A imię jego pomyłka
Kyo wszedł do mieszkania, z ulgą zamykając za sobą drzwi.
Cholerny Die! No bo naprawdę, czy to, że od miesięcy bezowocnie starał się zaciągnąć lidera do łóżka, musi od razu oznaczać, że podział na noc i dzień przestaje istnieć?
Piwo po próbie, na którą Kaoru się spóźnił, wchodząc równocześnie z basistą i "Kyo, oni na pewno mają romans", natarczywy dzwonek, pytający, czy "Kyo, bo jak myślisz, mam szanse?", a w końcu telefony o depresyjnie czarnej, trzeciej nad ranem, bo "Kyo, a może mam mu powiedzieć?".
Kyo, Kyo, Kyo!
Zazgrzytał zębami, łapiąc niezbitą pewność, że owszem, wypadałoby, żeby Die ruszył wreszcie swój seksowny tyłek i polazł do lidera z misiem w łapkach i obłędem w oczkach, bo inaczej obłęd ogarnie jego i się, kurwa, będą musieli obyć bez wokalisty.
Mrucząc pod nosem gniewne inwektywy, nastawił wodę na kawę. Pokroił chleb, stwierdzając przy okazji, że znowu schudł i że kosztami leczenia obciąży gitarzystę, przerywającego posiłki, zabierającego w napadach głodu i rozpaczy kanapki.
Zalewał właśnie życiodajną kofeinę, gdy znowu, znowu zadzwonił dzwonek.
Czy można aż tak nienawidzić jakiegoś dźwięku?... Kurwa!
- No co znowu?! Jak mi jeszcze raz powiesz, że kochasz, to cię normalnie zapierdolę! Ile można! Wiem! Ale co ja poradzę?! Radź sobie sam!...
Stojący naprzeciwko niego Shinya patrzył na niego długo. Bez słowa. I nagle poszedł sobie, po prostu, zanim właśnie tracący grunt pod nogami Kyo zdążył zrobić cokolwiek, poza przytrzymaniem się framugi.
O jej... chyba coś poszło bardzo, bardzo źle.
Spokojnie, Kyo, tylko spokojnie.
W zasadzie nie ma się czym denerwować. Po prostu właśnie wywrzeszczałeś swojemu najlepszemu przyjacielowi, który status przyjaciela powiększył do statusu kocham cię, mój miły i dlaczego, kurwa, ty mnie nie, że ma przestać natychmiast cię zadręczać. No tak, teraz nie dość, ze nici nawet z marzeń o pocałunkach, kochać poszła się również wizja ukrycia swoich uczuć przed obiektem. Przed Shinyą...
... który właśnie w tej chwili zatrzymał się, dysząc ciężko po długim biegu, przy jakiejś bramie, w której, z niejakim zdziwieniem, rozpoznał bramę domu lidera. Nacisnął dzwonek, niemal taranując otwierającego, gdy wgniótł się w jego ciało. Kaoru, początkowo przytłoczony niespodziewanym ciężarem, zachwiał się, pociągając za sobą perkusistę. Runęli na ziemię, zamierając na chwilę w tej, było nie było intymnej, pozycji. Zanim zarumieniony z wściekłości Kaoru zepchnął z siebie szlochającego perkusistę, minęło kilka krótkich sekund, w których akurat złośliwy Los pokierował krokami Die'a wprost do feralnego w danej chwili mieszkania. Bezmyślnie obserwując już od bramy biegnącego Shinyę, poszedł za nim. Stał przecież przed tą cholerną bramą prawie godzinę, na przemian wymyślając sobie od zakochanych kretynów, układając płomienną mowę, czyszcząc paznokcie, dość tego, wchodzi i niech się dzieje, co chce. I działo.
Przypadek, czy przeznaczenie, czy pieprzone przypadki, prowadzące do niego? Die ujrzał ukochanego, tarzającego się po przedpokoju z innym, tylko dlatego, że sam tak zdenerwował Kyo, że Shinya załamany szukał pociechy u Kaoru, który tylko dlatego znalazł się w tej chwili w drzwiach, że zlitował się nad nim samym, stojącym smętnie pod domem. Ale tego już Die nie widział. Bardzo cicho, powoli i automatycznie zamknął drzwi, odcinając się od niechcianego widoku. Właśnie, czy właśnie, on właśnie, oni... Zdecydowanie potrzebował teraz przyjaciela i lampki koniaku. Albo butelki. Całej. Kuląc się w strugach padającego gwałtownie deszczu, pognał do Kyo.
Wokalista czesał włosy, zastanawiając się ponuro, jaka jest szansa, że Shinya mu w ogóle otworzy. Łomot w korytarzu wywabił go z łazienki, odzianego w sam ręcznik, opasujący biodra i aurę smutku i beznadziejności. Daisuke wyminął go, idąc krokiem rasowego zombie w stronę kanapy. Zaintrygowany Kyo podążył za nim. Gitarzysta nalewał sobie koniaku, muszę zmienić skrytkę, śledząc bardzo uważnie strumień złocistej cieczy podejrzanie zaczerwienionymi oczami. Kyo zaniepokoił się poważniej. Coś było...
- Khem, D... Die?
- Tak, Kyo? - idealnie uprzejmy i totalnie pozbawiony emocji głos.
- Czy wszystko... w porządku?
- Nie - cóż, w sumie nikt nie mówił, że będzie prosto. Kyo zacisnął wargi, licząc do dziesięciu. Dwudziestu.
- A co się stało?
- Ależ nic, nie przejmuj się mną - bohaterska próba powstrzymania łez skończyła się fiaskiem, gdy gitarzysta oderwał się wreszcie od wspomnianej butelki. Cichy, dość cichy, szloch, wstrząsnął jego ciałem i, przy okazji, wokalistą. Die płakał? Boże, miejmy nadzieję, że Kaoru nic nie jest...
- Ale Kaoru żyje?
- Niestety... - pełen żarliwej nienawiści głos Die'a, przyprawił niższego mężczyznę o dreszcze. Ale może było mu zimno w samym ręczniku. Drogą skojarzeń przez wodę, ubranie i gościa, wyjął z szafy suchą bluzę i rzucił gitarzyście. Ten spojrzał na nią, jak na wyjątkowo ciekawy okaz jakiejś egzotycznej mszycy.
- Załóż, jesteś cały przemoczony.
- Ależ nie rób sobie kłopotu...
- To żaden kłopot, nie kłóć się ze mną, zakładaj... - podenerwowany Kyo ściągnął z gitarzysty mokrą koszulę i zamarł, z uniesionymi rękoma. Stojący w drzwiach Kaoru podtrzymywał Shinyę, wpatrując się pustym wzrokiem w Kyo, owiniętego zsuwającym się ręcznikiem, rozbierającego Die'a. Cóż, Murphy był optymistą, pomyślał tylko Kyo, słysząc daleki odgłos zatrzaskiwanych drzwi i łapiąc równie jak jego przerażone, spojrzenie Die'a. Ale się porobiło...
Dzień wstał piękny, lazurowe niebo jaśniało błękitem, słoneczko świeciło, jak szalone, ptaszki i inne żyjątka darły się na całego, a ludzie, jak ludzie zazwyczaj, mieli ważniejsze sprawy na głowie, niż oglądanie tego wszystkiego. Zresztą, myślał Kyo, popijając posępnie kawę ze swojego czarnego kubka z motylkiem, kurwicy dostać można, jak się tę bezproblemowość zobaczy. Czemu aura nie jest jak nastrój? Według jego, proszę bardzo, gradobicie, oberwanie chmury, może jakaś potężna burza? A gówno, ty się, człowieku, martw, a pieruńskie słoneczko świeci, jak opętane. Westchnął ciężko, szturchając śpiącego na kanapie Die'a. Opowiedział mu wczoraj, co zobaczył w przedpokoju lidera, a, sądząc po wiadomości, jaką zostawił mu na sekretarce Shinya, że gratulują, i że i on, i Kaoru się bardzo cieszą, że w końcu zszedł się z Die'm, było po przysłowiowych ptakach. Miło, że jesteśmy już my i oni, pomyślał sarkastycznie, wydzierając gitarzyście butelkę.
- Ale, Kyo...
- Kurwa, Die! Zostaw to, wstawaj, rusz się, wykąp, idziemy na próbę!
- Ale tam będzie Kaoru...
- ... i Shinya, wiem. I tak nie mamy wyjścia, trzeba przeżyć, masz lepszy pomysł?
- Zostać w domu, zalać się w trupa i pierdolić na dywanie?
- Daisuke!
- No, co? - spytał obronnym tonem nadąsany Die. - Nie wierzysz, że pociągasz mnie erotycznie? Że chciałabym wtulać twarz w twoje ciemne włosy, całować twe śliczne usta, w ogóle, kochać się z tobą na tylnym siedzeniu twojego jaguara, a przed snem słuchać, jak grasz na gitarze tylko dla mnie...
- Pomijając już fakt, że jestem blondynem, nie mam samochodu i jestem wokalistą z jakichś tam powodów, to na pewno nie nazywam się Kaoru! Co ty żeś wypił?! Przecież... - Kyo urwał, tknięty nagłym, złym przeczuciem. Odkręcił butelkę i powąchał. - Daisuke, ty cholerny idioto, przecież to spirytus! Ileś tego wypił?!
- Nie krzycz, głowa mnie boli. Przecież nie jestem pijany... tak bardzo. A wiesz, Kao, że cię kocham? I że chciałabym się z tobą... w tobie... we mnie...
- Nie obchodzi mnie to, czy byłbyś seme... cóż, przynajmniej od Shinyi Kaoru nie będzie tyłek bolał. Zostaw butelkę, mówię. Wstawaj, łazienka, kawa i idziemy. Jak oni mogą, to my też. Weź te łapy, nie mówię o seksie, tylko o próbie.
- To znaczy, że na próbie będę mógł cię przelecieć?...
Shinya siedział przy perkusji i smętnie popatrywał na rozradowanego Toshiyę, który, radośnie podśpiewując, bazgrał coś na kartce. Basista od rana wykazywał niezdrowy entuzjazm, raczej ciężkostrawny dla kogoś, kto przechodził poważne załamanie nerwowe. No, prawie przechodził. Obudziwszy się rano w mieszkaniu lidera, gdzie trafili tuż po nieszczególnie dla nich miłym incydencie z prawie nagim Kyo i Die'm w roli głównej, poczuł, że on tej próby nie wytrzyma. To Kaoru cierpliwie przeczekał jego histerie, naszpicował go kawą, a w końcu, gdy nadal zadręczał go wizjami namiętnego seksu wokalisty i gitarzysty, dał mu w twarz i wywrzeszczał, że jego wrażliwość jest płytka, jak kałuża, i jak jeszcze raz usłyszy coś o DaiDai, posuwającym Kyo, to przerżnie go tak, że gra na stojąco stanie się nieodzowna.
W Sali panowała cisza, gdy drzwi uchyliły się z cichym skrzypieniem. Lekko zarumieniony Kyo z zaciśniętymi ustami i potarganymi włosami, starannie omijając wzrokiem Shinyę i Kaoru, wyjaśnił basiście, że Daisuke jest, niestety, niedysponowany i dziś go nie będzie. Na ciche pytanie perkusisty, czy to coś poważnego, wokalista, patrząc zawzięcie na Toshiyę, oznajmił, że chyba nie, ale lepiej uważać. Lider zagryzł wargi i, patrząc wyzywająco na Kyo, kazał mu wracać do domu i opiekować się swoim kochankiem. Shinya niemal jęknął, zauważając na twarzy wokalisty dziwaczny wyraz, jakby mieszankę złości, napięcia i pożądania.
- Skoro już przyszedłem, to i zostanę. Jakoś sobie poradzi beze mnie.
- Jak uważasz. Ja nie zostawiłbym swojego kochanego samego, gdy choruje - niepewny głos Shinyi dotarł jednak do uszu wokalisty.
Odwrócił się, niczym przyczajony tygrys, ukryty smok, przemknęło przez myśl liderowi. Coś nieprzyjemnie błysnęło w oku wokalisty.
- Nie, ty byś pewnie tam siedział i karmił go rosołkiem. A jakby się lepiej poczuł, dałbyś się na boku przelecieć, by siły witalne odzyskał. I sam byś się na niego nabijał, by się, skurwiel, nie przemęczał!... - ostatnie słowa blondyn prawie wykrzyczał. Idealna cisza zapanowała w pomieszczeniu. Nawet Toshiya podniósł głowę znad kartki i, zdumiony, popatrywał na wokalistę, który, mimo, że niższy i od lidera i od perkusisty o dobre dziesięć centymetrów, teraz wydawał się niemal wyższy. A groźniejszy na pewno. Czekoladowe oczy miotały błyskawice, silne dłonie zaciskały się w pięści, ciemne rumieńce gniewu kwitły na policzkach... Zafascynowany basista przełknął ślinę i przesunął się wraz z krzesłem za Shinyę, łapiąc po drodze ołówek, leżący na stole. Wysypane z kubka długopisy rozsypały się po podłodze, gdy wydarł z leżącego pod nimi bloku kartkę i zaczął coś zawzięcie szkicować.
- Kyo! - zgorszony głos lidera, pełen jakiejś ukrytej, nienawistnej nagany przerwał ciszę. Wokalista rzucił mu krótkie, niechętne spojrzenie, powracając wzrokiem do perkusisty, którego ramiona zgarbiły się, a twarz pobladła. Jednak pod wpływem spojrzenia Kyo, jego wzrok się wyostrzył, a ciało wyprostowało. Spojrzał mu w oczy, hardo unosząc podbródek do góry.
- A tak - mówił szybko. - Tak, siedziałbym przy nim godzinami, pilnował, czy nie podwyższa mu się gorączka, poprawiał poduszki, podawał wodę. Sprawdzałbym, czy czuje się już lepiej, dbałbym, by nie przewiało go i by się nie spocił. I tak, karmiłbym go rosołem, a potem dał się przelecieć, nabijając na niego, by się nie zmęczył, wyczerpany chorobą. To wszystko bym zrobił dla ukochanego.
- Shin-chan, ty nieczuła, egoistyczna, wstrętna łajzo! Jak śmiesz?! Jak śmiesz wiedząc, że ja... że ty... że my może...
- Kyo, czyś ty zwariował?! Jacy my?! Jacy my??? Nie my! Ty i on, Die, on cię pieprzy, on leży chory, o niego masz się troszczyć!... Dla niego rosół...! Wy...
- On mnie nie pieprzy!
- Nie obchodzi mnie, kto kogo posuwa! Ważne, że to nie ty mnie!...
Zaskoczona cisza wisiała w powietrzu po ostrym wybuchu Shinyi. Lider patrzył szeroko otwartymi oczami, jak wokalista, wyrwany z osłupienia, przysuwa się do Shina i potrząsa jego ramieniem. Głowa perkusisty poleciała w bok, gdy bezwładnie poddawał się szarpaninie, chyba dopiero teraz świadom wypowiedzianych słów.
- Jak to?... - zdyszany szept Kyo, niecierpliwy, nalegający. - Jak nie ja ciebie? Ciebie chyba ma kto pieprzyć, prawda? - wskazał głową na Kaoru, stojącego obok z założonymi na piersi rękoma. Drgnął i spojrzał na wokalistę, jakby widział go pierwszy raz w życiu.
- Ja go nie...
- On ciebie, nieważne. Sekundę. - Kyo zamarł, popatrując z nagłym zainteresowaniem na Shinyę, stojącego nadal bez ruchu, z ogłupiałym doszczętnie wyrazem twarzy. - Chcesz mi powiedzieć, że jesteś... na górze?
Zanim czerwony z oburzenia Shinya zdołał coś wykrztusić, Kaoru nagle odblokowało. Zmarszczył brwi, myśląc nad czymś intensywnie.
- Czekajcie chwilę... - kocim krokiem podszedł do wokalisty, unosząc jego brodę. - Ciemne spojrzenie rozjarzonych złością oczu uderzyło w zdziwione oczy lidera. - Kyo, czemu ty myślisz, ze ja posuwam Shinyę? I czemu on myśli, ze Die robi to samo z tobą? Coś tu jest nie tak!...
Nagle otrzeźwieni, popatrzyli po sobie z napięciem. Tylko cichy chrobot bazgrzącego na kartce basisty przerywał ciszę.
- To znaczy. że ty i Die nie jesteście razem? - nieśmiała nadzieja w głosie perkusisty uderzyła w Kyo. Odwrócił się w jego stronę, potrząsając przecząco głową.
- Nie jesteśmy, nie byliśmy... Ale przecież wy...!
- A skąd! To jakaś popieprzona pomyłka! - gwałtowny krzyk Kaoru jakby odblokował Kyo, który, podchodząc do Shinyi, zatrzymał się tuż przed nim. Szczupłe palce musnęły lekko zarumieniony policzek, gdy przyciągał go do siebie. Coś, jakby rozbawienie, mignęło w ciemnych oczach wokalisty.
- To znaczy, że ja i Die myśleliśmy, że jesteście razem i niepotrzebnie zalaliśmy się wczoraj w trupa? - zapytał nieco weselszym głosem, przytulając Shinyę, który przylgnął do niego natychmiast. Lider podniósł głowę, patrząc na niego badawczo.
- Daisuke... upił się? - spytał niepewnie, obracając w palcach pałeczki Shinyi. Kyo spojrzał na niego nad ramieniem perkusisty.
- Upił się. Upił, a raczej urżnął, kompletnie. I wiesz? Cały czas mówił o jakimś Kaoru i o tym, jak chciałby się z nim...
- Cisza! - rozbawiony i zawstydzony lekko lider przerwał mu, podnosząc palec do góry. Podszedł szybko do wokalisty, pytając cichym, stłumionym głosem - Nie jest z tobą? I on mnie...
- Klucze, Kaoru, są w mojej kurtce. Ten czerwony jest od wejścia. - Drzwi trzasnęły za Kaoru, gdy pośpiesznie łapiąc wskazaną kurtkę, wybiegał z pomieszczenia. Kyo zdążył jeszcze przelotnie pomyśleć, ze do mieszkania nie ma co za szybko wracać, gdy poczuł miękkie usta Shinyi na swoich wargach. Namiętnie odwzajemnił pocałunek i już miał w nim zatonąć do reszty, gdy rozległ się zrozpaczony, cichy głos:
- Ale Kyo! Odsuń się od niego, zostaw go! - basista siedział na krześle, patrząc na nich ze smutkiem. W pięknych oczach błyszczały łzy. Shinya poczuł niepewne przerażenie.
- No nie... - jęknął rozpaczliwie, chwytając Toshiyę za koszulę. - Nie mów, że go kochasz?
- Nie. - Basista popatrzył na niego zdegustowany. - A skądże!
- Mnie kochasz?!
- Nie... ale ja go rysowałem, a ty mi zasłaniasz.