Niczego nie będzie żal
Wszedł do kuchni, zrzucając po drodze buty, odwieszając kurtkę. Wypakował zakupy, zaparzył kawę. Milczał. Długo.
- Kaoru? - zaniepokojony wyjrzałem z pokoju. Cisza. Podszedłem do niego, muskając jego policzek ustami. - Kao, coś się stało?
Dziwne, poważne spojrzenie ciemnych oczu.
- Ja wyjeżdżam, Daisuke.
- Jak to... wyjeżdżasz?
Ciężkie milczenie, gorzkie słowa. Brak słów. Czasem... ciężko mówić. Czasem lepiej nie mówić.
- Kaoru? Kaoru, na miłość boską, powiedz coś!
- Ja...
- Kao?... Kao, proszę cię! Co się stało, powiedz mi!
- Ja spotkałem Toshiyę, Die.
- ...
- Milczysz... to nawet dobrze.
- Kao, ja...
- Nie, nic nie mów. Wyjeżdżam, Die. I wiesz, to może... przestań, nie dotykaj mnie. To może dobrze, skoro...
- Nie płacz, Kaoru.
- Ja nie płaczę, Daisuke. Już nigdy nie będę przez ciebie płakał.
A potem Kaoru wyjechał. I nie żałowałem, nie wtedy. Przeprowadziłem się do Toshyi, razem zaczęliśmy budować nasz mały świat. Od początku. Wspólne zakupy, jakieś filiżanki, te śmieszne, niepotrzebne i niezbędne pierdółki na kominek. Zawieszanie zasłon, łazienka cała w czerwieni, jak chciałem. Kaoru nie lubił czerwonego, twierdził, że męczą go jednolite wnętrza. Mieliśmy granatowo-czarną łazienkę. Raz wybieraliśmy z Toshiyą wino na wieczór, zobaczyłem go w sklepie. Stał przy ladzie, nie widział nas. Serce... coś drgnęło, ale... Nie, nie czułem żalu, raczej pokręconą satysfakcję, że on... zobaczy. Zobaczy, jak Tot na mnie patrzy, jak zgadza się ze mną we wszystkim. Ale nie, nie mój lider-sama. Nie dał mi satysfakcji. Może naprawdę nic nie czuł. Może udawał. Uśmiechnął się do nas, zamienił z Toshiyą parę słów, zagadnął i do mnie. Zza regałów wybiegł zarumieniony Shinya, piastując w dłoniach jakieś pakunki, świeczki, wino, takie drobiazgi, które nieodłącznie kojarzą się z pieprzeniem się do upadłego w atłasowej pościeli. Zerknąłem na Kaoru, z uśmiechem odpowiadał Shinyi, który zapraszał nas... nas. Mnie i Toshiyę. Nas, do nich, na kawę. Chciałem wydrzeć z tej opanowanej twarzy jakiś żal, jakieś wspomnienie tego, jak było. Nie dał mi nic. Radośnie przekrzykiwał się z Totem, któremu powinien, według moich mglistych wizji, obić mordę. Nienawidziłem go wtedy. Za to, że nie mogłem czuć się winny. Zawsze to samo, zawsze wychodził na prostą. Bolało, przestawało. Uprzejmie otworzył przede mną drzwiczki czarnego jaguara, przegadując się z Shinyą pomagał mu zapakować torby do bagażnika. Ja i mój kochanek, z którym go zdradziłem, jechaliśmy z nim do nich, na kawę. A on się śmiał. Czy aż tak daleko odeszliśmy, Kaoru?
W domu... to nie był już mój dom. Shinya i Toshiya, bardziej skrępowani, niż on. Patrzyłem na porzucone w pośpiechu przed ich wyjściem rzeczy. Lekki nieład, delikatny zapach dezodorantu w powietrzu. Z łazienki zniknął czarny kubek, w którym trzymaliśmy szczoteczki, pojawiła się za to nowa, niebieska. Wysokie kieliszki, też nowe, my nigdy nie mieliśmy czasu, by jakieś kupić. Shinya, odprężony po winie, tulony przez Kaoru. Toshiya, zaśmiewający się z ich zdjęć, dorwanych w jakimś albumie. A ja... patrzyłem. I tak bardzo chciałem złapać jego spojrzenie, choć trochę bólu. A on, jakby nigdy nic, żartował, obejmował Shinyę. Chyba wtedy pierwszy raz pomyślałem, ze nigdy mnie nie kochał.
Gdy zaczęliśmy się zbierać, było strasznie późno. Samochodu nie mieliśmy, zresztą, wszyscy byliśmy wstawieni. Dzwoniłem po taksówkę, gdy Shinya zaproponował, żebyśmy przenocowali. Ironiczny śmiech pchał mi się na usta, ale Toshiya zasypiał mi na rękach, a zresztą... jakaś zawziętość. Jego nie boli, mnie też nie.
- Kaoru, podaj pościel, wiesz, ten nowy komplet. Tu macie koszulki, przepraszam, że pogniecione, szczoteczki, może herbaty jeszcze?
Było mi niedobrze z obrzydzenia, gdy wspólnie zajmowali się nami, gośćmi. Drżałem, słuchając potem przytłumionych odgłosów ich miłości z drugiego pokoju. Rano obudziłem Toshiyę i cicho, zatrzaskując za sobą drzwi, wróciliśmy do nas, do mieszkania. Już wiedziałem, że dom został tam, tamtego lipcowego dnia sam zamknąłem do niego drzwi. A może zrobiłem to już wtedy, gdy pierwszy raz pocałowałem Toshiyę. Nie wiem. Wiedziałem tylko, że nie sądziłem, że to będzie boleć aż tak.
Czas mijał, a ból zaczął tępieć. Znów śmiałem się do Toshiyi, gdy biegaliśmy po piasku, odgarniałem spocone kosmyki włosów z jasnego czoła, czekałem pod salą, gdy zabierał sprzęt. Kaoru i Shinya istnieli, byli gdzieś obok, nie obchodziło mnie to, jak. Wiadomość przyszła późno w nocy, zaspany Toshiya wymruczał tylko, że to do mnie i niemal natychmiast zasnął z powrotem. Wybiegłem, narzucając na siebie tylko płaszcz i dżinsy.
Kaoru próbował się zabić.
Siedząc w szpitalnej poczekalni, byłem jak martwy. Przed oczami mknęła mi feeria obrazów, szybko przelatywały migawki z tamtego kiedyś, kiedy jeszcze mieliśmy nasz wspólne uśmiechy, dziwne kłótnie, słodkie przeprosiny. Shinya nie pokazał się w szpitalu, ja z niego nie wyszedłem. Lekarze mówili, że walczy, a ja śmiałem się nad paradoksem. Chciałem krzyczeć, ludzie, jesteście ślepi? On nie walczy, to jest mój KaoKao, mój, który zawsze robił wszystko dokładnie, skoro chciał umrzeć, umrze! Właściwie już wtedy wiedziałem, że nie przeżyje.
Na pogrzebie było mało osób, mało łez. Kyo, schowany za ciemnymi okularami, Toshiya z zaciętą, przestraszoną twarzą. Shinya, patrzący suchymi oczami na kamienny nagrobek.
Mnie już tam nie było. Podciąłem sobie żyły niecałą godzinę po tym, jak serce Kaoru przestało bić.