Czerniak Grzegorz
O złośliwym smoku, polityce i kanalizacji
Z „Fahrenheit”
ilustracje Piotr Zwierzchowski
Zebrani stali w pełnym napięcia oczekiwaniu. Komuś
zaburczało w brzuchu. Wysoki, zwalisty mężczyzna,
przepasany umączonym fartuchem syknął i zrobiło się cicho.
Rycerz w błękitnej, szmelcowanej zbroi pociągnął konia za
wodze i zatrzymał się przed wejściem do pieczary zawalonym
ogromnym głazem. Rozejrzał się bezradnie. Wyraźnie nie miał
pomysłu na pokonanie przeszkody.
– Dzwonek – podszepnął ktoś z tłumu. – Dzwonek, idioto.
Rycerz z chrzęstem rękawicy pociągnął za różową wstążkę
uwiązaną do ozdobnego sznurka. W czystym, jesiennym
powietrzu rozległ się donośny gong. Spłoszone kawki zerwały
się z drzew i dały upust swemu niezadowoleniu w dosyć
perfidny sposób. Na dźwięk łopotu skrzydeł wszyscy
pośpiesznie wyciągnęli małe, skórzane płachty, skutecznie
chroniące przed zagrożeniem. Wszyscy oprócz rycerza. Tłum
zarechotał złośliwie, a spoza głazu dało się słyszeć grzechot kamieni. Ogromna skała uchyliła się nieco,
tworząc wąską szczelinę. Wyszła z niej, a raczej przecisnęła się z niejakim trudem, niewielka istota,
o twarzy niemal całkowicie pokrytej rudawym zarostem. Sumiaste wąsy kurdupla wraz z długą do pasa
brodą tworzyły jeden wielki nieuporządkowany gąszcz. Miejscowy balwierz aż jęknął z wrażenia. Rycerz
zaś uśmiechnął się mimowolnie, gdy poczuł znajomą woń samogonu.
– Tato, tato! – Piekarza pociągnął za rękaw mały, bladolicy smyk. – Czy to naprawdę krasnoludek?
– Nie jestem żadnym zafajdanym krasnoludkiem! – wrzasnął brodaty wściekłym barytonem. – Wbijcie to
sobie do tych ciemnych makówek. I nie znam drogi do końca tęczy! To też sobie, tfu, wybijcie!
Tłum zafalował. Ludziska zaszemrali. Kiedyś dwóch poszkodowanych na umyśle kowalczyków porwało
krzata w celach zarobkowych. Blisko tydzień męczyli kurdupla, by zdradził im, jak dotrzeć na koniec tęczy
i jak dobrać się do ukrytego tam garnca złota. Jakiś czas potem obaj porywacze zniknęli w nader
podejrzanych okolicznościach, a całe Rykowisko huczało od plotek. Przez miesiąc. Po miesiącu bowiem
córka sołtysa powiła nieślubne dziecko. Ewidentny skutek lekcji kaligrafii z miejscowym pisarczykiem oraz
poezji śpiewanej z przejezdnym grajkiem. Afera dostarczyła ludziom nowego tematu do plotek, jak
i niezapomnianych emocji przy obstawianiu zakładów dotyczących możliwego osobistego wkładu
pisarczyka i grajka. Ponieważ grajek, jako się rzekło, bywał w Rykowisku przejazdem, oberwał oczywiście
ten pierwszy.
Teraz po raz kolejny zanosiło się na ciekawy temat, w sam raz zdatny do niekończących się dysput nad
kuflem piwa.
O AUTORZE
Grzegorz Czerniak -
ma
dwadzie
ś
cia lat. Urodził si
ę
i
mieszka w Lubinie. Studiuje na
drugim
roku
dziennikarstwa
i
komunikacji
medialnej
w
miejscu
zamieszkania.
Uwielbia
fantastyk
ę
we
wszelkich jej przejawach, głównie pisanych.
Nie rozumie kobiet i matematyki. Jeszcze nie
wie, czym zajmie si
ę
po studiach. W mglistej
przyszło
ś
ci marzy mu si
ę
debiut ksi
ąż
kowy i
zało
ż
enie pasma fantastycznego. Z powodu
optymistycznej natury wierzy,
ż
e uda mu si
ę
osi
ą
gn
ąć
przynajmniej jedn
ą
z tych rzeczy.
Opowiadanie teraz publikowane mo
ż
na
uzna
ć
za pierwsze, a ma szczer
ą
nadziej
ę
,
ż
e nie ostatnie.
– Witam. Jestem Archibald III – odezwał się ponownie i już zgodnie z procedurą krzat. – Sekretarz jego
dostojności Crostaminunisa Złotej Łuski. Kto śmiał zakłócić jego błogi sen?
Błękitnooki rycerz klęknął pośród pożółkłych liści, spojrzał w niebo i wyciągnął oburęczny miecz.
Archibald odsunął się lekko do tyłu. Wolał dmuchać na zimne. Kiedyś przypadkiem oberwał od jednego
z tych zakutych w puszki baranów. Przeprosiny nie pomogły, nos bolał przez całą zimę.
– Ja! – wrzasnął rycerz i zawinął bronią świszczącego młynka. – Dobromir Lśniąca Tarcza! Rycerz
chwalebnego i świętego zakonu Lamberta Ocierającego Łzy Niepokalanym Dziewicom!
Tłum zaklaskał z emfazą, rozległo się parę gwizdów. Paladyn czując poparcie, wyraźnie się rozochocił.
– Nadeszła era jasności, czas szczęśliwości ludzkiej, wywalczonej promiennym mieczem i chronionej
tarczą dobra! – darł się. – Nadchodzi kres ciemności i ciemiężenia bezbronnej ludności!
Bezbronna ludność zawyła ze śmiechu. Ten to dopiero był wygadany. Dostojny sekretarz odczekał, aż
wszystko się uspokoi.
– Czy jest rezerwacja? – zapytał, lekko ziewając.
Rycerz skwapliwie wyjął z sakwy pomięty kartonik, podał go krzatowi. Ten rozpostarł zwój trzymanych
w dłoni papierów i począł coś pilnie obliczać.
– Wszystko się zgadza – obwieścił uroczyście, z namaszczeniem sięgając po małą, miedzianą trąbkę
zawieszoną u pasa. Nad polanką poniosła się melodia do złudzenia przypominająca tę ze świńskiej, ludowej
pioseneczki. Kilka osób podchwyciło rytm. Szlachetny w obliczu i uczynkach Dobromir Lśniąca Tarcza
wdrapał się, nie bez pomocy, na wysokie siodło i pieszczotliwie ujął kopię. Zasuwana przyłbica zgrzytnęła
z protestem. Tylko smoka brakowało. Archibald nerwowo wytarł wybitnie wielki nos i zatrąbił jeszcze raz.
Odzewu nie było.
– Chwila – mruknął i zniknął w głębi jaskini. Po chwili zebrani usłyszeli dwa podniesione głosy. Co
odważniejsi podsunęli się bliżej, aby dosłyszeć choć strzępki kłótni. I odsunęli co rychlej, słysząc grzechot
kamieni. Głaz z hukiem odtoczył się do połowy, a z czeluści wychynął wielki, gadzi łeb. Zielono jarzące się
ś
lepia przebiegły wrogim spojrzeniem po tłumie, zatrzymały się na rycerzu, który mocniej ścisnął trzymaną
w ręku kopię. Ale smok tylko ziewnął szeroko, ukazując dwa rzędy ostrych jak sztylety zębów
i rozdwojony język.
– Czego? – zadudnił wyraźnie znudzonym głosem.
– Bezwstydna potworo, ciemn... – zaczął paladyn, ale Złota Łuska przerwał mu potężnym westchnięciem.
Pomarańczowe liście, dotąd bezczelnie wylegujące się na polance, zawirowały, uniosły się na wysokość
ramienia.
– Dobra, wystarczy. Niepotrzebnie pytałem. Wiem. Chcesz odciąć mój cuchnący ciemnością i chaosem łeb.
– Gad kiwnął głową i znowu ziewnął. – Powiem krótko i po męsku. Walki nie będzie.
Obywatele Rykowiska jęknęli jak jeden. Rycerz z kolejnym zgrzytem odsunął przyłbicę i wpatrywał się ze
zdziwieniem w kwintesencję chaosu.
– Czego wy, do diabła, ode mnie chcecie? – zirytował się smok, widząc niemy wyrzut malujący się na
obliczach zebranych. W oczach rycerza i miejscowego grabarza błysnęły łzy. – Przynieśliście cholerną
petycję. Mam zgodną naturę. Podpisałem. Zostałem, do wszystkich diabłów, jaroszem. Mimo że to nie idzie
w parze z moimi przekonaniami. Czego jeszcze? Mam już dość. Nie będzie więcej widowiska.
– Ale... – jęknął rycerz.
– Żadnych ale – uciął krótko potwór i odwrócił się. Pogrzebał z brzękiem w górze hołubionych od setek lat
skarbów.
– Masz. – Rzucił w dłonie rycerza złoty puchar, po same brzegi wypełniony drogimi kamieniami. – To za
fatygę. Nie wydaj od razu.
Wejście do jaskini zamknęło się ze zgrzytem. Na polance zapadła cisza, jeśli nie liczyć powrzaskujących
ptaków. Rycerz opuścił głowę i zastygł w bezruchu jak spiżowy posąg.
***
Słońce stało już nisko, gdy na opustoszałą już polanę wychynął dostojny sekretarz w towarzystwie dwóch
mocno przygłupawych kowalczyków.
– Żeby mi tu ani jeden papierek nie został, bałwany – rzekł groźnie i pogroził palcem. – Bo złoto
zobaczycie, jak wojewoda Capsztyk koronę. Później zagrabić liście. I do kielichów. Wypolerować tak,
ż
ebym mógł się przejrzeć. Zrozumiano?
– Tak, mistrzu Archibaldzie.
***
A Lambert Ocierający Łzy Niepokalanym Dziewicom spojrzał z góry i z politowaniem pokiwał głową.
I z cichym westchnieniem zabrał się za następną. Dziewicę, rzecz jasna.
***
Słońce z uporczywą zajadłością próbowało przebić się przez magiczną mgłę, która łagodnie opatulała
Badeńską Szkołę Magii. Mgła zaś kłębiła się niewzruszenie, zasłaniając wszystko poza szczytami
strzelistych wież. Sinawy opar, przynajmniej według mistrzów akademii, miały podnieść prestiż
i tajemniczość przybytku. W praktyce ułatwiał studentom obojga płci wycieczki do prężnie rozwijającego
się, akademickiego miasteczka, które słynęło głównie z różnorakich szynków i zamtuzów, Przed jednym
z tych ulubionych przez żaków budowli opierał się o wóz młody mężczyzna. Dookoła unosiła się woń ryb,
niezbyt świeżych, prawdę mówiąc. Cóż, dary morza.
– Jeszcze, jeszcze! – zaryczał piąty rok Magii Interwencyjnej, malowniczo wymieszany z trzecim rokiem
Magii Kosmetycznej. Twarz młodzieńca stopniowo wymieniała barwę białą na zieloną. Ciało zgięło się
w pół i gwałtownie oddało naturze treści procentowe. Studenci zgodnie ryknęli śmiechem. Z boku, niedbale
oparty o framugę, obojętnie obserwował ich ochroniarz Różowego Pantofelka. Framuga trzeszczała i wyła
o litość pod ciężarem nabitego muskułami cielska Prototypu Debila. Tak Maxiego zwali studenci, od lat
przekazując przezwisko z rocznika na rocznik. Nie bezpodstawnie zresztą, acz tylko poza zasięgiem jego
uszu. Maxie mógł z powodzeniem wymienić się rozumem z cielęciem. Bez zbytniej szkody i zauważalnej
różnicy dla obydwóch stron, choć pretensji, zrozumiałych jak najbardziej, można by się spodziewać ze
strony tego drugiego – swego czasu powstał nawet o tym poemat. Nagle spoza ogromnego barku Prototypu
Debila wyskoczyła włochata głowa starosty działu.
– Ludzieeeeee – wydarł się, przekrzykując gwar ulicy. – Jabłeczne przez godzinę o połowę tańsze...
Bulwar w okamgnieniu opustoszał. Do dygocącego obok wozu chłopaka podeszła drobna, czarnowłosa
dziewczyna.
– Jak się czujesz, Gary? Pamiętaj, że jutro masz egzamin – powiedziała cicho i opiekuńczo otuliła go
długim, zielonym szalem. Gary kiwnął głową na znak, że i owszem, pamięta, po czym zaczął udawać
morsa. Z dość, trzeba przyznać, mizernym skutkiem.
***
W sali rozległo się głuche, miarowe stukanie. Szanowna Komisja Egzaminująca odczekała stosowną
chwilę, mającą do końca zdeprymować studenta. Zasiadało w niej jak co roku tych samych, czterech
wykładowców. Na honorowym miejscu Hackwell, zwany przez studentów Burakiem z uwagi na zawsze
intensywnie rumiane policzki i dość kiepskie poczucie humoru. Po jego prawicy surowy dziekan wydziału
Iluzji, z bliżej nieznanych powodów zwany Mastodontem. Składu dopełniali Chivay Montana i Dydal
Waleczny, z zapałem oddający się grze w kółko i krzyżyk.
– Wejść – powiedział grobowym głosem przewodniczący, Baltazar Hackwell. Drzwi odchyliły się
nieśmiało, do środka wszedł niepozorny, chudy wręcz chłopak o rudych włosach. Był blady i sprawiał
wrażenie człowieka, który przed chwilą pogrzebał liczną, na dodatek wyjątkowo skąpą rodzinę. Skłonił się
lekko i rozejrzał dookoła. Po prawej stronie niewielkiego gabinetu stał pokrzywiony i lekko połamany
szkielet. Poturbowany zapewne przez rozżalonych studentów. Bez żenady wyszczerzał dodatkowe siekacze,
niewiele sobie robiąc z powagi sytuacji i braku kilku żeber. Na lewo od niego stała botaniczna chluba
Mastodonta – olbrzymi kaktus.
– W-witam Szaa-n–n-nowną Komisję E-e–egzaminującą – wydukał cicho chłopak, czując jak jego żołądek
wraz z zawartością zdecydowały się udawać windę. Zawsze jąkał się w chwilach nerwów. Im bardziej tego
nienawidził, tym częściej się zacinał. – Nazywam się G-gary Porter. Je-je-stem stu-u–dentem piątego roku
M-m–magii Inter-Inter-w–w-wencyjnej pod profesor-rem E-e–euzebiuszem S-s–s-trzykałką. Uniż-żenie
proszę o prze-prze-przeegzaminowanie mnie z za-za-kresu...
– Prośba przyjęta. O zakres się nie martwmy – przerwał brutalnie Hackwell, a Mastodont uśmiechnął się
zjadliwie, stukając niedbale palcem o blat biurka. Montana jęknął rozdzierająco, gdy przeciwnik
z namaszczeniem zakreślił trzy kółka. Mastodont uśmiechnął się jeszcze paskudniej. – Źle pan wygląda,
panie Porter, a raczej rzec muszę... mistrzu artysto.
Gary z wyraźnym trudem przełknął ślinę. Przypomniał sobie, co niespełna pół roku temu malował
z Suchym i Zapałką na poszarzałej ścianie katedry. Opuszczone spodnie. Burak obejmujący od tyłu
Mastodonta. Oczy wytrzeszczone w groteskowej parodii ekstazy. Malowidło było całkiem niezłe i wcale
wymowne. Brakowało tylko podpisów. Do czasu. Bo parę godzin później, pijany w sztok Zapałka
postanowił podpisać dzieło. Nie chcąc okazać się świnią, podpisał też za kolegów. Porter nie potrzebował
wykładów z wróżenia, wiedział już, co dostanie. Zrobiło mu się niedobrze. Żołądek dojechał na ostatnie
piętro i bezczelnie, po chamsku pozbył się kłopotliwych treści. Biedny kaktus.
***
Noc otuliła trakt podróżny mroczną zasłoną ciemności. Księżyc atakował ledwo widoczne gwiazdy seriami
obraźliwych gestów. Mający wszystko w dupie wiatr roznosił posępne postukiwanie końskich podków.
Poboczem drogi wlókł się, prowadząc rumaka za uzdę, młody rycerz zakuty w stalowe blachy. Smętnie
pochylił głowę, tak nisko, że włosy opadły mu na oczy i całkiem przesłoniły drogę. Koń wielce w tym
temacie przypominał swego pana. Nagle obok drogi poruszyły się gwałtownie cienie. Rycerz nie
zareagował. Pierwszy cios spadł mu na plecy, bezboleśnie odbił się od zbroi. Drugi trafił w odkrytą
potylicę, rzucił go na kolana. Pałki ponownie wzniosły się do góry. Ktoś pociągnął rżącego konia w stronę
pobliskich krzaków. Wtem trakt rozbłysnął błękitnym światłem. Przemyślnie zamaskowani podwiązkami
opryszkowie zasłonili oczy, rycerz bujnął się do przodu i zarył nosem w piach. Światło sączyło się z dłoni
rudego chłopaka w ciemnym płaszczu.
– Z-z–zostawić go! – wrzasnął młodzik. – Ale już! B-bo was, t-t–t-aka wasza mać w ża-żaby p-p–
pozamieniam.
Napastnicy rozejrzeli się po okolicy, uśmiechnęli pod nosem. Światło zmieniło kolor na zielony, a potem na
różowy.
– T-t–t-tak? W żaby nas pozamieniasz, mówisz – wycedził ten przy koniu. – No, to zobaczymy, kto kogo
w co zamieni, gołowąsie. A szukałeś w burdelu roboty przy robieniu nastroju? Nie? Pewnie już nie zdążysz.
A szkoda.
Zbójcy rozdzielili się, sprawnie zachodząc młodego czarodzieja z trzech stron. Ten przybladł lekko, zaczął
gwałtownie gestykulować dłońmi i krzyczeć, wciąż się jąkając. Opryszkowie rzucili się do przodu, unosząc
zbrojne w lagi ramiona. Rudzielec jeszcze podniósł głos. Wprawdzie żaden ze zbójów nie zamienił się
w żabę, ale i tak poszło całkiem nieźle. Temu od konia wyrosły momentalnie potężne uszy i zaczęły żyć
własnym życiem, plącząc się mu pod nogami. Wywalił się z hukiem i zaniósł płaczem.
– S –s-skurwysynuuuuuu – zawył w przerwach pomiędzy kolejnymi atakami szlochu. Pozostali wzięli nogi
za pas, nie martwiąc się o kompana. Zaklęcie dosięgło ich w biegu. Wolniejszy wywinął w powietrzu
niepowtarzalnego koziołka i poszorował po przydrożnych kamieniach. Wstał zaraz, wyraźnie nie
poszkodowany zanadto, szczęśliwy pobiegł dalej. Chwilę później powietrze rozdarł przestraszony kwik,
dokładnie taki, jaki wydaje wieprz goniony przez uzbrojoną w topór gosposię. I nastała cisza, tylko
delikatnie zakłócana pochlipywaniem tego z uszami.
– G-gary Porter – przedstawił się krótko rudy, pomagając podnieść się rycerzowi. – Ż-żyjesz chłopie? Hej!
Mówię do ciebie! – wrzasnął mu prosto w ucho. Zakuty w blachy młodzieniec spojrzał na niego
ciemnobłękitnymi oczami, jak gdyby wyrwany z głębokiego snu. I rozpłakał się.
Później rozpalili wspólne ognisko, zjedli ze wspólnej miski. Z dziewczęcym skrępowaniem opowiedzieli
swoje historie. Ogień rzucał ponure blaski na zbroję rycerza. Porter przyjrzał mu się dokładniej. Pod
krzaczastymi brwiami żywe, błyszczące w oczy, długie, ciemne włosy spadające na plecy. Same plecy
mocne i szerokie. Na oko, liczył ze dwadzieścia lat. Kawał byka, można by rzec.
– Czym się tak łamiesz, Dobrek? Hę? – rzucił na pozór beztrosko Gary, przerywając milczenie i pracowite
grzebanie w uchu. – Sprawa trochę ucichnie i wszystko wróci do normy. Nie twoja wina, że potwór nie
stanął jak należało. Gady to wyjątkowo złośliwe bydlęta.
– Nie rozumiesz. – Lśniąca Tarcza grzebał w piasku patykiem, emanującym goryczą. – Naprawdę nie
rozumiesz. Z zakonu mnie wyrzucili. Właściwie, to mnie nawet tam nie wpuścili. Ktoś powiedział, że
jestem od Św. Herberta, a ci uznali to za potwarz. Trzy ofiary śmiertelne i kilkunastu rannych. Kurwa...
– Posiekali się o to, do jakiego należysz zakonu? – zdumiał się Porter. – O tym nie mówiłeś. Pluń na to,
mówię ci. Też nie mam co ze sobą zrobić. Stary powiedział, że jeżeli zobaczy mnie w pobliżu domu, to mi
rozbije łeb. Przybierz jakieś inne miano, jak już będziemy sławni, przyjdą do ciebie na kolanach. Głowa do
góry, trochę dziewic jeszcze na świecie zostało.
Twarz rycerza rozjaśniła się, na krótką wprawdzie chwilę, ale zawsze to coś. Już świtało, gdy zawinęli się
w wojłoki. Za poduszkę posłużyło twarde i pachnące skórą siodło Opętańca, dobromirowego konia. Porter
długo jeszcze wiercił się na wszelkie sposoby, na przekór wyrzutom sumienia próbując zasnąć. Pierwszy
raz skłamał. Wprawdzie w dobrych intencjach, ale skłamał. Bo prawdziwych dziewic już na świecie nie
było. I to był problem błędnych rycerzy. Jeden z wielu.
***
– Szlag by to trafił, zator jakiś. – Wytężył wzrok Porter, spoglądając do przodu.
– Jakiś dziwny zator – dodał przechrzczony na Lśniącego Dobromir, osłaniając oczy przed słońcem.
W poprzek drogi ustawiony był ciąg wozów, dokumentnie blokując przejazd. Dookoła walało się
i niszczało wysypane zboże. Na jednym z drabiniaków stał pulchny człowieczek i wrzeszczał
niemiłosiernie. Wokół wozu kilkudziesięciu kmieci z zapałem machało grabiami i cepami, klaszcząc po
każdym zdaniu przemawiającego. W zbiegowisku migały czerwone mundury straży, z daleka wyglądające
jak kwiatki maku. Podjechali bliżej, na przedzie skrzący się w słońcu Lśniący, za nim drobny Porter. Przed
kopytami Opętańca przebiegła z godnością świnia. Na prawym boku miała wypisane: JENDSZEJ
PROFADŹ. Na drugim widniały malowniczo krzyżujące się widły i grabie.
– Nie znam tego godła – mruknął ze zdziwieniem Lśniący, rozglądając się dookoła. Prawie wjechali
w gwardzistę starannie regulującego cyrkulację płynów w organizmie.
– Jak jedziesz cymbale! – wrzasnął przestraszony stróż prawa i pośpiesznie dopiął portki. – Mam ci konia
odholować? Czego tu? Nie widzisz, że pikieta drogę blokuje?
– Przepraszam, panie władzo. Chcieliśmy przejechać, ale... – Tu oklaski zagłuszyły wszelkie rozmowy.
Gwardzista cierpliwie odczekał, aż się uciszy.
– Pikietę chłopską tu mamy, kopichwasty chcą podwyżki cen na zboże. Przejazd zablokowany. Wszystko
przez cholernego Lepieja – wyjaśnił. Nie wyglądał przy tym jednak na zbyt zmartwionego.
– Nie da się czegoś z tym zrobić?
– Zaraz coś pokombinujemy. Może... – Porter z niekłamanym żalem wyliczył mu piętnaście ostatnich
srebrniaków, a strażnik uśmiechnął się od ucha do ucha. – No, jakieś przejście chyba się znajdzie.
Czekajcie chwilę.
– Nasze świnie chcą jeść! – huknął wcześniej wspomniany Jędrzej Lepiej i został z miejsca nagrodzony
kaskadą oklasków. Zanim się skończyły, wrócił gwardzista.
– No, macie tam lukę. Tam, pomiędzy broną a wozem Lepieja.
Powoli przejechali dalej, nie powstrzymywani. No, jeśli nie liczyć podpitego kmiotka i małego stadka gęsi
dołączonych gościnnie do blokady.
W dole, ogrodzone kamiennymi murami leżało Miasto. Miasto uporządkowane do granic możliwości.
W każdym względzie i z każdego punktu widzenia. Nawet łapówki dawało się tu w określonych miejscach.
Jednym z nich była brama południowa, szumnie zwana Rywingate. Porter i Lśniący utknęli w szerokiej
kolejce wszelakiej maści pojazdów, od wielkich, krytych wozów zaczynając, na małych dwukółkach
kończąc. Każdy podróżny zatrzymał się przy wjeździe do miasta w celu uiszczenia cła i udzielenia
odpowiedzi na kilka rutynowych pytań. Strażnicy, wszyscy jak z jednego ojca, byli ponurzy i wąsaci,
i wszyscy byli uzbrojeni w halabardy. Najwyraźniej po matce odziedziczyli talent do niewybrednych
wiązanek, którymi raczyli opieszałych kontrahentów. Przed nosem Opętańca turkotał zaprzężony w dwa
muły i przykryty brązową płachtą wóz. Porter zauważył wystającą spod przykrycia szyjkę butelki.
– Co na budzie? – zapytał groźnie strażnik o wąsach jak wiechy i krzaczastych brwiach. Chudy jak trzaska
kupiec uśmiechnął się rozbrajająco.
– Suszone grzyby, kapitanie – oznajmił bezczelnie.
– Nie jestem kapitanem. Ile?
– Tylko patrzeć. Sto siedemdziesiąt funtów.
– Sto srebrnych groszy. – Przyszły kapitan zajrzał pod płachtę.
– Ależ kapitanie, sto? Tu jest słoiczek dla żony. Zrobi dzieciom.
Butelka z przyjemnie bulgoczącymi grzybami powędrowała do rąk strażnika. Ten, rozumnie używając pełni
zmysłów, ocenił trunek i wziął osiemdziesiąt. Lśniący wraz z Porterem stanęli przed skrzętnie liczącą
pieniądze nadzieją Gwardii Miejskiej.
– Ryby, grzyby czy warzywa? – zapytała nadzieja, nie odrywając wzroku od sakiewki.
– Nic z tych rzeczy, panie władzo, tylko parę... – zaczął wyjaśniać Gary, gdy zmroziło go spojrzenie
strażnika.
– To po cholerę się tu pchacie, smarkacze – zirytował się wyraźnie. – Ja tu uczciwie pracuję. Nie widzicie
tabliczki? Jazda stąd i na drugi raz wjeżdżać od północy.
Zgodnie spojrzeli w górę. Zawieszona nad bramą tabliczka głosiła: RYBY GRZYBY WARZYWA –
LINIA CEŁ. Za nimi w kolejce był wóz pełen wędzonych ryb w postaci nieprzyzwoitych malunków na
sandałowym drewnie.
Zaraz za bramą porwał ich kolorowy wir ludzi, doprawiony bardziej lub mniej szlachetnym zapachem.
Ludziska śmiali się, wyli i klęli w różnych wariantach oraz językach.
Porter i rycerz z mozołem przepchnęli się do pierwszej lepszej karczmy o wdzięcznym mianie Puść Pawia,
i zapewniwszy Opętańcowi opiekę, weszli do środka. Wnętrze było bardzo przyjemne. Wygodne,
czteroosobowe stoły, obite skórą krzesła i wszędobylski dym. Siedząc przy kolebiącym się stoliku, zaczęli
obliczać mocno nadwątlone zasoby. Jeszcze odrobina nadwątlenia groziła powstaniem czarnej dziury.
Karczmarz szybko i sprawnie przeliczył miedziaki.
– Poszli won, gołodupcy – oznajmił, lekko sepleniąc. – Za to możecie dostać kubek wody. A i to przy
sporej zniżce.
Spojrzeli po sobie ponuro i wstali od stołu. Lśniący zaczynał żałować klejnotów pozostawionych sołtysowi
Rykowiska w zamian za milczenie. Nagle Gary zobaczył Grubego. To naprawdę był Gruby. Ojsze Wagen,
syn potentata kupieckiego, niegdyś tonący w kompleksach z powodu swej puszystości. Niegdyś, bo teraz
wyglądał jakby kompleksy zostawił podczas ostatniej wizyty w wychodku. Wytykana srebrem, kosztowna
szata opinała jego kuliste ciało, a złote pierścienie dodawały mu powagi i autorytetu. Szedł dostojnym
krokiem przez główną salę. Za nim dreptał mały człowieczek o lekko skośnych oczach i gwałtownie
gestykulował.
– Ojsze – krzyknął Porter po imieniu, nie chcąc degradować pulsującego autorytetem przyjaciela do
Grubego. Tym bardziej, że od owego tłuściocha zależał teraz ich obiad. Gruby zmarszczył brwi, obrócił na
pięcie i w chwili, gdy poznał szkolnego kompana, uśmiechnął szeroko. Uścisnęli się serdecznie.
– Porter, zapluta ofermo – sapnął Wagen Junior, starannie ukrywając wzruszenie w fałdach pełnych
policzków. – Co ty tu robisz? Słyszałem o egzaminie, ale nie zdążyłem ci pomóc. Ale co tak będziemy stać!
Chodź, pogadamy jak ludzie przy stoliku. Mam tu własny stolik. Rajco Gunther, chodźcie z nami.
– To jest Lśniący, Lśniący to jest Gr... Ojsze Wagen – dokonał prezentacji Porter. Przeszli do kapiącej od
luksusów, prawie zacisznej salki. Prawie, bo obok odprawę przepijało trzech górników. Jedli za sześciu, pili
za dziesięciu i wrzeszczeli za dwudziestu. Głównym tematem burzliwej debaty były niewątpliwe atuty pani
Bochenek. Jeśli wierzyć opowieściom, owa zwiewna istota potrafiła biustem zgniatać orzechy i flaszkę
gorzałki wykończyć w równo siedem sekund. Wymarzona żona!
Gary rozparł się wygodnie na olbrzymim krześle, niewiarygodnie wprost miękkim. Karczmarz przybiegł za
chwilę, prawie gubiąc kapcie i gnąc się w ukłonach. Porter triumfująco zmierzył go wzrokiem, gdy tamten
rozdziawił gębę i zastygł tak, rażony zdumieniem, z wyraźnym i pewnie nieodwracalnym wytrzeszczem
kaprawych oczek.
– Mistrzu Wagen... – zaczął rajca, ale zrezygnował, widząc nieprzytomne i wyrażające skończone
łakomstwo spojrzenie Grubego.
– Co mamy załatwić, załatwimy. Nie bądźmy drobiazgowi, panie Gunther. Co się tak patrzycie,
gospodarzu? Podawajcie jak leci.
Kolejne potrawy wjeżdżały na stół w maratońskim tempie i znikały w krótkodystansowym. Głównie za
sprawą Grubego. To była jego największa przywara. Kierował się w życiu dwoma zasadami: dużo i często.
Po dwóch godzinach postu dostawał spazmów. Górnicy przycichli trochę, przerwę w dyskusji wypełnili
kolejnymi, opróżnianymi coraz szybciej kuflami.
– Co się tak ciągle gapisz, do cholery! Za złodzieja mnie masz? Kompania, idziemy gdzie indziej! – Zza
ś
cianki dobiegł odgłos odsuwanych krzeseł i bełkotliwe przeprosiny karczmarza. Wytrzeszcz w sposób
znaczący zaczynał zmieniać jego życie. Gruby, po trzech obiadach i kilkunastu przystawkach, skończył
jeść.
– No – powiedział zadowolony, ocierając usta po ostatnim węgorzyku w zalewie. – Załatwmy najpierw
nasze sprawy, panie Gunther. Później chciałbym pogawędzić ze starymi znajomymi.
– Mistrzu Wagen, Rada Miejska usilnie prosi o załatwienie sprawy cholernego Lepieja. Znowu zablokował
południowy trakt, wysypał własne ziarno i grozi, że ustanowi republikę chłopską – wyrecytował jednym
tchem rajca.
Gruby ze znudzeniem zmrużył oczy.
– Nic nowego tu nie widzę, panie rajco. Czego wy ode mnie chcecie? Żebym go w żabę zamienił?
– Jaki mistrz domyślny, doprawdy – zatarł ręce Gunther. – Tylko gdyby można tak po cichu, bez rozgłosu.
– Nie! – Pokręcił głową Ojsze, gasząc błysk w oku rozmówcy. – Nie można by. Bierzecie mnie za
oprawcę? Nic z tego. Macie swój rozum wspomagany Gwardią Miejską.
– Wysłaliśmy tam gwardzistów. Twierdzą, że nic się nie da zrobić – wyjaśnił wyraźnie zasmucony
Gunther. Porter uśmiechnął się pod nosem, z pasją studiując okopcone wzory na suficie. W końcu strażnicy
całkiem nieźle dorabiali do pensji przy okazji blokady. Miał okazję doświadczyć tego w dość dotkliwy
sposób. Nie odezwał się jednak. Zdążył poznać już Miasto. I zauważyć wisielca skazanego za jego
zaśmiecanie. Krzywy napis na pobliskim murze głosił, iż powieszony był przedostatnim uczciwym
człowiekiem w okolicy. Porter nie chciał być tym ostatnim. Wręczanie łapówek w miejscach ku temu nie
wyznaczonych mogło skończyć się fatalnie.
Gruby tymczasem myślał intensywnie, masując na zmianę drugi i trzeci podbródek
– Panie rajco – zaczął, wodząc chytrymi oczkami po dogorywających górnikach. – Trzeba by go
przekupić...
– Nic z tego, już próbowaliśmy.
– Bo zaoferowaliście pieniądze. Tak?
Gunther przytaknął skwapliwie.
– Błąd. On czuje się obrońcą i przedstawicielem rolników. Czego chce?
– Nie możemy spełnić jego żądań – oburzył się mały człowieczek. – Chce władzy i podwyżek cen na
zboże.
– Chce władzy. Dobrze. – Gruby miętosił drugi podbródek. – Dajmy mu namiastkę władzy. Zróbcie go
ambasadorem. Obiecajcie podwyżki z czasem. W obietnicach jesteście niezastąpieni. Z kim mamy
najgorsze stosunki?
Rajca podrapał się za uchem.
– Z Orakijczykami, zdaję się.
– Nic prostszego. Zróbcie go przedstawicielem Miasta w Oraku. Będąc daleko, nie będzie mógł szkodzić
tutaj. A tam i tak nie pogorszy sprawy.
Szczurowata twarz Gunthera rozpaliła się diabelskim światłem.
– Skusi się, musi się skusić. Muszę to omówić z Lesiem Dillerem. Żegnajcie, mistrzu, i dziękuję. Do
widzenia panom.
Rajca opuścił ich spiesznie, mimochodem i po ojcowsku karcąc karczmarza za gapienie się. Wytrzeszczem.
Kilkadziesiąt lat później historycy wytykali tę rozmowę jako początek zawziętej i okrutnej w skutkach
wojny pomiędzy Orakiem i Miastem. Rajcy nie docenili bowiem dwóch istotnych rzeczy. Mianowicie
demagogii Lepieja i niskiego poziomu intelektualnego mieszkańców Oraku. Do wojny zostało jednak
trochę czasu.
– No! – Zatarł ręce Gruby. – Wreszcie możemy spokojnie pogadać. Nie jesteście głodni?
– Nic się nie zmieniłeś, Gruby – roześmiał się Porter. – A raczej mistrzu Wagen.
– Darujmy sobie tego mistrza – parsknął Ojsze i rozejrzał się za karczmarzem, który właśnie ryczał jak bóbr
na zapleczu. – Mów mi po staremu, korona mi z głowy nie spadnie. Lśniący? Dobrze pamiętam? Mów mi,
jak chcesz.
Lśniący popatrzył na niego smutnymi oczyma, jak gdyby wyrwany z głębokiego snu. I... nie, nie rozpłakał
się. Po prostu się uśmiechnął.
– Gruby? Jak? Przecież opuściłeś akademię rok wcześniej i nie masz dyplomu – zagadnął Porter,
obserwując szkolnego kolegę z mało ukrywaną zazdrością.
– Jak? Bardzo prosto. Najpierw sprawa dyplomu. Otóż Mastodont z Burakiem mają słabość do rzeczy,
a dokładniej to do lalek. Takich dużych, nadmuchiwanych. Po cholerę im potrzebne, nie mam pojęcia.
Może do doświadczeń. Mają nawet całkiem potężne zbiory...
– Gruby, do rzeczy – wtrącił Porter.
– Aha. No tak. Mój ojczulek podarował im po kilka egzotycznych modeli w zamian za dyplom. Jak wiesz,
potrafi załatwić wiele. Za późno się dowiedziałem, bo podesłałbym ci parę sztuk, może by pomogły. Póki
co mam kontrakt na dwadzieścia lat. Pięćset srebrniaków miesięcznie, wieża w ciągu dwóch lat i tytuł
mistrza.
Porter podrapał się po głowie i zadumał nad sprawiedliwością tego świata. Miał oceny kilka razy lepsze od
Grubego. Brakowało mu jednak koneksji. A bez koneksji nie dał rady. W knajpie rozległo się mocno
podchmielone wołanie wędrownego domokrążcy. Wszyscy obecni dostali niezwykle kuszącą ofertę kupna
kota w worku, rozwiedzionej z piórami czapli i prawie nowego, świńskiego siodła.
– Co do kontraktu, to miałem dużo szczęścia – opowiadał po chwili Gruby. – Mój poprzednik,
Moczychodak, ostro nabroił. Siedzi nawet, o tam.
Spojrzeli we wskazane miejsce. W rogu, przy ławie siedział ożywiony stereotyp maga. Wysoki,
przygarbiony, o posiwiałych włosach i haczykowatym nosie. Garemu trochę przypominał odwróconą, starą
miotłę. A nabroił rzeczywiście tęgo. Planem jego życia było wprowadzenie w Mieście, dziwne słowo,
kanalizacji. Według szalonych magowych zamysłów dało się nieczystości płynące rynsztokami skierować
pod ziemię. A wychodki połączyć rurami z podziemnymi korytarzami, zwanymi przez niego kanałami.
Pomysł został ogólnie i bezlitośnie wyśmiany. Mimo tego czarodziej zaczął ryć i rwać bruk rękami
wynajętych górników z pobliskiego Mine. O dziwo, świństwo rzeczywiście spłynęło, gdzie trzeba. Miasto
nie przestało może cuchnąć, ale na pewno śmierdziało mniej. Moczychodakowa sielanka skończyła się
jednak, gdy pewnego pięknego poranka...
– Gówno wystrzeliło i zatopiło pół miasta, włączając ratusz – dokończył Gruby i wszyscy ryknęli
niepohamowanym śmiechem.
– Akurat przejeżdżałem. Pomogłem naprawić szkody, zaproponowali mi kontrakt. Przyjąłem z miejsca i nie
ż
ałuję. Moczychodaka przegnano jak stał, w piżamie i kapciach. Wracał, to szczuto go psami.
– Ale jednak tu siedzi – rzekł z nadzieją Lśniący. – Wrócił i przyjęli go z powrotem. Przebaczyli mu?
– Nie – powiedział kot, wystawiając łeb z worka. – Psom się znudziło.
Nie dało się polemizować, faktycznie, znudziło im się. Bo ileż można...