polski [ ], rozniecając
pożar. [ ] Nam potrzeba egzaltacji patriotycznej i entuzjazmu".
Kazimierz Brodziński, niedawno zdecydowany polemista Mochnackiego, teraz
przedstawia nowe metody propagandy: "Niech celniejsze ulice stolicy, niedorzeczne
nazwiska noszące, przypominają historyczne pamiątki sławy albo cierpienia [...] -
niech będzie ulica Podchorążych i Chłopickiego, niech będzie ulica Więźniów! Godzien
czci podobnej Konarski, Staszic!". Tenże Brodziński 3 maja 1831 r. na posiedzeniu
Towarzystwa Przyjaciół Nauk czyta swą pracę "O narodowości Polaków": "Bóg chciał
mieć narody, jak ludzi, indywidualnymi, przez co na całą ludzkość wpływają i
powszechną tworzą harmonią". W zdaniu tym są zawarte dwa z podstawowych
składników romantycznej idei narodowej.
Po pierwsze - paralela narodu z jednostką, która pozwalała snuć najfantastyczniejsze
wizje charakteru zbiorowego, ale zarazem ułatwiała wytworzenie idei praw
politycznych narodu, przez analogię do liberalnej idei praw jednostki.
Po drugie - przekonanie o powszechnej harmonii wynikającej z różnorodności
najrozmaitszych kultur narodowych. Ta idea przejęta została od niemieckiego
myśliciela z końca XVIII w. Johanna Gottfrieda Herdera.
Do tych dwóch myśli dochodzi jeszcze trzecia, szczególnie ważna w kontekście
polskim: narody mają poświęcać się za ludzkość, tak jak jednostki za naród, z tą
jedynie różnicą, "że człowiek może zginąć dla narodu, ale naród dla ludzkości nie".
Polski naród cierpi szczególnie, bardziej niż narody Zachodu. Cierpi za innych, bo
"przeznaczeniem [...] cudownym jego było z grobu nawet wystąpić na odgłos zamachu
na wolność ludów" - to znaczy wystąpić dla obrony zdobyczy rewolucji francuskiej i
belgijskiej z lata 1830 r. (powszechna opinia głosiła wówczas, że car Mikołaj nosił się z
zamiarem interwencji przeciw rewolucyjnej Francji, interwencji udaremnionej przez
polskie powstanie). Tak rozpoczyna się wielki tryumf polskiego mesjanizmu
romantycznego. (...)
3 kwietnia 1831 r. na scenie Teatru Narodowego po raz pierwszy zabrzmiała pieśń,
która przez sto lat z górą należeć będzie do najpopularniejszych: Warszawianka
francuskiego poety Kazimierza Delavigne w przekładzie (a raczej przeróbce)
bibliotekarza z pałacu Czartoryskich w Puławach, Karola Sienkiewicza, i z muzyką
znanego kompozytora Karola Kurpińskiego. W jednej z dalszych zwrotek śpiewano:
Lub zwyciężym, lub gotowi
z trupów naszych tamę wznieść
by krok spóźnić olbrzymowi,
co chce światu pęta nieść.
W takiej wersji rozprzestrzenia się wśród ludu i wojska idea mesjanistyczna,
popularyzowana w tworzonych przez inteligentów piosenkach, obrazach czy obchodach
patriotycznych. Rodzi się typ patriotyzmu polskiego, aktualny co najmniej do lat 80. XX
wieku, a w pewnym stopniu nawet do dziś.
Rewolucja bez rewolucji
Dziewiętnastowieczne rewolucje miały w sobie coś z teatru. Odgrywano zawsze tę
samą sztukę: rewolucję francuską, wybierając, przekształcając i mieszając wątki.
Zarówno rewolucjoniści, jak i ich przeciwnicy wchodzą w swe role i zachowują się (nie
zawsze świadomie) tak, jak wymaga tego niepisany scenariusz. Werbalny (bo nie
praktyczny) radykalizm widać wyraźnie zwłaszcza w działalności najważniejszej z
demokratycznych organizacji czasów powstania - Towarzystwa Patriotycznego,
zwanego krótko Klubem: w tej nazwie brzmi zarówno echo rewolucji francuskiej, jak i
tradycja klubów z czasów Stanisława Augusta, a szczególnie z powstania
kościuszkowskiego.
Maurycy Mochnacki kilka lat później barwnie opisywał zebranie Klubu z 2 grudnia. Oto
na placu Bankowym zebrał się tłum protestujący przeciw negocjacjom z carem
Mikołajem; o zmierzchu tłum ten, "cywilni i wojskowi [...] niektórzy członkowie Izby
Poselskiej, adwokaci, mieszczanie, profesorowie, uczniowie, deputowani różnych
oddziałów wojska, rzemieślnicy, podchorążowie w liczbie przeszło tysiąca kilkuset"
przeniósł się na plac Krasińskich: tylko część znalazła miejsce w Salach Redutowych.
Klub wyłonił - opowiada dalej Mochnacki - deputację do Rady Administracyjnej.
Deputacja, wraz z tłumem, przeszła na plac Bankowy, gdzie Rada obradowała w
gmachu giełdy (dziś mieści się tam galeria Porczyńskich). "My tu jesteśmy z polecenia
ludu, który ten gmach otacza, i wszyscy wejdziemy" - powiedzieli delegaci urzędnikowi
pragnącemu ich zatrzymać. Wszyscy odgrywają tu teatr, zarówno młodzi inteligenci w
Salach Redutowych świadomie inscenizujący nastrój romantycznej grozy i
powtarzający gesty rewolucyjne, jak i konserwatyści, drżący przed nowymi
jakobinami.
Rozprzestrzenia się idea mesjanistyczna. Rodzi się typ patriotyzmu polskiego, aktualny
co najmniej do lat 80. XX w, a w pewnym stopniu nawet do dziś.
Towarzystwo Patriotyczne widziało powstanie jako walkę wolności z despotyzmem:
łączyło więc wątek mesjanistyczny z naśladownictwem rewolucyjnej Francji. Stąd
pomysł zorganizowania symbolicznego pogrzebu dekabrystów (uczestników nieudanej
rosyjskiej rewolty z grudnia 1825 r.). Odbyto go 25 stycznia, w ten sam dzień, kiedy
Sejm uchwalił detronizację Mikołaja I. Ta zbieżność dat miała pokazać, że detronizacja
nie jest manifestacją antyrosyjską: jak pisała radykalna "Nowa Polska", Polacy mieli
"zanieść pochodnię swobody do samej Rosji, do Rosji nas wzywającej, do Rosji
błogosławiącej naszemu powstaniu". Joachim Lelewel ujmie tę samą myśl w haśle,
które zawędrowało na powstańcze sztandary: "Za naszą i waszą wolność".
Mimo słów i gestów "klubiści" nie podjęli (ku rozpaczy wielu historyków) szerszych prób
radykalizacji mas, nie zajęto się też poważnie kwestią chłopską ani żydowską. (...)
Jeśli nie było w powstaniu radykalnej polityki, to ożywione życie społeczne i kulturalne
dawało za to inteligencji nieskończone niemalże możliwości dyskutowania,
publikowania i działalności społecznej. Rozkwita prasa, nowe chwile tryumfu przeżywa
teatr; wydaje się, jakby wróciły złote czasy Wojciecha Bogusławskiego. 30 listopada, w
pierwszy dzień wolności, teatr wystawia, oczywiście, "Krakowiaków i Górali", z
dodanymi zgodnie z tradycją aktualnymi śpiewkami:
Jaka siła
Nas zbawiła,
Orzeł biały krąży;
Kto to sprawił,
Kto nas zbawił,
Dzielny Podchorąży
(...)
Biel, czerwień i błękit
Na widowni coraz liczniejsi są rzemieślnicy i mieszczanie, coraz częściej widzieć
można kobiety. Nie tylko w teatrach: również w kawiarniach. Kobiety pojawiają się
wśród "arbitrów" na posiedzeniach Sejmu: ówczesny "arbiter" to trochę więcej niż
dzisiejszy obserwator, bo obecni na galerii widzowie często współtworzyli atmosferę
izby i mogli wpływać na mówców czy głosujących. W ogóle spośród grup
zmarginalizowanych kobiety najbardziej skorzystały na powstaniu. Nie wszystkie
zapewne: arystokratki już wcześniej występowały na forum publicznym, a kobiety z
niższych sfer nadal miały drzwi zamknięte. Dla kobiet z inteligencji jednak listopad
1830 roku otworzył nowe możliwości.
"W swobodnej teraźniejszej Polsce [...] kobiety mogą i powinny należeć do życia
publicznego" - pisała w styczniu 1831 "Nowa Polska". Wśród warszawskiej inteligencji
na czoło wysuwała się postać Klementyny z Tańskich Hoffmanowej. Jeszcze w grudniu
1830 r. założyła ona z kilkoma koleżankami Związek Dobroczynności Patriotycznej
Warszawianek. Inteligencki profil organizacji jest widoczny: spośród 16
najważniejszych działaczek związku mamy dane biograficzne o dziesięciu, a wszystkie
one były żonami urzędników, prawników bądź oficerów. Praca społeczna służyła
zarazem integracji środowiska.
Była już mowa o tradycji rewolucji francuskiej; warto też wspomnieć o szlacheckiej
tradycji oporu przeciw monarsze. Tradycja ta, obecna w całej Europie, wśród szlachty
polskiej była, jak wiadomo, wyjątkowo żywotna: choć pozycja monarchy w dawnej
Rzeczypospolitej była bardzo słaba, szlachta nieustannie podejrzewała królów o
dążenie do wprowadzenia absolutyzmu. Jej opór wyrażał się najpełniej w szlacheckich
konfederacjach, z których najbardziej znana, już wówczas opromieniona mitem walki
o wolność, była konfederacja barska z lat 1768-72.
Otóż powstanie listopadowe dla licznych jego uczestników ma wiele z takiej właśnie
konfederacji, wypowiadającej posłuszeństwo łamiącemu prawo monarsze. Owa
"sarmacka" tradycja antymonarchiczna łączy się z importowanym z Francji
demokratyzmem i republikanizmem tak ściśle, że na ogół nie da się rozróżniać
składników.
Walenty Zwierkowski jest doskonałym przedstawicielem radykalnie demokratycznej
inteligencji szlacheckiego pochodzenia, której światopogląd kształtował się właśnie na
przecięciu dwóch tradycji republikańskich - sarmackiej i rewolucyjno-francuskiej. Lud,
jego dobro i szczęście, jest dlań najwyższym celem. Lud jednak to dla Zwierkowskiego
nie tylko chłopi i mieszczaństwo, lecz i drobna szlachta - wszystkie warstwy połączone
wspólną wrogością wobec magnatów. Uznanie drobnej szlachty za część "ludu" było
doskonałym pomysłem: pozwalało przejąć najmodniejsze, najnowocześniejsze idee
zachodniej myśli politycznej i połączyć je z tradycyjną szlachecką niechęcią do
magnaterii.
Splot wpływów francuskich i tradycji szlacheckiej doskonale widać w kwestii barw
narodowych. Tryumf bieli i czerwieni nie był wcale jeszcze oczywisty. Zwierkowski,
syn konfederata barskiego, oburzał się, że powstańczy Sejm ogłosił biel i czerwień
barwami narodowymi: przecież barwy konfederacji barskiej były trzy, polskie biel i
czerwień oraz litewski błękit. Że te same barwy były przypadkiem barwami rewolucji
francuskiej? Nie szkodzi, a może nawet lepiej. W rozumieniu Zwierkowskiego Polska
ma te same barwy narodowe co Francja, ale nie jako owoc bezmyślnego
naśladownictwa: te barwy wywodzą się z polskiej tradycji. Podobnie z ideami: Polska
wyznaje te same ideały demokratyczne co Francja, ale doszła do nich sama mocą
własnego, niezależnego rozwoju. (...)
Jak być patriotą?
Jakie były długofalowe skutki powstania dla polskiego życia umysłowego?
Otóż rozwiera się przepaść między Polakami a ich zaborcami: tak, wtedy dopiero, a nie
w 1795 r.! Do 1830 r. "niepodległość" nie jest wcale jasnym pojęciem: powszechnie
sądzono, że Polska może być wolna również pod berłem obcej dynastii. Teraz sytuacja
się klaruje: pojęcia zdrady, niepodległości, walki o wolność przybierają stopniowo sens
mniej więcej taki, jaki utrzyma się do końca XX wieku.
Ta przemiana łączy się z narodzinami romantycznego patriotyzmu, który będzie potem
rozwijany na emigracji. Trudno wprost uwierzyć, jak bardzo w czasie powstania
listopadowego zmienił się sam język patriotycznej ekspresji. Poeci klasyczni i
sentymentalni, a nawet wcześni romantycy nie traktowali zwięzłości jako zasadniczej
zalety: teraz zaś rytm marszowej piosenki (pisanej w większości przez inteligentów dla
ludu) i ciśnienie patriotycznej emocji wymusza ekspresję mocniejszą, twardszą i
bardziej wyrazistą, jaką wyczuwać będziemy w patriotycznej liryce co najmniej do
połowy XX w. Pod wrażeniem upadku Warszawy, w pierwszych dniach września 1831
roku, Kazimierz Brodziński, dawniej autor popularnych sielanek, napisał:
Na zgliszczach narodu stoją,
Które krwią bratnią oblali;
Wolność, i naszą, i swoją,
Ślepo utopić w niej dali.
Czy można dać lepszy przykład przemiany stylu pisarskiego (a ta jest tożsama z
przemianą stylu odczuwania) pod wpływem przemian polityczno-militarnych?
Kolejna nowość jest na pierwszy rzut oka słabiej widoczna. Do tej pory polskie warstwy
wykształcone rozwijały się według - mówiąc umownie - modelu niemieckiego.
Powstawało coś w rodzaju polskiego wykształconego mieszczaństwa
(Bildungsbürgertum), warstwy patriotycznej, lecz przecież dalekiej od rewolucyjnych
uniesień, oświeconej, lecz nie radykalnej. Do 1830 r. męczeństwo, ofiarność, spiski i
cierpienia nie zajmowały zbytnio wykształconego człowieka w Polsce. Patriotyzm
rozumiano jako działalność na rzecz dobra publicznego, a także jako lojalność wobec
władcy. Istniały różnice w porównaniu z sytuacją niemiecką, wynikające choćby z
odmiennej struktury społecznej: silna pozycja szlachty sprawiała, że kultura polska
jako całość o wiele mocniej osadzona była w szlacheckich wzorcach i wartościach.
Jednakże mieszczańska kultura biedermeieru przed 1830 r. umiała się przystosować do
dworków niemal równie dobrze jak do kamienic i zapanować nad umysłami i gustami
polskich wykształconych niezależnie od ich pochodzenia społecznego.
Po klęsce powstania natomiast warstwy wykształcone zamykają się na kilkanaście lat w
sferze życia prywatnego, poddane zarazem ciśnieniu romantycznego patriotyzmu,
który niemal niepostrzeżenie oddziaływał na ich ideały (choć niekoniecznie na
praktyczne zachowania). Ideał spokojnego życia, w którym praca dla kraju łączy się z
dążeniem do osobistego szczęścia, ustępuje miejsca ideałowi poświęcenia, misji,
demokratyzmu. Powstanie listopadowe zadecydowało więc o tym, że nie wytworzy się
na ziemiach polskich wykształcone mieszczaństwo według wzorca niemieckiego; od tej
dopiero pory daje o sobie znać polska inteligencja we właściwym sensie tego słowa.
Skróty i śródtytuły od redakcji
*Maciej Janowski jest docentem w Instytucie Historii PAN w Warszawie. Zajmuje się
historią idei w nowożytnej Europie. Najważniejszą jego publikacją jest „Polska myśl
liberalna do 1918 roku” (wyd. Znak i Fundacja Batorego, 1998).
Publikowany tu esej jest skrótem ostatniego rozdziału „Narodzin inteligencji” jego
autorstwa, to jest tomu I „Dziejów inteligencji polskiej do roku 1918”, które ukazują
się w tych dniach nakładem Wydawnictwa Instytutu Historii PAN oraz Neritonu.
Tom I obejmuje okres od połowy XVIII wieku do powstania listopadowego.
Tom II "Błędne koło" pióra Jerzego Jedlickiego opowiada o scalaniu się na emigracji i
pod trzema zaborami inteligencji zawodowej, świadomej już swojej roli narodowej i
społecznej, aż do tragicznego powstania styczniowego.
Tom III "Inteligencja na rozdrożach" napisany przez Magdalenę Micińską obejmuje okres
głębokich podziałów materialnych i konfliktów ideowych inteligencji polskiej na
przełomie XIX i XX wieku do odzyskania niepodległości.
Trzytomowe dzieło pod redakcją Jerzego Jedlickiego jest zwieńczeniem długich lat
pracy i dyskusji w Pracowni Dziejów Inteligencji IH PAN utworzonej przez Ryszardę
Czepulis-Rastenis (zm. w roku 1994). Obszerna bibliografia, w jaką każdy tom został
zaopatrzony, zdaje sprawę z ogromu pracy kilku pokoleń historyków polskich i o Polsce
piszących, których dorobek umożliwił autorom pokuszenie się o próbę ujęcia
syntetycznego.