Optymista jako samobójca
Wolnomyśliciele też czasem myślą, choć wolno im to idzie. W świecie zachodnim, w każdym razie, zdają się trwale przykuci do ciężkiej kuli u nogi, jaką jest materialistyczna koncepcja uniwersum. Sceptyk antyczny czy azjatycki myślał śmielej, choć jako człowiek był zapewne bardziej nieszczęśliwy. Stanowisko, które dziś nosi miano sceptycyzmu, to w gruncie rzeczy nie sceptycyzm, lecz głęboki i zaangażowany monizm. Wolnomyślicielowi nie wolno kwestionować materialistycznego monizmu. Nie wolno mu, na przykład, wierzyć w cuda; jest mu to wzbronione dokładnie tak samo, jak (jego zdaniem) nam wzbroniona jest herezja. W obu wypadkach zakaz nie jest egzekwowany siłą, lecz wynika tylko z zasady. Raczej wątpię, czy Stowarzyszenie Prasy Racjonalistycznej porwie, zaknebluje bądź udusi sir Arthura Keitha, jeżeli uzna on dowody cudownego uzdrowienia w Lourdes. Takoż i Arcybiskup Westminsteru nie każe mnie wieszać, topić i ćwiartować, jeśli jutro oznajmię, że jestem agnostykiem. Człowiek nie zdoła jednak wyrwać z korzeniami swoich dotychczasowych przekonań bez bolesnego rozdarcia i rewolucji w całym swym jestestwie. My, katolicy, mamy więcej wolności, bo trudno by znaleźć fakt naukowy, którego nie dałoby się jakoś dopasować do naszego światopoglądu, podczas gdy materialista nijak nie zdoła umieścić w swoim światopoglądzie nawet maleńkiego i całkiem niepozornego cudu. Ale załóżmy, na potrzeby dyskusji, że zarówno katolik, jak materialista są ograniczeni jedynie przez swe opinie na temat kosmosu; i że w tym sensie obaj są jednakowo poddani zakazom i jednakowo wolni. W konsekwencji, gdy czytam w gazecie, że na sympozjum dotyczącym spirytyzmu zabrał głos skrajny materialista, pan John Robertson, czuję się tak przedziwnie, jak pan Robertson czuć by się musiał, gdyby biskup w mitrze lub jezuita w sutannie omawiał dowody przemawiające za światopoglądem materialistycznym. Wiem, że pan Robertson nie może zaakceptować istnienia duchów, bo stałby się wówczas kimś zupełnie innym od tego pana Robertsona, jakiego znamy; co wszakże leży w Boskiej mocy. Wiem też, że nie jest on wolnomyślicielem, chyba że w takim znaczeniu, w jakim i ja jestem wolnomyślicielem. Już dawno doszedł do wniosków, które determinują wszelkie inne wnioski. To nie dowody naukowe sprawiły, że zaakceptował materializm. To materializm zabrania mu akceptować dowody naukowe.
Bywa jednak, że i wolnomyśliciel do czegoś się przyda. Ten, kto odrzuca Wiarę z dobrodziejstwem inwentarza, umie krytycznie spojrzeć na ludzi, którzy odrzucają Wiarę kawałek po kawałku, grymaśnie w jej inwentarzu przebierając. Osobnik, który akceptuje jakaś część doktryny katolickiej, bo akurat mu się podoba, i odrzuca inną, bo nie przypadła mu specjalnie do gustu, osiąga w efekcie stan nie tylko osobliwy, lecz sprzeczny z własnymi zamiarami. Sprzeczność tę można wykazać tak z pozycji skrajnej akceptacji, jak i z pozycji skrajnej negacji. Mówi się, że gdy odchodzą półbogowie, bogowie przybywają; można by sparafrazować to powiedzenie i stwierdzić, że kiedy nadchodzą bezbożnicy, pół-bożnicy muszą odejść; i jeśli o mnie chodzi, krzyż im na drogę. Nawet ateista potrafi dowieść, jak ogromnie jest ważne, by zachować w całości system doktryn katolickich.
Zabawny i pouczający przykład dał w Ameryce pan Clarence Darrow, cokolwiek prostoduszny sceptyk z tego prostodusznego kraju. Napisał on dzieło, mające wykazać, że niemożliwością jest, by człowiek posiadał duszę. Co do samego dzieła, darujmy je sobie z czystym sumieniem; sceptyk jak zwykle okazuje się zabobonny i wyobraża sobie duszę jako tajemnicze zwierzątko ze skrzydełkami, nie mające nic wspólnego z jaźnią. Interesuje nas co innego. Pan Darrow twierdzi, że tak naprawdę ludzie nie wierzą w nieśmiertelność duszy i argumentuje, między innymi, że gdyby istotnie wierzyli w szczęście poza grobem, natychmiast sami by się pozabijali. Nikt, mówi pan Darrow, nie cierpiałby na przykład męczarni raka, gdyby rzeczywiście sądził (jak, zdaniem pana Darrow, sądzą wszyscy chrześcijanie) że śmierć natychmiast wprowadza duszę w niezmącony błogostan i w towarzystwo najlepszych przyjaciół. Katolik wiedziałby, co na to odpowiedzieć. Pan
Darrow, niestety, nie wie nawet, o co zapytał. Oto jak wygląda szczytowa postać optymizmu, uniwersalizmu i i humanitaryzmu religijnego, typowego dla naszej epoki. Moderniści, jak zawsze sentymentalni, odmieniają "miłość" przez wszystkie przypadki, aż świat dostaje odruchu wymiotnego na dźwięk tego najwspanialszego z ludzkich słów. Twierdzą, że na tamtym świecie musi nas ani chybi oczekiwać ta sama utopia przyjemności, którą daremnie nam obiecują na tym świecie. Oznajmiają, że wszystko zostanie wybaczone, bo tak naprawdę nie ma nic do wybaczenia. Powtarzają z uporem, że śmierć jest niczym więcej, jak przejściem do sąsiedniego pokoju, i z przekonaniem zapewniają, że ów pokój nie okaże się nawet poczekalnią. Będzie to apartament wyłożony poduszkami i zaopatrzony we wszelkie wygody; i nikt nas nie spyta, jaką drogą tam trafiliśmy. Ich zdaniem, nie ma żadnego niebezpieczeństwa, nie ma żadnego diabła, a i samej śmierci też w gruncie rzeczy nie ma. Jest tylko nadzieja, szczęście i optymizm. Toteż, jak trafnie wskazał ateista, rezultatem owej nadziei, szczęścia i optymizmu powinny być setki ludzi, zwisających z latarni lub pływających twarzą w dół po stawie. Logiczną konsekwencją Religii Miłości i Radości są masowe samobójstwa. Pesymizm zabijał ludzi na tysiące; optymizm może zgarnąć żniwo, idące w dziesiątki tysięcy.
Jak powiedziałem wyżej, katolik zna odpowiedź. Katolik wyznaje kompletną filozofię, która utrzymuje człowieka przy zdrowych zmysłach, a nie jakiś oderwany fragment, smutny czy wesoły, który bez trudu może doprowadzić człowieka do obłędu. Katolik nie popełnia samobójstwa, bo wcale nie uważa za takie znów pewne, że zasłużył sobie na niebo. Uważa za istotne, na co sobie zasłużył. Nie ma pewności, na jaką karę by się naraził, wie jednak, jaką lojalność by zdradził i jakie przykazanie czy jaki warunek by zignorował. Ba, sądzi nawet, że człowiek prędzej trafi do nieba, jeśli wytrzyma swe cierpienia na ziemi. Można heroicznie przyjąć raka jako narzędzie męczeństwa, takie samo, jakim był kocioł ukropu dla świętej Cecylii albo ruszt dla świętego Wawrzyńca. Wiara w życie po śmierci, nadzieja niebiańskiego szczęścia, wiara że Bóg jest Miłością - wszystkie te elementy nie prowadzą do szaleństwa, jeżeli są przyjmowane razem z innymi katolickimi doktrynami, z których wynika, że stale trzeba mieć się na baczności przeciw mocom piekielnym. Mogą doprowadzić do szaleństwa i anarchii, jeśli oderwie się je od całości. A moderniści - to jest, optymiści i sentymentaliści - chcą właśnie, byśmy przyjęli je w oderwaniu od reszty Tradycji. Rzecz jasna, to samo dotyczyłoby również obowiązku dyscypliny czy obowiązku czujności wobec piekła; gdyby odciąć je od innych doktryn, nastałaby kolejna ponura epoka purytanów, degenerujących się w pesymistów. Jak widać, skrajności się przyciągają, zwłaszcza gdy są to krańce czegoś, co powinno być kompletne. I tak oto nasza parabola zamyka się poetyczną wizją dwóch szubienic, stojących jedna obok drugiej. Na jednej kołysze się samobójca-pesymista, na drugiej - samobójca-optymista.
Rzecz w tym, że amerykański sceptyk daje respons modernizmowi - a nie katolicyzmowi. Katolik ma prosty i sensowny powód, by nie podrzynać sobie gardła w celu natychmiastowego zdobycia raju. Ale modernista przemawia, jakby raj był gęsto zasiedlony ludźmi, którzy poderżnęli sobie gardła i trafili tam w okamgnieniu. Cała kwestia to zresztą kolejny historyczny przykład, że ci, którzy usiłują uprościć chrześcijaństwo, chorobliwie je deformują. Muzułmanie wyobrażali sobie, że sprowadzenie religii do prostej wiary w jednego Boga stanowi dowód ich rozsądku, ale w sferze psychologii sprowadzili religię praktycznie do wiary w fatum. Zwyczajni ludzie stali się fatalistami; niczym ów ranny Turek, który nie chciał iść do szpitala, bo z rezygnacją przyjął wolę Allacha. Purytanie byli pewni, że uproszczą religię, jeśli sprowadzą ją do samych tylko słów Pisma; w istocie bardzo ją sobie skomplikowali, bo z miejsca powstało półtorej kopy obłąkanych sekt i dziwacznych interpretacji. Nowoczesny modernista i humanitarysta zamierza uprościć wiarę, przyjmując, że wielka prawda o tym, że Bóg jest miłością, oznacza, że nie ma żadnej wojny z demonami i żadnego zagrożenia dla duszy. Tymczasem prowadzi to tylko do kolejnych problemów i coraz bardziej zdziczałych rozwiązań. Pan Clarence Darrow po prostu zasugerował jedno z nich. Z pewnością go ucieszy, że katolik składa mu za to uprzejme podziękowanie.
(G.K.Chesterton, Dla sprawy, Komorów 2001, ss.117-123)
Gilbert Keith Chesterton