Archiwum Gazety Wyborczej; Walka o pryczę w celi
WYSZUKIWANIE:
PROSTE
ZŁOŻONE
ZSZYWKA
?
informacja o czasie
dostępu
Gazeta Wyborcza
nr 204, wydanie waw (Warszawa) z
dnia
2001/09/01-2001/09/02,
dział ŚWIĄTECZNA, str. 15
REUTERS; AP; STUDIO GAZETA
[pagina] ROSJA - KAUKAZ
WOJCIECH JAGIELSKI
Walka o pryczę w celi
W drugim roku wojny w Czeczenii rosyjska
armia ugrzęzła w kaukaskich wąwozach i wykrwawia się w niezliczonych potyczkach
z czeczeńskimi mudżahedinami. Kampania ta sprawiła jednak, że Rosja
odzyskuje - wydawałoby się - bezpowrotnie utracone Zakaukazie. A kontrolując
Zakaukazie, będzie władać Kaukazem
Siódmego sierpnia 1999 roku dowodzeni przez komendanta Szamila Basajewa
czeczeńscy mudżahedini najechali sąsiedni Dagestan, by wywołać tam muzułmańską
rewolucję. - Powstanie w Dagestanie miało być początkiem wielkiego ruchu
wyzwoleńczego, którego uwieńczeniem byłby ostateczny rozpad Imperium Rosyjskiego
i uwolnienie wszystkich podbitych przez nie przez stulecia narodów - tłumaczył
mi Basajew dwa miesiące później w Groznym obleganym już przez rosyjskie pułki
pancerne.
Powstanie nie wybuchło, a zajazd na Dagestan nie tylko okazał się klęską, ale
dał początek najnowszej z kaukaskich wojen, które w sposób radykalny przemieniły
i Kaukaz, i Rosję.
Sentymentalny watażka
Wracając przed dwoma laty z czeczeńsko-dagestańskiego pogranicza, nie mogłem
się nadziwić, po co Rosjanie ściągają w kaukaskie przełęcze tyle wojska i broni,
skoro powstanie upadło, a Basajew ze swoimi dżygitami uciekł w góry. Potem
zrozumiałem, że Rosjanie wcale nie spóźnili się na wojnę, ale dopiero się do
niej przygotowywali. Zajazd na Dagestan był dla nich znakomitym pretekstem, by
rozpocząć ekspedycję karną przeciwko zbuntowanej Czeczenii. Pretekstem, a nie powodem.
- To prawda, Rosja szykowała się do wojny od dawna - przyznaje rosyjski
politolog prof. Andranik Migranian. - Kreml nie mógł dłużej tolerować tego, że
Czeczenia stała się rozsadnikiem destabilizacji na
Kaukazie, wzorem dla innych potencjalnych buntowników. Rosyjskie władze nie
mogły też tolerować faktu, że pozostająca faktycznie poza kontrolą Moskwy Czeczenia stała się jaskinią zbrodni, handlu żywym
towarem i terroryzmu. Wysłanie wojsk z dnia na dzień byłoby przedsięwzięciem
szalenie ryzykownym. Społeczeństwo i świat mogłyby się okazać na to niegotowe.
Zamachy bombowe w Moskwie i najazd Basajewa na Dagestan dały Rosji znakomity
pretekst do interwencji.
- Rosyjska kampania została znakomicie zorganizowana i sprawnie
przeprowadzona. W przeciwieństwie do poprzedniej wojny z Czeczenami z lat 1994-96 tym razem Moskwa zabezpieczyła
sobie tyły. Wytoczono propagandową kolubrynę, która okazała się wyjątkowo celna
i o straszliwej sile ognia - uważa Wojciech Górecki, ekspert od spraw Kaukazu z
warszawskiego Ośrodka Studiów Wschodnich. - Rosjanie, którzy w 1994 roku
sprzeciwiali się wojnie z Czeczenami i żądali jej
przerwania, tym razem dali się zaskakująco łatwo przekonać do konieczności
bezlitosnej walki z terrorystami i handlarzami żywym towarem. Ta sama machina w
cudowny sposób wypromowała nikomu nieznanego, bezbarwnego Władimira Putina jako
męża opatrznościowego, przywódcę surowego, ale sprawiedliwego, takiego, na
jakiego Rosja zawsze czekała.
- Umiejętnie uprawiana propaganda sprawiła, że Rosjanie przeszli
psychologiczny przełom. Zahipnotyzowani rozpadem swojego imperium tkwili w
letargu i poczuciu winy, godząc się na wszystko - dodaje Migranian. - Wydarzenia
w Czeczenii sprawiły, że zmienił się cały system
wartości i wstydliwy dotąd patriotyzm stał się cnotą.
Wracając jak niepyszny z wojennej wyprawy do Dagestanu, dumny Basajew, nie
tylko musiał przełknąć upokorzenie, ale ściągnął na siebie gniew rodaków. Niemal
okrzyknięto go zdrajcą. Próbował rozniecić ogień w Dagestanie, a wywołał
apokaliptyczny pożar w swoim kraju. Goniąc Basajewa, rosyjscy żołnierze wdarli
się bowiem do Czeczenii. Komendant nie poczuwał
się do winy. - Wojna wybuchłaby tak czy siak - zapewniał mnie w oblężonym
Groznym. - Rosjanie szykowali się do niej od dawna.
- Myślę, że Basajew dał się zwieść - uważa Górecki. - Emisariusze z Dagestanu
zapewniali go, że są gotowi do powstania, że tylko czekają na sygnał, że chcą,
by stanął na ich czele.
Sentymentalny i żądny nieśmiertelnej sławy watażka nie był w stanie oprzeć
sie pokusie. A Rosjanie bardzo chcieli, by najazdem na Dagestan pokierował
właśnie Basajew - uosabiający w Rosji okrucieństwo i fanatyzm. Nikt inny na jego
miejscu nie wydałby się Rosjanom specjalnie groźny. Nie na tyle przynajmniej, by
zgodzili się na nową wojnę w Czeczenii.
Będę ich nękał
Gruzini twierdzą, że w Moskwie gotów był nie jeden, ale dwa plany kaukaskiej
kampanii. Pierwszy dotyczył Dagestanu i Czeczenii,
drugi - Gruzji.
- Zdaniem Gruzinów drugi scenariusz miał wejść w życie w listopadzie, grudniu
1999 roku, a stawką miała być kompromitacja gruzińskich władz aspirujących do
europejskich struktur bezpieczeństwa i niechętnych wszystkiemu, co związane z
Rosją - opowiada Górecki. - Jeden z czeczeńskich oddziałów miał się przedrzeć
przez Kaukaz do Gruzji, by wzorem Basajewa wywołać tam muzułmańską rewolucję
gruzińskich Czeczenów - Kistów. Za nim mieli
podążyć Rosjanie. Akcja miała rozgrywać się w graniczącej z Czeczenią i zamieszkanej przez Kistów dolinie
pankisskiej. Rosjanie zamierzali tam w dodatku wejść nie z Czeczenii, ale ze swojej bazy w Waziani na
przedmieściach Tbilisi. Gruzja wypadłaby fatalnie. Jako państwo nie potrafiące
zabezpieczyć swojej granicy przed powstańcami z sąsiedniego kraju i
udostępniające "korytarze" dla przemarszu stacjonujących na jego terytorium
obcych wojsk. Kto po czymś takim przyjąłby Gruzinów do NATO?
Rosjanie nie tylko jednak nie wkroczyli do Gruzji, ale zostali zmuszeni do
wycofania z niej wojsk. Dwa miesiące temu zamknięta została baza wojskowa w
Waziani, a Rosja zobowiązała się zamknąć także trzy pozostałe. Gruzini twierdzą,
że jesienią 1999 roku podczas szczytu OBWE w Stambule uprzedzili Zachód o
rosyjskich planach, a ten wymusił na Rosji likwidację baz w Gruzji.
Rosjanie nie mieli wyjścia. Rozpoczynając wojnę w Czeczenii i ściągając na Kaukaz wojska, pogwałcili
bowiem porozumienia ograniczające konwencjonalne zbrojenia w Europie. Mogli
zostawić wojska albo w Gruzji, albo w Czeczenii.
Jeśli jednak wierzyć Gruzinom, że faktycznie istniał rosyjski plan ograniczonej
interwencji wojskowej w ich kraju, byłby to kolejny dowód, że zajazd Basajewa na
Dagestan był pretekstem, a nie przyczyną wojny. I że celem Rosji było całe
Zakaukazie, gdzie po rozpadzie ZSRR powstały niepodległe Gruzja, Armenia i
Azerbejdżan.
- Celem kaukaskiej kampanii była konsolidacja i umocnienie państwa
rosyjskiego - twierdzi prof. Migranian. - A więc stłumienie rebelii i odzyskanie
przez Rosję wpływów politycznych i gospodarczych w regionach uznanych przez nią
za istotne z punktu widzenia bezpieczeństwa.
Czeczeńska wojna wyniosła też na szczyty władzy Władimira Putina. Wybuchła
akurat w czasie, gdy dwór niedołężniejącego w oczach Borysa Jelcyna postanowił
przetestować w roli premiera kolejnego kandydata na strażnika bezpieczeństwa i
dostatku Jelcynowskiej "familii". Dwór pragnął oddać władzę w dobre ręce w
zamian za gwarancję spokojnej emerytury.
Wybuchła wojna i nagle objawił się Rosjanom młody, zdecydowany polityk,
człowiek znikąd, którego nazwisko mało kto znał, choć szefował Federalnej
Służbie Bezpieczeństwa, spadkobierczyni KGB. Putin nie był kimś z pierwszych
stron gazet, z Biura Politycznego, z okolicznościowych fotografii. W dodatku
zachowywał się i mówił po ludzku. Nie kroczył, tylko szedł, nie przemawiał,
tylko mówił. Że nadszedł czas, by położyć kres kaukaskiemu bandytyzmowi. Za
wszelką cenę. Obiecał też, że będzie "nękał bandytów nawet w wychodku".
- Już wiosną podejrzanie zaczęły się mnożyć napady na rosyjskie posterunki na
granicy wokół Czeczenii, porwania ludzi dla okupu,
o które bez śledztwa oskarżano Czeczenów. Porywano
zaś ludzi na całym Kaukazie, po czym jasyr wieziono do Czeczenii, która będąc poza rosyjską kontrolą, stanowiła
doskonałą hurtownię i targ niewolników. Nikt jednak nie zadawał pytań, w jaki
sposób porywacze mijali posterunki milicji na drogach do Czeczenii - mówi Górecki. - Syna wicepremiera Dagestanu
porwano w Moskwie i schowanego pod workami kartofli przewieziono ciężarówką na
Kaukaz. Porywacze musieli minąć po drodze tysiąc posterunków, a żaden z
milicjantów nie zdziwił się, po co kierowca kupował w Moskwie kartofle i wiózł
je na południe, skoro w Stawropolu można kupić taniej. Potem przyszedł Dagestan
i zamachy bombowe w Moskwie. Telewizja, radio, gazety - wszędzie było głośno o
Czeczenach i że to oni są wszystkiemu winni.
Przyzwolenie na nową wojnę czuło się w Rosji w powietrzu.
Nowe pokolenie wojny
Kaukaska wojna wyniosła Putina do władzy, ale dziś musi przyprawiać go tylko
o ból głowy i przypominać o długach wdzięczności. No i jeszcze te irytujące
telefony od prezydentów i kanclerzy, którzy po obejrzeniu telewizyjnych
wiadomości czują, że muszą zaprotestować, wyrazić zaniepokojenie, wezwać do
starań.
Wojna już dawno przestała być Putinowi do czegokolwiek potrzebna. Wręcz
przeciwnie, przeszkadza. Pustoszy budżet, a w dodatku w każdej chwili w którymś
z wąwozów może dojść do masakry rosyjskich żołnierzy, co wywoła polityczne
trzęsienie ziemi jak katastrofa okrętu podwodnego "Kursk".
Mimo dwóch lat wojny, bombardowań i pacyfikacji, a także tuzina deklaracji
generałów ogłaszających zwycięski koniec Rosjanie nie podbili nawet całej Czeczenii. Mudżahedini wciąż bezpiecznie kryją się w
wąwozach Nożaj-jurtu, Itum-Kale i Wedeno, choć wątpliwe jest, by poza
zasadzkami, zamachami bombowymi, egzekucjami kolaborantów i rajdami na rosyjskie
posterunki mogli Rosjanom poważniej zagrozić. Mimo to codziennie ginie
dziesięciu, dwunastu rosyjskich żołnierzy.
Wojna nie rozwiązała żadnego z problemów. W dodatku do starych doszły nowe,
jak choćby dziesiątki tysięcy czeczeńskich uchodźców w obozach w Inguszetii i
Gruzji. - Wielu ważnych terrorystów zostało jednak zlikwidowanych - rzuca
Migranian. Zastąpi ich jednak już za parę lat nowe pokolenie wojowników, którzy
w doszczętnie zrujnowanym i ogarniętym niekończącą się wojną kraju nigdy nie
pójdą do żadnej szkoły, nie podejmą pracy, nie poznają niczego poza własną
doliną i nie będą potrafili niczego poza strzelaniem. Pokolenie, które nie
będzie znało innych uczuć niż strach i nienawiść. Pokolenie, które może
zwiastować tylko kolejne wojny.
Putin musi zdawać sobie sprawę, że tej wojny wygrać się nie da. Dlaczego więc
nie przerwie jej, skoro nie jest mu już do niczego potrzebna?
Putin nieraz zwierzał się, że za jeden ze swoich politycznych wzorów uważa
prezydenta Charlesła de Gaulleła, dla którego decyzja o rozstaniu ze zbuntowaną
Algierią też nie była łatwa. Putin jest u szczytu popularności i byłaby to chyba
najodpowiedniejsza chwila do podjęcia tak niepopularnych kroków.
Poprzednią wojnę z Czeczenami Rosja prowadziła
pod sztandarem "przywracania porządku konstytucyjnego". Obecną wojnę Rosjanie
toczą pod hasłem "likwidacji terrorystów". Z politycznego punktu widzenia ten
cel jest znacznie łatwiejszy do osiągnięcia. Łatwiej też byłoby przerwać wojnę,
zachowując twarz i choćby pozory zwycięstwa. Rosjanie schwytali już Salmana
Radujewa. Arbi Barajew, Mohammed Caragajew, Baudi Bakujew i wielu innych zginęło
w potyczkach z rosyjskimi żołnierzami. Wystarczy tylko ogłosić, że "terroryści
zostali zlikwidowani", i rozpocząć rokowania z tymi, których "terrorystami" nikt
na Kremlu nie nazwał. Jasera Arafata też nazywano kiedyś terrorystą, a dziś jest
mężem stanu, laureatem pokojowej Nagrody Nobla.
- Nie spodziewam się, by do jakichkolwiek negocjacji doszło w najbliższym
czasie - twierdzi jednak Górecki. - Przerwać wojnę można wtedy, kiedy się wie,
co zrobić z pokojem. A na Kremlu nikt tego nie wie. Wygląda na to, że nikt nawet
specjalnie nie zaprząta sobie tym głowy. Jeśli rozmowy, to o czym? Gdzie
wyznaczyć punkt styczności między żądaniem niepodległości zgłaszanym przez Czeczenów i wasalnym poddaństwem, w jakim zamierza ich
utrzymać Rosja? Pojawił się ostatnio pomysł podziału Czeczenii na część rosyjską, położoną na stepach na
północnych brzegach rzeki Terek, i górzystą, południową, która miałaby się
cieszyć jakąś niezależnością. Ale jak to ubrać w słowa, formułki, tak żeby nie
stworzyć jakiegoś precedensu, nie otworzyć furtki, przez którą spod kontroli
Rosji uciekną inne kaukaskie republiki? I czym ta nowa, okrojona Czeczenia miałaby się różnić od starej? Rosjanie nie
potrafią tu nic wymyślić. Wojna jest kosztowna, ale odbudowa Czeczenii z wojennych zniszczeń też pochłonie miliony.
Wojna może być dla Kremla mniejszym złem niż pokój.
Czy więc wojna ma trwać wiecznie?
- Wiecznie to może przesada - uważa Górecki. - Dziesięć, piętnaście lat.
Wojna wyludniła Czeczenię. Przed wojną
mieszkało tam milion ludzi. Dziś najwyżej ćwierć miliona. Reszta uciekła, nie
mogąc znieść wojny, terroru, pacyfikacji. Im mniej Czeczenów pozostanie w Czeczenii, tym trudniej im będzie stawiać opór Rosji. W
ten sposób, dokonując faktycznych czystek etnicznych na wielką skalę, Rosjanie
złamali kark innym niepokornym kaukaskim góralom - Czerkiesom. Wojny,
pacyfikacje i wygnanie z kraju sprawiły, że dziś Czerkiesów na Kaukazie jest tak
niewielu, że myślą nie o niepodległości, ale o tym, by przetrwać jako naród.
Milion Czeczenów mogło stanowić zagrożenie dla
Rosji. Ćwierć miliona już nie.
Pełen sukces Moskwy
Perspektywy rozmów pokojowych pesymistycznie ocenia także Migranian. - Nie
widać końca tej wojny. Wątpię, by Putin zdecydował się na rozmowy z Maschadowem.
Byłoby to przyznanie się do politycznej klęski - mówi. - Putin jest zakładnikiem
sytuacji. Sam zapowiadał wojnę do zwycięskiego końca, zarzekał się, że nie
pójdzie na żadne kompromisy. Zawdzięcza też wiele generałom, którzy dzięki tej
wojnie awansowali. Także politycznie. Weterani czeczeńskiej wojny generałowie
Pulikowski i Kazancew są namiestnikami prezydenta na Dalekim Wschodzie i na
Kaukazie. Generał Szamanow został gubernatorem. Poza tym nikt na razie w Rosji
nie protestuje przeciwko wojnie w Czeczenii. W
społeczeństwie dominuje nawet sprzeciw wobec układów z Czeczenami. Porównania z de Gaullełem i Algierią są
niesłuszne. Czeczenia nie leży za morzem. I nie
rozciąga się za nią bezludna Sahara, ale tętniące życiem, chaotyczne, burzliwe
Zakaukazie, gdzie krzyżują się nie tylko ważne szlaki handlowe, ale i sprzeczne
interesy rozmaitych państw. Utrata Czeczenii
oznaczałaby dla Rosji nie rozstanie z zamorską kolonią, ale z samym Kaukazem.
Podbijając Kaukaz w XIX wieku, rosyjscy generałowie wiedzieli, że aby zdobyć
góry, muszą je najpierw otoczyć i od północy, i od południa. Dziesięć lat temu
Rosjanie zostali wyparci z zakaukaskich kolonii - Gruzji, Armenii i
Azerbejdżanu. Z tych trzech republik Armenia zawsze pozostawała sojuszniczką
Rosji. Rozczarowany wobec Zachodu Azerbejdżan zaczyna coraz bardziej liczyć się
z interesami Moskwy. A we wciąż krnąbrnej Gruzji Rosja posiada tyle instrumentów
nacisku, że już jest w stanie oddziaływać na politykę Tbilisi. Jeśli więc jednym
z celów kampanii czeczeńskiej był powrót na Zakaukazie, to Rosja odniosła pełen
sukces.
Podczas poprzedniej wojny z lat 1994--96 Rosja oskarżała Azerbejdżan o
wspieranie czeczeńskich separatystów. Zamknęła nawet swoją granicę z
Azerbejdżanem, co prawie zabiło azerską gospodarkę. Także na początku tej wojny
Moskwa oskarżała Baku i Tbilisi o udzielanie pomocy Czeczenom. W przeciwieństwie jednak do Gruzji
Azerbejdżan zgodził się na rosyjskie inspekcje na swoim terytorium. Mógł sobie
na to pozwolić. Nie ma u siebie rosyjskich baz, więc nie było mowy o
"korytarzach" na przemarsz wojsk, a jedynie o wizytach inspektorów. W uznaniu
postawy Azerów Putin złożył w Azerbejdżanie oficjalną wizytę. Azerowie zaprosili
też patriarchę rosyjskiego kościoła prawosławnego Aleksija II. Rosjanie zgodzili
się nagle na azerskie żądania podziału bogatego w ropę naftową Morza
Kaspijskiego na narodowe sektory.
Azerowie ogromnie rozczarowali się wobec Zachodu, w którym od pierwszych dni
niepodległości widzieli gwaranta bezpieczeństwa i dobrobytu. Liczyli, że za ich
ropę naftową Zachód nie tylko im zapłaci, ale weźmie też pod opiekę.
Petrodolarowa manna nie spadła jednak z nieba, a USA nie odwołały nawet 907.
poprawki Kongresu zakazującej rządowi udzielania Azerbejdżanowi wszelkiej pomocy
poza humanitarną. Kongres przyjął tę poprawkę, by ukarać Azerbejdżan za blokadę
Armenii, z którą ten toczył wojnę o Górny Karabach. Azerowie dość szybko zaczęli
narzekać, że zachodni przedsiębiorcy i nafciarze myślą tylko o pieniądzach, a
ich los jest im zupełnie obojętny. Kroplą goryczy były rezolucje kilku
zachodnich parlamentów, które uznały za ludobójstwo mordy Ormian dokonane na
początku XX wieku w Turcji, starszej siostrze Azerbejdżanu.
- Decydująca była chyba jednak kwestia sukcesji władzy w Azerbejdżanie - mówi
Migranian. - Sposobiąc się do emerytury, stary Alijew chce sam wskazać
dziedzica. Aby przekazanie władzy przebiegło spokojnie i planowo, konieczna jest
stabilizacja. Alijew nie miałby jej, gdyby Rosja znów zamknęła granicę albo
podobnie jak w przypadku Gruzji wprowadziła obowiązek wiz także dla Azerów.
Zamiast spokoju Alijew miałby dwa miliony azerskich robotników sezonowych z
Rosji, czyli rewolucję w Baku.
Wśród pretendentów do bakijskiego tronu od dawna wymienia się syna starego
Alijewa, Ilhama. Zachód z oburzeniem odniósł się jednak do samego pomysłu
politycznej dynastii w Baku. Putin zaś podczas styczniowej podróży do Baku
obiecał, że nie będzie się mieszał w kwestię sukcesji władzy w Azerbejdżanie.
Odebrano to jako zgodę na to, by po Hajdarze Alijewie prezydenturę przejął
Ilham, albo przynajmniej jako zapewnienie, że na elekcję Rosja nie zgłosi
żadnego swojego faworyta.
Decydując się na uważniejsze wsłuchiwanie się w prośby Rosji, Azerbejdżan nie
podejmuje zbyt wielkiego ryzyka. Stracił już de facto Górny Karabach, który
przed siedmioma laty oderwał się od azerbejdżańskiego państwa (także dzięki
rosyjskiej pomocy), i nic więcej nie ma do stracenia. Azerowie chcą sprzedawać
ropę i gotowi są pompować ją rosyjskimi rurociągami do rosyjskich terminali. Z
radością będą ją też pompować przez Gruzję, Turcję czy nawet Iran, jeśli tylko
nadarzy się sposobność.
Odwilż w stosunkach między Rosją i Azerbejdżanem psuje humor Ormianom, ale
wątpliwe, by popchnęło ich to do zmiany promoskiewskiej polityki. Rosjanie mają
bazę wojskową w Giumri i strzegą granic Armenii. Armenia nie zamierza być jednak
drugą Białorusią i poświęcić swoich stosunków z innymi państwami na ołtarzu
przyjaźni z Rosją. Ormiański prezydent Robert Koczarian nie tylko nie unika
podróży, ale chętnie wybiera się do Waszyngtonu, Paryża, Londynu i zazwyczaj
robi tam bardzo dobre wrażenie. Armenia nie zamierza dokonywać politycznych wolt
i nadal swojego najważniejszego sojusznika upatruje w Kremlu. Częste wojaże
Koczariana na Zachód mają jednak przypominać Moskwie od czasu do czasu, że
Armenia wybrała sobie Rosję za sojuszniczkę, ale nie musi być wcale na nią
skazana.
Opuszczona Gruzja
W przeciwieństwie do Azerów Gruzini nie mogli pójść na ustępstwa wobec
Moskwy.
Gdyby Szewardnadze pozwolił Rosjanom, by ich wojska z bazy w Waziani
przemaszerowały do Achmetii i pacyfikowały tamtejsze czeczeńskie auły, Gruzja
stałaby się rosyjskim protektoratem. W dodatku wojna natychmiast ogarnęłaby
także Gruzję. Szewardnadze nie miał innego wyjścia, jak odrzucić rosyjskie
żądania.
W rezultacie od dwóch lat w stosunkach między Rosją i Gruzją panuje stan
zimnej wojny z niebezpieczną tendencją przeradzania się w konfrontację.
O ile, idąc na pewne ustępstwa wobec Rosji, Azerbejdżan nie ryzykował
niczego, Gruzja miała do stracenia wszystko, łącznie ze swoją państwowością.
Kiedy tylko Gruzini ogłosili niepodległość, secesję ogłosiły zachęcane przez
Rosję prowincje Abchazja i Południowa Osetia. Wkrótce okazało się, że to jeszcze
nie koniec. W kolejce ustawiły się granicząca z Turcją muzułmańska Adżaria
rządzona przez rywala Szewardnadze prorosyjskiego Asłana Abaszydze, ormiańska
Dżawachetia, granicząca z Abchazją Megrelia - ojczyzna pierwszego prezydenta
niepodległej Gruzji Zwiada Gamsachurdii, Achmetia, gdzie mieszkają gruzińscy
Czeczeni. W dodatku gruzińskie mniejszości
etniczne żyją w skupiskach tuż przy granicach z ich historycznymi ojczyznami.
Gdyby te wszystkie prowincje postanowiły oderwać się od Gruzji, miałyby do kogo
się przyłączać i skąd prosić pomocy. A gdyby ogłosiły secesję, Gruzja stałaby
się kadłubowym państewkiem składającym się z wciąż kłócących się Kachetii,
Kartli, Imeretii i Gurii. Gdyby zaś jeszcze Abaszydze zaproponował Megrelom,
Abchazom i Ormianom sojusz, Gruzja rozpadłaby się na dwa państwa - republikę
Szewardnadze i wrogą mu konfederację.
Irredentyzm to zresztą nie jedyny czuły punkt gruzińskiego państwa. Rosja
wciąż utrzymuje w Gruzji trzy wojskowe bazy. Odmawia zamknięcia bazy w Abchazji,
twierdząc, że Gruzini nie zapewnili odpowiednich warunków ewakuacji. A co do
terminu likwidacji baz w Adżarii i Dżawachetii to nie uzgodniła go nawet z
Gruzinami. Rosja może przerywać dostawy gazu i prądu, powołując się na
gruzińskie długi. Gruzini jako jedyni w całej Wspólnocie Niepodległych Państw
muszą ubiegać się o wizy do Rosji.
Gruzini są przekonani, że żadne ustępstwa wobec Moskwy niczego by nie dały.
Uruchomiłyby tylko eskalację żądań, co byłoby już nie poszukiwaniem kompromisów,
lecz szantażem.
- Tak jak Azerowie rozczarowali się co do Zachodu, Gruzini zawiedli się na
Rosji - twierdzi Migranian. - Poszli już wszak na ustępstwa. W 1993 roku po
przegranej wojnie w Abchazji zgodzili się na otwarcie rosyjskich baz w Gruzji,
przystąpili do Wspólnoty Niepodległych Państw. A wszystko po to, by
usatysfakcjonowana Rosja skłoniła Abchazów do rezygnacji z secesji. Minęło
siedem lat i na abchaskim froncie nie zmieniło się nic. Gruzini nic nie wskórali
w Moskwie.
Gruzja mogła tylko uciekać na Zachód i liczyć, że jeśli będzie się jej działa
krzywda, Amerykanie, Niemcy i Anglicy się za nią wstawią, obronią, pomogą.
Najważniejszym jednak celem Zachodu, a przynajmniej Amerykanów na Zakaukaziu,
wydaje się zapewnienie bezpieczeństwa ich sojuszniczce Turcji i izolacja Iranu,
odwiecznego rywala Turcji w Azji Mniejszej, uznanego w Waszyngtonie za wroga
numer jeden. W tym celu Amerykanie najchętniej pogodziliby Ormian z Azerami i
Turkami. Pokój i demokracja w regionie oznaczałyby też otwarcie szlaków
komunikacyjnych, którymi można by wywieźć kaspijską ropę i gaz ziemny.
To do Amerykanów należał pomysł, by Azerowie i Ormianie pogodzili się,
wymieniając terytoriami. Azerowie mieli oddać Armenii Górny Karabach i łączący
oba kraje pasek ziemi, tzw. korytarz Laczin. W zamian Ormianie oddaliby Azerom
rejon Megri, dzięki czemu Azerbejdżan uzyskałby połączenie lądowe ze stanowiącym
część azerskiego państwa Nachiczewanem, a także z Turcją. Połączenie Turcji i
Nachiczewanu z Azerbejdżanem oznaczałoby też oddzielenie Armenii od Iranu pasem
azerskiej ziemi. Amerykanie upiekliby trzy pieczenie przy jednym ogniu -
zaprowadziliby pokój na Zakaukaziu, zapewnili bezpieczeństwo Turcji i pogłębili
izolację Iranu.
W ostatniej jednak chwili prezydenci Azerbejdżanu i Armenii wycofali się z
niemal dobitego już targu. Dla nich ugoda oznaczałaby polityczną śmierć.
Zamrożenie konfliktu karabaskiego leży w interesie Armenii i Rosji. Godzi zaś
w interesy Zachodu, Turcji i przede wszystkim Azerów. Póki nie zostanie
podpisany pokój, nikt nie zainwestuje złamanego dolara w wątpliwe projekty
naftowe nad Morzem Kaspijskim, które w każdej chwili mogą zostać zagrożone przez
azersko-ormiański konflikt.
O zgodę najtrudniej
Zakaukazie zawiodło się na Zachodzie. Ale Zachód też miałby wiele powodów do
rozczarowania Zakaukaziem. Wszak starał się pomóc stworzyć na Zakaukaziu silne,
samodzielne, demokratyczne państwa, które byłyby najlepszą barierą dla irańskiej
czy rosyjskiej ekspansji. Okazało się, że zadanie to jest ponad siły
gruzińskich, azerskich i ormiańskich polityków. Zamiast stawać się
demokratycznymi republikami Armenia, Azerbejdżan i Gruzja nie przestrzegają
przykazań demokracji, tolerują korupcję, są słabe, nieodporne na zewnętrzne
naciski. Dokładnie takie, jakich życzy sobie Rosja.
Amerykanie chcieli dać Gruzji pieniądze na budowę armii. Ale Szewardnadze,
który ma obsesję zbrojnego przewrotu (sam doszedł do władzy w wyniku puczu, a na
jego życie dokonano co najmniej dwóch zamachów), boi się własnego wojska. W
rezultacie półtysięczny oddział czeczeńskich partyzantów stanowić już może
śmiertelne zagrożenie dla bezpieczeństwa Gruzji. Szewardnadze byłby szczęśliwy,
gdyby CIA i FBI, które pootwierały w Tbilisi swoje biura, same zajęły się jego
bezpieczeństwem.
Przez dziesięć lat niepodległej egzystencji ani Gruzja, ani Azerbejdżan, ani
Armenia nie potrafiły stworzyć stabilnych państw i wychować odpowiedzialnej
politycznej elity myślącej w kategoriach państwa i służby, a nie wyłącznie
prywaty. Zakaukaskie reżimy oparte są na charyzmie przywódców, a międzynarodowe
sojusze na ich osobistych sympatiach. Zarówno rządy, jak opozycja są tak
samo oderwane od społeczeństw i tak samo im obce. Ta alienacja wynika także ze
sposobu, w jaki wszyscy dochodzili do władzy - Szewardnadze i Alijew pośrednio w
wyniku zbrojnych przewrotów, Koczarian - dzięki pałacowej rewolucji. Najpierw
zostali przywódcami państw, a dopiero później pozwolili swoim rodakom wybrać się
na te stanowiska. Słabość państw sprawia, że są one wyjątkowo podatne na
zewnętrzne naciski. Alijew musi zabiegać o poparcie obcych stolic, by
rozstrzygnąć kwestię sukcesji, a dla Gruzji wstrzymanie dostaw gazu oznacza
paraliż państwa. A wstrzymanie zachodniej pomocy - narodową tragedię.
Zakaukazie łatwiej poradziłoby sobie ze swoimi problemami, gdyby potrafiło ze
sobą współpracować albo choćby nie bić się między sobą. Niestety, tak jak na
początku XX wieku, gdy Gruzja, Armenia i Azerbejdżan zdobyły na kilka lat
niepodległość, tak i teraz trwonią one czas i energię na rywalizację i konflikty
między sobą. Natychmiast po ogłoszeniu niepodległości Azerowie i Ormianie
rzucili się sobie do gardeł, a prozachodni Gruzini obrazili się na prorosyjskich
Ormian.
- Sytuacja zaczyna przypominać XVII, XVIII, a nawet XIX wiek, kiedy Rosja
dopiero podbijała Zakaukazie - uważa Górecki. - Region przekształca się powoli w
strefę buforową. Kiedyś odgradzała ona Rosję od Persji i Turcji, dziś odgradza
ją od Zachodu (Turcji) i świata islamu (Iran). Nierozwiązywalny problem
Zakaukazia polega na tym, że tamtejsze państwa mogą istnieć i zachować
niezależność tylko w zgodzie. I właśnie o tę zgodę jest i m najtrudniej.
Abulfaz Elczibej, kiedy był jeszcze przywódcą azerbejdżańskiej opozycji, a
nie prezydentem kraju, powiedział mi coś, co dziś wygląda na mroczną
przepowiednię: - My wszyscy - mówił - Azerowie, Gruzini, Ormianie, jesteśmy jak
więźniowie, którzy zamiast zaplanować wspólną ucieczkę z więzienia, walczą
między sobą o lepszą pryczę w celi.
[podpis pod fot./rys.]
Mimo dwóch lat wojny, bombardowań i pacyfikacji, i deklaracji
generałów ogłaszających zwycięski koniec Rosjanie nie podbili nawet całej Czeczenii
Rosyjscy żołnierze mogą spędzić w Czeczenii
jeszcze nawet dziesięć, piętnaście lat
KAUKAZ I ZAKAUKAZIE
(szukano: Czeczenia)
© Archiwum GW, wersja 1998 (1) Uwagi
dotyczące Archiwum GW: magda.ostrowska@gazeta.pl
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
32 27 Wrzesień 2001 Kapitulacja czy rokowania36 26 Pażdziernik 2001 Wkrótce rokowania31 19 Wrzesień 2001 Obrona to nie terror16 26 Marzec 2001 Śmiertelne Łady pułapki29 10 Wrzesień 2001 Zula, wracaj do Czeczenii30 18 Wrzesień 2001 Trzy ataki w jeden dzień28 10 Wrzesień 2001 Pięć liter napisanych krwią26 25 Wrzesień 1999 Śmiercionośny bumerang2001 wrzesien podst26 Walka w Forks26 07 POL ED02 2001ZARZĄDZANIE WARTOŚCIĄ PRZEDSIĘBIORSTWA Z DNIA 26 MARZEC 2011 WYKŁAD NR 3Walka z inflacją w Polsce2001więcej podobnych podstron