Piłka nożna jest najważniejsza
Bronisław Wildstein 04-12-2010, ostatnia aktualizacja 04-12-2010 00:01
Akcentowanie przez aparat propagandowy, że premier nie jest „doktrynerem” czy „ideologiem”, w rzeczywistości oznacza, że nie prezentuje żadnych idei ani pomysłów poza nagim dążeniem do władzy
Jest fajnie, jest byczo, jest klawo. Polakom dzieje się dobrze, kiedy zarządza nimi najlepszy z możliwych rząd PO pod przewodem Donalda Tuska. Najważniejsze to aby nie przeszkadzać sobie: tzn. aby rząd nie przeszkadzał Polakom w zabawie, a Polacy nie przeszkadzali rządowi w zarządzaniu nimi.
Dlatego nie należy Polaków dzielić ani straszyć, bo to oznacza krytykę obecnego stanu rzeczy, nie mówiąc już o głębszej krytyce porządku III RP. Mamy wierzyć, że wszystko idzie ku najlepszemu w tym najlepszym z krajów, jakim jest Polska pod rządami partii miłości rugującej z życia publicznego nienawistników, a tym samym przywracającej jedność, która buduje. Mamy wierzyć, że nic nam nie grozi ani zagrozić nie może. Wreszcie jesteśmy definitywnie bezpieczni, a dzięki temu, że Tusk szabelką nie będzie pobrzękiwał, pokój wiekuisty będzie panował w Polsce i okolicach. W tym celu musimy tylko wyeliminować zagrożenia dla pokoju, czyli partię Jarosława Kaczyńskiego.
Czarna wizja krytyków demokracji od Platona po Ortegę y Gasseta realizuje się w Polsce pod rządami Tuska. Tyle tylko, że przedstawiana jest jako jej szczytowe osiągnięcie. Oczywiście, stan ten nie jest autorskim dziełem urzędującego obecnie premiera i zarządzanej przez niego partii. Składają się nań: globalna ewolucja cywilizacji i znanej nam formy demokracji, kryzys współczesnej Europy i wreszcie specyficzny stan postkomunistycznej, quasi-demokratycznej – w rzeczywistości dużo bliższej oligarchii – Polski. Wszystkie te elementy zostały jednak twórczo wykorzystane przez obecnego premiera i jego ekipę.
Polityka jako spektakl
Wiele napisano już o wizerunkowym charakterze polityki Tuska. Można uznać, że jest to przypadłość naszej medialnej epoki. W Polsce Tuska opiewana jest ona jednak jako spełnienie demokracji. Ile razy słyszymy i czytamy, że premier PO jest „nowoczesnym” politykiem, który umie komunikować się z „wyborcą”. Nieprzypadkowo określenie to zastąpiło staroświeckiego „obywatela”. Tradycyjny podmiot demokracji, członek wspólnoty równych, sprowadzony został do funkcji wybierania. Owa osławiona zdolność komunikacji jest bardzo specyficzną sztuką zabiegania o względy, która ma charakter manipulacji. Nie chodzi bowiem o umiejętność przekonania obywatela, ale o kunszt mamienia go. Propagandziści Tuska mówią to właściwie wprost.
Premier z PO nie przekonuje do politycznego projektu, gdyż takiego nie ma, ale do swojej osoby. I nie jest to osoba męża stanu, odpowiedzialnego polityka, który godzien jest sterować nawą państwa z powodu swoich talentów i przymiotów charakteru. W osobie premiera eksponowana jest witalność: młodzieńczość, sprawność fizyczna, wesołość, bezpośredniość. Kompetencje polityczne się nie pojawiają, a sama polityka zostaje zdezawuowana.
Chyba najbardziej uderzającą demonstracją tego zjawiska, które stanowi stały rys propagandy PO, była samorządowa kampania wyborcza. „Nie róbmy polityki. Budujmy boiska” – apelował z billboardów odmłodzony premier. Boiska bywały zastępowane przez „mosty” i „szkoły”, a nawet „Polskę”. Wynika z tego niedwuznacznie, że polityka przeszkadza w budowaniu.
Raz jeszcze trzeba powtórzyć, że jakkolwiek ten antymerytoryczny, wizerunkowy aspekt współczesnej demokracji ma charakter uniwersalny, to w Polsce osiągnął on skrajność. Nie jest formą działania przywódcy PO, ale jej treścią. Akcentowanie przez Tuska i jego aparat propagandowy, że nie jest on doktrynerem czy ideologiem, w rzeczywistości oznacza, że nie prezentuje żadnych idei ani pomysłów poza nagim dążeniem do władzy. Przy okazji fundamentalnej manipulacji ulega język, a więc rozumienie polityki. Zespół idei porządkujących rzeczywistość społeczną zrównany zostaje z ideologią, a polityczne przekonania z doktrynerstwem. Zamiast nich pojawia się spektakl na potrzeby maluczkich, do których zredukowani zostają obywatele.
Polityka jako przekleństwo
Polityka”, „klasa polityczna” prawie od początku III RP stały się jednoznacznie negatywnymi określeniami. Bardzo często sami politycy przeciwstawiali aspekt „merytoryczny” sprawy jej aspektowi „politycznemu”, z czego musiało wynikać, że ten drugi to sfera czystej i niepodlegającej żadnym regułom walki o władzę. Tak naprawdę określenie „polityczny” funkcjonowało i funkcjonuje do dziś w Polsce jako synonim słowa „partyjny”.
Wielokrotnie zresztą potępianie w czambuł „klasy politycznej” służyło osłonie środowisk politycznych miłych establishmentowi, a więc i mediom. Bardzo jaskrawo strategię tę oglądać możemy dziś, gdy wszelkie (prawdziwe i nieprawdziwe) przewiny PiS nagłaśniane są jak najszerzej, natomiast za grzechy partii rządzącej odpowiedzialni się stają politycy jako tacy. Najczystszy przykład takiej manipulacji obserwować mogliśmy w odniesieniu do afery hazardowej, za którą w całości winę ponosi PO i jej rząd. Udało się jednak odpowiedzialność rozproszyć na mityczną „klasę polityczną”.
Obrzydzanie polityki ma korzystne konsekwencje dla rządzących i dominujących środowisk, zwłaszcza jeśli mają one szerokie wpływy. Zniechęceni i rozczarowani obywatele przestają zajmować się polityką jako czymś niegodnym i w efekcie mało ważnym. Rządzący mogą więc działać poza kontrolą. Wydani są pokusie, którą Palton ilustrował przypowieścią o czyniącym niewidzialnym pierścieniu Gygesa. Któż jest w stanie jej się oprzeć?
Dezawuowanie polityki prowadzi do uwiądu debaty politycznej, a w konsekwencji wydrążenia demokracji z treści. W III RP demokracja nigdy jednak nie była traktowana poważnie.
Ten stan rzeczy owocował w przeszłości pieszczoną przez elity III RP ideą rządu fachowców. Aż dziw bierze, że zgadzamy się ciągle na niemerytoryczne gabinety wyłonionych w wyborach polityków, zamiast obsadzić resorty fachowcami, którzy optymalnie, a więc zgodnie z naukowymi zasadami, sterować będą państwem. Wydaje się rzeczą nieomal wstydliwą polemizować z tego typu nonsensami, ale z powodu ich notoryczności należy powiedzieć parę oczywistości.
Fachowcami od rządzenia, czyli polityki, powinni być politycy właśnie. Nie znaczy to, że politycy w Polsce po upadku komunizmu stanęli na wysokości zadania. To samo jednak można powiedzieć o innych korporacjach, np. prawnikach czy zarządzającej uniwersytetami kadrze profesorskiej. Nikt jednak nie apeluje o zastąpienie ich odmiennymi grupami zawodowymi. Owszem, w swoim działaniu politycy powinni się opierać na grupach fachowców działających w trustach mózgów czy think tankach, które zajmują się analizą rzeczywistości, prognozowaniem, a także przekuwaniem projektów politycznych na konkret. Brak tego typu ośrodków jest jedną z istotnych przypadłości polskiej polityki, co nie znaczy, że mogłyby one kiedykolwiek politykę zastąpić. Ostateczne decyzje muszą się znajdować w rękach polityków mediujących między rozmaitymi sferami życia oraz interesami. Muszą oni dokonywać wyborów między rozwiązaniami, których efektów nie sposób wymierzyć, i które, co być może ważniejsze, są ufundowane na zróżnicowanych dobrach i wartościach. Jak określać relacje między infrastrukturą, edukacją, obronnością, resortem sprawiedliwości a doraźną pomocą potrzebującym w świecie ograniczonych dóbr? A decyzje podejmować trzeba w sytuacji stale zmieniających się warunków.
Era postpolityczna
Z „rządem fachowców” współgrała teoria postpolityczności, wymysł zachodni, który w Polsce upowszechnił się w czasie ostatnich wyborów parlamentarnych. Na „ideologiczny” podobno projekt IV RP odpowiedzią miał być pragmatyczny rząd PO, który, dodatkowo, jakoby wpisywał się w światowe trendy końca historii. Wielkie spory ideowo-polityczne miały zostać już rozstrzygnięte, a mieszkańcom Zachodu pozostawało wyłącznie oddelegowanie władzy w ręce profesjonalistów, którzy będą dbali, aby przedsiębiorstwa, jakimi są państwa, uzyskiwały optymalne wyniki.
Wyobrażenie to opiera się na wielu błędnych diagnozach i nieporozumieniach. Historia ogłasza co rusz, że wcale nie ma zamiaru się skończyć. Ba, można założyć, że wkroczyła obecnie w niestabilny i niebezpieczny okres. Natomiast państwo z zasady różni się od przedsiębiorstwa, którego cel (zysk) jest stosunkowo łatwo określony i wymierzalny.
Państwo to forma istnienia narodu politycznego. Oczywiście jednym z jego celów jest dobrobyt mieszkańców, ale nawet ten wymiar rzeczy nie jest tak oczywisty. Nie jest łatwo rozsądzić, na ile chodzi o komfort żyjących dziś, a na ile o tworzenie zrębów trwałego dobrobytu, mając na względzie również przyszłe pokolenia. Polityka demokratyczna w sposób niepokojący potrafi stawać się skrajnie doraźna, a Tusk nawet steoretyzował tę przypadłość, mówiąc, że chodzi o „satysfakcję tu i teraz”, a nie o „przyszłe generacje”. To wyznanie wiary, jak i inne posunięcia tudzież deklaracje premiera PO nie zostały należycie nagłośnione i zanalizowane. W rzeczywistości jest to stanowisko nihilistyczne, które kwestionuje poczucie odpowiedzialności za stan wspólnego dobra i odmawia poważnego traktowanie państwa i narodu.
Naród to wspólnota rozpięta w czasie. Dziedziczymy ją po poprzednich generacjach i musimy przekazać w jak najlepszym stanie przyszłym. W ten sposób daje nam ona szansę przekroczenia indywidualnej znikomości. Sprowadzając do tu i teraz, pozbawiamy ją sensu i czynimy z niej kolejny kontraktowy układ w świecie zredukowanym do najbardziej trywialnych, hedonistycznych wartości.
Wspólnota musi uznać, jakie dobra pragnie preferować, jakie typy relacji międzyludzkich i jakich wreszcie obywateli chciałaby kształtować. A państwo jest jedną z najważniejszych instytucji wspólnoty i w działaniach w tym kierunku choćby przez edukację, ale także politykę kulturalną i politykę w ogóle – uczestniczy. Sprowadzić je więc do formy przedsiębiorstwa jest nie tylko niemożliwością – jakie miałyby być konkretne i wymierzalne cele takiej firmy – ale i radykalną degeneracją idei państwa i obywatela traktowanego wyłącznie jako producent i konsument. Jeśli państwo ma być przedsiębiorstwem, to obywatele są jego udziałowcami, którzy przeliczają swoje tytuły własności i zbywają, kiedy się im to opłaca, a o żadnej szczególnej lojalności wobec swoich rodaków mowy być nie może. Należy przyznać, że tendencja w kierunku tego typu zakwestionowania wspólnoty postępuje w świecie zachodnim (zwłaszcza w Europie), ale należałoby traktować ją jako zagrożenie, a nie postęp. Wprawdzie mieliśmy w przeszłości do czynienia z zagrożeniami odwrotnymi polegającymi na redukcji osoby ludzkiej do elementu wspólnoty, ale dziś jest dokładnie na odwrót, choć, jak zwykle, walczymy z przeszłymi zagrożeniami.
Tyrania większości
Największym zagrożeniem demokracji wskazywanym przez Alexisa de Tocqueville'a była „tyrania większości”, która miała dławić wolność skuteczniej niż wszelkie znane z przeszłości despotyzmy. W Polsce dziś mamy do czynienia z większością, która popiera partię rządzącą, żywiąc jednocześnie taką niechęć do opozycji, że uznać można to za postawę dyskryminacyjną. Jej fundamentem jest nieracjonalność. Ośrodki opiniotwórcze III RP spreparowały wizerunek PiS jako partii obciachu. Ta groteskowa, infantylna formułka oznacza rzecz wstydliwą. Takie naznaczenie politycznego konkurenta wzmacniane kolejnymi epitetami (ostatnio Eryk Mistewicz wymyślił NRD na oznaczenie wyborców PiS) eliminuje rzeczową debatę, a nawet spór, który cechuje wymiana argumentów, a więc daje szansę porozumienia się. Rozumowe uzasadnienie zastępowane jest kategoriami estetycznymi, które nie odwołują się do namysłu, ale do odruchów fizjologicznych w rodzaju obrzydzenia. Przeciwnik jest brzydki i niesympatyczny i negujemy go z tego właśnie powodu, a nie dlatego, że nie zgadzamy się z jego propozycjami. PO z Tuskiem są cool, a PiS z Kaczyńskim to obciach. Tak wygląda debata publiczna w obecnej odsłonie III RP. PiS wraz ze swoim moherowym, NRD-owskim elektoratem to zjawisko odrażające, którego powinniśmy się wstydzić, zwłaszcza przed zagranicą. Dla wyeliminowania obrzydliwości bardzo dużo jest dopuszczalne, a granice stają się nieostre.
Demokratyczny spór przedstawiony zostaje jako dzielenie Polaków, a więc odpowiedzialność spada na opozycję, która krytykuje status quo. Hasło „zgoda buduje” jest bardzo często eksponowane przez rozliczne dyktatury i było często używane w PRL, gdyż bardzo łatwo przekuć je w oręże przeciw opozycji. Propaganda Tuska i Komorowskiego rozkręca więc tendencje, które wpisać można w tocqueville’owskie zagrożenie tyranią większości. Kazus III RP pokazuje, że nie wypływają one z woli większości, ale suflowane są jej przez dominujące ośrodki opiniotwórcze, które zepchnęły na margines jakąkolwiek konkurencję, wyeliminowały debatę i przejęły kontrolę zwłaszcza nad mediami elektronicznymi. W efekcie ogół tyranizowany jest przez jedną opinię nie tylko pozbawioną racjonalnej argumentacji, ale także kwestionującą racjonalny rdzeń polityki. Zasady etyczne zostają zastąpione przez dowolnie kreowane przez ośrodki mody estetyczne formułki.
Infantylizm i piłka nożna
Aby uzyskać ten efekt, trzeba było doprowadzić do zdziecinnienia obywateli. Trzeba było wmówić im, że jesteśmy bezpieczni i w spokoju możemy się zająć wyłącznie konsumpcją owoców nie tylko naszej pracy. Trzeba było przekonać Polaków, że największym zagrożeniem jest ten, który o zagrożeniach mówi i usiłuje przerwać im ich leniwą drzemkę. Mobilizacja establishmentu III RP, jego autorytetów i medialnych kohort, przyniosła efekty. Typowy dla obecnego stadium cywilizacji zachodniej kult młodości, który jest efektem redukcji człowieka do biologicznego wymiaru, w Polsce Tuska przybrał szczególnie groteskowe kształty. W tym samym czasie, gdy rozważane jest podwyższenie granicy wieku dla kierowców motocykli powyżej 18 lat, rząd sugeruje obniżenie tego wieku w wyborach samorządowych.
Najważniejsza jest piłka nożna i przygotowanie do mistrzostw Europy, a największą chlubą rządu – program budowy Orlików, podczas gdy dewastacji ulegają programy edukacyjne. Ten kult młodości jest adoracją barbarzyństwa, zakwestionowaniem tego, co się wiąże ze żmudnym procesem edukacji i kulturalnego dojrzewania. Pisał o tym ciekawie młody redaktor „Rzeczy wspólnych” Bartłomiej Radziejewski.
Tyle tylko, że długo tak żyć ani rządzić nie sposób. Rzeczywistość dobija się do bram, zadłużenie kraju rośnie w zastraszającym tempie, Polska marnuje swoją szansę, ale… przecież piłka nożna jest najważniejsza.