Na podstawie artykułu:
Fik I., Literatura choromaniaków w: Wybór pism krytycznych, oprac. A Chruszczyński.
Literatura choromaniaków
Nie jest może jedynie dowcipem spostrzeżenie, że obie nagrody PAL dla młodych otrzymały książki, które już w tytule chorobą się popisują: „Zazdrość i medycyna" i „Grypa szaleje..." Nie jest też może tylko dziwnym zbiegiem okoliczności, że jak etym nazwiska Krzywickiej aż się prosi, by go przetłumaczyć na łacinę, tak jeden z najgłówniejszych demonów, Choromański, również ma swoje nomen-omen. Tak! Choromania! Literatura skrzywiona i chora.
Cechy tej literatury:
1. Mówiąc o wartościach „nowej literatury", rzuca się przede wszystkim słowo: psychoanaliza. Nie jest to bez uzasadnienia i bez aluzji. Ludzie, którzy dostarczyli sobą materiału pewnej gałęzi medycyny i umożliwili powstanie pewnej teorii w zakresie psychopatologii, zawarli z nią pewnego rodzaju przymierze: nawzajem pomagajmy sobie w karierach. I istotnie, jesteśmy świadkami, jak na psychoanalizie wypłynęły nagle pewne typy literatów i jak z drugiej strony psychoanaliza lansowana jest jako pierwszorzędna metoda i wartość — artystyczna. Dochodzi do tego, że jedynej racji i sensu literatury szuka się w jej służbie dla psychoanalizy. Tak Promiński w felietonach „IKC" * wprost utożsamia prozę awangardową z psychoanalizą.
Freud, kładąc podwaliny pod psychoanalizę, widział w niej je dynie narzędzie ważne w psychiatrii przy rozpoznawaniu i leczeniu chorób nerwowych. Nasi psychoanalitycy literaccy nie są tak ciaśni. Robią z niej jakiś cel sam w sobie. Z rozkoszą babrzą się w najgorszych okazach klinicznych, chlubią się detalami swojej roboty i zapraszają nas na swe tortury i seanse.
2. Powoli dla powieściopisarza największy interes zaczyna przedstawiać człowiek możliwie nienormalny. Im okaz jest więcej potworkowaty, tym więcej dostarcza materiału dla egzotyki psychologicznej. Poza tym nasi „psychoanalitycy w podróży" mogą postępować z takim materiałem tak, jak postępują zwykli podróżni po krajach egzotycznych: mogą blagować! Któż ich skontroluje? Granice możliwości psychicznych są obszerne. A zwłaszcza taka dżungla jak —podświadomość! Jeśli brakuje specjalnych typów do analizy, rzuca się psychoanalityk na człowieka normalnego. Do licha! Przecie i jego można złapać na gorącym uczynku. Odbywa się psie węszenie za każdym śladem bydlectwa i kretyństwa, świństwa i zaniedbania w naturze ludzkiej. Byle się dobrać do wrzodów, miejsc wstydliwych, brudnych zakątków.
Dalszą konsekwencją tego stanowiska jest pojmowanie człowieka wyłącznie jako tworu jizjologiczno-meta~fizycznego. Istota człowieka dla psychoanalityka nie objawia się w formach socjalnych, w świadomym i celowym działaniu, logicznym myśleniu czy konstruowaniu światopoglądu. Człowiek socjalny jest uważany za nieistotną nadbudówkę, wypaczoną i sfałszowaną. Jeśli psychoanalityk mówi o czynach ludzkich, są one według niegobez społecznego uzasadnienia, są wynikiem jakichś ciemnych i irracjonalnych sił, tkwiących w podświadomości człowieka lub poza nim w metafizyce. Z jednej więc strony takie zjawiska socjalne jak wojna, nędza itd. stają się kosmicznymi żywiołami o własnych tajemnych celach, z drugiej strony także wszystkie uczucia, dążenia, refleksje w obrębie człowieka wypływają ze źródeł ukrytych w równie niepojętej metafizyce biologicznej. Te źródła są z góry zdeterminowane właściwościami i z góry mają wyznaczone tory przez fatalistyczne predyspozycje. Moralność, prawda, etyka, szczęście — są to a priori, jeszcze przed człowiekiem zagospodarowane tereny. W mrocznych głębiach człowieka wegetują samodzielne twory, które żyją dla jakichś tajemnych celów i wyrzucają na powierzchnię świadomości dziwne produkty niewiadomego użytku i niezdefiniowanego przeznaczenia. Świadome, sensowne działanie, kultura jako planowo tworzony produkt dziejów ludzkich — odczuwane są jako jakieś nieuzasadnione, niegodne samoograniczenia, nieinteresujące przesądy czy anachronizmy. Nie ma w nich istoty człowieka. Samowiedza, dyscyplina moralna, twórcza wola, logika, racjonalizm światopoglądu — to tylko wiotka piana, pogruchotana, cienka kra, płynąca po burzliwej powierzchni morza irracjonalnych fluktów i wirów. Człowiek jest igraszką podziemnych i nadpowietrznych nurtów i ślepych sił, przewalających go z fali na falę. U Choromańskiego ten demo-nizm fatum idzie tak daleko, że autor zupełnie po murzyńsku wierzy w złe i dobre miejsca i chwile, złe i dobre w sensie Ding an sich. Najciemniejsza astrologia święci tu swoje triumfy. (Klasyczny przykład: „Biali bracia"). Rozumie się, o odpowiedzialności człowieka za siebie, za swe czyny — nie ma mowy.
Nie zdziwi nas wielce honorowe stanowisko, na jakie wysuwa się fizjologiczna strona człowieka. Jakaż to świetna baza eksploatacyjna! Reprezentatywne miejsce zajmie zaś przede wszystkim: seksualizm. Ten seksualizm mieni się całą tęczą odcieni i stopni. Kokietuje zwyczajną brutalnością naturalizmu reporterów naszych żywiołowych kobiet-literatek, czai się dyskretnie wartościach swej homoseksualnej odmianie w bohaterach Iwaszkiewicza czy Kudlińskiego, by wreszcie dać się zaprowadzić przez człowieka o gołębim sercu, Wiktora, na podwórze domu wiejskiego. Tak, jeśli ludziom wolno się kochać po zwierzęcemu, czemuż wróblom, kaczkom i kocicom nie wolno się kochać jeszcze wyrafinowaniej, po ludzku?
5. Inna odnoga założeń psychoanalitycznych objawia się w sposobie interpretacji człowieka jako mechanicznej sumy pewnych zjawisk psychicznych. Nasi powieściopisarze, opierając się na tendencjach pewnych kierunków psychologii(już przestarzałych!),nie lubią wprowadzać określonych typów i indywidualności ludzkich. Człowieka traktuje się jako zbiorową, umowną nazwę dla sumy pewnych faktów psychicznych. Przedstawia się jedynie je jako samoistne momenty i akcje. Człowiek w tym sensie składa się z gestów, grymasów ust, parskającej śliny, odurzających zapachów, szlagierowych frazesów, zwierzęcych popędów, mistycznych wzlotów, chamskich rękoczynów, zastarzałych kompleksów. Wszystko to zwalone na kupę, skłębione jak robactwo na śmietniku. Pisarz patrzy na te „faktyczne elementy", kontempluje ich kształt, ruch, żywiołowość albo bierze do garści i wsadza jak rodzynki w jakąś akcję. Takie kompleksy nazywają się potem Bigdą, Tygierem, Jakubem Szulcem, Tamtenem etc.
Metodę tę przejmująco charakteryzuje Schulz w swych „Sklepach cynamonowych": „Twory nasze będą prowizoryczne, na jeden raz zrobione, dla jednego gestu. Do obsługi każdego słowa, każdego czynu powołamy do życia osobnego człowieka... Ich substancja musi być rozluźniona, zdegenerowana i podległa pokusom występnym: wtedy na tej chorej, zmęczonej i zdziczałej glebie wykwita, jak piękna wysypka, nalot fantastyczny, kolorowa, bujająca pleśń... Pokazać człowieka, rozkładając jego bogactwo i komplikację na tysiąc kalejdoskopowych możliwości, każdą doprowadzoną do jakiegoś paradoksalnego końca, do jakiejś wybujałości pełnej charakteru... Wszystko to splątane i puszyste, przepojone łagodnym powietrzem, podbite błękitnym wiatrem i napuszczone niebem".
6. Freud pierwsze swe odkrycia w psychoanalizie czynił na terenie snu. Nie dziw, że i w dzisiejszej literaturze sen odgrywa pierwszorzędną rolę. Nie będzie przenośnią ani złośliwością, jeśli się powie, że literatura nasza przede wszystkim — śpi. Owszem, trzeba to określenie wziąć dosłownie. Większość naszej literatury naprawdę leży w łóżku, zamknęła oczy, nie wie, co się dzieje poza nią, ma piękne sny, żyje tylko tymi snami. Jeśli się zaś na chwilę budzi, także jawę organizuje w kategorii marzeń sennych, posiłkując się również metodami snu. Przykładami są Gombrowicz, Schulz, Flukowski, Tarn, Ważyk etc. Cała tajemnica stylu Schulza leży w fakcie, że ten autor całą rzeczywistość przetwarza w senne wspomnienia. Technika snu, z jego konstrukcją, oparta na kojarzeniach z przesunięciami, zbitkami, symboliką, cenzurą itd. zastosowana jest konsekwentnie przy organizacji wizji artystycznych. Pojęcia czasu, przestrzeni, przedmiotów, przyczynowości przeniesione zostały z rzeczywistości snu na teren tworzywa artystycznego. Atmosfera specyficzna snu i jego przygody dają materiał dla treści tła i akcji w utworze. Powietrze i ludzie jego książki pachną szałem rozigranego chorobliwie mózgu człowieka, narkotyzującego się nałogowo marzeniem sennym. Wspaniale opisuje tę rzeczywistość sam Schulz. Aż się prosi, by tę charakterystykę odnieść do większości naszej literatury: „Fatalnością jej jest, że nic w niej nie dochodzi do skutku, nic nie dobiega do swego definityzmu, wszystkie ruchy rozpoczęte zawisają w powietrzu, wszystkie gesty wyczerpują się przedwcześnie i nie mogą przekroczyć pewnego martwego punktu. Wielka bujność i rozrzutność w intencjach, w projektach i antycypacjach. Fermentacja pragnień przedwcześnie wybujała i dlatego bezsilna i pusta. Nigdzie, jak tu, nie czujemy się tak zagrożeni możliwościami, wstrząśnieni bliskością spełnienia, pobladli i bezwładni rozkosznym struchleniem ziszczenia. Przekroczywszy pewien punkt napięcia przepływ zatrzymuje się, cofa, atmosfera gaśnie i przekwita, możliwości więdną i rozpadają się w nicość, oszalałe, szare maki ekscytacji rozsypują się w popiół".
7. Wielce ważną konsekwencję inwazji snu w rzeczywistość spotykamy na terenie poezji. Logika snu, polegająca na wytwarzaniu, się pewnych zawiłych, mimowolnych ciągów asocjacyjnych, staje się kanonem nowej twórczości poetyckiej. To, co jest najprymitywniejszą formą wegetacji intelektualnej człowieka, pasuje się tutaj na najznakomitszą i najistotniejszą metodę twórczości. Rezygnuje się z historycznego dorobku psychiki ludzkiej: świadomości czynnej i twórczej — na rzecz nieświadomych drgnień, porywów, impulsów, powiązanych przypadkową obecnością w czasie psychicznym. W imię czego? W imię — bezinteresownej bezpośredniości! I kto to uzasadni? Zapewne ktoś bardzo odległy od Peipera, który żąda parokrotnej przeróbki materiału i możliwej odległości od bezpośredniości?
Owszem, mówi Przyboś („Formy nowej liryki" „Linia", 3): „Asocjacjonizm ma swoją genezę w pragnieniu pójścia za bez pośrednim porywem uczucia. Odrzucamy sztywną, porządkującą myśl szablonu, nastawiając się na nieświadome, instynktowne drgnienie podświadomości. Jeżeli zaś zgodzimy się, że sfera irracjonalna naszej psychiki opiera się na instynktach, często utajonych w podświadomości, to metoda łapczywego chwytania skojarzeń byłaby dążeniem do bezpośredniości wyrazu lirycznego". I istotnie twórczość oryginalna Przybosia w dużym procencie opiera się właśnie na takim kojarzeniowym automatyzmie. Nie ma tam wtedy wcale żelaznej konieczności świadomej konstrukcji, ale właśnie ów nieodpowiedzialny wobec świata zewnętrznego, łapczywy kaprys przypadku. To Przyboś, który bądź co bądź jest lepszy niż ta jego teoria! A cóż cały ogon awangardy! Dlatego wiele jest złudzenia w przekonaniu, że wiersze tego typu awangardzistów coś rewelacyjnego i specyficznie poetyckiego ujmują i budują. Ich budowle są to w najlepszym wypadku lustra, w których widać to, co jest przypadkiem przed nimi.
8. Ciekawa jest odpowiedź tych wszystkich psychoanalityków, jeśli się ich pyta, po co to wszystko, co oni robią. Psychoanalitycy widzą cel swej roboty w zamiarze oddania bezpośrednio i bezinteresownie całej prawdy psychicznej. Mówią oni: „Życie człowieka, ujęte w formy logiczne i społeczne, zostało zdeformowane i zniekształcone. My chcemy ukazać je takim, jakie ono jest w swej nagości i bezpośredniości. Chodzi nam o prawdę". Otóż cóż jest prawdą? W imieniu psychoanalityków mógłby już w roku 1843 odpowiedzieć A. Lisowski * (felieton „IKC" z 11.11.35): „Prawda ma wiele znaczeń; w najszerszym obejmuje wszystko, co tylko na myśl przyjdzie, ponieważ jeżeli na myśl istotnie przyszło, już jest prawdziwą myślą, a wyłożenie jej na papierze wiernym wykładem pracy". Takie jest dziś rozumienie prawdy u fanatyków, reporterów psychicznych. Przed stu laty żartowało się w przytoczonym zdaniu z grafomanów, dziś w takiej definicji widzi się postulat prawdziwej twórczości. Nie dziw, że postulat takiej niepohamowanej prawdy otwiera na oścież bramę dla każdego majaczenia i ględzenia. Spotykamy w powieściach (nawet nagrodzonych) postacie, które w imię tej prawdy mówią, co im ślina na język przyniesie. Zwłaszcza na terenie poezji jedyną racją usprawiedliwiającą wprowadzenie pewnych treści do utworu staje się fakt, że te treści u autora na chwilę zaistniały. Przynależność do bytu w najogólniejszym tego słowa znaczeniu daje każdej treści paszport, umożliwiający jej przejście w państwo sztuki. Najbanalniejsza myśl, najgłupszy odruch, najniepotrzebniejszy czyn, najzbędniejsze skojarzenia nabierają nagle niesamowitej wartości reprezentantów rzeczywistości, przed którą należy stać z otwartymi z podziwu i szacunku ustami. Bezmyślna afirmacja, bierne potakiwanie, bezkrytyczny pozytywizm, tchórzliwe zgadzanie się na wszystko — staja się synonimami pełnego, bujnego życia. Uścisk z teraźniejszością! Wszystkiemu padać w objęcia i ryczeć z satysfakcji, że wszystko można pomacać. Rangi społeczne spraw nie odgrywają żadnej roli. Tępej biurokracji chodzi tylko o to, żeby wszystko zarejestrować, spisać, o niczym nie zapomnieć. Równocześnie rodzi się wstrętny ekshibicjonizm, który wystawia na pokaz każdy fałd nudyzmu duchowego. Naga dusza Przybyszewskiego wzbogaciła się o natrętna, pełną grymasów kokieterię. Rozkochanie się w fenomenach swych praiłów powoduje narcyzyzm, sto razy przykrzejszy od grzechu Narcyza. Tamten patrzył w czyste źródło i widział swą piękną twarz, dzisiejszy Narcyz grzebie z lubością w swoich bebechach.
9. Jest grubym nieporozumieniem, jeśli się mówi o wspaniałym intelekcie tych demonów, a robotę ich określa się terminem: racjonalizmu. Właśnie kpiny z rozumu i z dyscypliny logiki święcą w ich świecie najzuchwalsze orgie. Różne niedouki wyśpiewują hymny na cześć nonsensu i paradoksu. Gdy Tuwim bawi się idiotyzmami swoimi i cudzymi, wszyscy kibicują mu z podziwem. Felietony Gombrowicza są nieraz kompromitującymi majaczeniami głuptaka. Witkiewicza i Chwistka uważa się za najtęższe łby tego świata demonów. Od czasu do czasu słyszymy nawet pod naszym adresem nawoływania do tworzenia własnych światopoglądów. O co im chodzi? O zabawę! O tworzenie curiosów wyższego, bardziej skomplikowanego rzędu. O metodę w szale. Utarczki na terenie nieporozumień słownych —to już trochę nudne. Zostawia się to intelektualiście Irzykowskiemu czy Słonimskiemu. To walka kogutów! My puścimy na arenę prawdziwe byki! Na przykład światopogląd Chwistka przeciw światopoglądowi Witkacego. Walka demonów, którzy mają dobry humor! Logika, intelekt zdegradowane są do roli średniowiecznej kopii, którą się kruszyło w teatralnych turniejach.
Zresztą jak tu być racjonalistą, gdy mózg zaniedbany i zarosły chwastami. W mrokach piwnic podświadomości i w stratosferze metafizyk nie rozwinie się przecie, jak w ogóle żadna rzecz potrzebująca słońca i powietrza. Mózg się wyrabia tylko w styczności ze światem zewnętrznym, w walce z nim i w walce o niego. .Zdobywa się zaś — myśleniem jasnym, logicznym, aktywnym i odważnym.
10. Charakter aspołeczny całej tej literatury jest już oczywistym wnioskiem powyższych warunków. Żądać idei, tendencji, charakteru, sensu społecznego, odpowiedzialności społecznej od utworów tych ludzi zajętych wyłącznie swoją chorobą i swoim skrzywieniem — byłoby naiwnością. Autorów wartościuje się skalą „poziomu formalnego" i talentyzmem. Kto stosuje silniejszą dawkę narkotyku! Kto jest pomysłowszy w trickach i niespodziankach! Kto dostarcza więcej niesamowitości i wstrząsów metafizycznych! Kto piekielniejszy lub subtelniejszy demon!
Cechy świata choromańszczyzny
Widzimy, że warunkują się one i wiążą wzajemnie. Ucieczka w dziedzinę snu, podświadomości lub metafizyki, paseistyczny ekshibicjonizm, pozbawiona dyscypliny i celu reportażomania psychologiczna, chorobliwe szukanie egzotyzmu i niesamowitości, rozkochany we wnętrznościach narcyzyzm, antyracjonalizm i aspołeczność, narkotyzujący seksualizm, mdły estetyzm, rezygnacja z twórczej, bojowej ambicji poznawania i kształtowania rzeczywistości socjalnej: oto cechy literatury najfałszywiej w świecie nazywanej awangardową.
Na podstawie artykułu:
Kołaczkowski S., Bilans „estetyzmu”, w: tegoż, Portrety i zarysy literackie, opr. S. Pigoń
I
Estetyzm był zamaskowaną postacią hedonizmu. Propagowanie hedonistycznej postawy artystów jako rzekomo jedynej drogi do osiągania bezinteresowności dzieł sztuki powodowało przedwczesne wyjałowienie i przedwczesny koniec twórczości (np. generacja skamandrytów). Kwestia więc, jak żyją poeci, nie jest tak obojętną rzeczą jak usiłowali przekonać społeczeństwo „esteci”. Oczekiwanie od artysty żywiołowego, samorzutnego przeżywania wielkich spraw i zagadnień przedstawiano z niestrudzoną demagogią stale jako wstecznictwo.
Nie tylko hedonizm jednak czynił spustoszenia w sztuce pod pozorem walki o kulturę artystyczną. Innym czynnikiem była „samowystarczalność” talentu, bez względu na to, co on wyrażał. Istniała autonomia sztuki. Autonomia naszych estetów polegała na zaznaczeniu swej obojętności w stosunku do głębszych problemów kultury i na głoszeniu hasła: wszystko wolno i wszystko, co nowe, jest wartościowe, a więc mające rację istnienia. Separatyzm estetyczny odciągał uwagę od formy wewnętrznej, kierując ją ku zewnętrznej, ku technice (kult techniki). Technika to jest rzecz, którą najprędzej zawładnie barbarzyńca i „zrówna się” w swoich oczach i w oczach jemu podobnych z elitą. Takie było źródło zjawiska, że często ludzie stojący pod względem kultury duchowej dużo niżej od przeciętnego człowieka, wręcz przerażająco tępi uczuciowo, uchodzili za „poetów”, „pisarzy” i bez żadnego „bagażu umysłowego”, bez znajomości literatury...filozofowali na temat finezji techniki wersyfikacyjnej czy ogólnych zagadnień poetyki.
Nasi „autonomiści” i „esteci” szermują słowem „estetyczny” jako terminem sprecyzowanym, gdy właśnie dla estetyków fachowych jest on przedmiotem dyskusji. Badacze przeżyć estetycznych jedno tylko stwierdzają, że nie istnieją żadne specjalne uczucia estetyczne, że wszystkie mogą stać się nimi, gdy staną się integralną cząstką postawy estetycznej, a każde uczucie może być również przedmiotem przeżyć estetycznych.
Wszyscy godzą się nie tylko na to, że przeżycie estetyczne nie jest aktem prostym, ale że wchodzą tu w grę pierwiastki zadowolenia intelektualnego, zmysłowego, moralnego itd. Samozadowolenie estetyczne pojmowane jest jako zależne zarówno od wyglądu przedmiotów wywołujących tę postawę, jak i od postawy samej. To, co piękne, rozróżnione jest od tego, co estetyczne, i bodaj wszyscy zgadzają się na to, że estetycznie przeżywać można nie tylko przedmioty piękne, ale i takie, które nie są ani piękne, ani estetyczne.
Kierunek zwany „estetyzmem”, poza hedonizmem, kultem techniki i ciasno pojętej specjalizacji, wniósł więc jeszcze zamieszanie w poglądach teoretycznych, teoretycznych nie dziw, że poziom naszej kultury estetycznej (mimo ciągłej wrzawy rzekomych triumfów) się obniżył.
II
(w tym rozdziale S. Kołaczkowski pisze o bzdurach wymyślonych przez prof. Kridla)
Historię literatury w porównaniu z twórczym życiem literackim cechuje pewien konserwatyzm. Takim właśnie spóźnionym ogniwem omawianego tutaj prądu literacko - artystycznego jest książka Manfreda Kridla pt. Wstęp do badań nad dziełem literackim. Prof. Kridl wychodzi z oczywistego dla niego założenia, że dzieło literackie powinno być badane metodą literacką. Znaczy to jednak tyleż, co powiedzenie, że fizyka powinna się posługiwać metodą fizykalną.
Tezy zamieszczone w książce Kridla:
Teza o ograniczaniu badań do dzieła literackiego.
Nawet „czysta” historia form artystycznych musi wyjść poza dzieło. Jakże bowiem definiować style, prądy artystyczne, dokonywać syntezy, rozumieć organiczny związek cech stylu epoki, nie wychodząc poza dzieło? (Kołaczkowski pisze teraz o zdolności prof. Kridla do nadawania karykaturalnie prostackiego sensu tezom). Postulat ograniczenia się tylko do badania dzieła literackiego zrodził antyhistoryzm, negację historii. Nikt jednak nie zgadza się z ową tezą prof. Kridla, że aby poznać dzieło nie należy sięgać po pewne wyjaśnienia poza dzieło.
Definicja „literackości”.
Prof. Kridl daje definicje tautologiczne, a więc np. „...to, co odróżnia dzieło literackie od innych wytworów ducha ludzkiego, jest właśnie nic innego jak tylko jego <literackość>, na którą składa się szereg odrębnych specyficznych cech” (ale my nie wiemy jakich cech?, definicja niezbyt dogłębna).
„Metoda” purysty.
Metoda brzmi następująco: „Przy próbach definicji istoty dzieła literackiego trzeba brać pod uwagę przede wszystkim to, co je wyróżnia od innych dzieł, a nie to, co je z nimi łączy”. Rozumując w ten sposób, można by określić muła jako zwierzę różniące się od konia uszami i ogonem. A później już wnioskować z tego, że muł nie ma płuc ani wnętrzności, ponieważ nie ma o tym mowy w definicji.
Rola sztuki.
Tutaj prof. Kridl w toku rozważań wpada w dygresje i zapomina o zakończeniu tych rozważań. Twierdzi, ze literatura przedstawia fikcję niewiele mającą wspólnego ani z prawdą w znaczeniu naukowym, ani z życiem. Zapomina o zagadnieniu prawdy i kończy na zdefiniowaniu prawdy czysto formalnym. Prawdą w sztuce jest konsekwencja. Nie zdaje sobie Kridl sprawy, że konsekwencja jest tylko środkiem do narzucenia prawdy. Zapomina o symbolicznym wyrażaniu prawdy w dziełach sztuki.
Wniosek Kołaczkowskiego jest taki, że połowę, jeśli nie więcej miejsca w książce zajmuje tryumfalne obwieszczanie banałów.
III
Powody nieporozumienia miedzy dwiema generacjami:
Cechą starszej, pozostającej pod wpływem pozytywizmu i scjentyzmu, generacji naukowców była pewna obojętność na pogląd na świat. Być specjalistą, nie wdawać się w filozofię - było rzeczą zaszczytną. Wychodzenie poza swój fach było uważane za coś w rodzaju bałamucenia się. Obojętność na studia filozoficzne jako dyscyplinę pomocniczą była wyraźnym tego przejawem. Ale teraz właśnie przezywamy, spowodowany zapewne wstrząśnieniami „kryzysu kultury”, bardzo żywy i bardzo głęboki zwrot ku zdobywaniu przede wszystkim poglądu na świat. Z tym łączy się również pewien zwrot w metodologii. Prof. Kridl zapomina, że do badań teoretycznych metodologicznych należy nie tylko precyzowanie granic nauki, ale i nawiązywanie nowych łączności. Dzielić i łączyć to w rozwoju nauki równie częste, równie wskazane, następujące po sobie zjawiska. Żyjemy właśnie w okresie tej drugiej fali - łączenia. Nawrót do szukania łączności literatury z całą kulturą, nauki o literaturze z socjologią, nie jest niczym innym jak właśnie przejawem tej drugiej fazy poszukiwań metodologicznych, tej tendencji do pojmowania poszczególnych przejawów kultury jako elementów całości. Rzecz zrozumiała, że literatura jako dziedzina mieszcząca w sobie świat wartości, przeżyć i koncepcji metafizycznych, musi budzić przede wszystkim reakcje z takiej właśnie jej właściwości płynące. Rzeczą też zrozumiałą jest, że i historykowi, a tym bardziej krytykowi trudniej się opancerzyć i nie wyjść poza stanowisko czy rolę naukowca.
Jakiż jest bilans estetyzmu? Odpowiedź na to można dać krótko - przywołując w pamięci końcowe sceny z Rewizora Gogola. Wytworny estetyzm - Chlestakow skoncentrował koło siebie całą uwagę i cały wysiłek, odebrał wszystkie hołdy, wprowadził w błąd, usypiając czujność rozbroił i - nic nie zrobił.Trzeba zacząć krzewienie rozumienia sztuki jeszcze raz od początku. Na to składają się tysiące czynników, ale o jednym trzeba pamiętać, że ludziom bez tradycji kulturalnych, bez wyrobienia umysłowego, nic tak nie szkodzi jak formułki i „dryl” mechanicznie stosowanej metody. Natomiast nic tak nie sprzyja szybkiej przemianie duchowej, jak wielkie, przemawiające do najgłębszych instynktów uczucia. Poprzez kulturę życia duchowego dojść można do odczuwania artystycznego form jego wyrazu - nie odwrotnie.
Na podstawie artykułów:
Skiwski J.E., (1)Życie ułatwione, (2)Jeszcze raz życie ułatwione, w: tegoż Na przełaj i inne szkice o literaturze i kulturze
Artykuły dotyczące Boya:
1. ŻYCIE UŁATWIONE
Mocną i oryginalną stroną publicystyki Boya jest jego uparte trzymanie się tego, co można by nazwać bezpośrednimi danymi życia. To właśnie sprawia, że każdy felieton Boya na tematy społeczne odcina się od tła naszej publicystyki, wywołuje wrażenie czegoś jednocześnie rewelacyjnego — bo stykamy się tu z nową — na naszym gruncie — argumentacją, wolną od konwencjonalizmu, dzięki czemu stare tematy zyskują oryginalne oświetlenie. Prostego — bo rzeczywistość, rzucona na ekran zdrowego rozsądku, rysuje się nam w postaci łatwej, zrozumiałej i nie nastręczającej wątpliwości. Dodajmy niepospolity talent dialektyczny autora, wdzięk jego pióra, umiejętność ozdobienia każdej myśli pyszną fioriturą humoru, a nade wszystko sugestywną nutę humanitarną jego artykułów — a zrozumiemy łatwo, dlaczego to „nie ma nad Boya" w naszej publicystyce dzisiejszej.
Boy nie zwalcza wprost ani tradycji, ani religii, ani konwenansów. Owszem, okazuje im nieraz poszanowanie, choćby tolerancję. Ale pod warunkiem, aby nie krępowały życia, jego nieograniczonej swobody. Wniosek stąd prosty: trzeba tworzyć inne, nowe życie, pod hasłem usuwania przeszkód, krępujących upodobania i swobodę indywidualną — życie ułatwione.
Boy nie jest ani pierwszym, ani jedynym u nas pisarzem, propagującym ten ideał. Skiwski powraca do Boya, a to dlatego, że nikt z większą konsekwencją, talentem i jasnością nie był u nas rzecznikiem życia ułatwionego.(wg autora szkicu)
Boy jest nieporównanym obserwatorem średniej sfery życia; badając ją, dostrzegł łatwo, że dla większości ludzi istotną pobudką ich czynów jest najprościej pojęty interes szczęścia osobistego; że z drugiej strony ci sami ludzie siłą przyzwyczajenia i zaszczepionych tradycją sympatii ciążą ku pewnemu idealizmowi (religijnemu, społecznemu) i usiłują swoje postępowanie powiązać jakoś z nakazami tego idealizmu. Ze zderzenia tych dwóch momentów — egoizmu, będącego istotnym motorem działania — i przywiązań idealistycznych, będących w znacznej części tylko nalotem — rodzi się obłuda społeczna. Skala jej jest olbrzymia: od cynicznego frymarczenia „ideałami" — aż po subtelne formy „zakłamania wewnętrznego". I oto zjawia się Boy i powiada: ależ, drodzy państwo, wejrzyjcie w siebie; jeżeli nie jesteście skończonymi obłudnikami, musicie przyznać, że cały wasz rzekomy idealizm jest olbrzymim nieporozumieniem; każdą chwilą waszego życia, każdym postępkiem waszym zadajecie mu kłam. Rzeczywisty kodeks waszego postępowania jest zupełnie inny i nic nie ma wspólnego z waszym „idealizmem". A jeżeli tak, drodzy państwo, to czy nie lepiej wyznawać ten kodeks otwarcie, udostępniając go wszystkim, uczynić zeń powszechną normę postępowania? Będzie to i uczciwiej, i wygodniej.
Oto najogólniej sformułowane założenia „boyizmu", które — zastosowane na różnych polach polemiki — stają się punktem wyjścia krytyki takich instytucji, jak nierozerwalność małżeństwa, celibatu kleru lub takich wskazań prawno-społecznych, jak zakaz przerywania ciąży.
Za życiem ułatwionym przemawia jeden popularny argument (znakomicie i słusznie w znacznym stopniu przez Boya wyzyskany), mianowicie, że rzecznikiem heroicznego lub ascetycznego ideału życiowego jest w ogromnej części dostojna kanalia. Ona to zawsze gotowa pyskować o „oczyszczającej mocy” cierpienia, zachęcać do „wytrwania”, „wyrzeczenia”, wychwalać podniosłą radość życia, wolnego „od poziomych uciech zmysłów”; ona ma na poczekaniu rady, morały, wskazówki, gromy i „słodkie" słowa zachęty, skierowane ku „błądzącym" w imię „wyższych ideałów", które dostojna kanalia wzięła w dożywotnią a korzystną dzierżawę. Ci urzędowi dostawcy ideałów, ci handlarze wzniosłym towarem, jak ich kiedyś nazwałem — z niezwykłą bezceremonialnością oddzielili sferę słowa od sfery czynu i, na swój sposób interpretując zasadę, by nie wiedziała lewica, co czyni prawica, kojarzą w życiu najplugawsze przywiązanie do „doczesności” (istotnie dość obmierzle pojmowanej) z rzekomym „idealizmem”. A że dostojna kanalia nie jest rzadkością, owszem, że się rozpanoszyła, rozporządza bogatymi środkami działania, wydaje pisma, ba, ma do rozporządzenia całe instytucje — cóż wiec dziwnego, że kładzie się jej moralność, a raczej jej brak moralności, na karb tych założeń ideologicznych, które propaguje oficjalnie? Większość ludzi zawsze ocenia idee według ich wyznawców, ci zaś, którzy potrafią ustrzec się tego pomieszania, mają inny jeszcze argument w zapasie. — Jeżeli — powiadają — w praktyce jakiś ideał prowadzi własnych wyznawców do zła i obłudy, czyż nie jest to dostatecznym wskaźnikiem, że jego realizacja przekracza siły ludzkie? Czyż więc nie lepiej trzymać się takiego ideału, który byłby dostosowany do naszych sił i możliwości? Jest to rozumowanie tak sugestywne i pozornie niezbite, że ma chyba zapewnioną wieczną szansę znakomitego argumentu polemicznego. Nie trzeba go jednak przeceniać. To prawda, że człowiek „przeciętny" nie ma zrozumienia dla ideałów ascetycznych i heroicznych; z drugiej jednak strony nie są te ideały pustymi tylko abstrakcjami, owszem, czynią zadość głęboko w naturze ludzkiej zakorzenionym potrzebom.
Nie pozbawiona uroku jest pewna zbieżność, zarysowująca się między ideałem życia ułatwionego, będącego wyrazem krańcowego liberalizmu, a stanowiskiem religijnym. Religia też głosi ideał życia bez konfliktów, przenosi go tylko w transcendencję, jako niebo, „szczęście wiekuiste"; życie ziemskie jest dla niej nieuniknioną walką ze złem i ułomnościami skażonej natury ludzkiej, a konflikty życiowe wyrazem tego zła — stąd pełen goryczy i ubolewania stosunek do nich religii. Tam, gdzie katolicyzm nie jest synonimem parafiańszczyzny, gdzie jest czynny i twórczy — rozumieją wybornie niebezpieczeństwo tego stanowiska dla literatury, szczególniej dla powieści, przysparzającej tyle kłopotu wybitnym krytykom obozu katolickiego.
Jaka kolosalna przepaść dzieli jednak człowieka od artysty! Można to świetnie zaobserwować, porównując Boya-literata z Boyem-publicystą. To, w czym się kocha Boy-literat, rad by zmiażdżyć Boy-publicysta. Dramat namiętności, rzucony na szerokie tło społeczne — to teren najwspanialszych osiągnięć Boya-historyka literatury i eseisty. Artysta w Boyu chce tej walki, chce życia trudnego, o groźnie skomplikowanej strukturze; publicysta — wysila swój olbrzymi talent, aby przekonać ludzi, że konflikt jest rzeczą, którą co prędzej trzeba wyrugować i którą można wyrugować niejako mechanicznie.
W ideologii życia ułatwionego ogromną rolę gra kwestia seksualna — w życiu powszednim, w ustawodawstwie, w literaturze.
W znacznej części taki rewizjonizm jest usprawiedliwiony, nawet pożyteczny: zarówno w życiu, jak i w literaturze nagromadziło się tak dużo obłudy, raz śmiesznej, to znowu ohydnej, że przewietrzenie stało się koniecznością. Na polu historii literatury (mówię o naszych stosunkach) kobieta musiała się ukrywać zawsze w gęstym kwefie, zawieszona na dobrych parę metrów nad ziemią, znikająca dyskretnie i punktualnie tam, gdzie groziło „uziemienie". Brązownicy byli przełamaniem tej tradycji, niezwykle śmiałym, podjętym z ogromną brawurą i — mimo gwałtownych zrazu sprzeciwów — przyjętym przez naukę oficjalną. Ten piękny sukces mógłby być bardzo płodny w dalszym rozwoju badań literackich — i właśnie dlatego dobrze by się stało, gdyby w ujęciu „drugiej ręki" nie przeszedł w dewocję płci. Jak do niedawna nie wolno było kobiecie, lub co najwyżej ze specjalną, niechętnie wydawaną przepustką, przekroczyć progu literatury, tak teraz zaczyna nam grozić instytucja „kobiety (lub mężczyzny) z urzędu" na wzór klasycznego „obrońcy z urzędu", który zjawia się, gdy oskarżony nie ma własnego adwokata.
Czytając niektóre artykuły Boya, ma się wrażenie, że najbardziej zagrożonym odcinkiem naszego życia jest dziedzina seksualna.Z jakiegokolwiek bowiem stanowiska spojrzymy na rzeczy, trzeba przyznać autorowi dużą zasługę w tak radykalnym demaskowaniu złóż obmierzłej obłudy społecznej i krzywdy ludzkiej. Żaden człowiek uczciwy nie może być na te sprawy nieczuły i nikomu nie wolno ich zbyć podniosłym frazesem. Ale jest też cykl inny, dotyczący, aby tak rzec, dnia powszedniego płci.
2. JESZCZE RAZ ZYCIE UŁATWIONE
Były i są, jak wówczas tak dzisiaj, dwa fronty ideowe w sprawach moralności społecznej. Front minimalizmu i maksymalizmu etycznego. Minimalizm reprezentował wówczas Boy, maksymalizm —jego przeciwnicy.
Teza minimalistyczna dałaby się ująć w tę formułę: „Skoro rygoryzm etyczny jest w praktyce niewykonalny, trzeba stworzyć takie prawo i taką moralność, które byłyby i łatwe, i wykonalne". Argumentów na poparcie tej tezy nie potrzebował Boy szukać daleko. Życie dostarczyło mu ich pod dostatkiem. Kościół katolicki — mówił Boy — głosi zasadę nierozerwalności małżeństwa — w istocie zaś, dopuszczając unieważnienie, godzi się na rozwód. Różnice pomiędzy jednym a drugim są czysto formalne, dialektyczne. — Zwalczamy prostytucję, w istocie zaś korzystamy z jej usług. Oburzamy się na spędzanie płodu, a sami doradzamy ten zabieg lub uciekamy się do niego. A skoro tak jest, konkludował Boy, to czyż nie lepiej przyjąć takie prawa i takie normy moralno-obyczajowe, które byłyby w zgodzie z naszym postępowaniem? Będzie to uczciwsze, oczyści naszą atmosferę od obłudy.
W tym ujęciu moralność jest tylko usankcjonowaniem istniejącego stanu rzeczy. Idealizm etyczny podciąga życie do swych norm; naturalizm(minimalizm) kodyfikuje tylko i normuje to, co zastał. Czy taka moralność jest jeszcze moralnością — to kwestia wątpliwa. Ale nie będę kładł nacisku na teoretyczną stronę zagadnienia.
Jak przedstawia się w praktyce ów minimalizm etyczny, jaki jest jego program? Rozwody, legalizacja przerywania ciąży, zniesienie kontroli nad prostytucją, niekaralność zboczeń płciowych. Tyle programu prawnego. W ślad za reformą prawną idzie forma obyczajowa. Jak wyglądałoby społeczeństwo zreformowane w myśl przewodnich idei Boya? Byłoby ono nacechowane zupełną niwelacją uczuciową i moralną.
Zwalczanie zazdrości przez Boya jest literacką parafrazą popularnego w pewnych środowiskach powiedzenia „to się przecież nie wymydli".
Każdy program reformy obyczajów jest obliczony na pewien gatunek człowieka. O powodzeniu reformy decyduje to, czy ten gatunek jest panu jacy, czy oparcie praw obyczajowych na jego upodobaniach i aspiracjach znajdzie oddźwięk w społeczeństwie.
Jak wygląda człowiek, który posłużył za podstawę kalkulacyjną programowi obyczajowemu Boya i jego zwolenników?
OTO JEGO PORTRET
Naczelnym jego rysem jest brak zmysłu selekcji. W sprawach erotycznych idzie za najbliższym popędem i nie rozróżnia miłości od coitusu. Za to ma wielki respekt dla swoich zachcianek płciowych. Lubi dużo na ten temat rozprawiać. Nie uznaje zazdrości, bo to komplikuje życie. Ponieważ jest za swobodnym i regulowanym jedynie apetytem płciowym reżymem seksualnym, więc stosunek jego do prostytucji jest tolerancyjny, niemal przyjazny. Chciałby prostytutkę z jednej strony uchronić przed pogardą, z drugiej poprawić jej warunki bytu. Człowieka tego cechuje brak silniejszych przywiązań w dziedzinie uczuciowej, z czym łączy się pewien ton letniej życzliwości dla „wszystkich cierpiących". Jedynym jego dążeniem, w zakresie społecznym, jedyną dostępną mu formą idealizmu jest u w o l ni ć człowieka od cierpi e ń. Jak ma wyglądać, jaki ideał ma realizować owo upragnione życie bez cierpień — na ten temat człowiek ten nie ma nic do powiedzenia. W tym kierunku jego wyobraźnia nie działa. Ma zresztą na to pytanie gotową odpowiedź: „Tyle jest do zrobienia w zakresie realizacji postulatów humanitarnych, że nie czas o tym teraz rozprawiać". Ponieważ jednak czymś to życie wypełnić musi, wypełnia je więc, że tak powiem, bieżącą zachcianką. Jest to w rezultacie ideał życia fizjologicznego, skomplikowanego przez intelekt, osłodzonego powierzchowną uczuciowością.
Sądzę, że nie wymaga dłuższego dowodzenia stwierdzenie, że tak nie jest. Że przeciwnie, ten człowiek jest właśnie pognębiony, a przeciwstawia mu się człowiek inny, człowiek-realizator, o nastawieniu motorycznym, człowiek, którego świat wyobrażeń i aspiracji przekracza nieskończenie ramy użycia jednostki czy „szczęśliwości społecznej". Humanitaryści zapewne powiedzą mi, że właśnie ów typ człowieka zdobywczego obdarzony jest ogromną dozą „fizjologizmu"; na dowód przytoczą wszystkie jego okrucieństwa, zachłanność, krwiożerczość. Na to odpowiem, że choć fakty mogą być prawdziwe, to jednak trzeba pamiętać, że ten właśnie człowiek zdobywa się na poświęcenie, wyrzeczenie, że nie cofa się przed cierpieniem, że potrafi być heroiczny i bezinteresowny. Fizjologizm letniego hedonisty nie daje się nikomu we znaki, ale zuboża życie, wyjaławia je z treści. Brutalność zdobywców wnosi niewątpliwie dużo zła, ale — mimo woli — dramatyzuje życie w stylu szlachetniejszym.Jeśli przyjmiemy za pewne — a trudno by nie przyjąć — że panującym dzisiaj człowiekiem jest człowiek-realizator, a nie człowiek fizjologiczny, to musimy również uznać, że reforma obyczajów, którą proponują Boy i tow., potrzebom epoki nie odpowiada i szans realizacji nie ma. Wiara w jej powodzenie opiera się na pewnym wielce dla Boya charakterystycznym nieporozumieniu. Ponieważ młodzież jego czasów była hulaszcza i rozwiązła, a ówczesne starsze pokolenie żyło tradycją walki i cierpienia, więc Boyowi wydaje się, że tak musi być zawsze; że raz rozkręcona sprężyna rygoryzmu moralnego musi rozkręcać się nadal, że działa tu jakiś raz na zawsze ustawiony niezawodny mechanizm. Wielkie też jest zdziwienie Boya, skoro spotyka się z młodzieżą, głoszącą hasła cnoty i wyrzeczenia. Kiwa głową, niedowierza — to chyba obłuda...
NA PRAWYM SKRZYDLE
Te słabe strony dialektyki Boya pochwyciła skwapliwie nasza prawica i zużyła jako znakomitą okazję do akcji polemicznej, co więcej, do przeciwstawienia programowi liberalnemu Boya — swojego programu. Znamy go dobrze. Wystarczy Boyowskie „tak" zastąpić endeckim „nie" i na odwrót, a program będzie gotów. A zatem głośno proklamowana nierozerwalność małżeństwa, potępienie „wolnej miłości", nieuznawanie rozwodów, potępienie prostytucji i odgrodzenie jej od społeczeństwa zdrowego. Tyle programu. Poza tym szeroko rozsnuta frazeologia heroiczna. Ideał życia ofiarnego, etyka wyrzeczenia, prymat narodu przed jednostką, potępienie indywidualizmu.
Ten program nietrudno by poddać krytyce, która wskazałaby w wielu punktach jego iluzoryczność. Nietrudno by też wskazać, jak dalece rozbieżny jest program nacjonalizmu i katolicyzmu, jak pod hasłami brzmiącymi niemal identycznie kryją się rozmaite tendencje, rozmaita treść myślowa i uczuciowa. Ale nie o tym tu będziemy mówili. Chodzi nam przecie o stronę empiryczną, o praktykę.
Otóż ze stanowiska praktycznego zauważyć trzeba, że każdy program maksymalistyczny jest szczególnie narażony na kompromitację. Program, żądający od człowieka bardzo wiele, nakłada na głoszących bardzo duże i bardzo ciężkie obowiązki, pod grozą zachwiania się całego systemu w razie zniżenia stopy życiowej czy ideowej przywódców. Jest społecznie niebezpieczny dlatego, że zbyt silnie uzależniony od ludzi, którzy go głoszą i na zewnątrz reprezentują. Lada większe zachwianie się tych ludzi, lada ich słabość — otwiera od wzniosłości drogę nie tylko ku śmieszności, ale do nędzy moralnej. I jeśli te wszystkie niebezpieczeństwa istnieją w każdym społeczeństwie i w każdym grożą, w razie silniejszego zachwiania się czołowców, kompromitacją i ruiną systemu — to a/ortiori4 istnie je to niebezpieczeństwo u nas, gdzie — powiedzmy otwarcie — żelaznych charakterów, które gwarantowałyby konsekwencję i trwałość „spartańskiej moralności", jest mniej niż gdziekolwiek. Wiemy przecie, jakim trybem to u nas idzie, wiemy, że głosicielami haseł ascetyczno-katolickich są u nas często protestanci, rozwodnicy, którzy tam i z powrotem, ile tylko dusza i ciało zapragnie, przeprowadzali się z wyznania na wyznanie. Oni to są właśnie filarami gazetkowej nierozerwalności i gromicielami zepsutego świata. Niebezpieczeństwo takiej „propagandy moralności" czują sami endecy, skoro imają się środków tak rozpaczliwych, jak obrona obłudy. Konkluduję: każdy rygoryzm etyczny prowadzony na szeroką skalę tai w sobie niebezpieczeństwo kompromitacji wskutek słabości ludzkiej; a wtedy reakcja zepsucia wzmaga się, mając na swoje usprawiedliwienie upadki wodzów. U nas zaś w szczególności jest to niebezpieczeństwo oczywiste i groźne.
ALTERNATYWA
Tak jak przedstawiliśmy sprawę dotychczas, mielibyśmy do wyboru dwie możliwości: albo moralność łatwą, niewymagającą wiele od człowieka, ale poniżającą jego godność. Albo moralność wysoką, rygorystyczną, ale narażoną wiecznie na groźną kompromitację. Albo system fałszywy, ale wykonalny, albo prawdziwy, ale niewykonalny. Albo fałsz w założeniu, albo fałsz w realizacji.
WYJŚCIE ISTNIEJE
Co zarzucamy ideologii życia ułatwionego? — To, że przy całej swojej łatwiźnie nie rozumie natury człowieka, nie zaspokaja jego wyższych i zupełnie realnych aspiracji. Jedna z pań(Irena Krzywicka), która wiele zapału i trudu poświęca ideologii życia ułatwionego, lubi powtarzać, że nasze potrzeby płciowe są niezmiernie złożone i że należy o nich jak najwięcej i jak najdokładniej mówić. Nie trzymać pod korcem naszych organów płciowych, owszem, eksponować je na widok publiczny i szeroko o nich opowiadać. Dlaczego? Bo wtedy ostatecznie dowiemy się, co każdemu z nas potrzeba. Jak się to przemilcza, to człowiek męczy się i nie znajduje lekarstwa na swoje dolegliwości. A tak, jak się wygada, to mu może dobrzy ludzie poradzą, jak ma najkorzystniej swoje libido zlikwidować.
Takie rozumowanie nie jest nawet zupełnie nierealne. Jeśli dla kogoś erotyka znaczy tyle co seksualizm, może na takiej teorii poprzestać. Ale o to właśnie chodzi, że większość jeszcze zna ten czynnik, który nazywa się „miłość", a który z seksualizmem wchodzi nieraz w stosunki wielce skomplikowane. Seksualne sejmikowanie nic na te konflikty nie poradzi. Człowiek nie chce być sprowadzony do wymiarów fizjologii. To jest prawda. Moralność społeczna, która tej prawdy nie rozumie, jest przy całej swej „wykonalności” fikcją. Jest moralnością degradacji. Z tego samego powodu fikcją jest domaganie się społecznego równouprawnienia prostytucji czy pederastii. Albo musimy się zgodzić na sprostytuowanie społeczeństwa, albo stosunek nasz do prostytucji musi być negatywny. Niemożliwe jest jej społeczne równouprawnienie. Właśnie to stanowisko pośrednie jest niemożliwe. Ci, którzy usiłują je zająć, albo są obłudni i pod pretekstem tolerancji chcą przemycić rozwiązłość, albo nie zdają sobie sprawy z podstawowych sprzeczności, tkwiących pomiędzy dwoma ideałami znoszącymi się wzajemnie.
A teraz odwrotna strona medalu: czy da się utrzymać rygoryzm moralny, domagający się ujęcia w surowe normy prawne obyczajowości społeczeństwa?
Nie, nie da się utrzymać, gdyż stoi temu na przeszkodzie słaba natura ludzka. Surowe prawa nie prowadzą do ulepszenia obyczajów, raczej sprzyjają obłudzie i pobudzają do wynalazczości skrępowaną namiętność. Pomijając już, że specjalnie na naszym terenie byłyby one szczególnie karykaturalne. W rezultacie, zamiast uzdrowić obyczaje — prowadzą do ich upadku.
Wyjście jest jedno: liberalne prawa i mocna dyscyplina obyczajowa. Można być zwolennikiem niekaralności przerywania ciąży, można pod pewnymi warunkami godzić się na rozwody, można być za zniesieniem paragrafów karzących pederastię. W niczym to nie sprzeciwia się utrzymaniu znanej dyscypliny obyczajowej w społeczeństwie. Dyscypliny, która by przede wszystkim zmierzała do usunięcia spraw seksualnych na najdalszy plan, która by podjęła walkę z pornografią, która by od ciążyła wyobraźnię — zwłaszcza młodzieży — od ciśnienia seksualiów. Bo seksualizm to ma do siebie, że im bardziej mu dogadzać, tym więcej rosną jego wymagania. Polityka ugody z nim nie prowadzi do jego opanowania, raczej do rozrostu. System środków, których należałoby w takiej akcji użyć, jest duży i wymagałby szczegółowego omówienia. Chodzi mi o zasadę.
Nie chcemy drakońskich praw, obdarzających prostytutkę „czarną książeczką" i stawiających ją poza nawias społeczeństwa. Ale chcemy izolować się od niej, dopóki swój zawód uprawia. Nie chcemy państwa policyjnego, które uzurpowałoby sobie prawo do wglądania w nasze życie prywatne i rozpostarłoby kontrolę nad alkową. Ale nie chcemy również takich norm obyczajowych, które przekreślają granicę pomiędzy domem prywatnym i publicznym. Chcemy praw łagodnych obok moralności surowej. Nie będziemy kamienowali cudzołożnicy, ale za to będziemy bardziej krytyczni wobec samych siebie, pozostając pod moralną presją ideału.
1