ROZDZIAŁ X
- Jak mogliście uwierzyć w powodzenie pojmania mieszańca?! –
krzyknął papież do dwóch stojących przed nim młodzików w czarnych
szatach,
mających
twarze
przysłonięte
maskami.
Poorana
zmarszczkami twarz mężczyzny w podeszłym wieku zsiniała ze złości –
On i diabeł daliby radę o wiele większemu oddziałowi. To musi być
podstęp.
- Ekscelencjo, z całym szacunkiem, ale Zarachiel i wszyscy jego ludzie
zeszli tam za nimi. Pewnie pokonali ich tak samo jak Samaela –
odezwał się jeden z nich.
- Który w momencie pojmania nie był silniejszy od zwykłego
półanioła. Jeśli udało im się go uwolnić… Wszyscy inkwizytorzy mają
w tej chwili być w pełnej gotowości. Mają być całkowicie uzbrojeni i
zejść tam! – starzec wydał rozkaz a po chwili wziął kilka głębszych
wdechów. Był człowiekiem, który swoje najlepsze lata miał dawno za
sobą, zaś obecna sytuacja uwydatniała jego słabość.
- Rekruci też? Mamy ich zaledwie dwudziestu w samym Watykanie –
wtrącił drugi z inkwizytorów.
- Nie, oni muszą przeżyć. Bezzwłocznie wyślijcie ich do strefy 9. Chcę
też, żeby dotarł tam materiał genetyczny mieszańca. On zaś ma
znaleźć się w więzieniu na Syberii albo w grobie. – Ojciec święty
zadowolony ze swoich decyzji dał znać im, że skończył rozmowę. Ci
ukłonili się i pośpiesznie wyszli z pokoju, zostawiając mężczyznę
samego ze swoimi myślami.
* * *
Wewnątrz Stolicy apostolskiej panowała pełna mobilizacja. Kilkuset
mężczyzn z różnego rodzaju bronią w rękach, przemieszczało się w
kierunku korytarza prowadzącego do podziemi. Niektórzy z nich mieli
na twarzach maski – symbol przynależności do elity. Mówiono o nich
łowcy demonów, ponieważ potrafili w pojedynkę pokonać pomioty
diabła. Jeden z nich odłączył się od oddziału zbiegając schodami w
innym kierunku. Wyciągnął pęk kluczy, po czym największy z nich
wcisnął w zamek bramy zbudowanej z solidnych metalowych prętów.
Przekręcił go dwukrotnie, aż usłyszał ciche kliknięcie mechanizmu.
Pchnął mocno i przy akompaniamencie głośnego skrzypienia pobiegł
korytarzem. Kilka minut później, ciężko oddychając zatrzymał się
przed drewnianymi drzwiami ze zniszczoną klamką. Uderzył w nie
trzykrotnie masywną pięścią. Chwilę później w progu stanął
trzydziestoletni mężczyzna w pogniecionym płaszczu, jaki nosili
inkwizytorzy. Zaspanie, które było widoczne na jego twarzy zostało
natychmiast wyparte przez zdziwienie.
- Kod czerwony. Plan czwarty – powiedział zamaskowany mężczyzna
– Macie pięć minut! – krzyknął podczas biegu powrotnego.
Trzydziestolatek natychmiast zapalił światło, budząc dwudziestu
nastoletnich rekrutów.
- Kod czerwony! – huknął opiekun zerkając na zegarek na swojej ręce.
– Dwie minuty na zebranie najpotrzebniejszych rzeczy! Wykonujemy
plan czwarty!
Większość bez chwili zwłoki rzuciła się do pakowania swojego
dobytku. Jedynie leżący na najdalej położonej pryczy chłopak mruknął
coś pod nosem patrząc na zamieszanie.
- Sierota, rusz tyłek, mamy rozkaz! – zawołał najroślejszy z chłopców.
Był gigantem, górował nad pozostałymi niczym samotny szczyt na
płaskim terenie. Umięśnione ciało szybko zniknęło pod kolejnymi
partiami ubrań najlepszych marek. Dwumetrowy młodzieniec zarzucił
plecak na ramiona i gotowy stanął przy drzwiach.
Chłopak nazwany sierotą wstał ukazując wytatuowane ciało. Ciemna
skóra była pokryta różnymi wzorami na powierzchni całych ramion,
pleców oraz torsu. Długie, ciemne włosy miał zaplecione w cienkie,
dobierane warkoczyki sięgające do barków. Założył szerokie jeansy,
za dużą koszulkę i ciemną bluzę z kapturem, który po chwili naciągnął
na głowę. Na to ubrał znoszoną, zieloną kurtkę posiadającą kilka
dziur. Spod poduszki wyciągnął niewielki plecak z resztą swoich
przedmiotów. Stanął na samym końcu szeregu patrząc na swoje
wytarte adidasy.
- Szybko, busy stoją na parkingu przed bramą! – głos inkwizytora
przetoczył się po pomieszczeniu. Zaraz po tym wyszedł żwawym
krokiem.
- Przecież to wiadome, że przez sierotę na pewno nie zdążymy. Tacy
jak on nigdy nie słuchają dobrych rad od dobrych ludzi – powiedział
chłopak w markowych ubraniach. Szczególny nacisk położył na
przedostatnie słowo. Reszta rekrutów pokiwała głowami idąc
korytarzem.
- Renato Jones, gotowy? – zapytał mężczyzna rozglądając się po sali,
w której przed chwilą pilnował grupy.
- Oczywiście – odpowiedział mu głos z końca kolumny. W blasku lamp
z głębi kaptura błysnęły ciemne oczy.
Adepci po dwóch minutach byli już na zewnątrz. Dobiegli do bramy
prowadzącej przed plac św. Piotra. Za nią stały cztery busy marki
Volkswagen. Do pierwszego szybko wsiadł bogaty chłopak z piątką
wiernych kompanów, kolejne dwa zostały zajęte przez dwunastkę
adeptów. W ostatnim usiadł inkwizytor opiekujący się nimi, niski
chłopak o blond włosach i idący za nimi Renato. Dorosły usiadł obok
kierowcy, blondyn na pierwszej kanapie a chłopak nazywany sierotą
na samym końcu. Plecak położył sobie między stopami. Ściągnął z
głowy kaptur a następnie zapiął pasy.
Samochody ruszyły przemierzając rzymskie ulice pokryte śniegiem. Co
jakiś czas mijało ich pojedyncze auto mknące w kierunku stolicy
apostolskiej.
- Do której kryjówki jedziemy? – zapytał mężczyzna. Ton jego głosu
zdradzał strach. Alarm został ogłoszony niedługo po schwytaniu
mieszańca i Lucyfera. Z plotek krążących między inkwizytorami
dowiedział się też o przetrzymywaniu innego upadłego.
- Do żadnej. Dostaliśmy rozkaz, mamy przetransportować was na
lotnisko. Stamtąd polecicie do strefy 9. – odpowiedział mu kierowca.
W samochodzie zapanowała cisza, przerwana po kilku minutach
głośnym dzwonkiem telefonu. Kierowca wyciągnął komórkę,
dwukrotnie przytaknął i skończył połączenie. Upłynęło trzydzieści
minut zanim zatrzymali się przed prywatnym lotniskiem należącym
do Inkwizycji. Cztery busy stanęły w odległości dwustu metrów od
samolotu. Dwadzieścia jeden osób ruszyło szybkim krokiem w
kierunku maszyny.
- Stać! – męski głos rozbrzmiał w powietrzu. Chwilę później rozległy
się strzały, zaraz po nich z czyjegoś gardła wydarł się krzyk. – Atakują
nas! – dziesięciu strażników otworzyło ogień wycofując się. –
Odlatujcie natychmiast!
Grupa przyszłych inkwizytorów patrzyła z przerażeniem na
pięciometrowe monstrum atakujące ochroniarzy. Światło latarni
padło na bestię. Ciało złożone z kamieni wystarczyło do rozpoznania
przeciwnika. Pomiot złapał samochód uzbrojoną w szpony łapą i
cisnął w przeciwników. Ludzie zdążyli się rozproszyć unikając
uderzenia.
- To golem, celujcie w pieprzone oczy! – zawołał nadbiegający do nich
kolejny inkwizytor. Długi ogon potwora przeciął powietrze uderzając
w mężczyznę. Ciało upadło niedaleko nastolatków, inkwizytor już nie
żył.
- Do środka – powiedział opiekun, jakby wyrwany z transu. Grupa
natychmiast wykonała polecenie, chwilę później byli w środku.
Inkwizytor sięgnął po pistolet, stojąc przy wejściu obserwował bitwę.
Nagle na łbie golema pojawiła się ludzka sylwetka. Przyglądała się
walce bez większego entuzjazmu po czym zeskoczyła. Kilka sekund
później pojedynczy nabój trafił w niewielkie oko olbrzyma. Golem
ryknął donośnie, by po chwili rozpaść się na kawałki.
Przed pozostałymi przy życiu inkwizytorami stała niska kobieta o
jasnych włosach i trupiobladej skórze. W mgnieniu oka doskoczyła do
jednego z mężczyzn z dziecinną łatwością skręcając mu kark. Szybciej
niż mogło nadążyć ludzkie oko przemieszczała się między
ochroniarzami, eliminując ich.
Opiekun stanął kilka metrów przed samolotem. Wyciągnął z kieszeni
niewielkie opakowanie, potrząsnął nim a na jego dłoń wysypała się
garść pigułek. Zwabiona hałasem kobieta natychmiast znalazła się
przy nim. Ubrudzoną krwią twarz zdobił uśmiech zwycięzcy.
Wydłużone kły błysnęły w świetle.
- O Boże – wyszeptał mężczyzna patrząc w jej czarne oczy.
- Boga nie ma – odpowiedziała mu wampirzyca wgryzając się w jego
szyję. Rzuciła opiekunem o ziemię, po czym ruszyła wolnym krokiem
w stronę Rzymu.
Przyglądający się wszystkiemu młodzieńcy siedzieli sparaliżowani
strachem. Renato starał się opanować drżenie rąk. Sam kilkukrotnie
widział porachunki ludzi z okolicznego półświatka, jednak obecna
sytuacja przerosła jego doświadczenie.
Przez niewielkie okno dostrzegł, że ich opiekun wciąż się rusza. W
jednej chwili wiedział co ma zrobić. Zerwał się z fotela i błyskawicznie
pokonał niewielką odległość do wyjścia. Zbiegł po schodach a
następnie ruszył w stronę rannego mężczyzny. Przypadł do niego
okrywając własną kurtką. Mężczyzna wyciągnął w jego stronę
zaciśniętą w pięść dłoń. Renato pochwycił ją, po czym poczuł
przesypywane przedmioty do swojej ręki.
- Weź dwie – wycharczał inkwizytor patrząc na niego – dobry z ciebie
dzieciak, Jones.
Kilka sekund później jego twarz na zawsze zastygła, ręka opadła
bezsilnie na ziemię.
Chłopak spojrzał na swoją dłoń. Znajdowała się na niej garść
fioletowych pigułek. Wedle życzenia zmarłego wybrał dwie i połknął,
zaś resztę wyrzucił w śnieg.
Momentalnie poczuł się, jakby uderzył w niego piorun. Zrobiło mu się
gorąco, miał zawroty głowy, palił go każdy fragment organizmu. W
następnej chwili wszystko ustało a w miejsce bólu wstąpiła nowa siła.
Zmysły nastolatka wyostrzyły się, ciało zaczęło reagować znacznie
szybciej.
Podniósł się oszołomiony nową sytuacją. Dostrzegł unoszące się
opary magii, którą przesiąknięty był golem. Zobaczył też oddalającą
się kobietę spowitą jasnym światłem.
Renato podbiegł do leżącego kilka metrów dalej nieżywego
inkwizytora. Zaczął go przeszukiwać. Znalazł długi nóż i dwa
magazynki do będącego nieopodal karabinu. Chwycił go, zmienił
amunicję i zaczął biec za wampirzycą. Zbliżył się na odległość około
stu metrów od celu. Opanował drżenie rąk, wycelował, po czym
kilkukrotnie strzelił.
Kobieta zaskoczona obecnością żywego, została raniona trzykrotnie w
plecy. Zatrzymała się w miejscu a w następnej chwili obróciła na
pięcie w stronę przyszłego inkwizytora. Ten ponownie nacisnął spust,
jednak bez elementu zaskoczenia nie trafił ani razu. Wampirzyca
błyskawicznie pokonała dzielącą ich odległość. Jednym szarpnięciem
wyrwała broń z rąk chłopaka, by po chwili uderzyć go kolbą w twarz.
Krew buchnęła z nosa Renato, gdy ten osunął się na ziemię widząc
przed oczami różnobarwne błyski.
- Taki młody, taki przystojny – kobieta nachyliła się nad nim.
Wyglądała na nie więcej niż dwadzieścia lat. – taki smakowity.
Jedną ręką złapała go za bluzę, stawiając na nogi. Z kieszeni wypadł
znaleziony wcześniej nóż.
- Nie myślałeś chyba, że tym mnie pokonasz? – Renato milczał,
ponownie zdjęty strachem przed śmiercią. Przed oczami przemknęły
mu
wszystkie
dotychczasowe
porażki,
które
przeżył
przez
dziewiętnaście lat życia – Milczysz? Czuję jak twoje serce szybko bije.
Kocham strach ofiar. Krew przestraszonych ludzi jest cudowna –
Blondynka zbliżyła twarz do twarzy nastolatka. Zlizała krew kapiącą z
jego nosa. Gwałtownie puściła go, kuląc się i zaciskając pięści.
Renato korzystając z chwilowej przewagi sięgnął po leżący obok nóż.
Wstał zapominając o bólu. Podbiegł do wampirzycy z całej siły kopiąc
ją w głowę. Kobieta przewróciła się na plecy, nie mogąc zablokować
uderzenia. Adept Inkwizytorium doskoczył do przeciwniczki zasypując
ją gradem ciosów nożem. Po kilku minutach siedział na niej, ciężko
oddychając ze zmęczenia.
Pokiereszowana twarz kobiety wykrzywiła się w imitacji uśmiechu,
gdy jej dłoń zacisnęła się w stalowym uścisku na gardle nastolatka.
Rany wampirzycy stopniowo zaczęły się goić i znikać. Czerwone oczy
zapłonęły gniewem wymieszanym z satysfakcją, gdy patrzyła na
gasnące życie w oczach wroga.
- Więc tak wygląda mój koniec? – pomyślał patrząc jak przez mgłę na
swoją przyszłą zabójczynię. Po upływie kolejnych cennych sekund
dostrzegał jedynie blask jej oczu. – Są tak czerwone – przemknęło mu
przez głowę – Czerwone jak… - jego mózg rozpoczął rozpaczliwą
gonitwę w poszukiwaniu ostatniego słowa, które wydawało mu się
niezwykle ważne. Ponownie widział ból na twarzy wampirzycy.
Zakończył poszukiwania, znalazł ostatni element – krew.
Palce sieroty mocniej zacisnęły się na rękojeści noża. Zacisnął zęby,
gdy ostrze zagłębiło się w jego lewe przedramię. Mocnym
szarpnięciem zakończył cięcie a z gardła wyrwał się krótki, zdławiony
krzyk. Dał radę minimalnie zbliżyć się do kobiety.
- Głupiec z ciebie – powiedziała. W tym samym momencie rana
ociekająca szkarłatnym płynem znalazła się nad jej ustami.
Uścisk na gardle młodzieńca zelżał przy pierwszym zetknięciu krwi z
ciałem wampirzycy. Toksyczny napój wreszcie uśmiercił blondynkę.
Renato upadł obok niej zmieniając barwę śniegu na ciemno
czerwoną. Stracił przytomność, gdy usłyszał kroki i dostrzegł światło
latarki.
* * *
Barsuf zatrzymał się wyczuwając zmiany, jakie zaszły w niewielkim
pomieszczeniu za plecami. W następnym momencie usłyszał setki
głosów zmierzających w jego kierunku. Po kilku minutach dostrzegł
światło odbijające się w wielu parach oczu. Nie był w stanie wyczuć
ilu i jak silnych napastników idzie ku niemu. Wszystko przysłaniała
stale rosnąca siła za nim.
* * *
Ciało archanioła zawisło w powietrzu. Lewa dłoń była zaciśnięta na
czaszce naznaczonej runami. Znaki zapłonęły jaskrawą czerwienią a
Zarachiel wygiął się w nienaturalnej pozycji. Impulsy energii uderzały
w niego raz za razem, gdy przedmiot eksplodował światłem.
Lucyfer zacisnął mocniej palce na rękojeści miecza i ruszył w kierunku
opętanego. Ostrze zatrzymało się centymetr przed głową świętego.
Chwilę później nieznana siła odrzuciła demona na kilka metrów.
Mężczyzna zgrabnie wylądował obok Samaela wykrzywiając twarz w
gniewie.
- Może byś pomógł? – warknął na serafina, po czym znów ruszył do
ataku.
Białowłosy natychmiast przemienił się w mantykorę – potężnego lwa
o nietoperzych skrzydłach oraz ogonie skorpiona. Wzbił się pod sufit
chcąc zaatakować z góry. Wraz z Lucyferem zatrzymali się o kilka
centymetrów od celu, by zostać odrzuconym na drugi koniec sali.
Zmiennokształtny zarył pazurami o podłogę. Samael naprężył się
rozwierając paszczę a następnie zalał pomieszczenie ogniem. Inferno
ustało po minucie. Demony dostrzegły jak ostatnie jęzory ognia
przemykały wokół archanioła, nie czyniąc mu krzywdy. Jad Boga
postanowił ponownie przybrać ludzką postać.
- To na nic – sapnął wskazując palcem na Zarachiela – Legion zaczął
przejmować nad nim kontrolę.
Jasne włosy uniosły się w powietrze tworząc wokół jego twarzy
aureolę, gdy demon wyciągnął przed siebie ręce wymawiając
zaklęcia. Pomiędzy dłońmi natychmiast pojawiła się kula energii.
Samael zaczął wymawiać ostatnie sylaby, gdy dotknął go miecz
drugiego Upadłego.
- Oszczędzaj siły, bracie – powiedział Lucyfer przerywając zaklęcie –
Za chwilę zakończy się odrodzenie Legionu. Moc nie wzrasta już tak
szybko, jak wcześniej. Zabezpiecz to pomieszczenie najlepiej jak
umiesz.
Serafin rozpoczął pracę zaraz po wydaniu komendy. Na ścianach
zaczęły pojawiać się kolejne wyrażenia w języku mieszkańców Piekła.
Chwilę później od Zarachiela rozeszła się fala energii porównywalna
do mocy archanioła. Demony stały dumne i wyprostowane, gdy w
nich uderzyła. Niosący światło wskazał mieczem na archanioła.
Jego skrzydła stanęły w granatowych płomieniach, które po kilku
sekundach rozpłynęły się, pozostawiając kruczoczarne pióra. Skóra
świętego stała się przezroczysta, Lucyfer wraz z Samaelem mogli
dostrzec każdą kość, ścięgno i mięsień mężczyzny, który upadł na
posadzkę.
- Bądź czujny, jest od nas silniejszy. Wręcz przeraża mnie – Lucyfer
przełknął ślinę patrząc jak Zarachiel podnosząc się obserwuje ich – Jak
ci na imię?
- Na imię mi Legion, bo nas jest wielu – z gardła opętanego padła
odpowiedź, jakby mówiło ją wiele osób, każda w innym języku. –
Najmniejszy spośród największych może zgnieść wszystkich
przeciwników oraz tych, którzy go nie docenili. Rzeki tego marnego
świata czerwienią zaleję, gdy upadną niewierni – błękitne oczy
Zarachiela zapłonęły rządzą mordu – Zabawne. Zapytałeś mnie tak
samo jak syn Boga a ja udzieliłem ci takiej samej odpowiedzi Niosący
światło, prawa ręko samego Szatana – kiwnął głową demonowi, po
czym spojrzał na Samaela – Witaj i ty, Jadzie Boga. Kiedyś razem z
wami walczyliśmy, szkoda zabijać kamratów – zmiażdżył czaszkę,
którą wciąż trzymał w ręce biorąc głęboki wdech – Wyczuwam też
tego, którego śmierć powinna dosięgnąć już bardzo dawno. Ojciec
pewnie jest z niego dumny, gdy widzi jak pierwszy wśród jego dzieci
zabija pobratymców. Samaelu, pora umierać.
Legion w mgnieniu oka pojawił się przed serafinem, chwytając go za
szyję. Jad Boga rozpłynął się w powietrzu, by pojawić się po drugiej
stronie pomieszczenia. Lucyfer w tym czasie wykonał atak na kark
przeciwnika. Opętany nawet nie zablokował ciosu, czym zadziwił
Upadłego. Ostrze nie zadrasnęło archanioła. Serafin odskoczył od
niego lądując obok drugiego demona.
- Masz jakiś plan, Lucyferze?
- Mam, atakujemy – odparł mu, ruszając do kolejnego natarcia.
Upadli zasypywali Legion kolejnymi ciosami. Opętany stał z
uśmiechem na twarzy, nie starając się blokować ich uderzeń. Dziesięć
minut później jednym machnięciem ręki zniszczył połowę sali,
posyłając dwóch serafinów kilkanaście metrów w głąb skały.
- Wiem, że stać was na więcej! - krzyknął rzucając się za nimi. Chwilę
później znalazł się przy Lucyferze. Siłą woli podniósł go, chwycił za
rogi, łamiąc je jednym szarpnięciem. Bez problemów połamał mu
ręce oraz nogi.
- Przed śmiercią nie możesz uciec, Lucyferze – Podniósł jego miecz, by
czterokrotnie zatopić ostrze w torsie mężczyzny. Serafin nie wydał z
siebie ani jednego jęku bólu. Opętany nagle stał skrępowany przez
sploty gigantycznego węża.
- Zaślepiła cię twoja wielkość, dałeś nabrać się na dziecinną sztuczkę –
Legion usłyszał głos Niosącego światło, jednak z innej strony.
Lucyfer stał dwa metry za nim w postaci mężczyzny o brązowych
włosach i takich samych oczach, jego skrzydło zniknęło. Nagi tors
poruszał się w rytmie jego spokojnego oddechu.
- Samaelu, dasz sobie radę, ja muszę po sobie posprzątać – zamknął
oczy rozkładając ręce.
- Ja, Niosący światło, pierwszy strażnik bramy, skazuję cię na zesłanie
do miejsca, w którym przez wieki będziesz pokutował za swoje
grzechy wraz z innymi splamionymi duszami lub spłoniesz, by nigdy
więcej nie stanowić zagrożenia dla Boga i jego owczarni.
Lucyfer uczynił znak krzyża. Jego dłoń zgromadziła wokół siebie
kilkanaście piorunów przemykających między jego palcami. Drugą
ręką wykonał ruch, jakby próbując coś odsunąć. Powietrze przed
Legionem i Samaelem zadrgało, fragmenty pomieszczenia unosiły się
wokół na wysokości niewiele większej niż metr. Serafin zaczął zbliżać
się do nich a wszystko wokół rozpadało się pod wpływem ogromu
mocy, jaką dysponował w tej chwili. Jad Boga zmienił się w człowieka,
odskakując jak najdalej od Legionu i Lucyfera. Niosący światło położył
prawą dłoń na ramieniu opętanego archanioła.
- Zabieram cię na wycieczkę – powiedział chwytając lewą ręką swoją
odzyskaną broń.
* * *
Wszystko gwałtownie ustało. Barsuf nie czuł już tak wielkiej siły za
sobą. Wyczuwał jedynie obecność jednego serafina. Odwrócił się na
pięcie chcąc sprawdzić, co tam się stało. Jego ucho w ostatniej chwili
zareagowało na świst. Odchylił się unikając naboju. Niespodziewanie
ktoś zacisnął muskularne ramię na jego szyi a następnie pociągnął za
sobą na ziemię. Barsuf nie mógł się ruszyć, jego organizmowi zaczęło
brakować tlenu.
- Zabawne. Przegrywam z człowiekiem. To niemożliwe – pomyślał,
gdy wyczuł bicie serca umięśnionego mężczyzny.
Nad nim pojawiło się kilkunastu zamaskowanych ludzi. Jeden z nich
wyciągnął strzykawkę. Igła wbiła się w ciało mieszańca. Preparat o
jaskrawozielonej barwie został wciśnięty bezpośrednio w żyłę, by
rozejść się razem z krwią. Wszystko stało się ostrzejsze, by za chwilę
zniknąć za mgłą. Barsuf odpłynął po mieszance niespodziewanego
duszenia oraz tajemniczego narkotyku