Nina Munteanu
Motyl w Pekinie
Kryjemy się wraz z bratem za plecami kuzynki, która zdecydowanym krokiem rusza w stronę brygadzisty na Farmie Technokorporacji. Mężczyzna z nadajnikiem przy uchu stoi w niedbałym rozkroku na masce łazika. Nadzoruje kilka olbrzymich ciągników sunących koleinami po bezkresnym polu. Gapię się na jego opalony brzuch, wypychający koszulkę upapraną smarem i zastarzałymi resztkami jedzenia. Beznamiętne oczy rozbłyskują jak palący płomień.
- Co my tu mamy ?! - ryczy. - Małe darmozjady na proszony obiadek?
Znów kulę się w sobie. Tłuste czarne kudły skręcone jak liny opadają mu na grzbiet. Bardzo przypomina Technofila, którego niedawno zabiła nasza kuzynka, i w przystępie paniki rozważam, co będzie, jeśli on wie. Dziewczyna wypina pierś i odrzuca dumnie głowę. Jej twarz znaczą smugi błota. Po nocy spędzonej w lesie pozlepiane włosy tworzą bezładną plątaninę pełną liści. Zmierzwione, podświetlone z tyłu kosmyki emanują blaskiem jakby zaczerpniętym z nieba.
- Naszą farmę zaatakował patrol Technofili. Zamordowali naszych rodziców.
Brygadzista prycha z pogardą.
- A więc mamy smarkaczy Zielonych do upieczenia na rożnie.
- Jesteśmy tylko dziećmi - oponuje kuzynka. - Nie mamy gdzie się podziać. Jeśli nas pan wypędzi, będziemy zgubieni. Im wszystko jedno, kogo zabijają. Proszę nam pomóc! - Wyciąga błagalnie ręce. - Potrafimy ciężko pracować i nie jemy zbyt wiele.
Wzrok mężczyzny łagodnieje. Obmacuje wzrokiem jej ciało, wprost pożerają oczami. Dziewczyna dojrzałością swych słów oczarowuje bestię, która zabiera nas do swego matecznika.
Zatapiam wzrok w płaszczyźnie widnokręgu, drgającej w falach upału. Słońce praży moją głowę i przesycone deszczem pole. Robotnicy i kobiety starannie parkują lśniące maszyny w równych rzędach, nim udają się na spoczynek. Pielimy z kuzynką zagony, a młodszy brat zamiata podłogę w kuchni, podczas gdy tamci piją w chłodnym wnętrzu przytułku należącego do korporacji i donośnie wyklinają podłe warunki. Ich wrzaski docierają aż tutaj. Za mało żarcia, za dużo roboty! Gardłują o rewolucji. Wiatr ciska ich słowa w moim kierunku:
- Jesteś zafajdanym Zielońcem, Birch. To oni rozwalają naszych ludzi!
- Oni bronią tej jebanej planety!
- Taaa? Zanim najpierw nie zajebią nas wszystkich!
- Gdzie masz oczy? Już mamy przejebane. Technofile rozpieprzają ten świat!
Szuranie krzeseł. Szykuję się na murowaną rozróbę. Do zwady dołączają następni. Jeszcze chwila i wypadną z baraków, wymachując pięściami.
Osłaniając oczy przed słońcem, obserwuję kuzynkę. Biegnie lekko po grudach błota do cysterny na tyłach kuchni, żeby napić się wody. Na jej policzkach płoną gorączkowe wypieki. Nie bacząc na rwetes w budynku, uśmiecha się i macha mi ręką. Odpowiadam wymuszonym uśmiechem. Przeczuwam ulewę. Odległy pomruk grzmotu zwiastuje nadciągającą burzę.
Dziś trzynaste urodziny kuzynki. Nikt się o tym nie dowie, więc hamuję przypływ radości. Nie będzie tortu. Ani upominków. Grunt, że żyjemy i jesteśmy bezpieczni. To prezent - od niej. Rewolucja, która ogarnia kraj, obraca miasta w perzynę. Miota rodzinami jak fale kamykami we wzburzonym morzu. Przez to zginęli rodzice, kuzynka została zbrodniarką, a my wszyscy - trójką zaszczutych bezdomnych sierot, szukających tu schronienia.
Dziewczyna podnosi kubek do ust, wychyla go duszkiem i wbiega do kuchni. To irytujące, że zostawia mnie samego przy robocie w polu. W przytułku nastaje cisza. Być może wszyscy robole spili się już do nieprzytomności, świst wichru przechodzi w ryk, podmuch bije po oczach tumanami pyłu. Ołowiane chmury gromadzą się na niebie jak drapieżna horda. Z trudem brnę w stronę kuchni, osłaniając twarz przed siekącymi ziarenkami żwiru. Słysząc złowieszczy śmiech, zatrzymuję się przy otwartych drzwiach, przezwyciężam wahanie i podkradam się bliżej. Od , progu lustruję wnętrze i zamieram, sztywna z przerażenia. Mój brat, całkiem nagi, leży skulony na podłodze. Rozrzucone części jego ciemnej odzieży wyglądają jak tężejące w rzeźni plamy krwi. Kuzynka wije się w żelaznym uścisku grupy mężczyzn. Twarz ma bladą z obłędnego strachu, źrenice pociemniałe ze zgrozy. Napastnicy rechoczą i zdzierają z niej ubranie. Potężny facet, nagi od pasa w dół, zatacza się w jej stronę i charczę pijackim bełkotem:
- To ta wiedźma, co zbajerowała naszego palanta szefa, żeby gwizdnąć nasze żarcie! No to mamy tu dla ciebie deserek!
Wbija się w nią bestialsko i nachalnie, a jego stękania i spazmatyczny szloch dziewczyny tworzą atonalny duet żądzy i bólu. Któryś dostrzega mnie w drzwiach.
- Ej! Jeszcze jeden szczeniak!
Wszyscy odwracają się jak na komendę. Na mgnienie oka - całą wieczność - przechwytuję udręczone spojrzenie. Kuzynka błaga mnie wzrokiem o pomóc.
Rzucam się do ucieczki. Jej krzyk ściga mnie, kiedy brnę przez rozmiękły grunt, wpadam na nierówności, potykam się o korzenie, niezdolny nawet odwrócić głowę. Uderzam twarzą o ziemię. Zrywam się i puszczam biegiem, czując w ustach smak błota. Łykam powietrze. W uszach dzwoni. Oczy zalane łzami. Nos krwawi.
Biegnij, śmierdzący sukinsynu. Zwiewaj. Pędź.
Porzucam ją w potrzebie, zanoszącą się wrzaskiem. A ponieważ nie mogę doczekać się końca jej krzyków, dla mnie nigdy nie ustaną. Ukryty dygoczę w lesie, którego poszycie ciemnieje w strugach deszczu. Nagła ulewa szybko przemija. Oklapnięty jak otaczająca mnie przegniła roślinność obserwuję, jak pierwsze słoneczne promienie, przeszywające baldachim chmur, spowijają krajobraz nieziemską poświatą. Wdycham mdlący odór bagiennych zarośli i oczami duszy widzę jej zbrukane ciało rzucone na stertę śmieci jak ochłap. Kiedy cienie popołudnia zamykają mnie w kościstym uścisku, wypełzam z mego ogrodu mchów i paproci. Przemykam chyłkiem przez bezkresne pole z nadzieją, że nikt mnie nie zauważy. Ślizgam się w kałużach na dnie kolein, mokra glina przywiera mi do butów i ciągnie w dół.
Kuzynka leży na podłodze w kuchni, skręcona jak zranione zwierzę, tak jak ją zostawili. Brat, ciasno przytulony, śpi obok, chlipiąc przez sen, a ona gładzi jego zapłakaną buzię. Pragnę ją przygarnąć, żeby wyżaliła się na mojej piersi, lecz tylko odwracam głowę i stoję zimny jak głaz. Nie mogę spojrzeć w jej zgaszone oczy. Ranią moją duszę.
Dziewczyna w końcu podnosi się o własnych siłach, unosi braciszka w szczupłych ramionach. Jedną ręką zbiera strzępy ubrania i nie oglądając się na mnie, kuśtyka do sypialnego baraku.
Mijają dni i miesiące, a kuzynka wygląda na nietkniętą i spokojną jak dawniej. Jej twarz tchnie cichym optymizmem, oczy lśnią jak ciepłe ognisko. Mimo to wyczuwam rezerwę. Mój młodszy brat przylgnął do niej. Unikam ich obojga. Kiedy krzyżują się nasze spojrzenia, mam wrażenie, że w jej wzroku dostrzegam wyrzut, lecz wiem, że w jej oczach tylko odbija się moja własna pustka.
Gdy nie pracuję, kryję się pod podłogą ganku w kwaśnym odorze brudu, i z tej mrocznej kryjówki śledzę roboli. Mam cholerne szczęście w nieszczęściu. Udało mi się im wymknąć? A może, skurwiele, zostawili mnie w spokoju, wyczuwając, że jestem do niczego? Skulony, cicho recytuję wiersze, które kuzynka zwykle mówiła nam na dobranoc. Teraz milczy. Całuje braciszka w czoło, życzy mi dobrej nocy i zasypia cicho na swojej pryczy. Leżę sztywno w stęchłej pościeli, wsłuchany w jej spazmatyczny oddech. Wiem, jak bardzo pragnie snu.
Przycupnięty pod gankiem, z obolałymi kolanami, deklamuję jej ulubiony poemat jak mantrę:
Zobaczyć świat w ziarenku piasku.
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar.
W godzinie nieskończoność czasu.
Dla radowania się i bólu
Człowiek urodził się na Ziemi
Jeśli to rozumiemy - dobrze,
Bezpiecznie przez ten świat idziemy*
Po wyzwoleniu Farmy Technokorporacji powracam do nowoczesnego miasta, w którym panuje spokój przerywany jedynie nielicznymi atakami snajperów, przyczajonych i gotowych strzelać do wszystkiego, co się rusza. Braciszek wraca do nauki, a my z kuzynką znajdujemy swoje miejsce pod rządami nowego ustroju.
Wprost chłonę wiedzę Zielonych i wkrótce zostaję jednym z głównych uczonych prowadzących wykłady na konferencjach i nadzorujących kadrę czołowych badaczy. Pewien wzrastającego znaczenia swej pozycji przywracam dawno zarzuconą teorię chaosu, stosując ją w modelach relacji zachodzących w ekosystemie. W jej symbolice pociąga mnie fakt, że nikły efekt posiada moc sprowokowania wszechogarniających i nieodwracalnych zmian. Analitycy chaosu zwą to Efektem Motyla - osobliwa idea, że istnieje subtelna zależność skutków w skali globalnej od pozornie mało istotnych przyczyn. Na przykład motyl dnia trzepocący skrzydłami w Pekinie może za miesiąc spowodować tornado w Teksasie. Obecnie ślad tej teorii dostrzegam we wszystkim, co mnie otacza, wliczając w to zachowanie mojej kuzynki. Obserwuję, jak niedostrzegalne piętno pierwszej porażki przeradza się w burzliwy dramat. Jakby zraniony ptak miota! się rozpaczliwie w klatce jej duszy, z każdym oddechem coraz gwałtowniej uderzając skrzydłami.
Szukając zapomnienia, kuzynka znajduje posadę o wiele poniżej swych kwalifikacji - zostaje botanikiem na Wydziale Ekologii Przemysłowej. Niewiele więcej wiem, lecz nie ma prawie chwili, żebym o niej nie myślał. Kiedy ja z trudem znajduję czas, by podczas przerw w prelekcjach gościć w swym apartamencie wielu utytułowanych przyjaciół, ona klepie biedę w ubogiej dzielnicy, z mężem motorniczym i dwójką rozczochranych dzieciaków. Czy o tym właśnie marzyła?
W końcu zdobywam się na odwagę, by odwiedzić kuzynkę. Jestem ożywiony i zdenerwowany jak dziecko. Energicznym krokiem zmierzam w stronę wejścia do gmachu Wydziału EP, aż kipiąc wrażeniami, którymi chcę się z nią podzielić. Od razu ją dostrzegam. Czeka na mnie cierpliwie w głównym holu. Odwraca się i uśmiecha na mój widok.
Głośny huk wstrząsa mną od stóp do głów. Kuzynkę odrzuca w tył. Pada na podłogę z wyrazem osłupienia na twarzy. Leży nienaturalnie skręcona, a na jej piersi rozkwita krwawy kwiat. Jakaś kobieta, tłumiąc krzyk, przyciska dłonie do ust.
Kiedy inni ścigają snajpera, stoję jak wryty, wsłuchany w agonalny świst oddechu, i patrzę na ciało wstrząsane drgawkami. Płomień życia gaśnie w jej oczach. Puste źrenice nieruchomieją jak czarne jeziora. Moje serce wali jak młotem, a na usta cisną się miliony niewypowiedzianych słów.
Przeszukuję chaos dla tych odprysków wspomnień, połączonych tęsknotą, i widzę ją taką, jaką kiedyś była... jaką pamiętam zawsze. Była przecież tylko naszą kuzynką, lecz nie zawahała się, żeby dla nas zabić. Strzałą z myśliwskiego łuku uśmierciła bandytę, który rzucił się na nas z nożem - tym samym, którym wcześniej zabił naszych rodziców. Strzeliła, kiedy zaatakował mojego brata. A ja później uciekłem, kiedy błagała mnie o pomoc...
Byłem tylko dziesięcioletnim chłopcem. Teraz już wiem. Rewolucja ukazała moją prawdziwą twarz. Kuzynka stawiła czoło trwodze i odpowiedziała na zew. Ja pozwoliłem, by strach zmusił mnie do ucieczki.
Teraz przemierzam mroczne brzegi, rzucony na mieliznę cierpienia, i wciąż słyszę jej krzyk.
Motylu leć!
Przełożyła Joanna Jędrzejczyk
*Fragment "Wróżb Niewinności" Williama Blakea w przekl. Zygmunta Kubiaka
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
NF 2005 08 pocałunek śmierciNF 2005 08 twórcaNF 2005 08 tajemnicaNF 2005 08 sześć lat świetlnych do green scarNF 2005 08 sprzedawcy lokomotywNF 2005 08 kiedyś byli monarchamiNF 2005 08 ciernieNF 2005 09 operacja transylwaniaNF 2005 02 siła wizjiNF 2005 06 wielki powrót von keiseraNF 2005 10 prawo seriiNF 2005 05 balet słoniNF 2005 10 misja animal planetNF 2005 12NF 2005 06 dębyNF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotówNF 2005 02 tatuażNF 2005 02 podróżnicywięcej podobnych podstron