No nie!
- Cholera jasna! - wrzask Toshiyi potoczył się echem po pustym mieszkaniu i wybiegł przez otwieranie właśnie drzwi na korytarz. Lekko zdziwiony Die zamarł z ręką na klamce, nasłuchując. Panowała cisza. Tylko coś rąbnęło o podłogę.
- Totchi, kochanie? - zawołał niecierpliwie gitarzysta, zamykając starannie drzwi. Odstawił na szafkę torbę z zakupami i odwiesił kurtkę. - Kochanie...?
Z kuchni dobiegł odgłos przypominający gniewne parsknięcie i zaintrygowany Die podążył w jej stronę. Widok, który zastał był... dziwny.
W małym pomieszczeniu panował nieziemski bałagan, stół i podłogę pod nim pokrywał biały puch mąki, na gazie kipiała jakaś zupa, a drzwi od lodówki wymazane były żółtą mazią - jajkami, jak się okazało, którymi siedzący na krześle basista metodycznie walił w drzwi. Die stanął w progu, patrząc kompletnie pustym wzrokiem na pobojowisko. Nie, fanatykami porządku obaj z Totchi nie byli nigdy, ale tarczy strzelniczej na lodówce jeszcze nie mieli. Powoli opadł na krzesło.
- Nie siadaj na jajkach! - wrzasnął okropnie basista, jednocześnie waląc kolejnym o drzwiczki.
Die poderwał się niczym smagnięty biczem, z irracjonalnym niepokojem chwytając się za krocze. Z wyrzutem spojrzał na basistę, sięgającego po stojącą na krześle, na którym niemal usiadł, paletę z jajkami. Wydarł mu ją z rąk i stanął przed nim, opierając ręce na biodrach.
- Totchi, do diabła, co się tu dzieje? Wytłumacz się! - zażądał wściekle, zakręcając gaz pod kipiącym garnkiem. Basista spojrzał na niego wzrokiem ząbkującego niemowlaka, któremu zabrano gryzaczek. Die westchnął, klękając przy nim. - No?
- Robiłem kopytka.
Die zerknął szybko na rozbełtaną w blaszanej misce grudkowatą masę i z wysiłkiem powstrzymał słowa, cisnące mu się na usta.
- I?
- No i zobacz - mówił z goryczą Toshiya, machając mu przed twarzą oblepionymi ciastem łapami. - Klei się!
- Mąka?...
Przez chwilę panowała cisza. Toshiya szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w Die'a, który ze stoickim spokojem usunął z nosa kleks z jajka. Gitarzysta pytająco uniósł brwi, napotykając niepomiernie zdumione spojrzenie basisty. Toshiya milczał, przypatrując mu się z niedowierzaniem. Nagle wybuchnął z lekka histerycznym śmiechem, chowając głowę w ramionach.
- Zapo... zapomniałem... o mące!
Die sięgnął nad stołem po sos, gdy coś w głębi mieszkania zapikało. Popatrzyli na siebie bezradnie, nasłuchując.
Kłopot z mieszkaniem z Toshiyą - jak dawno stwierdził Die - polegał na tym, że basista nie wyrzucając niczego, powiększał stale swoją kolekcję rzeczy dziwnych i dziwniejszych. Po szafkach walały się stare budziki, zepsute telefony, podarte skarpetki bez pary i torby bez jednego ucha. Ilekroć, podczas większych porządków, Die próbował ruszyć cokolwiek z cennych zapasów - rozpoczynała się długa, przeradzająca się z czasem w zimną wojnę, batalia. Batalia, w której nieodmiennie przegrywał, pokonany śladami łez na policzkach i drżącymi wargami - bluźniąc pod nosem, przynosił wtedy spod śmietnika wystawione kartony, z powrotem zapełniając dom przeróżnymi gratami. A wtedy wszystko wracało do normy. Poza tym, że wstydząc się krytycznego oka Kaoru, który czasem wpadał - Die stanowczo zabronił zaśmiecania małego pokoju na piętrze. I, jako jedyne miejsce w tym zwariowanym mieszkaniu - pomieszczenie umeblowane było wręcz ascetycznie, a ozdób nie miało praktycznie żadnych. I to tam najczęściej się kochali, po tym jak Die stwierdził, że nadmiar gadżetów w sypialni może mu uniemożliwić odnalezienie tego właściwego.
A teraz coś pikało. Die zmarszczył brwi, nasłuchując. Popiskiwanie dochodziło tak jakby z przedpokoju, a tam przecież, ze względu na małą ilość wolnego miejsca - panował względny porządek. Wstał, odsuwając krzesło i przeskakując nad rozwalonym koło jego nóg psem - jak on nie znosił tego futrzaka! - basisty. Idąc z głową niemal przy ziemi, zatrzymał się gwałtownie przed swoim płaszczem i, zaskoczony, wyciągnął z kieszeni dzwoniącą natarczywie komórkę. Zdezorientowany stwierdził, że a) telefon do niego nie należy, a do Kyo, a b) że wyświetla się numer lidera. Nieziemsko zainteresowany faktem, czegóż to może on chcieć od wokalisty - odebrał, zamykając za sobą kuchenne drzwi.
- Kyo? - głos Kaoru był cichy i jakiś... smutny? Die miał już zaprzeczyć, wyjaśnić pomyłkę, gdy lider zaczął mówić dalej: - Tak, możesz w zasadzie walnąć słuchawką. A nie, to komórką. No to rozwalić o ścianę. Bo znów chodzi o Die'a.
Gitarzysta milczał, śmiertelnie zaskoczony. Dokonywał właśnie rachunku sumienia, usiłując zrozumieć, czym mógł podpaść liderowi na tyle, by nie chciał mówić o tym z nim, a z wokalistą, gdy Kaoru powiedział:
- Ja już po prostu nie wytrzymuję, Kyo. Nogi z dupy mam ochotę Toshiyi powyrywać! - Die zamrugał, wkładając wiele wysiłku w zrozumienie, na kogo w końcu zły jest Kaoru. Na niego, czy na basistę? - Kyo...?
- Ja...
- No wiem, że ty. - Die przełknął ślinę, słysząc wciąż ten sam smutek w głosie lidera. - Jezu, ja już mam tego dość.
- Czego? - spytał odruchowo, zachrypniętym, obcym głosem. Nigdy jeszcze nie słyszał Kaoru brzmiącego tak... obojętnie, tak beznadziejnie smutno.
- Tego, jak się do niego uśmiecha. Tego, że ma, cholera, prawo się tak uśmiechać. Kurwa, niech szlag trafi pieprzonego Toshiyę. Zrób mi przyjemność i poderwij go na jakiejś imprezie, co? Uwiedź, przeleć i wykorzystaj. A najlepiej jak będziesz go wykorzystywał, to niech Die to zobaczy. Wtedy go zostawi i będzie, kurwa, tylko mój. Do pierdolonej, kurwa, śmierci.
- Kaoru, ja...
- Och, wiem, że nie umiesz pomóc. Do diabła, wiem też, że jestem najebany i dlatego taki żałosny. Jutro mi przejdzie. Do następnego, Kyo. Dzięki, że to znosisz. Za następne pięć lat dostaniesz order z ziemniaka.
Z słuchawki dochodziło przerywane biiip-biiip, gdy Die w końcu rozłączył rozmowę. Oparty o ścianę plecami, wpatrywał się w telefon jakby nagle zamienić się miał w potwora.
- Die? - dobiegł go z kuchni głos basisty. - Kto dzwoni?
- Pomyłka. Pomyłka - powiedział, starając się ze wszystkich sił uwierzyć, ze jest tak istotnie.
Że ten nieosiągalny, zastąpiony - powiedzmy sobie szczerze, DaiDai - basistą człowiek, wcale go nie kocha. Od pięciu lat.
Stojąc w ciemnym, pachnącym kurzem przedpokoju, Die czuł, jak na głowę wali mu się - nie przymierzając - cały świat.
Tej nocy, nie słuchając pytań zaniepokojonego jego milczeniem basisty, spał w salonie. A raczej spać próbował, wciąż widząc pod zamkniętymi powiekami twarz Kaoru i wciąż słysząc jego głos.
- Cholera jasna, Kyo! - zabrzmiał zirytowany głos lidera, gdy wchodzili na próbę. - To jeden, prosty akord! Nie wyciągaj tak wcześnie!
- Wyciągnę to ja zaraz z ciebie, ale flaki na zewnątrz - odgryzł się wokalista, rzucając liderowi jedno ze swoich morderczych spojrzeń. Kaoru, jako jedna z niewielu osób na świecie kompletnie nie reagująca, a nawet jako jedyna odpowiadająca - zaserwował wokaliście podobne, tylko bardziej wściekłe.
Die przełknął ślinę, patrząc na jego przystojną twarz i szczupłe, giętkie ciało. Po wczorajszym telefonie lider stał się osiągalny. A to czyniło całą zabawę w marzenia o nim - bardzo, ale to bardzo niebezpieczną. Bo realną.
- Po prostu nie rozumiem, jak można być tak tępym, by... - zaczął podenerwowany Kaoru.
- ... bo widać nawet i na to zbyt tępy jesteś...
- ... nie rozumieć bardzo prostego polecenia...
- ... które wydaje przecież jasno i wyraźnie...
- Kyo!
- Tak, Kaoru, tak się nazywam. Aczkolwiek na chrzcie mnie Tooru nazwali. Ale to wiesz, błędy młodości mojej matki. Poprawiłem ją.
- Znowu się kłócicie? - westchnął Toshiya, wchodząc do sali, nim Kaoru zdążył odpowiedzieć. Die wsunął się za nim, starannie omijając wzrokiem lidera. Na policzkach czuł zdradziecki rumieniec, a serce waliło mu niczym perkusyjny podkład rozochoconego Shinyi. - O co tym razem?
- O wyciąganie - warknął Kaoru, oddając wokaliście kopniaka pod stołem. Kyo pomasował kostkę, patrząc na niego złym wzrokiem, a Die zdusił histeryczny napad śmiechu, gdy lider ściągnął przepoconą koszulkę przez głowę i, półnagi, oparł się o stół. - Dobra, chłopaki, zaczynamy. Nie czuję się najlepiej, a mamy sporo pracy. Totchi - odwrócił się do basisty - masz ze sobą te nuty?
- Jasne, szefie - przytaknął Toshiya, sięgając po bas. Głową skinął Die'owi, który podał Kaoru czarną teczkę. Die poczuł przyjemny dreszcz, gdy ich palce się spotkały, ale lider szybko cofnął rękę, rzucając mu krótkie spojrzenie.
Die powstrzymał nagłą ochotę rzucenia się na lidera i polizania błyszczącej od potu klatki piersiowej, niemal czując na języku słonawy smak, i sięgnął po gitarę. Im szybciej skończą, tym szybciej uwolni się od tego wartego grzechu człowieka, jego ciała i umysłu. Cholera, DaiDai - zbeształ sam siebie, czując pobudzenie w dolnych rejonach - umówmy się, że o ciele Kaoru, to ty myślał nie będziesz. Zwłaszcza, mając go półnagiego przed sobą, a przed oczami wizję dzikiego z nim seksu. Przymknął oczy, licząc w myśli do dwudziestu. Próba i do domu, będzie dobrze.
Było. Bez większych potknięć przećwiczyli wspólne zagrania, każdy miał swoje pięć minut na solówki i Die już zaczął zbierać po zakończeniu swoje rzeczy, gdy przy wejściu dogonił go głos Kyo. Odwrócił się do niego, unosząc brwi.
- Die, telefon! Wczoraj omyłkowo wsadziłem go do twojej kurtki, mógłbyś?...
Wokalista coś jeszcze mówił, uśmiechając się do niego. Die nie słyszał go, podobnie jak nie słyszał wszystkich odgłosów, pochodzących ze świata zewnętrznego. Ze świata, który dla niego zamknął się w tej chwili w oczach, koloru gorzkiej czekolady, które wpatrywały się w niego z przerażeniem, a które nagle wydały mu się idealną, do utonięcia, studnią. Nie myśląc nad tym, co robi, postąpił krok do przodu, wyciągając rękę. Opuszkami chłodnych palców dotknął policzka, ciepłego i szorstkiego od zarostu. Die wstrzymał powietrze, widząc jak Kaoru - ten Kaoru! - czerwieni się. I zagryzł wargi, gdy lider odtrącił go, wybiegając z sali.
Rozmowa z Toshiyą do najprzyjemniejszych nie należała. Początkowo basista zachowywał się z rezerwą i lodowatym tonem żądał wyjaśnień, tuż przed nosem potwornie zakłopotanych Kyo i Shinyi. Zanim gitarzysta zdążył ochłonąć - było po sprawie, walczący z płaczem Totchi wybiegał z sali, a zaciskający usta w wąską linijkę Kyo, zabierał od niego klucze od jego domu. Zmieszany Shinya mruknął coś niewyraźnie, zbierając trzęsącymi się w pośpiechu rękami swoje rzeczy, po czym także opuścił pomieszczenie.
Die usiadł na kanapie, chowając twarz w dłoniach. Gardło bolało go od tłumionego szlochu, a policzki płonęły jak w gorączce. Nie wiedział ile czasu minęło, ile godzin spędził siedząc bez ruchu, wpatrując się niewidzącymi oczami we własne kolana - gdy podniósł głowę, krzywiąc się z bólu, przeszywającego zastałe mięśnie - za oknem było już ciemno. Dłonie miał jak z lodu, w żołądku czuł nieznośny ucisk, a głowa pulsowała bólem. Wychodząc, zastanawiał się tylko, gdzie spędzi dzisiejszą noc, skoro - jak wskazywały znaki na niebie i ziemi - domu już nie posiadał.
Ulice były wyludnione - padający od kilku godzin deszcz skutecznie zniechęcał potencjalnych spacerowiczów. Die naciągnął mocniej kaptur, wbijając ręce w kieszenie kurtki. Nie wiedział, gdzie idzie, nie obchodziło go to - nawet dobrze było tak iść i iść, prosto przed siebie, bez celu. W końcu bez większego zdziwienia odkrył, że stoi przed domem wokalisty. Zastanawiał się, jak tu trafił, skoro wcześniej był tu raz, i to totalnie pijany. Wzruszając ramionami po sprawdzeniu godziny - było grubo po północy, ale zawsze może tłumaczyć się zostawioną komórką - nacisnął dzwonek. Przez chwilę panowała cisza i gdy już miał zadzwonić ponownie - w głębi mieszkania rozległy się szybkie kroki, i drzwi otworzyły się z impetem, ukazując zmęczonego Kyo, z podkrążonymi oczami i butelką piwa w dłoni.
- Mogę? - zapytał Die, wskazując ręką mieszkanie. Wokalista zapatrzył się na niego, przełykając ślinę.
- Jasne, ale...
- Jak przeszkadzam, to powiedz. Po prostu nie mam się gdzie podziać i... - nie dokończył, gdy Kyo przesunął się, robiąc mu miejsce. Wszedł do środka, uśmiechając się słabo do niego. Chciał jeszcze bezczelnie zapytać o jakieś piwo - gdy jego wzrok padł na siedzącego w rogu mieszkania, na fotelu, śmiertelnie bladego, Kaoru.
Kyo westchnął, patrząc na dwóch mężczyzn, spoglądających na siebie z przerażeniem. Zagryzł wargi i stłumił cisnące mu się na usta słowa.
- To ja może... wyjdę... - szepnął Die, nie spuszczając oczu z lidera.
- Nie, ja już pójdę - Kaoru wstał z fotela, zaciskając bezwiednie dłonie. Kyo wywrócił oczami w niemym rozdrażnieniu.
- Ty dopiero przyszedłeś...
- A ty jesteś dłużej... pójdę i...
- Nie, ja wyjdę...
- Na miłość boską! - warknął wokalista, uderzając otwartą dłonią w biodro. - Ja wyjdę!
Trzasnęły zamknięte z impetem drzwi, niosąc się echem w pustce nocnej ciszy i w umysłach pozostałych w mieszkaniu mężczyzn.
Kaoru usiadł powoli na fotelu, wciąż wpatrując się w drugiego gitarzystę. Die otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Przełknął ślinę, łagodząc wysuszone na wiór gardło.
- Kaoru, ja...
- Die, to jest...
Zamilkli, speszeni. Die kontemplował własne buty, Kaoru dywan. Zamknął oczy, gdy zamiast białego kwiatu lilii zobaczył pośladki drugiego gitarzysty. Ciche tykanie zegara rozbrzmiewało w jego głowie donośnym hukiem.
- Die, chcę, żebyś wiedział, że nie miałeś wiedzieć... to znaczy... no kurwa mać.
- Kaoru, ja...
- Wiem, że ty - przerwał mu ze zniecierpliwieniem. Spojrzał na niego złym wzrokiem. - Dlaczego, u diabła, mi nie powiedziałeś, że to ty?!
- Kaoru, ja...!
- No, wiem, że ty!
- Och, do diabła z tym!
Die szybkim krokiem przemierzył pokój, klękając przed fotelem, na którym siedział lider. Kaoru zamarł, bezradnie patrząc, jak ujmuje w dłonie jego twarz i przymyka oczy. Wstrzymał oddech, czując ciepłe usta na swoich wargach. Na chwilę czas się zatrzymał, serce waliło mu oszalałym rytmem, zgodnym z tym, który wyczuwał pod swoją dłonią, która nie wiadomo jak i kiedy znalazła się na klatce piersiowej Die'a. Pozwolił jego językowi wślizgnąć się pomiędzy swoje wargi, jęcząc cicho, gdy Die pogłębił pocałunek. Wplątał palce w jego włosy, łapczywie całując słodkie usta, smakujące nikotyną i słonym potem znad górnej wargi, i przy tym słodkie. Odsunęli się od siebie, oddychając ciężko. Kaoru ze zdziwieniem spojrzał na Die'a. Delikatny, leniwy uśmiech zmieniał jego twarz w twarz małego chłopca, patrzącego na nowy odcinek Hemana.
Zsunął się z fotela, kucając przy nim. Palcem wskazującym obrysował zarys twarzy, zatrzymał go na wargach. Milczeli, uśmiechając się lekko. Die wysunął język i polizał czubek palca. Kaoru zaśmiał się, przechylając głowę w bok. W ciemnych oczach zamigotały ciepłe iskierki.
- Powinienem cię zabić za ten telefon.
- Wiesz, Kao...
- Nie kończ!...
- ... przez pięć lat podobno...
- Die, ostrzegam cię!
- ... potencja może zaniknąć...!
- A przekonać cię - wymruczał lider, wsuwając ciepłe dłonie pod sweter drugiego gitarzysty. - Że to oczywista bzdura...?
Die wymruczał coś niewyraźnie, gdy szczupłe palce zsunęły się w dół jego brzucha, zamierając przy pasku spodni. Mimowolnie wypchnął biodra do góry, powstrzymując upokarzający jęk.
- Coś mówiłeś... - przypomniał Kaoru, uśmiechając się diabelsko. Dłonie zacisnęły się na pośladkach, wyrywając z ust krótki krzyk. Die dyszał ciężko, patrząc na niego zmrużonymi oczami.
- U zwykłych ludzi zapewne... a ty nie jesteś zwykły...
- Nie? - Kaoru uniósł brwi, pozwalając Die'owi pchnąć się na podłogę i wpić wargi w jego usta.
- Nie - czerwonowłosy oblizał usta, patrząc na niego roześmianymi oczami. - Nie jesteś zwykły, bo jesteś mój, a to cię już wyróżnia.
Epilog
Toshiya przekręcił się na bok, opierając na łokciu i spoglądając na leżącego obok Kyo. Wokalista nie spał, wpatrzony w sufit szeroko otwartymi oczami. Błyszcząca kroplami potu klatka piersiowa, unosiła się w regularnym, spokojnym oddechu. Wyczuwając spojrzenie basisty odwrócił głowę i mrugnął do niego. Toshiya zachichotał, gdy jasne włosy załaskotały go w nos.
- A ja myślałem, że ty gejem nie jesteś.
- A ja myślałem, że się łzami będziesz zalewał jak przyjdę - odgryzł się Kyo, przytulając się do jego ramienia. Ciekawie obejrzał pokój, pierwszy raz skupiając się na wystroju. Którego nie było. - I w ogóle, podoba mi się to twoje mieszkanie. Ale...
- Za duży bałagan? - westchnął Toshiya, przygarniając do siebie wiercącego się wokalistę.
- Nie, ale w tym pokoju jakoś pusto... Czemu się śmiejesz?
- Bo jestem szczęśliwy - wyszeptał mu Toshiya prosto w czubek głowy. - Bo jak wstawimy twoje graty, pusto nie będzie, wiesz?