721

Samozwańcze państewka. Fenomen Hutt River Kilka lat temu Frank Zappa kpił, że każde państwo, żeby uznawano je za „pełnoprawne i prawdziwe”, musi mieć własne piwo, drużynę piłkarską i kilka głowic jądrowych. Księstwo Hutt River nie posiada żadnego z tych atrybutów, ale szykuje się do fetowania 40. rocznicy secesji ze Związku Australijskiego. Spór o kwoty zakontraktowanego zboża jest przyczynkiem do opowieści o samozwańczym Hutt River. Powierzchnia tego niby-państwa nie przekracza 75 kilometrów kwadratowych, a znajduje się ono w zachodniej Australii. W 1970 roku rolnik Leonard George Casley wkurzył się na gubernatora stanu, Sir Douglasa Kendrewa, który jednym pociągnięciem wiecznego pióra radykalnie zmniejszył ilość kupowanej od niego pszenicy. Casley wraz z piątką sąsiadów długo pomstował na gubernatora. Po pewnym czasie poszperał trochę w archiwach i dokumentach prawnych, by bronić swych praw. Natknął się w nich na tekst konwencji z Montevideo z 1933 roku, wyliczającej cztery podstawowe kryteria państwowości. Casleyowi zrodził się w głowie wyśmienity plan. Tytułując się księciem Leonardem, czym prędzej wysłał do władz stanu Australia Zachodnia informację o secesji i szybko sklecił kartę praw dla obywateli swego państwa, którego nazwę wziął od rzeki przepływającej w pobliżu jego gospodarstwa. Początkowo urzędnicy Australii Zachodniej sprawiali wrażenie wyłącznie świetnie rozbawionych fantasmagoriami byłego pracownika Amerykańskiej Agencji Kosmicznej. Zbagatelizowali pierwsze prawne poczynania Leonarda I. Kiedy jednak zażądał on, by uznali go, jako niepodzielnego i jedynego suwerena na 75 kilometrach kwadratowych, stanowczo odmówili nadania temu terytorium statusu państwa. Premier William McMahon, (którego własne „panowanie” trwało zaledwie parę miesięcy w latach 1971-1972) usiłował nawet uciszyć zrewoltowane terytorium, ale wtedy Leonard I udowodnił, iż jest nie tylko szczwanym przeciwnikiem, ale także posiada dużą biegłość w stosowaniu wybiegów i kruczków prawnych. Przede wszystkim zapewnia, że „wszystko, co wydarzyło się nad Hutt River, przeprowadzone zostało z poszanowaniem obowiązującego prawa”. To, że „utrzymał się tak długo na tronie”, zawdzięcza zręcznemu odwoływaniu się zarówno w sądzie, jak i poza nim do praw i swobód zagwarantowanych mu zarówno w odgrzebanej starej angielskiej ustawie o zdradzie (Act of Treason) z 1495 roku, jak i w XX-wiecznych konwencjach genewskich. Zaczął – i trzeba przyznać, że przy niezwykle małych i stonowanych sprzeciwach federalnego rządu Australii – od przekształcenia ustroju swego „państwa” i samozwańczego przyznaniu sobie tytułu księcia. Złożył także wniosek o przyznanie mu statusu obserwatora w ONZ i zgłosił pretensje terytorialne do rozległych obszarów Australii Zachodniej. A wszelkie kwestie sporne gotów był oddać do rozstrzygnięcia Międzynarodowemu Trybunałowi Sprawiedliwości. Na jego zlecenie gitarzysta Keith Kerwin skomponował hymn Księstwa Hutt River, który po raz pierwszy odśpiewał Jon English. 21 kwietnia 1972 roku Leonard I proklamował pełną niepodległość. Lekceważenie, z jakim urzędnicy państwowi Australii potraktowali pierwszą notę o niepodległości Hutt River, srodze się zemściło. Wedle australijskiego prawa, mieli oni dwa lata na podjęcie jakiegoś działania w odpowiedzi na ów akt. Nie zrobili nic, więc de facto uznali niezawisłość tego terenu. Teraz nawet premier Australii w listach nie kwestionuje tytułu książęcego władcy Hutt River. Do Księstwa Hutt River nie prowadzi żadna bita droga. Podążając bezdrożami na północ od australijskiego Perth, widzimy tylko czerwoną, spaloną słońcem ziemię, zbożowe elewatory lub łany pszenicy. Nawet Nain – stolica księstwa – nie sprawia oszałamiającego wrażenia. Dukt doprowadza do obejścia, w którym oprócz ciągników i maszyn rolniczych stoi może z sześć gospodarczych budynków. Niewielka tabliczka umieszczona na ścianie kaplicy informuje lekko rozczarowanych przyjezdnych, iż trafili właśnie do celu. Obok stoi „urząd pocztowy” oraz budynek rządowy, w którego jedynym pokoju znajduje się mały obelisk upamiętniający sławetną narodową secesję. Hutt River nie jest ułomkiem wśród mikropaństw. Jego powierzchnia jest większa niż San Marino, Monako i Watykanu razem wziętych. Choć liczy zaledwie 25 stałych mieszkańców, to podobno posiada jeszcze 13 tys. obywateli stale rezydujących zagranicą. – Jesteśmy drugim pod względem wielkości i liczby mieszkańców państwem na kontynencie – osobiście informuje Leonard I. Osiemdziesięcioparoletni władca jest najważniejszym symbolem księstwa. Leonard I uważany jest za wybitnego matematyka i astronoma. Otrzymał kilka doktoratów honoris causa na świecie. Niedawno w dowód uznania zasług księcia na tym polu Międzynarodowy Rejestr Gwiazd nazwał jedną z nowo odkrytych gwiazd w gwiazdozbiorze Panny Gwiazdą Jego Królewskiej Wysokości Księcia Leonarda. Audiencje odbywają się bez zbędnej, nadętej pompy. W przeciwieństwie od innych władców czy prezydentów, Leonard I nie unika kontaktów z szarymi obywatelami czy gośćmi. Bez długich ceregieli zaprasza ich do swej oficjalnej rezydencji, mieszczącej się w niepozornym betonowym budynku. A księżna Shirley z ujmującym uśmiechem niemal natychmiast osobiście serwuje herbatę i własne wypieki. Leonard I rozumie, że jednym z najważniejszych powodów, dla których może być traktowany z szacunkiem przez władze innych państw, jest jego długowieczność i trwałość jego politycznego tworu. – Musisz udowodnić, że potrafisz przetrwać. A mnie się udało utrzymać przez pewien czas – mówi z determinacją. – Inni nie uznają cię tylko z powodu obowiązującego prawa międzynarodowego. Ale te przepisy piszą przecież politycy, którzy mają na uwadze przede wszystkim swe własne interesy – dodaje. Większą wagę niż do opinii obcych polityków i włodarzy przywiązuje Leonard I do poparcia ze strony własnej rodziny. W księstwie na stałe mieszka trójka z czwórki jego synów. Stoją za nim murem także trzy córki, 26 wnuków i 21 prawnuków. Następcą tronu jest najstarszy syn Ian, który piastuje także urząd premiera. Ale na wypadek kłopotów, gdyby pojawiły się takie w związku z dziedzictwem tronu, funkcjonuje także specjalna komisja koronna. Choć Leonard I znany jest z łagodności, nieraz dał przykład wojowniczości. A już szczytem zacietrzewienia było wypowiedzenie wojny Australii w 1977 roku. Stało się to za sprawą poczty, która przestała dostarczać przesyłki. Była to zwycięska, bezkrwawa kampania. Mieszkańcy księstwa po prostu odmówili płacenia podatków. Listy znów zaczęto przekazywać, lecz Australijskie Biuro Podatkowe wciąż traktuje mieszkańców Hutt River, jako wyłączonych z opodatkowania. Dziś stosunki z sąsiadem są „chłodne”, ale układają się poprawnie. A na czym opiera się gospodarka księstwa? Choć Leonard I ociąga się z podaniem wysokości produktu krajowego brutto, to z uśmieszkiem powiada, że choć raz jest lepiej, raz gorzej, to i tak „stan naszego skarbca jest w o wiele lepszej kondycji niż Australii, USA czy Wielkiej Brytanii”. Obecnie Księstwo Hutt River odwiedza, co tydzień od 400 do 800 turystów. Wysypującym się z autokarów czy minibusów wycieczkowiczom zwożonym z Perth z miejsca wbijana jest do paszportów wiza wjazdowa lub za opłatą mogą oni kupić ważne pięć lat paszporty Księstwa. Mimo podeszłego wieku władca jest wciąż aktywny zawodowo. Po wypełnieniu oficjalnych obowiązków para monarsza osobiście udaje się do obory, by doglądać krów. Pszenica z pól Hutt River niemal w całości jest „eksportowana za granicę”. Spory dochód daje także sprzedaż znaczków pocztowych oraz innych pamiątek. Prawdziwą gratką dla numizmatyków są monety bite w Hutt River. Za pewną opłatą Leonard I może także osobiście obdarzyć „osobę zasługującą” tytułem rycerskim (członkom brytyjskiej rodziny królewskiej ten tytuł należy się z urodzenia). Oczywiście niemal wszyscy odwiedzający Hutt River zadają księciu stereotypowe pytanie: jak zbudować własne państwo? – Zawsze odmawiamy wdawania się w takie rozważania. Nie znamy żadnej rzetelnej rady. Każdy powinien iść własną drogą – wykłada cierpliwie i grzecznie. W rzeczywistości mini-niby-państwa wyrastają niczym grzyby po deszczu. Ile ich jest, tak naprawdę nikt nie wie. Do ONZ należy niespełna 200 państw, międzynarodowa federacja piłkarska skupia o kilkadziesiąt reprezentacji więcej. Z pobieżnych szacunków wynika, że samozwańczych tworów państwowych może być, co najmniej 500, a może nawet 600. Są jakby wykwitem współczesnej mody. Powstają z powodu frustracji ludzi bezskutecznie zmagających się z bezduszną – przeważnie fiskalną – maszynerią swego dotychczasowego państwa. Są efektem ekstrawagancji, dziwactwa, rozczarowania rządem, politykami czy też obyczajowego protestu. Próbą stworzenia utopii, turystycznej atrakcji (Królestwo Walachii na Morawach) czy historyczną ciekawostką (np. Seborga, która nigdy formalnie nie stała się częścią Włoch). Istnieje, więc na zapomnianej morskiej platformie przeciwlotniczej na Morzu Północnym Księstwo Sealandii, założone w latach 60 ubiegłego wieku przez brytyjskiego nadawcę radiowego. Niegdyś było ono rajem dla piractwa w eterze, później spokojną przystanią dla pornograficznych portali internetowych. Narkotykowym rajem stała się Christiania, leżąca w sercu stolicy Danii. Niezależne państewko Whangamomona, założone w Nowej Zelandii, największy rozgłos uzyskało wówczas, gdy na jego władcę wybrano… kozę. Angielskiemu lichemu komediantowi Danny’emu Wallace’owi w całej jego karierze udał się tylko jeden numer. W 2005 roku w swoim mieszkaniu na East End proklamował królestwo, a na głowę włożył koronę, jako król Danny I. Istnieje Cesarstwo Aerican Empira, Protektorat Ibrosian, Brytyjskie Dominium Zachodniej Florydy, a nawet wirtualne Królestwo Pierogów. Entuzjaści starożytnego Rzymu wskrzesili go w amerykańskiej wersji, jako Nova Roma, a za drutem kolczastym w Wiedniu egzystuje Republika Kugelmugel. W 2000 roku maciupka Republika Molossi (w amerykańskim stanie Newada) gościła nawet uczestników Igrzysk Olimpijskich Mikropaństw. Ale prawdziwą wylęgarnią takich samozwańczych maleńkich tworów państwowych pozostają Antypody. W Nowej Zelandii i Australii istnieje, co najmniej 14 pseudopaństw. Na skrawkach lądu u wybrzeży Queenslandu dewianci założyli w 2004 roku Królestwo Gejów i Lesbijek. Protestowali w ten sposób przeciwko zakazowi „małżeństw” osób tej samej płci. W 1981 roku mieszkaniec rudery przy King Cross w Sydney proklamował niepodległość Cesarstwa Atlantium, „unikatowego suwerennego państwa luźno powiązanego z Nową Południową Walią”. Tytułuje się Jego Cesarską Wysokością Jerzym II. A o rzut beretem (przepraszam, rzut koroną) dalej rozciągają się włości księcia Pawła z Wy, który przez kilkanaście lat bezskutecznie domagał się zgody na wybudowanie podjazdu do swojego domu. Na niepodległość usiłowali wybić się także niektórzy mieszkańcy Melbourne oraz Tasmanii. Do rzadkości należy jednak, by takie państewka przetrwały dłużej. Padają jedno po drugim jak muchy, gdy tylko natrafią na opór lub kontrakcję urzędowych przedstawicieli dotychczasowych suwerenów lub gdy ich fundatorom minie chęć na polityczną ekstrawagancję albo – w najgorszym wypadku – zejdą oni z tego świata. To właśnie odróżnia Księstwo Hutt River. Książę Leonard I jest jednym z najdłużej urzędujących władców współczesnego świata. O tym, że jego księstwo nie jest tak do końca traktowane, jako zjawisko folklorystyczne, świadczy także postępowanie samej Australii. Ktoś na tamtejszej politycznej „górze” uznał, że skoro Hutt River jest niepodległym państwem, to australijska poczta nie będzie dostarczać tam poczty i przesyłek. Leonard I powołał, więc własną pocztę. Podobnie stało się z opieką lekarską. Księstwo jest wyłączone z finansów opieki zdrowotnej. Więc książę porady medyczne opłaca z własnej kieszeni. Nikt oficjalnie nie uznaje Księstwa Hutt River. Jak na razie? Oficjalne przedstawicielstwa państewko to ma w pięciu krajach, w tym w Luksemburgu, na Wybrzeżu Kości Słoniowej, w Burkina Faso. A dowody międzynarodowego prawnego uznania mogą nadejść w każdej chwili. I to niekoniecznie ze strony innych państw. Wystarczy, że zrobią to jakieś międzynarodowe organizacje. I tak właśnie się stało! Układając listy rejestracyjne firm, pewien mało rozgarnięty menadżer z Hongkongu zauważył brak spółek handlowych rodem z Hutt River. Wpisał, więc to „miejsce założycielskie” do rejestru, jako idealne do założenia własnego interesu, a to właśnie z braku jakiejkolwiek konkurencji gospodarczej. I choć owa decyzja wzbudza więcej pytań dotyczących rozsądku owego menadżera czy też, jakości obowiązującego w Hongkongu systemu rejestracji przedsiębiorstw, to bezsporny pozostaje fakt, że jest to pierwsza próba międzynarodowej legitymizacji niezawisłości Hutt River, łamiąca długoletnią tradycję oficjalnej obojętności wobec tego wyimaginowanego kraiku. Wpis dokonany został już parę lat temu, ale natknął się na niego dopiero w styczniu bieżącego roku niejaki David Webb, wydawca portalu webbsite.com. Czy wpisanie Hutt River do oficjalnych ksiąg handlowych było efektem błędu, czy żartu, nie za bardzo wiadomo? Ale pan Webb rozsierdził się nie na żarty. Wezwał do zaostrzenia kontroli zagranicznych firm, które usiłują zarejestrować się w Hongkongu. Twierdzi, że jeśli jakaś firma mająca swą siedzibę w miejscu sfingowanej, nieuznawanej powszechnie jurysdykcji prawnej zostanie zarejestrowana w Hongkongu, a potem zacznie zdobywać fundusze inwestorów, to w razie jakichkolwiek kłopotów mogą oni bezpowrotnie utracić swoje pieniądze, a co gorsze nie będą mieli najmniejszych praw do odszkodowania. Ale wymazać Hutt River tak łatwo z rejestru się nie da. Przejrzenie rejestru i skorygowanie „błędu” trochę potrwa. A co myśli o tym Leonard I? – Zawsze byłem pewny, że nasza deklaracja niepodległości to nie jest jakaś tam czcza gadanina, a niepodległość Hutt River jest nie tylko prawnie uzasadniona, ale i całkowicie realna – powiedział 87-letni książę. – Do tych, którzy chcą się przekonać, czy nasza secesja się udała, my z Hutt River po prostu wołamy: „Wciąż jesteśmy tutaj!” – deklaruje. Olgierd Domino

Dylemat wolnościowca: czy zabrać Kościołowi? Judasz - skarbnik Apostołów - otrzymuje zapłatę za zdradę. Fragment fresku Giotto di Bondone W zeszłym tygodniu przez Polskę przewinęła się dyskusja na temat finansów Kościoła katolickiego. Termin nie jest przypadkowy, gdyż w ramach prowadzonej polityki oszczędności bądź chcąc przypodobać się potencjalnemu nowemu koalicjantowi, Platforma Obywatelska zamierza sięgnąć do kieszeni księży, włączając ich do powszechnego systemu emerytalnego, a w tle wisi zabranie dotacji na działalność kulturalną Kościoła. Dodatkowo trwają przepychanki pomiędzy Katolicką Agencją Informacyjną – twierdzącą, że parafie w Polsce ledwie wiążą koniec z końcem – a przedstawicielem Ruchu Palikota Romanem Kotlińskim, który w obecnym Kościele widzi samo Bizancjum.

Finanse Kościoła Katolicka Agencja Informacyjna ogłosiła raport na temat finansów Kościoła. Wynika z niego, że datki na tacę podczas niedzielnych mszy przynoszą przeciętnie od 450 zł (w małych wiejskich parafiach) do 4 tysięcy (parafia w centrum Warszawy). Do tego dochody parafii powiększają wynajmy pomieszczeń (raczej symboliczne kwoty – maksymalnie do kilku tysięcy złotych rocznie), dotacje (np. do ziemi). Co czwarta taca niedzielna jest przekazywana do kurii. Dodatkowo księża przekazują od 10 do 50% z tzw. kolędy na parafię. Wszelkie wynagrodzenia z tytułu udzielonych ślubów, chrztów czy pogrzebów stanowią dochody księży, którymi ci często muszą ratować działalność parafii. KAI obliczyła, że sytuacja z roku na rok staje się coraz gorsza i wielu parafiom brakuje pieniędzy na bieżące utrzymanie świątyni (ogrzewanie,  wystrój itp.). Dlatego też tak często to praca społeczna wiernych pozwala na funkcjonowanie parafii. Średnia parafia w Warszawie może liczyć na przychód w wysokości ok. 260 tysięcy złotych rocznie, (z czego 215,5 tys. pochodzi z tacy, 10 tys. z funduszu parafialnego – dobrowolnych datków parafian, 30 tys. z „kolędy”, a 5 tys. z różnych zbiórek). Z tego parafia musi opłacić ZUS i podatki (17 tys.), wpłacić na kurię (75 tys.), na seminarium, KUL oraz dom księży-emerytów (16,5 tys.), a także pokryć wynagrodzenia organisty, kościelnego i gosposi (85 tys.), koszty ogrzewania (65 tys.) oraz inne wydatki (m.in. wywóz śmieci, naprawy, zakup sprzętu, wina mszalnego, pranie szat i obrusów). Łączne wydatki w analizowanej parafii wyniosły 346 tys. zł wobec 260 tys. zł przychodów. Dodatkowych – oprócz wymienionych – źródeł przychodów parafie szukają w różny sposób. Często są to datki parafian, zaprzyjaźnionych przedsiębiorców, którzy wykonują usługi bez zapłaty itp. Może to być również (szczególnie w parafiach poza dużymi miastami) cmentarz, gdzie najczęściej parafia może liczyć (po odliczeniu wszystkich kosztów) na kilka tysięcy złotych dochodu miesięcznie. Czymś innym niż dochody parafii są dochody księży. Ci mogą liczyć na kilka źródeł dochodu. Po pierwsze za odprawianie mszy. W zależności od wielkości parafii są to kwoty rzędu od 800 do 5500 złotych netto miesięcznie, (ale w większości ok. 2 tys. netto). Co drugi ksiądz prowadzi lekcje religii w szkołach, z czego otrzymuje kilkaset złotych miesięcznie. Dodatkowo część „kolędy” trafia do kieszeni księży – jest to z reguły kilka tysięcy złotych. Z tego, co otrzymują, księża płacą normalne podatki do Urzędu Skarbowego (na podstawie liczby mieszkańców na terenie parafii). Proboszcz średniej parafii miejskiej (10 tys. ludzi) płaci, co kwartał 917 złotych, a wikariusz 446 złotych. Co dziwne, księża płacą podatki nie od liczby wiernych, ale od liczby mieszkańców parafii. Może się okazać, że liczba wiernych znacząco odbiega od liczby mieszkańców, co tylko uderza księży po kieszeni. KAI podaje, że przeciętnie ze wszystkich źródeł księża mogą zarabiać od 800 do nawet 4,8 tysiąca złotych netto (pamiętajmy, że ksiądz nie musi już płacić żadnych rachunków za mieszkanie). Trzeba pamiętać, że Kościół w Polsce prowadzi działalność wyręczającą państwo z jego zadań (tzn. tych, na które pobierane są podatki). To jest m.in. 514 szkół (podstawowych, gimnazjalnych i średnich) oraz opieka społeczna – poprzez największą taką organizację w Polsce, jaką jest Caritas (9165 placówek Caritasu w Polsce, czyli więcej niż jest wszystkich MOPS-ów i GOPSów razem wziętych). W sumie Caritas udzielił w 2010 roku pomocy o wartości 482 milionów złotych. Kościół może liczyć również na pomoc państwa. Jak szacuje KAI, ok. 25% kosztów funkcjonowania katolickich szkół jest pokrywane z dotacji samorządowych, pozostałe 75% to czesne od rodziców. Ponadto istnieje Fundusz Kościelny, która ma rekompensować zagrabione przez komunistów Kościołowi ziemie. W 2011 roku państwo przekazało na fundusz 89 milionów złotych. Z Funduszu Kościelnego opłacane są m.in. składki ZUS-owskie za tych księży, którzy nie pracują w szkołach. Do tego trzeba doliczyć ok. 38 milionów zł dotacji do wydziałów wyższych uczelni o charakterze katolickim oraz ok. 180 milionów złotych do katolickich uczelni wyższych (KUL, Uniwersytet Jana Pawła II w Krakowie, PWT w Warszawie i Wrocławiu, Akademia „Ignatianum” w Krakowie). Dodatkowo Kościół otrzymuje od Ministerstwa Obrony Narodowej środki na utrzymanie ordynariatów polowych (ok. 20 milionów złotych). Na ordynariat ewangelicki oraz prawosławny MON przeznaczyło ok. 4 milionów złotych (a więc 20% tego, co na katolicki, mimo iż katolików jest znacznie więcej niż 80% spośród osób wierzących). Są jeszcze pieniądze na utrzymanie zabytków kościelnych (w 2011 roku Kościół katolicki otrzymał od Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego 26,6 miliona złotych na ten cel). Z Unii Europejskiej na różnego rodzaju wnioski o dotacje złożone przez związki wyznaniowe w latach 2007-2013 przyznano 734,5 miliona złotych. Łącznie – jak obliczyła KAI – Kościół może liczyć na ok. 490 milionów złotych różnych dotacji i subwencji ze strony państwa (bez wynagrodzenia katechetów), które są przeznaczane na utrzymanie uczelni wyższych, zabytków i dziedzictwa kulturowego oraz kapelanów w więzieniach, szpitalach i innych instytucjach państwowych.

Opodatkować księży i Kościół Dlaczego finanse Kościoła stały się teraz takie ważne? Otóż już minister Michał Boni zapowiedział pracę nad usamodzielnieniem odprowadzania przez księży składek ZUS-owskich, czyli de facto chciałby ograniczenia lub całkowitego zamknięcia Funduszu Kościelnego. Projekt ma zostać przedstawiony po wspólnych rozmowach Episkopatu z rządem (15 marca). Jest to jawne puszczenie oka przez premiera Tuska do potencjalnego koalicjanta (Ruch Palikota). Tusk musi zabezpieczać sobie tyły, gdyby przypadkiem Polskie Stronnictwo Ludowe dalej upierało się przy nie tak drastycznym podwyższaniu wieku emerytalnego, jakiego chce premier. Zawsze będzie mógł wykorzystać antyklerykałów do przeforsowania swoich pomysłów, tym bardziej, że Palikot nie mówi „nie”. A te parędziesiąt milionów, których państwo nie chce dać Kościołowi, z pewnością zagospodarują ludzie z Ruchu Palikota prowadzący różne kampanie na rzecz tolerancji, tęczowego elementarza czy innych finansowań zmiany płci z budżetu państwa. Tym, na co nie zwracają uwagi przeciwnicy Kościoła, jest fakt, jak wielką pomoc charytatywną i jak małym kosztem realizuje Kościół. W wielu miejscach w Polsce naprawdę potrzebujący zwracają się w pierwszej kolejności do Caritasu, a nie do MOPS-ów, które tak naprawdę istnieją dla swoich urzędników. W Olsztynie (liczącym 180 tysięcy mieszkańców) w MOPS-ach zatrudnionych jest ponad 330 urzędników. Przy średniej pensji urzędniczej rzędu 4,3 tysiąca złotych miesięcznie na same wynagrodzenia przeznaczane jest 17 milionów złotych. Caritas kosztem 5 złotych na osobę wydaje gorące posiłki dla potrzebujących. Za pensje urzędnicze mógłby, więc przygotować 3,4 miliona takich posiłków. A mówimy tylko o pensjach pracowników MOPS-u w jednym mieście średniej wielkości. Ruchy wolnościowe w Polsce, od co najmniej 20 lat mówiły o tym, że to Kościół powinien prowadzić w Polsce pomoc społeczną, nawet otrzymując na ten cel jakieś dofinansowanie z budżetu państwa. Robi to zdecydowanie najtaniej, ma najlepszą infrastrukturę (parafie nawet w niewielkich miejscowościach), ksiądz najlepiej wie, kto pomoc wykorzysta właściwie, a kto przepije i komu trzeba dać, żeby wspomóc naprawdę potrzebujących. Polska wydaje prawie 25 miliardów złotych na pomoc społeczną, która przeważnie trafia nie tam, gdzie jest najbardziej potrzebna, a po drodze też się trochę jej rozchodzi po różnych instytucjach. Pewne jest, że Kościół lepiej rozdzieliłby te pieniądze. Zamiast więc debatować nad tym, ile pieniędzy zabrać Kościołowi, rząd mógłby pomyśleć, jak wykorzystać Kościół do realizacji zadań, z którymi państwo w ogóle sobie nie radzi. Dla zdecydowanego przeciwnika finansowania z kasy rządowej czegokolwiek niezwiązanego z podstawowymi obowiązkami państwa (obrona, policja, sądy) może wystąpić dylemat, czy popierać zabieranie dotacji Kościołowi, czy nie. Dylemat ten szybko jednak znika, gdy sobie uświadomimy, jak absurdalne inicjatywy finansuje nasze państwo – z kampaniami na rzecz homoseksualizmu na czele. Dopóki istnieje obecny system, Kościół powinien być traktowany na równi z innymi organizacjami. Jeżeli państwo dofinansowuje szkoły niepubliczne, to także powinno te katolickie. Jeżeli remontuje różne zabytki, to powinno także te kościelne. Sprawa jest dosyć prosta. Wychodzenie przed szereg i domaganie się przede wszystkim zaprzestania finansowania Kościoła, gdy tak wiele zbytecznych i szkodliwych inicjatyw może liczyć na przychylność państwa, byłoby objawem schizofrenii. A jeżeli chodzi o „uzusowienie” księży, to pamiętajmy, że rolnicy płacą niższe składki na KRUS. Ale jeśli PO dogada się z Ruchem Palikota, to i jedni, i drudzy szybko poznają dobrodziejstwa ZUS-u… Marek Langalis

Tato! a Marcin powiedział, że jego tata… Gen. Marek Dukaczewski to modelowy przykład funkcjonariusza zaczynającego karierę w minionej epoce (według raportu z weryfikacji WSI przeszedł w 1989 r. szkolenie GRU w ZSRS), pracującego na zagranicznych placówkach m. in. w USA, który po 1989 r. robił szybką karierę w III RP. Był m.in. attaché wojskowym w Norwegii i szefem wojskowych służb, pracował w BBN. W mediach brylował, jako czołowy ekspert do spraw bezpieczeństwa państwa. Ostatnio mogliśmy go oglądać w TVN 24 komentującego sytuację i nastroje w Korei Północnej po śmierci wodza, Kim Dzong Ila. O Marku Dukaczewskim znów stało się głośno tuż przed świętami. „Rzeczpospolita” napisała, że były szef WSI ma być doradcą Ruchu Palikota w Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Tym sposobem człowiek, którego były szef cywilnego kontrwywiadu i poseł PO Konstanty Miodowicz chciał zamknąć, jako „straszaka w rezerwacie postkomunizmu” zostanie doradcą w „rezerwacie na Wiejskiej” partii, która do znudzenia powtarza slogany o nowoczesnej Polsce.

Dukaczewski o sobie Zacznijmy od początku. W książce „Długie ramię Moskwy” historyk Sławomir Cenckiewicz cytuje znajdujący się w zbiorach IPN własnoręcznie napisany życiorys Marka Dukaczewskiego z 1976 r. „W 1961 r. wstąpiłem do ZHP. W latach 1966 – 1971 byłem uczniem Technikum Nukleonicznego. W 1966 r. wstąpiłem do ZMS, gdzie pełniłem funkcję przewodniczącego koła, wiceprzewodniczącego Zarządu Szkolnego ds. ideowych, przewodniczącego Zarządu Szkolnego. W 1971 r. rozpocząłem studia w Wojskowej Akademii Technicznej na Wydziale Cybernetyki. Wstąpiłem do Koła Młodzieży Wojskowej, byłem członkiem Zarządu Koła i jednocześnie instruktorem Komendy Chorągwi Mazowieckiej oraz członkiem Wojewódzkiego Kręgu Instruktorskiego – pisał 24-letni wówczas Dukaczewski. Rok wcześniej wstąpił do PZPR i jak sam zapisał, „w związku z reorganizacją ruchu młodzieżowego został członkiem ZSMP”. W ankiecie personalnej późniejszy szef WSI deklarował się jako ateista. Wojskowe służby odznaczały się hermetycznością, a wysocy oficerowie często pochodzili z rodzin ugruntowanych ideologicznie, mających już związek z wojskiem. Nie inaczej jest w przypadku gen. Marka Dukaczewskiego. Jego ojciec Zdzisław, rocznik 1926, był porucznikiem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. W latach 1945-1955 pracował w Urzędzie Bezpieczeństwa w Żyrardowie, potem w Warszawie, Ciechanowie i Płocku. Uczestniczył w działaniach represyjnych m.in. wobec członków młodzieżowej organizacji „Dzieci Ziemi Płockiej”.

http://rebelya.pl/post/536/marek-dukaczewski-czowiek-kwasniewskiego-sikors

Synuś wszechstronnie wykształcony zasiadający – a przekonajcie się sami Marcin Dukaczewski, lat 33, studiował Stosunki Międzynarodowe na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Od 2001 roku związany jest z Grupą Kapitałową Prokom Investments S.A., w której pracował przy głównych projektach informatycznych i kapitałowych prowadzonych w ramach Prokom Software S.A. oraz projektach inwestycyjnych i handlowych realizowanych przez Bioton S.A., Petrolinvest S.A., Polnord S.A. oraz inne podmioty grupy Prokom Investments S.A. Pełni funkcję członka Zarządu Prokom Investments S.A. Jest również członkiem Rad Nadzorczych Petrolinvest S.A., Bioton S.A., Polnord S.A., Silurian Sp. z o.o. oraz Rad Dyrektorów spółek z Grupy Bioton S.A.: singapurskiej spółki SciGen Ltd. oraz chińskiej spółki Hefei-SciGen-Bioton Biopharmaceutical Company Ltd. Pełni również funkcję członka Zarządu Fundacji Ryszarda Krauze oraz członka Zarządu PZT Prokom Sp. z o.o. Od 9 września 2010 roku pełni funkcję członka Rady Nadzorczej Spółki.

http://www.petrolinvest.pl/pl/rada-nadzorcza/marcin-dukaczewski-2.html

http://czerwonykiel.blogspot.com/

Likwidacja sumienia, czyli 22 milionyOd czasu, do czasu zdarza mi sie przeczytać cos takiego, że aż musze zamrugać i sprawdzić czy po owym zamruganiu screen [po polsku: ekran - admin] wygląda tak samo. Tak, niestety wygląda tak samo, konkretnie artykuł posła J. Śniadka o wynagrodzeniach likwidatora Stoczni Gdyńskiej i Szczecińskiej.

Cytat z listu:

Dzisiaj, 14 marca 2012 roku złożyłem zgodnie z regulaminem Sejmu do Biura Podawczego Marszałek Sejmu następujące zapytanie poselskie do Ministra Skarbu w sprawie wynagradzania za likwidację Stoczni Gdynia i Stoczni Szczecin:

Szanowny Panie Ministrze, Stocznie Gdynia i Szczecin zostały utworzone i funkcjonowały, jako nowoczesne zakłady przemysłowe dające zatrudnienie wysoko wykwalifikowanej kadrze technicznej i produkujące statki cenione na całym świecie. W 2009 roku, wskutek sprowokowanej brakiem właściwych działań polskiego rządu decyzji Komisji Europejskiej z 2008 roku, (od której wg Najwyższej Izby Kontroli rząd się nie odwołał), Stocznia Gdynia i Stocznia Szczecin zostały postawione w stan likwidacji (w trybie specustawy, tzw. kompensacji). Zwracam się do Pana Ministra z następującymi pytaniami:

1. Czy faktem jest, że zatrudnione przez rząd osoby likwidujące polskie stocznie domagają się od Prokuratorii Generalnej Skarbu Państwa premii za likwidację–kompensację Stoczni Gdynia i Stoczni Szczecin w wysokości ponad 22 milionów złotych?

2. Jak wynagradzani są członkowie Zarządu Państwowej Spółki Bud Bank Leasing Sp. z o.o.? W kontekście ujawnionych wysokości wynagrodzeń osób kierujących budową Stadionu Narodowego w Warszawie zwracam się do Pana Ministra o ujawnienie kontraktów Zarządu Państwowej Spółki Bud Bank Leasing Sp. z o.o., która została wskazana, jako likwidator (tzw. zarządca kompensacyjny) Stoczni Gdynia i Stoczni Szczecin. Zgodnie z „ustawą stoczniową” (art. 68 ust. 1) wynagrodzenia zarządcy kompensacyjnego są jawne.

3. Z jakich przesłanek wynika roszczenie wobec Państwa i jakie jest stanowisko Skarbu Państwa w tej sprawie?

Janusz Śniadek

Pamiętamy, jakie zamieszanie i jaki klangor powstał, jak wypłynęła sprawa półmilionowego odszkodowania dla owego gościa od Stadionu Narodowego. Pół miliona, Jezusie Nazareński! Wstrzymać, nie, wypłacić, bo i odsetki dojdą! Ktoś wygrzebał kontrakt, rzeczywiscie, nawet bez zaznaczenia, że ma być oddany w terminie, łomatko, to prawda! A tu po cichutku, bez zawracania głowy jakiejkolwiek opinii publicznej mamy likwidatora Stoczni, który skasuje 22 miliony. Ładny grosz, sam bym cos zlikwidował za taka kasę, nawet, po lekturze tej wiadomości, kogoś. Uwaga, to żart! Ostrzegam nie bez przyczyny, bo mam już, no, prawie mam, bo na razie tylko obiecanki, dwa doniesienia do prokuratury o usiłowanie morderstwa, jeden od Pani Elizy, czyli RRK, za użycie słów „na pohybel”, w zmowie przestępczej z Ufką, heroiną półświatka, a drugi od pewnego nieprzesadnie zrównoważonego blogera, za słowa „pojedzie pociągiem i się problem rozwiąże” w komentarzu. Pozwy do dziś nie doszły, ale nie tracę nadziei, a nawet nadzieji, według zreformowanej ortografii prezydenckiej. Miałem nadzieję je, oprawione, powiesić na ścianie miedzy repliką szabli batorówki, a maską z Kenii. No, zatem mamy 22 miliony, w czasie, gdy wszystkie autorytety surowo i pryncypialnie tłumacza, że z próżnego i Salomon nie naleje, wicie, rozumicie, dlatego trzeba pracowac do 67 roku życia, nawet nie dlatego, żeby pieniędzy brakowało, co to, to nie, a któż rozpuszcza takie defetystyczne, jątrzące plotki, po prostu ludzie sa szczęśliwsi i zdrowsi, jak pracują dlużej, zwłaszcza na przodku w kopalni. Oczywiste jest, więc, że rząd stara sie uszczęśliwić jak najwięcej ludzi, tak Premier Tusk osobiście stwierdził, że ludzie sa szczęśliwsi, pracując dłuzej. Nie wierzyć Panu Premierowi Tuskowi byłoby nieslychanym zuchwalstwem i na tym blogu to tolerowane nie będzie. Zatem wiemy, że to dla szczęścia. Zapewne jednakowego dla tych, co dostaja 22 miliony i tych, co dostaja kopa w d…. Przynajmniej tych, którzy dożyją, ale tym, to już się zajął Minister Zdrowia i Program Narodowej Eutanazji. Oczywiście, nazywa sie troche inaczej, ale co z tego, obozy w Sowietach też się nazywały inaczej, reedukacji, na bramie w Auschwitz też nie było napisane- „zdechniecie tu wszyscy, świnie”, albo „wyjście przez komin”, tylko całkiem ładnie i obiecująco „praca czyni wolnym”. Ważne, że się wydluża czas pracy, przesuwa czas, po którym można dostac jakieś pieniądze, zmniejsza dopłaty do leków, tudzież komercjalizuje służbe zdrowia. Wiecej pracy, droższe leki i droższa opieka medyczna= eutanazja. Proste, tak, jak zapałki plus dziecko = pożar. Albo duet Grasia z Tuskiem = dużo zabawy i tematów do pisania. Zresztą, nie jest jakąś specjalną tajemnicą, choć specjalnie sie z tym nikt też nie afiszuje, że firmy ubezpieczeniowe finansują ruchy walczące o dopuszczenie eutanazji, bo pod koniec życia koszty leczenia, a więc koszty ubezpieczalnie rosna wykładniczo, podobnie, jak producenci srodków antykoncepcyjnych i wczesnoporonnych hojnie dotują ruchy feministyczne i proaborcyjne. Business is business. Popatrzcie na siebie, na swoje rece, jak sa ustawione, do siebie, by zagarniać, czy od siebie, by odpychać? No, właśnie. Nie ma, co sie dziwić. No i też nie ma, co sie dziwić temu likwidatorowi, że podpisał taką, a nie inna umowę. Zaproponowali, to przyjął, tylko głupi by nie przyjął. Zdaje sie jednak, że jest możliwość, by złapac za d… tego, co mu to zaproponował, nawet, zdaje sie, majatkiem odpowiada za przestępstwo urzędnicze. Nie jestem prawnikiem, więc pewnie nieprecyzyjnie przytaczam, chętnie wysłucham ekspertów, bo sam jestem ciekaw. Swoją drogą, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby te pieniadze wypłacic za uratowanie stoczni, za stworzenie stoczni, za przekształcenie stoczni, za połączenie stoczni, natomiast za likwidację, sorry, ale nie. Jak zawsze historyczna dygresja. Najwieksi wodzowie, gdy wymagali od swoich żołnierzy krwi, potu i łez, wyrzeczeń i nędzy, sami dawali wręcz ostentacyjnie przykład, ot królowa Elżbieta, wtedy następczyni tronu i kierowca ciężarówki wojskowej, fotografowała się z linijką, mierząc dozwolony poziom ciepłej wody w wannie, choć doprawdy nie sądzę, by Imperium uległo Hitlerowi z powodu kąpieli księżniczki, a i poddani przełknęliby to jakoś bez ustawiania gilotyny przed Buckingham Palace. Na tym też polega wielkośc człowieka i przywódcy. Przyznaję, że takie kryterium jest mylące, bo i Hitler i Stalin żyli bardzo skromnie. Zatem inny przykład. Gdy pracowalem przez jakiś okres na Sachalinie, szukając na tamtejszym szelfie ropy naftowej we wspólnym norwesko-rosyjskim przedsięwzięciu, spotkałem sie z przeraźliwie biednymi marynarzami, Rosjanami, Ukraincami, Tatarami, wszyscy ich rżnęli, jak tylko mogli i na czym tylko mogli, nie dostawali wyplaty przez pół roku, a w tym czasie szef kompanii kupił willę pod Hamburgiem, a wice – willę pod Moskwą. To był czas późnego Jelcyna. W sytuacji, gdy owi marynarze włamali sie do zamkniętej na kłódkę kuchni i ukradli makaron i czajnik, które wynieśli dla rodzin, te wille to było, jak dla nas, działka na Księżycu. Radzono mi szczerze przy kielichu, bo zaprzyjaźniliśmy sie strasznie, a mój wyjazd świętowaliśmy cztery dni i wieczory (oj, moja wątroba miała tak zwany hard time, bo bieda biedą, ale gorzała była tania), żeby im nie wierzyc w ani jedno słowo, ani jedno, pamiętaj, Tomczik! Zapewniali mnie Rosjanin, Kozak i Tatar. Świętowalibyśmy dłużej, ale dostałem wreszcie wize na przejazd przez okreg specjalny, uchylono mi „areszt domowy” i poleciałem do domu. Od czasu Jelcyna zmieniło sie tyle, że Putin według niektórych szacunków jest szacowany na 140 bilionów osobistego majątku. Celem tego przykładu jest zilustrowanie rożnicy kulturowej pomiędzy światem A i B, oraz zachęta do zastanowienia sie, w stronę, którego z tych modeli stoczyła się III RP. Takie zadanie domowe.

http://blogmedia24.pl/

Gajowy skomentuje jeden wątek. III RP stoczyła się w stronę Rosji, co i dobrze, bo owe 140 bilionów, (czego?) Będzie można podzielić miedzy potrzebujących, a jeszcze starczy na uratowanie Grecji, Włoch itd. – admin.

Ks. Isakowicz-Zaleski o “tykalnych” i nietykalnych w polskim Kościele - Znam wypowiedzi ks. Tadeusza Pieronka czy ks. Kazimierza Sowy. One przecież też są nieprawdopodobnie kontrowersyjne, ale tu kard. Dziwisz nie stosuje żadnych radykalnych rozwiązań. Wręcz im pobłaża. Dlaczego zatem wobec jednego duchownego z tej samej archidiecezji stosuje się takie metody, a wobec drugiego – zupełnie inne. Widać są równi i równiejsi. Zwracają na to uwagę także krakowscy księża, którzy dziwią się, że jednego duchownego kuria bije pałką po głowie, a drugiego głaszcze – mówi w rozmowie z portalem Fronda.pl ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski.

Marta Brzezińska: Podczas trwających właśnie obrad Konferencji Episkopatu Polski biskupi po raz kolejni stanowczo ostrzegają przed ks. Natankiem. Ksiądz zawsze apelował o dialog w tej sprawie, a nie kolejne dekrety. Po raz kolejny dzieje się coś w sprawie ks. Natanka bez ks. Natanka? Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski: Na samym początku chcę podkreślić, że nie podzielam poglądów ks. Natanka, zwłaszcza w kwestii intronizacji. Niemniej uważam, że metody, jakie zastosowała wobec niego krakowska kuria są niewłaściwe – to były bardzo drastyczne metody, które doprowadziły do konfliktu i de facto do rozłamu, bo jednak pewna część wiernych jest po stronie ks. Natanka. Być może powstanie nawet odłam w obrębie polskiego Kościoła, który nie uzna władzy Episkopatu. W tej sprawie brak dialogu – to oczywiście bardzo trudne. Ks. Natanek jest człowiekiem medialnym, bardzo zasłużonym dla diecezji krakowskiej, trzeba, więc łagodzić sprawy a nie zaognianiem kolejnymi dekretami. To jest dolewanie oliwy do ognia. Rzecznik KEP, ks. Józef Kloch relacjonując obrady stwierdził, że jedynym rozwiązaniem w sprawie ks. Natanka jest ekskomunika. Chyba już przepadły szanse na dialog i porozumienie… Kiedy słuchałem wypowiedzi Episkopatu – najpierw kilkanaście dni temu Rady Stałej i teraz, podczas posiedzenia Konferencji Episkopatu – to jestem nimi głęboko zaniepokojony. To drogą nie osiągnie się nic, poza tym, że część ludzi odejdzie od Kościoła katolickiego. Ks. Natanek jest przecież bardzo dobrze znany kard. Dziwiszowi, biskupom pomocniczym – dlaczego nie próbują z nim rozmawiać? Dekrety ogłaszane w mediach to nie jest dialog. Nie tędy droga. Gdyby taki problem dział się za czasów Karola Wojtyły, jako pasterza krakowskiej archidiecezji, to jestem przekonany, że zostałby inaczej rozwiązany.

Czeka nas rozłam w polskim Kościele? Jeżeli Episkopat tak często w swoich wypowiedziach odwołuje się do nauczania Jana Pawła II, to powinien najpierw szukać drogi dialogu, a nie kar. Wyrzucenie kogoś ze wspólnoty Kościoła to nie jest rozwiązanie problemu. Można być pewnym, że z ks. Natankiem odejdzie pewna część wiernych, nie ma, co się oszukiwać – on ma duże poparcie. Biskupi zdają się myśleć, że wykluczenie tych osób ze wspólnoty Kościoła rozwiąże problem. Nic bardziej mylnego. Przecież Benedykt XVI – mimo ogromnego uporu ze strony lefebrystów – ciągle szuka z nimi dialogu. Prowadzi rozmowy, które być może nie od razu wydają owoce, niemniej to świetny przykład, jak należy postępować, szukając dróg porozumienia. Zarówno bp Lefebvre, jak i ks. Natanek to duchowni bardzo zaangażowani w rzeczywistość Kościoła, to postacie charyzmatyczne w swoim duszpasterskim działaniu.

Jak do sprawy ks. Natanka podchodzą wierni z krakowskiej archidiecezji? Obserwują, na co dzień to, co dzieje się w archidiecezji krakowskiej i widzę, że coraz więcej wiernych – choć nie podzielają poglądów ks. Natanka – sprzeciwia się metodom działania Episkopatu. Biskupi powinni też czasem posłuchać głosu duchownych i wiernych.

Episkopat chyba nie będzie ustępliwy w tej sprawie… Myślę, że taki sposób działania duchownych wynika także z bardzo wrogiego nastawienia mediów względem ks. Natanka. Znam wypowiedzi ks. Tadeusza Pieronka czy ks. Kazimierza Sowy. One przecież też są nieprawdopodobnie kontrowersyjne, ale tu kard. Dziwisz nie stosuje żadnych radykalnych rozwiązań. Wręcz im pobłaża. Dlaczego zatem wobec jednego duchownego z tej samej archidiecezji stosuje się takie metody, a wobec drugiego – zupełnie inne. Widać są równi i równiejsi. Zwracają na to uwagę także krakowscy księża, którzy dziwią się, że jednego duchownego kuria bije pałką po głowie, a drugiego głaszcze. A chyba wszyscy powinni podlegać jednakowym sankcjom.

Ale może kontrowersyjne sądy ks. Sowy czy bp Pieronka są znacznie bliższe kard. Dziwiszowi, aniżeli opinie ks. Natanka? Myślę, że są jeszcze inne przyczyny – na przykład – kto stoi za konkretnymi osobami. Za ks. Natankiem, jak i ks. Tadeuszem Giersztynem, nie stoją żadne środowiska polityczne czy medialne. Natomiast, za ks. Pieronkiem jak i ks. Sową wyraźnie stoją takie środowiska. Powiedziałbym raczej, że jedni są „tykalni” i wolno ich pociągać do odpowiedzialności, podczas gdy inni są nietykalni. Myślę, że takie działanie robi wiele zła w archidiecezji krakowskiej. Rozmawiała Marta Brzezińska

http://www.fronda.pl

Nie jest możliwy żaden dialog, żadne absolutnie porozumienie między lucyferianami, którzy przebrali się w biskupie szaty i podstępem wkradli do Kościoła, a ludźmi głoszącymi bądź szukającymi prawdy. Co bym nie sądził o ks. Natanku, jestem pełen uznania dla jego odwagi i niezłomności w obliczu spotykających go represji, a nawet gróźb ekskomuniki. Być może dożyliśmy czasów, gdy ekskomunika stanie się powodem do chwały i nagrody w Niebie? – admin.

“Boska Komedia” dziełem rasistowskim? Piewcy politycznie poprawnego terroru znów w akcji, tym razem we Włoszech. Naukowcy i specjaliści z organizacji Gherush92, będącą jednym z organów doradczych Rady Gospodarczej i Społecznej Organizacji Narodów Zjednoczonych, wnioskują o usunięcie „Boskiej Komedii” Dantego Alighieri z programu literatury we włoskich szkołach. Powód? Należące do klasyki światowej arcydzieło włoskiej literatury zdaniem „naukowców i specjalistów” propaguje rasizm, antysemityzm i islamofobię. „Nie postulujemy cenzury [he he he! - admin], jednak domagamy się, aby uznać „Boską Komedię” za pełną rasistowskich, islamofobicznych i antysemickich wyrażeń. Oczywiście sztuka ma formę i treść, ale nawet, jeśli zdajemy sobie sprawę, że w „Komedii” są różne poziomy interpretacji – symboliczne, metaforyczne, ikonograficzne i estetyczne, powinniśmy zrezygnować z części tekstowej prac, w których istnieją wyraźnie oszczercze wypowiedzi” – starają się przekonać przedstawiciele Gherush92. Organizacja powołuje się np. na pieśń XXVIII, która opisuje straszny ból odczuwany przez podżegaczy niezgody, zarówno rodzinnych, politycznych i religijnych. Zdaniem ekspertów, islamski prorok Mahomet został tu przedstawiony, jako „schizmatyk”, a religia islamu określona mianem „herezji”. Gherush92 podkreśla, że istnieją obecnie międzynarodowe prawa i konwencje, które mają na celu ochronę różnorodności kulturowej i zapobieganie dyskryminacji, nienawiści lub przemocy wobec mniejszości rasowych, etnicznych, religijnych lub seksualnej. Dlatego organizacja próbuje wmówić niektórym organom informacji, że „Boskia Komedia” zawiera szereg kontrowersyjnych kwestii, które wymagają dalszego i bardziej szczegółowego badania. Boska Komedia uchodzi za syntezę średniowiecznej myśli filozoficznej, historycznej, teologicznej, a także panoramę świata. Jako arcydzieło literatury włoskiej, należy do klasyki światowej i wywarła znaczny wpływ na kulturę europejską. Poemat przedstawia wizję wędrówki przez zaświaty – Piekło, Czyściec i Raj. Pomysł wędrówki w zaświaty Dante Alighieri zaczerpnął od swoich poprzedników – motyw ten pojawia się w literaturze starożytnego Rzymu jak i literaturze okresu średniowiecza.

Na podstawie: news.rambler.ru

Kolej kosztuje nas miliardy. Rozwiązanie? Prywatyzacja! Od początku 2005 roku podatnik dopłacił ponad 14 miliardów złotych do polskich kolei i ponad 6 miliardów do pensji urzędników odpowiedzialnych za nadzór nad nimi. Takie katastrofy jak ta, która półtora tygodnia temu wydarzyła się pod Szczekocinami, będą wzbudzać współczucie, ale nie doprowadzą do żadnych konstruktywnych zmian. Zmiany byłyby nie na rękę armii cwaniaków zarabiających krocie na kolejowym dziadostwie i państwowych dotacjach. 2,135 mld złotych – taka kwota została zaplanowana na dotacje dla kolei w 2012 roku. Nie wiadomo, w jakim stopniu plan ten zostanie zrealizowany, bo nieuchronny upadek finansowy państwa może pogrzebać nadzieje kolejowych darmozjadów na zmarnowanie kolejnych miliardów złotych. Kwota ta jednak jest o tyle ciekawa, że po raz pierwszy od wielu lat nie jest wyższa niż w roku poprzednim. Kilka miesięcy temu, przygotowując książkę „Imperium marnotrawstwa” (tutaj), w której opisałem jak wydawane są publiczne pieniądze, wystąpiłem w imieniu Redakcji do Ministerstwa Finansów z zapytaniem o kwoty przeznaczone w ciągu ostatnich lat na dofinansowanie kolei. Otrzymałem informacje (patrz tabela), jako załącznik do skomplikowanej odpowiedzi, z której zrozumiałem, iż przekazywanie kolei publicznych pieniędzy odbywa się z tytułu dwóch rozdziałów w kolejnych ustawach budżetowych. Jeden z tych rozdziałów to inwestycje w modernizacje infrastruktury kolejowej, drugi to dotacje przekazywane za pośrednictwem samorządów. Łączne sumy wyszczególnione w tabelce przyprawiają o ból zębów. Jeśli dodamy do tego wydatki w 2011 roku (ponad 2 miliardy) i planowane wydatki w 2012 roku (2,135 mld zł), okazuje się, że w ciągu ostatnich siedmiu lat dopłaciliśmy do kolei ponad 14 miliardów złotych! Jeśli podzielimy to przez 26 milionów pracujących Polaków, otrzymamy kwotę 536 złotych. Niby nie jest to zawrotna suma, ale moglibyśmy wydać ją inaczej, gdyby pozostała w naszych kieszeniach. Nasuwa się jednak kluczowe pytanie: co dzieje się z pieniędzmi wydawanymi „na koleje”?

Remonty i dotacje Z odpowiedzi przysłanej przez Ministerstwo Finansów wynika, że mniej niż połowę sumy przeznaczanej z budżetu państwa na dofinansowanie transportu i łączności (tak się to oficjalnie nazywa w ustawie budżetowej) stanowi dotacja dla spółki Polskie Koleje Państwowe Polskie Linie Kolejowe (PKP PLK SA) – nierentownego, państwowego molocha, zarządzanego według socjalistycznych wzorów planowania centralnego. Drugi, istotny cel to pomoc dla samorządów, które rozdysponowują pieniądze pomiędzy spółki kolejowe zajmujące się „przewozami regionalnymi”. Niejasne zasady takiej pomocy dają ogromną władzę urzędnikom samorządowym w zakresie gospodarowania tymi środkami, co w oczywisty sposób sprzyja korupcji i złodziejstwu. Cel trzeci to modernizacja infrastruktury kolejowej. Także tutaj kryteria wydawania pieniędzy są niejasne.

Armia urzędników Zamieszczone wyżej dane nie uwzględniają pensji dla urzędników odpowiedzialnych za nadzór nad kolejami. Ilu jest takich urzędników? Tego nie wiadomo. Z ostrożnych szacunków można przyjąć, że administracja PKP (nie uwzględniając obsługi pociągów), Ministerstwo Infrastruktury i osoby odpowiedzialne za kolej na szczeblu wojewódzkim oraz samorządowym, Urząd Transportu Kolejowego (nie wiadomo, po co takie ciało w ogóle istnieje) to około 20 tysięcy ludzi. Każdemu z nich wypłacanych jest 13 pensji po kilka tysięcy złotych. Jeśli przyjmiemy tylko średnią krajową, otrzymamy 910 milionów złotych samych pensji. Jeżeli pomnożymy tę sumę przez siedem lat, da to kwotę 6,3 miliarda złotych. A przecież do tego dochodzą premie, samochody służbowe, delegacje, biura, sekretariaty itp. Druga grupa interesu to spółki żyjące z usług dla kolei: z remontów, inwestycji i innych – często niepotrzebnych, a jeśli potrzebnych, to niewidocznych realizacji. Daje to łącznie kilkadziesiąt tysięcy głosów, a więc siłę, której żaden polityk nie będzie lekceważył. Tym bardziej, że urzędnicy mają jeszcze jeden sposób, by bronić swoich posad: podburzają związki zawodowe. Gdy ktokolwiek publicznie powie o konieczności restrukturyzacji kolei, urzędnicy straszą kolejarzy masowymi zwolnieniami z pracy, więc kolejarze wychodzą na ulice i demonstrują. Oczywiście nie zdają sobie sprawy z tego, że są manipulowani i wykorzystywani przez urzędników, którzy bronią się przed prywatyzacją, bo prywatyzacja kolei to w pierwszym rzędzie zwolnienia nie kolejarzy, tylko biurokratów. Samym kolejarzom prywatyzacja pomoże tak, jak nic innego. Nikt na świecie nie widział pociągu jadącego bez maszynisty czy konduktorów. Jeżdżą natomiast – i to znakomicie – pociągi pozbawione urzędniczego nadzoru i biurokratycznych regulacji. Ale wtedy urzędnicy stają się niepotrzebni. Głos ma najważniejsza osoba w kolejnictwie, czyli pasażer. Stanowi to zagrożenie dla tych właśnie urzędników. Jednemu tory, drugiemu pociągi Wśród głosów przeciwników prywatyzacji kolei słychać często odwołania do czasów przedwojennych. Działacze kolejowej „Solidarności” podkreślają, że dążyć trzeba do wzorców przedwojennych – państwowa kolej jeździła wówczas punktualnie, a kolejarze podczas wojny dali niejeden przykład bohaterstwa i patriotyzmu. To ostatnie jest oczywiście prawdą, jednak dla dzisiejszej sytuacji kolei nic z tego nie wynika. Są kraje, w których kolej jest prywatna i jeździ punktualnie, oferując pasażerom wysoki komfort podróży (wzorcem niedoścignionym może być kolej chińska lub japońska z pociągami pędzącymi ponad 400 km/h). Kolej – nawet w Polsce – to nie tylko ogromne zobowiązania. To również gigantyczny potencjał biznesowy. Widać go w wypełnionych po brzegi pociągach dojeżdżających do Warszawy. Kilka lat temu z państwowego PKP SA wyłoniono kilkanaście mniejszych spółek, które w części lub w całości sprywatyzowano. W rękach państwa pozostała spółka PKP PLK – potentat na rynku przewozów kolejowych – oraz cała infrastruktura kolejowa. Aby więc dostosować naszą kolej do zachodnich standardów i rozwiązać wszystkie jej problemy, wystarczy zorganizować dwa przetargi – jeden na zakup całej infrastruktury, drugi na zakup PKP PLK. Oczywiście na zasadach rynkowych. Wówczas po pierwsze: państwo pozbędzie się swoich zobowiązań, idących w miliardy złotych rocznie. Po drugie: zyska płatników nowych podatków. Po trzecie: natychmiast poprawi się standard usług. Dla właściciela infrastruktury klientami będą spółki kolejowe. One będą chciały korzystać z torów. Za każdy przejazd torami ich właściciel pobierał będzie opłatę. Tym samym w jego interesie będzie to, aby infrastruktura była w jak najlepszym stanie. Pójdzie, więc do banku, weźmie kredyty inwestycyjne i zacznie remont torów, trakcji, dworców itp. To da zlecenia innym prywatnym firmom (energetykom, łącznościowcom itp.), które dadzą zatrudnienie specjalistom. Konsekwencją będzie ożywienie gospodarcze. Dla właściciela torów klientem jest każda spółka przewozowa, która płaci za korzystanie z tej infrastruktury. Dla tej spółki klientami są pasażerowie, którzy płacą za bilety. Przewoźnik stara się wiec o względy pasażerów, przyciągając ich ceną i komfortem jazdy. Właściciel torów stara się o względy przewoźników. Taki system zaowocuje powstaniem kilkudziesięciu lub kilkuset nowych spółek przewozowych i konkurencją między nimi. A głos decydujący ma zawsze pasażer. To on decyduje, kiedy i którym pociągiem chciałby pojechać. Oczywiście będzie chciał jechać tanio i bezpiecznie. Walka o pasażera spowoduje obniżkę cen. Przewoźnicy zaczną również rywalizować między sobą o zapewnienie pasażerom jak największego komfortu podróży. Stąd do wymiany PRL-owskich wagonów na nowy, szybki i wygodny tabor jest już jeden krok.

Odpowiedzialność przewoźnika Gdyby do wypadku pod Szczekocinami doszło z winy maszynisty pociągu należącego do prywatnej spółki kolejowej, jej właściciel zostałby zasypany stosem pozwów o odszkodowania od rodzin ofiar i tych, którzy przeżyli. To zaś mogłoby oznaczać bankructwo. Prywatny właściciel oczywiście doskonale o tym wie, dlatego wcześniej wprowadzi procedury bezpieczeństwa, kupi sprzęt niezbędny do zapewnienia właściwego sterowania pociągiem i nie pozwoli na wszystkie patologie, które wyszły na jaw po tragicznym zdarzeniu sprzed półtora tygodnia. Katastrofa ta nie jest pierwszą tragedią w historii polskich kolei. Zapewne również nie jest ostatnią. Jednak bardziej niż którakolwiek inna obnażyła wszelkie patologie i problemy kolei, które rozwiązać może tylko prywatyzacja. Ta ostatnia jednak w tym systemie nie może dojść do skutku, ponieważ uniemożliwiłaby malwersacje i kradzieże pieniędzy pochodzących z „dopłat” oraz musiałaby doprowadzić do zwolnienia armii „znajomych królika” z niepotrzebnych stanowisk w nikomu niepotrzebnych urzędach. A urzędnicy – jak i wszystkie inne osoby korzystające z „żyły złota”, którą jest system państwowych dotacji – nigdy się na to nie zgodzą. Cierpieć na tym będą, więc ofiary następnych kolejowych katastrof. Leszek Szymowski

Sprywatyzować prokuraturę Saloniarze nieustannie narzekają na IPN – i trudno się temu dziwić. Jednakże znam wielu całkiem inteligentnych i obytych ludzi wieszających psy na IPN, choć ani nie są tym osobiście zainteresowani, ani nie ulegają propagandzie Adama Michnika & His Boys. A za co? A za to, że IPN w swoich ocenach krzywdzi ludzi; że nie jest „obiektywny”. Tego rodzaju zarzuty są bezsensowne. W IPN nie pracują sędziowie, lecz prokuratorzy. A prokurator nie ma być „obiektywny”! Prokurator ma starać się doprowadzić do skazania podsądnego! Jest rzeczą interesującą, że bardzo wielu – bodaj nawet większość – porządnych, uczciwych ludzi domaga się, by zrównać uprawnienia obrońcy i prokuratora. Ci sami ludzie bez zmrużenia oka akceptują tezę, ze adwokat ma za wszelka cenę (oczywiście bez naruszania prawa – ale są i tacy, którzy nie wymagają nawet tego ograniczenia!) bronić swojego klienta.

Natomiast nie zgadzają się z tezą, że prokurator ma za wszelka cenę (oczywiście bez naruszania prawa) atakować swojego „klienta”! Być może bierze się to stąd, że obrońca jest prywatny – a prokurator jest „państwowy”. A państwo powinno być jednak obiektywne, a nie stronnicze! No cóż – wyjściem z tego dylematu jest wprowadzenie prokuratury prywatnej – co proponowałem już w tekście „Privatprok – czyli piąta praca Heraklesa” („NCz!” nr 24/2011 – na nczas.com tutaj) Pisałem wtedy: „Należy z całą pewnością sprywatyzować oskarżanie w sprawach prywatnych. Chodzi nie tylko o to, że kodeksy wręcz nakazują prokuratorom wszczynanie spraw z oskarżenia publicznego tam, gdzie należałoby pozostawić to pokrzywdzonym – albo nawet zakazują dochodzenia sprawiedliwości prywatnie; chodzi też o to, że sądy sprawy z oskarżenia prywatnego traktują, jako »gorsze« czy tylko »mniej ważne« – a oskarżyciel prywatny ma znacznie mniejsze uprawnienia niż publiczny! To trzeba zlikwidować”. Dotyczy to jednak nie tylko oskarżycieli prywatnych, ale i obrońców. Przecież uznajemy, że wybronienie niesłusznie oskarżonego leży dokładnie tak samo w interesie publicznym jak skazanie przestępcy. Dlaczego więc prokurator może nakazać policji przeprowadzenie takiego czy innego badania, eksperymentu śledczego czy czynności sprawdzających – a obrońca nie??! Najwyraźniej ustawodawcy mają dokładnie takie samo przekonanie jak ci, co mają pretensje do IPN – uważają, że prokurator to co innego, bo jest państwowy. A więc bardziej obiektywny na przykład… No cóż – za „komuny” było całkiem „oczywiste”, że buty z państwowej fabryki są solidne, a buty robione pokątnie przez prywatnego szewca to zapewne chłam. I teraz dokładnie takie samo przekonanie utrzymuje się w stosunku do prokuratorów. Prokurator to człek urzędowy – a obrońcy czy oskarżyciele posiłkowi to jakiś chłam. Trzeba, więc to sprywatyzować – podobnie jak sprywatyzowano reżymowe fabryki. „Każdy mógłby wykupić licencję na prokuratora (tu chodzi o rejestrację, a nie o ograniczenie dostępu do zawodu!) – po czym, dostrzegłszy, że gdzieś zagrożony jest interes społeczny lub państwowy, biegłby do najbliższego sądu lub zgłaszał to w Sieci. Liczyłaby się data, godzina, minuta i sekunda zgłoszenia – podobnie jak przy rejestracji wpisów w księgach wieczystych. Za zgłoszenie sprawy musiałby zapłacić zaliczkę na koszty procesu. Po czym odbywałaby się rozprawa – i prywatprok albo by ją przegrał (i zapłacił koszty procesu…), albo by ją wygrał – i uzyskałby np. 20% od wywalczonej sumy; w przypadku skazania obwinionego na więzienie otrzymywałby pieniądze proporcjonalne do liczby uzyskanych lat wiezienia. Nadal istnieliby prokuratorzy państwowi, którzy podejmowaliby się spraw, których nie chciał wziąć nikt prywatnie – ale, jak sądzę, nie byłoby ich zbyt dużo” – pisałem przed niespełna rokiem. Nie napisałem wtedy (ostatecznie nie można wszystkiego naraz…), że warunkiem koniecznym dla działania takiego systemu jest to, że obrońcy i oskarżyciele posiłkowi mogą tak samo zlecać zadania policji. Nie chodzi o wykonywanie zadań, które mógłby wykonać dowolny prywaciarz, ale o takie sytuacje, w których w grę wchodzi przymus – np. wykonanie badania DNA komuś, kto odpowie, że sobie tego nie życzy. Obrońca powinien – podobnie jak prokurator – mieć prawo zażądania tego. A także aresztowania kogoś, jeśli to konieczne! A co z opłatami? Cóż – płaci strona przegrywająca. To powinno ograniczyć jakieś absurdalne działania – gdy np. ktoś mógłby kazać kogoś aresztować albo zrobić komuś badanie krwi tylko po to, by temu komuś zrobić na złość! Osoba pokrzywdzona mogłaby dochodzić poniesionych strat (moralne, czas i ryzyko – bo przecież każde badanie niesie jakieś ryzyko). Zauważmy, że dziś bardzo często reżymowi prokuratorzy zlecają takie badania po prostu rutynowo – a osoba tym dotknięta nie śmie żądać za to stosownej zapłaty! No, bo skoro jest to potrzebne dla złapania mordercy, to trzeba zacisnąć zęby i dać się kłuć! Może i trzeba – ale też ktoś powinien za to zapłacić! Pomińmy kwestię kosztów: III Rzeczpospolita pod rządami kliki Kaczyński-Tusk (a w rzeczywistości pod rządami bezpieki – bo to są tylko marionetki) coraz bardziej upodobnia się do PRL. W szczególności liczba ludzi niewinnie siedzących latami w „aresztach wydobywczych” jest już większa, niż za PRL-u. Przyczyną jest właśnie przekonanie, że prokurator to człowiek bardziej obiektywny niż jakiś prywaciarz – więc jeśli każe aresztować, to widać tak trzeba… Winien jest więc system – a nie ludzie. Zostawiliśmy system – no to wszystko powraca w stare koleiny…

Trzeba to zmienić! JKM

Grzegorz Kulikowski: Dałem Prezesowi Lacie łapówkę – WYWIAD Zeznałem w prokuraturze, że Grzegorz Lato i Zdzisław Kręcina wzięli ode mnie pieniądze pod stołem. Myśleli, że to łapówka od człowieka, od którego PZPN kupił działkę, ale tak naprawdę to były moje fundusze. Zrobiłem prowokację, żeby zobaczyć, czy wezmą. I wzięli... - mówi nam Grzegorz Kulikowski (47 l.), który w listopadzie ujawnił zapis swoich rozmów z szefami PZPN, co spowodowało dymisję sekretarza generalnego Zdzisława Kręciny. Okazuje się jednak, że wtedy Kulikowski... nie pokazał najostrzejszych nagrań, które mogą obalić także Grzegorza Latę. Teraz trafiły one do prokuratury. - Potwierdzam, że postępowanie w tej sprawie zostało przedłużone do 7 czerwca. W chwili obecnej nie mogę jednak mówić o szczegółach - zastrzegła Monika Lewandowska, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie.

"Super Express": - Podobno PZPN szykuje przeciw panu kontrofensywę. Nie boi się pan? Grzegorz Kulikowski: - Ani trochę! Moim zdaniem już wkrótce szefów PZPN mogą czekać duże kłopoty. W połowie lutego zeznawałem, bowiem w prokuraturze i powiedziałem WSZYSTKO, co wiem, i pokazałem WSZYSTKO, co mam. A jest tego sporo. Jak choćby nagrania, na których Zdzisław Kręcina i Grzegorz Lato przyjmują ode mnie pieniądze. Oni myśleli, że to łapówka od człowieka, od którego PZPN kupił ziemię. Tak naprawdę były to jednak moje prywatne środki. Zorganizowałem prowokację, żeby się przekonać, czy przyjmą łapówkę. I przyjęli.

- Zaraz, zaraz. Ale takich nagrań w listopadzie pan nie ujawnił?!!!... - Nie. Tych nagrań opinia publiczna jeszcze nie słyszała. Wtedy przekazałem Kazimierzowi Greniowi, szefowi Podkarpackiego Związku Piłki Nożnej, inne taśmy. I one wywołały wielką burzę. Wówczas nie byłem jednak pewien, ile mogę pokazać, co mogę powiedzieć. Dlatego nie mówiłem mediom, że mam te porażające nagrania, które jasno pokazują, że Lato i Kręcina wzięli kasę pod stołem. Bałem się, że jeśli najpierw pokażę to i opowiem o tym dziennikarzom, a nie prokuraturze, to sam będę miał kłopoty. Wolałem, więc poczekać.

- Wtedy przesłuchiwało pana jednak Centralne Biuro Antykorupcyjne. I nie powiedział pan CBA, że ma pan te nagrania? - Formalnie CBA mnie nie przesłuchiwało. Zadawano mi różne pytania, ale nic nie było protokołowane. Dopiero w połowie lutego zostałem wezwany na przesłuchanie w charakterze świadka na zlecenie prokuratury prowadzącej śledztwo. Bo ono wcale nie zostało umorzone! W tym przypadku byłem już przesłuchiwany formalnie, "na protokół" i powiedziałem, i pokazałem wszystko. Prokuratura ma więc teraz nagrania, na których zarówno Lato, jak i Kręcina biorą pieniądze pod stołem.

- Gdzie przekazywał pan pieniądze? - W siedzibie związku. Najpierw Kręcinie, na dole, w restauracji, a potem u góry - Lacie, w jego gabinecie.

- Jakie to były sumy? - Śmieszne, bo przecież tak naprawdę to były moje pieniądze. Ale i tak się połaszczyli. Byli przekonani, że to łapówka od człowieka, który sprzedał PZPN ziemię pod budowę nowej siedziby. A żeby nie zaniepokoiło ich to, że to niska suma, powiedziałem, że tamten człowiek będzie płacił w ratach i to jest właśnie pierwsza rata. Nie chcę tu jednak mówić o szczegółach, żeby nie ułatwiać drugiej stronie obrony. Teraz te nagrania są częścią śledztwa.

"Super Express": - W odpowiedzi na pańskie oskarżenia Grzegorz Lato wydał oświadczenie, że wprawdzie dostał od pana kopertę, ale jej nie otwierał, a zaraz potem przekazał do sejfu PZPN. Co pan na to?

Grzegorz Kulikowski: - To kabaretowe tłumaczenie. Po pierwsze, nie dawałem mu łapówki w kopercie, to były pliki banknotów, w niczym nie schowane. Po drugie, Lato mówi, że zawiadomił prokuraturę. Pytanie tylko, dlaczego zrobił to dopiero 25 stycznia? Ja pieniądze dałem mu już w czerwcu. Po trzecie wreszcie, w pewnym momencie Lato próbował mi tę łapówkę zwrócić. W kopercie. I może o tej kopercie mówi...

- Jak to? Najpierw wziął, a potem chciał oddać?

- Tak, bo wokół sprawy zaczynał się robić szum. Chciałem rozbić te układziki w PZPN, więc poszedłem do członków zarządu związku i pokazałem im nagrania. Do Laty dotarły te informacje i się wystraszył. Dlatego zaprosił mnie do gabinetu i próbował oddać pieniądze, prosząc, abyśmy zapomnieli o sprawie.

- I przyjął pan te pieniądze? - Nie. Powiedziałem mu, że jeśli chce mi coś oddać, to wolę, żeby oddał pieniądze, które wyłożyłem na jego kampanię wyborczą - ponad 200 tysięcy złotych.

- I oddał? - Nie. Potem poinformował mnie przez swoich przedstawicieli, że nic nie jest mi winien. Skoro tak, to wkrótce się przekonamy. Zamierzam udowodnić, że było inaczej, niż mówi. Kto płacił za szkolenia medialne Laty? Ja płaciłem. I nie tylko za to. Cokolwiek zrobi Lato, to będzie dla niego źle. Bo albo będzie się wypierał, a ja mam papiery i świadków na potwierdzenie wszystkiego, albo przyzna, że jednak dostał ode mnie pieniądze. A wtedy zapytam odpowiednie służby, czy odprowadził od tego podatek. Bo jeśli nie, to kary za to są ogromne.

- Wracając jednak do pierwszego wątku, czyli rzekomej korupcji. Afera taśmowa rozpętała się dzień przed zjazdem PZPN. A w trakcie obrad Lato oświadczył, że ma czyste ręce... - Tak, ale wcześniej upewnił się, że nie przekazałem Kazimierzowi Greniowi tych najważniejszych taśm.

- W jaki sposób się upewnił? - Zadzwonił i zapytał, co dałem Greniowi. Zapewniłem go, że Greń tych "najostrzejszych" taśm nie dostał. Wtedy Lato się uspokoił, wyszedł na mównicę i powiedział, że ma czyste sumienie. A nie ma!

Oświadczenie prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej W związku z artykułem "Dałem Lacie łapówkę" opublikowanym w "Super Expressie" 14.03.2012 oświadczam, że nie jest prawdą, że przyjąłem od Grzegorza Kulikowskiego jakąkolwiek korzyść majątkową. 25 stycznia 2012 roku złożyłem do warszawskiej prokuratury zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa korupcji bądź spowodowania przeciwko mojej osobie postępowania karnego. Istotnie, Grzegorz Kulikowski zostawił u mnie w gabinecie kopertę. Nigdy jej nie otworzyłem, a Grzegorz Kulikowski nie wyjaśnił nigdy tej sytuacji. Koperta została protokolarnie przekazana do sejfu PZPN. Sprawa była konsultowana z prawnikami, a następnie, po ich rekomendacji, w prokuraturze złożyłem kopertę oraz zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa korupcji bądź spowodowania przeciwko mojej osobie postępowania karnego. Do dzisiaj nie zostałem poproszony o złożenie w tej sprawie wyjaśnień. Podejrzewam, że działanie Grzegorza Kulikowskiego było prowokacją mającą na celu szantażowanie mnie, gdybym przyjął korzyść majątkową. Chciałbym zwrócić uwagę, że w swoich wystąpieniach medialnych Grzegorz Kulikowski podkreślał, że jako prezes PZPN nie byłem zamieszany w jakiekolwiek działania przestępcze. W związku z powyższym w najbliższych dniach złożę pozew cywilny o naruszenie dóbr osobistych. Grzegorz Lato

Zdrada? A cóż to takiego Niełatwo pisać o zdradzie w społeczeństwie, które jako wspólnota narodowa chadzało przez dziesiątki lat odmiennymi drogami niż państwo, władza, a nawet moralność. Zdrada państwa bywała konieczna, by dochować wierności narodowej wspólnocie, a gorliwa lojalność wobec władzy zamieniała się w zdradę własnych rodaków. Czasami wystarczała chwila słabości lub brak zasad moralnych, by lojalność sprawiedliwie dzielić po połowie – wobec kolegów z Solidarności i agentów służb specjalnych – bez niepotrzebnych rozterek. To nie zdrada, a „dziejowa konieczność”.

Niepoważne pojęcie? We współczesnym, liberalnym świecie, w którym tolerancja i samorealizacja stoją na czele wszystkich innych wartości, a bycie wiernym trąci tanim sentymentalizmem, a nawet niebezpiecznym fundamentalizmem, piętnować zdradę to prawie obciach. By zdradę potępiać, a nawet karać, trzeba głęboko wierzyć w wartość wspólnoty. A przecież we współczesnym świecie takie wspólnoty, jak naród, rodzina, państwo, wspólnota wiernych, formacja polityczna, związek zawodowy czy wspólnota Solidarności etc., traktowane są z dystansem, jako synonimy ograniczeń jednostki, jej wolności i samorealizacji. O zdradzie możemy mówić z głębokim przekonaniem tylko wtedy, gdy nie mamy żadnych wątpliwości, że wierność konkretnej wspólnocie czy konkretnym wartościom jest moralną powinnością i obowiązkiem, także prawnym. A dzisiaj, gdy tradycyjne wspólnoty zdają się anachroniczne, a nowe nie wymagają dotrzymywania zobowiązań, gdy samorealizacja jednostki wzywa do ciągłych zmian, jak pisać i mówić o zdradzie z powagą? By nie być gołosłownym i pokazać niejednoznaczności zdrady, przytoczmy kilka zdań z interesującej i znakomitej książki Sławomira Cenckiewicza pt. „Długie ramię Moskwy”, o której trudno powiedzieć, że jest wyrazem lojalności autora wobec WSW czy LWP z czasów PRL.

Dwuznaczna lojalność „Czy liczne zdrady i dezercje oraz związana z tym dekonspiracja struktur, metod działania, oficerów i współpracowników oraz agentury przyczyniły się do niskiej, jakości pracy wywiadu, czy też odwrotnie – były skutkiem negatywnej selekcji kadrowej” s. 430. „(…) Jest faktem, że zdrady i dezercje wysokich rangą oficerów towarzyszyły Zarządowi II Sztabu Generalnego LWP niemal przez cały okres działania. Z ponad 40 takich przypadków z lat 1956–1986 za najbardziej dotkliwe można uznać sprawy… (tu są nazwiska, ale ja wymienię tylko daty) z 1958, 1959, 1961, 1965, 1969, 1981 roku. (…)” s. 430. Kogo zdradzali w tamtych latach oficerowie wywiadu PRL? Jeśli nawet przechodzili na stronę jego wrogów, a więc także wrogów ZSRS, z powodów czysto pragmatycznych, romansowych czy materialnych, a nie patriotycznych, czy ich zdrada była równie znacząca, jak zdrada tych, którzy gorliwie dostarczali protektorom z GRU ważnych informacji z Watykanu lub technologicznych nowinek z amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego? Sławomir Cenckiewicz nie stawia takiego pytania, pisząc: „(…) kierownictwo Pionu Operacyjnego było zmuszone oświadczyć protektorom z GRU, że nie jest w stanie zrealizować zaciągniętych wobec Moskwy zobowiązań w dziedzinie zdobycia zachodnich technologii, wzorców uzbrojenia i sprzętu wojskowego…”. (s. 287) Niezależnie od przyczyn, które składały się na tę nieudolność, mamy prawo postawić śmiertelnie poważne pytanie, czy była ona zjawiskiem, generalnie rzecz biorąc, korzystnym czy niekorzystnym dla polskiego interesu narodowego. Kiedy czytam, że kapitan „X” z Wydz. VI szefostwa WSW, odpowiadający za ochronę kontrwywiadowczą, zdradził, bo jego „dezercja i wiedza, jaką przekazał Amerykanom, wyrządziła wywiadowi wiele szkody (…) których mimo wdrożonej reorganizacji struktur już nigdy nie udało się odrobić (…)” (s. 431), to nie jestem pewna, czy Polska poniosła w jej wyniku poważne straty czy też straty te były co najmniej względne…

Potrzebne pytania A może znacznie większą zdradą Polski i Polaków były te działania wojskowych służb specjalnych, które tuż przed i po 1989 r. służyły utrzymaniu władzy w rękach tych samych środowisk, które rządziły niesuwerenną i niedemokratyczną Polską od 1944 r.? Może działania dezorganizujące tworzącą się z wielkim trudem scenę polityczną III RP – korupcja i przejmowanie przez ludzi służb i ich TW biznesu – było zdradą Polaków o poważniejszych konsekwencjach niż byle, jakie szpiegowanie dla protektorów z GRU? Nie jest łatwo zadawać takie pytania i nie jest łatwo na nie odpowiadać, gdy kilkanaście dni temu Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych nie okazał się wspólnym świętem wszystkich Polaków, bo sympatie do PRL, LWP i przyjaźni polsko-radzieckiej okazały się silniejszym spoiwem niż Polska. Nie uciekniemy od tego problemu, tak jak nie uciekniemy od pytania, jak odbudować poczucie narodowej wspólnoty w stopniu wystarczającym, by ustalić i zaakceptować, kto był i jest zdrajcą, a kto nim nie był i nie jest także dzisiaj. To są pytania o płk. Ryszarda Kuklińskiego i gen. Wojciecha Jaruzelskiego, o Żołnierzy Wyklętych i oficerów UB, SB, WSW i LWP. Nie jest prawdą, że w tej kwestii panuje dzisiaj w Polsce wystarczający konsens, by możliwe stało się przyjęcie jednolitego stanowiska w tych konkretnych sprawach. Niestety! Wiarygodny, uczciwy i akceptowany przez zdecydowaną większość narodowej wspólnoty proces o zdradę polskiej racji stanu wciąż nie wydaje się możliwy. Zawsze przecież możemy usłyszeć w pracy, na ulicy i przede wszystkim w mediach: przecież postępowali zgodnie z własnymi poglądami i własnym rozumieniem polskiej racji stanu, dbając o państwo i polskie interesy najlepiej, jak było to w danej sytuacji możliwe. A jednak pomimo tych wszystkich wątpliwości i historycznych uwarunkowań zdrada Polski i polskiej racji stanu musi wrócić do naszego kanonu myślenia, jeśli chcemy pozostać narodem i utrzymać własne państwo. Dopóki nie będziemy w stanie nazwać konkretnych zachowań najwyższych przedstawicieli władz naszego państwa, oficerów służb specjalnych czy urzędników administracji publicznej – zdradą – stawiając ich przed Trybunałem Stanu lub wymiarem sprawiedliwości, nie staniemy się w pełni ani narodem, ani obywatelami wolnego, suwerennego i demokratycznego państwa. Najnowszy pomysł polityków Platformy, by zacząć od polityków PiS, jest dowodem, w jak groteskowej sytuacji dzisiaj jesteśmy. Barbara Fedyszak-Radziejowska

Europa w uścisku Niemiec Na wschód od Polski następuje reintegracja przestrzeni postsowieckiej w postaci tzw. Związku Eurazjatyckiego funkcjonującego od 1 stycznia 2012 roku. Na zachód od nas Niemcy usiłują uzyskać pozycję, jaką miała III Rzesza w latach 1939-1940. Polska i inne kraje międzymorza bałtycko-czarnomorsko-adriatyckiego traktowane są ponownie, jako znienawidzony "kordon sanitarny" będący zawalidrogą w tworzeniu "wspólnej przestrzeni od Władywostoku do Lizbony", a ponadto, jako potencjalny sojusznik Ameryki. Niemcy i Rosja realizują ambitny plan geopolityczny, równolegle i zapewne w ścisłej koordynacji. Projekt ten w charakterze balonu próbnego zaanonsował światu doradca Kremla Siergiej Karaganow, wzywając do utworzenia "Związku Europy i Rosji". Po tym wstępnym "rozpoznaniu bojem" głos zabrał premier Władimir Putin, apelując o utworzenie "wspólnej przestrzeni ekonomicznej od Władywostoku do Lizbony". Jego artykuł pod tym tytułem ukazał się 25 listopada 2010 roku na łamach "Sueddeutsche Zeitung", wzmacniając wymowę wizyty rosyjskiego premiera w Niemczech. Trudno w tym miejscu oprzeć się historycznej reminiscencji. Projekt Putina ujrzał światło dzienne dokładnie w 70 rocznicę ukazania się broszury kojarzonego z nazistami geopolityka niemieckiego Karla Haushofera, zatytułowanej "Blok kontynentalny". Tak pamiętny w naszej historii pakt Ribbentrop-Mołotow był wstępem do jego realizacji. Według Haushofera, blok miały tworzyć: III Rzesza dominująca wówczas nad Europą Zachodnią i Środkową, a więc zachodnią częścią eurazjatyckiego megakontynentu, i Związek Sowiecki władający północno-wschodnią częścią Eurazji. Przewidziano także udział Japonii w tym projekcie. Blok kontynentalny wymierzony był w Wielką Brytanię, największe mocarstwo ówczesnego świata. By zachwiać jej pozycją, zaatakowano w 1939 roku Polskę traktowaną, jako naturalnego sojusznika brytyjskiej potęgi morskiej i stanowiącą zasadniczą część "kordonu sanitarnego" oddzielającego Niemcy od Rosji. To, co się dzieje obecnie na eurazjatyckim masywie kontynentalnym, nosi znamiona powtórki bloku kontynentalnego. Zmienił się podmiot polityczny, w który projekt ten jest wymierzony. Obecnie są nim Stany Zjednoczone traktowane notabene, jako geopolityczny sukcesor imperium brytyjskiego.
Istota euro Jak przebiega realizacja projektu w zachodniej części Eurazji? Od dłuższego już czasu żyjemy pod wrażeniem kryzysu w krajach Unii Europejskiej, które przyjęły wspólną walutę w postaci euro. Nie od rzeczy będzie, więc zwrócić uwagę na genezę i charakter tej waluty. Jeśli (w polityce) nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o pieniądze. Jeśli (w finansach) nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o politykę. Euro pomyślane było, jako projekt głównie polityczny i taką też rolę - choć w pewnym punkcie diametralnie zmienioną - odgrywa także dzisiaj. Dwa zasadnicze zadania polityczne legły u narodzin wspólnej europejskiej waluty. Pierwotnym celem realizowanym do dziś jest walka z hegemonią amerykańską. Francuski geopolityk Henri de Grossouvre, propagator osi Paryż - Berlin - Moskwa, stwierdzał bez ogródek: "Podstawą potęgi amerykańskiej jest dolar". Żeby osłabić Amerykę, trzeba, zatem osłabić dolara. Dolar przeszedł w swej historii długą i skomplikowaną drogę znaczoną m.in. niezwykle wysokim spadkiem jego wartości. Kluczowym momentem w jego najnowszej historii był rok 1971, kiedy to prezydent Richard Nixon ogłosił, że Stany Zjednoczone "tymczasowo" zawieszają wymienialność dolara na złoto, co trwa do dziś. Paradoksalnie nie zachwiało to pozycją dolara, jako waluty światowej. Po kilku latach, w 1975 roku, po mistrzowsku rozgrywając sytuację na Bliskim Wschodzie (pierwszy kryzys naftowy), Amerykanie sprawili, że dolar stał się walutą rozliczeniową w handlu ropą naftową. Straciwszy, więc pokrycie w złocie, dolar zyskał faktycznie pokrycie w bliskowschodniej ropie naftowej. I tej jego pozycji Amerykanie strzegą jak źrenicy oka. Jest to zrozumiałe. Około 70 proc. wydrukowanych dolarów krąży poza terytorium Stanów Zjednoczonych. Używa się ich, jako waluty w transakcjach handlowych, głównie ropą naftową, stanowią też rezerwę walutową w bankach centralnych różnych państw. Spadek zaufania do dolara, jako waluty światowej spowodowałby powrót tej masy banknotów do USA, gigantyczną inflację i załamanie gospodarcze, które mogłoby przerodzić się w katastrofę polityczną. Taki zresztą czarny scenariusz dla Stanów Zjednoczonych przewidywał prof. Igor Panarin z moskiewskiej Akademii Dyplomatycznej. Drugim celem politycznym, który miało spełniać euro, zwłaszcza w zamierzeniach Francuzów, miała być kontrola potęgi ponownie zjednoczonych Niemiec. Problem niemiecki nigdy nie zginął z pola widzenia zachodnich mężów stanu. W okresie zimnej wojny gen. Charles de Gaulle usiłował neutralizować wzrost znaczenia Niemiec Zachodnich poprzez zbliżenie z nimi (traktat elizejski). Kiedy mający wątpliwości, co do słuszności tej strategii Henry Kissinger zapytał prezydenta Francji, w jaki sposób uchroni swój kraj przed dominacją niemiecką, ten odpowiedział krótko: "par la guerre" (drogą wojny). Likwidacja żelaznej kurtyny otworzyła drogę do zjednoczenia Niemiec. Kolejny prezydent Francji Fran÷ois Mitterrand najpierw starał się wyperswadować Michaiłowi Gorbaczowowi zgodę na zjednoczenie, ale jego wizyta w Kijowie nie przyniosła rezultatu. Przyjęto, więc, że potęgę Niemiec bazującą na sile ich narodowej waluty można będzie kontrolować za pomocą wspólnej waluty europejskiej, jaką stało się euro. Obecne wydarzenia, których areną jest strefa euro i cała Unia Europejska, pokazują, jak bardzo się mylono. Dzisiaj to Niemcy kontrolują Europę za pomocą euro.
Kryzys Od trzech lat jesteśmy świadkami głębokiego kryzysu dotykającego kraje tworzące strefę euro. Rozpoczął się on od Grecji. W jej przypadku, a także innych krajów południa Europy i Irlandii, po przyjęciu euro ujawniła się zasadnicza nierównowaga ekonomiczna UE: podział na stojące wyżej technologicznie kraje północy, zwłaszcza Niemcy, oraz względnie zacofane wobec nich kraje południa. Przed wstąpieniem do strefy euro Grecja miała zbilansowaną wymianę handlową z Niemcami. Od tamtej pory jej sytuacja gwałtownie się pogarsza. Podobnie było w przypadku Irlandii. Irlandzki komentator Kevin Myers tak opisuje sytuację swojego kraju: „Kiedy mieliśmy własną walutę i własne stopy procentowe, mieliśmy naturalną obronę, tamę przed zatopieniem nas przez Wielkie Niemcy. Ale euro - wielkoniemiecka marka - zniszczyło tę linię obrony do tego stopnia, że co najmniej dwa pokolenia Irlandczyków będą zmagać się z niemożliwymi do spłacenia długami na rzecz Wielkoniemieckiego Banku Imperialnego, który nosi mylącą nazwę Europejskiego Banku Centralnego". Ten aspekt kryzysu strefy euro rzadko jest podnoszony. Natomiast wobec narodów południowej Europy rozpętano nieprzebierającą w środkach akcję propagandową. Kreowano obraz finansowo nieodpowiedzialnych, leniwych południowców, przechodzących na emeryturę wcześniej niż pracowici, odpowiedzialni Niemcy - taką sugestię można było usłyszeć z ust samej kanclerz Angeli Merkel. Przemawiając w Meschede, stwierdziła ona: "Jest rzeczą ważną, żeby ludzie w takich krajach, jak Grecja, Hiszpania i Portugalia, nie przechodzili na emeryturę wcześniej niż Niemcy - żeby każdy miał mniej więcej takie same prawa. To jest ważne". A jednak nawet niemiecki tygodnik "Der Spiegel" (18 maja 2011) musiał przyznać, że według danych UE faktyczny średni wiek przechodzenia na emeryturę w Niemczech wynosi 62,2 lat, natomiast w Hiszpanii 62,3, w Portugalii 62,6 lat, a więc jest wyższy! I tylko w Grecji jest on nieznacznie niższy niż w Niemczech - wynosi, bowiem 61,5 lat. Co więcej, jeśli wziąć pod uwagę samych mężczyzn, to Niemcy przechodzą na emeryturę wcześniej niż Grecy i prawie o pięć lat wcześniej niż Portugalczycy? Niewiele wspólnego z prawdą ma także kreowany przez koła niemieckie obraz krajów południa Europy, jako utracjuszy gotowych żyć na kredyt pracowitych Niemców. Sprawność propagandy niemieckiej jest w tej materii zdumiewająco wysoka i nawet ludzie sceptyczni wobec polityki Berlina przyjmują za dobrą monetę mity tworzone w stolicy naszego zachodniego sąsiada. Podstawowy przekaz, dotykający także nas, brzmi: Niemcy są największym płatnikiem do unijnej kasy (połowa wpłat). Ten mit usuwa z pola widzenia opinii publicznej fakt, że Niemcy są największym beneficjentem zarówno rozszerzenia Unii na wschód, jak i powstania strefy euro. Amerykańscy autorzy Matthias Matthijs i Mark Blyth podają, powołując się na Eurostat, że nadwyżki w handlu między Niemcami a resztą Unii wzrosły z 46,4 mld euro w 2000 roku do 126,5 mld euro w roku 2007. Równie korzystnie kształtował się bilans handlowy Niemiec z południowymi krajami strefy euro. Grecja w 2000 roku notowała w handlu z Niemcami deficyt w wysokości 3 mld euro, w 2007 roku ten deficyt wzrósł do 5,5 mld euro. W przypadku Włoch deficyt się podwoił: z 9,6 mld euro w 2000 roku do 19,6 mld w roku 2007. Jeszcze gorzej wygląda bilans Hiszpanii. Jej deficyt w wymianie z Niemcami w tym samym czasie niemal się potroił: z 11 mld do 27,2 mld euro. A w przypadku Portugalii zwiększył się czterokrotnie: z 1,2 mld do 4,2 mld euro. Niemcy notowały także wysoki przyrost rezerw walutowych, które między 2001 a 2009 rokiem zwiększyły się z mniej niż 19 proc. PKB do 26 proc. PKB. W latach 2003-2008 Niemcy na wielką skalę, obok Francuzów, uruchomiły kredyty dla śródziemnomorskich krajów strefy euro. Dzięki tym środkom mogły one kupować niemieckie towary i ożywiać niemiecką gospodarkę. Jest, zatem sporo racji w argumentacji Greków odpowiadających na niemiecką propagandę kontrargumentem: to Niemcy żyli na nasz koszt. Kiedy zaczęły się pierwsze objawy kryzysu, banki niemieckie gwałtownie przykręciły kurek z pieniędzmi? Cytowani wyżej autorzy amerykańscy źródeł kryzysu w strefie euro doszukują się, zatem głównie w nieodpowiedzialności kół niemieckich. Amerykański analityk Tony Corn podważa też mit Niemiec, jako kraju finansowo rozważnego. Przypomina, że w momencie zjednoczenia politycy z zachodniej części kraju szacowali, iż w obszar dawnej NRD trzeba będzie zainwestować ok. 600 mld euro, aby wyrównać poziom życia i poziom gospodarczy. W rzeczywistości zainwestowano gigantyczną kwotę 2,4 bln euro i osiągnięto rezultaty dalekie od zamierzonych. Drugim mitem wytrwale lansowanym przez Berlin i sprzyjające mu koła w innych stolicach europejskich jest fraza o "unijnej pomocy" kierowanej do Grecji i innych zadłużonych krajów strefy euro. Kolejne uchwalane, a idące w dziesiątki miliardów euro pakiety pomocowe rzeczywiście robią wrażenie na opinii publicznej. Ale przypomnijmy wcześniejszą "pomoc unijną" dla Irlandii. Pakiet pomocowy przyjęty pod naciskiem Berlina przez Brukselę wywołał tam społeczne protesty. Odezwały się głosy, że Irlandia nie potrzebuje pomocy i sama sobie poradzi, a np. ekspertyza Banku Inwestycyjnego Goldman Sachs i Barclays Capital stwierdzała, że oceny kryzysu na "zielonej wyspie" były "nierealistycznie pesymistyczne" i że potrzeby kapitałowe Irlandii zostały znacznie przeszacowane. Głównym jednak powodem irlandzkich protestów była świadomość, że najbardziej na finansowej pomocy dla Irlandii skorzystają banki niemieckie, w których była ona zadłużona na kwotę 115 mld euro. Tego faktu nie ukrywały zresztą niemieckie media, pisząc, że pomoc finansowa dla Irlandii stanowi w istocie parasol ochronny dla niemieckich instytucji finansowych. Podobnie rzecz się ma w przypadku Grecji. Pakiety pomocowe pójdą na spłatę greckich długów, a nie na pobudzanie wzrostu gospodarczego kraju, tak, aby stanąwszy na nogi, sam zaczął regulować swoje zobowiązania. W tej sytuacji nie dziwi fakt, że ok. 80 proc. Greków nie chce unijnej pomocy i pragnie powrotu do narodowej waluty - drachmy. Inną sprawą jest jednak fakt, że właściwie w Grecji nie ma już żadnych liczących się podmiotów gospodarczych, które mogłyby być lokomotywami rozwojowymi kraju. Fakt zaniku greckiego przemysłu, z przemysłem stoczniowym na czele, potwierdzają niemieccy eksperci.
Komu służy euro Na przykładzie Grecji widać, że na wszystkich etapach kryzysu i "walki" z nim Niemcy są największym beneficjentem. Korzystali przy narastaniu kryzysu, lokując swoje towary na greckim rynku, korzystają na "pomocy" dla Grecji, bo to niemieckie banki zainkasują sumy pożyczone Grekom, korzystają na zaleceniach zaradczych - niemieckie firmy wykupią za bezcen grecki majątek narodowy przeznaczony do "prywatyzacji". Grecja została zobowiązana do wyprzedaży swego majątku narodowego na kwotę 50 mld euro do 2015 roku, a w procesie "prywatyzacji" doradzać jej będzie Deutsche Bank. Są więc zainteresowane istnieniem strefy euro, ponieważ rozszerza to możliwość ekspansji gospodarczej RFN kosztem innych gospodarek europejskich. Trzeba przyznać, że czasami w społeczeństwie niemieckim odzywają się głosy nostalgii za marką, ale przedstawiciele wielkich koncernów niemieckich stanowczo odrzucają myśl o powrocie do dawnej waluty. Agencja Reutera przeprowadziła wśród nich ankietę. Zgodnie odrzucili oni jakiekolwiek pomysły o rezygnacji z euro. Reprezentujący koncern BMW Friedrich Eichiner powiedział, że powrót do dawnej waluty byłby katastrofalny i że trzeba uczynić wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Poparł go w tym Dieter Zetsche, szef konkurencyjnej firmy Daimler. Frank Appel z Deutsche Post oświadczył: "Euro przynosi wielkie korzyści, zwłaszcza Niemcom, a Europa potrzebuje wspólnej waluty, aby była zdolna konkurować z Ameryką i Azją... Nieważne, jak wysoka by była cena utrzymania euro, będzie to i tak mniej od tego, co euro już przyniosło Niemcom i Europie i będzie dalej przynosić w przyszłości". Także przedstawiciel telekomunikacyjnego giganta Deutsche Telekom podkreślał, że wspólna waluta dała ogromne korzyści Niemcom. Powołał się on na badania grupy konsultingowej McKinsey, która ustaliła, że w jednym tylko 2010 roku aż 165 mld euro z ogólnego niemieckiego PKB powstało za sprawą funkcjonowania wspólnej waluty. Eksperci szacują też, że od wprowadzenia euro powstało w Niemczech 9 mln miejsc pracy. W tym kontekście łatwiej przyjdzie nam zrozumieć determinację Berlina w ratowaniu euro (czytaj: niemieckich interesów) poprzez zwiększanie grona uczestników kolejnych "pakietów pomocowych". Szczególny nacisk jest położony na rozszerzanie strefy euro. W październiku 2010 roku czeski premier Petr Nec˙as poddany został takiej presji ze strony kanclerz Angeli Merkel. Wychodzący w Pradze dziennik "Lidove Noviny" skwitował to artykułem zatytułowanym: "Niemcy naciskają na Czechów: przyjmijcie euro i płaćcie!". Interesom Berlina wyszedł naprzeciw rząd Donalda Tuska, przyjmując decyzję o zasileniu kwotą prawie 30 mld zł programu "ratowania strefy euro". Kwota ta, horrendalnie wysoka jak na zubożone społeczeństwo polskie, nie zadowoliła jednak kół niemieckich. Wywierają one stały nacisk na wstąpienie Polski do strefy euro. Doszło przy tym do kuriozalnej, choć niestety nienowej w naszej tragicznej historii, sytuacji. Oto datę wstąpienia Polski do strefy euro, 2015 rok, ogłosił Niemiec Martin Schultz, obecnie przewodniczący Parlamentu Europejskiego. Premier Donald Tusk mało zdecydowanie dementował tę informację. Przypomina to sytuację z lipca 1947 roku, kiedy ważyły się losy pomocy amerykańskiej dla zniszczonej II wojną światową Europy znanej, jako plan Marshalla. Oto rząd Józefa Cyrankiewicza dowiedział się o tym, że odrzucił plan Marshalla, z komunikatu Radia Moskwa. Premier Cyrankiewicz w 1947 roku, podobnie jak premier Tusk w 2012 roku, nie zdementował tej informacji.
Wojna Niemiec z Europą Komentator ekonomiczny londyńskiego "Timesa" Anatole Kaletsky poczynił w listopadzie 2011 roku sarkastyczną uwagę: "Jeśli Clausewitz ma rację, że "wojna jest kontynuacją polityki innymi środkami", to Niemcy są znowu w stanie wojny z Europą - w tym sensie, że Niemcy próbują osiągnąć charakterystyczne cele wojenne: rewizję granic i podporządkowanie sobie innych narodów". Zdaje on sobie sprawę z kontrowersyjności swego sądu, ale proponuje chłodny opis wydarzeń ostatnich miesięcy w Europie. Wyłania się z niego następujący obraz: "Niemiecka kanclerz Angela Merkel konsekwentnie twierdzi, że Niemcy będą "robić, co trzeba", aby ratować euro. Ale faktycznie konsekwentnie odrzuca podjęcie jakichkolwiek niezbędnych działań - a ponadto uniemożliwia instytucjom europejskim podjęcie takich akcji, nawet wtedy, kiedy niemieckie weto nie ma żadnego prawnego czy moralnego uzasadnienia". Patrząc racjonalnie na problemy strefy euro, Kaletsky podpowiada szokujące rozwiązanie: żeby uratować strefę euro, trzeba z niej wyrzucić nie Grecję, ale Niemcy! O co więc chodzi Niemcom? Pod pozorem zwiększenia dyscypliny finansowej proponują ustalić system kontroli nad uchwalaniem budżetu. W Grecji miano utworzyć urząd unijnego komisarza, który by kontrolował greckie finanse. Reakcja Greków była znamienna: Berlin chce nam przysłać gauleitera! Uchwalanie budżetu jest jednym z podstawowych atrybutów suwerenności państwowej. Ograniczanie tego uprawnienia jest, więc zamachem na suwerenność. W czerwcu 2011 r. wpływowy "Frankfurter Allgemeine Zeitung" sens proponowanych dla Grecji rozwiązań zrekapitulował w następujący sposób: "Faktycznie Grecja na czas nieokreślony stanie się ograniczoną demokracją. Grecki naród będzie mógł w wyborach wybierać, kogo zechce - ale niczego to nie zmieni". Na fali kryzysu zadłużeniowego Włoch ożywiła się separatystyczna Liga Północna, domagając się podziału państwa włoskiego według wzorca czechosłowackiego. Jak wiadomo, po zjednoczeniu Niemiec, w latach 90. Europa była świadkiem dwóch modeli dezintegracji państwowej. Był to z jednej strony "aksamitny rozwód", który dotknął Czechosłowację, a z drugiej krwawy rozbiór, który stał się udziałem Jugosławii. Generał Pierre-Marie Gallois, swego czasu doradca prezydenta Francji gen. de Gaulle´a, uważany za ojca francuskiej doktryny nuklearnej, konsekwentnie reprezentował tezę, że za krwawymi wojnami domowymi w Jugosławii stały niemieckie służby specjalne, niemieckie pieniądze, niemieckie dostawy broni oraz niemiecka dyplomacja. Generał Duhacek, szef służb specjalnych titowskiej jeszcze Jugosławii, wyjawił, że minister spraw zagranicznych RFN Hans Dietrich Genscher przekazał 800 mln marek na wojnę domową w Jugosławii (zob. Jźrgen Elsässer, 800 Millionen Mark fźr einen Bźrgerkrieg. Titos Geheimdienstchef Antun Duhacek erzählt, wie der BND Jugoslawien zerstört hat, 14.08.2003). "Ideowe" podstawy rozbioru Jugosławii, z wykorzystaniem zasady "prawa narodów do samostanowienia", zostały opracowane przez grupę niemieckich ekspertów występujących, jako "Arbeitsgemeinschaft Alpen-Adria". Prace te rozpoczęły się już w latach 70. XX wieku i posiadały wsparcie rządów Bawarii. Jest rzeczą charakterystyczną, że Alpen-Adria obszarem swojego działania obejmuje także północne Włochy, gdzie żywe są tendencje separatystyczne. Jest ona zresztą jedną z wielu niemieckich grup badawczych zajmujących się "restrukturyzacją" państw europejskich. Wywodzący się z tych grup eksperci lansują np. tezę, że Francja jest "sztuczną konstrukcją jakobińską" i też powinna poddać się "restrukturyzacji". Mowa jest o podzieleniu jej na kilka państewek i pozbawieniu dostępu do Morza Śródziemnego. Nic, zatem dziwnego, że niemieckie zabiegi są przedmiotem wnikliwych studiów politologów i geopolityków francuskich. Jeden z nich Pierre Hillard opublikował w 2004 roku studium zatytułowane: "Mniejszości i regionalizmy w federalnej Europie regionów", ze znamiennym podtytułem: "Plan niemiecki, który wywróci Europę". Inny, Edouard Husson, wyrażał nadzieję, że Niemców uda się przekonać do tezy, iż silna Europa może się opierać jedynie na współpracy państw narodowych. Inny wariant, Europa Regionów, przyniesie jedynie ogólnoeuropejski chaos i niekończące się konflikty. Ale sami historycy niemieccy przyznają, że istotą polityki europejskiej Niemiec, i to od czasów Bismarcka, jest "parcelacja etniczna Europy". Kieruje się ona zarówno przeciwko państwom Europy Zachodniej (Francja, Hiszpania, Wielka Brytania, Włochy), jak i przeciwko państwom naszej części kontynentu, w tym także przeciwko Polsce. Już w 1991 roku poseł do Bundestagu Hartmut Koschyk ogłosił rozpoczęcie dyskusji nad "regionalizacją Polski według niemieckiego wzoru". W polskim pejzażu politycznym pojawił się "naród śląski", "naród kaszubski", a zapewne w tej materii nie powiedziano jeszcze ostatniego słowa. Przy okazji ostatniego spisu powszechnego redaktor wydawanej przez Neue Passauer Presse "Gazety Wrocławskiej" zadeklarował, że gdyby tylko mógł, to w spisie zadeklarowałby "narodowość dolnośląską". Są to oczywiście konstrukcje sztuczne, tak jak sztucznym tworem był tworzony w czasie wojny, pod egidą szefa SS Heinricha Himmlera, tzw. naród góralski (Goralenvolk). Niemniej w warunkach krytycznych mogą one wyrządzić wiele zła polskiej racji stanu. Możemy także spodziewać się podsycania sztucznego separatyzmu regionalnego. Czerwcowy numer (z 2011 roku) wydawanego przez Axel Springer Verlag miesięcznika "Forbes" zamieścił na okładce portrety prezydentów trzech najbardziej zadłużonych miast polskich: Krakowa, Wrocławia i Poznania, wraz z ich politycznym manifestem: "Albo rząd da nam niezależność, albo weźmiemy ją sobie siłą". Z tekstu wewnątrz numeru dowiadujemy się, że niezależność od władzy centralnej jest prezydentom potrzebna po to, aby dalej, już w nieskrępowany sposób, zaciągać długi.Kryzys w strefie euro musi budzić niewesołe refleksje. Powiedzieć, że wspólna waluta konserwuje nierównomierności rozwoju gospodarczego i poziomu życia narodów Europy, to mało. Przykład Grecji i innych krajów południa pokazuje, że euro te nierównomierności dramatycznie pogłębia. Poza tym euro stało się narzędziem w rękach Berlina służącym do ekonomicznej i przede wszystkim politycznej kontroli nad narodami Europy. Kontrola ta ma według zamierzeń sięgnąć głęboko, aż do dezintegracji, parcelacji historycznie ukształtowanych państw narodowych. I dopiero tak "zrestrukturyzowana" niemiecka Europa posłuży do tworzenia "wspólnej przestrzeni od Władywostoku do Lizbony". Prof. Tadeusz Marczak

Wódz o mentalności wiecznie młodego futbolisty nie jest żadnym intelektualnym potentatem. Jest ledwie elokwentnym karierowiczem Tusk jest elokwentnym karierowiczem nie intelektualnym potentatem  Aleksander Nalaskowski „ Rząd rządzi tak, jak sobie wyobraża, że jest dobrze. Wódz o mentalności wiecznie młodego futbolisty nie jest żadnym intelektualnym potentatem. Jest ledwie elokwentnym karierowiczem, dla którego studiowanie historii było tak brzemienne w myślenie jak ukończenie przez potomka, Kim Dzong Ila prywatnej szkoły w Szwajcarii. „...”Podobnie ma się rzecz z naszym prezydentem. Historia w kącie. Tylko żałosnych gaf więcej. Ale w największym cyrku Europy to nawet zabawne i spójne z oczekiwaniami. To chyba dobrany losowo wiceminister w randze prezydenta kreowany przez dyletanckich doradców, których ktoś nieopatrznie ukoronował profesurą. „....”To mord na oświacie, która najwyraźniej leży poza wyobraźnią i horyzontami naszych artystów areny. Mało tego. Dzieje się to w wypełnianej palikocimi kwikami ciszy. „....”Istnienie dobrej oświaty wymaga refleksji historycznej, (czyli znajomości historii), spojrzenia odleglejszego niż cyniczne pawlakowe liczenie kadencji, znalezienia możliwości godziwego sfinansowania szkół i szacunku do własnego narodu. Bez obaw i specjalnego ryzyka błędu stwierdzam, że są to dyspozycje niedostępne dla większości członków rządu i lwiej części naszego parlamentu. Nie rozumieją ich. Są to cechy ułożone na górnych półkach narodowej biblioteki, do której wpuszczono skarlałych fanów marihuany, amatorów stosunków w kiszce stolcowej i tajskie cyborgi. Do półek tych sięgali rosły Beck czy Mościcki. Dziś, niestety, już niewielu polityków.”.....”Jednym z największych szkodników edukacji, osobą, która zainfekowała oświatę złośliwym nowotworem, była, ale pozostanie na zawsze w mojej pamięci, Katarzyna Hall. Jej reformy, bezmyślnie klepnięte przez Sejm, odcięły, już chyba ostatecznie, dopływ tlenu do tożsamości, historii, dumy, tradycji, ale i do wiedzy przyrodniczo-ścisłej, która absolwentów naszych liceów uczyni gastarbeiterami świata. Na polskich uniwersytetach będą wycierać tablicę po wykładzie chińskiego czy hinduskiego profesora. „......”To wszystko dzieje się wciąż i na naszych oczach. Dotyczy naszych dzieci. Tak, naszych! Bo dzieci politycznych bonzów mają już łatwe życie zapewnione na pokolenie do przodu. Niestety, mord na polskiej szkole odbywa się w głuchej ciszy elit i jazgocie politycznych chuliganów. „....”Milczą rodzice, bo nie wierzą, że ze szkołą jest aż tak źle. Dla nich szkoła wciąż jest instytucją publicznego zaufania. Nie mają najczęściej zielonego pojęcia, że tak nie jest. „....”Milczą uczelnie. Elita intelektualna kraju nasamprzód pozwoliła na drastyczne okaleczenie edukacji powszechnej, a na samym końcu przyjęła posłusznie tzw. system boloński, którego efektem jest kształcenie magistrów bez wiedzy i obyczajowej elity, jakiej swego czasu nie wpuszczono by nawet do obory. „....”Milczy Kościół. Wylękniony hasłem: „księża precz od polityki", wydaje się stopniowo rezygnować ze swego nauczycielskiego urzędu. Brak jednoznacznego i mocno brzmiącego głosu, słyszalnego nie tylko z niedzielnych ambon, wskazuje, że na tę nadzieję też nie możemy liczyć. Ostatnio Kościół publicznie liczy swoje złotówki. „....”Autor jest pedagogiem, profesorem na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, członkiem Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, a także twórcą i dyrektorem eksperymentalnego gimnazjum i liceum Szkoła Laboratorium „....(źródło )

Przytoczę inną wypowiedź, równie alarmistyczną  wygłoszoną przez Szomburga Zanim przejdę do Szomburga przytoczę tylko analizę, jaką opublikował w Foreign Affairs Andre Duncan „ „ Amerykańska tradycja wolności pytań, tematów i swobody badań jest samo w sobie zwycięska reklamą amerykańskich instytucji wysokiej edukacji, i narzędziem do rozprzestrzeniania demokracji. Jak Tony Wagner, profesor edukacji, spuentował w The Global Achievement Gap, zachodzi tutaj szczęśliwa zbieżność pomiędzy zdolnościami, talentami najbardziej poszukiwanymi w globalnej ekonomi wiedzy i tymi najbardziej potrzebnymi do utrzymani naszej demokracji bezpiecznej i kwitnącej?.... (więcej)

I teraz przechodzę do oceny sytuacji, do opisu polityki degradacji polskich szkół i polskich dzieci  Szomburga    Szomburg „Czy procesy dezintegracji społecznej nie podważą szansy na poprawę, jakości działania całej sfery publicznej (a także sfery prywatnej)? A jak w tym modelu zwiększyć naszą podmiotowość zbiorową, której znaczenie w epoce gry o nowe europejskie i globalne regulacje skokowo wzrasta? I przede wszystkim, jak wejść na drogę rozwoju proinnowacyjnego, skoro nie potrafimy kształcić i wykorzystywać naszych talentów, skoro nie potrafimy ze sobą rozmawiać, wymieniać się informacjami i pomysłami oraz lojalnie ze sobą współpracować w grupach i zespołach. Skoro nasza szkoła tłamsi rozwój podmiotowości osobowej i kreatywności, ucząc konformizmu, myślenia schematycznego i rozwiązywania testów, a nie problemów. Skoro takie kompetencje, jak: samodzielne myślenie, refleksyjność, aktywność obywatelska, empatia, współpraca, rozumienie i rozwijanie swoich talentów, umiejętność uczenia się itp.– nie są na liście faktycznych priorytetów edukacyjnych. „.....”Taka szkoła jest odzwierciedleniem kodów kulturowych zakorzenionych w naszym społeczeństwie. Według badań World Values Survey <$>[2005–2006] Polacy w radykalnie mniejszym stopniu oczekują, by dzieci były podmiotowe (autonomiczne) – tylko w 41%, podczas gdy w Szwecji wskaźnik ten wynosi 77%, a w Niemczech 78%. Natomiast w zdecydowanie większym stopniu oczekujemy od dzieci posłuszeństwa – 49%, podczas gdy w Szwecji i Niemczech tylko w 16%. Radykalnie odróżniamy się również bardzo niskim wartościowaniem posiadania przez dzieci wyobraźni – tylko 20% uważa ją za cechę pożądaną, gdy w Szwecji 57% i w Niemczech 40%. Stawiamy na posłuszeństwo (konformizm) i twarde, specjalistyczne kompetencje wykonawcze. Dojrzała osobowość, kompetencje społeczne i obywatelskie, autoekspresja, empatia i kreatywność nie są w cenie. „....”(egoizm indywidualny i grupowy rośnie, jakość debaty publicznej spada, demokracja funkcjonuje coraz gorzej, media jakie są – wszyscy wiemy itd.). „....”Dziś widać wyraźnie, że cały postoświeceniowy i skrojony na potrzeby epoki industrialnej system edukacyjny będzie musiał być zmieniony. Że musi nastąpić zmiana całego paradygmatu edukacyjnego. My, będąc jeszcze ciągle „mniej poukładani”, możemy to zrobić szybciej, możemy w tej kluczowej dziedzinie uzyskać przewagę konkurencyjną. „.....”Czy chcemy zmienić model rozwoju naszego kraju – z zależnowykonawczego na podmiotowo-kreatywny? „...Czy chcemy aktywnie konkurować kształtem naszych kompetencji (zasobów) kulturowo-mentalnych?To drugie pytanie jest najważniejsze. Bo tak naprawdę narody konkurują przede wszystkim swą kulturą. To w tej sferze rozstrzyga się, długofalowo biorąc, rozwój społeczno-gospodarczy, międzynarodowa konkurencyjność, postęp cywilizacyjny. To właśnie kompetencje kulturowo-mentalne przesądzają o tym, które narody wygrywają, a które przegrywają.”....”Jednak nasza młodzież ma coraz większe problemy ze znalezieniem pracy, narasta niepokój o przyszłe emerytury, o przyszłość polskich rodzin w sytuacji, gdy pracować będą musieli i ojciec, i matka – i to jeszcze więcej niż teraz, o równość szans, gdy przywracanie równowagi finansowej państwa będzie wywierało presję na obniżenie wydatków na usługi publiczne. „.....”Z tych dwóch „filozofii” wyłaniają się dla Polski dwie drogi rozwoju: droga zreformowanej kontynuacji dotychczasowego modelu rozwoju i droga stopniowej zmiany istoty dotychczasowego rozwoju, poprzez zmianę kulturowo-społeczną. „.....”Oznacza ona również de facto cichą akceptację słabości podmiotowości zbiorowej i całej sfery publicznej, inaczej mówiąc – naszego państwa. A także akceptację folwarcznego kodu kulturowego rządzącego naszymi instytucjami niezależnie od tego, czy mówimy o biznesie, szkole, sporcie, kulturze, uczelniach czy partiach politycznych. „...”negatywnych skutków psychologicznych rosnącej alienacji instytucji państwowych, z których etos publiczny wycieka wprost proporcjonalnie do liczby stosowanych mierników i wskaźników.„.....”Z pewnością nie będzie prowadził do przezwyciężania syndromu peryferyzacji.„.....”Bez zmiany fundamentów mentalno-kulturowych i modelu rozwoju „wariant łupkowy” wepchnie nas w model kraju surowcowego – wrócimy do XVI-wiecznej gospodarki monokulturowej.Silny wzrost złotego, który będzie efektem eksportu gazu, będzie – przy braku proinnowacyjnej bazy wytwórczej – pustoszył naszą gospodarkę (dziedziny mocno uzależnione od konkurencji kosztowej). „...( więcej) Marek Mojsiewicz

Ekshumacja Polski Ten cały cyrk rozwija się przed naszymi oczami. I my mamy w to wierzyć. Tak sobie to wymyślili chłopcy dystrybuujący oprogramowanie do telewizji internetowej...6 razy przegrane wybory, ekshumacja po dwóch latach, bo już wolno, amerykański patolog i „rondo”, które ma do siebie zaufanie. Żeby Polska była Wolską O tym, że wszystko idzie ku lepszemu przekonuję się codziennie czytając komentarze pod moimi wpisami na blogu, a dziś rano przeczytałem jeszcze tekst 1maud i upewniłem się, że na pewno będzie dobrze. Będzie tak świetnie, że hej. Oto okazało się, że prokuratura wydała zgodę na kolejne ekshumacje. Czy to nie fantastyczne? Po dwóch latach prokuratura, w której pracują ludzie tacy jak Parulski i Przybył Mikołaj wyraża zgodę na przebadanie szczątków ofiar 10 kwietnia.

Niesamowite. W ekshumacji weźmie ponoć udział jakiś znany amerykański patolog. I to jest wiadomość wprost znakomita, bo oznacza, że zbliża się nowe i to nowe będzie dla nas samym szczęściem i dobrocią. Ja chciałem jednakowoż coś przypomnieć, coś, o czym piszę tu od bardzo dawna. Partia, na którą głosujemy nie potrafi wygrać wyborów sześć razy z rzędu. Nie potrafi tego zrobić nawet po 10 kwietnia, co jest już po prostu wstrętne. Inaczej nie umiem tego nazwać. Członkowie tej partii pokazują się przez cały czas w mediach i żywo dyskutują o sytuacji w kraju, puszczając jednocześnie do wyborców oko i mówiąc – wyborów nie możemy wygrać, bo nie mamy mediów i służb. Jak będziemy mieli media i służby to wygramy? Słysząc coś takiego cóż ja mogę powiedzieć? - Jak będziecie mieli media i służby to dla mnie osobiście możecie już tych wyborów nie wygrywać, bo wtedy będziecie takim samym reżimem jak Tusk z Komorowskim? Tylko inaczej pomalowanym. Jeśli chodzi tylko o media i służby to dajmy sobie z tym wszystkim spokój. Naprawdę, nie ma, czym się denerwować. Sześć razy pod rząd nie wygrać wyborów z powodu braku własnych mediów. Przy jednoczesnej stałej obecności w mediach reżimowych. To jest niepojęte. I wcale nie śmieszne. To jest moim zdaniem czysta groza. To daje nam wiedzę na temat tego gdzie znajdzie się Polska, kiedy zabraknie Jarosława Kaczyńskiego. Ona po prostu rozsypie się w rękach tych ludzi. Właśnie wtedy, kiedy będzie im się zdawało, że wygrali. Bo im chodzi o media i służby. Profesor Zybertowicz organizuje różne pogadanki. Widziałem ostatnią taką, która odbywała się pod hasłem - „Kto rządzi Polską”. To jest szczyt wszystkiego. Zybertowicz gadał coś o heurystykach, a na widowni ziewał Wildstein. Za nim siedział wpatrzonym swoim demonicznym wzrokiem w tego Zybertowicza Zbigniew Siemiątkowski. Temat dyskusji, „Kto rządzi Polską”? Nie wiecie, kto? Powiem wam – słynni amerykańscy patolodzy. Właśnie przystąpili do oddzielania tego, co jeszcze może się przydać od tego, co już definitywnie stracone. Na widowni szał, bo wszyscy wreszcie dostali swoje przedstawienie, będzie ekshumacja. To nie tylko ekshumacja tych szczątków pomordowanych to także ekshumacja Polski. Okaże się teraz, co jest do wykorzystania, a co do wyrzucenia. Na badania patologiczne jak na każde badania potrzebny jest budżet. I on jest. Jest to w dodatku budżet duży, a ja poznaję to po tym z jaką zaciekłością atakują mnie reporterzy telewizji internetowych, którzy przychodzą na mój blog opowiadać mi, że oni to za darmo, nigdy za pieniądze, i jeszcze dopłacają i chcą dobrze, dla Polski i żeby było zwycięstwo, a Polska by pozostała Polską. Ja w to oczywiście wierze, bo budżet, o którym mówię nigdy do nich nie trafi i oni rzeczywiście wszystko robią tak jak mówią. No, może kłamią tylko troszeczkę. Ten budżet zostanie im pokazany jedynie. W myśl sformułowanej kiedyś na tym blogu zasady – sponsor mówi – mam pieniądze, a gawiedź słyszy – dam pieniądze. Niby podobnie brzmi, ale znaczy jednakowoż, co innego. Budżet w każdym razie jest i widać to gołym okiem. Widać to po strachu Tuska, po milczeniu Komorowskiego, po ekscytacjach naszych blogowych koleżanek i po formułach publicystycznych, które się w salonie zaczęły pojawiać. I nie tylko zresztą tutaj. Jeśli jest budżet to jest i wiara w zwycięstwo. Ze zwycięstwami tak już jednak jest, że nigdy nie są one darowane. Nigdy. Rozumiecie to? Nie rozumiecie. Bo wam amerykański patolog przesłonił perspektywę. Nie ma darowanych zwycięstw. Jeśli ktoś dostaje zwycięstwo do ręki za darmo to znaczy, że dostał wymówienie, list opiewający na degradację, zwolnienie z pracy, polecenie wyniesienie śmieci lub coś jeszcze gorszego. Tak jest w życiu i żadne zaklęcia tego nie zmienią. Budżet jednak robi swoje i ludzie wierzą, że zwyciężą. Będzie na odwrót – przegracie. Wczoraj, kiedy zwróciłem uwagę na to, że w wywiadzie z Mariuszem Kamińskim szczur biurowy zwraca się do Kamińskiego po imieniu dostałem taki oto komentarz:

W stanie wojennym nazywaliśmy to "Rondo". Okazywało się, że przyzwoici ludzie są w jakimś kręgu szerokim, towarzyskim. Dzięki temu nie mieliśmy wpadek. To się niekiedy nazywa środowisko. Rozumiecie? Środowisko. Ono w dodatku sięga swoimi korzeniami stanu wojennego i może na sobie polegać. To środowisko nie boi się wpadek, takie zaufanie jeden w drugim pokłada. Taką moc. Niesamowite. W stanie wojennym, dzięki istnieniu środowiska nie było wpadek. I teraz też nie będzie bo reporter z salonu24 okazuje się być kolegą Kamińskiego. To jest ta gwarancja. Oni się znają, lubią i oni będą gwarancją sukcesu nas wszystkich. Ja doprawdy nie wiem, co powiedzieć. Może i to się u was nazwało „Rondo”, a w Rosji taka rzecz nazywa się Kozaczyj krug. Oni też stoją kołem i też mogą liczyć jeden na drugiego. I żaden nie zawiedzie. Szczur biurowy przybrał już nawet stosowny wygląd w oczekiwaniu na sukces. Wygląda z tą brodą jak prawdziwy opozycjonista, jakby go mieli aresztować w niedzielę o szóstej z rana. Ten cały cyrk rozwija się przed naszymi oczami. I my mamy w to wierzyć. Tak sobie to wymyślili chłopcy dystrybuujący oprogramowanie do telewizji internetowej. Chłopcy z siwymi brodami, po czterdziestce, którzy chcą mieć swój stan wojenny, swoje pluszowe cierpienia i swoją legendę, przygotowaną szybciutko w mikrofalówce. Bo przecież i tak wszystko kupi ten ciemny naród. I tak to łykną. Ja nie wiem, co wy macie w sercach, ale myślę, że twarożek z mleczarni w Łowiczu. Nic innego tam się znajdować nie może. 6 razy przegrane wybory, ekshumacja po dwóch latach, bo już wolno, amerykański patolog i „rondo”, które ma do siebie zaufanie. Żeby Polska była Wolską. Coryllus

Kto osłania aferę gazową? Oszustwa, w jakości gazu sieciowego Przypominam artykuł sprzed trzech lat (z maja 2009), bo ŁŁ na NE sprawę znów..) ruszył... Kto osłania aferę gazową?  Czyli:

http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=1173&Itemid=44

Alarmuję od trzech lat; profesorowie związani z PGNiG (np. Osiadacz z Polit. Warsz.) lekceważą sprawę.  [Monopolista tak "ustawił sobie" przepisy prawa w Polsce, iż JAKOŚĆ DOSTARCZANEGO GAZU SAM KONTROLUJE!!  I np. Federacja Konsumentów jest bezsilna, a prokuratury... i sądy  hm, hm... umarzają oczywiste rabunki na skalę miliardów. To rozcieńczanie gazu ma już też ofiary śmiertelne: zatrutych gazem, gdy z powodu nadmiaru azotu gasną płomyki, a gaz dalej się ulatnia..  Państwo "prawa"... Jeśli "sera w serze" może być 2%, a soku malinowego w syropie malinowym z Herbapolu może być 0.25 %, to i monopolista gazowy uznał, że może nas bezkarnie rabować Jak długo jeszcze? Apeluję o oddawanie spraw do prokuratur, a kopie do mnie.  MD]

Na przełomie minionego i obecnego roku (‘07/08) wszędzie zauważono horrendalnie zawyżone rachunki za gaz. Adam Maciejowski z Nysy za okres od 9 grudnia 2007 r. do 8 lutego 2008 r. miał zuży­cie gazu wyższe aż o 1086 procent w porównaniu do po­ przednich. Od 8 miesięcy próbuje zmusić prokuraturę do rzetelnego przeprowadzenia śledztwa w sprawie afery gazowej. Nyski sąd uznał jego odwołanie za zasadne. Do połowy marca (‘08r.). do Urzędu Regulacji Ener­getyki wpłynęło aż 585 skarg, w tym również od miesz­kańców Opolszczyzny. Pierwsze sygnały zaczęły spływać z obszaru Szczecina pod koniec stycznia 2008 r. (aż 416) [do maja 2009 było ich juz ponad 1600 MD] Potem pojawiły się z innych stron Polski i dotyczyły ra­chunków - w zależności od rejonu kraju - za okres od listopada 2007 r. do stycznia 2008 r.

- Wtedy ten problem nie dotknął mnie bezpo­średnio. Znalazłem na forum internetowym skargi ludzi, którzy otrzymali rachunki wyższe o kilkaset złotych, mimo że nie stosowali gazu do innych celów niż dotych­czas. Wszystko wskazywało na to, że spadła kaloryczność gazu - o czym świadczyły opisywane przez internau­tów symptomy: potrzeba znacznie dłuższego gotowania zwykłej wody na herbatę, inna barwa płomienia. Dysku­tanci mówili wprost: "To się nadaje do prokuratora!". Prokuratura Krajowa - mimo, że problem dotyczył całego kraju - skierowała sprawę do Opola -do Prokuratury Rejonowej. Los chyba się zemścił na mieszkańcu naszego miasta, bo wkrótce on też otrzymał znacznie zawyżo­ny rachunek. - Spodziewałem się, że będzie jak zwykle 120 zł, bo używałem gazu tylko do gotowania i grzania wody. A rachunek opiewał na 632 zł (bez ogrzewania mieszka­nia!). Zrobiłem sobie statystykę, z której wynikało, że w po­równaniu do pozostałych okresów rozliczeniowych nagle zużyłem 6,89 m sześc. na dobę (podkreślam: bez ogrzewania), a średnia była 0,59. Wzrost był dziesięciokrotny! Od razu pomyślałem, że to zwykłe złodziejstwo i nie dam się bezkarnie oszukiwać. Złożyłem reklamację do gazowni opolskiej oraz doniesienie do nyskiej prokuratury o prze­stępstwie usiłowania wyłudzenia przez gazownię ode mnie ok. 500 zł - Adam Maciejowski tym razem już mu­siał działać we własnej sprawie. Niestety reklamacja został odrzucona, nysanin zapłacił zawyżony rachunek za gaz wraz z odsetkami. Nyska prokuratura wszczęła dochodzenie. Adam Maciejowski został przesłuchany przez policję, gdzie przedstawił argumenty w postaci zestawienia po­przednich i następnych rachunków. Wynikało z nich jed­noznacznie, że skok zużycia gazu w jego gospodarstwie domowym jest radykalnie zawyżony. Musiałby chyba dzień i noc gotować i wypiekać, aby osiągnąć taki wynik. W tym czasie otrzymał z opolskiej prokuratu­ry decyzję o umorzeniu postępowania przygotowaw­czego. Prokuratorzy opolscy powołali się na art. 17 kk, że jeżeli nawet doszło do przestępstwa, to było ono nieumyślne. Złożyłem zażalenie do sądu. Rozprawa odbyła się 20 maja, czyli pięć miesięcy po przekręcie. Napisałem też do Centralnego Biura Śledczego, Komendy Głównej Policji, do Ministerstwa Sprawiedliwości (wydział przestępczości zorganizowanej). Zero reakcji- wszyscy zastosowali spychologię i przesyłali sprawę do wyjaśnienia w dół, tj. do opolskiej prokuratury. Adam Maciejowski zdecydował się nagłośnić spra­wę. Udowodniłem, że statystyka wykazuje, iż skokowe zużycie nie ma się nijak do statystyki z minionych miesięcy, a nawet lat Sąd uchyl» umorzenie prokuratorskie uznając, że decyzja opolskiej prokuratury rejonowej była przedwczesna. Nakazał uwzględnić mój wniosek o powołanie niezależnego biegłe­go. Powiedziałem w sądzie, że prokurator zachował się jak - za przeproszeniem - kucharka w bamboszach, która podchodzi do kuchenki gazowej, rozkłada ręce i mówi: „No tak, gaz się spalił, Dowodu nie ma, nie ma przestępstwa. Umarza­my” Przy całym szacunku dla wiedzy prawniczej potrzebna jest jednak wiedza technologiczna. Adam Maciejowski zaangażował do sprawy rów­nież parlamentarzystów. - Poseł Sławomir Kłosowski (PiS) złożył interpelację. Dotarłem do posła Jana Religi (PiS) inżyniera chemika z Kędzierzyna. To jest konkretny part­ner, który rozumie problem i nie daje się zbyć gładkim, nic niemówiącymi, odpowiedziami. Pan poseł kierował labora­torium w Blachowni, które badało kaloryczność gazu. Spra­wą zainteresowałem też senatora Norberta Krajczego (PiS). W Internecie znalazłem też ze stycznia br. zapytanie posłan­ki UD-u, p. Bańkowskiej do ministra gospodarki Waldemara Pawlaka. Otrzymała odpowiedź taką samą, jaką otrzymali później posłowie PiS. Niemal identyczną, jaką PGNiG (Pol­skie Górnictwo Gazowe i Gazownictwo SA) - na okrągło udzielała reklamującym: że gaz jest dobry, że badano wskaź­niki kaloryczności, że wszystkiemu winna aura i niesprawne urządzenia (kuchenki i piecyki). Dziwne jednak, że, mimo iż nie zmieniałem urządzeń po radykalnym wzroście zużycia gazu, to następne rachunki były normalne. Afera gazowa była nagłaśniana przez media.

- W Radiu Zet pan Weiss od 22 lutego do 4 marca (08) drążył ten temat. Sygnały słuchaczy były bardzo ciekawe. Miesz­kaniec Słupska np. poinformował, że miał horrendalnie za­wyżony rachunek już pod koniec 2004 roku, czyli ten pro­ceder musiał trwać wcześniej. Patrząc do tyłu na przełomy jesieni/zimy to zdarzały się takie huśtawki jakości gazu: zmieniał się kolor płomienia, nie dało się go zapalić iskrow­nikiem, często bywało że nawet płomień zapałki potrafiło zdmuchnąć. Słuchacz ze Słupska poddał organom ściga­nia dobry ślad. Był w posiadaniu oryginalnych wydruków z węzła gazowego Krobia, który zasila ich miasto. Okazało się, że gaz miał 6,5 razy więcej azotu niż przewiduje nor­ma. To już jest dowód. Ściągnąłem z Internetu wszystkie audycje, wypaliłem trzy płyty i przesłałem do prokuratury i policji w Nysie oraz do prokuratury w Opolu. Szwadron CBS-u powinien już następnego dnia rano dostarczyć pro­kuraturze na stół wszystkie materiały i wydruki z Krobii. Oczywiście, jeśliby się komuś chciało. Adam Maciejowski jest pewny, że z węzła w Kro­bii, gdzie krzyżują się linie przesyłowe gazu, był wpuszcza­ny do obiegu gaz azotowy. Przez to spadała kaloryczność gazu ziemnego i ludzie musieli go zużyć więcej do gotowa­nia, ogrzewania wody i mieszkań. - Kopalnia gazu azo­towego Cychry ma rocznego wydobycia 43 mln m. sześc. gazu azotowego. Jest pytanie: co się z nim robi? Rozwiązaniem byłoby zbadanie, w jaki sposób ko­palnie gazu azotowego rozdysponowały swoje wydobycie.

- Na dzień dzisiejszy nikt z zewnątrz nie ma prawa skontrolować, jakości gazu. Badania wykonują labo­ratoria spółek dystrybucyjnych i operatorów sieci przesy­łowej oraz instytutów powiązanych z PGNiG. Sami siebie kontrolują, jednostronne oświadczenia wydają, że gaz jest dobrej, jakości, a nawet lepszy niż przewidują normy. Prof. Aleksander Stachel z Politechniki Szcze­cińskiej powiedział dziennikarce Gazety Szczecin: Jestem zdziwiony, że dystrybutor nie jest kontrolowany przez jednostki niezależne od niego. Przecież mamy kon­trole żywności, zabawek, kosmetyków, nawet odzieży. PIH czy sanepid okresowo je sprawdzają. Nie ma nato­miast takiego nadzoru, nad jakością gazu ani publicznego przedstawiania jej na bieżąco. Profesor Stachel, ze swoimi studentami, po sygnałach o "aferze gazowej" w Szczecinie pokusił się o zbadanie, jakości gazu. Wyniki z 11 stycznia br. wykonane podczas ćwiczeń w laboratorium Mierni­ctwa Cieplnego PS wskazały, że gaz miał wartość opałową 22,347 kJ na m. sześc. - przy normie nie mniej niż 31 kJ. W odpowiedzi na ujawnienie tych badań oraz rozgłos medialny Prezes Urzędu Regulacji Energetyki wydał 22 kwietnia 2008 r. specjalny raport dotyczący postępowań skargowych odbiorców gazu ziemnego. Jak można było się tego spodziewać, URE wykazał, że gaz był w badanym okresie wręcz rewelacyjny (znacznie powyżej normy).

- Prezes Urzędu powołuje się na wspo­mniane badania Instytutu Nafty i Gazu w Krakowie, wykonane dopiero po dwóch miesiącach po dostar­czeniu fałszowanego gazu. Naiwni mogą wierzyć, że podawane przez dystrybutorów dane były zgodne z rzeczywistym stanem. Ci, którzy nie chcieli kłamać stwierdzili, że przez kilka dni (w Bydgoszczy - dwa dni, a w Olsztynie - sześć) trwała awaria chromato­grafów. Prezes przyznał, że analiza skarg wykazała, iż rzeczywiście wzrost zużycia gazu był niespotykany (w skrajnych przypadkach nawet o 200 procent na dobę). Nie znalazł jednak żadnych logicznych argumentów na wytłumaczenie przyczyn. Winę zrzucił na pogodę i błędy w datach wystawiania rachunków. Raportowi prezesa URE nie dał też wiary prof. Aleksander Stachel. - Gazownia i URE trzymają się tego, że nasz pomiar jest niewiele wart, bo studenci, bo akredy­tacja, bo my mamy wyniki, itp., itd. Zgoda; pomiar robili stu­denci, a akredytacji faktycznie nie ma, bo mają ją nieliczne jednostki w Polsce. Ale zarówno Gazownia, jak i URE nie mó­wią, co w takim razie było przyczyną tak dużego zużycia gazu. Urząd podaje, np., że temperatury grudzień/styczeń 2007/8 były niższe niż 2006/7. Nasze wyliczenia pokazują, że niskie temperatury mogły podwyższyć zużycie gazu, co najwyżej o ok. 30-35 proc. I tu się zgadzamy z URE. Ale przydałaby się też analiza temperatur z przełomu listopada i grudnia, bo część odbiorców płaci za gaz np. w cyklach dwumiesięcz­nych. Tego typu uwag może być więcej. Adam Maciejowski z Nysy jest postrzegany w Polsce, jako autorytet w sprawie "afery gazowej". Kontaktują się z nim zwykli odbiorcy mający wątpli­wości, co do swoich rachunków, piszą też adwokaci oraz naukowcy z dziedziny gazownictwa. Po pozytywnym postanowieniu Sądu Rejonowe­go w Opolu z 20 maja przywracającym sprawę do ponowne­go zbadania przez opolskich prokuratorów, wszczęto kolejne dochodzenie. Czynności prowadzi opolska policja. - Po­wołano biegłego dr. inż. Zbigniewa Budnera. Niestety, przy całym szacunku dla jego wiedzy zawodowej, biegły wyka­zał się zaledwie powierzchowną znajomością technologii przesyłu i dystrybucji gazu przewodowego w sieci PGNiG. Ewidentnie starał się skierować wyjaśnienia na boczny tor. Nie umiał powiedzieć gdzie są gromadzone dane z monito­ringu, jakości gazu i skąd można je pozyskać dla dochodzenia. Biegły nie ukrywał też handlowego zainteresowania złożem kopalni gazu azotowego Cychry, będącej własnością PGNiG. W sprawie afery gazowej jednocześnie toczy się odrębne dochodzenie w nyskiej prokuraturze. - Dla mnie jest to kuriozalna sprawa, że w tej samej sprawie toczą się dwa śledztwa. Informowałem o tym prokura­tora Niekrawca w Opolu. Obiecał, że się temu przyjrzy i... przygląda do dziś. Nyskie dochodzenie, w którym tak szumnie zapowiadano, że zostanie wyjaśnione do końca, zostało szybko umorzone przez miejscową prokuratu­rę, wkrótce po tym, jak 23 maja w Opolu z wizytą był wicepremier i minister gospodarki Waldemar Pawlak - mówi Adam Maciejowski. Adam Maciejowski liczy, że w końcu uda się wyjaśnić sprawę "cudu nad kuchenkami gazowymi" - jak nazwał to mieszkaniec Szczecina lub "afery ga­zowej" - jak mówią wprost poszkodowani. Redakcja "RUROCI?GÓW" w cuda nie wierzy!

 [Artykuł ukazał się w gazecie "Nowiny Nyskie", a my przepisujemy z Rurociągów nr.3/2008.

Gdyż złodzieje „idą w zaparte”, w Warszawie w kwietniu/maju 2009 mamy te same objawy. MD]

Kto osłania aferę gazową? Nysa 24-01-2009

1. Na przełomie roku 2007/08 setki tysięcy Rodaków, od Szczecina aż po Rzeszów, otrzymało horrendalnie zawyżone rachunki za niskokaloryczny gaz, który obieramy ze wspólnej sieci PGNiG. Gwałtownie wzrosła ilość ofiar zaczadzeń.

2. PGNiG arbitralnie odrzuciło wszystkie z tysięcy reklamacji złożonych przez odbiorców gazu, zaprzeczając faktom i posługując się fałszywymi danymi o poprawnej kaloryczności gazu w krytycznym okresie.

3. Już w marcu 2006 senator A. Motyczka (PO) z Rybnika złożył Oświadczenie Senatorskie, a w kwietniu 2006 roku, Posłanka Łybacka z Poznania, złożyła w Sejmie interpelację nr 2373 w sprawie złej jakości gazu ziemnego. Na Zapytanie Poselskie nr 547 Posłanki Anny Bańkowskiej z Bydgoszczy, interwencję Miejskiego Rzecznika Konsumentów w Szczecinie P. Longiny Kaczmarek, Oświadczenie Senatorskie Senatora Norberta Krajczego z Nysy, Interpelację 2953 Posła Biernackiego (PO) z Gdyni, potrójną Interpelację Poselską nr 3256 Posła Jana Religi z Kędzierzyna-Koźla, interpelację Poselską 3426 Posła Jana Burego z Przeworska, w tej samej sprawie, wszyscy otrzymali merytorycznie identyczne odpowiedzi od Ministrów Gospodarki, Pana Woźniaka i Pana Pawlaka, broniące interesów PGNiG. Posłanka Beata Kempa (PiS), 8 grudnia złożyła Interpelację 6933, tym razem do Ministra Sprawiedliwości. Żenująca odpowiedź prok. Pogorzelskiego oczyszcza z zarzutów PGNiG i Prokuraturę z nieudolnego dochodzenia.

4. Prokuratura Rejonowa w Opolu 21 marca br. wydała Postanowienie 4 Ds. 318/08 o odmowie wszczęcia dochodzenia w sprawie złej, jakości gazu. Dopiero wskutek wniesionego zażalenia, Sąd Rejonowy w Opolu, Postanowieniem II Kp 166/08 z 20 maja br. (wtorek), nakazał podjęcie dochodzenia. Już w piątek 23 maja, wicepremier - minister gospodarki, pan Pawlak, wizytował Opole, oficjalnie na zebraniu PSL. Mimo postanowienia Sądu, Prokuratura Rejonowa w Opolu, po nieudolnym dochodzeniu, 11 września umorzyła dochodzenie. 4 i 12 grudnia Sąd Rejonowy w Opolu, mimo zażaleń i udziału innych poszkodowanych, utrzymał w mocy postanowienie prokuratury o umorzeniu dochodzenia, bez prawa do środków odwoławczych.

5. Prokuratura Rejonowa w Nysie 22 marca br. wszczęła dochodzenie w sprawie wyłudzenia przez PGNiG nienależnych kwot, a 13 czerwca umorzyła je Postanowieniem nr RSD - 558/08. Tutaj też Sąd Rejonowy w Nysie, na posiedzeniu 1 września br., wydał Postanowienie o podjęciu umorzonego dochodzenia, które ostatecznie też umorzono 22-12-08.

6. Profesor Politechniki Szczecińskiej, dr. hab. Inż. Aleksander Stachel opublikował wyniki swoich badań kaloryczności gazu z 11 stycznia, potwierdzające zaniżenie wartości opałowej w krytycznym okresie o ok. 30 %, a 26 maja odwołał je (?!), o czym triumfalnie zawiadamia Minister Gospodarki, Pan Pawlak, w treści odpowiedzi na w/w Interpelacje nr 3256 Posła Jana Religi i 3426 Posła Jana Burego.

7. Redaktor Janusz Weiss, codziennie na antenie Radia ZET, od 22 lutego do 5 marca, drążył temat złej, jakości gazu, uzyskując –potwierdzenia od bardzo wielu słuchaczy o masowym występowaniu zjawiska na terenie całego kraju.  Zdemaskował także fakt legislacyjnego wyłączenia monopolisty PGNiG spod wszelkiej, zewnętrznej kontroli, jakości gazu przewodowego.

8. Prasa codzienna, internet, radio i telewizja, przez kilka miesięcy, podawały dziesiątki przykładów skarg i wypowiedzi okradzionych odbiorców gazu przewodowego. W połowie stycznia ‘09r, skargi te pojawiły się ponownie.

9. Najwyższa Izba Kontroli, pismem WSK/WSW/051/AG/0364/08 z dnia 21 marca i 18 września br., odmówiła zbadania sprawy, zasłaniając się pozytywnym wynikiem kontroli zakończonej w grudniu, właśnie tuż przed aferą I 10. Raport Urzędu Regulacji Energetyki z 22 kwietnia, dot. wysokich rachunków za gaz, oczyszcza PGNiG z zarzutów. 11. Ponadto, przy wymianie mojej korespondencji interwencyjnej, sprawa była notowana w instytucjach:

- Ministerstwo Sprawiedliwości, Biuro ds. Przestępczości Zorganizowanej - PR IV Ko 63/08

- Ministerstwo Sprawiedliwości, Prokuratura Krajowa - PR III Ko 796/08/Wr

- Prokuratura Krajowa Wydział PZ XI we Wrocławiu - PR-IV-XI Ko 5/09

- Prokuratura Apelacyjna we Wrocławiu - Ap I KO 196/08

- Prokuratura Okręgowa w Opolu -I Ko 89/08

- Centralne Biuro Śledcze - Gb-1784/08, oraz Ma-A-2977/A-2881/08

- Urząd Regulacji Energetyki Wrocław - OWR-5002-52(3)2008/SS

- Kancelaria Prezydenta RP - BLO-060/33917/05/08/WM

- Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego

- Centralne Biuro Antykorupcyjne - ZAE-IV /2628/2500/08

- Kancelaria Prezesa Rady Ministrów - DSWRU-571-10355-(2)/08/KW

- Ministerstwo Gospodarki - DRO-III-0551-218-57-1573-PJA/08

- Najwyższa Izba Kontroli - WSK/WSW /051/ AG/0364/08

- Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów - DOK1-069-56/08/MG

- TVP Biuro Programowe - 39540

Z poważaniem, Adam Maciejowski - emeryt

Komentarz energetyka, Polaka ze Stanów: 

"Panie Profesorze, Przecz talem ten Pana wpis: http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=5884&Itemid=44

Dotyczacy afery gazowej. Rozumiem teraz jedna z Pana odpowiedzi, kiedy napisal Pan, ze wyglada, ze nie rozumiem polskiej rzeczywistosci. Rzeczywiscie zachowuje sie podobnie jak w opowiesci w okresu po II wojnie swiatowej opowiadanych przez rodakow. Mianowicie pierwsze nasze kontakty  na amerykańskiej ziemi byly najczesciej z Polakami, ktorzy przeszli przez rozne gehenny tamtego okresu. Jedno z tamtym opowiadan utkwilo mi mocno w pamieci, bowiem dotyczylo tych, co to przeszli podobna droge jak Pan przez tamta "nieludzka ziemie", czyli wywozki do Rosji. Kiedy potem opowiadali te swoje przezycia anglieskim sasiadom, gdzie przez pewien okres przyszlo sie im zatrzymac, to na jednym z takich spotkan podlo nastepujace pytanie: "no dobrze, skoro w tamtym okresie w Rosji byly tak straszliwe warunki, jak to opisujecie, to po coscie tam jechali." Pozwoli Pan, zatem teraz to ja zadam pytanie: "skoro traktują Was jak piąte kolo u wozu to, dlaczego sie na to godzicie?" Odpowiedzią może być całość mej strony, Polacy!! Mirosław Dakowski

Precedensowa kara Unii Europejskiej dla Węgier. Podwójne standardy Komisji i Rady Europejskiej Unia Europejska nałożyła karę dla Węgier za nadmierny deficyt w postaci zawieszenia 495 mln euro z Funduszu Spójności w ramach polityki spójności na 2013 rok. To precedensowa decyzja po raz pierwszy podjęta przez Radę Europejską na wniosek Komisji Europejskiej. Obiektywizm podjęcia tej decyzji budzi jednak poważne wątpliwości. Decyzja została podjęta 13 marca w czasie posiedzenia ministrów finansów krajów UE na wniosek Komisji Europejskiej. Węgry są pierwszym krajem, wobec którego zostały zastosowane takie sankcje. Kara ta wejdzie w życie, jeżeli do 1 stycznia 2013 roku Węgry nie obniżą deficytu budżetowego do poziomu 3 proc. PKB. Decyzja ma charakter precedensowy. Przekroczenie progu 3 proc. deficytu budżetowego stanowi naruszenie unijnego Paktu Stabilności i Wzrostu z 1997 roku. Zawieszenie funduszy unijnych może być cofnięte, jeżeli Węgry podejmą konieczne działania korygujące do 22 czerwca. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to właściwa decyzja Unii Europejskiej, służąca utrzymaniu dyscypliny budżetowej w krajach członkowskich i tylko należy jej przyklasnąć. Przecież to niekontrolowane zadłużanie się budżetów narodowych i nie trzymanie w ryzach deficytu budżetowego przez rządy krajów członkowskich były głównymi czynnikami, które doprowadziły do obecnego kryzysu finansowego w Unii Europejskiej. Zapisy Paktu przez wiele lat były martwe, ponieważ ani Komisja Europejska, ani Rada Europejska nie wyciągały sankcji wobec krajów członkowskich naruszających zasady tego Paktu. Zasady te były naruszane notorycznie przez wiele krajów. Szczególnie spektakularne było naruszenie zasady deficytu budżetowego przez Niemcy i Francję w 2005 roku, co skłoniło Komisję Europejską do zaproponowania nowelizacji Paktu. Po nowelizacji Paktu w 2006 roku wprowadzane sankcje za naruszanie zasad Paktu miały stać się niejako automatyczne, ale Komisja zwykle ograniczała się do kierowania ostrzeżeń i gróźb w kierunku krajów członkowskich naruszających te zasady. Oczekuje się, że deficyt budżetowy Węgier spadł poniżej 3 proc. PKB w 2011 roku i ma wynieść 2,8 proc. w 2012. W poprzednich latach od czasu wejścia do UE, Węgry jeszcze nigdy nie zeszły poniżej 3 proc. progu deficytu budżetowego. Natomiast KE prognozuje, że deficyt ten wzrośnie i wyniesie 3,7 proc. PKB w 2013 roku. Komisja Europejska uważa, że Węgrom udało się zmniejszyć deficyt nie dzięki reformom, ale jednorazowym decyzjom. KE ocenia, że gdyby nie przeniesienie środków z prywatnych funduszy emerytalnych do państwowego funduszu w wysokości rzędu prawie 10 proc. PKB, to deficyt byłby na poziomie 6 proc. PKB w 2011 roku. KE uważa, że cel Węgier odnośnie deficytu powinien wynosić 2,5 proc. PKB w 2012 roku i poniżej 3 proc. PKB w 2013 roku. 495 mln euro to około 6 proc. spośród 8,6 mld euro dla Węgier w ramach polityki spójności na lata 2007-2013. W 2013 roku Węgry planują otrzymanie 1,7 mld euro z Brukseli. Ta kara to mniej więcej proporcjonalnie tak, jak zamrożenie 4 mld euro dla Polski. W tym samym czasie Komisja Europejska i Rada Europejska łagodnie potraktowały i nie zastosowały instrumentu kary za nadmierny deficyt budżetowy wobec Hiszpanii, ani w postaci zawieszenia Funduszu Spójności, ani też w postaci kary depozytu 0,2 proc. PKB wynikającego z paktu fiskalnego. Deficyt w Hiszpanii w 2011 roku wyniósł 8,5 proc. PKB zamiast planowanych 6 proc. W 2012 roku deficyt był uzgodniony na poziomie 4,4 proc., ale Hiszpania już wcześniej zapowiedziała bez konsultacji z Brukselą, że wyniesie on 5,8 proc. Zaś w 2013 roku deficyt ma spaść poniżej 3 proc. PKB. Od Hiszpanii zażądano dodatkowych cięć w wydatkach budżetowych na poziomie 0,5 proc. PKB. Po tej decyzji Hiszpania zdecydowała się obniżyć cel odnośnie deficytu na ten rok do 5,3 proc. Należy wspomnieć, że obecnie 23 kraje, w tym Polska, spośród wszystkich 27 krajów członkowskich, nie spełnia zasady 3 proc. deficytu budżetowego. Deficyt budżetowy w Polsce wyniósł 5,6 proc. w 2011 roku i ma spaść poniżej 3 proc. PKB w tym roku. Szczególnie kraje południa Europy mają deficyty dużo wyższe niż Węgry.

Pani Maria Fekter, Minister finansów Austrii, otwarcie i ostro skrytykowała Komisję Europejską o stosowanie podwójnych standardów („double standards”). Minister Jacek Rostowski poinformował, że Polska wstrzymała się od głosu. Litwa proponowała przesunąć decyzje o dwa miesiące. Nasuwa się pytanie, na ile decyzja Rady Europejskiej i propozycja Komisji Europejskiej była obiektywna, a na ile była powodowana emocjami i wyrazem antypatii wobec węgierskiego rządu premiera Viktora Orbana. Niewątpliwie jednak decyzja ta pogłębia rowy pomiędzy „starymi” i „nowymi” oraz pomiędzy „dużymi” i „małymi” krajami członkowskimi UE. Węgry nie wykluczają skierowania skargi na decyzję Rady do Trybunału Sprawiedliwości. Dr Jerzy Kwieciński

ROSYJSKIE NARRACJE WIKILEAKS Nie ma wątpliwości, że Rosjanie z uwagą śledzą postępy prac parlamentarnego zespołu PiS ds. zbadania przyczyn tragedii smoleńskiej. To ich media nadają główny ton narracji polskojęzycznych przekaźników oraz udzielają podpowiedzi rzecznikom kłamstwa smoleńskiego. Już opublikowana przez zespół Biała Księga, w której zawarto 19 wniosków dotyczących kwestii związanych z przygotowaniami do obchodów uroczystości katyńskich oraz organizacją i przebiegiem lotu do Smoleńska – wywołała gwałtowne reakcje rosyjskich ośrodków propagandy. Gdy Władimir Mamontow redaktor organu Gazpromu”, „Izwiestii” określił publikację Białej Księgi, jako "taniec na grobach" i uznał, że jest to „najczystszej wody brudna polityka” – dopiero wówczas komentatorzy polskojęzycznych mediów oraz ludzie z grupy rządzącej wyrazili swoje opinie. Ponieważ rosyjskie „czynniki oficjalne” odmówiły komentowania dowodów zawartych w Księdze, identycznie postąpili „polscy przyjaciele” uchylając się od rzeczowych komentarzy, a poprzestając na knajackich złośliwościach i twierdzeniach o „fobiach i frustracjach Jarosława Kaczyńskiego i Antoniego Macierewicza”. Już wówczas rozpoczęto kampanię „propagandowej prewencji”, której celem miało stać się zdyskredytowanie tez końcowego raportu zespołu smoleńskiego oraz atakowanie Antoniego Macierewicza i osób współpracujących z zespołem smoleńskim. Jako wzorcowym argument tej kampanii można wskazać opinię anonimowego autora ze stowarzyszenia SOWA, zrzeszającego byłych oficerów WSI, który tuż po publikacji Białej Księgi napisał:

„Mamy kolejny ”Raport Macierewicza”, tym razem na temat katastrofy smoleńskiej. Wierny harcownik Kaczyńskiego ponownie wkroczył do akcji i przy pomocy sprawdzonych, skutecznych metod sączy do głów Polaków to, co stanowi istotę bytu politycznego PIS-u, jad nienawiści zakamuflowany miłością do ojczyzny. [...] Szokuje wszystkich prawdą objawioną, prezentując mieszankę faktów i mitów i wyciągając z tej papki niewiarygodne wnioski, zawsze jednak służące konkretnemu celowi. Tym razem ma udowodnić, że katastrofa była zamachem i do tego z dużym prawdopodobieństwem udziału ekipy rządzącej.” Nietrudno dostrzec, że motywy zawarte w tej opinii zostały następnie utrwalone w wielu wypowiedziach i publikacjach, a po poddaniu pewnym modyfikacjom znalazły miejsce w narracji niektórych osób zaangażowanych w tzw. śledztwa blogerskie bądź forsowanie tezy o „maskirowce”. Działania w ramach „propagandowej prewencji” wymagają jednak znacznie szerszego zasięgu i dotarcia z rosyjskim przekazem do światowej opinii publicznej. Tam, bowiem, w najbliższym czasie może rozgrywać się walka z kłamstwem smoleńskim. Perspektywa zorganizowania przez zespół parlamentarny konferencji w Brukseli oraz zapowiedź udziału ekspertów zespołu w międzynarodowej konferencji "Earth and Space 2012" w Pasadenie, gdzie jeden dzień ma zostać poświęcony sprawie katastrofy smoleńskiej, nie mogły ujść uwadze służb płk Putina. Z programu konferencji wiadomo, że w dniu 17 kwietnia przewidziano specjalną sesję plenarną, podczas której głównym mówcą będzie prof. Wiesław Binienda – wykładowca Uniwersytetu w Akron, ekspert zespołu parlamentarnego. Antoni Macierewicz w wywiadzie z grudnia 2011 roku wyraźnie sygnalizował, że ludzie współpracujący z zespołem stali się obiektem zainteresowania i nacisków służb rosyjskich. Padły tam słowa: „Oni (tego) doświadczyli i jeszcze raz powtarzam, nie są to naciski medialne, a sprawa jest naprawdę poważna. Zobaczymy jak dalej to się potoczy, będzie musiało to pociągnąć za sobą kontrreakcję, co jest oczywiste. Mogę jeszcze dodać, że służby rosyjskie są wyraźnie poruszone tą konferencją i reagują.”

Należało się, zatem spodziewać, że tuż przed konferencją w Pasadenie zostaną podjęte wielowątkowe działania dezinformacyjne służące m.in. utrwaleniu rosyjskiej wersji wydarzeń. Jako wręcz klasyczny przykład takich działań, należałoby wskazać publikację portalu WikiLeaks, na którym ujawniono służbowe e-maile pracowników Stratforu, prywatnej organizacji wywiadowczej. Wśród ujawnionych dokumentów znalazła się wiadomości z 22 kwietnia 2010 r., w której wiceprezydent Statforu Fred Burton cytuje opinie Siergieja Tretiakowa - byłego agenta KGB, a potem Służby Wywiadu Zagranicznego, który w 2000 roku podjął współpracę z Amerykanami. Z treści e- maila wyraźnie wynika, że zdaniem byłego agenta KGB: „intencją Rosjan nie było zabicie Kaczyńskiego", a „zmuszenie go do lądowania w Mińsku”, po to, by udaremnić polskiej delegacji udział w uroczystościach katyńskich. Rosjanie mieli „celowo odmawiać prawa do lądowania wiedząc, że polski prezydent będzie chciał zmusić pilota”. Plan się nie powiódł, bo „zamiast tego piloci próbowali lądować i rozbili samolot”. W przypadku tak zbudowanej wiadomości mamy do czynienia z powtórzeniem wszystkich, podstawowych tez rosyjskiej wersji zdarzeń: o naciskach wywieranych na pilotów, o winie prezydenta, o podejściu do lądowania zakończonym katastrofą. Bez problemów dostrzeżemy, że akcję medialną przeprowadzono według podstawowych zasad dezinformacji. Rolę wykonawcy powierzono portalowi założonemu przez putinowskiego pupila Juliana Assange’a, który po kilkuletnim procesie „legendowania” i uzyskaniu wśród społeczności międzynarodowej opinii „bojownika o prawdę i wolność”, mógł już bezpiecznie osiąść w państwowej telewizji Russia Today – najbardziej antyzachodniej tubie propagandowej Kremla. Wieloletnia misja Assange’a, polegająca głównie na osłabianiu i dezintegracji systemów informatycznych USA i państw NATO, została nagrodzona rolą prokremlowskiego komentatora, przypominającą - nie przypadkiem - zadanie agenta wpływu. Ujawniona przez brytyjski tygodnik „New Statesman" informacja, iż bliski współpracownik Assange'a, Israel Shamir zawoził na Białoruś kopie jeszcze niepublikowanych depesz Departamentu Stanu na temat Białorusi, na podstawie, których reżim Łukaszenki oskarżał następnie działaczy opozycji, że są finansowani przez USA – doskonale oddaje prawdziwy charakter misji Assange’a i rolę, jaką ten człowiek i jego portal wykonują w ramach rosyjskiej strategii. Należy przypuszczać, że nawet taka wiadomość pozostanie bez wpływu na zaufanie, jakim wśród ogłupionych społeczności Zachodu cieszy się WikiLeaks. Opublikowanie w tym miejscu i w tym momencie rzekomych „rewelacji” Siergieja Trietiakowa, których w żaden sposób nie można obecnie zweryfikować - mogło być, zatem doskonałym posunięciem rosyjskich decydentów. Temat został natychmiast podchwycony przez sprawdzone przekaźniki i poddany dalszym próbom uwiarygodnienia. W tym celu należało zbudować narrację, jakoby opinie Trietiakowa na temat okoliczności tragedii były niezwykle cenne i okryte głęboką tajemnicą, za której ujawnienie został on zgładzony przez służby rosyjskie. To już wyższy stopień dezinformacji, mającej na celu wzmocnienie przekazu zawartego w korespondencji Statforu i przekonanie odbiorców, że mają do czynienia z wiadomością szczególnej wagi. Dla stworzenia takiej legendy wykorzystano znany z lewackich poglądów włoski tygodnik L’Espresso - zaś rolę wykonawcy powierzono przyjaciółce Assange’a, autorce książki-panegiryku na jego cześć - dziennikarce Stefanii Maurizi. Jej artykuł z 8 marca br. zatytułowany „Polska masakra. Cień Putina” zawiera przede wszystkim powtórzenie głównych tez rosyjskiego kłamstwa o naciskach i winie pilotów. Następnie autorka sugeruje, że nagła śmierć Siergieja Trietiakowa może mieć związek z tragedią smoleńską i wiedzą, jaką ten funkcjonariusz KGB i SVR posiadał na temat działań służb płk Putina w dniu 10 kwietnia. Przekaz płynący z takich publikacji ma sprawić, że ich odbiorca będzie przekonany, iż w relacji Trietiakowa otrzymuje informację tak tajną i prawdziwą, że jej autor stracił życie z powodu swojej szczególnej wiedzy. Bo skoro służby rosyjskie posunęły się do „likwidacji” Trietiakowa – czy można wątpić w prawdziwość jego słów, iż „intencją Rosjan nie było zabicie Kaczyńskiego" a „piloci próbowali lądować i rozbili samolot”? Kreatorzy tej kampanii słusznie założyli, że wezmą w niej czynny udział polscy blogerzy oraz dziennikarze, występując w użytecznej roli rezonatorów. Piętrowa konstrukcja dezinformacji, dobór wykonawców i przekaźników, pozwala dopatrywać się w tych „rewelacjach” celowej akcji służb rosyjskich mającej za cel wzmocnienie kłamstwa smoleńskiego oraz wyprzedzenie negatywnych następstw międzynarodowych konferencji z udziałem ekspertów zespołu parlamentarnego. Przekaz zawarty w publikacjach WikiLeaks ma utwierdzić opinię publiczną, że 10 kwietnia doszło do przypadkowej katastrofy, gdy wbrew intencjom Rosjan polscy piloci naciskani przez polskiego prezydenta podjęli nieudaną próbę lądowania. Można się spodziewać, że w najbliższym czasie będziemy świadkami kilku innych operacji medialnych podjętych w ramach „propagandowej prewencji” Aleksander Ścios

Ile kosztuje zły nadzór finansowy Nie tylko rząd Donalda Tuska ma swoją studniówkę. Również Komisja Nadzoru Finansowego (KNF) od z górą 100 dni funkcjonuje w nowym składzie. Jej wiceprzewodniczącym ds. sektora bankowego został w październiku 2011 roku Wojciech Kwaśniak, przedtem od 1991 r. zastępca, a od 2000 r. generalny inspektor nadzoru bankowego (GINB) przy Narodowym Banku Polskim. O ile rodzicami prywatyzacji polskich banków można nazwać takie postacie, jak Leszek Balcerowicz, Jan Krzysztof Bielecki czy Alicja Kornasiewicz, to akuszerem wszystkich tych prywatyzacji był właśnie Wojciech Kwaśniak. Kiedy słucham ostatnich wypowiedzi wiceprzewodniczącego KNF, zauważam, że nowomowa, jaką się posługuje na użytek krajowy, ma jeden cel: ani słowa konkretu o rzeczywistej sytuacji finansowej banków działających w Polsce, poza zwykłą mantrą o "wysokich współczynnikach adekwatności kapitałowej". Z drugiej strony, gdy analizuję jego wypowiedzi na użytek międzynarodowy, okazuje się, że w sposób prosty, wręcz nachalny, optuje za rozwiązaniami, które byłyby wielce korzystne dla sektora bankowego (85 proc. w rękach kapitału zagranicznego), a wręcz straceńcze dla klientów banku i niezwykle groźne dla stabilności gospodarczej Polski. Prześledźmy jego wypowiedź dla Agencji Reutera ze stycznia 2012 roku. Kwaśniak mówi o dywersyfikacji źródeł finansowania w sektorze bankowym, tak by banki nie były zależne jedynie od wysokości zebranych depozytów i środków pochodzących ze spółek-matek:

"Chcemy, by w perspektywie pięciu lat 20 proc. finansowania stanowiły emitowane przez banki, poddane ocenie ratingowej i notowane na Catalyst płynne papiery zabezpieczone na kredytach hipotecznych, kartach kredytowych czy pożyczkach". I dalej: "Osobne obligacje powinny emitować banki, które udzieliły znacznej ilości kredytów walutowych". A także chwilę potem niezwykle szczerze: "Portfel kredytów walutowych będzie się psuć". Innymi słowy, Kwaśniak otwarcie deklaruje wobec zagranicznych właścicieli banków w Polsce, że swoje nadpsute aktywa będą mogli podrasować kosztem polskich obywateli.

Jak wiceprzewodniczący KNF rozumie swoją rolę? Projekt wydawania przez banki w Polsce obligacji pod portfele kredytów hipotecznych należy oceniać z perspektywy tego, co stało się w USA w 2008 roku. Przecież przyczyną kryzysu finansowego w sektorze bankowym na świecie były właśnie tzw. obligacje hipoteczne wydane przez amerykańskie banki pod kredyty hipoteczne. Banki te najpierw pakowały wątpliwe kredyty hipoteczne w portfele (pakiety zbiorcze), by wydawać pod nie obligacje, które następnie sprzedawały podmiotom zewnętrznym. Cała ta niewiarygodna finansowo piramida instrumentów finansowych wyglądała dokładnie tak, jak proponuje dziś Kwaśniak, tylko, że tym razem ma być zbudowana na polską modłę. Należy w tym miejscu postawić pytanie: kto zatem miałby kupić te polskie subprimes (wątpliwe kredyty)? Na pewno po doświadczeniach kryzysu nie kupią ich inwestorzy zagraniczni. A zatem kto? Pozostają krajowe fundusze emerytalne i inwestycyjne. Ich właścicielami są przecież zagraniczne grupy bankowe, które mogą przymusić własne podmioty zależne do takich transakcji. Jaką miałyby korzyść? W długiej perspektywie podzieliłyby się stratami swoich banków z przyszłymi polskimi emerytami! Jednocześnie wypchnięcie kredytów hipotecznych poza bilanse banków pozwoliłoby im już obecnie uniknąć bieżących odpisów rezerw na straty oraz podtrzymać wysokie zyski i wypłaty sowitych dywidend i bonusów dla zarządu. Wojciech Kwaśniak wiele ostatnio też mówi o przejęciach banków na polskim rynku. Wskazuje, że grupy bankowe, którym nadzór europejski nakazał zdobycie kapitału, mogą dążyć do sprzedaży swych spółek-córek w Polsce. Z uwagi na ich złą kondycję to niełatwe zadanie. Czyżby akuszer przejęcia polskich banków przez zagraniczny kapitał dziś miał pełnić tę samą rolę w przekazaniu tychże banków w kolejne ręce?

Na szczęście mission impossible Zastanawiające jest, dlaczego nadzór bankowy w Polsce brnie pod prąd światowych trendów. Przecież sekurytyzacja (wystawianie papierów wartościowych zabezpieczonych innymi instrumentami finansowymi, np. kredytami hipotecznymi) aktywów bankowych wyszła już z mody. Przykładowo, szef Bank of England czy minister finansów Niemiec skłaniają się ku konserwatywnej wersji bankowości, w której banki komercyjne i detaliczne odpowiadają za swoje aktywa (kredyty) od momentu powstania do momentu zapadalności (spłaty). W modelu proponowanym przez wiceprzewodniczącego KNF bankowiec może zawsze liczyć, że nawet, jeśli popełni błąd, udzielając kredytu niewłaściwej osobie lub podmiotowi, to może to ukryć poprzez instytucjonalną sprzedaż złych kredytów w pakiecie. Banki i bankowcy w ten sposób wyzbywają się ryzyka i odpowiedzialności za ewentualne straty. Nie tędy droga! Ponadto wartość samych kredytów hipotecznych w systemie bankowym grubo przerasta wielkość całego rynku obligacji (bez skarbowych) w Polsce, który dopiero w styczniu tego roku przekroczył 100 mld zł, podczas gdy reklamowany przez Kwaśniaka parkiet Catalyst (regulowany rynek obligacji na Giełdzie Papierów Wartościowych) to zaledwie... 40 mld złotych. W portfelach banków znajduje się 314 mld zł kredytów hipotecznych, w tym aż 200 mld zł kredytów we frankach szwajcarskich. Natomiast zobowiązania gospodarstw domowych wobec banków wzrosły w ciągu roku o 14 proc. i wynosiły według NBP astronomiczne 524 mld zł na koniec 2011 roku. Pomysł Kwaśniaka o 20-procentowym finansowaniu banków z rynku Catalyst to zaiste mission impossible mydląca jedynie oczy.

Ułomność polskiego sektora bankowego Porównanie zadłużenia firm w bankach, które wynosi 240 mld zł, z zobowiązaniami gospodarstw domowych wobec banków wskazuje na dychotomię w systemie finansowym (240 do 524). Widzimy, zatem, że przysłowiowy Kowalski żywi zagraniczne banki działające w Polsce. Czego boją się ich zagraniczni właściciele? Dobrze wiedzą, że spółki-córki w Polsce wystawione są na nieograniczone ryzyko wzrostu stóp procentowych (kredyty hipoteczne i konsumenckie w złotych na zmienną stopę) oraz na ryzyko osłabienia złotego (kredyty hipoteczne we frankach szwajcarskich). Wiedzą też, iż sektor wytwórczy w Polsce jest niezwykle rachityczny, a bezrobocie rośnie - Kowalski może stracić pracę. Widzą, że prawo i praktyka bankowa upośledzają polskie firmy, które boją się kredytu bankowego. Przecież dotychczas korzystali z tej miejscowej przypadłości, wspierając firmy z kraju własnego pochodzenia. Zaglądając do własnych bilansów, widzą oto, że polskie gospodarstwa domowe dźwigają 40 proc. aktywów sektora bankowego, podczas gdy we Francji, Włoszech czy Niemczech wskaźniki te są trzykrotnie niższe i nie przekraczają kilkunastu procent. Rzeczywiste zadanie dla nadzoru finansowego jawi się w tej sytuacji w zaproponowaniu takich zmian prawa bankowego, by polskie średnie i małe firmy mogły uzyskać dostęp do kredytów bankowych i nie obawiały się ich zaciągać. A za sprawą nadzoru bankowego, który widzi swą rolę tak, by bankom było dobrze w Polsce, Kowalski może - jeszcze zanim zabiorą mu emeryturę - stracić pracę. Kiedy myślę o porządkach w polskim systemie bankowym, na myśl przychodzi mi przypowiastka o kołchoźniku, który uczył konia nie jeść i już by mu się udało, gdyby koń nie zdechł.

Wiarygodność nadzoru, czyli kto kontroluje Pekao SA Takie oto dramatyczne pytania zadają mi gracze na rynku bankowym. Za ich sprawą zajrzałem do oświadczeń majątkowych przewodniczącego i wiceprzewodniczącego KNF. Lektura rodzi wiele pytań. Czy osoby zajmujące się zawodowo nadzorem nad bankami powinny posiadać znaczące ilości akcji Pekao SA, jak w przypadku wiceprzewodniczącego Kwaśniaka? Czy wymienione w oświadczeniu majątkowym zadłużenie w kredytach hipotecznych przewodniczącego KNF Andrzeja Jakubiaka bez podania warunków kredytów nie rodzi, aby dalszych pytań? Choćby 782 tys. zł zaciągnięte w Pekao SA., Na jakich warunkach? Jeśli dodać do tego, że żona wiceprzewodniczącego Kwaśniaka jest członkiem zarządu Pekao Banku Hipotecznego SA z Grupy Pekao SA... Cóż, pytanie o wiarygodność nadzoru nad Bankiem Pekao SA jest z całą pewnością uprawnione. Rację mają ci, którzy sądzą, że w KNF nie znajdzie się taki pracownik, który by wywlekł nieprawidłowości w Banku Pekao SA. Pozostaje, zatem zadać jeszcze kilka pytań wiceprzewodniczącemu KNF. Czy wiadomo mu o zawarciu przez Bank Pekao SA w kwietniu 2006 roku dotąd utajnionej przed rynkiem publicznym umowy wspólników z włoskim deweloperem Pirelli & C. Real Estate Spa? Czy wie, że jeszcze przed przejęciem aktywów Banku BPH SA przez Bank Pekao SA bank ten zrzekł się na 25 lat na rzecz Pirelli swych praw majątkowych do trudnych kredytów i do hipotek zabezpieczających te kredyty? I na koniec apel do pana wiceprzewodniczącego. Kiedy Komisja Nadzoru Finansowego zajmie się przypadkami łamania przez banki polskich firm, jak miało to miejsce w przypadku Optimusa czy ostatnio Malmy?

Posłowie Przed kilku laty propagowałem sprzedaż portfeli złych długów przez banki w Polsce. Oficjalnie spotykałem się z przedstawicielami GINB, NBP, Związku Banków Polskich (ZBP), Ministerstwa Finansów i największych banków. Słowo klucz brzmiało wówczas "sekurytyzacja". Jednak po doświadczeniach kryzysu światowego na każdą transakcję sekurytyzacji portfela kredytów, zwłaszcza hipotecznych, a tym bardziej w obcych walutach i na zmienną stopę, należy patrzeć niezwykle podejrzliwie. Bo Kowalski w wyniku błędów i nadużyć w systemie bankowym może stracić zarówno pracę, jak i emeryturę. Jerzy Bielewicz

Prezydent Gdańska do prokuratury Trójka pomorskich posłów PiS złożyła zawiadomienie do Prokuratury Generalnej o możliwości popełnienia przestępstwa przez prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza; chodzi o decyzję o odtworzeniu historycznej bramy nr 2 Stoczni Gdańskiej, z napisem "imienia Lenina". Politycy PiS twierdzą, że to zakazane przez prawo propagowanie idei komunistycznych.

- Nie zgadzamy się, żeby wracać do komunistycznych reliktów i gloryfikować Lenina. To szokujący pomysł, finansowany w dodatku z pieniedzy publicznych - powiedział PAP współautor doniesienia do prokuratury poseł PiS Andrzej Jaworski. Oprócz niego, pod zawiadomieniem podpisało się jeszcze dwoje innych pomorskich posłów PiS: Anna Fotyga i Maciej Łopiński. Inicjatywę ironicznie komentuje rzecznik prasowy prezydenta Gdańska Antoni Pawlak.

- Domyślam się, że w przyszłym tygodniu posłanka oraz posłowie złożą doniesienie do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa przez prezydenta Oświęcimia za promowanie symboli i idei nazistowskich, jako, że w mieście tym na bramie b. obozu koncentracyjnego widnieje napis "Arbeit macht frei" - powiedział PAP Pawlak. Brama nr 2 Stoczni Gdańskiej ma być zrekonstruowana do połowy maja. Wykonana zostanie kopia samej bramy wjazdowej, odtworzone mają też zostać metalowy Order Sztandaru Pracy oraz drugi człon napisu "Stocznia Gdańska im. Lenina" (dziś nad bramą widnieje metalowy napis "Stocznia Gdańska S.A."). Brama zostanie pomalowana szarą farbą, bo taki właśnie kolor miała konstrukcja z 1980 roku (dzisiejsza brama jest ciemnoniebieska). Po jej wewnętrznej stronie widocznej dla wychodzących ma się też znaleźć widniejący na niej przed z górą 30 laty napis: "Dziękujemy za dobrą pracę". Odtworzeniem bramy zajmie się gdańska firma Drogomet. Ma to kosztować prawie 68 tys. zł. Inspiracją do wykonania tych prac były badania przeprowadzone przez gdańską artystkę Dorotę Nieznalską, która negatywnie zasłynęła "instalacją artystyczną" polegającą na umieszczeniu w obrębie krzyża fotografii męskich genitaliów. W ubiegłym roku, przygotowując jeden ze swoich projektów artystycznych, Nieznalska zbadała losy historycznej bramy wiodącej do stoczni. Okazało się, że brama, przez którą dziś wchodzi się na teren dawnej stoczni, nie jest tą samą bramą, którą znamy ze zdjęć ze strajków z sierpnia 1980 roku. Dalsze badania wykazały, że pierwotna konstrukcja została zniszczona przez czołg w grudniu 1981 roku, jej pozostałości zdemontowano (nie udało się ustalić, co się z nimi stało), a na jej miejsce zbudowano bramę, która przetrwała do dziś. Ponieważ Brama nr 2 Stoczni Gdańskiej, wraz z sąsiadującym z nią Placem Solidarności, gdzie stoi Pomnik Poległych Stoczniowców, oraz salą BHP wpisane są do rejestru zabytków, stanowisko w tej sprawie musieli zająć m.in. wojewódzki i miejski konserwatorzy zabytków. Obaj byli za odtworzeniem bramy w dawnym kształcie. PAP

Gwiazda: Ten pomysł trąci sztucznością Prezydent Gdańska zgodził się na odbudowanie historycznej bramy przy Stoczni Gdańskiej. Na niej ma widnieć napis „Stocznia Gdańska im. Lenina”. Sprawa wywołuje spore emocje i sprzeciw gdańskich konserwatystów, którzy uważają, że to propagowanie komunizmu. Chcą, by prezydentem zajął się prokurator. O ocenę pomysłu prezydenta Gdańska portal Stefczyk.info poprosił Andrzeja Gwiazdę, byłego opozycjonistę:

Jeśli stocznia i brama mają być miejscem historycznym, powinien w nich zostać przywrócony stan z roku 1980. Powstanie samej bramy wydaje się pomysłem sztucznym. Minusem tego rozwiązania jest konieczność przywrócenia oryginalnego napisu z Leninem. To szczególnie negatywne, że przecież w okolice stoczni przyjeżdżają wciąż wycieczki szkolne. Przywrócenie bramy z napisem o Leninie może budzić emocje. W pomyśle tym denerwuje mnie również sztuczność. Dzisiejsza Stocznia nie przypomina przecież w niczym stoczni z czasów PRLu. Współczesne wejście do stoczni nie przypomina bramy, przy której strajkujący stali. Wszystko się zmieniło. Dziś stocznia nie jest już nawet stocznią. Trudno wyobrazić sobie powrót do wyglądu z roku 1980. Należałoby przecież zmienić wygląd stoczni, stołówki, inaczej poprowadzić parkany itd. Przywracanie bramy, co postuluje prezydent Gdańska, wydaje się sztucznym zabiegiem. Brama stoczni była ważna, ponieważ stałą przed nią ludność, wspierająca strajkujących. Przez bramę podawało się informację. Jeśli przywróci się tamtą bramę, to trzeba odrestaurować stocznie w całości. Not saż

Weto, z którego nic nie wynika Opinia publiczna w Polsce została poruszona wetem polskiego ministra ochrony środowiska w sprawie zaostrzenia zapisów paktu klimatyczno-energetycznego. Tydzień temu na posiedzeniu Rady Unii Europejskiej ministrów ochrony środowiska 27 krajów członkowskich polski minister Marcin Korolec zawetował duńską propozycję redukcji, CO2 aż o 80 procent w roku 2050. Duńczycy przewodzący w tym półroczu Unii, chcieli, aby przyjęła ona tzw. kroki milowe w redukcji, CO2. I tak ta redukcja dla całej UE w 2030 roku miała sięgnąć 40 proc., w 2040 roku 60 proc. i w 2050 roku wspomniane 80 proc. w stosunku do roku 1990 roku. W tej sprawie od wielu tygodni Polska zapowiadała weto i zmaterializowało się ono tydzień temu, bo Donald Tusk wystraszył się już skutków tzw. paktu klimatycznego-energetycznego, który bez głębszego zastanowienia podpisał w grudniu 2008 roku. Prawie natychmiast po polskim wecie, głos zabrała komisarz d/s klimatu Dunka Connie Hedegaard i bez cienia wątpliwości poinformowała europejską opinię publiczną, że nie powstrzyma ono Unii przed przejściem do gospodarki nisko emisyjnej. Przypomniała przy tym, że na ostatniej Radzie Europejskiej na początku marca, wszyscy przywódcy państw i szefowie rządów (a więc i Donald Tusk) wezwali Komisję Europejską do intensyfikacji prac w kierunku przechodzenia do nisko emisyjnej gospodarki. Premier Tusk na konferencji prasowej po tej Radzie zapomniał jednak poinformować Polaków, że ten problem był przedmiotem jej obrad i że w tej sprawie on jednak nie protestował. Pani komisarz zapowiedziała także, że istnieje już cały szereg propozycji KE jak np. dyrektywa o efektywności energetycznej, przygotowanych w oparciu o rygorystyczne ograniczenia wielkości emisji, CO2 w UE i że spodziewa się przyjęcia tej dyrektywy już w czerwcu tego roku. W projekcie tej dyrektywy są zawarte zobowiązania dla krajów członkowskich np. renowacji energetycznej corocznie 2,5 proc. powierzchni budynków publicznych już od roku 2014 albo zawarcia w prawie zamówień publicznych przepisów tej dyrektywy, co oznacza skierowanie środków publicznych na zakupy produktów wytwarzanych w starych krajach członkowskich. A więc wszystko wskazuje na to, że mimo naszego weta, KE będzie przygotowywała kolejne dyrektywy, które będą narzucały krajom członkowskim rygorystyczne ograniczenia w emisji, CO2. Także Parlament Europejski w tym tygodniu przyjął sprawozdanie w sprawie planu działania krajów UE prowadzącego do przejścia na gospodarkę niskoemisyjną do roku 2050. Dokument jest oparty a jakże na ograniczeniu emisji, CO2 do roku 2050 aż o 80 proc. w stosunku do roku, 1990 co jest powieleniem zawetowanych przez Polskę „kroków milowych”. Są tam również zawarte zapisy o poważnym ograniczeniu darmowych ilości, CO2 jeszcze przed wejściem III etapu ETS (handel emisjami). Wprowadzenie tych rozwiązań to dla polskiej gospodarki dodatkowe wydatki rzędu ponad 5 mld euro rocznie, To jest mniej więcej połowa zysku brutto (a więc przed opodatkowaniem podatkiem dochodowym), jaki powstaje w całej polskiej gospodarce. Tak, więc zawetowaliśmy propozycje Komisji Europejskiej, ale z tego nic zupełnie nie wynika. Instytucje unijne forsują kolejne zaostrzenie przepisów emisyjnych jak by tego weta nie było. Wczoraj poruszałem te kwestie na posiedzeniu Sejmu zadając ministrowi Korolcowi pytanie w sprawach bieżących dotyczące stanowiska rządu w tej sprawie. Odpowiedzi już były bardziej miękkie, niestety wszystko na to wskazuje, że w najbliższym czasie zostaniemy w sprawie tego weta „złamani”. Zresztą, jeżeli okażą się prawdziwe informacje, że Donald Tusk ma być kandydatem europejskiej chadecji, (do której w Parlamencie Europejskim należy Platforma) na Przewodniczącego Komisji Europejskiej pod koniec 2014 roku, to trudno sobie wyobrazić abyśmy w jakiejkolwiek sprawie robili Unii kłopoty. Co zdecydują Niemcy i Francja na forum europejskim, będziemy przez ten czas realizowali na wyścigi? Zbigniew Kuźmiuk

Popis arogancji Boniego To jawna demonstracja arogancji rządu, popis siły i złamanie zasad, do których przestrzegania na gruncie prawa są zobowiązani urzędnicy w relacjach państwo – Kościół. Minister Michał Boni, dążąc do likwidacji Funduszu Kościelnego, próbował narzucić procedury niezgodne z konkordatem Sposób, w jaki potraktowani zostali przez rząd księża biskupi, jest bulwersujący. Gdy o godz. 11.00 w czwartek zamknęły się drzwi sali, w której rozpoczęło się spotkanie Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu, projekt rządowy zakładający likwidację Funduszu Kościelnego został opublikowany na stronie internetowej Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji. W efekcie media wcześniej wiedziały o propozycji rządu niż uczestniczący w spotkaniu przedstawiciele Episkopatu.

– W pewnym momencie nastąpiła nawet konsternacja, gdyż ks. Józef Kloch, rzecznik prasowy KEP, odebrał telefon, w którym dziennikarze pytali o zdanie strony kościelnej na temat propozycji odpisu 0,3 proc. ze strony każdego podatnika na rzecz Kościoła. Od razu zapytałem ministra Michała Boniego, co to ma znaczyć, że dziennikarze dowiadują się szybciej o projekcie niż zainteresowana strona – relacjonuje w rozmowie z nami ks. abp Sławoj Leszek Głódź. Przyznaje jednocześnie, że to spotkanie Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu było jednym z trudniejszych, w jakich brał udział. W napiętej atmosferze Michał Boni, współprzewodniczący Komisji Wspólnej i gospodarz obrad, przekazał stronie kościelnej list intencyjny wraz z “Projektem założeń projektu ustawy o zmianie ustawy o przyjęciu przez państwo dóbr martwej ręki, poręczeniu proboszczom posiadania gospodarstw rolnych i utworzeniu Funduszu Kościelnego oraz niektórych innych ustaw”. Rząd zakłada w nim likwidację Funduszu Kościelnego oraz możliwość przekazywania 0,3 proc. podatku dochodowego na rzecz Kościołów i innych związków wyznaniowych.

– Propozycja, jaką złożył nam rząd, była dla nas totalnym zaskoczeniem – podkreśla ks. abp Głódź. Strona rządowa oczekiwała jednocześnie od strony kościelnej, że od razu dokona oceny przedstawionego projektu. Do tego jednak nie doszło, gdyż biskupi podkreślili, że – zgodnie z wypełnieniem zapisów art. 22 konkordatu – kompetentnym ciałem do rozmów jest nie Komisja Wspólna, lecz Komisja Konkordatowa z dwoma zespołami ds. finansów – rządowym i kościelnym. Początkowo strona rządowa odrzucała taki sposób procedowania. Minister Boni powoływał się na deklarację rządu Włodzimierza Cimoszewicza z 1997 roku, w myśl, której sprawy finansowe i podatkowe kościelnych osób prawnych i fizycznych są wyłączną kompetencją państwa i dlatego władze państwowe mogą jednostronnie wprowadzać zmiany, np. likwidując Fundusz Kościelny. Tyle, że ona nie jest źródłem prawa, a jedynie wyrażeniem woli politycznej ówczesnej władzy SLD. W końcu uzgodniono, że dalsze prace odbywać się będą w ramach wspólnego zespołu ds. finansów obu komisji konkordatowych. Rząd wyraźnie dążył do “załatwienia” sprawy Funduszu Kościelnego i składek ubezpieczeniowych duchownych w trybie jednostronnych regulacji poprzedzonych jedynie konsultacjami. – Jest to naruszenie zasad demokratycznego państwa prawa. Demokratyczne państwo prawa szanuje obowiązujące ustawodawstwo i zawarte umowy międzynarodowe. W tym przypadku przedstawiciel rządu minister Boni samowolnie chce narzucić Kościołowi pewne regulacje, niekoniecznie uzgodnione z drugą stroną – zauważa ks. prof. Józef Krukowski, wybitny znawca prawa konkordatowego. Co strona rządowa chciała zyskać w ten sposób?

– To działanie socjotechniczne! To przemyślana arogancja, której celem jest obniżenie pozycji Kościoła i hierarchów, bo ze słabszym przeciwnikiem można rozmawiać bardziej skutecznie – mówi dr Barbara Fedyszak-Radziejowska, socjolog. Małgorzata Pabis

“Kto atakuje Kościół, ten atakuje Polskę” Kto atakuje Kościół, ten atakuje Polskę – oświadczył prezes PiS Jarosław Kaczyński w piątek w Sosnowcu. Nawiązał do rządowych planów m.in. zmian w Funduszu Kościelnym, które uznał za atak na podstawy funkcjonowania Kościoła. “Kościół jest jedynym depozytariuszem systemu wartości, który znają wszyscy Polacy, on (system wartości) nie przez wszystkich jest przestrzegany, on bywa łamany – powiedział prezes PiS. – Kto atakuje Kościół, ten atakuje Polskę, atakuje fundamenty naszego życia społecznego”.

“W 91 roku różne elementy czerwone, liberalne rozpoczęły atak na Kościół, atak bardzo ostry, niekiedy bardzo brutalny. Później się to skończyło, dzisiaj po dwudziestu latach powraca, powraca i to w ogóle jeszcze dużo groźniejsze niż wtedy, bo to jest atak rządu i to jest atak na całe podstawy funkcjonowania Kościoła” – mówił w Sosnowcu Jarosław Kaczyński. Jak mówił, próbuje się m.in. “podważyć materialne podstawy funkcjonowania duchowieństwa” i osób życia konsekrowanego – sióstr i braci zakonnych. Ocenił to, jako “złe intencje”. Na spotkanie zorganizowane wieczorem w Domu Katolickim w Sosnowcu przyszło kilkaset osób. W trakcie prawie dwugodzinnego spotkania zadawano Jarosławowi Kaczyńskiemu także wcześniej spisane - wrzucone do urny – pytania. Kaczyński pytany był m.in. o opinię na temat podwyższenia wieku emerytalnego, likwidacji szkół, funkcjonowania służby zdrowia, sądownictwa, politykę prorodzinną. Powiedział, że w najbliższym czasie zamierza odwiedzić wiele miejsc w kraju. “Jeżeli dzisiaj coś jest potrzebne (…) to jest to, żebyśmy byli silniejsi”. Jak powiedział, jeździ obecnie po Polsce po to, by zachęcać mieszkańców poszczególnych regionów kraju, żeby byli silni, by brali udział w różnego rodzaju akcjach. W piątek prezes PiS rozpoczął kilkudniową wizytę w województwie śląskim. Był w Częstochowie oraz Sosnowcu. W sobotę odwiedzi Mysłowice i Katowice, a w niedzielę Czerwionkę-Leszczyny i Bielsko-Białą.W czwartek na posiedzeniu Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu minister administracji i cyfryzacji Michał Boni przedstawił założenia do ustawy, która ma zlikwidować Fundusz Kościelny. Rząd chce wprowadzić w zamian możliwość przekazywania 0,3 proc. podatku dochodowego na Kościoły i związki wyznaniowe. Można by też przekazywać odpis za pośrednictwem ZUS i KRUS. Możliwość taka weszłaby w życie od 1 stycznia 2013 roku, natomiast usamodzielnienie płacenia składek duchownych miałoby nastąpić od 1 stycznia 2014 roku. PAP

E-rewolucja młodych Od 17 lutego 2012 r. na Facebooku internauci zaczęli wyrażać sprzeciw wobec rządów Donalda Tuska w formie Dnia Gniewu organizowanego w dniu 21 marca 2012 r. Negatywne emocje wobec rządu wzrastają. Sprzeciw wyraża już ponad 6 tysięcy sympatyków akcji. Światło dzienne ujrzały kolejne zobowiązania wobec Brukseli (po drenażu Polski z rezerw walutowych na rzecz eurobankrutów, ograniczaniu suwerenności przez pakt fiskalny), którym poddał się premier w tajemnicy przez opinią publiczną, parlamentem i własnym rządem. Coraz bardziej prawdopodobna staje się teza o zdradzeniu Polaków przez Donalda Tuska w imię stołka führerka Europy. Blichtr szefa Komisji Europejskiej, który będzie wybierany w 2014 r. stał się ważniejszy niż lojalność wobec Polski. Gniew staje się naturalną reakcją. Gniew przeważnie jest destrukcyjny. Jednak Dzień Gniewu jest w tym kontekście wyjątkowy. Internauci za pomocą sondaży określili swoje marzenia i cele. Na ich podstawie zrodził się manifest E-rewolucja młodych. Manifest nakreśla cel polityczny (eliminacja skompromitowanych partii starych elit, poszerzenie wolności, pielęgnowanie niepodległości i tożsamości narodowej) oraz środek do jego osiągnięcia (działający bez przemocy masowy ruch społeczny, którego siłą są młodzi). Jest to pierwsza w Polsce od trzydziestu lat oddolna i profesjonalna inicjatywa społeczno-polityczna. Bazując na pozytywnie weryfikowanych przez życie analizach socjologicznych (Nieuchronność wybuchu społecznego w Polsce), poprzez poznanie pragnień młodego pokolenia, po budowę organizacji od dołu od struktur lokalnych, krok po kroku powstaje nowa, jakość w życiu publicznym, która usunie piekielny dylemat: nie ma, na kogo głosować. W dniu dzisiejszym do współpracy w dziele doprowadzenia do przełomu politycznego w Polsce włączają się sympatycy Ruchu Wolność i Godność. Formuła nakreślona w „E-rewolucji młodych” umożliwia współdziałanie wszystkich, którzy podzielają postulaty manifestu bez względu na przynależność organizacyjną czy niuanse w poglądach politycznych. Bądźmy razem!

E-REWOLUCJA MŁODYCH WOJNA ŚWIATÓW Internet doprowadził do rewolucji. Informacje stają się dostępne od ręki. Społeczności mogą się łatwo organizować. Koszt dostępu do informacji oraz nawiązywania więzi społecznych drastycznie spadł. Tanie przetwarzanie gigantycznych ilości informacji zwielokrotnia wydajność pracy. Stare elity zbudowały swój świat, życie społeczne, politykę i biznes na podstawie przedinternetowego stanu ograniczeń w dostępie do informacji oraz bezkonkurencyjności stworzonych przez nich modeli biznesowych, społecznych i politycznych. Młodzi mają pozostać wyzyskiwanymi trybikami w ich korporacjach. Władze chcą utrzymać status quo zapewniający sute dochody niepowiązane z realnie wykonywaną pracą. Stary świat wali się. Jądro władzy politycznej i gospodarczej – system bankowy - jest zgniłe. Błyskawiczny przepływ informacji i kapitału oraz chciwość i głupota, doprowadziły do, ciągle zatajanych, gigantycznych strat największych banków świata. Straty banków uniemożliwiają sprawne funkcjonowanie społeczeństw. Pozbawiają młodzież szans na rozwój i samorealizację. Notable chronią tę zgniliznę. Chronią sponsorów kampanii wyborczych, chronią darczyńców stołków i synekur dla polityków. Nie karzą hochsztaplerów i głupców winnych zapaści, która pogrąża cały świat. Nie ma żadnych realnych reform. Pudrują syf, zamiatają pod dywan, bezczelnie okłamują. Skutkiem jest kryzys, w którym co kilka miesięcy podwajają się miliardowe straty, obciążające młodych i następne pokolenia. Starcie starych elit i młodzieży jest nieuchronne. Celem rządzących jest atomizacja młodych. Doprowadzenie do wygaszenia zainicjowanych przez nich protestów. Niedopuszczenie do łączenia sił w realnej rzeczywistości i zniszczenie więzi wirtualnych przez kontrolę Internetu, z wprowadzeniem stanu wyjątkowego włącznie. Wypowiedzieli nam wojnę. Wojnę dwóch różnych światów.

KONIEC Z DZIADOSTWEM W POLITYCE Ośmieszajmy niedołęgi z rządu i opozycji, kręcące się na politycznej karuzeli. Nie używając przemocy i nie ulegając prowokacjom protestujmy przeciwko nasilającemu się zamordyzmowi. Doprowadzimy do wolnych i demokratycznych wyborów, aby zresetować polską politykę. Wyalienowaną polityczną klasę próżniaczą odeślemy w niebyt. Będziemy częściej wypowiadać się w sprawach państwa w referendach. Uzyskując polityczne narzędzia zmiany prawa, poszerzymy WOLNOŚĆ, karczując ograniczenia wprowadzane przez stare elity. W szczególności zlikwidujemy niewypłacalny ZUS, obniżymy podatki i dokonamy radykalnych cięć w aparacie władzy i administracji, które przyniosą oszczędności. Będziemy pielęgnować NIEPODLEGŁOŚĆ i TOŻSAMOŚĆ NARODOWĄ, okazując dumę z osiągnięć i zwycięstw naszych przodków. Mądrość życiowa ludzi starszych, którą cenimy, pomoże ułożyć świat na nowo, ale inicjatywę przejmiemy my, e-pokolenie. Zadbamy o PROFESJONALIZM, aby nasze cele były wykonalne, a osiągnięty sukces trwały. Utworzymy grupy programowe zajmujące się pracami legislacyjnymi oraz wszystkimi niezbędnymi analizami, w tym finansowymi.

ŁĄCZYMY SIŁY W REALU Awangardą rewolucji internetowej są młodzi. Organizujmy się oddolnie i weźmy sprawy we własne ręce. Łączmy siły bez względu na wykształcenie, wiarę czy poglądy polityczne. Przynależność do partii politycznych czy organizacji społecznych nie przeszkadza we współpracy. Cieszymy się ze spontanicznego powstania społeczności internetowych, łączących siły dziesiątek tysięcy młodych Polaków. To wielki sukces ponad ustalonymi przez stare elity podziałami i granicami. Czujemy żywioł młodości. Czujemy odradzającą się wspólnotę. Czujemy wzrastającą siłę. Twórzmy Legiony! Wpisujmy się na mapę sympatyków pod adresem www.kostkidomina.pl. Osiągajmy masę krytyczną w każdym mieście i gminie. Ci z Was, którzy mają potencjał do zorganizowania spotkania inauguracyjnego, niech przedstawią swoje możliwości pisząc do struktury@kostkidomina.pl. Spotkajmy się na spotkaniu inauguracyjnym. Miejsce i adres podamy na www.kostkidomina.pl. Zawiążemy terenową jednostką organizacyjną, wybierzemy liderów. Wraz z liderami utwórzmy struktury ponadlokalne. Przeprowadzajmy akcje rozrywkowe, sportowe, kulturalne, szkoleniowe i społeczne. Bawmy się. Szkolmy. Walczmy o ideały.

CHRZANIMY KORPORACJE Budujmy nasze własne firmy, które kładą nacisk w pierwszy rzędzie na zaspokajanie autentycznych ludzkich potrzeb. Brak chciwości, wykorzystanie oprogramowania na licencji otwartej oraz innowacyjność dają przewagę konkurencyjną, która zapewnia sukces rynkowy w starciu ze starymi korporacjami. Budujmy multimedialny portal internetowy, w którym wpływy z reklam trafią głównie do autorów: artykułów, piosenek i filmów. Budujmy systemy taniej łączności, chroniące prywatność przed inwigilacją. Budujmy domy i mieszkania, które dzięki systemowi non profit będą znacznie tańsze niż wznoszone przez korporacje. Budujmy instytucje finansowe, które nie będą zdzierać paskarskich prowizji i opłat od operacji na rachunkach bieżących np. kartami płatniczymi, na których środki będą zawsze w pełni bezpieczne. Budując te i wiele innych innowacyjnych przedsiębiorstw twórzmy miejsca pracy dla młodych, w którym zrywamy z wyścigiem szczurów. Tworzymy wspólnotę młodych Polaków, którzy samorealizują się, odnoszą życiowy sukces i pokazują korporacjom środkowy palec. JUŻ CZAS! Przyłącz się i przewracaj www.kostkidomina.pl! Tomasz Urbaś

Kolejne brednie Wałęsy: W motorówce musiał być sobowtór Andrzej Wajda do Lecha Wałęsy potrzeba dwóch sobowtórów Obraz musi być pokazywany z trzech kamer,, a rozmówcy ujęci w tym samym planie en face.

Andrzej Wajda do Lecha Wałęsy Wielce Szanowny i Drogi Panie Lechu! W związku z naszą rozmową w Gdańsku i po namyśle chciałbym sformułować w kilku punktach moje dezyderaty, co do telewizji, gdyby miała być ona terenem rozmowy Pana z przedstawicielami strony rządowej. Najpierw wyjaśnienie, dlaczego takie zabezpieczenie uważam za absolutnie konieczne:

1. Telewizja była w ostatnich latach głównym źródłem dezinformacji na temat przewodniczącego „Solidarności"; dlaczego miałaby nagle zmienić swoje postępowanie? Jeśli na rozkaz, to przecież może być on w każdej chwili odwołany, a wówczas materiał stanie się znów przedmiotem manipulacji różnych panów Samitowskich.

2. Zapoznanie Pana z zasadą działania studia nic nie daje, bo może być ono różnie wykorzystane. Gwarancją byliby pracujący tam ludzie „Solidarności", ale wszyscy zostali przecież z telewizji usunięci. Nie może Pan, zatem na nikogo liczyć poza grupą, która na Pańskie wezwanie towarzyszyć będzie tej emisji.

Dezyderaty.:

• W studio T V powinna towarzyszyć Panu grupa współpracowników. Myślę, że będzie naturalne, jeżeli będą to twórcy „Człowieka z Żelaza": Andrzej Wajda, Edward Kłosiński (operator) z asystentem Barbara Pec-Ślesicka (kierownik produkcji), Allan Starski (scenograf) i Krystyna Grochowicz (asystent reżysera). To jest minimum, ażeby obstawić plan i stanowisko, reżysera programu, dopilnować kamer, światła itd.

• To, co Pan mówi, będzie dodatkowo rejestrowane naszą kamerą, ustawioną w studio TV. Materiał z tej kamery, zdeponowany we właściwych rękach, stanowić będzie - w razie jakichkolwiek sporów - podstawę porównania i dowód prawdy.

• W tle, za plecami rozmawiających, należy umieścić zegar pokazujący czas, co uniemożliwi usunięcie czegokolwiek z rozmowy bez zwrócenia na to uwagi widzów.

• Obraz musi być pokazywany z trzech kamer a rozmówcy ujęci w tym samym planie en face. Trzecia kamera pokaże plan podwójny - obu rozmówców razem. Pomijam ustalenia, o których była już mowa, jak użycie materiału (skróty dla dziennika, obsługa zagranicy itp.), które powinny być ujęte przez adwokata

- znawcę prawa autorskiego. To, co napisałem, stanowi w moim przekonaniu minimum zabezpieczenia, jakie uważam za konieczne licząc się z tym, że jest jeszcze wiele możliwości, które trudno przewidzieć. Pomijam to jednak rozumiejąc, jak ważny może być fakt pojawienia się Pana na ekranach naszych telewizorów.

Mocno ściskam dłoń Andrzej Wajda Warszawa, 18 XI 1988 r

Lech Wałęsa odpowiedział w swoim stylu na publikację „Naszego Dziennika” dotyczącą dowiezienia przez wojsko byłego lidera „Solidarności” motorówką na historyczny strajk w Stoczni Gdańskiej. Wałęsa zasugerował, że do stoczni dowieziono motorówka jego… sobowtóra. Takie tłumaczenie może oznaczać, że były prezydent boi się zdjęć, potwierdzających słowa byłych funkcjonariuszy WSI.Dziś „Nasz Dziennik” przytoczył fragmenty rozmowy byłych funkcjonariuszy WSI, Aleksandra Lichockiego i zmarłego niedawno w tajemniczych okolicznościach Leszka Tobiasza. Nagranie tej rozmowy, dokonane przez Tobiasza, ma według „ND” Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego.Poniżej przytaczamy wpis na blogu Lecha Wałęsy. Oryginalna pisownia zachowana: Zgłaszam do Prokuratury i nie tylko W trybie natychmiastowym oddaję do Prokuratury tą informacje i tych, co publikują w tym Tych z Torunia. To jest nie tylko Oczernianie kłamstwami, ale też podważanie prawdy Historycznej i mojej roli od początku od skoku przez płot i dalej. Żyją jeszcze świadkowie z obu stron konfliktu, należy to dokładnie, że szczegółami wyjaśnić. Pojawia się po raz KOLEJNY koncepcja jakoby dowieziono mnie na strajk motorówką. Przysięgam na wszystkie świętości, że ja w tym nie uczestniczyłem. Więc sobowtór. Jeśli taki scenariusz był realizowany przez służby, są dowody i świadkowie to BYŁ WYROK ŚMIERCI NA MNIE. PYTANIE JEST TYLKO JAK MIAŁ BYĆ WYKONANY. CZY NA ZASADZIE ZABIĆ AGENTA PRZY POMOCY STOCZNIOWCÓW? CZY SOBOWTÓR WYPROWADZAŁ NA MIASTO STOCZNIOWCÓW A TAM KTOŚ KOŃCZY DZIEŁO?. Innej możliwości nie ma. Dlatego należy to potraktować bardzo poważnie i wyjaśnić wszystkie elementy.

Prośba o pomoc i o takową się zwracam do Prezydenta, Premiera, Min Sprawiedliwości, ABW, Prokuratury. Lech Wałęsa

Wałęsów dwóch Lech Wałęsa podaje coraz to kolejne wyjaśnienia zagadek z przeszłości swojej i III RP, i ciekawe jest, że im bardziej, kto Wałęsie wierzy, tym bardziej stara się nie zauważać jego aktywności w tej kwestii.Oddane Wałęsie ośrodki zupełnie przemilczały wczorajszą sensacyjną wypowiedź na blogu ojca-współzałożyciela III RP, w której wyjaśnił on jedną z największych tajemnic naszej historii najnowszej, a mianowicie, w jaki sposób dostał się na strajk sierpniowy.Jak wiemy, kanoniczna wersja legendy mówi o przeskoczeniu przez mur, z tym, że nikt, z samym Wałęsą na czele nie był w stanie wskazać, w którym miejscu ten mur przeskoczył, a jak już wskazał, to okazało się, że nigdy tam żadnego muru nie było? Jest też druga wersja − że kiedy strajk wybuchł, Wałęsę w trybie pilnym dowieziono do stoczni motorówką Marynarki Wojennej. Tę drugą wersję uwiarygodniali nie tylko liczni bohaterowie historycznego wydarzenia, ze śp. Anną Walentynowicz na czele, ale też byli oficerowie służb wojskowych, których wypowiedzi przypomniano przy okazji odkrycia w sejmowym archiwum donosów TW „Bolek”.I stąd właśnie wczorajsze oświadczenie. Trzeba przyznać, że tym razem Wałęsa potraktował dociekliwych z niezwykła jak na niego łaskawością. Nie twierdzi, że to wszystko łajdacy, którzy ryją pod nim, bo mu zazdroszczą sławy. Wyjaśnia, że świadkowie po prostu widzieli przygotowanego przez bezpiekę sobowtóra.Odkrycie, że już na początku strajku, gdy nic jeszcze nie wskazywało, że mało dotąd znany elektryk odegra w nim ważną rolę, i że strajk ten przyniesie większe reperkusje niż inne protesty, od kilku tygodni wybuchające i szybko gaszone podwyżkami w różnych miejscach Polski, ba − gdy nawet nikt nie wiedział, że Wałęsa dostał się do stoczni, bo nikt go przecież podczas przeskakiwania płotu nie zauważył − bezpieka miała już przyszykowanego sobowtóra Wałęsy oraz, jak twierdzi noblista, plan zamordowania oryginału i zastąpienia go ową „matrioszką”, każe na nowo przemyśleć cała historię ostatniego trzydziestolecia.Przede wszystkim, pod kątem znalezienia odpowiedzi na pytanie: co z tym sobowtórem działo się dalej? Innymi słowy: który Wałęsa był który? Krótko po swym przybyciu (przywiezieniu?) do stoczni przyszły symbol narodowy gasi strajk, podpisując z dyrekcją porozumienie płacowe. Jednak zaagitowani przez kobiety na bramach stoczniowcy odmawiają, chcą strajkować dalej − i wtedy Wałęsa staje na ich czele, rozpoczynając swą drogę na szczyty. To jeszcze ten prawdziwy, czy już ten podstawiony? A który z Wałęsów, jako prezydent, oficerów zaangażowanych w akcję dowiezienia sobowtóra do stoczni (podobnie zresztą jak i tych, którzy mieli do czynienia ze sprawą „Bolka”) obsypywał awansami i zaszczytami? Wydaje się logicznie, że prawdziwy Wałęsa nie miałby powodów tego robić, podobnie, jak nie kazałaby niszczyć dokumentów w stoczni i swej byłej szkole. Więc sobowtór? Jeśli tak, gdzie był wtedy prawdziwy Wałęsa, i gdzie dzisiaj jest sobowtór?A może Wałęsa A zmienia się w Wałęsę B pod wpływem jakichś okoliczności − kwadry księżyca, naciśnięcia guzika na pilocie? − jak Stephensonowski doktor Jekyll w pana Hyde’a? Taka hipoteza może brzmi fantastycznie, ale znakomicie tłumaczy szereg niewyjaśnionych dotąd faktów. Na czele z tym najważniejszym, który właśnie sprawia, że legion obrońców Wałęsy tak uporczywie pozostaje głuchy na jego własne kolejne wyjaśnienia. A mianowicie z pytaniem, któremu z Wałęsów przekazali komunistyczni generałowie władzę nad Polską w roku 1989: temu „społecznemu”, czy swojej własnej „matrioszce”?Może przynajmniej część energii zużywanej na opluwanie szukających prawdy historyków i dziennikarzy zechcą obrońcy Wałęsy zużyć na wyjaśnienie ujawnianych przez niego sensacji − nie tylko tej wczorajszej?Rafał A. ZiemkiewiczZa: Les bleus sont là – Rafał A. Ziemkiewicz blog (28 lut 2012)Za: niezalezna.pl (2012-02-27 )(" Wałęsa: to był... sobowtór") Alfred Rosłoń

Polska – unijne centrum inwigilacji ludzi Pobiliśmy kolejny rekord: w 2011 roku tylko sama policja występowała o billingi Polaków 2 mln razy. Choć liczba przestępstw prawie nie drgnęła, służby zaglądały w nasze dane o 700 tys. razy więcej niż rok wcześniej. Do występowania do operatorów komórkowych o dane abonentów, wykazy połączeń, informacje o lokalizacji telefonów i użytkowników uprawnione są policja, prokuratura i służby. Już 2010 rok pokazał, że korzystają z tego prawa ochoczo. Wtedy występowały o dane 1,3 mln razy. To oznaczało, że jesteśmy najbardziej inwigilowanym narodem w Europie. Dane za 2011 rok są jeszcze bardziej szokujące. Oficjalne wyliczenia są już w ABW, największej polskiej służbie specjalnej, oraz w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym.

– W 2010 roku skierowaliśmy 141 tys. zapytań do operatorów, a w ubiegłym tylko 126 250 – mówi rzecznik ABW Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska. Odwrotnie było w CBA: tu liczba wystąpień wzrosła z 39 tys. w 2010 do 70 808 w ubiegłym roku. – Ale aż 62 054 razy chodziło jedynie o identyfikację abonenta – broni się rzecznik CBA Jacek Dorzyński. Jeszcze częściej robiła to policja – według wstępnych wyliczeń 2 mln razy. Rzecznik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Małgorzata Woźniak zapytana, skąd taki skok, odpowiedziała jedynie, że odbywa się to „zgodnie z prawem i jedynie w celu ustalenia sprawców”. – By zyskać dane dotyczące jednego numeru, policjant musi zapytać, co najmniej pięciu operatorów komórek i kilku telefonii stacjonarnej. Jeśli numer jest dzierżawiony mniejszemu usługodawcy, to okazuje się, że już 10 zapytań skierowaliśmy. Proszę teraz wyobrazić sobie rozpracowywanie grupy przestępczej, która używa 200 numerów – tłumaczy Woźniak. Ekspert w dziedzinie bezpieczeństwa, były wiceminister spraw wewnętrznych Zbigniew Rau uważa, że taki wzrost związany jest z coraz częstszym stosowaniem przez policję analizy kryminalnej. – Jej przydatność pokazuje głośna sprawa Madzi z Sosnowca. Gdy matka zawiadomiła o porwaniu dziecka, sprawdziliśmy, jak poruszał się jej telefon. Zyskaliśmy mocne poszlaki, że kłamie – wyjaśnia. Funkcjonariusze dysponują zaawansowanymi aplikacjami, które analizują dane od operatorów – już od wielu lat nikt nie musi ślęczeć nad kolumnami cyfr. Ta łatwość to kolejny powód, dla którego tak chętnie sięgają po te informacje. Politycy rządzącej PO pod naciskiem opinii publicznej obiecywali ograniczenie „ciekawości” służb i gwarantujące to zmiany ustawowe. Jeden z pomysłów – aby billingi poddać kontroli sądu, tak jak podsłuchy – przepadł z powodu oporu samego środowiska sędziowskiego. – Oczekiwanie, że sędzia rzetelnie przyjrzy się kilkudziesięciu wnioskom dziennie o billingi, jest naiwnością. To służby i ich cywilni nadzorcy muszą wypracować mechanizmy ograniczające – wyjaśnia Barbara Piwnik, była minister sprawiedliwości i sędzia sądu okręgowego. Wbrew obietnicom rządu poziom ciekawości służb wobec obywateli wciąż rośnie. Robert Zieliński

Układ - pokazuję i omawiam O filmie "Inside Job" (przetłumaczyłbym to, jako "Ludzie z Branży", albo po prostu "Branża") słyszałem już wielokrotne i zawsze były to rzeczy bardzo zachęcające. Ale wrodzony wstręt do ściągania filmów z sieci kazał mi czekać, aż głośny dokument dotrze do Polski legalną drogą. A kiedy go w końcu kupiłem na DVD, w pierwszej chwili nie zorientowałem się nawet, że to właśnie to. Polski dystrybutor zatytułował, bowiem film "Szwindel. Anatomia kryzysu". Może i efektownie, ale od czapy, bo akurat nie o anatomię światowego załamania finansowego najbardziej tu chodzi, choć, przyznajmy, film wyjaśnia i tę kwestię w sposób zrozumiały dla laika. Mam swoje lata, niełatwo mi zaimponować. Tym razem się to udało. "Branża" to znakomity dokument, bez żadnych formalnych fajerwerków i sztuczek czy szwendającego się po ekranie narratora. Po prostu gadające głowy przeplatane zdjęciami dokumentalnymi z komentarzem podłożonym w offie, od czasu do czasu jakiś wykres czy infografika. Ale to, co jest w ten sposób opowiedziane - wgniata w fotel. Widzimy po prostu śmierć systemu, do którego przyzwyczailiśmy się tak bardzo, że niczego innego sobie nie wyobrażamy. Tak jak poddani brytyjskiej korony u schyłku XIX wieku nie wyobrażali sobie świata bez królowej Wiktorii, która panowała, wydawało im się, od zawsze, i gwarantowała, że świat, osiągnąwszy doskonałość, nigdy się już nie popsuje. Ale królowa Wiktoria w końcu umarła - a co się stało z tym światem wkrótce potem, można sprawdzić w podręcznikach. Demokracja liberalna - bo o niej tu myślę - umarła już także. Faktom nie można zaprzeczyć. Tylko bardzo trudno przyjąć je do wiadomości. Mistrzostwo Charlesa Fergusona wyraża się w tym, że jego film nie odkrywa niczego, co byłoby dotąd tajne. Nie ma tu żadnych zdjęć z ukrytej kamery, żadnych rewelacji, do których twórcy filmu udało się dotrzeć pierwszemu. Widzimy fragmenty dzienników telewizyjnych i przemówień, informowani jesteśmy o najzupełniej jawnie podejmowanych decyzjach różnych ciał, wypowiadają się ludzie, którzy mówią to, co mówią, od dawna. Tyle tylko, że po raz pierwszy fakty, ginące w zwałach codziennie szuflowanego przez media informacyjnego kitu, wydobyte zostają i ułożone w przyczynowo-skutkowy ciąg. Jest to bliskie intuicji - wiem, że nieoryginalnej - która męczyła mnie podczas pisania "Pieprzonego losu Kataryniarza". Naszym problemem nie jest to, co przed nami ukrywają. Wszystko, co potrzebne, by generalnie zrozumieć sytuację, jest dostępne. Tylko przeciętny człowiek nie umie tego poskładać. Zanim znajdzie kolejny element puzzla, gubi poprzedni. A jeśli złoży trzy, cztery kawałki, to zaczyna mu się jawić obraz na tyle nieprzyjemny, że po prostu woli nie kontynuować dochodzenia prawdy. Znacznie wygodniej wieść życie przeżuwacza w zautomatyzowanej oborze. Tymczasem ten, kto w składaniu puzzla nie ustaje, jak Ferguson, w końcu zobaczy na nim dokładnie to, co Jarosław Kaczyński (i nie on pierwszy) nazwał "układem". Przeżuwacze, uwarunkowani przez media jak przysłowiowe psy Pawłowa, na samo to słowo reagują rechotem albo agresją, ale tylko ono jest tu stosowne. Tak jest, "Branża" pokazuje, że nawet Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej rządzi tak naprawdę Układ (to jest właśnie ta tytułowa "Job"). Nieważne, Reagan czy Clinton, Bush czy Obama - ludzie, którzy ich otaczają, są wciąż ci sami, z tej samej paczki. Nawet, gdy kandydat, jak Obama, wygrywa właśnie dzięki pogróżkom wobec nich. "Branża" każdego otorbi, każdego ustawi, wszystko przeżuje i wykorzysta na swoją korzyść - lewaka antyglobalistę tak samo jak liberała czy konserwatystę. Możecie wybrać, co i kogo chcecie, i tak wybierzecie "ludzi z Branży". I nie ma w tym wcale, wbrew polskiemu tytułowi, żadnego szwindlu, jeśli rozumieć pod tym słowem łamanie prawa. Nie może zresztą być, skoro to "Branża" trzyma nad stanowieniem prawa kontrolę. Nie ma też niczego demonicznego, nie bardziej w każdym razie niż walec drogowy, rozgniatający to, co leży na drodze. Po prostu - tak umiera demokracja, gdy traci korzenie. Nie ma klasy średniej, więc nie ma demosu. Więc nie ma kontroli nad oligarchią. Powtarza się to samo, co w starożytnym Rzymie: Cezar, Pompejusz i Lepidus umawiają się pewnego dnia, że nie pozwolą, aby na jakikolwiek urząd w państwie mianowany został ktokolwiek, kto nie zostanie wcześniej przez nich trzech zaakceptowanych. I od tego momentu senatorowie mogą wygłaszać dowolne mowy, "oburzeni" szaleć na ulicach, kapłani składać za res publicae huczne ofiary, ale Rzym już republiką nie jest. Problem nie w tym, żeby usunąć triumwirów, bo znajdą się następni, albo tylko pomoże się jednemu z nich w pozbyciu się konkurentów i sięgnięciu po dyktaturę. Jedyną radą może być odbudowanie demosu, odbudowanie klasy średniej, czy, jak kto woli, społeczeństwa obywatelskiego. Zostawmy Amerykanów z ich problemami - i tak mają ich mniej niż reszta świata. Co my możemy zrobić z naszym układem, siermiężnym i bardziej ubecko-mafijnym niż plutokratycznym? Możemy i musimy, jak od dawna twierdzę, robić to samo, z czego zrodziła się przed ponad stu laty Narodowa Demokracja. Z naciskiem na drugi człon tej nazwy. Zrodziła się, przypomnę albo poinformuję, bo ta wiedza nie jest dostarczana przez szkoły, z przekonania, że naród może się wybić na niepodległość nie dzięki temu, że mu Pan Bóg ześle jakiegoś wielkiego wodza, który wygra powstanie - ale wyłącznie dzięki samoorganizacji, dzięki mozolnej, codziennej pracy u podstaw, nizaniu na siebie przejawów społecznej aktywności, budowaniu sąsiedzkich, lokalnych więzi. Czyli, inaczej mówić, dzięki temu, co znacznie później nazwano "budowaniem społeczeństwa obywatelskiego". To nie wydaje się efektowne, ale każda inna droga prowadzi donikąd. Tam, gdzie nie ma społeczeństwa, a są tylko zatomizowane, porozbijane jednostki, gromada singli goniących każdy za swoją marchewką, którą mu ktoś wymachuje na kiju przed nosem - tam natychmiast władzę przejmuje jakaś "branża". Tak właśnie, jak się to stało w Polsce po długo oczekiwanym, ale niestety przespanym przez naród upadku komunizmu w jego sowieckiej wersji. Teraz, gdy szykuje się równie efektowny upadek eurosocjalizmu w jego wersji brukselskiej, tym bardziej trzeba się starać, aby Polacy znowu nie zaspali i nie obudzili się dopiero wśród zgliszczy i długów. RAZ

PLAYMATE KRUGMAN Podobno Tomasz Lis uruchomił nowy portal. Podobno wzorował się na Huffington Post. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, ale jakby rzeczywiście miał się wzorować, to ciekawy tekst podrzucę. Huffington dworuje sobie z wywiadu, jakiego mój ulubiony współczesny udzielił Playboyowi. Mógł onegdaj Friedman (i to w 1974 roku – więc w czasach zdecydowanie bardziej purytańskich) więc może i Krugman. Zwłaszcza dziś. Huffington oczywiście założył, że Playboya kupiliśmy specjalnie po to, aby przeczytać wywiad z Krugmanem, a nie z powodu innych treści, które możemy w nim znaleźć.

www.huffingtonpost.com/2012/02/17/paul-krugman-playboy-interview_n_1284417.html

Tego typu wywiady to dobre „equity story”, dlaczego kupuje się Playboya. Jak cytowałem Friedmana w swojej pracy magisterskiej w 1985 roku miałem mój Promotor – śp doc. dr hab. Wiktor Suchecki – zastanawiał się, czy lepiej będzie jak w przypisach zrobię odesłanie od oryginału Playboya, czy do tłumaczenia, jakie w formie „bibuły” – w malutkim, kieszonkowym, czarno-białym wydaniu bez żadnych obrazków, opublikowała „w podziemiu” Oficyna Liberałów. Laureat Nagrody Nobla namawia oczywiście – jak na wywiad w Playboyu przystało – do stymulowania. Gospodarki oczywiście. Za najlepszy do tego gadżet uważa pieniądze. Któryś ze znanych amerykańskich aktorów (playboy oczywiście) powiedział kiedyś, że najlepiej do zwiększania kobiecego libido nadaje się Mercedes SLK coupe. Oczywiście czerwony. Krugman, jak na naukowca przystało, pokazuje szersze nieco spektrum. Bo jak ma się odpowiednio gruby… portfel, to on sam stanowi fantastyczny gadżet służący stymulacji… Gospodarki oczywiście. Dzięki niemu można stymulować popyt nie tylko na Mercedesy, ale i na inne dobra bardziej lub mniej luksusowe, co powoduje… ożywienie. Gospodarki oczywiście. Jakby ktoś chiał tylko poczytać, to Krugman bez obrazków jest tu:

www.playboy.com/magazine/playboy-interview-paul-krugman

Gwiazdowski

THE REPUBLIC OF DEKIELLAND O “Deklach” I “Dekiellandi” będzie na końcu, wbrew zapowiedzi w tytule. Od początku to będzie o prokuratorach wojskowych z Naczelnej Prokuratury Wojskowej w Warszawie, którzy właśnie przechodzą do historii, jako jeden z podręcznikowych przykładów pajacarstwa pospolitego połączonego z kałmukizmem egzotycznym. Klipy z lewitacją mentalną „prawnika” przebranego za żołnierza produkującego wiązkę dźwięków na prosty temat „niszczenia dowodów w sprawie”, procederu zarejestrowanego kamerą w Smoleńsku, biłyby rekordy popularności na świecie, gdyby były anglojęzyczne. Niestety nie będą – no nie ma takiego geniusza, który umiałby przełożyć bałwanienie bez ładu i składu przez bite pięć minut, a do tego przy założeniu, że nie obowiązują już w języku polskim żadnego reguły gramatyczne i semantyczne. Na Pierwszej Olimpiadzie Pajacarskiej w Pacanowie uroczystemu otwarciu będzie towarzyszyło pięciu prokuratorów wojskowych strzelających sobie w usta z kapiszona, co będzie sygnałem do rozpoczęcia wyścigów w tłumaczeniu moskiewskich Yellow Pages (Wiesiełyje Kartinki) i konkurencji w pisaniu zawiadomień o popełnieniu przestępstwa przez kolegę, który nie dość, że zaglądał w akta, to jeszcze ośmielał się coś robić w sytuacji, w której prikaz priszoł, żeby bałwanić, ale nie robić. To wszystko byłoby śmieszne, gdyby nie kolejny wyczyn dowodzący nieodparcie, że pajacarstwo zaczyna być powoli zwalczane przez kałmukizm. Kałmukizm to obecnie modne określenie zastępujące inne, a mianowicie: „sowietyzm”, bo to jest passe. Tylko i wyłącznie w głębokiej sowdepii ubrany w mundur zupak mógł ubzdurać sobie w głowie o niskim czole ściśniętym za małą czapeczką za to z wielkim deklem, że jest on oto dysponentem ciała osoby tragicznie zmarłej oraz uczuć, obaw, smutku, rozpaczy i zawodu bliskich zmarłej osobie. To głęboko niecywilizowane i odrażające przekonanie może się rodzić tylko w grupach społecznych przeżartych degeneracją, korupcją i mentalną prostytucją. Tylko ta część społeczeństwa, która przywykła do miłowania walonek i tuszonki może reagować rechotem na esemesy zachęcające do komentowania o tym „że za nasze pieniądze i z naszych podatków”, bo jeśli za czyjeś pieniądze i z czyichś podatków, to właśnie ich egzystencja jest im podarowana – oni są tylko obciążeniem i powodem społecznej i niestety poszerzającej się w związku z awarią oświaty patologii. Patole nie mają pieniędzy i nie płacą podatków, bo żyją w patologicznym systemie oligarchicznym, którego są częścią, a więc częścią machiny pożerającej dorobek kolejnych pokoleń. Mogą, co najwyżej płacić za „licencję na powszechniejące patolstwo”. Japac, który po blisko dwóch latach wydał decyzję o ekshumacji ciała w związku z nieistnieniem ważnego, a wymaganego przez prawo, dokumentu sekcyjnego i wiarygodnego aktu zgonu, a przy tym sprzeciwił się dopuszczeniu najlepszego eksperta, jakiego w Polsce można mieć, jest takim samym japacem jak japac na ministerialnym stole, który (która) dopuścił (a) do nieprzeprowadzenia wymaganych prawem sekcji zwłok w kraju, co jest jednym z przejawów suwerenności państwa i potwierdzeniem dbałości tego państwa o szczególny węzeł prawny, który łączy obywatela z państwem, tak za życia, jak i po śmierci. Zagony Übermenschów, które przewalały się przez smoleńskie równiny po roku 1941 nie mogły nie zatrzymać się i przejść obojętnie nad odkryciem w 1943 masowych grobów w lesie katyńskim, bo dowódcy wojskowi zdawali sobie sprawę, że niewyjaśnienie tej zbrodni pozostawi na mundurze bezwzględnego niemieckiego Wehrmachtu plamę nie do zmycia. Nawet oni. I pierwsza decyzja, która została podjęta byłą jedyną właściwą – zdanie się na opinię niezależnych ekspertów pod przewodnictwem organizacji z kraju neutralnego, i przy udziale przedstawiciela narodu, do którego należały ofiary, nawet, jeśli ten naród znajdował się pod okupacją, i nawet, jeśli ten sam Wehrmacht mógł w podbitym kraju mordować i grabić bezkarnie. Tej odwagi nie ma dzisiaj zastraszony facecik w polskim mundurze, i jeśli nie to, to, co może być większym znakiem czasu zbliżającego się wielkiego upadku? Nawet, jeśli się komuś w kałmuckiej czaszce, spadku po kałmuckich przodkach, nie mieści, że nie ma brzóz pancernych, samolot to nie motyl skrzyżowany z kosiarką, a współczesna Rosja jest państwem totalitarnym, tak jak i była, to resztka zdrowego rozsądku, albo w ogóle resztka tkwiącego w nim człowieczeństwa, nakazywałaby zezwolić tym, którzy doświadczyli bezwzględności rosyjskiej machiny państwowej i śmieszności, pozoranctwa, tchórzostwa i koniunkturalizmu polskiej maszynki, która zdała egzamin, ale na zaprószenie pożaru w burdelu, pozwolić na ukojenie bólu, wyjaśnienie wątpliwości i na spokój sumienia wynikający z potrzeby wykonania w tej sprawie wszystkiego za państwo, które zdechło i leży. Za własne pieniądze. I jeśli ktoś kiedyś przed jakimś nieuchronnym trybunałem (osobiście wolałby wojenny ze względów estetycznych) zada japacom pytanie: po co kazaliście rodzinie tragicznie zmarłego wieźć ekshumowane zwłoki z Krakowa, gdzie jest renomowany zakład medycyny sądowej, do Wrocławia, w którym też jest zakład medycyny sądowej, a w nim biegli, którzy po raz kolejny potwierdzili, że Pyjas spadł ze schodów, to ja podpowiem temu trybunałowi cytatem z wyśmienitej, a wydanej ostatnio w Polsce książki:

„W Warszawie umarzane są wszystkie sprawy dotyczące przestępczych działań oficerów WSI. Za to z niebywałą gorliwością warszawscy prokuratorzy, (którzy? – przyp. Rolex) podejmują – pod dyktando WSI – represyjne działania wobec bezprawnie wyrzuconych z pracy byłych oficerów tych służb – nawet wykorzystując sfałszowane dokumenty. Metody, jakie stosuje podczas przesłuchań tych osób prokuratura, przypominają czasu niesławnej Informacji Wojskowej. Wtedy też prokurator wychodził wielokrotnie w czasie przesłuchania z pokoju, po pewnym czasie wracał i dopiero zadawał kolejne pytania. To jest sytuacja jednoznaczna: w sąsiadującym z miejscem przesłuchania pokoju są oficerowie WSI i to oni sterują tym przesłuchaniem. [...] Problem w tym, że grupa, która w tej chwili kreuje politykę WSI, ma duży wpływ na działalność prokuratury. Ta sama z siebie nic nie robi. WSI szukają możliwości wpływania na decyzje prokuratury i innych organów poprzez lokowanie tam swoich ludzi, poprzez łapanie osób pracujących w tych organach na czynach nie całkiem zgodnych z prawem, szukanie haków. Zwłaszcza ludzie dawnej WSI byli mistrzami takich działań. I nadal tak postępują [podkreślenia – autor]

Gen. Tadeusz Rusak, cytat za: Sławomir Cenckiewicz „Długie ramię Moskwy”, str. 413-414.

I na koniec o deklach. Ja się nie zgadzam, żeby ci ludzie nosili czapki z orłem w koronie. To nieprzyzwoite. Niech będzie jak ma być, ale niech im dadzą inne czapki i po epolecie. Po to, żeby porządkować świat, żeby bajzlu wszechogarniającego na nim nie było. Wzór jest. ROLEX

17 marca 2012 "Wiosna wyprzedziła kalendarz" - powiedział jeden z prezenterów TVN 24 w sprawie pogody. Sprawdza się zasada, że żeby przewrócić ludziom w głowach, najpierw należy pozamieniać słowa i sytuacje, żeby ukształtować nową świadomość człowieka. Jak to” wiosna wyprzedziła kalendarz”???? Wiosna przychodzi wtedy, kiedy przychodzi, kiedy przyroda budzi się do życia, bo Pan Bóg nad światem czuwa- a nie jakiś kalendarz ustanowiony przez człowieka, który ustanawia „ wiosnę kalendarzową”. Świat ma „ wiosnę kalendarzową” gdzieś.. Człowiek może sobie ustanawiać, co mu się żywnie podoba w teorii, ale praktyka życia i przyrody jest na ogół inna… Ludzie nieraz do mnie mówią: „miała być ładna pogoda”, miał padać deszcz’, miało być Słońce”??? „ Jak to miało być? - pytam. Kto zaprogramował i postanowił, że „miało być”? Człowiek? Instytut metorologiczny? On sobie może.. Powróżyć z fusów.. Ile to razy te wszystkie przewidywania się nie sprawdzają? Mimo nowoczesnego sprzętu, wielkiego ludzkiego wysiłku, precyzji, w której podobno tkwi siła.. Wystarczy, że wiatr zmieni kierunek.. A czy to człowiek ma wpływ na kierunek wiatru? Ale udaje, że ma.. Może najwyżej powiedzieć, jaka pogoda była wczoraj i opowiadać w nieskończoność, jaka jest teraz.. I przypuszczać prawdopodobnie mniejpewniej - jaka może być w najbliższym czasie. I często się mylić.. To psu na budę - takie przepowiadanie pogody… Nawet pogodę chcą zawłaszczyć stwarzając wrażenie, że mają na nią wpływ.. Manipulują czasem, nie tylko czasami - ale czasem i na stałe. Chcą pokazać, jacy to ludzie są wielcy, że nawet mogą przestawić czas. Człowiek chce wszystko odgadnąć rozumem, nie wierzy w Pana Boga, nie wierzy, że wszystko na tym Bożym świecie, co tyczy przyrody, odbywa się poza jego zasięgiem.. Nie ma wpływu na burze, trzęsienia Ziemi, wiatr, deszcz, trąby powietrzne, zmiany klimatu- żadnego wpływu. Jest za cienki Bolek - przepraszam Bolka. No właśnie... Kto w końcu jest tym” Bolkiem”? Bo pan Lech Wałęsa twierdzi, że to nie on.. Mimo stert dokumentów w temacie lata 1970-76 Ostatnio mówił, że do Stoczni Służba Bezpieczeństwa motorówką Marynarki Wojennej przywiozła jego sobowtóra..(???) Wszystko być może, bo to dotyczy człowieka, a nie przyrody.. Przyroda rządzi się swoimi prawami, a człowiek swoimi. A powinien stosować się do praw przyrody. Może mówić, co mu przysłowiowa ślina na język przyniesie.. Może mataczyć, zmieniać zdanie, konfabulować.. To się wcześniej czy później zemści.. Mimo Matki Boskiej w klapie. A nie prościej sprawdzić w dokumentach, co kto podpisywał i zapytać tych, co prowadzili motorówkę do Stoczni czy był w niej Lech Wałęsa? Tak jak mówiła za życia pani Anna Walentynowicz poległa w „ zamachu smoleńskim”- suwnicowa ze Stoczni, jednak nieugięta i prawdziwa, a nie fałszywa, jak inni prorocy? Albo zapytać tego sobowtóra Lecha Wałęsy, który mieszka w Chynowie za Grójcem i prowadzi sklep, którego miałem okazję poznać osobiście - czy sobowtórował Lechowi Wałęsie w tamtych czasach, czy też nie? Przecież musi pamiętać… Takich rzeczy się nie zapomnina.. A przy okazji: czy moralnym jest zwalenie wszystkiego na sobowtóra z Chynowa? Pomiędzy fałszywymi prorokami zwykły człowiek może się zagubić, tym bardziej, że tych fałszywych proroków jest multum wszędzie dookoła, głównie w środkach masowej dezinformacji- i opowiadają ludowi głodne kawałki w każdym temacie, czy to tyczy gospodarki, kultury, muzyki, sztuki, rynków finansowych, polityki wschodniej, naszej marginalnej roli w Unii Europejskiej, gdzie rządzi tandem Sarkozy- Merkel. Jest jedna rzecz; podlegamy systematycznemu procesowi narzucania ma określonych prawd generowanych przez fałszywych proroków.. Bardzo łatwo się w tym pogubić.. Bo właśnie chodzi o ten zamęt! Żebyśmy w tym zamęcie żyli, żebyśmy nie wiedzieli, co jest prawdą, a co jest fałszem, żebyśmy się w nieskończoność spierali, brali za łby, kłócili.. Wtedy dla władzy jest dobrze, ona ma odrobinę spokoju od nas, dla których podobno jest.. A jakoś wszystko, co robi - robi przeciwko nam.. A jest dla nas! Teraz szykuje się do wprowadzenia podatku bankowego, niby to przeciw bankom, które się bogacą, a nie płacą podatków.. A tak naprawdę - przeciwko nam.. Dla każdego średnio - inteligentnego człowieka jest jasnym, że każdy podatek wprowadzony przez socjalistów jest przerzucany na konsumenta.. A skąd niby bank ma zapłacić podatek bankowy? Skąd ma wziąć pieniądze? Dodrukować jak socjalistyczne rządy? Czy może wyciągnąć od swoich klientów..? W interesie biurokratycznego państwa.. Bo biurokracja chce żyć! I to jak.. Zawsze naszym kosztem.. Na ogół na deficycie.. Socjalizm to jeden wielki deficyt.. Ciągle powiększany, aż do pęknięcia.. Bo przecież nadmuchiwany balon musi w końcu pęknąć.. Ładnie określił deficyt Talleyrand-Perigord… Charles- Maurice de Talleyrand..”Deficyt: to, co się ma, mając mniej, niż gdyby się nie miało nic”. W socjalizmie się niema, ale się pobiera.. Bo przecież tych pieniędzy, które biurokracja marnuje codziennie w najlepszym ustroju świata, tak naprawdę nie ma.. Są papierki podrukowane w różnych kolorach, wydane - i owszem - ale niemające pokrycia w pracy.. Praca nie została wykonana, oprócz pracy w drukarni. Przy drukowaniu.. I malowaniu farbą.. Może kolejne pokolenia idące za nami tę pracę wykonają, których niepowstałe owoce przejadają już dziś biurokraci? Czy moralnym jest życie biurokracji na koszt przyszłych pokoleń? I propaganda wmawia nam, że żyjemy na kredyt.. To biurokracja żyje z nas, na nasz koszt, windując zadłużenie do niebywałych rozmiarów.. Zwykły człowiek, który żyje skromnie, ale z owoców własnej pracy - nie żyje na kredyt.. Chyba, że pożyczył pieniądze w banku, wtedy - do czasu jego spłacenia - żyje na kredyt.. Ale na taki, jaki go stać.. Bo na przykład w Grecji, gdzie Grecy żyją w socjalizmie od lat, długi sięgają jakiś koszmarnych sum, dochodzących do 400 miliardów euro i w związku z tym ich rząd prawdziwy, tak jak nasz- Komisja Europejska zażyczyła sobie od Grecji, żeby ta wpisała do Konstytucji zapis, iż dług zagraniczny - jeśli chodzi o spłatę- ma pierwszeństwo przed wywiązywaniem się państwa z obowiązków konstytucyjnych na przykład wypłaty emerytur(????) Prawda, że niezłe? Bankierzy najpierw- a potem reszta.. Tak jak u nas.. Gdy upada firma, najpierw pieniądze komornik zabiera dla państwa- dla Urzędu Skarbowego i dla ZUS-u.. Nie dla tych, którzy dostarczali towar i mają w bankrutującej firmie pieniądze.. Najpierw biorą ci wszyscy, którzy do firmy ani grosza nie dołożyli- wprost przeciwnie- rabowali tę firmę przez lata, obskubywali ją, nękali kontrolami, żeby wydusić jak najwięcej - a na pogrzebie są pierwsi.. Nie dość, że w jakimś stopniu doprowadzili do pogrzebu- to jeszcze podczas patroszenia rozpychają się do przodu.. Tak uchwalili demokratycznie ustawodawcy.. Najpierw państwo- a potem „obywatel” ze swoją firmą.. I gdzie tu prawa obywatelskie? Jeśli nie liczyć prawa do płacenia państwu. Najlepiej wszystkiego, co się ma.. Bo państwo ponad wszystkim... Przede wszystkim ponad” obywatelem”, dla którego podobno jest.. Cwaniak Talleyrand powtarzał, że” moje poglądy zależą od pogody”.. Może to i prawda.. Poglądy demokratów też zależą od pogody i może, dlatego rozbudowali propagandowy sektor pogodowy w każdym środku masowej dezinformacji.. Ale wszyscy sprawach fundamentalnych zgodnie idą w określonym kierunku.. W kierunku rabowania nas i panowania nad nami.. Dlatego nazywają nas” obywatelami”, czyli ludźmi przywiązanymi łańcuchami przepisów do państwa.. Tak mocno jak to tylko możliwe i jeszcze mocniej.. Bo „obywatel” jest państwa, jest niewolnikiem państwa biurokratycznego.. Wiosna niczego nie wyprzedziła.. Wiosna po prostu przyszła. Ale nadzorcy przyspieszają.. Wyprzedzają zdrowy rozsądek.. W republice łgarzy wszystko jest możliwe do zakłamania.. Nawet zjeżdżają na nartach pod górę.. WJR

SWIFT odcina Iran od międzynarodowej sieci transakcji finansowych SWIFT – Stowarzyszenie na rzecz Światowej Międzybankowej Telekomunikacji Finansowej, czyli globalna sieć obsługująca wymianę finansowo-informatyczną największych banków i giełd światowych – ogłosiło o odcięciu Iranu ze swojej sieci. Ogłoszona 15 marca br. w Brukseli decyzja kierownictwa SWIFT podpiera się nałożonymi przez Unię Europejską sankcjami przeciwko Iranowi, któremu mocarstwa światowe pod dyktando Izraela, zabroniły rozwijania energii nuklearnej.

“Odcięcie banków [irańskich] jest nadzwyczajnym i bezprecedensowym krokiem ze strony SWIFT” – oświadczył szef Stowarzyszenia, Lazaro Campos. Do radykalnego kroku odcięcia Iranu od międzynarodowej sieci wezwała w styczniu br. organizacja ‘United Against Nuclear Iran’. Organizacja ta jest tubą propagandową syjonistycznych neokonserwatystów amerykańskich i izraelskich Żydów. W radzie nadzorczej tej “pozarządowej organizacji” zasiada m.in. Meir Dagan, były szef izraelskiego wywiadu Mossad. Stowarzyszenie SWIFT (Society for Worldwide Interbank Financial Telecommunication) z główną siedzibą w Brukseli zawiązały w 1973 roku międzynarodowe instytucje finansowe. Obecnie SWIFT zrzesza “ponad 9000 instytucji finansowych z 209 krajów”. W 2011 roku przeprowadzono 4,431,099,899 transakcji międzybankowych i giełdowych o nie ujawnionej całkowitej kwocie, jednak często jedna operacja obejmuje kwoty rzędu wielu milionów dolarów.

Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) – www.bibula.com – na podstawie Yahoo News (2012-03-15)

http://www.bibula.com/

Sposób na rządzenie Wbrew pozorom rządzenie nie jest zajęciem zbyt trudnym, wymagającym jakichś specjalnych predyspozycji i umiejętności, pod warunkiem jednak, że rządzący będzie się kierował sprawdzoną przez wieki metodą rządzenia "divide et impera", czyli "dziel i rządź". Dziel ludzi na swoich i obcych, przydatnych i niepotrzebnych, napuszczaj ich na siebie, konfliktuj całe grupy społeczne, zawodowe, rozdawaj i zabieraj przywileje, szukaj i wskazuj winnych, udawaj wroga i przyjaciela itd. Repertuar pomysłów na rządzenie przez dzielenie wydaje się nieograniczony. Doskonale opanowali to nasi zaborcy i okupanci. Po co to wszystko, skoro i tak przyjdzie moment, że trzeba będzie oddać władzę? Jednak w naszej rzeczywistości politycznej po 1989 roku utrata władzy nigdy nie oznaczała utraty wpływu na władzę. Poza krótkim okresem rządów Jana Olszewskiego i Jarosława Kaczyńskiego władza w Polsce znajduje się od ponad 20 lat w rękach tych samych ludzi wyłonionych przy Okrągłym Stole czy nawet wcześniej, bo w czasie rozmów z Kiszczakiem w Magdalence. Niedawno dowiedziałem się - o czym mówił dr Marek Ciesielczyk - że człowiek, z którym przegrałem w 1980 roku wybory na szefa Komisji Zakładowej NSZZ "Solidarność" Radia i Telewizji, Piotr Mroczyk, opozycjonista i szef radia Wolna Europa w III RP, miał być tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa, jako TW "69", i to już od 1972 roku. Ile jeszcze tego typu tajemnic kryje historia peerelowskiej agentury, skoro dla Leszka Czarneckiego, dziś jednego z najbogatszych biznesmenów, zaczęła się, gdy jako 18-letni uczeń liceum stał się w 1980 roku agentem bezpieki pod kryptonimem TW "Ernest". Dziś, jako miliarder, poprzez swój bank, udziela kredytu Grzegorzowi Hajdarowiczowi, głównemu udziałowcowi Presspubliki, pacyfikując tym samym niezależny od władzy kierunek rozwoju tego medialnego koncernu. Ilu jeszcze ludzi uwikłanych w komunistyczną agenturę zachowuje lojalność względem swoich dawnych oficerów prowadzących? Dlatego tak trudno dziś odróżnić poczynania byłych komunistów z czasów PRL od polityki uprawianej przez lewicowo-liberalne pseudoelity oraz tzw. dawnych opozycjonistów. Zdumienie i same znaki zapytania musi budzić niczym nieskrywana sympatia prezydenta Bronisława Komorowskiego dla ludzi dawnej WSI wykształconych na sowieckich uczelniach. Podobne zdumienie budzi postawa Jana Dworaka, przewodniczącego KRRiT, który podejmuje dziś decyzje w sprawie Telewizji Trwam tak, jakby nadal miał za swoich współpracowników - jak w latach 90.

- Andrzeja Drawicza (TW "Kowalski") czy Lwa Rywina, powołującego się później, w słynnej aferze z Adamem Michnikiem, na "grupę trzymającą władzę". Powrót do pomysłu pociągnięcia do odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu polityków Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry ma na celu przypomnienie elektoratowi władzy, jak wielkim zagrożeniem był i jest nadal niezrealizowany projekt IV RP. "Odgrzanie wroga" pełni, więc funkcję mobilizacyjną dla Platformy, SLD i Palikota. W istocie projekt IV RP łamał monopol oligarchicznej władzy i proponował poszerzenie społecznej bazy rządzenia. Do tego samego, ale w jakże innym celu dążył rząd Tuska, zwiększając przez ostatnie 5 lat o prawie 100 tysięcy zatrudnienie w administracji. Dziś ta armia urzędników, powiększona o ich rodziny, jest jego mocnym zapleczem wyborczym. Tak samo jak wielotysięczna grupa osadzonych w więzieniach głosująca zawsze na tych, którzy mają w swoim programie wyborczym łagodniejsze wyroki. "Dziel i rządź" to ciemna strona władzy, zaprzeczenie polityki rozumianej, jako roztropna troska o dobro wspólne. Wojciech Reszczyński

Środowiska libertyńskie, ateistyczne i masońskie Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski abp Józef Michalik w Liście Apostolskim u progu Wielkiego Postu jak najbardziej słusznie napisał: „Widzimy jak planowo atakowany jest dziś Kościół przez różne środowiska libertyńskie, ateistyczne i masońskie. Nie oszczędzają Kościoła liberalne telewizje i takież pisma. Nawet rządowe instytucje, niby promując pluralizm medialny, ostatnio zdyskryminowały katolicką telewizję, co na szczęście budzi świadomość narodu”. List metropolity przemyskiego, który w swym „Liście” wzywa wiernych do pokuty i nowej ewangelizacji, wywołał sprzeciw tak zwanych środowisk postępowych zatroskanych o „właściwy kształt” Kościoła. Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Przecież rząd Donalda Tuska narusza konkordatowe podstawy relacji między państwem a Kościołem i chce narzucić bez konsultacji ze stroną kościelną likwidację Funduszu Kościelnego. Sam premier swego czasu też pokazał jak potrafi obrażać i poniżać ludzi wierzących traktując ich jak obywateli II kategorii pogardliwym stwierdzeniem o „moherowych beretach”. Donald Tusk tolerował antykatolickie wybryki Janusza Palikota, gdy był jeszcze w PO. Obecnie wykorzystuje jego ugrupowanie do odwracania uwagi on nieudolności swoich rządów oraz wprowadzenia w Polsce in vitro i związków partnerskich. Stefan Niesiołowski, poseł PO, słynie z niewybrednych i chamskich ataków na biskupów i księży. Wywodzący się z obozu władzy członkowie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji podważyli fundamenty demokracji przez reglamentowanie prawa dostępu do informacji. W toku kapturowego postępowania, przeprowadzonego według arbitralnie i uznaniowo stosowanych kryteriów, ograniczyli możliwość korzystania z Telewizji Trwam milionom ludzi, co ma znamiona dyskryminacji społeczności osób wierzących. Gołym okiem, zatem widać, że środowiska libertyńskie, ateistyczne i masońskie bardzo wyraźnie nasiliły swoje działania. Wystarczy poczytać choćby niektóre gazety. Jak czkawka wraca dialektyczny sofizmat, że wiara to „sprawa prywatna”, a „Kościół należy zamknąć w kruchcie”. Oświeceniowe przesądy rozwinięte w czasach komunizmu poprzez zbitkę pojęciową o „mieszaniu się Kościoła do polityki” ożyły i postawiły „obóz postępu i demokracji” na czele dziejowej misji „wyzwolenia Polski z okopów klerykalizmu”. Tendencje antykatolickie są żywo obecne w strukturach Unii Europejskiej. W 1923 roku, Richard Coudenhove–Kalergi w książce Pan – Europa, sformułował wizję Europy – sfederowanych Stanów Zjednoczonych Europy, jako tworu ponadpaństwowego stanowiącego zalążek państwa ogólnoświatowego. Twierdził, że należy przemodelować świadomość Europejczyków. Proponował pojęcie “lojalności europejskiej” i “narodu europejskiego”. Już wtedy pisał: “Każdy człowiek kulturalny musi pracować na tym, by tak jak dziś religia, tak jutro narodowość stała się prywatną sprawą każdej osoby”. W uniwersalizmie wolnomularskim sprzedawanym w otoczce liberalizmu dostrzega się obecność agresywnego laicyzmu i nastawienie antykatolickie. Ideologowie tego kierunku w Kościele katolickim upatrują wielkie zagrożenie na drodze realizacji swoich zamiarów. I nawet się z tym specjalnie nie kryją. Jan Maria Jackowski

Niestrawny Maur w koszulce Poprawność polityczna wkradła się już do wielu dziedzin naszego życia. Kształtująca się na naszych oczach nowomowa jest jednym z jej przejawów. To dzięki temu mamy dziś takie językowe dziwolągi jak “ministra Mucha” i “wicemarszałkini Nowicka”.

[I tu wtrąci się admin. Otóż jego zdaniem takie nowotworki językowe są potrzebne. Pozwalają odróżnić panią minister od "ministry" lub "ministerki", panią marszałek od "marszałkini", panią psycholog od "psycholożki", czy męża stanu od "mężyka stanu"]

Jednak nie jest to jeszcze szczyt osiągnięć postępowców w tej materii. O krok dalej poszli Austriacy. Zabrali się mianowicie za reformę niepoprawnego politycznie… jedzenia. Władze tego alpejskiego kraju uznały, że odtąd nie do zaakceptowania w restauracyjnym menu będą takie nazwy dań, jak sznycel cygański (Zigeunerschnitzel) i Maur w koszulce (Mohr im Hemd) – ciastko z kremem i czekoladą. Bo są to nazwy tak obraźliwe, że wprost nie do przełknięcia. Karp po... no właśnie, po jakiemu? Po izraelsku? Po semicku? Może po chazarsku? Czy po antykatolicku?

Pomysłodawcy usunięcia tych nazw z karty dań nie podali jednak, dla kogo są obraźliwe – Cyganów, Maurów czy może dla osób, które te potrawy zamawiają? Już wkrótce w Alpach zjemy wyłącznie sznycel romski, a na deser muzułmanina w koszulce. Na nic się zdają apele austriackich restauratorów, że dotychczasowe nazwy mają swoje historyczne pochodzenie i długą tradycję, a przenoszenie ich na siłę w obszar tabu językowego to kuriozum. Atak politpoprawnych cenzorów na potrawy jest kolejnym etapem tej ideologicznej walki. Już wcześniej udało im się doprowadzić do zniknięcia z półek sklepowych murzyńskiego chleba (Negerbrot). Ta nazwa ciemnego pieczywa została uznana za nielegalną i wycofana z oficjalnego użycia. Sytuacja ta stawia ludzi przed dylematem: czy goszcząc w Tyrolu, trzeba prosić piekarza o chleb afroaustriacki, a może o ten, którego nazwy nie wolno wymieniać? Ponieważ także decydenci z Warszawy lubią wybiegać przed szereg, jeśli chodzi o przyjmowanie unijnych nowinek, istnieje obawa, że bojownicy o politycznie poprawne menu i tolerancyjne jedzenie zostaną zaproszeni również do nas na występy gościnne. A pole do popisu mają nad Wisłą niemałe. Już teraz boję się nawet wspomnieć o pierogach ru… – nazwijmy je ogólnie pierogami ze wschodu. A co z karpiem po żydowsku? Czy pozostawanie tego przepisu w licznych polskich książkach kucharskich nie obraża mieszkańców Izraela? Czy tak jak ze szkolnych czytanek zniknął wierszyk “Murzynek Bambo”, tak samo przepyszne ciasto o podobnej nazwie zniknie wkrótce ze zbiorów przepisów naszych mam i babć? A kto wie, czy i biała kiełbasa nie jest w jakimś stopniu niepoprawna? “Pół kilko bezbarwnej” – usłyszymy wkrótce w mięsnym. Niemal o ciarki przyprawia zaś myśl, że do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości będzie mógł nas podać każdy Tatar za nazywanie porcji surowego, siekanego mięsa takim samym mianem jak jego osoby. Wielokrotnie doświadczaliśmy już, do jakich absurdów prowadzi ślepe uleganie dyktatowi politycznej poprawności. Sprawa z cenzurowaniem jedzenia jest tylko kolejnym dowodem na tragikomizm tej ideologii. Łukasz Sianozecki

Na kościoły tylko wierni mają płacić, a na stadiony wszyscy? Skoro kościoły mają budować i utrzymywać tylko wierzący i praktykujący katolicy, to - stosując tę samą miarę - stadiony powinni budować i utrzymywać tylko wierni i praktykujący kibice.

1. Moja dobiegająca osiemdziesiątki Ciocia, podobna jak dwie krople wody do mojej dawno zmarłej Matki, powiedziała tak: - skoro Tusk chce, żebym ja sama utrzymywała mój Kościół - to niech on sam utrzymuje tę swoją piłke nożną!

- Ja kilka razy w tygodniu chodze do kościoła - mówi Ciocia, a na stadionie nigdy nie byłam i się nie wybieram. To wycie, ta wrzawa, te szaliki, te burdy z policją, latające krzesła - nie, to nie moja wiara, nie moja religia, niech sobie Tusk w nią wierzy i na nią płaci. Ja nie chcę! - zakończyła swój buntowniczy wywód Ciocia.

2. Żeby kochanej Cioci nie denerwować, nawet jej nie powiedziałem, ze z podatków od swojej emerytury w samej tylko Warszawie pomogła wybudować dwa stadiony - jeden Legii i drugi Narodowy, chciaż taki naród jak ona, nigdy z tego stadionu nie skorzysta. I nie dodałem, że z podatków od swojej emerytury Ciocia wspomaga też rozmaitych "fyzjerów", co to trzepią kasę na handlowanie meczami oraz opłaca pensje prokuratorów, którzy później tych "fryzjerów" ścigają i bandytów już nie mają czasu ścigać. Nie wspomniałem, że opłaca też z podatków prawdziwego fryzjera pani "ministry" Muchy, strzygącego kasę w Centrum Sportu. Ugryzłem się w język, żeby Cioci nie powiedzieć, jaka kasa z jej podatków idzie na policyjne zabezpieczenie meczów, na przykład wczorajszych derbów Legia-Polonia. W mordę można wtedy dostać wszędzie, bo cała policja ochrania jeden stadion. I biedna Ciocia Sybiraczka, w moherowym berecie na głowie, za to wszystko płaci, choć nigdy z tego nie korzysta! Stadion Narodowy im wybudowała, a oni każą, żeby Świątynię Oaptrzności Bożej wybudowała sobie ze składek sama...

3. No właśnie, a co Państwo o tym sądzą? Czy moja Ciocia, niewierząca i niepraktykująca w piłkę nożną, powinna na nią płacić? Janusz Wojciechowski

Cóż to jest wolność? Wiele lat temu Komitet Zakładowy PZPR zaprosił grupę działaczy legalnego Związku Zawodowego na otwarte zebranie. Naiwność polska jest niezniszczalna, toteż po tym zebraniu członkowie Komitetu mówili prywatnie między sobą, że związkowcy nadają się tylko do wynoszenia popielniczek. Wspomnienie to wróciło mi jak żywe w trakcie transmisji TV Trwam z obrad połączonych Komisji Kultury i Środków Przekazu oraz Komisji Odpowiedzialności Państwowej w chwili, gdy kilku posłów SLD rozpoczęło akcję formalną, zmierzającą do ośmieszenia i zerwania obrad. Socjalkomunizm nie skończył się na przełomie 1989/90, ale urósł w siłę. Znalazła się wówczas w Sejmie grupa posłów, która udaremniła powrót Godła Rzeczypospolitej z okresu przed zamachem majowym, a więc ze zwartą koroną, zwieńczoną Krzyżem i bez pięcioramiennych gwiazdek w skrzydłach. Tożsamość narodu została w ten sposób podważona, a prekursorzy posłów SLD pozostawili narodowi w spadku ustrój bez ludzkiej twarzy, oraz patriotyzm kontrolowany przez nadrzędny wymóg walki ze wszystkim, co w jakikolwiek sposób przypomina Kościół i cywilizację łacińską. Rzekoma teoria ewolucji została tak wówczas tak głęboko wszczepiona w umysły, że dziś w połączeniu z „demokracją trzeciomajową” („wszystko i wszędzie większością głosów decydowane być powinno”) droga do uchwalenia przez Sejm aborcji, eutanazji, czy in vitro jest szeroko otwarta, bez potrzeby powoływania się na „postępowe” ustawodawstwo III Rzeszy. Coraz rzadziej pada pytanie „Cóż to jest Prawda?”. Częściej za to pytamy „Cóż to jest wolność?”. Młodzi posłowie SLD dobrze ilustrują idola władzy „ueber alles”. Nasi zachodni sąsiedzi po upadku narodowego socjalizmu nauczyli się ostrożności, do czego może doprowadzić dyktatura władzy. Już drugi prezydent RFN podaje się dymisji, jednak nie z powodu rozróbek niemieckich obywateli podczas Święta Niepodległości wolnej i suwerennej Polski. Polska dyplomacja przeszła do porządku dziennego nad tym skandalem. Ciekawe, co by się działo, gdyby to były bojówki białoruskie, skoro Polska legitymuje się wobec własnych obywateli demokracją taką, jakiej próbkę zaprezentował pan Jan Dworak, gdy w chwilę po zamknięciu obrad wspomnianej wyżej Komisji groził palcem Przewodniczącemu Komisji posłowi Arkadiuszowi Czartoryskiemu. Groźba okazała się realna, bo nie minęło12 godzin jak Klub PO wystąpił z wnioskiem o odebranie p. Czartoryskiemu funkcji Przewodniczącego Komisji. Należy ubolewać nad tym, że ludzie żyjący z dala od demokracji, albo ją niedoceniający, czyli „współcześni poganie”, bywają gnębieni z bronią w ręku, jak w Iraku czy w Afganistanie, w wyniku systemowego łamania przez kolejne rządy, w tym także przez rząd polski, praw Włodkowica, które ten Wielki Polak ogłosił już 600 lat temu na Soborze w Konstancji: (i) nie można nawracać pogan siłą, oraz (ii) ich ziemia i to, co się nad nią i pod nią znajduje, jest ich suwerenną własnością. Dlatego najlepszą rzeczą, jaką Polska może zrobić dla rozpoczęcia wyhamowywania rewolucji światowej jest wydostanie się z Unii Europejskiej, która autentycznie tyranizuje nasz naród i zmierza wprost do jego duchowej i fizycznej likwidacji, a nie rozsadzać od zewnątrz politycznie Białoruś pod dyktando Unii Europejskiej, pod pretekstem ochrony praw mniejszości polskiej. Inny Wielki Polak, prof. Feliks Koneczny, twórca od podstaw nauki o cywilizacjach udowadnia, że mieszanki cywilizacyjne są klęską dla społeczeństw. Niszczenie rodzimych cywilizacji w Trzecim Świecie niesie zamęt i śmierć. Po Bliskim Wschodzie Centralne Siły Polityczne, (które znają lepiej dzieła Konecznego, niż wszyscy Polacy razem wzięci) wydały wyrok na Afrykę Północną oraz Syrię. Eksterminacja przywódców politycznych w tych gromadnościowych cywilizacjach niesie zamęt i śmierć, i prowokuje społeczeństwa do walki wszystkich ze wszystkimi w imię nieokreślonej wolności. W tych antyludzkich działaniach CSP widać dwa nurty. Jeden, rosnący w siłę z dnia na dzień, utrudniający, a nawet paraliżujący pracę Kościoła na rzecz polepszania warunków podróży przez doczesność dla wszystkich pasażerów, bez względu na ich poglądy, rasę i cywilizację. Drugi polega na eliminowaniu Boga z ustawodawstw państwowych na rzecz tworzenia ateistycznego, globalnego porządku świata. CSP ustawicznie penetrują na różne sposoby kraje słowiańskie, aby sfinalizować tam importowaną ongiś z Niemiec wolnościową destrukcję.

Andrzej J. Horodecki

Tusk podpisał traktat fiskalny i coś jeszcze

1. W dniu 2 marca 2012 na szczycie w Brukseli Donald Tusk podpisał kontrowersyjny traktat fiskalny, ogłaszając jak to ma w zwyczaju na konferencji prasowej odniesienie kolejnego sukcesu na forum UE. Jego zapisy zaczną obowiązywać po ratyfikacji w 12 krajach w całej strefie euro od 1 stycznia 2013 roku, a w pozostałych 8 krajach UE nienależących do tej strefy (Czechy i W. Brytania go nie podpisały) tylko wtedy, kiedy wyrażą one na to zgodę, choć jak się wydaje Niemcy będą chciały uzależnić wykorzystanie środków na politykę regionalną w przyszłej perspektywie finansowej od stosowania się do jego ustaleń, w krajach, które nie są w strefie euro.

2.Do czego się zobowiązujemy, jeżeli zacznie on obowiązywać. Do rzeczy, które śmiem twierdzić, państwu na dorobku takiemu jak Polska, nie pozwolą na dogonienie w zakresie poziomu rozwoju infrastruktury technicznej i społecznej, krajów „starej” Unii Europejskiej. Wynika to z konieczności zrównoważenia budżetu państwa, a jeżeli już pojawi się deficyt to najwyżej do poziomu 0,5% PKB. Chodzi o tzw. deficyty strukturalny a więc sytuację w całym sektorze finansów publicznych (budżet państwa, budżety samorządów, budżety systemu ubezpieczeń społecznych), kiedy wydatki przekraczają dochody, ale bez uwzględnienia zarówno dochodów, jaki wydatków o charakterze nadzwyczajnym i jednorazowym. Skoro obecnie przy deficycie w sektorze finansów publicznych na poziomie 5,6% PKB na koniec 2011 roku, trzeba było powołać Krajowy Fundusz Drogowy poza sektorem finansów publicznych, żeby budować drogi z udziałem środków europejskich, to jak zapewnimy środki na wkład własny, przy konieczności osiągnięcia deficytu 11 razy mniejszego? Odpowiedź jest prosta albo dokonamy głębokich cięć w wydatkach o charakterze społecznym i wtedy jest jakaś szansa na wykorzystanie środków z następnej perspektywy finansowej UE na lata 2014-2020, albo nie będziemy budować infrastruktury w ogóle.

3. Ale to nie wszystko. W pakcie znajdują się zapisy o mechanizmie korygującym przygotowywanym przez Komisję Europejską w odniesieniu do krajów, w których deficyt przekracza wyznaczony poziom deficytu strukturalnego, programach partnerstwa budżetowego i gospodarczego dla krajów objętych procedurą nadmiernego deficytu, zatwierdzanych przez Radę UE i Komisję Europejską. Są także zapisy o koordynacji polityki gospodarczej krajów paktu, a także konieczność przedstawiania Radzie i KE ex ante reform polityki gospodarczej, które planuje się realizować w tych krajach. Co z tych ogólnych zapisów będzie wynikało dla praktyki budżetowej i gospodarczej poszczególnych krajów członkowskich, to na pewno doprecyzują za jakiś czas Niemcy i Francja i wtedy na protesty będzie już za późno? Wygląda, więc na to, będziemy mieli do czynienia z głęboką ingerencją instytucji europejskich Rady i KE zarówno w politykę budżetową jak i politykę gospodarczą krajów, które paktem zostaną objęte.

4. Jakby tego wszystkiego było mało, wczorajsza Rzeczpospolita napisała, że Tusk podpisał coś jeszcze tzn. dokument regulujący procedury postępowania przed Trybunałem Sprawiedliwości w Luksemburgu przeciw państwom, które naruszają reguły paktu. Z wnioskami do Trybunału przeciw państwom naruszającym pakt, może występować zarówno Komisja Europejska jak i każde państwo, które ratyfikowało pakt, a uznaje, że inne kraje prowadzą np. nieodpowiedzialną politykę budżetową. Okazuje się, że ministrowie rządu Tuska treść tego dodatkowego dokumentu poznali na 2 dni przed jego podpisaniem i tak naprawdę Rada Ministrów nie wyraziła formalnie zgody na jego podpisanie (nie ma uchwały RM w tej sprawie). Oczywiście dokument ten nie był konsultowany z Sejmem, a nawet z sejmową komisją ds. Unii Europejskiej, co do tej pory w sprawach europejskich się jeszcze nie zdarzyło. Wygląda więc na to,że to nie stwarzanie kłopotów przez Polskę na forum UE jest najważniejszym naszym priorytetem i ma przecierać Premierowi Tuskowi drogę do wymarzonego stanowiska przyszłego przewodniczącego KE. Zbigniew Kuźmiuk

Pomogli (-śmy) Grecji: Recesja jeszcze głębsza Według najnowszej prognozy Międzynarodowego Funduszu Walutowego tegoroczna recesja w Grecji będzie głębsza, niż przewidywano, i spadek PKB sięgnie 4,8 procent. Wskutek szybkiej redukcji deficytu przez rząd w Atenach gospodarka kraju wpadła w spiralę schładzania i kurczy się w błyskawicznym tempie. W tamtym roku PKB Grecji spadł o 6,9 procent. Jeszcze w grudniu MFW optymistycznie szacował, że tegoroczny spadek greckiego PKB wyniesie "tylko" 3 proc. , a w 2013 trend recesyjny wyhamuje do 0,3 procent. Obecnie widać, że nie ma na to najmniejszych szans. - Ryzyko niepowodzenia planów oszczędnościowych i programu reform pozostaje wyjątkowo wysokie i nie ma w nich miejsca na "poślizg" - ostrzegła szefowa MFW Christie Legarde. Przyjęty przez rząd w Atenach program naprawczy, autorstwa UE i MFW, polegający na drastycznych oszczędnościach budżetowych w celu redukcji deficytu doprowadził do zmniejszenia tegoż deficytu o rekordowe 11,5 proc. PKB w ciągu zaledwie dwóch lat (2010-2011). Jednocześnie jednak polityka ta spowodowała głęboką recesję i upadek gospodarki na skalę nieznaną we współczesnym świecie. Najnowsze dane wskazują, że sytuacja w Grecji praktycznie wymknęła się spod kontroli. - Grecja, wprowadzając restrykcyjną politykę fiskalną i jednocześnie nie zwiększając pozycji konkurencyjnej za granicą, wpadła w spiralę schładzania gospodarki, w której spadek wydatków budżetowych wpływa na zmniejszenie PKB i wywołuje efekt wtórny w postaci ograniczenia dochodów podatkowych, co jeszcze silniej wymusza dalsze ograniczenie wydatków budżetowych w kolejnym roku - wyjaśnia dr Cezary Mech, były wiceminister finansów. Błyskawicznie kurcząca się grecka gospodarka codziennie wyrzuca na bruk tysiące pracowników. - W czwartym kwartale 2011 r. bezrobocie w Grecji wzrosło z 17 proc. do 21 proc. i w pierwszych miesiącach tego roku nadal rośnie. Wśród ludzi młodych stopa bezrobocia doszła już do 48 proc. - zauważa Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK. Część ekspertów obawia się, że gospodarka grecka może skurczyć się w tym roku nawet o 8 proc. PKB - ostrzegł "Financial Times Deutschland". Cytowani przez dziennik analitycy Instytutu Badań nad Gospodarką Info w Monachium przewidują, że PKB Grecji spadnie w 2012 r. poniżej poziomu PKB krajów rozwijających się, takich jak Peru, Wietnam, Chile i Bangladesz. Jeszcze w 2009 r., przed uruchomieniem programów oszczędnościowych, Grecja zajmowała wysoką 35 pozycję w światowym rankingu. W ubiegłym roku spadła na miejsce 40. Tuż przed opublikowaniem swojej najnowszej pesymistycznej prognozy MFW zatwierdził 28 mld euro niskooprocentowanej pożyczki dla Aten z przeznaczeniem na spłatę długów. Tyle wyniesie udział MFW w drugim pakiecie pomocowym dla Aten, resztę - ponad 100 mld euro - ma wyłożyć Unia Europejska. Najbliższy termin wykupu greckich papierów dłużnych przypada 20 marca. Małgorzata Goss

Światowej sławy patolog kontra zakłamanie SMOLEŃSKIE Prof. Michael Baden: przyjeżdżam do Polski Ponowna autopsja pozwala określić tożsamość osoby, a przede wszystkim przyczyny śmierci, m.in. czy śmierć spowodowało coś, co się wydarzyło w samolocie, czy nastąpiła dopiero po uderzeniu w ziemię.
http://niezalezna.pl/25350-prof-michael-baden-przyjezdzam-do-polski

Prokuratura nie zgodziła się na udział międzynarodowego specjalisty w badaniach ciał ofiar smoleńskiej katastrofy. – To skandaliczna decyzja – mówią przedstawiciele rodzin i żądają zgody ministra zdrowia na prywatną sekcję zwłok. Światowej sławy patolog Michael Baden zgodził się przeprowadzić sekcje zwłok Przemysława Gosiewskiego i Janusza Kurtyki. Amerykański naukowiec brał udział m.in. w badaniach zwłok prezydenta Johna F. Kennedy’ego oraz szczątków cara Mikołaja II.
– Zamierzam przyjechać do Polski – mówi „Gazecie Polskiej Codziennie” prof. Baden. Oto fragment wywiadu, jaki przeprowadziła "Codzienna" z amerykańskim ekspertem:
Michael Baden: Ponowna autopsja pozwala określić tożsamość osoby, a przede wszystkim przyczyny śmierci, m.in. czy śmierć spowodowało coś, co się wydarzyło w samolocie, czy nastąpiła dopiero po uderzeniu w ziemię.
"Gazeta Polska Codziennie" (Krzysztof Zielke): Czego możemy się dowiedzieć dzięki ponownemu badaniu ciał ofiar aż dwa lata po ich śmierci? Michael Baden: Po pierwsze zdołamy właściwie zidentyfikować ciała. Poza tym będziemy mogli sprawdzić, czy w ciałach nie ma wskazówek, że ofiary zmarły, zanim samolot uderzył w ziemię. Mirosław Dakowski

Placet na rosyjskie błędy Rodziny smoleńskie są oburzone wypowiedzią Donalda Tuska. Premier stwierdził, że nie rozumie ich determinacji w sprawie ekshumacji ciał ich bliskich. Zdaniem Tuska, ekshumacja ciał ofiar to "bardzo delikatny temat". - Nie powinienem komentować determinacji niektórych rodzin na rzecz ekshumacji zwłok, nawet, jeśli nie rozumiem tej determinacji, bo nie rozumiem. Ale widocznie jest jakaś potrzeba, która tkwi w zranionych uczuciach rodzin ofiar - mówił wczoraj premier, odpowiadając na pytania dziennikarzy, czy ekshumacja ciała wicepremiera Przemysława Gosiewskiego może świadczyć o tym, że Rosjanie nie przyłożyli się do sekcji zwłok ofiar katastrofy, i czy popełniali błędy w tej kwestii. W ocenie szefa rządu, po katastrofie lotniczej trudno spodziewać się, żeby "wszystkie dane dotyczące ciał były perfekcyjne". Rodziny i ich pełnomocnicy są oburzeni takim postawieniem sprawy. - Najwidoczniej pan premier nie ma takiej empatii, nie potrafi przeżywać tragedii, to ja mu gratuluję. Jeżeli dowiedziałby się, nie widząc ciała swojej bliskiej osoby, że zamiast blondynem jest brunetem i zamiast metra osiemdziesięciu ma ona metr pięćdziesiąt i by mu to nie przeszkadzało, to trudno - mówi Bartosz Kownacki, pełnomocnik Ewy Błasik, wdowy po Andrzeju Błasiku, dowódcy Sił Powietrznych. - Pan premier w ogóle nie rozumie reguł postępowania przygotowawczego. Nie rozumie, co to znaczy prowadzić takie postępowanie. I taką postawę pan premier reprezentuje od początku, dając tym samym sygnał, że nie życzy sobie dogłębnego wyjaśniania tego, co wydarzyło się w Smoleńsku - komentuje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Małgorzata Wassermann, córka ministra Zbigniewa Wassermanna.
Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie, prowadząca śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej, poinformowała wczoraj w specjalnym komunikacie, że ekshumacja ciała Przemysława Gosiewskiego zostanie przeprowadzona w "najbliższym czasie". Biegli dokonali dotąd jednej czynności otwarcia zwłok - chodzi o ciało Zbigniewa Wassermanna. Wniosek o ekshumację Przemysława Gosiewskiego wdowa Beata Gosiewska złożyła już trzy miesiące po tragedii. - Byłam przekonana o słuszności tego kroku. Złożyłam wniosek trzy miesiące po katastrofie, widząc, że te czynności nie przebiegały prawidłowo w Rosji. Natomiast ten wniosek ciągle pozostaje bez rozpoznania. W tym momencie prokuratura zarządziła ekshumację niejako z urzędu, nie zwracając uwagi na mój wniosek - mówi Gosiewska. - Dobrze, że taka decyzja zapadła. Prokuratura podejmuje takie decyzje z urzędu, nie musi uzgadniać wniosku, ważne, że jest on realizowany. Co innego natomiast, że ta decyzja zapadła dopiero blisko dwa lata po katastrofie. Ale to zupełnie inna kwestia - mówi mecenas Kownacki. Prokuratura tłumaczy, że decyzja o przeprowadzeniu ekshumacji zwłok jest "decyzją indywidualną o charakterze szczególnym". "Prokuratura prowadząca śledztwo nie podejmuje tego typu decyzji ad hoc. Do jej podjęcia muszą być spełnione określone przesłanki formalnoprawne oraz zgromadzony odpowiedni materiał dowodowy, w oparciu, o który może nastąpić takie rozstrzygnięcie procesowe" - pisze prok. płk Zbigniew Rzepa w piątkowym komunikacie Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Decyzja o ekshumacji zwłok Gosiewskiego została podjęta ze względu na wątpliwości, które pojawiały się w toku śledztwa, związane z treścią dokumentacji sądowo-medycznej. "Ponieważ jednoznacznie nie wyjaśniono tych wątpliwości, WPO w Warszawie zwróciła się do biegłych z Katedry Medycyny Sądowej Akademii Medycznej we Wrocławiu o stosowną opinię. Biegli uznali, że wątpliwości tych nie da się wyjaśnić w inny sposób jak poprzez oględziny i sądowo-medyczne otwarcie i badanie zwłok, co w konsekwencji oznacza konieczność wyjęcia ciała z grobu. Wobec takiego stanowiska biegłych prowadzący śledztwo prokurator Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie zarządził ekshumację zwłok śp. Przemysława Gosiewskiego. Czynność ta odbędzie się w najbliższym czasie" - informuje prokuratura. Jak dowiedział się "Nasz Dziennik", w skład zespołu będą wchodzić biegli z Katedry Medycyny Sądowej Akademii Medycznej we Wrocławiu, ale też eksperci z Uniwersytetu Medycznego w Gdańsku, z Collegium Medicum Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Bydgoszczy i Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego? Łącznie zespół będzie tworzyć - według prokuratury - sześć osób.
Spór o biegłego Beata Gosiewska chce, by w badaniu uczestniczył biegły z USA, Michael Baden, jeden z najwybitniejszych lekarzy sądowych, który badał m.in. ciało prezydenta Johna F. Kennedy´ego. - Byliśmy wielokrotnie oszukiwani, a człowiek okłamywany nie ma już zaufania. Dlatego chciałabym powołać eksperta uznanego, o światowej sławie, z USA, natomiast mam wrażenie, że prokuratura, która powołała swoich ekspertów, nie zamierza powoływać kolejnego. Tak jak pierwszy wniosek jest pozostawiony bez rozpoznania, równie dobrze prokuratura może nie rozpoznać drugiego wniosku - tłumaczy Gosiewska. Wniosek jej pełnomocnika, mec. Rafała Rogalskiego, w tej sprawie wpłynął do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie 15 marca. Jeżeli śledczy wyrażą zgodę, dołączy on do zespołu biegłych powołanego przez prokuraturę wojskową. W uzasadnieniu wniosku mec. Rogalski wskazał, że "stan polskiej medycyny sądowej daleki jest od standardów przyjętych w rozwiniętych krajach europejskich i USA". Podał też, iż dołączenie do zespołu wskazanego biegłego będzie miało "walor transparentności ustaleń eksperckich". Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie nie podjęła jeszcze decyzji w sprawie rozpatrzenia tego wniosku. Jak zapewnia - o rozstrzygnięciu w tej kwestii w pierwszej kolejności poinformowana zostanie rodzina oraz jej pełnomocnik?·Zdaniem prawników, śledczy powinni przychylić się do wniosku, mimo że wiążą się z tym pewne komplikacje - m.in. trzeba byłoby dokonać szybkiego tłumaczenia dokumentacji sądowo-medycznej na język angielski.
- Absolutnie nie można odmówić tego wdowie. Jeżeli tylko ten człowiek posiada stosowne kwalifikacje i wykaże się nimi przed polskimi organami ścigania, to nie ma powodu do odmowy. Jest to tak wyjątkowa czynność, że tego rodzaju sugestie ze strony rodziny powinny zostać uwzględnione. To nie żaden wyraz braku zaufania do polskich biegłych - ocenia Piotr Pszczółkowski, pełnomocnik Jarosława Kaczyńskiego. Według niego, dla śledczych nie powinien mieć znaczenia w ogóle fakt, iż wniosek wpłynął do prokuratury na krótko przed zamierzonymi czynnościami. - Być może wdowa miała taką możliwość dopiero teraz. Grunt, że wniosek wpłynął przed ekshumacją. Jeżeli biegły stawi się na czynność, nie ma żadnego powodu, by go nie dopuścić. Inaczej prokuratura wykazałaby się złą wolą. Pani Gosiewska ma do tego święte prawo, by taki mąż zaufania przy ekshumacji był - kwituje prawnik. Anna Ambroziak

Tajny traktat Tuska Prawo i Sprawiedliwość domaga się przedstawienia w Sejmie przez premiera Donalda Tuska informacji w sprawie dodatkowego dokumentu, który rząd zaakceptował wraz z unijnym paktem fiskalnym. Dokument ten określa, w jaki sposób przed Trybunałem Sprawiedliwości będą stawiane państwa łamiące pakt fiskalny. O istnieniu dodatkowego zobowiązania polski Sejm nie został w ogóle poinformowany. Premier Tusk dał wczoraj do zrozumienia, że żadnego problemu w związku z tą sprawą nie widzi. Podczas kolejnego posiedzenia Sejmu posłowie Prawa i Sprawiedliwości chcą złożyć wniosek o rozszerzenie porządku obrad o informację premiera w sprawie dokumentu, na jaki rząd przystał w konsekwencji zaakceptowania paktu fiskalnego. Chcieliby też wiedzieć, "ile jeszcze tajnych protokołów zawiera pakt fiskalny". Relację w tej sprawie posłowie PiS chcą również usłyszeć na posiedzeniu sejmowej Komisji do spraw Unii Europejskiej. - Sam fakt podpisywania tajnych protokołów jest naruszeniem prawa. W związku z tym domagamy się informacji ze strony premiera Donalda Tuska na ten temat - powiedział przewodniczący klubu PiS Mariusz Błaszczak. Zwrócił uwagę, że o istnieniu dodatkowego dokumentu do paktu fiskalnego, który będzie przedmiotem ratyfikacji, do tej pory nie zostali poinformowani posłowie. - Widać, jaką postawę ma ta władza. Nie konsultuje z parlamentem, nie rozmawia ze społeczeństwem. To tak jak w przypadku umowy ACTA. Premier Tusk wychodzi i mówi: "Podjąłem decyzję, a później będę ją konsultował". Władza jest arogancka, jest niekompetentna, bo albo nie wie, co podpisuje, albo podpisuje świadomie, łamiąc porządek prawny, jaki w naszym kraju obowiązuje - dodał Błaszczak. Krzysztof Szczerski (PiS) z sejmowej Komisji do spraw Unii Europejskiej, jako praktykę nie do przyjęcia ocenił sytuację, w której premier podpisuje dokumenty, nie informując parlamentu ani o tym, że je negocjuje, ani o tym, że je podpisał. - Czy premier miał upoważnienie, żeby ten dokument podpisać? Czy miał w ogóle zamiar w jakikolwiek sposób go ratyfikować w Polsce? Czy też był tak tajny, że nikt o nim miał nie wiedzieć? - dopytywał się Szczerski, były wiceszef MSZ.

O nas bez nas Krzysztof Szczerski dodał, że dokument, o którym mowa, stanowi dla Polski pewne zobowiązanie. - Nie jest to dokument deklaracji politycznej mówiący o tym, że będziemy razem działać dla dobra świata i Europy, a premier Tusk jest najlepszym premierem na świecie. Nie, to są konkretne zobowiązania, obejmujące obowiązki polskiego państwa. Premier to podpisał, w ogóle nikomu o tym nie mówiąc, chyba, że powiedział o tym swoim kolegom z partii - dodał. Jak wyjaśniał, dokument jest rozwinięciem paktu fiskalnego mówiącym o tym, w jaki sposób przed Trybunał Sprawiedliwości będą stawiane państwa łamiące ten pakt.

- To jest wykonawczy dokument do paktu, niemniej jednak z jego treści wynika, że to jego część nieodzowna i nie da się jej rozdzielić z traktatem - ocenił Szczerski, specjalista z dziedziny prawa międzynarodowego. Premier Donald Tusk, reagując na zarzuty opozycji, zdawał się przekonywać, że żadnego problemu nie widzi. Według niego, takie dodatkowe deklaracje towarzyszą "każdemu traktatowi czy prawie każdej decyzji Unii Europejskiej" i "są ustalane na poziomie ambasadorów". - Oczywiście przy naszej wiedzy, ale nie są przedmiotem traktatu czy umowy międzynarodowej. Podlegają dynamicznym zmianom, ocenom, a co do ich treści, istoty one też z punktu widzenia Polski nie mają żadnego znaczenia - mówił Tusk. - Dlatego albo niekompetencja, albo zła wola stoją za tym zamieszaniem. I w najdrobniejszych szczegółach jeszcze tę kwestię sprawdzałem - spodziewając się tego pytania - z moimi ministrami odpowiedzialnymi za politykę europejską i oni byli bardzo, bardzo zdziwieni, że ktoś mógł wpaść na taki pomysł, żeby robić z tego jakieś zamieszanie - dodał premier. Ministerstwo Spraw Zagranicznych w wydanym wczoraj oświadczeniu stwierdziło, że "Ustalenia dotyczące art. 8 Traktatu nie są częścią Traktatu o stabilności, koordynacji i zarządzaniu w Unii Gospodarczej i Walutowej (tzw. "paktu fiskalnego"), nie są tym samym umową międzynarodową ani protokołem do niej i nie były podpisywane przez szefów państw i rządów. Uzgodnienia odzwierciedlają polityczne ustalenia - mają charakter wspólnej deklaracji złożonej w momencie podpisywania Traktatu. Podobny charakter mają dziesiątki deklaracji składanych przy podpisywaniu kolejnych traktatów zawieranych w ramach UE". Artur Kowalski

III RP - system przyzwoleń Platforma Obywatelska, partia ongiś głosząca potrzebę budowy IV RP, (czyli państwa lepszej, jakości), sprzedała się systemowi III RP. Za co? Za przyzwolenia. PO przyzwala na patologie, a grupy interesów z tych patologii korzystające przyzwalają jej na rządzenie. Ale nie jest to przyzwolenie bezwarunkowe. PO sprzedała się za władzę i korzyści wiążące się z jej sprawowaniem. Dla jednych są to pieniądze, dla innych sława albo poczucie osobistej ważności. Pisałem już, że nasza III Rzeczpospolita to systemem dławiony przez kłamstwo, którego rozwój ograniczany jest przez „Bolkowatość”, czyli przyzwolenie na kłamstwo widoczne w zachowaniu części elit. Dzisiaj wskazuję na kolejną ważną cechę III RP – skalę przyzwoleń na patologie korupcyjne.

Głębsze warstwy korupcji W ostatnim tygodniu zostały ukazane kolejne warstwy mechanizmów korupcyjnych występujących przy informatyzacji urzędów publicznych. Dowiedzieliśmy się m.in., że zawyżanie przez urzędników cen w kontraktach informatycznych miało charakter powszechny. „Rzeczpospolita” (z 7 marca br.) pisze: „Możemy już mówić o trwałym systemie korupcyjnym w administracji państwowej. W zamian za gwarancje pracy i korzyści materialne pracownicy największych instytucji publicznych z MSWiA, ZUS, policją i strażą pożarną włącznie podpisywali z firmami kontrakty na niebotyczne sumy, z aneksami uniemożliwiającymi w praktyce ich zerwanie”. Szacuje się, że tylko za ostatnie lata straty sięgają kilku miliardów złotych. Kontrakty tak konstruowano, że niemożliwe było ich zerwanie – firmy sprzedawały oprogramowanie, nie przekazując praw autorskich i tzw. kodów źródłowych. To generowało duże koszty ich obsługi. Firma mogła dowolnie żądać dodatkowych pieniędzy za aktualizację programu. (…) CBA i pion ds. przestępczości zorganizowanej warszawskiej Prokuratury Apelacyjnej ustaliły, że podobne reguły stosowano od lat. W procederze brały udział duże firmy działające na polskim rynku. Kontrakty były podpisywane na niewielką część całej kwoty zlecenia, a następnie „pompowane” (podpisywano aneksy, dorabiano dodatkowe aktualizacje itp.) przez skorumpowanych urzędników. I żeby nie było, że afera ta i twierdzenia o jej wielkiej skali to kolejny wymysł oszołomów, „Rzeczpospolita” dodaje: „Szef MSW Jacek Cichocki i Paweł Wojtunik, szef CBA, są zgodni: mamy do czynienia z największą aferą korupcyjną w administracji publicznej”. Mariusz Kamiński, b. szef CBA, mówi: „Niektóre firmy informatyczne zatrudniały członków rodzin wysokich urzędników państwowych i polityków. (…) Gdyby przyjrzeć się członkom rodzin oraz niektórym posłom, którzy po odejściu z Sejmu byli zatrudniani w bardzo ważnych firmach informatycznych, to widać, że jest to całe spektrum sceny politycznej – od UW przez lewicę, prawicę i PSL. Skala tego zjawiska przeraża” („Super Express”, 8 marca br.). Naszym zdaniem w materiale „Rzeczpospolitej” węzłowe znaczenie ma informacja następująca: „Mechanizm nadużyć został wypracowany w pierwszej połowie lat 90”.

Ani głupiec, ani cynik Komentując sprawę dla „Super Expressu” (8 marca br.), wieloletni poseł PO, minister spraw wewnętrznych i administracji w rządzie Jerzego Buzka, Marek Biernacki, mówi: „Najważniejsze jest jednak dla mnie, że zadziałały mechanizmy państwa, które zajęły się w końcu tą sprawą”. Nie chcę być złośliwy, ale przypominają mi się słowa platformowego kierownika państwa, który po katastrofie smoleńskiej, mając na myśli organizację pogrzebów ofiar, mówił: państwo zdało egzamin. I oto dla posła Biernackiego „zadziałały mechanizmy państwa”, gdyż ujawniona została (dodajmy: jak dotąd tylko ujawniona, bo jeszcze nieukarana ani wyeliminowana) patologia występująca w rdzeniowych instytucjach państwa od prawie dwóch dekad. Czy wypowiadając te słowa, poseł Biernacki pokazuje, że jest głupcem, który nie dostrzega absurdalności swoich słów, czy też cynikiem, który łże w żywe oczy? Wiem, że część czytelników „Gazety Polskiej” to zaskoczy, ale myślę, że ani jedno, ani drugie. Sądzę, że poseł Marek Biernacki nie tyle chce wprowadzić w błąd nas, ile przede wszystkim zwieść samego siebie. Dokładniej: chce samego siebie uspokoić. Członka partii rządzącej już drugą kadencję, b. szefa resortu spraw wewnętrznych, członka Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych można uznać za polityka, który w pewnym zakresie – nie największym, ale jednak istotnym – jest współtwórcą ładu instytucjonalnego III RP. Na przykład to min. Biernackiemu zawdzięczamy powołanie w policji tak ważnej dla zwalczania przestępczości zorganizowanej wyspecjalizowanej służby, jaką jest Centralne Biuro Śledcze.

Ślepota obowiązkowa A jednak – mimo specjalnych pionów policji, mimo działań tajnych służb, prokuratury, aparatu kontroli skarbowej, Najwyższej Izby Kontroli, specjalnego programu przeciwdziałania korupcji Fundacji Stefana Batorego i pewno wielu jeszcze innych instytucji kontrolnych – rozgałęzione patologie trwały przez tak wiele lat. Rozgałęzione, czyli znane niemałej liczbie osób. Patologie usytuowane w samym, powtórzmy to, rdzeniu maszynerii państwa. Dlaczego tak inteligentny obywatel jak Marek Biernacki prezentuje tak rażącą ślepotę na mechanizmy życia publicznego w Polsce? Jak to w ogóle jest możliwe? Upraszczając, ale tylko odrobinę, odpowiemy tak. Jedną z przyczyn jest to, że żyjemy w świecie takiej polityki i takich (dominujących) mediów, które powodują, iż ślepota jest tu obowiązkowa (por. mój tekst w ubiegłotygodniowej „Gazecie Polskiej”). I zarazem nie taka trudna. Odmowa wiedzy i przyzwolenie na zło działają, bowiem na poziomie na-wpół-świadomie przebiegających procesów myślowych. Mało, kto jest świadom swego zakłamania.

Czy III RP jest OK? Polaków interesujących się swoim krajem możemy podzielić na dwie grupy. Na tych, którzy uważają, że III RP w zasadzie jest OK, oraz na tych, którzy podkreślają, iż błędy konstrukcyjne III RP strukturalnie, a zatem trwale, deformują demokrację i blokują potencjał rozwojowy Polski. Zwolennicy, w tym współtwórcy III RP – niezależnie od tego, jakie informacje o patologiach by do nich spływały – nie chcą dopuścić do świadomości wiedzy o tym, że chore są nie tylko pewne fragmenty tkanki społecznej, ale i cały system. Że dla wyprostowania nie da się poprawić, jakości naszego państwa bez głębokiej przebudowy reguł gry w politykę i gospodarkę. Mało, kto ma, bowiem odwagę, by przyznać, że wiele lat swojego życia poświęcił na umacnianie spróchniałej konstrukcji oraz bronienie jej, jako (rzekomo) jedynej realnie możliwej. Normalny człowiek chce, bowiem zachować dobrą ocenę samego siebie i nieswojo czuje się, gdy tylko pomyśli, że jego działania i przyzwolenia wspomagają różne społeczne niesprawiedliwości i nieszczęścia. Dlatego odrzucanie tez o systemowym podłożu wielu problemów Polski jest obowiązkowe nie tylko dla polityków (i nie tylko tych aktualnie przy władzy). Owa ślepota jest psychologicznie potrzebna także wielu policjantom, pracownikom tajnych służb, prokuratorom, sędziom. I obowiązkowa przede wszystkim dla dziennikarzy – piewców III RP.

Platforma – partia sPeeSeLizowana Platforma Obywatelska, partia ongiś głosząca potrzebę budowy IV RP, (czyli państwa lepszej, jakości), sprzedała się systemowi III RP. Za co się sprzedała? Za przyzwolenia. PO przyzwala na patologie, a grupy interesów z tych patologii korzystające przyzwalają jej na rządzenie. Ale nie jest to przyzwolenie bezwarunkowe. Mówiąc dokładniej, PO sprzedała się za władzę i korzyści wiążące się z jej sprawowaniem. Dla jednych są to pieniądze, dla innych sława albo poczucie osobistej ważności („iluż to ludziom pomogłem znaleźć pracę w administracji i spółkach Skarbu Państwa!”). Można powiedzieć, że Platforma się sPeeSeLizowała. Wrosła w SLD-owską i PSL-owską tkankę klientelistycznych sieci korzyści. I być może właśnie te sieci stanowią istotę systemu III RP. Co tam wrosła! Platforma sama kreatywnie nawarstwia całe płachty powiązań przynoszących nowe korzyści. (Taka oto jest wartość dodana rządów PO).Sprzedany jest uwikłany. Dlatego tak trudno jest zwalczać patologie tym z polityków i urzędników, którym stare odruchy przyzwoitości nie są jeszcze obce. Dlatego tak ślamazarne są liczne postępowania karne i wyjaśniające. I zwróćmy uwagę: mimo wielkiej skali korupcji przy informatycznych przetargach, mimo ukazania głębokiego mechanizmu, media takie jak TVN, TVP i „Gazeta Wyborcza” sprawie tej nie poświęciły większej uwagi (przynajmniej do piątku 9 marca, gdy tekst niniejszy kończę). Czy to może oznaczać, że dalsze losy Jacka Cichockiego i Pawła Wojtunika kiepsko wyglądają? A… to zależy. Od dwóch spraw. Po pierwsze, od faktycznej skali powiązań i korzyści (sięgających przecież także firm międzynarodowych), od tego, jak daleko powiązania te sięgają. I po drugie – od tego, na ile panowie Cichocki i Wojtunik okażą się „elastyczni”. Andrzej Zybertowicz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
blacharz samochodowy 721[03] z2 03 u
monter kadlubow okretowych 721[02] z2 02 u
blacharz samochodowy 721[03] o1 02 n
blacharz 721[01] o1 04 n
monter kadlubow okretowych 721[02] o1 03 n
blacharz 721[01] o1 03 n
monter kadlubow okretowych 721[02] o1 07 u
blacharz samochodowy 721[03] z1 05 u
monter kadlubow okretowych 721[02] z1 04 n
blacharz samochodowy 721[03] z2 01 u
blacharz 721[01] z1 07 u
blacharz 721[01] z1 05 n
monter kadlubow okretowych 721[02] z1 02 n
monter kadlubow okretowych 721[02] o1 07 n
blacharz samochodowy 721[03] z1 04 n
51 721 736 Evaluation of the Cyclic Behaviour During High Temperature Fatique of Hot Works
03 80 721
blacharz samochodowy 721[03] z2 01 n
blacharz 721[01] z1 03 u

więcej podobnych podstron