ROZDZIAŁ VII
- Pobudka wariacie – dampirzyca położyła się na Barsufie. – No już,
obudź się i wstawaj.
Mieszaniec w odpowiedzi mruknął coś niezrozumiale przez sen.
Zniesmaczona jego zachowaniem dziewczyna wstała z łóżka i
podeszła do okna. Rozsunęła zasłony i zdziwiła się widokiem jaki
zobaczyła. Cała okolica była pokryta śniegiem. Promienie słońca
przedarły się przez chmury i wpadły do pokoju, w którym spał
mieszaniec. Sophie zamyśliła się patrząc na krajobraz.
- Dzień dobry – wyszeptał jej do ucha Barsuf. Jego dłonie znalazły się
na nagim brzuchu dziewczyny – Jak się spało?
Sophie krótkim, lecz głośnym krzykiem okazała swoje przerażenie –
jednak po chwili uśmiechnęła się.
- Przez ciebie prawie umarłam ze strachu – Jej dłoń znalazła się na
jego dłoni – Jak inaczej mogłam spać, jak nie bosko? – odwróciła się w
jego stronę, prezentując mu ciało o idealnych kształtach. Jej wzrok
błądził po jego ciele. – Dlaczego ubrałeś spodnie? – Zapytała udając
obrażoną.
Barsuf pierwszy raz od dłuższego czasu uśmiechnął się. Nachylając się
w jej stronę złożył pocałunek na jej szyi. Bez problemów podniósł ją i
posadził na parapecie.
- Żeby cię nie kusić – odgarnął kosmyk włosów sprzed oczu Sophie, po
czym spojrzał w nie głęboko.
Dziewczyna zarumieniła się. Patrzyła w czarne oczy mieszańca,
zatracając się w nich całkowicie. Jej dłonie znalazły się na karku
mężczyzny a nogi oplotły go w pasie.
- Chyba jednak nie jesteś taki, za jakiego wszyscy cię uważają – Sophie
oparła głowę o jego nagi tors. Mieszaniec przesunął swoją dłoń z
pleców dampirzycy na jej udo.
- Czyli jaki?
- Zimny, samotny, wybuchowy i wiecznie czymś strapiony. Ja widzę
przed sobą ciepłego, miłego i spokojnego chłopaka, który wie jak
zająć się dziewczyną. Bardzo dobrze wie – Dziewczyna spojrzała na
niego po czym jej usta musnęły jego policzek. – Chodź do łóżka –
wyszeptała mu do ucha.
Barsuf złapał ją i zaniósł wedle życzenia do łoża. Położył ją i zajął
miejsce obok niej.
- Dałbyś mi łyka swojej krwi? – Sophie zrobiła minę niewiniątka,
chwyciła go za rękę i położyła ją na swojej piersi.
- Mówiłem ci, że zrobiłbym ci krzywdę. Jestem mieszańcem, mam po
części krew aniołów.
- Miałam lepsze zajęcia niż zapamiętywanie takich rzeczy – zalotny
uśmiech pojawił się na ustach dziewczyny. Po chwili zajęła miejsce na
torsie Barsufa. Mieszaniec przykrył ją kołdrą i zamknął oczy.
- Mam ochotę na powtórkę z wieczoru.
- Naprawdę? – Twarz Sophie znalazła się nad jego twarzą. Jej włosy
delikatnie łaskotały mieszańca.
- Mhmm – Barsuf otworzył oczy. Ich usta spotkały się w długim
pocałunku. Dziewczyna zniknęła po chwili pod kołdrą.
* * *
- Gdzie on jest? – zapytał Xavier patrząc w oczy Alice. Siedzieli
we dwójkę w jadalni. – Czekamy na niego już godzinę. Może
sam gdzieś poszedł?
- Nie wyszedł z pokoju. Jest tam z Sophie – wtrąciła jedna z
podopiecznych wiedźmy, przechodząca obok z dzbankiem kawy
w ręku.
- Ach, z Sophie… - blondynka zamyśliła się na dłuższy moment –
Dajmy im trochę czasu. Dawno się nie widzieli.
- Czy ja o czymś nie wiem? – zdziwienie nie mogło nie pojawić
się na twarzy anioła.
- On nawet jej nie pamiętał. Słyszałam jak pytał ją o imię. Jeśli
chodzi o twoje pytanie Xavierze, to dosyć zawiłe. Jej ojciec był
biedny, co było normalne po wojnie w niektórych kręgach
upadłych. Barsuf uratował jego zimne dupsko a ten w zamian
obiecał mu swoją córkę – czyli naszą małą Sophie. Twój
przyjaciel oczywiście nie wziął jej ze sobą, bo uważa się za
samotnego wilka na tym świecie. Jednak co jakiś czas
przypadkowo
się
spotykają
–
czarownica
natychmiast
opowiedziała mu całą historię.
- Wczorajsze spotkanie też było przypadkiem?
- Powiedzmy, że tak – na twarzy Alice pojawił się tajemniczy
uśmiech.
Do jadalni wszedł szybkim krokiem młody mężczyzna. Krótkie,
ciemne włosy miał mokre. Strzepnął z płaszczu śnieg i podszedł
do stołu. Pocałował w dłoń Alice i skinął głową w stronę Xaviera.
- Czołem Asmodeuszu. Co sprowadza cię aż do Niemiec? –
zapytał anioł nowoprzybyłego, który usiadł na najbliższym
krześle.
- Pierwszym powodem jest zejście z oczu temu sukinsynowi
Zarachielowi a drugim jest wezwanie od Lucyfera.
- Jak handel?
- Wyśmienicie. Obie Ameryki oraz częściowo Afryka, Azja oraz
Europa liżą nam buty, żeby dostać dostawę białego.
- Już nie trawa, tylko amfetamina, kokaina i heroina, mówisz?
Ładnie, ładnie.
- Wszystko schodzi jak świeże bułeczki w piekarni – Demon
zaśmiał się obserwując krzątające się w pomieszczeniu półnagie
kobiety.
- Dobrze, że już jesteś. Musimy pogadać Asmodeuszu –
powiedział Lucyfer stając w progu.
* * *
- Jak prezentuje się sprawa? – zapytał Lucyfer stając na ganku z
Asmodeuszem.
- Archanioł ukrył się w podrzędnym ośrodku inkwizycji w
Stanach. Kilku naszych obserwuje teren. Nie ucieknie nam.
- Wiesz gdzie jest Samael?
- Z tego co wiem pod Watykanem.
- Kto ci to powiedział? – Serafin wydawał się być opanowanym,
jednak jego oczy zdradzały gniew.
- Zobaczyłem to w myślach jednego z ważniejszych w ich
szeregach. Jednego z tych, którzy porwali pana Samaela. Zabicie
go przyniosło mi zaszczyt.
- Cieszę się z tego powodu – Upadły książe klepnął demona w
ramię. – Dziesięć cieni do tego inkwizytorium. To ma być czysta
robota, zero hałasu. Jeśli wezmą broń to tylko białą. Zero litości,
nieważne czy będą tam mężczyźni czy kobiety. Nie możemy być
bierni i dawać się cały czas wyżynać.
- A co z nim?
- Jest zapieczętowany. Jednak bądź w okolicy. Jeśli coś pójdzie
nie tak, zwijaj się do Piekła. Nie zapomnij sondować myśli
wszystkich cieni, mogą dowiedzieć się czegoś ciekawego.
- Tak jest, panie – Asmodeusz ukłonił się nisko i zniknął.
Na twarz serafina wpełzł diabelski uśmiech. Mężczyzna obrócił
się na pięcie i wszedł do domu. Szybkim krokiem przemierzył
cały przedpokój, by znaleźć się w jadalni. Zajął ostatnie wolne
miejsce przy stole i zajął się śniadaniem.
- Kawy, panie? – zapytała Alice, trzymając w dłoni dzbanek z
czarnym płynem.
Serafin zaprzeczył ruchem ręki. Jego spojrzenie uciekło ku
Barsufowi. Ten siedział po drugiej stronie stołu rozmawiając z
nachylonym w jego stronę Xavierem. Krzesło z drugiej strony
zajmowała Sophie. Jej dłoń zaciskała się pod stołem na dłoni
mieszańca.
Anioł wstał od stołu. Ukłonił się nisko Lucyferowi, pocałował w
policzek Alice i ruszył do wyjścia.
- Muszę wrócić do siebie, przypilnować biznesu. Powodzenia
Barsufie – powiedział zamykając za sobą drzwi.
Barsuf siedział trzymając w ręku kubek herbatą. Nie
przeszkadzała mu dłoń półwampirzycy położona na jego
własnej. Kilka minut po zakończeniu śniadania wstał od stołu i
wyszedł. Udał się do salonu, gdzie usiadł na kanapie i zaczął
rozmyślać.
- Mam plan, jak wejść do Watykanu. Tylko taki może wypalić,
jeśli nie chcemy zwrócić na siebie zbędnej uwagi. – oznajmił
serafin wchodząc do pokoju i zamykając za sobą drzwi.
- Jaki?
- Musimy dać się złapać.
- Wykluczone, panie.
- Tego się spodziewałem. Dlatego wykorzystamy twoją rudą
niewolnicę. Do tego dodamy dwóch dobrze wyszkolonych
zmiennokształtnych. Wszystko pójdzie dobrze, zobaczysz.
- Skąd ta pewność? – Barsuf wstał i podszedł do okna. Płatki
śniegu ponownie zaczęły sypać się z nieba.
- Zaufaj mi. Teraz chodźmy. Rudowłosa pani inkwizytor czeka na
naszą wizytę.
* * *
Pierwszy raz w ciągu kilkudziesięciu lat zima zaskoczyła Rzym
opadami śniegu. Biały puch zalegał w całym mieście, powodując
całkowity paraliż komunikacji w stolicy Italii.
- Pamiętaj, dwóch najwyższych stopniem zostawiamy przy życiu.
No i musimy pozwolić im kilka razy nas trafić. – mówił setny raz
Lucyfer – Jeśli przyjdzie ich więcej niż dwóch oczywiście.
Zabijamy ich cichaczem, bez broni.
- Co zrobimy z rudą? – Barsuf naciągnął kaptur kurtki na głowę.
Przeszkadzał mu padający w Rzymie śnieg, jednak nie wyrażał
głośno swoich poglądów. Wolał skupić się na zadaniu.
- Damy jej żyć, może kiedyś jeszcze się na coś przyda – serafin
wziął głęboki wdech – Poza tym szkoda by było zabijać taką
kształtną dziewczynę. To, że jest człowiekiem mi nie
przeszkadza.
- Jest inkwizytorem… - zaczął mieszaniec.
- Cii… idą – przerwał mu natychmiast demon.
W oddali zamajaczyło sześć ubranych na czarno sylwetek. Każda
z nich trzymała obnażony miecz.
Lucyfer pochylił się, odgarnął śnieg z całej szerokości bruku i
wypisał na nim szybko słowa w języku upadłych.
- Nie wyjdą – powiedział w tym samym języku i skrył się w
cieniu. Po chwili zaczął pisać na ścianie kolejne słowa w języku
demonów.
Mieszaniec
śledził
powolne
przemieszczanie
się
ludzi.
Wyprostował trzy palce prawej dłoni, co oznaczało trzysta
metrów odległości od inkwizytorów. Lucyfer skinął głową i
powrócił do pisania. Barsuf zgiął jeden palec. Po następnych
dwóch minutach kolejny.
- W imię Boga i Świętej Inkwizycji, nakazujemy ci nie ruszać się z
miejsca. Jesteś skazany na śmierć za opowiedzenie się po
stronie Szatana i jego plugawych demonów – Przemówił jeden z
inkwizytorów, idący na czele grupy. Barsuf cofnął się o kilka
kroków, zapraszając mężczyzn gestem ręki do zbliżenia się.
- Czekam, drodzy panowie – ściągnął z siebie kurtkę, by nie
ograniczała jego ruchów. Pozwolił sześciu mężczyznom przejść
przez runy wypisane wcześniej palcem serafina. – Widzę, że
panowie są wysocy rangą. Chyba nie jestem aż tak
niebezpiecznym wrogiem dla was?
- Jesteśmy łowcami demonów. Najsilniejszymi spośród
inkwizytorów. Wybrał nas sam Zarachiel, ósmy archanioł, z
którego ręki powinieneś zginąć czarci pomiocie.
- Koniec tych rozmów, Barsufie. Zanudzacie mnie. – powiedział
Lucyfer wychodząc z cienia.
- A ty kto, demonie?! – krzyknął ten sam mężczyzna, który
rozmawiał z Barsufem. Jego około trzydziestoletnia twarz
momentalnie pobladła. Inkwizytor zaczął dusić się a z jego ust
popłynęła krew. Wreszcie padł martwy w kałuży własnej krwi.
- Lucyfer – powiedział serafin robiąc dwa kroki do przodu.
Pięciu pozostałych przy życiu mężczyzn cofnęło się i wpadło na
niewidzialną ścianę. Do jednego z nich w tym samym momencie
doskoczył Barsuf. Zadał przeciwnikowi cios kolanem w mostek.
Ten osunął się bez tchu na bruk. Upadły książę chwycił
kolejnego inkwizytora i cisnął nim o ścianę, która była za jego
plecami. W momencie zetknięcia się ciała ze ścianą, wyryte na
niej runy zapłonęły i otworzyły portal prowadzący do samego
Piekła. Chwilę później przeszło przez niego dwóch zupełnie
nagich mężczyzn. Brama zamknęła się za nimi a oni przybrali
postacie dwóch wilków. Serafin obezwładniając kolejnego
przeciwnika, zakazał im ataku. Basiory o szarej sierści usiadły i
obserwowały sytuację. Mieszaniec uskakiwał przed ciosami
ostatniego uzbrojonego człowieka. Kilka razy – wedle życzenia
Lucyfera – pozwolił się trafić.
- Obezwładnij go, nudzę się czekaniem na ciebie – mruknął
rozdrażniony Lucyfer. Drugi z żywych inkwizytorów leżał w ciszy,
z butem serafina na swojej potylicy.
Barsuf szybkim ruchem wytrącił inkwizytorowi broń z ręki,
łamiąc przy tym jego nadgarstek. Popchnął go w kierunku
serafina, ruszając w jego stronę.
- Panowie, wiecie co z nimi zrobić, nie? – Lucyfer uśmiechnął się
w iście diabelski sposób, po czym zaczął zacierać ślady po walce.
Wszystkie runy zniknęły po kilku wypowiedzianych przez niego
słowach. Następnie podchodził do każdego z czterech trupów,
szepcząc szybko kilka zdań. Po kilku minutach z martwych ciał
wypełzło kilkanaście małych, białych larw. – Idźcie zrobić trochę
szumu w mieście – serafin odwrócił się do reszty żyjących.
- Jesteś okrutny, panie – Barsuf odwrócił wzrok od ciał powoli
zjadanych przez larwy.
- Nigdy nie starałem się być innym. – Upadły anioł uciął
rozmowę patrząc na zachmurzone niebo.
Zmiennokształtni zbliżyli się do żyjących inkwizytorów,
ponownie pod postaciami nagich mężczyzn. Z dziecinną
łatwością podnieśli ich i wolnymi rękoma utworzyli kilka
płytkich ran na dłoniach swoich ofiar.
- Obserwuj, Barsufie.
Ludzie upadli na ziemię, gdy zmiennokształtni przez nacięcia
przeniknęli do ich organizmów. Przez kolejnych pięć minut w
konwulsjach zostali zabijani od środka przez demony. Wreszcie
wstali i ukłonili się przed serafinem. Mężczyzna podał im
miecze. Nowe wersje inkwizytorów pchnęły kilkukrotnie
Lucyfera i Barsufa, tak by ich krew znalazła się na szatach
posłańców Boga. Serafin uśmiechnął się, gdy padł na ośnieżony
bruk obok mieszańca.
- Obudźcie nas na miejscu – powiedział zamykając oczy.
* * *
Pokój na poddaszu wyglądał na nigdy niezamieszkany. Nie było
w nim ani jednego mebla. Samotna żarówka zwisała z sufitu,
rzucając światło na ściany pomieszczenia. Pod nią klęczał młody
mężczyzna mający krótkie, ciemne włosy. Jego nagie od pasa w
górę ciało było całkowicie naznaczone tatuażami. W ręce
trzymał egzemplarz Pisma Świętego. Jego niebieskie oczy
przemykały przez kolejne wersy na stronach. Światło na chwilę
zniknęło całkowicie, by zaraz znów zaświecić z pełnią mocy.
Brunet zamknął książkę i położył ją na podłodze.
- Pokaż się, demonie. Czuję twój smród – powiedział wstając. Na
jego wytatuowanej twarzy pojawił się tajemniczy uśmiech. W
pomieszczeniu pojawiło się sześciu mężczyzn, którzy wyłonili się
ze ścian, podłogi i sufitu.
- Za długo jesteś na tym świecie. Został wydany wyrok,
Zarachielu – zaczął jeden z nich zmieniając się stopniowo w
ciemną plamę na podłodze.
Pięć pozostałych cieni również zniknęło w pomieszczeniu.
Archanioł po chwili padł po ciosie w kolano. Odwrócił się, lecz
nie zobaczył przed sobą nikogo. Kilka sekund później dostał
kolejnego kopniaka, tym razem w okolice skroni. Upadł bokiem
na deski, był całkowicie oszołomiony.
Zarachiel spróbował się podnieść. Utrudniła mu to ręka, która
była do połowy wciągnięta w podłogę. W miarę możliwości
zmienił swoją pozycję i oswobodził się mocnym szarpnięciem.
Za nim pojawił się jeden z cieni. Wyprowadził cios prosty w
głowę przeciwnika. Archanioł w ostatniej chwili odchylił głowę,
złapał przeciwnika za ramię i wykorzystując jego siłę, przerzucił
go przez bark. Zdezorientowany cień nie zdążył zniknąć i upadł
na plecy. Zarachiel z dziką radością w oczach, skręcił mu kark.
- Koniec zabawy – starł własną krew z twarzy. Namalował nią
dwie poziome linie pod oczami i krzyż na wysokości serca.
Mamrocząc kolejne słowa w niebiańskim języku sprawiał, że
tatuaże zaczęły znikać z jego ciała. Z łopatek powoli wyrastały
mu skrzydła pokryte śnieżnobiałymi piórami. – Nie jestem już
zapieczętowany, cwaniaki.
Robiąc kolejne kroki sprawiał, że wszystko wokół drżało.
Wyciągnął przed siebie lewą dłoń zaciśniętą w pięść. Otworzył ją
a na jej wierzchu zapłonął ogień o barwie zbliżonej do złota.
Rzucił ognistą kulą w ścianę, na której była plama wielkości
człowieka. Głośny krzyk oznajmił archaniołowi, że pozostało mu
czterech przeciwników. Ci po chwili pojawili się wokół niego.
Stojące po jego bokach demony rzuciły się na niego. Zarachiel z
dziecinną łatwością złapał ich obu za potylice i zderzył ze sobą z
nadludzką siłą. Martwe ciała z roztrzaskanymi czaszkami upadły
na podłogę. Archanioł kontynuując dzieło zniszczenia uderzył
łokciem w twarz demona stojącego nim, wzbił się pod sufit i siłą
woli rozerwał przeciwnika w poprzek.
Ostatni żywy cień stał sparaliżowany widokiem potęgi
archanioła. Zarachiel wylądował tuż przed nim i chwycił go
zdecydowanym ruchem za szczękę.
- Miło cię widzieć, Asmodeuszu – powiedział patrząc mężczyźnie
w oczy. Wyczuł osobę sondującą myśli demona. – Dlaczego sam
nie przyszedłeś? Dzisiaj pozwolę ci żyć, ale przekaż swoim
kumplom, że mogą zacząć martwić się o swoje bytowanie.
Samael jest dopiero początkiem – złapał demona mocniej i
wyrzucił, robiąc dziurę w dachu. Wyleciał za swoją ofiarą i
ostatniej chwili jej życia rzucił:
- Watykan będzie świadkiem początkiem nowej ery.
ROZDZIAŁ VIII
Zmiennokształtni
pod
postacią
inkwizytorów
nieśli
nieprzytomnych Barsufa i Lucyfera podziemnym korytarzem
oświetlonym pochodniami znajdującymi się na ścianach w
pięciometrowych odstępach. Szli w całkowitej ciszy, żaden z
nich nie odezwał się od czasu odprawy przy wejściu bazyliki.
- Kończymy. Czas wracać do panienek – powiedział kilka minut
później demon niosący Barsufa.
Jego towarzysz przytaknął szybkim ruchem głowy i położył
serafina na zimnej, kamiennej podłodze. Ściągnął kajdanki z rąk
i nóg mężczyzny, po czym sprawnym ruchem wyciągnął ostrze
miecza z jego brzucha. Nachylając się nad Lucyferem wyszeptał
kilka słów w języku upadłych. Oczy Lucyfera momentalnie
otworzyły się a rana w korpusie zrosła. Barsuf wstał niecałą
minutę później.
- Nieźle poszło – powiedział rozciągając się. Za pomocą magii
sprawdził najbliższą okolicę w poszukiwaniu oznak życia, jednak
wokół nich była cisza.
- Według mnie za łatwo – mruknął mu w odpowiedzi upadły –
Możecie już wracać chłopcy, bawcie się dobrze. My w tym
czasie postaramy się trochę popracować.
Zmiennokształtni skłonili się przed nim nisko. Ten po ojcowsku
poklepał obu po ramionach, po czym nakreślił w powietrzu kilka
znaków. Po chwili otworzyło się niewielkie przejście do Piekła.
Demony przeszły przez nie szybko i portal zamknął się za nimi.
- Przydałaby się broń, panie – mieszaniec przyjrzał się kolejny
raz pierścieniowi, który dostał od Lucyfera.
- Na razie nie potrzebujemy jej. Będzie potrzebna za Wrotami –
Starszy mężczyzna ruszył szybkim krokiem w głąb korytarza.
Barsuf chwilę później zrównał się z nim.
- Co to za Wrota, panie?
- Cienka granica między dwoma światami. To, co jest za nią
teoretycznie nie należy do nikogo…
- A jak jest w praktyce, panie? – wtrącił mieszaniec.
- W praktyce, to te pierdolone świętoszki przywłaszczyły sobie
ten teren i strzeżą go jak Bram Nieba – Lucyfer uderzył pięścią w
ścianę, pozostawiając w niej głęboką dziurę. – Jeśli ten archanioł
będzie tam, to osobiście go pozbawię godności zarówno jako
świętego jak i jako mężczyzny – serafin rzucił po chwili kilka
obraźliwych słów w języku demonów i przyspieszył kroku.
- Co jeszcze możemy tam znaleźć, panie? – Barsuf spojrzał na o
wiele starszego towarzysza. Mężczyzna w ruchu zdjął płaszcz
ukazując wytatuowane przedramiona
- Sam nie wiem. Na pewno Samaela, ale co lub kto może jeszcze
tam być, to nie mam pojęcia – odpowiedział mu i ruchem ręki
zatrzymał w pół kroku.
- Co jest?
- Patrz – Lucyfer wskazał mieszańcowi palcem dwa filary. W
kamieniu były wygrawerowane złote litery w języku, którego nie
znał Barsuf – Jesteśmy na miejscu – na twarzy serafina pojawił
się nikły uśmiech.
- W jakim języku to napisano?
- Nie wiem i to mnie cieszy. Widzisz, mając tyle lat na karku nic
cię już nie dziwi a tutaj masz… Idziemy.
Przeszedł ścieżką między kolumnami i zatrzymał się kilka
metrów za nimi. Odwrócił się w stronę Barsufa.
- Rusz się, nie mamy całej wieczności na stanie tutaj. Chyba, że
się rozmyśliłeś. Jeśli tak, to trudno. Życzę miłego powrotu –
każde kolejne słowo upadłego ociekało coraz to większą ilością
jadu.
Mieszaniec zdawał się nie zwracać uwagi na jego słowa. Stał
wpatrując się w litery wyryte w kamieniu. Zapamiętywał każdy
ich szczegół, powtarzał je w myślach i kreślił palcem w
powietrzu. Nagle upadł na chłodną posadzkę, czując pulsujący
ból w prawym policzku.
- Co jest? – zapytał zszokowany zaistniałą sytuacją. Wstał i
zobaczył przed sobą Lucyfera.
- Zaczynasz mnie wkurzać, szczylu. Ruszasz się czy wracasz do
góry? – od serafina emanowała aura gniewu.
Barsuf bez trudu odczytał w jego oczach chęć mordu, jeśli on
sam nie zmieni postępowania. Spuścił wzrok na ziemię i ruszył
za upadłym księciem. Po przejściu za filary mieszaniec poczuł
obecność wielu osób. Rzucił szybkie spojrzenie w kierunku
demona. Jego twarz jednak stała się bezuczuciową maską o
obojętnym spojrzeniu. Lucyfer ściągnął koszulkę ukazując
umięśniony tors naznaczony licznymi znakami z języka
mieszkańców Piekła. Wszystkie wyglądały, jakby miały swój
początek na wysokości serca Lucyfera. Ten wyciągnął z kieszeni
spodni niewielki sztylet i podał go rękojeścią w stronę Barsufa.
- Kiedy dam ci znak, wbijesz mi ostrze w serce. Dokładnie tu –
dotknął
palcem
niewielkiego,
przypominającego
ośmioramienną gwiazdę znaku na swojej lewej piersi.
- Nie mogę…
- Musisz i nawet nie staraj się dyskutować.
PO tych słowach wcisnął broń w rękę mieszańca i zamknął oczy
zaczynając nucić zaklęcia. Po około pięciu minutach kiwnął
głową. Barsuf bez chwili wahania pchnął sztyletem w
odpowiednie miejsce. Czuł jak momentalnie ustępują mu kości i
mięśnie serafina.
Lucyfer z dzikim uśmiechem na ustach kontynuował mówienie
zaklęć. Wreszcie tatuaże z jego ciała zaczęły się przemieszczać w
kierunku ostrza sztyletu.
- Koniec – stwierdził upadły wyszarpując ostrze ze swojego
serca. Było ono czarne, jakby cały tusz z ciała serafina został na
nie przeniesiony. Broń stanęła w błękitnych płomieniach,
niszcząc się całkowicie. Rana w ciele Lucyfera zrosła się zaraz po
spaleniu sztyletu. Spojrzał prosto na Barsufa.
Mieszaniec zauważył, że oczy upadłego stały się całkowicie
czarne – łącznie z białkami. Jego twarz nabrała dzikiego wyrazu,
wręcz zwierzęcego. Skóra Niosącego światło zmieniła swoją
barwę na śnieżnobiałą. Z jego prawej łopatki wyrosło potężne
skrzydło o czarnym upierzeniu. Mężczyzna upadł na kolana,
gwałtownie łapiąc się za głowę i głośno krzycząc. Po kilku
minutach opuścił ręce, ukazując wyrastające ponad jego
brwiami około dwudziestocentymetrowe rogi wygięte w stronę
potylicy serafina niczym dwa sierpy. Gdy wstał wszystko wokół
zadrżało. Posadzka i ściany pokryły się licznymi pęknięciami.
Wokół mężczyzn zaległy fragmenty sufitu.
- Panie, twoja moc – powiedział Barsuf cofając się o kilka
kroków. Wydawało mu się, że powietrze zgęstniało do granic
możliwości. Ściągnął z siebie sweter, by zredukować
temperaturę. Po jego ciele zaczął spływać pot.
- W Piekle tego nie czułeś – prawdziwe oblicze demona
wykrzywił triumfalny uśmiech – Teraz trzeba zorganizować nam
broń.
- Nam? Mógłbyś sam zmieść całą armię…
- Jednym palcem, sprawdzałem. Mów, gdzie masz swój cały
ekwipunek, łącznie z mieczem.
- Miecz został w domu Xaviera, w górach. Reszta jest u Alice –
odpowiedział szybko mieszaniec, obserwując uważnie Lucyfera.
Dopiero teraz poczuł przed nim prawdziwy respekt.
Serafin machnął ręką i przed nim zmaterializowały się dwa
pistolety: srebrny i czarny oraz po dwa magazynki do nich. Siłą
woli popchnął je w stronę w Barsufa. Ten pochwycił je szybko i
włożył w spodnie. Magazynki schował do kieszeni. Lucyfer
ponownie wykonał ruch ręką i przed nim pojawiła się katana,
którą Barsuf walczył tamtej nocy z Zarachielem. Wyciągnął broń
z pochwy.
- Zdumiewające – wyszeptał dotykając każdy z runów, jaki był
na ostrzu. – Pamiętam każdą z tych broni. Większość została
zniszczona w Wojnie jak i po niej a my nie odważyliśmy się
zrobić kolejnych egzemplarzy.
- Dlaczego, panie?
- Nie potrafisz sobie wyobrazić wrzawy, jaka wybuchła w
momencie wydawania ich żołnierzom. Dostawali je od nas
prawdziwi weterani, ale napalone żółtodzioby też chciały mieć
takie zabawki. Nie potrafili zrozumieć hierarchii, która panowała
i panuje wśród nas. Ośmielili się zaatakować pałac Szatana. Ten
z wielu powodów był tak wściekły, że bez ostrzeżenia wyszedł
przed bramę i wyrżnął ich co do nogi. Dwieście martwych głów,
a wojna czekała za progiem. Ciesz się możliwością walki tym
ostrzem, przelało w swoim życiu wiele krwi – ostatnie słowa
Lucyfer mówił tak pieszczotliwie, jakby mówił o dziecku.
- Nie mogę nim walczyć.
- Niby dlaczego? Podaj mi jeden powód.
Mieszaniec wziął głęboki wdech i spojrzał w ciemne oczy
piekielnego księcia.
- Jestem mieszańcem. W kontakcie z moją krwią, jego magia
wariuje i niszczy mnie od środka. Wtedy byłem już na granicy.
Serafin nie myśląc długo dotknął ostrze katany w kilku
miejscach szepcząc w języku upadłych. Niektóre znaki zapłonęły
i zaczęły zmieniać swój kształt, wedle upodobania demona. Po
chwili schował miecz do pochwy, chwycił w obie ręce i ruszył w
stronę Barsufa.
- Teraz jest twój. Nie zrobi ci krzywdy, ale przeciwnikowi…
Przecież wiesz –zaśmiał się, a od jego śmiechu zadrżały ściany.
Dotknął palcem przedramienia towarzysza i pozostawił na nim
ślad jak po zagaszeniu papierosa. Mieszaniec nawet nie drgnął,
czym wywołał uśmiech na twarzy demona.
- Dziękuję, panie – Barsuf ukłonił się głęboko. Po
wyprostowaniu czekał na kolejny ruch Lucyfera.
Rogaty demon uklęknął na jedno kolano i zaczął palcem na
kamiennej posadzce wypalać znaki w języku upadłych. Utworzył
prosty krąg runiczny, który poprawiał kreśląc co jakiś czas
dodatkowe ciągi symboli. Po dziesięciu minutach z satysfakcją
wbił rękę w sam środek kręgu. Wyszarpnął ją trzymając półtora
ręczny miecz w pochwie. Wyciągnął broń, ukazując ostrze
wyglądające jak wykonane z kawałka szkła. Zamachnął się,
pozostawiając po ostrzu głębokie wyżłobienie w ścianie.
Zadowolony zrobił krok do przodu. Ziemia pod jego butami
została naznaczona licznymi pęknięciami słusznych rozmiarów.
Serafin zaczął biec. Prędkość z jaką się poruszał sprawiała, że
mężczyzna zdawał się unosić nad podłożem. Korytarz, którym
się poruszał wiódł cały czas prosto.
Lucyfer wyczuwał obecność wielu upadłych dusz, jednak z
odnalezieniem Samaela miał niemały problem. Po upływie
około połowy godziny wyczuł nikły impuls, który oznaczał
obecność Jadu Boga. Mężczyzna przyspieszył stwarzając jeszcze
większy dystans między sobą a mieszańcem. Po kolejnej
godzinie zatrzymał się przed potężnymi dębowymi wrotami.
Chwycił mocniej miecz i pięcioma nadnaturalnie silnymi
cięciami rozbił drzwi. Z wrót pozostał fragment deski przy suficie
oraz niewielkie kawałki drewna przy zawiasach.
- To musi być wyrównane – powiedział niezadowolony swoim
dziełem serafin. Przechodzac przez próg od niechcenia pstryknął
palcami i resztki drewna stanęły w płomieniach. Odwrócił się w
stronę wejścia i z uśmiechem na ustach dodał – Zdecydowanie
lepiej.
- Ani drgnij, demonie. W twoją stronę jest wycelowanych
pięćdziesiąt luf. Jeśli wykonasz jakiś ruch, otworzymy ogień. – Z
głębi komnaty, do której wszedł Lucyfer, wybiegła grupa
pięćdziesięciu mężczyzn pod bronią. Każdy stał z karabinem
wymierzonym w stronę upadłego księcia. W krótkim czasie
okrążyli upadłego.
- Chyba sobie jaja robisz, marny pionku na szachownicy tego
świata. – Odparł mu serafin. Pół sekundy później stał za swoim
rozmówcą. Jednym ruchem ręki wyrwał głowę wraz z
kręgosłupem inkwizytora. Reszta ciała mężczyzny upadła
bezwładnie, rozlewając wokół krew ofiary. Twarz demona
wykrzywił paskudny uśmiech. Jego albinoska cera stała się
częściowo szkarłatna
– Chcę więcej – Rzucił na podłogę resztę ciała inkwizytora i
rozłożył ręce w zapraszającym geście, czekając na reakcję
przeciwników. Ci bez zastanowienia otworzyli ogień z broni
maszynowej w jego stronę. Lucyfer w jednej chwili odwrócił
dłonie na zewnątrz, zatrzymując przy tym wszystkie pociski
lecące w jego stronę. Naboje w krótkim czasie utworzył ściany
wokół serafina. Mężczyźni usłyszeli w odpowiedzi na ten atak
długi, niski i mrożący krew w żyłach śmiech. Pociski upadły na
posadzkę. Niosący światło spojrzał w stronę wejście do
komnaty. Do środka wbiegł właśnie Barsuf. Zatrzymał się
gwałtownie i przyjrzał sytuacji.
- Spóźniłeś się. Ciekawe ilu spośród tych nefilimów zdołasz ubić
dzieciaku – rzucił leniwie, uchylając się przed kopnięciem
półanioła. Złapał go za nogę będącą w powietrzu i zmiażdżył
jego łydkę uściskiem dłoni. Ruchem ręki rzucił mężczyzną o
ziemię i bez zastanowienia odciął jego głowę od ciała.
Barsuf w tym czasie zastrzelił trzech sparaliżowanych strachem
strażników. Schował pistolet i w biegu dobył katanę. Chwycił za
kark najbliższego nefilima, uderzył rękojeścią w jego mostek,
odwrócił miecz ostrzem w stronę półanioła i przebił go na wylot.
Poczuł w sobie nową siłę zaraz po zabiciu przeciwnika. Wyrwał
klingę z trupa i ruszył walczyć dalej. W tym czasie Lucyfer
wymyślnym sposobem zabijał dwunastego z kolei wroga. Tego
uniósł kilkanaście centymetrów nad ziemię i oszczędnymi
cięciami zaczął go rozczłonkowywać.
- Nudzisz mnie – warknął wybijając się w powietrze. Złapał
miecz w dwie ręce i przygotował się do cięcia z góry. W
momencie opadania wykonał zamach przed na wpół żywym
półaniołem. Bez problemów rozciął go w na dwoje i wylądował
w mieszance krwi i szczątek nieżywego nefilima.
- Czas kończyć imprezę – powiedział zniesmaczony pogromem,
jaki zgotował strażnikom wraz z mieszańcem. Wykonał ruch
dłonią, jakby chciał coś podnieść. Pod każdym z pozostałych z
pozostałych nefilimów wyrósł kamienny szpikulec, który
przebijał ofiarę a wylot. – I to by było na tyle. Idziemy Barsufie.
Samael jest niedaleko, po drugiej stronie komnaty.
Zaczęli iść wolnym krokiem przez oświetloną kilkoma
pochodniami komnatę. W ścianie po drugiej stronie zamajaczyły
drzwi. Lucyfer pojawił się przed nimi i nacisnął na klamkę.
Otworzył je szybkim ruchem i wszedł do niewielkiej celi. W
środku nie było nikogo, jedynie naprzeciw drzwi stał sarkofag z
wygrawerowanymi słowami w języku aniołów.
- Żałosne – powiedział Niosący światło, po czym siłą woli zrzucił
wieko.
W środku stał skuty łańcuchami, wychudzony Samael. Na
wpółżywej twarzy upadłego było widać dni tortur oraz ślady po
walce przy pojmaniu. Lucyfer złapał za łańcuchy i szarpnięciem
zerwał je z ciała towarzysza. Następnie przerzucił go sobie przez
lewe ramię i wyniósł z celi.
- Co mu jest? – zapytał Barsuf zbliżając się. Spojrzał na twarz
byłego mistrza i zawrzała w nim krew. – Zabiję tego archanioła,
obiecuję – powiedział wspierając się na katanie.
Serafin nie zwracając na niego uwagi uklęknął i położył dłoń na
czole Samaela. Po kilkunastu minutach ciało upadłego zostało
całkowicie uleczone przez Lucyfera.
- Obudź się, Samaelu – powiedział prostując nogi.
Jad Boga momentalnie otworzył oczy, był całkowicie
zdezorientowany. Próbował podnieść się i upadł. Po kilku
próbach udało mu się wstać i oprzeć o ścianę.
- Nic ze mnie nie wyciągniecie! – krzyknął. W jego żółtych
oczach z pionowymi źrenicami czaił się obłęd.
- Poznajesz mnie? – zapytał Lucyfer pojawiając się obok niego i
zmuszając do spojrzenia prosto w oczy.
- O w mordę… Lucyfer. – na twarzy drugiego serafina pojawiło
się zdziwienie – Ciebie też pojmali?
- Prędzej Piekło zostanie skute lodem, przyjacielu. Ściągnij
pieczęcie, musisz trochę nabrać siły i powalczyć. Użyczę ci
swojej krwi.
Upadły skaleczył się i nakreślił swoją krwią odwrócony krzyż na
sercu pobratymca. Znaki na jego torsie momentalni zniknęły a
sam Samael zdawał się być bardziej zdrowym i wypoczętym niż
przed chwilą. Uściskał Lucyfera i wyszeptał do jego ucha:
- Stokrotne dzięki, przyjacielu. Nie możemy stąd iść. Oni mają go
w komnacie obok.
Barsuf odwrócił się i zobaczył stojącego na nogach nauczyciela.
Zbliżył się powoli do pogrążonych stojącego na nogach
nauczyciela. Zbliżył się powoli do pogrążonych w rozmowie
Upadłych. Oczy Jadu Boga zatrzymały się na mieszańcu. Samael
zamarł na chwilę.
- Nie wierzę. Ty żyjesz. – powiedział puszczając przyjaciela i
zmierzając w stronę Barsufa. – Nigdy nie sądziłem, że dasz sobie
radę na ziemi. Jednak ty zawsze potrafiłeś mnie zaskoczyć.
Mieszaniec ukłonił się przed nim z lekkim uśmiechem na ustach.
- Dość tych czułości. Panowie ani kroku dalej a nikomu nic się
nie stanie – znajomy głos dobiegł do uszu mieszańca.
- I ciebie miło widzieć, Zarachielu – odparł mu Barsuf, zaciskając
palce na rękojeści katany – Mam małą vendettę przygotowaną
specjalnie dla ciebie – odwrócił się i zobaczył przed sobą
archanioła na czele trzystuosobowej armii. – Zmieniłeś się od
ostatniego spotkania. Nawet włosy ci urosły. Jestem z ciebie
dumny – zadrwił z niego mieszaniec. – Jesteś tak słaby, że nie
potrafiłeś mnie wykończyć. Żal mi Boga, że takich chłystków
bierze w szeregi archaniołów.
Zarachiel zaszarżował na nieprzygotowanego Barsufa. Po chwili
leżał na plecach z gardłem przygniecionym butem Samaela.
- Chyba nie jesteś już taki twardy, szczeniaku – warknął serafin
miażdżąc gardło archanioła. – Barsufie, daj mi pistolet. Mała
ilość bólu nikomu jeszcze nie zaszkodziła.
- To go nie zabije, panie – odpowiedział mieszaniec, rzucając
serafinowi czarny pistolet.
- Wiem o tym. Powiedział ci przecież, że chcę mu zadać ból – w
oczach Jadu Boga pojawiły się iście diabelskie iskry. Wymierzył
w trzewia ofiary i strzelił trzykrotnie. Zduszony jęk Zarachiela
wywołał uśmiech na twarzy serafina, który wystrzelił w brzuch
archanioła cały magazynek. Odrzucił roń Barsufowi. Ten złapał
ją szybko, wymienił magazynek i schował.
- Zabić ich – wychrypiał archanioł po minucie. Jego podwładni,
którzy do tej pory stali sparaliżowani, chwycili za broń i zaczęli
strzelać w stronę mieszańca i dwóch serafinów.
- Spróbujcie szczęścia – Lucyfer ruszył w szale frontalnie na
wroga. Po kilku sekundach szeregi półaniołów były pozbawione
kilkunastu żołnierzy.
- Jak zawsze nie poczeka! – krzyknął Samael. Z jego pleców
wyrosły skrzydła o czarnych piórach – A o tobie nie
zapomniałem – wymierzył palcem w stronę leżącego na ziemi
Zarachiela. – Dawaj, Barsufie. Zabawa cię ominie! – Serafin
wzbił się w powietrze z dzikim uśmiechem.
Mieszaniec obnażył miecz i zbliżył się do archanioła. Wbił ostrze
w prawe ramię Zarachiela. Krew, która zetknęła się z ostrzem
klingi, napełniła ciało Barsufa nadnaturalnymi pokładami siły.
- Do zobaczenia na torturach – powiedział wyrywając katanę z
ciała archanioła. Stał chwilę nad przeciwnikiem zastanawiając
się nad czymś głęboko. Kilka sekund później kopnął leżącego w
żebra i pobiegł, by wziąć udział w bitwie.