Krauthammer Ch. - W obronie demokratycznego realizmu, UE a USA Brachowicz


W obronie demokratycznego realizmu

Charles Krauthammer, „Europa” 37/2004

Realizm podkreśla prymat siły w stosunkach międzynarodowych. Wychodzi z założenia, że ustrój międzynarodowy przypomina hobbesowski stan natury i nie wolno go mylić z ustrojem państwowym, ten bowiem opiera się na wspólnocie wartości, monopolu władzy i - co najważniejsze - na instytucjach czuwających nad przestrzeganiem norm, których brak w ustroju międzynarodowym. Realizm nie potrzebuje liberalnego internacjonalizmu, który tylko odwraca uwagę Ameryki od jej prawdziwych zadań. Oto przykład: Stany Zjednoczone spędziły całe lata 90. na niekończących się negocjacjach wokół traktatów o rozprzestrzenianiu broni masowego rażenia - traktatów, które nie są w żaden sposób wiążące dla organizacji terrorystycznych i zbójeckich państw, usiłujących tę broń zdobyć. Zaletę realizmu stanowi jasna świadomość nowej jednobiegunowości i płynących z niej pożytków, nie wyłączając (w razie konieczności) unilateralnego i prewencyjnego użycia siły. Ostatecznie jednak czysty realizm musi w kontekście amerykańskim ponieść fiasko, ponieważ poza przekonaniem o prymacie siły nie oferuje żadnej pozytywnej wizji. Mówi wyłącznie o środkach, nigdy o celach. Toteż nie przyjmie się w państwie, które zostało zbudowane na idei demokratycznej i uważa się za jej posłańca.

Dlatego powstała inna szkoła - demokratyczny globalizm, często błędnie zwany neokonserwatyzmem. Traktuje krzewienie demokracji: "zwycięstwo wolności" - jak to określił w swoim orędziu inauguracyjnym John F. Kennedy - zarówno jako cel, jak i środek polityki zagranicznej. Najbardziej wpływowi przedstawiciele tej szkoły, George W. Bush i Tony Blair, próbują zmobilizować Amerykę i świat do walki o wartości. Odpowiedzią demokratycznego globalizmu na 11 września było przystąpienie do wojny z terroryzmem, której głównym celem jest krzewienie demokracji na całym świecie. Demokratyczny globalizm góruje nad realizmem, ponieważ rozumie użyteczność demokratyzacji jako metody zapewniania globalnego bezpieczeństwa. Realiści nie doceniają znaczenia wewnętrznych struktur demokratycznych. System międzypaństwowy postrzegają jako stół, na którym zderzają się kule bilardowe. Nie interesują się zbytnio ustrojem poszczególnych państw. Tymczasem demokratyczni globaliści rozumieją, że kraje demokratyczne są najpewniejszymi sojusznikami i gwarantują najbardziej stabilne stosunki. Tak więc krzewienie wartości demokratycznych - nie tylko wolnych wyborów, ale ograniczonego rządu, ochrony mniejszości, praw jednostki, rządów prawa i otwartej gospodarki - ma ostatecznie znaczenie nie tylko moralne, ale geopolityczne. Kłopot z demokratycznym globalizmem - argumentowałem - polega na tym, że to doktryna nazbyt ambitna i idealistyczna. Przekonanie (dał mu wyraz Tony Blair), że "krzewienie wolności jest naszą ostatnią linią obrony i pierwszą linią ataku", oznacza już pójście o jeden most za daleko. Pisałem: "Najbardziej niebezpieczny w demokratycznym globalizmie jest jego uniwersalizm, bezkrytyczne przywiązanie do ideału ludzkiej wolności i towarzysząca mu pokusa zatknięcia wszędzie flagi demokracji". Taka światowa krucjata nadwątliłaby nasze środki, osłabiła morale i odwróciła uwagę od głównego zadania.

Właśnie dlatego zaproponowałem alternatywę: demokratyczny realizm, doktrynę "węższą i ograniczoną", która nie nakazuje interweniować wszędzie, gdzie zagrożona jest wolność, lecz tylko tam, gdzie to się liczy, czyli w regionach, w których obrona lub krzewienie wolności mają kluczowe znaczenie dla naszego zwycięstwa w większej wojnie z egzystencjalnym przeciwnikiem. Taką strategię przyjęliśmy podczas zimnej wojny. Wówczas egzystencjalnym wrogiem był sowiecki komunizm. Dziś jest nim arabsko-islamski radykalizm. Toteż najbardziej liczący się dziś obszar to ów islamski półksiężyc, sięgający od Afryki Północnej do Afganistanu.

Zagrożenie egzystencjalne

Najpoważniejszy zarzut Fukuyamy głosi, że moja diagnoza nowego świata jest błędna, bo tak naprawdę nie istnieje żadna walka egzystencjalna. Określając naszą wojnę z arabsko-islamskim radykalizmem mianem egzystencjalnej, wyolbrzymiam zagrożenie i wypaczam całą strukturę amerykańskiej polityki zagranicznej. "Krauthammer - pisze Fukuyama - mówi o Stanach Zjednoczonych jako o kraju toczącym zaciekłą wojnę z nieprzejednanym wrogiem, który chce zniszczyć zachodnią cywilizację" (tak jak niektórzy "mówią" o latających talerzach). Owszem, twierdzi Fukuyama, "Al-Kaida i inne radykalne ugrupowania islamskie dążą do tego, by egzystencjalnie zagrozić cywilizacji amerykańskiej, ale obecnie nie dysponują środkami, które pozwoliłyby zrealizować tę wizję". Fukuyama sądzi najwyraźniej, że wyrażenie "o b e c n i e nie dysponują" ratuje go przed egzystencjalnym niebezpieczeństwem. Kłopot w tym, że al-Kaida ciągle energicznie pracuje nad uzupełnieniem owych niedoborów, które dla Fukuyamy są tak nieomylnym źródłem pocieszenia. Gdy w 1936 roku Hitler wkraczał do Nadrenii, również "nie dysponował środkami", które pozwoliłyby mu zająć całą Europę. Wielu Europejczyków łudziło się, że nie stanowi egzystencjalnego zagrożenia. Zgodnie z logiką Fukuyamy - mieli rację.

Tym, co definiuje zagrożenie egzystencjalne, jest intencja, cel i potencjalna zdolność realizacji tego celu. Walka egzystencjalna stanowi walkę o istnienie i tożsamość. Zanim sowiecki komunizm stracił zapał do walki, pragnął wytępić to, co nazywał kapitalizmem, czyli zniszczyć zachodni sposób życia. Jego misją było uczynić ze światem to samo, co zrobił, powiedzmy, z Litwą i Czechosłowacją: przerobić go na swój obraz i podobieństwo. Walka egzystencjalna jest walką do końca, a ten koniec to eksterminacja albo - jeszcze lepiej - nawrócenie. Oto czym różni się ona od walki nieegzystencjalnej, której uczestnicy w zasadzie mogliby dojść do kompromisu (w kwestii terytorium, bogactw czy wpływów).

Na Fukuyamie radykalny islamizm nie robi wrażenia, ponieważ brakuje mu, jego zdaniem, uniwersalnego powabu, cechującego takie rzeczywiste zagrożenia egzystencjalne jak komunizm czy nazizm. Ja natomiast uważam, że teoria rasy panów nie może się raczej przyjąć wśród innych ras. Czy naprawdę miała ona na Zachodzie więcej ukrytych sympatyków niż dzisiaj islamizm? Komórki radykalnych islamistów dekonspiruje się niemal w każdej europejskiej stolicy, a także w Stanach Zjednoczonych. A przecież to jedynie ci przedstawiciele piątej kolumny, o których wiemy! Ta myśl przynosi otrzeźwienie, zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie, jak bardzo byliśmy nieświadomi obecności pośród nas spiskowców odpowiedzialnych za zamachy 11 września. Sam fakt, że zachodni islamizm, w odróżnieniu od nazizmu i komunizmu, nie musi przyjąć formy stronnictwa politycznego i zawładnąć umysłami słynnych intelektualistów, nie umniejsza jeszcze związanego z nim zagrożenia ani siły jego powabu. Radykalny islam nie ma swojego Sartre'a czy Pounda. Jednak wyłącznie pycha każe intelektualistom sądzić, że brak postaci tego pokroju liczy się bardziej niż działalność ludzi w rodzaju Richarda Reida - uzbrojonych tym razem nie w bombę ukrytą w bucie, lecz w walizkę z ładunkiem nuklearnym lub kopertę zawierającą bakterie wąglika. Pychą grzeszą stronnicy sekularyzmu, którzy również lekceważą siłę przyciągania radykalnego islamu. W swojej wrogości wobec Ameryki, Zachodu i nowoczesności radykalny islam jest bardziej fanatyczny i nieprzejednany niż wszystko, z czym mieliśmy do czynienia. Jego ogromny atut polega na tym, że pozostaje zakorzeniony w wielowiekowej religii mającej ponad miliard wyznawców, która nie tylko dostarcza świeżych rekrutów - szkolonych w meczetach i medresach o wiele skuteczniejszych w działaniu, bardziej autonomicznych i wszechobecnych niż obozy Hitlerjugend i Komsomołu - ale odwołuje się do długiej i głębokiej tradycji wiary, mesjanistycznych oczekiwań i kultu męczeństwa. Hitler i Stalin musieli wyssać to wszystko z palca. Wersja Mussoliniego była tylko parodią. Tymczasem islamski radykalizm czerpie z tradycji, której dziejowe korzenie sięgają znacznie głębiej, a powab jest znacznie trwalszy od owych namiastek religii spod znaku swastyki czy sierpa i młota, które w perspektywie historycznej okazały się tak słabe i pozbawione substancji.

Fukuyama lekceważy nie tylko potęgę religii, ale i technologiczną. Jest zakładnikiem poglądu, że zagrożeniem dla wielkiego mocarstwa może być tylko inne wielkie mocarstwo. Ponieważ nasi obecni wrogowie nie przypominają Niemiec ani Japonii, zagrożenie z ich strony nie przybiera "aż tak poważnych rozmiarów". Jak na realistę Fukuyama jest zaskakująco ślepy - nie zauważa skutków rewolucji technologicznej. Jeśli idzie o jej "rozmiar" - odkrycie energii atomowej oznacza największy skok w dziedzinie techniki wojennej, odkąd człowiek posiadł umiejętność krzesania ognia. To prawda, że bombę atomową zdetonowano przed półwieczem, ale demokratyzacja wiedzy pozwalającej na jej wyprodukowanie jest czymś nowym. Broń chemiczna i biologiczna może mieć sto lat, ale łatwość, z jaką można ją dziś wyprodukować - to novum. Oczywistą intencją radykalnego islamizmu jest zniszczenie polityki USA, sparaliżowanie ich gospodarki i doprowadzenie do ogólnej dewastacji. Widzieliśmy, do czego zdolnych jest zaledwie dziewiętnastu islamistów, w dodatku niedysponujących jeszcze bronią masowego rażenia. Przekonaliśmy się, co mogą zrobić ze stolicą najpotężniejszego państwa na świecie dwie koperty z bakteriami wąglika. Wyobraźmy sobie, jakie konsekwencje pociągnęłoby rozpylenie bakterii wąglika z dwunastu furgonetek w dwunastu amerykańskich miastach. Co by się stało ze Stanami Zjednoczonymi, gdyby w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Chicago i kilku innych miastach zdetonowano te parę "luźnych", poniewierających się po świecie ładunków atomowych? Ameryka wciąż istniałaby na mapie. Tylko co by zostało z państwa i jego ustroju? Jeżeli to nie jest zagrożenie egzystencjalne, nic innego nie zasługuje na to miano. Fukuyama ma - oczywiście - swój interes w zaprzeczaniu randze tego zagrożenia, ponieważ zawdzięcza swoją reputację tezie o "końcu historii", która oznacza (jeśli w ogóle cokolwiek oznacza) właśnie koniec tego typu ideologicznych, egzystencjalnych zagrożeń. Można zrozumieć, iż nie ma ochoty przyznawać, że historia powróciła; że lata 90. nie były końcem historii, lecz urlopem od historii; i że - choć to smutne - znów wszystko leży na szali. Fukuyama idzie jednak dalej. Tak mocno przekonał samego siebie o potrzebie zaprzeczania tej nowej rzeczywistości, że potrzebuje psychologicznego wyjaśnienia faktu, że ja i inni neokonserwatyści jesteśmy przeświadczeni o uwikłaniu naszego kraju w egzystencjalną walkę. Oto ono: neokonserwatyści tak silnie utożsamiają się z Izraelem, że sytuacja Ameryki pomyliła im się z sytuacją Izraela. Uważają, że Stany Zjednoczone i Izrael jadą na jednym wózku. Tymczasem Fukuyama zwraca uwagę, że jest inaczej.

Dziwaczne to. Oczywiście, że sytuacja Stanów Zjednoczonych nie jest sytuacją Izraela. Co z tego? Przecież nie tylko Izrael stoi dziś w obliczu egzystencjalnego zagrożenia. Gdyby obecna sytuacja Izraela stanowiła kryterium egzystencjalnego zagrożenia, musielibyśmy wówczas uznać, że Zachód nie doświadczył takiego zagrożenia w ciągu swojej 60-letniej walki z faszyzmem i komunizmem. A przecież sam Fukuyama twierdzi, że tamta walka miała charakter egzystencjalny. Izraelowi grozi dziś całkowita zagłada. Francja została podbita przez Niemcy, a mimo to dziś nadal jest Francją. Polskę i Węgry w pewnym sensie podbił Związek Radziecki, a mimo to znów są Polską i Węgrami. Gdyby Izrael został podbity w wyniku którejkolwiek ze swoich wojen, już nigdy nie byłby Izraelem. Fakt, że sytuacja jakiegoś kraju nie odpowiada standardowi izraelskiemu, nic jeszcze nie mówi o tym, czy ów kraj zaangażował się w walkę egzystencjalną.

Psychologiczna spekulacja Fukuyamy jest jednak interesująca, bo pozwala mu w nowatorski sposób zjudaizować neokonserwatyzm. Nie zajmuje wulgarnego stanowiska, forsowanego między innymi przez Pata Buchanana czy premiera Malezji Mahathira Mohamada, zgodnie z którym amerykańscy neokonserwatyści (czytaj: Żydzi) reprezentują po prostu interesy Izraela i zaprzęgają amerykańską politykę zagraniczną w służbę Izraela i większego spisku żydowskiego. Podejście Fukuyamy jest subtelniejsze i bardziej zniuansowane. Trzeba zrozumieć - powiada - że fałszywy pogląd, jakoby wojna z terroryzmem miała charakter egzystencjalny, rozpowszechniają ci neokonserwatyści, którzy tak głęboko i podświadomie utożsamili się z państwem żydowskim, że widzą świat jego oczyma. Tym, co czyni ową ideę całkiem groteskową, jest fakt, że głównymi zwolennikami teorii egzystencjalnego zagrożenia są George Bush i Tony Blair. W jaki sposób doszło do ich urojonej identyfikacji z Izraelem? Amerykański gabinet wojenny składa się z Dicka Cheneya, Colina Powella, Donalda Rumsfelda i Condoleezzy Rice. Wszyscy oni mówią z przekonaniem o egzystencjalnym charakterze obecnego zagrożenia Stanów Zjednoczonych. Czy są maranami? A może zostali zahipnotyzowani przez "neokonserwatystów" i uznali ich plemienną więź za swoją?

"Neokonserwatyzm"

Fukuyama zatytułował swoją krytykę "Moment neokonserwatywny", odwołując się do tytułu mojego tekstu sprzed czternastu lat, w którym po raz pierwszy przedstawiłem swoją teorię "momentu jednobiegunowego". Zamiarem Fukuyamy jest zburzenie całego neokonserwatywnego systemu myśli. Przeprowadza w tym celu "dokładną analizę artykułów Krauthammera, szczególnie zaś jego wystąpienia w American Enterprise Institute", ponieważ "jego [Krauthammera] myślenie strategiczne stało się reprezentatywne dla pewnej szkoły", czyli neokonserwatyzmu. Fukuyama nie rozumie jednak, że istnieją dwa nurty myśli neokonserwatywnej dotyczące polityki zagranicznej. Jest demokratyczny globalizm popierany przez Blaira i Busha, od dłuższego czasu rozwijany przez takich myślicieli jak Robert Kagan i Bill Kristol. Jest też demokratyczny realizm, promowany od dawna przeze mnie i innych. Obie doktryny są "demokratyczne", bo obie uznają krzewienie demokracji zarówno za cel, jak i środek amerykańskiej polityki zagranicznej. Ale jedna z nich jest "realizmem", ponieważ odrzuca uniwersalny zasięg i nadmierny idealizm demokratycznego globalizmu, domagając się, by za warunek interwencji uznano geopolityczną konieczność. Nie jest to spór czysto teoretyczny. Ma całkiem praktyczne konsekwencje. Widać to było jak na dłoni przed pięciu laty, gdy wśród konserwatystów doszło do zasadniczego rozłamu na tle konfliktu bałkańskiego. Kagan i Kristol (pośród wielu innych) opowiadali się wówczas zdecydowanie za interwencją na Bałkanach i wojną o Kosowo. Ja byłem innego zdania. Argumentowałem, podobnie jak teraz, że choć pobudki humanitarne są koniecznym warunkiem każdej amerykańskiej interwencji, nie są jednak warunkiem wystarczającym. Amerykańskie interwencje muszą być ugruntowane strategicznie. Kiedy brakuje strategicznej konieczności, lepiej nie trwonić prochu - właśnie dlatego, że w przyszłości może być potrzebny do odparcia takiego zagrożenia. Ujawniło się ono 11 września. W czasie wojny w Kosowie wielu realistów zajmowało takie samo stanowisko jak ja, podczas gdy spora grupa demokratycznych globalistów (tylko z lenistwa zwanych "neokonserwatystami") zajęła stanowisko przeciwne i krytykowała moje zastrzeżenia wobec interwencji jako zdradę demokratycznych zasad. Fukuyama nie tylko zaciera różnice między tymi dwiema szkołami myślenia, ale wielokrotnie określa mnie jako stronnika demokratycznego globalizmu, czyli szkoły, z którą otwarcie polemizuję.

To bardzo dziwne, pisać długi, krytyczny tekst dotyczący referatu i monografii noszących tytuł "Demokratyczny realizm" i podsumowywać ów tekst słowami: "Demokratyczny globalizm Krauthammera nie sprawdza się jako wytyczna w polityce zagranicznej i rodzi więcej pytań niż odpowiedzi". Być może Fukuyama sądzi, że on jeden ma prawo używać słowa "realizm". Być może uważa, że zrobiwszy ze mnie globalistę, będzie mógł mnie utożsamić ze wszystkimi meandrami polityki zagranicznej Blaira i Busha. Ja jednak wygłosiłem swój referat między innymi dlatego, że uniwersalistyczny projekt Blaira i Busha, promujący krzewienie demokracji na całym świecie, uważam za zbyt ogólnikowy i zbyt ambitny. Przedłożona przeze mnie alternatywa jest próbą ograniczenia idealistycznego uniwersalizmu poprzez namysł nad koniecznością strategiczną. Stąd bierze się główny aksjomat demokratycznego realizmu: będziemy wszędzie popierać demokrację, ale nasza krew i publiczne pieniądze popłyną tylko tam, gdzie zachodzi strategiczna konieczność - czyli w miejscach istotnych z perspektywy większej wojny z wrogiem egzystencjalnym, który stanowi globalne, śmiertelne zagrożenie dla wolności.

Fukuyama uważa, że ten aksjomat "nie nadaje się na wytyczną dla amerykańskich interwencji", ponieważ "kryje się w nim wiele dwuznaczności". Zadaje rozmaite pytania. Czy termin "globalne" odnosi się tu do zagrożenia, które wykracza poza konkretny region, jak radykalny islamizm czy komunizm? Tak. Jeżeli zasięg działania nieprzyjaciela musi być globalny, to znaczy, że Korea Północna nie mieści się w kategorii zagrożenia "strategicznego". Owszem, Korea Północna to odrębny problem. Islamizm nie stanowi naszego jedynego problemu, podobnie jak sowiecki komunizm nie był naszym jedynym problemem w drugiej połowie XX wieku. Istnieją również inne, choć mniejszego kalibru. Misja Korei Północnej nie polega na krzewieniu na całym świecie lokalnej wersji komunizmu ani na niszczeniu Stanów Zjednoczonych. Polega ona na utrzymaniu własnego reżimu, co stanowi pewne zagrożenie dla Korei Południowej. Jednak ambicje Korei Północnej nie sięgają dalej. Właśnie dlatego związane z nią zagrożenie jest zupełnie inne niż egzystencjalne zagrożenie arabsko-islamistyczne. Potęga Korei Północnej musi zostać powstrzymana. Ale nie ma konieczności inwazji, obalania tamtejszego reżimu i rekonstrukcji kraju - chyba że okaże się, iż reżim północnokoreański, chcąc utrzymać się przy władzy, sprzedaje broń masowego rażenia naszemu egzystencjalnemu wrogowi. Gdyby tak było, włączałby się w globalną wojnę, wspierając drugą stronę.

A może termin "globalne" odnosi się do każdej sytuacji śmiertelnego zagrożenia wolności, w dowolnym miejscu na świecie? Każde poważne zagrożenie - jak to się dawniej mówiło - "wolnego świata" jako całości ma charakter "globalny". W latach 30. i 40. takim zagrożeniem był faszyzm. W drugiej połowie XX wieku - komunizm. Dziś jest nim arabsko-islamski radykalizm. Czy "wróg" stanowiący śmiertelne zagrożenie dla innego wolnego kraju, ale nie dla nas, jest także "naszym wrogiem"? Nie. Czy Hamas, ugrupowanie islamistyczne stanowiące jawne egzystencjalne zagrożenie dla Izraela, jest również naszym wrogiem? Dopóki określa się jako wróg Izraela - nie. Gdyby Hamas przyłączył się do wojny przeciw Stanom Zjednoczonym, odpowiedź brzmiałaby "tak". Czy takim wrogiem jest Syria z powodu jej wrogości w stosunku do Izraela? Nie. O ile jednak wchodzi w sojusz ze zwolennikami dżihadu w Iraku, o tyle ryzykuje, że zostanie przez nas zaliczona do obozu nieprzyjaciela. Jeżeli to nasi wrogowie, dlaczego powinniśmy zwalczać właśnie ich, a nie siły zagrażające wolnym krajom leżącym bliżej Stanów Zjednoczonych (takie jak FARC czy ELN, które zagrażają demokracji kolumbijskiej, czy Hugo Chavez, który zagraża demokracji w Wenezueli)? Wcale nie twierdzę, że powinniśmy (patrz wyżej). Co, w kontekście globalnej wojny, czyni jakiś problem "centralnym"? To, czy zmiana orientacji politycznej przez dane państwo lub terytorium przyczyni się w sposób istotny - a być może decydujący - do pokonania arabsko-islamskiego radykalizmu. Afganistan spełnia to kryterium. Podobnie jak Irak.

Legitymizacja

To nic skomplikowanego. Czego zatem dotyczy zarzut Fukuyamy wobec demokratycznego realizmu? Wydaje się, że Fukuyama akceptuje demokratyczny realizm jako teorię, ale potępia go w praktyce, a to z powodu ...no cóż, z powodu Iraku. Z entuzjazmem dołączył do chóru głosów, które czynią z trudności w Iraku argument przeciw jakiejkolwiek dalekowzrocznej polityce, która mogła nas tam zaprowadzić, a już zwłaszcza przeciw tej unilateralistycznej polityce demokratyzacyjnej, jaka zaprowadziła nas tam w rzeczywistości. Irak - powiada Fukuyama - to bagno, a tamtejsze doświadczenie dowodzi dwu spraw: tego, jak wielkie znaczenie ma "międzynarodowa legitymacja" i tego, że amerykańskie próby zdemokratyzowania świata arabskiego są daremne. Zacznijmy od kwestii legitymizacji. Fukuyama zgadza się ze mną, że poparcie międzynarodowe nie przydaje żadnej wyższej sankcji moralnej działaniom, które inne kraje podejmują we własnym interesie, a nie w przystępie kapłańskiego natchnienia. Przyznaje, że ONZ ma "poważne problemy z legitymizacją" i że sprawa Kosowa dowodzi, iż nasi europejscy sojusznicy sami nie wierzą w konieczność aprobowania pewnych działań przez Radę Bezpieczeństwa. Niemniej jednak oskarża mnie, że lekceważę użyteczność międzynarodowego poparcia.

Któż jednak zaprzecza użyteczności międzynarodowego poparcia? Jasne, że aprobata Rady Bezpieczeństwa, pomoc NATO lub poparcie, powiedzmy, Turcji czy Indii mają swoje praktyczne zalety. Warto zabiegać o każde poparcie i każdą pomoc. Aby je zdobyć, można nawet pójść na pewne ustępstwa. Wszystko to nie podlega dyskusji. Jedyne poważne pytanie dotyczy tego, jak dalece gotowi jesteśmy ustąpić. Czy brak "legitymizacji" powinien ograniczać nasze działania? Czy gdy nie udaje się uzyskać poparcia, należy porzucić dotychczasową politykę? Czy powinniśmy byli porzucić politykę zmiany reżimu w Iraku (można go było zmienić tylko siłą), bo brakowało nam poparcia? Wydaje się, że odpowiedź Fukuyamy brzmi "tak, powinniśmy", choć (podobnie jak Kerry) nie mówi jednoznacznie, jak należało postąpić. Mówi tyle tylko, że powinniśmy byli ugiąć się pod naciskiem naszych sojuszników i wobec braku międzynarodowego konsensusu zrezygnować z inwazji na Irak oraz że nasze powojenne doświadczenia stanowią potwierdzenie tego roztropnego stanowiska. Mówiąc to, opiera się wszakże na dwu założeniach:

- Przyczyną powojennych kłopotów w Iraku jest brak międzynarodowej legitymizacji. Tymczasem nasz główny problem to - oczywiście - powstanie sunnitów i bunt Muktady al-Sadra. Nie sądzę, by ugrupowania te lub ktokolwiek spośród zasilających je zagranicznych zwolenników dżihadu przejmował się specjalnie rezolucjami ONZ. Notabene Rada Bezpieczeństwa jednogłośnie uchwaliła powojenną rezolucję legitymizującą amerykańską okupację Iraku. Zaraz po zakończeniu wojny ONZ wysłała do Bagdadu dużą misję. Nie zrobiło to wrażenia na rebeliantach, którzy po prostu wysadzili kwaterę ONZ w powietrze. Możliwe, że nie uda nam się ich pokonać, ale przyczyną naszej porażki na pewno nie będzie "deficyt legitymizacji".

- W marcu 2003 mieliśmy do wyboru z jednej strony inwazję i powojenne trudności, z drugiej - przedinwazyjną stabilizację. Zakłada się tu, iż nie było żadnych argumentów za rozpoczęciem wojny. Oczywiście, że brak poparcia francusko-niemieckiego utrudnił sprawę. Oczywiście, że brak międzynarodowego konsensusu stanowi roztropny argument przeciw inwazji. Ale Fukuyama zakłada, iż był to jedyny roztropny argument, że całkowita bierność w Iraku nie pociągnęłaby za sobą żadnych konsekwencji i przedwojenna sytuacja w tym kraju była gwarantem stabilności. Nieprawda. Napięta sytuacja po wojnie w Zatoce Perskiej była niestabilna i nakładała coraz większe zobowiązania na wszystkie zaangażowane strony, a szczególnie na Stany Zjednoczone. Po pierwsze, naród iracki cierpiał z powodu okrutnych sankcji. W Europie i na całym Bliskim Wschodzie odpowiedzialnością za cierpienia i głód obarczano USA. Po drugie, impas w Iraku wiązał się z koniecznością utrzymywania dużego amerykańskiego kontyngentu wojskowego w Arabii Saudyjskiej, czyli w kraju, gdzie znajdują się święte miejsca islamu. Dla wielu muzułmanów było to głęboko obraźliwe i zakrawało na prowokację. W 1998 roku w swojej fatwie przeciwko Stanom Zjednoczonym bin Laden powiedział, że to dwie najważniejsze zbrodnie, które uzasadniają konieczność rozpoczęcia świętej wojny z Ameryką.

Poza tym reżim sankcji gospodarczych chylił się ku upadkowi. Upadek ten został tymczasowo powstrzymany dzięki przerzuceniu do Kuwejtu, jeszcze przed wojną, dużej liczby amerykańskich żołnierzy, co zmusiło Radę Bezpieczeństwa do ponownego zaostrzenia sankcji - ale tylko dlatego, że był to sposób na uniknięcie amerykańskiej inwazji. Takie rozmieszczenie wojsk było zresztą nie do utrzymania. Gdyby doszło do wycofania amerykańskich oddziałów, rygor w stosowaniu sankcji byłby coraz słabszy, co zaowocowałoby renesansem reżimu pod wodzą Saddama (a ostatecznie, co jeszcze gorsze, pod wodzą jego synów), który coraz bardziej islamizowałby swoją ideologię, wznowił programy produkcji broni masowego rażenia i poszerzał kontakty z ugrupowaniami terrorystycznymi. Henry Kissinger, realista czystej wody, pisał niedawno - będąc w pełni świadom naszych powojennych kłopotów - o "rachunku, jaki poprzedzał decyzję o ofensywie": czy Stany Zjednoczone miały czekać, aż broń masowego rażenia zostanie wyprodukowana przez kraj o największej armii w regionie, o drugim co do wielkości potencjalnym przychodzie z tytułu sprzedaży ropy naftowej, kraj, który używał tej broni przeciwko własnej ludności i sąsiadom i - według komisji badającej sprawę 11 września - utrzymuje kontakty z al-Kaidą?

Nie ulega wątpliwości, że poparcie międzynarodowe jest liczącym się czynnikiem przy podejmowaniu każdej poważnej decyzji. Ale w Iraku to nie słabość międzynarodowego poparcia jest źródłem naszych dzisiejszych kłopotów, a przed wojną dużo większą wagę miały argumenty przemawiające za usunięciem Saddama. Wreszcie - kwestia legitymizacji nie powinna być rozstrzygająca. W latach 80. nasi europejscy sojusznicy niemal jednogłośnie sprzeciwiali się amerykańskiej pomocy dla nikaraguańskich Contras. Rozpowszechniony wówczas pogląd głosił, że amerykański imperializm próbuje znów oddać władzę dynastii Somozów. Nasza ówczesna polityka nie miała żadnej "międzynarodowej legitymizacji". Gdyby pogląd Fukuyamy na kwestię międzynarodowej legitymizacji był słuszny, oznaczałoby to, że powinniśmy byli zaniechać tamtej polityki - a przecież była ona właściwa, co zdecydowanie potwierdziła historia.

Demokratyzacja

Ostatnie pytanie Fukuyamy dotyczące mojego "głównego aksjomatu" brzmi: czy Irak rzeczywiście miał kluczowe znaczenie dla wojny z radykalnym islamizmem? Uważam, że miał i ma nadal. Twierdziłem tak przed wojną, a dziś jestem o tym przekonany jeszcze mocniej. Jedenasty września prowadził do nieuchronnego wniosku, że 50-letnia amerykańska polityka wobec świata arabskiego okazała się niewypałem. Odkąd Franklin Roosevelt zawarł sojusz z królem Ibn Saudem, Stany Zjednoczone dopóty pozostawiały świat arabski samemu sobie, dopóki wywiązywał się on z roli stosunkowo przyjaznej stacji benzynowej. Taki układ utrzymywał się bardzo długo. Gdyby nie 11 września, utrzymałby się jeszcze dłużej. Zasady wyjątkowej polityki wobec świata arabskiego nigdy nie zostały jasno wyłożone, ale były powszechnie znane: Ameryka dąży do demokratyzacji w Europie, Azji Wschodniej, Ameryce Południowej i Środkowej - wszędzie, tylko nie w świecie arabskim. Demokratyzacja innych regionów zakończyła się wielkim sukcesem i była kluczem do stabilności i pokoju. Arabski wyjątek okazał się bardzo kosztowny. 11 września odczuliśmy skutki tej polityki i zrozumieliśmy, że jest ona nie do utrzymania. Moglibyśmy dalej walczyć z arabsko-islamskim radykalizmem, łapiąc tu i ówdzie jakiegoś przywódcę czy zwijając od czasu do czasu komórkę jakiejś organizacji terrorystycznej. Ale mogliśmy od razu przejść do sedna i obierając ryzykowny, lecz konieczny kurs, podjąć próbę zreorganizowania świata arabskiego. Sukces w Iraku byłby wielkim zwycięstwem w wojnie z islamskim radykalizmem. Porażka stanowiłaby dotkliwy cios. Nigdy nie lekceważyłem tego zadania. Pisałem przed, w trakcie i po wojnie, że wyzwanie jest ogromne, wiąże się z wielkim ryzykiem i możliwością porażki, ale jego podjęcie jest rzeczą konieczną. (...)

Wykonaliśmy kawał dobrej roboty przy rekonstrukcji Niemiec, Japonii i Korei Południowej. Ponieśliśmy fiasko w Haiti i Somalii. Co stanowiło o różnicy? Głęboka znajomość miejscowej kultury? A może tradycja demokratyczna? W Korei brakowało nam dogłębnej znajomości miejscowej kultury, a kraj nie miał tradycji demokratycznej, na której mógłby się oprzeć. Mimo to demokratyzację Korei Południowej należy uznać za wielki sukces. Co stanowiło klucz? Znaczenie strategiczne. Gdy stawka była wysoka - i uznawano ją za taką w Stanach - trzymaliśmy się wytyczonego kursu i poświęcaliśmy sprawie odpowiednio dużo czasu oraz wysiłku. Gdy stawka strategiczna była minimalna, jak w Haiti i Somalii, ponosiliśmy fiasko, ponieważ wiedzieliśmy, że budowa demokracji to ogromne zadanie, a wspomniane kraje nie są warte, by ponosić dla nich tak wielkie koszty. Czynnikiem decydującym o powodzeniu demokratyzacji jest powaga zadania. Opowiadanie, że kraj, który odbudował z gruzów Niemcy, Japonię i Koreę Południową (a są to bodaj trzy największe osiągnięcia w budowaniu demokratycznego społeczeństwa), mógłby się okazać niezdolny do wykonania tego zadania, jest niemądre. (...)

Co należy robić?

Świat arabsko-islamski to istny kocioł politycznej opresji, religijnej nietolerancji i społecznej ruiny, który 11 września doprowadził do wybuchu morderczego antyamerykanizmu. Po 11 września nie można poważnie mówić o polityce zagranicznej, jeżeli nie ma się odwagi stanąć z tą rzeczywistością twarzą w twarz. Jak mierzy się z nią Fukuyama? Co ma do zaproponowania w miejsce demokratycznego realizmu? Najbardziej dziwaczną część jego eseju stanowią wnioski końcowe. Gdy zebrawszy się w sobie, przedstawia w końcu alternatywę, jego trzypunktowa "korekta" okazuje się tak błaha, że sam przyznaje: "Wpadam do czwartego koszyka Krauthammera, tego z <>", a to oznacza, że popiera tę samą politykę, wobec której miał rzekomo tak fundamentalne zastrzeżenia. Co składa się na tę trzypunktową "korektę"?

- "Przede wszystkim dyplomacja i działania zmierzające do budowy koalicji, tak niechętnie podejmowane przez administrację Busha przed wojną iracką". O półrocznych zabiegach dyplomatycznych tej administracji przed wojną w Iraku można myśleć dobrze lub źle. Ale sugerowanie, że nie próbowała budować poparcia dla swoich działań (tak w Radzie Bezpieczeństwa, jak i poza nią) zakrawa na absurd. Nie sprostała zadaniu, choć ciężko nad tym pracowała. Jakież to dodatkowe starania pozwoliłyby - zdaniem Fukuyamy - zdobyć poparcie Francji i Rosji? Fukuyama zaleca ponadto, aby Stany Zjednoczone "nie obrażały bez potrzeby uniwersalnych poglądów ludzkości". A kto chce je obrażać? Jeśli zalecenie to nie sprowadza się do pochwały dobrych manier, oznaczać może tylko przyznanie innym państwom prawa weta wobec działań uważanych przez Stany Zjednoczone za kluczowe z punktu widzenia własnego interesu narodowego i wspólnej obronności. A przecież sam Fukuyama kategorycznie odrzuca tę ideę, powiadając, że "kolosalnym błędem" jest utrzymywać, iż "Stany Zjednoczone nie powinny nadstawiać karku i inicjować w obrębie świata zachodniego działań, którym sprzeciwiają się nasi sojusznicy".

- Stany Zjednoczone powinny utworzyć nową strukturę biurokratyczną odpowiedzialną za demokratyzację. Tu pełna zgoda. Moglibyśmy wykorzystać do tego celu urząd kolonialny Departamentu Stanu.

- Powinniśmy się też zastanowić nad utworzeniem, wedle słów Fukuyamy, "globalnego sojuszu państw demokratycznych pod przewodnictwem młodych demokracji z Europy Wschodniej i Ameryki Łacińskiej", który "mógłby na całym świecie pełnić funkcje legitymizacyjne, których nie może już pełnić NATO". Następny doskonały pomysł. Wysunąłem go przeszło rok temu. Tak więc: dyplomacja przestrzegająca dobrych manier, urząd kolonialny i ewentu



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Thompson E. - W kolejce po aprobatŕ, UE a USA Brachowicz
Kagan R. - Koniec marzeń, UE a USA Brachowicz
Weigel G. - Dwie europejskie wojny kulturowe, UE a USA Brachowicz
Wallersteina system swiatowy, UE a USA Brachowicz
Plan zajęć - 9 spotkań, UE a USA Brachowicz
Thompson E. - Sarmatyzm i postkolonializm, UE a USA Brachowicz
Hassner P. - Stulecie niepewności, UE a USA Brachowicz
Plan zaj੠- 7 spotka˝, UE a USA Brachowicz
Thompson E. - W kolejce po aprobatŕ, UE a USA Brachowicz
Bałkany do UE, USA WOBEC PROCESÓW INTERGACYJNYCH NA BAŁKANACH
Skrypt samorzad w ue i usa, politologia UMCS, politologia III rok
ue usa
Ocena własnych umiejętności i?ch pod kątem realizacji ról i zadań menedżera personalnegox
rating zakladow ubezpieczen UE i USA
Pazurami i dziobem w obronie demokracji Piotr Piotrowski
Dlaczego UK UE i USA knują przeciwko Rosji
Przedstawiciele artystów polskich wywalczyli wyłączenie sektora audiowizualnego z porozumienia o wol
Pośrednie instrumenty realizacji ekonomicznych funkcji państwa II, ogólny, UE Katowice BOND Finanse
Prawo UE Demokratyczne podstawy (II 2013)

więcej podobnych podstron