Aplikacja
Teorii kodów językowych
Gerry`ego Philipsena
Praca z Komunikacji społecznej
Czym to się je, czyli kilka słów teorii
Twórcą teorii kodów językowych jest Gerry Philipsen profesor z University of Washington. Etnograf mówienia, teoretyk komunikacji, retor i nauczyciel sztuki komunikacji kulturowej, dyskusji, negocjacji i postępowania pojednawczego.
Zanim Gerry Philipsen stworzył teorię kodów językowych przeprowadzał badania etnograficzne wśród społeczności zamieszkującej w dzielnicy Teamsterville w Chicago. Codziennie przez trzy lata rozmawiał z mieszkańcami Teamsterville, po to by nauczyć się opisywać kody językowe mieszkańców tej dzielnicy. Kod językowy badacz określa jako system utworzonych społecznie symboli i znaczeń, założeń i reguł odnoszący się do zachowania komunikacyjnego.
Podczas przeprowadzanych badań Philipsen zauważył że wzorzec mowy obserwowanych mieszkańców znacznie rożni się od kodu językowego który poznał we własnej rodzinie i w kontaktach z najbliższym otoczeniem. Ten ogromny kontrast zmusił go do przeprowadzenia drugiej serii wielopoziomowych badań etnograficznych, które rozpoczął w czasie, kiedy uczył werbalnej komunikacji na University of California w Santa Barbara oraz później w University of Washington. Badacz zauważył, że mimo, iż większość jego rozmówców pochodziła z Santa Barbara lub Seatle, społeczność kodu językowego, z której się wywodzili, nie ograniczała się wyłącznie do zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Philipsen nadał im miano Nacirema - anagram od American, ponieważ posługują się językiem w sposób czytelny dla większości Amerykanów.
Badacz definiował kulturę Naciremy nie na podstawie określonych granic geograficznych, czy pochodzenia etnicznego, lecz na podstawie nawyków mowy. Philipsen ukazał, w jaki sposób kod językowy Naciremy ujawnia się we wzorcach komunikacji dwóch mieszanek Seatle.
Jedną z charakterystycznych cech tego kodu jest zainteresowanie matakomunikacją - czyli mówienie o mówieniu (mówiąc coś, myślę, o sobie, o odbiorcy i co odbiorca sądzi o mnie).
Badania etnograficzne Teamsterville i Naciremy dostarczyły badaczowi wielu danych na temat dwóch odmiennych kultur. Philipsen nie chciał jednak ograniczać się do prostego opisu praktyk miejscowych. Jego głównym celem było rozwinięcie teorii pozwalającej uchwycić związek między komunikacją a kulturą. Taka teoria miała być wskazówką dla badaczy i praktyków kultury, czego maja szukać i podpowiadałaby, jak należy interpretować sposób, w jaki ludzie mówią.
Początkowo Philipsen określił tworzoną teorię jako etnografię komunikacji, jednak z czasem zdał sobie sprawę, że wielu osobom etnografia kojarzyć się będzie z co najwyżej metodą badawczą, dlatego stworzył dla niej termin teorii kodów językowych, jej autor pragnie odpowiedzieć na pytania dotyczące istnienia kodów mowy, ich istoty, sposobu, w jaki można je odkryć, ich siły oddziaływania na ludzi w obrębie danej kultury.
Philipsen przedstawia podstawowe aspekty teorii kodów językowych w pięciu twierdzeniach.
Pierwsze z nich mówi o tym, że tam gdzie istnieje odmienna kultura, tam też istnieje odmienny kod językowy objawiający się m. in. poprzez swoistą wymowę, gramatykę i solidarność kulturową.
W twierdzeniu drugim badacz dowodzi, że kod językowy cechuje kulturowo odmienna psychologia, socjologia i retoryka. Twierdzenie to zakłada, że bez względu na kulturę, kod językowy odkrywa struktury tożsamości jednostkowej, społecznej i strategicznego działania. Psychologia według Philipsena oznacza, że każdy kod językowy w szczególny sposób tematyzuje naturę jednostek.
Natomiast, jeśli chodzi o socjologię, kod językowy tworzy system odpowiedzi na pytanie, jakich powiązań można się doszukiwać między własnym „ja”, a innymi osobami, a także, jakimi zasobami symbolicznymi można się posłużyć w poszukiwaniu tych powiązań. Pojęcia „retoryki” badacze używają w podwójnym sensie: odkrycia prawdy i perswazji.
Następnie Philipsen sformułował twierdzenie trzecie, na przykładzie badań przeprowadzonych na mieszkańcach Teamsterville i obywatelach Naciremy, udowodnił, że wartość mówienia zależy od kodów mowy, jakimi posługują się nadawcy i słuchacze tworząc i interpretując proces komunikacji.
Twierdzenie trzecie można postrzegać jako propozycję, by kod językowy nadał szerszy charakter maksymie Richardsa, że to nie słowa znaczą, lecz ludzie nadają im znaczenie. Jeśli mamy zrozumieć znaczenie najważniejszych nawyków mowy w danej kulturze, musimy wsłuchać się w sposób, w jaki ludzie o nich mówią i w jaki na nie reagują. To ich obyczaje i to oni decydują ich znaczeniu.
Twierdzenie czwarte mówi nam, że pojęcia reguły, założenia kodu językowego wiążą się nierozerwalnie z samym mówieniem. Według Philpipsena, aby poznać kod językowy obowiązujący w danej kulturze należy przeanalizować mowę rodzimych użytkowników tej kultury. Badacz wyraża przekonanie, że kody mowy ujawniają się, kiedy ludzie mówią; poddają się wtedy badaniom każdej osoby, która zada sobie trud i dokładnie im się przyjrzy.
Philipsen zajmuje się wysoce złożonymi formami kulturowymi często ukazującymi kulturową wagę symboli i znaczeń, założeń i reguł, których normalna konwersacja mogłaby nie ujawnić, np. dramatyzacje społeczne, służą one publicznym konfrontacjom, w których jedna strona przywołuje zasadę moralną, by podważyć zachowanie drugiej. Odpowiedź krytykowanej osoby pozwala sprawdzić i uwiarygodnić zasadność reguł życia zawartych w danym kodzie językowym.
Totemiczne rytuały rzucają inne światło na kod językowy danej kultury. Wiążą się z dokładnym wykonaniem, w hołdzie uświęconemu przedmiotowi, uporządkowanej sekwencji działań. Ppodczas przeprowadzanych badań zauważono wśród obywateli Naciremy „rytuał komunikacyjny” uświęcający trójce złożoną z własnego „ja”, samej komunikacji i związków międzyludzkich. Bliscy sobie ludzie gromadzą się, by wyrazić własną jednostkowość, potwierdzić nawzajem swoją tożsamość i doświadczyć poczucia bliskości.
Ostatnie, piąte, twierdzenie sformułowane przez Philipsena mówi, że prawidłowe użycie wspólnego kodu językowego jest wystarczającym warunkiem przewidzenia, wyjaśnienia i sprawowania kontroli nad formą dyskursu, dotyczącego zrozumiałości, roztropności i moralności zachowania w procesie komunikacji. Według badacza znajomość kodów językowych używanych w danej sytuacji przez obserwowanych ludzi pomaga obserwatorowi, czy uczestnikowi przewidzieć lub kontrolować wypowiedzi innych.
Tyle teorii. Jak każda teoria powinna znaleźć swoje odzwierciedlenie w życiu. Poniżej przedstawiamy cztery próby aplikacji tej teorii - dwie w świecie wirtualnym i dwie w świecie rzeczywistym. We wszystkich nich można bez trudu znaleźć wypełnienie warunków Philipsena, by móc mianować się zbiorowością z własnym kodem językowym.
Alter ego w grach on-line
Spróbujmy zweryfikować teorię kodów językowych w oparciu o wirtualne relacje „starzy kontra młodzi” gracze gier internetowych na przykładzie jednej z nich. Przykładem służyć nam będzie gra o nazwie eRepublik znajdująca się pod adresem www.erepublik.com.
W realnym świecie relacje starzy kontra młodzi możemy zdefiniować jako „przybycie” nowej osoby (osób) do istniejącego już towarzystwa, grupy, firmy (miejsca pracy). Zdarzenie takie ma miejsce tylko i wyłącznie na początku procesu „wrastania w grupę” jest zatem procesem dynamicznym, mającym swój czasookres trwania kończący się wraz z zaakceptowaniem „nowych” osób (osoby) przez grupę lub do czasu napływu kolejnych „nowych” osób.
W wirtualnym świecie graczy ta relacja nie jest już taka prosta i oczywista. Zmienny jest też czasookres oraz proces ten może się nie skończyć - można na zawsze zostać „nowym” („młodym”).
Posługując się teorią kodów językowych G. Philipsena postaramy się wykazać po pierwsze, że „starzy i młodzi” posługują się swoistego rodzaju kodami językowymi oraz jak zawodna jest teoria kodów językowych w odniesieniu do społeczności graczy internetowych. Przez kod językowy Philipsen rozumie”[...] system utworzonych społecznie symboli i znaczeń, założeń i reguł, odnoszących się do zachowania komunikacyjnego”. Pomińmy kwestię języka narodowego jako środka komunikacji (gra jest stworzona oraz zarządzana przez Rumunów, napisana w pierwowzorze po angielsku, system komunikacji pomiędzy graczami oparty jest na językach używanych przez poszczególnych graczy). Naszym przykładem (eRepublik) jest gra z kategorii social strategy game. Wchodząc w świat eRepublik stajemy się „wirtualną” postacią.
„...Jak każda gra internetowa, forum dyskusyjne tak i na eRepublik daje się wyczuć podział na starych (nazywanych „starą gwardią) a młodych (zwanych „newbie”). Ta odwieczna walka pomiędzy młodymi a starymi ma swoje odzwierciedlenie również i tu w Internecie. W realnym świecie mamy do czynienia z wypieraniem z różnych dziedzin życia „osób starszych” przez „młodych gniewnych”. Najbardziej w rzeczywistym życiu uwidocznione to jest w naszych miejscach pracy. Przychodzi „nowy pracownik” do nowego miejsca pracy i po okresie „adaptacji” wchodzi w okres „buntu” - ja wiem wszystko najlepiej. Zwyczajowo (choć może bardziej trafniej byłoby zazwyczaj) jednak niewiele wie. Często też zdarza się, że działania „młodego” są chaotyczne i szkodliwe dla pozostałych współpracowników lub też całej organizacji lub firmy. Niejednokrotnie „starzy” muszą „tuszować” lub naprawiać szkody wyrządzone przez „młodego”. Czy takie działanie jest etyczne i moralne? Czy przypadkiem nie powinno się zostawić wyrządzonych szkód, aby ktoś to zobaczył a „młody” się nauczył? Gdzie kończy się „solidarność, koleżeństwo” a gdzie zaczyna odpowiedzialność? Szkopuł w tym, że nie ma ściśle wyznaczonej granicy. Takie granice wyznaczamy sami sobie. To my sami jesteśmy wyznacznikami jej zasięgu i poziomu akceptacji pewnych zachowań. To od naszego własnego systemu wartości, zasad etycznych, moralnych zależy, czy i kiedy zachowania ujrzą lub nie ujrzą „światło dzienne”. Ileż to razy człowiek w imię wyższych celów bierze na siebie odpowiedzialność za drugiego człowieka? Lub też ile to razy bierze jego winę na siebie? Myślę, że każdy, choć raz w życiu tak zrobił. Dlaczego? Motywacje takich zachowań nie są do końca jasne. Często jest to „chronienie” swojego dobrego wizerunku. Zlecamy „młodemu” swoją pracę. Zadanie nie zostaje wykonane, cóż nam pozostało zrobić? Trzeba samemu wykonać daną czynność, aby uniknąć utraty dobrego wizerunku w oczach przełożonych, współpracowników. Lepiej przełknąć „gorzką pigułkę” niż narazić się na śmieszność i cięte uwagi współpracowników o braku wpływu na „młodego”. Kolejną motywacją może być chęć wymuszenia na „młodym” wdzięczności. To taki swoisty „bank przysług” -jak pisał Paulo Coehlo „Ja - Tobie - a Ty mnie”. W socjologii według profesora Piotra Sztompki mówimy o „zasadzie wzajemności”.
Rozważając ten wątek nasuwa się pytanie, która ze stron bardziej potrzebuje swojego oponenta? W eRepublik widoczne są tarcia na linii „stara gwardia” - „newbie”. Wynikają one wprost z rzeczy opisanych powyżej. W szczególności z wskazanego „okresu buntu”. Biorąc jednak ogromny wpływ na grę pojedynczej jednostki można zrozumieć doskonale, dlaczego starzy gracze tak bronią przed dopływem świeżej krwi takich „bastionów” jak ePrezydentura (w ePolsce), Kongres. Tu nie mam miejsca na pomyłki i ich ewentualne naprawianie. Ale nie jest też tak, że odcina się „młodych” od rządzenia, wpływu na kształt polityki. Wytwarza się pewien model kształcenia (udostępnione zostały stanowiska vice ministrów, listy wyborcze do Kongresu - ale niecałe) - uczcie się, a potem chętnie odstąpimy wam pełnię władzy, bo my wiemy, jak trudno odzyskać „niepodległość” naszego wspólnego ekraju, a nasze zachowanie wynika wprost z troski wyższego rzędu. Nie pozwolimy „młodym” zniszczyć dorobku minionych epokoleń...”
Starzy gracze to „elita”. Elita posiada własną tożsamość, język, sposób bycia. To nic innego jak grupa (społeczność) posiadająca swój niepowtarzalny styl, przekonania. Jak w każdej grupie opartej na „przywódczej roli Internetu”, tak i tu mamy do czynienia ze swego rodzaju „kastowością” przejawiającą się w procesie komunikacyjnym. Bo przecież proces komunikacyjny to nie tylko „trwająca rozmowa” to także przerwy w tym procesie. Im częściej w eRepublik ktoś proszony jest o nakreślenie swojego zdania na jakiś temat tym bardziej możemy mieć pewność, że to ktoś ze „starej gwardii”. Młodzi gracze nie są zapraszani do dysput, to przywilej starych graczy. Wchodząc w ten wirtualny świat, pełen symboli, specyficznego języka, jakim posługuje się „stara gwardia”, młody gracz wkracza w świat hermetycznych grup i kast. Poznanie jego specyfiki, zachowań i trendów wymaga od nowego gracza poznania w pierwszej kolejności poznania jego wyjątkowego języka, wyróżniającego się bogactwem „nowomowy” znanej tylko nielicznym graczom oraz wprowadzenia „obowiązującej” formy wypowiedzi (komunikowania) do własnego repertuaru zachowań komunikacyjnych. Nieprzystosowanie się do panujących norm i zachowań powoduje alienację, co w prostej linii może spowodować odejście „młodego” gracza z gry.
Specyfika komunikacji w eRepublik nie polega tylko i wyłącznie na wyjątkowym języku, „nowomowie”, bogatym słowotwórstwie. To w głównej mierze jego hermetyczny, indywidualny charakter sprawia, że proces poznania, oswojenia się z „klimatem” gry przebiega w każdym przypadku indywidualnie, Płynność tego procesu jest uzależniona od podejścia, indywidualnego podejścia, każdego gracza. Częstym zachowaniem wśród nowych graczy jest negacja tego wirtualnego świata. Odrzucenie „świętych ideałów” i bycie sobą. Nie poddanie się „owczemu pędowi”- płynięcie pod prąd. Zachowanie takie w dużej mierze przekształca się z czasem w krytykę całego systemu wartości, zachowań i istniejącego porządku. Krytyka owa przyjmuje dwie formy: konstruktywną lub troling. Konstruktywna to oparta na jasnych, czytelnych i rzeczowych argumentach, a troling to w skrócie „obrzucanie błotem” - choć czasem dość zabawne. Co znamienne i interesujące pomimo odmienności form komunikacji na linii starzy - młodzi, obie grupy w sytuacjach kryzysowych potrafią ze sobą współpracować.
„... Wszystkie opisane powyżej działania, zachowania wynikają wprost z kilku cech Internetu. Po pierwsze z „pozornej anonimowości” gracza, użytkownika - poczucia, że skoro nikt nie zna mojej „twarzy”, imienia i nazwiska jestem nie do złapania to „nie ja” to „inni”. Ta cecha globalnej sieci wytwarza również złudne wrażenie, że jestem widoczny, ale „niewidzialny”. To tak jak dziecko kryjące się „pod kocykiem”. Gdy wychyla się i mówi, krzyczy „a kuku” uważa, że je wtedy dopiero widać. Chowając się z powrotem zdaje mu się, że jest „niewidzialne”. Po drugie Internet wytwarza społeczności, które pomimo jedności celów nie wytwarzają jedności zachowań. Co więcej, następuje, jak to by można nazwać roboczo „wirtualne przeniesienie rzeczywistości (wartości)”. O co w tym stwierdzeniu tak naprawdę chodzi? „Wirtualne przeniesienie rzeczywistości (wartości)” to inaczej przeniesienie zachowań, systemu wartości, moralności, etyki wyznawanej, stosowanej ze świata rzeczywistego do „świata wirtualnego”. Jest również drugi biegun tej hipotezy. Negacja zachowań rzeczywistych, systemu wartości. Nazwałem to „wirtualną negacją rzeczywistości”. Wskazane powyżej poczucie bezkarności i anonimowości w sieci potęguje negowanie wartości realnie nam przyświecających. Niskie prawdopodobieństwo kary, „cicha” akceptacja lub „milcząca zgoda” jest czynnikiem dodatkowo „upewniającym” co do takich zachowań.
Wiele z opisanych powyżej zachowań zależy od własnej oceny i partykularnych interesów. Od niego samego (gracza) zależy tylko i wyłącznie, w jakimi kierunku potoczy się jego własny los. Część działań - nazwijmy je „dobrymi” wykonywana jest z nastawieniem na „poklask” społeczeństwa, a te „złe” mają pozostać w ukryciu lub ujrzeć światło dzienne jak najpóźniej. Niemniej jednak zasadniczo człowiek podejmując działania nie ogląda się na „innych” oczekując ich oceny... działań”. Co nie zmienia wrażenia, że te wszystkie etyczne dylematy, terminologia, motywy działań są zupełnie niezrozumiałe dla „zwykłego śmiertelnika”, co tylko dowodzi zasadności hipotezy, że świat ten odrębny kulturowo, a nawet egzotyczny.
Gdybyś się kiedyś znalazł w więzieniu, czyli świat grypsery
Przenieśmy się na chwilę do świata rzeczywistego, a przy okazji bardziej mrocznego, którego nie można wyłączyć za jednym dotknięciem komputera. Chyba nie trzeba nikogo przekonywać, że świat więzienia jest światem nie tylko zamkniętym dosłownie, ale i kulturowo. Do rangi legendy urósł świat grypserów.
Sama nazwa „grypserzy” wywodzi się z warszawskiego środowiska więziennego, a dokładniej z więzienia zwanego „Gęsiówką”. Szybko rozpowszechniła się po całym kraju. Ci jednak nie byli pierwszymi, którzy za murami więzienia utworzyli swój świat. Pierwszą istotną więzienną grupą nieformalną byli urkowie - szczególnie niebezpieczni więźniowie, których charakteryzował silny solidaryzm, a swój wyrok traktowali ze swoistą nonszalancją. Nazwa ta wyszła z użycia w połowie lat 60-tych, a na jej miejscu pojawiło się natomiast określenie „charakterniak” od słowa „charakternie”, które w gwarze więziennej oznaczało słowo honoru, absolutną prawdę Charakterniaków charakteryzowało bardzo silne poczucie solidarności dotyczące nawet podziału posiłków. Historia kołem się toczy i kilka lat później nazwa ta zanika, stając się epitetem, którym się komuś ubliża. W jej miejsce wchodzi z kolei nazwa „git-człowiek”, czyli „człowiek w porządku”. Pozostali skazani zaczynają być określani jako „nieludzie”. W świecie poza murami nazwa grypserów wydaje się być najpopularniejszą.
Grypserzy to skazani przekonani o własnej wyższości na innymi, dążący do przewodzenia reszcie więźniów i narzucania im swojej woli. Jak w każdej grupie i tu obowiązują pewne zasady. Grupa ta posiada pewne charakterystyczne cechy, które pozwalają jej identyfikować się z grupą lub dawać poczucie odrębności od gorszych od siebie - „nieludzi”. Grupa jest silnie shierarchizowana - członkowie niezajmujący w grupie znaczącej pozycji są ściśle podporządkowani panującym w grupie zwyczajom, a wypełnianie poleceń ludzi z wyższych szczebli hierarchii jest ich obowiązkiem, niezależnie od logiki tych poleceń. Do elity grypy należą osobnicy najbardziej rutynowani i najaktywniejsi. Spośród nich wywodzi się przywódca, tzw. prowodyr. Wyrasta on samoczynnie imponując innym swoją aktywnością, siłą, sprytem, doświadczeniem przestępczym. Przywódca reguluje działania grypserów, rozstrzyga sporne kwestie, inicjuje bunt, rzuca „zastawki”, decyduje kogo „posłać w dół”, a kogo wynieść do góry w grupowej hierarchii. Często zdarza się, że niektórzy członkowie grupy grypserskiej nigdy nie widzieli osobiście swojego przywódcy i nie rozmawiali z nim, a mimo to wypełniają lojalnie jego polecenia.
Członkowie grypsery prowadzą działania destrukcyjne wobec zarządzeń administracji więziennej i działań resocjalizacyjnych oraz mają wrogi stosunek wobec funkcjonariuszy służby więziennej, a także do wszystkich innych skazanych, którzy mają stosunek do ww. inny niż wrogi.
Sama przynależność do grupy grypserskiej jest uwarunkowana posiadaniem pewnych specyficznych cech osobowościowych, przede wszystkim honoru grypserskiego i godności osobistej (rozumianej nieco odmiennie niż zazwyczaj). Ich nigdzie niezapisana „konstytucja” jasno określa zasady i normy, które mają kształtować spójność tej grupy. Normy te, a w tym i wzory zachowań, regulują ich świat od stosunku do norm ogólnospołecznych, poprzez stosunek grypserów do administracji, zasadę podziału na „ludzi” i „nieludzi” (a i tych dzielą w konkretnej hierarchii), zasadę solidarności, potrzebę wzmacniania własnego „ja” poprzez np. bójki, bunty, tatuaże itp., aż do zasad regulujących samą działalność grypsery m. in. poprzez swoją gwarę - gwary grypserki można tylko używać mówiąc do innego grypsującego - nigdy nie do „nieczłowieka”. Nawiasem pisząc gwara grypserki ma tyle odmian, ile jest zakładów karnych w Polsce i choć każda z tych odmian ma wspólne elementy, to jednak swobodnie porozumiewali się nią tylko naprawdę stali bywalcy kilku ośrodków. Reszta „urków” musiała się szybko uczyć lokalnej odmiany, by nie stracić pozycji. Przy tym ciekawe, że grypserzy mając silną potrzebę odrębności jako lepszych od „nieludzi”, równocześnie narzucają swoje normy osobom z poza podkultury, jakby z pogardą okazywali reszcie, jak się zachowuje prawdziwy „człowiek”.
W grupie tej wytwarza się silne poczucie solidarności między członkami. Solidaryzm ten wyraża się nie tylko poprzez specyficzny system zasad, norm, kar i nagród - narzucany przez elitę grupy, ale także poprzez styl bycia (charakterystyczna mowa, specyficzne noszenie spodni, kiedyś sposób poruszania się i tatuaże). Środki te tworzą nie tylko specyficzne poczucie etyki, solidaryzmu, odrębności, ale także łatwość rozpoznawania, kto jest swój, a kim pogardzać.
Tyle tylko, że poza murami największy „grypser” zderza się z rzeczywistością i tak naprawdę nie tylko z brakiem zrozumienia, ale z ludzką pogardą dla wyboru swojego losu. Przestępca to wszak zły człowiek. Może tu tkwi zalążek recydywy i porażki resocjalizacji - były skazaniec łaknie szacunku, popełnia więc kolejne spektakularne przestępstwo, by wrócić do „swoich” w chwale i w glorii i od nowa zacząć grypsować jako „człowiek”.
Alternatywny świat zaprasza, czyli świat czata
Gdyby dziś zapytać nastolatka, co to jest IRC, pewnie większość miałaby problem z odpowiedzią, a przecież wszystko zaczęło się od IRC-a. Nikt dokładnie nie wie, kiedy pojawił się w Polsce - pewne jest tylko to, że był praprzodkiem czata. Na przełomie lat 80 i 90 ubiegłego wieku Internet w Polsce stawał się coraz bardziej popularny, a wraz z nim pojawiły się miejsca, gdzie można było sobie „porozmawiać” przez komputer w czasie rzeczywistym - IRC. Miał mnóstwo zalet i jedną wadę - nie można na nim było używać polskich znaków, tzw. diakrytycznych. Polska kreatywność nie zna granic - stworzono nowy język, który odzwierciedlał polskie dźwięki, ale poprzez pisownię niemiecką i angielską, i tak np. nasze „ó” było pisane jako „oo”, a nasze „cz” jako „tch”, „ł” jako „eu” - ten język nazwano blogowym. Czas płynął, pojawiły się portale typu Onet czy WP, a na nich wpierw kawiarenki, a zaraz po nich czat i rosnąca co dzień liczba pokoi na czatach, gdzie polska pisownia już nie natrafiała na techniczne przeszkody. Wspomnienie języka blogowego ma o tyle znaczenie, że z czasem znajomość okoliczności jego powstania i jego samego z czasem podzieliła „czatowników” na starych bywalców i na nowoprzybyłych do świata wirtualnego.
Niewątpliwie użytkownicy czata tworzą odrębną kulturę, z tym tylko, że kiedy wyłączają komputer wracają do swoich ról życiowych i swojego życia na nowo lub na staro. Grypserzy musieli czekać na koniec wyroku. Grupy kulturowe opisywane przez Philipsena w zasadzie w niej żyły od narodzin do śmierci. Czat jest w odróżnieniu od tych wspomnianych grupą kulturową wybraną świadomie, no i na czacie wszyscy piszą, że mówią, a nikt nie mówi, że pisze, bo na czacie się czatuje.
Z biegiem czasu Internet stał się w Polsce tak powszechny, że fakt niekorzystania z sieci raczej dziś wzbudza zdziwienie i przykleja łatkę dziwaka. Z sieci korzystają i młodzi i starzy, wszystkie grupy zawodowe i przedstawiciele każdego stopnia wykształcenia. Taki sam tygiel znajdziemy i na czatach. I jak pokoje podzielone kategoriami wieku dają jakieś złudzenie, kogo można tam spotkać, tak pokoje tematyczne i ogólnie towarzyskie dają okazję przeczytania np. zażartego dialogu 65 letniego lekarza z 20 letnim mechanikiem i dla nikogo nie jest czymś niezwykłym, że od początku piszą sobie na „ty”, co trudne jest do wyobrażenia w świecie rzeczywistym. Na zawsze minął czas, kiedy „czatownicy” czuli się elitą zaznajomioną z magią świata wirtualnego - czat dziś jest dla wszystkich.
I w tej kulturze obowiązują wzorce zachowań, rytuały, kontrola społeczna, by wszyscy trzymali się zasad i sankcje, gdy się te zasady otwarcie łamie. Przy czym trzeba zaznaczyć, że znajomością wzorców zachowań może się pochwalić malejąca w oczach ilość użytkowników czata. Nowoprzybyli próbują robić, co i jak chcą. W zamian od „starych” otrzymują, jeśli nie wzgardę, to otwarte lekceważenie jako dla takich, którzy nie rozumieją idei czata.
Czat to odpowiednik starej prywatki, gdzie gromadzą się w wspólnym pokoju starzy znajomi i nowi z ulicy. Starzy się witają ze starymi. Nowi mogą się przywitać, ale nie mogą oczekiwać, że stary ich „odwita”. Dopiero jakieś trafne komentarze, zgrabna riposta, epatowanie ciekawą osobowością może dać paszport do nobilitacji i być przez „starych” zauważanym. Otwarte lekceważenie tej zasady może poskutkować tylko tym, że długo się będzie zauważanym tylko przez nowych.
Każdy na czacie ma login - nick, stały - „stałka” (zarezerwowany) i tyldy - tymczasowo nadawane, bez monopolu, z charakterystycznym znakiem (~) przed loginem. Podział na starych i nowych użytkowników nie pokrywa się ściśle z podziałem na stałki i tyldy. Najwyższym honorem w hierarchii czatowników jest być rozpoznawalnym. Każdy, kto pisze, chce mieć swój styl, ale nie każdy może mieć styl charakterystyczny. I nie wystarcza mieć swój kolor i krój czcionki, ale także tylko po swojemu językiem się posługiwać. Zatem ktoś, kto wchodzi za każdym razem na innej tyldzie, ale zawsze jest rozpoznawalny - cieszy się swego rodzaju prestiżem. Ci stanowią mniejszość. Posiadanie stałego nicka przynosi bowiem wiele ułatwień ze strony programu, co też zniechęca stałki to zdobywania tego swoistego prestiżu.
Język czata jest mieszaniną żargonu informatyków, młodzieży, echem blogowego i mnóstwa neologizmów, które wprawiają w rozpacz uczęszczających tam nauczycieli języka polskiego. Nie dość, że są neologizmy, to jeszcze wśród przerażająco dużej ilości użytkowników panuje przekonanie, że na czacie ortografia i gramatyka nie obowiązuje. Równocześnie mnóstwo nicków pisze do siebie używając zaimków dzierżawczych pisanych wielką literą, jakby pisali do siebie list, a nie prowadzili dialog. Co sprytniejsi, by ukryć swoją niepoprawność ortograficzną próbują pisać blogowym - próbują tylko, bo niewiele o nim wiedzą, są niekonsekwentni i tworzą własne kombinacje zapisu dźwięków, czym doprowadzają elitę do szału. Dzisiejsza elita pisze poprawną polszczyzną i odcina się od tych nieporadnych prób „schoomu blogiem”.
Jest tylko jedna sytuacja, w której każdemu można pisać, jak mu tylko fantazja podpowiada - by oszukać straszaka. Na czacie oczywiście pokazują się tzw. admini - nicki mające za zadanie pilnować porządku w pokojach i przestrzegania regulaminów. Na stałe jednak w każdym pokoju i na każdym portalu działa program - na WP zwany straszakiem, na Onecie - aniołem. Program ten ma zapisane kombinacje sylab, które występują w słowach niecenzuralnych i te wyłapując w wypowiedzi „czatownika”, uniemożliwia wyświetlenie ich na oknie. Każdy jako punkt honoru bierze sobie do serca, by straszaka oszukać i tak „dupę”, której straszak nie przepuści przemyca się jako „doopę” i to w zasadzie jedyna platforma, gdzie „czatownicy” stanowią jedność i są solidarni.
Choć nie, jest jeszcze jedna - każdy użytkownik czata, kiedyś z czata wychodzi i przestaje być nickiem, a zaczyna człowiekiem.
Człowieku lecz się sam, czyli świat lekarzy
Można by założyć, że każda grupa zawodowa odróżnia się swoistą kulturą od reszty. Jednak grupa zawodowa lekarzy jest szczególna poprzez swoją funkcję ratowania lub utrzymywania w dobrym stanie tego, co dla każdego człowieka jest najważniejsze - zdrowia i życia. Świadomość tej funkcji w społeczeństwie skłania „zwykłego śmiertelnika” do postawy niemal służalczej wobec lekarza, a lekarzy napawa przeświadczeniem, że są pośrednim ogniwem między ludźmi, a siłą wyższą, a czasem nawet sami mają się za tą siłę. To zazwyczaj już wystarcza, by czuli się „innymi”, by nie napisać lepszymi od reszty społeczeństwa.
Choć nauka poszła na przód, a i świadomość społeczeństwa wzrosła na temat poszczególnych dziedzin medycyny i profilaktyki, to jednak wciąż lekarz kojarzy się z szamanem, magikiem i cudotwórcą. A i lekarze bardzo chętnie to skojarzenie podtrzymują. Dlatego też pacjenci pytający bogobojnym tonem pana ordynatora o stan swego zdrowia rzadko otrzymują zrozumiałą odpowiedź, a słyszą ciąg niezrozumiałych słów, który zbyt często kończy się słowami „w medycynie cuda się zdarzają - trzeba wierzyć”. Źle jest widziana dyskusja z lekarzem, zbyt dociekliwe pytania, wątpliwości w poprawność diagnozy i kierunek leczenia. Lekarz wie lepiej, to lekarz skończył medycynę. Nie ma też mowy, by lekarz poddał w wątpliwość poprawność diagnozy innego lekarza przy pacjencie. Nie zrobi też tego pielęgniarka. Tu lojalność jest ponad wszystko. Nieprzypadkowo w kodeksie etyki lekarskiej jest zapis zakazujący publicznej krytykę pracy lekarza przez innego lekarza, wyjątek stanowią tylko biegli sądowi i sądy lekarskie. Przypadki łamania tej zasady kończyły się nierzadko ostracyzmem i w zasadzie banicją nielojalnego lekarza poza obszar RP.
Lekarzem zostaje się z powołania, zatem praktykując nigdy się nim nie przestaje być. Nie może wyłączyć swojej profesji jak „czatownik” komputer, nie kończy mu się wyrok, jak grypserom - bo to wyrok dożywotni. Będąc po pracy, na urlopie, w prywatnych sytuacjach jako przedstawiciel służby zdrowia nie może odmówić pomocy w sytuacji zagrażającej komuś życiu i zdrowiu, musi zgłosić się na wezwanie, czy jest tu lekarz lub sam zapytać, czy lekarz jest potrzebny. W innym razie grożą mu sankcje prawne.
Udawanie boga pewnie jest męczące i stresujące, dlatego i lekarze muszą się czasem odstresować. Kiedy zamykają się drzwi gabinetów, a kitle wiszą na oparciach krzeseł, lekarz w towarzystwie innych lekarzy, rzadziej pielęgniarek, przestaje być nadczłowiekiem, który wyraża się w specjalistycznej terminologii, a zaczyna używać żargonu i komentarzy, które pewnie spodobałby się mało któremu pacjentowi. I tak w kulisach można usłyszeć swoiste diagnozy typu: pacjent ledwo ciepły (umierający), pacjent się zawalił (miał zawał), pacjent jest zalany (ma obrzęk płuc), zespół dnia następnego (kac), galopująca andropauza (upierdliwy, wredny facet), ciemno jak w narządach, spremedykować się (wypić przed wyjściem na imprezę), zdekompensować się (zdenerwować się) i leżak (leżący na ulicy człowiek) itd. oraz otwartą krytykę pracy innych lekarzy. Przy czym zawsze są gotowi na każde wezwanie przybrać poważną minę, założyć kitel i znów komuś uratować życie.
Swoisty świat lekarzy ukazuje, że będąc w jednej grupie kulturowej, w zależności od widza, można kultywować dwie sprzeczne sobie kultury, a nawet etykę (sic!). Mimo tej dwutorowości pewnie Philipsen nie miałby żadnej wątpliwości, że świat lekarzy spełnia zasadę Teorii kodów językowych.
Wszystkie powyżej opisane zbiorowości, jak już ustalono na wstępie, miały być odzwierciedleniem Teorii kodów językowych G. Philipsena. Rodzi się tylko pytanie, czy to odbicie wierne, czy też skrzywione, a może takie i takie, a może tylko fragmentaryczne. Czas na krytykę....
Krytycznym okiem, czyli jak się ma teoria do rzeczywistości
Teorie nie idą z duchem czasu, bo w swych sztywnych ramach nie zakładają, że świat się zmienia, a ze światem ludzie. Dlatego też nauka społeczna zaczyna dzielić teorie na klasyczne i współczesne. Załóżmy więc, że Teoria kodów Gerry`ego Philipsena jest jedną z tych klasycznych. Zatem taką, na podstawie której powstały współczesne a jej echa brzmią do dzisiaj. A co w niej przebrzmiało? Autor teorii nie przewidział globalizacji. Ta zaś sprawiła, że dotąd kulturowo odrębne społeczeństwa mieszają się ze sobą i zatracają swoją odrębność. Oczywiście w pewnej grupie zawsze można znaleźć pewne cechy wyróżniającą ją od innych, tyle tylko, że te grupy stają się również globalne, bo przecież lekarz amerykański już teraz niewiele różni się od polskiego. I tylko jako niedobitków można jeszcze znaleźć grypsera, czy Ślązaka, ale śmiem zakładać, że ich kiedyś wyraźna, a teraz coraz mniej, odrębność zaczyna zanikać. Za chwilę grypser będzie mówił językiem gangsta, a Ślązak poprawną angielszczyzną. Co jest zmorą etnografów, zaczyna być naszą rzeczywistością. A jeśli pewnego dnia, a wszystko wskazuje na to, że świat idzie w tym kierunku, będzie istniała tylko jedna kultura, w której nawet podziały płci, religijne i zawodowe będą wspomnieniem, to będzie trzeba teorię Gerry`ego Philipsena odłożyć do lamusa, a zostawić sobie na otarcie łez „bodylangue”. Póki co, słowami klasyka „pięknie się różnijmy”.
W rekomendowanej książce Em Griffina „Podstawy psychologii społecznej” przeczytałam kilka teorii i w każdej z nich uderzyła mnie ich ogólnikowość. Tak samo ma się rzecz z Teorią kodów językowych Gerry`ego Philipsena. Przytoczyliśmy tu cztery światy i opisaliśmy je wedle klucza tej teorii, ale aż cisnęło się na klawiaturę, że te podziały są sztuczne. Rzecz jasna teoria ta się opiera na założeniu, że pewna zbiorowość ma wspólny mianownik, a nawet cztery mianowniki, ale co z liczebnikiem? Z jednej strony każdą przytoczoną zbiorowość można by podzielić na dalsze kolejne też wedle kodu językowego - wedle wieku, bo starzy i młodzi komunikują się inaczej, wedle płci - bo i płciom przypisywane są pewne odrębności w komunikowaniu się, wedle miejsca zamieszkania - naleciałości regionalne Etc. Z drugiej strony te pozornie odrębne społeczeństwa, tak naprawdę przecież się mieszają. No może poza światem więzienia, ale i tu nigdzie nie jest powiedziane, że skazaniec w obecnej dobie czasu nie wchodzi na gry on-line lub, że kiedyś był lekarzem. Jednak przykład lekarza wchodzącego na czat i w świat gier już by pewnie nikogo nie zdziwił. Jeśli w swoim świecie zawodowym porusza się zawodowym żargonem, na czacie „bloguje”, a grając ma do perfekcji opanowane komendy, to której społeczności jest on częścią? Nasuwają mi się odpowiedzi dwie - żadnej i wszystkich lub, że każdy z nas porusza się kilkoma kodami w zależności od adresata. Tylko jakoś żadna z tych odpowiedzi mnie nie satysfakcjonuje.
Socjologia zakłada, że głównym motorem stworzenia świadomości jednostki, jest jej socjalizacja w konkretnym środowisku, nie umniejsza przy tym znaczenia osobowości, która w najbardziej ujednoliconej grupowości ją jednak odróżnia. Garry Philips chyba o tym zapomniał. Założył on, że wychowując się w określonej odrębnej społeczności każda jednostka będzie zachowywała się tak samo, nawet w chwilach odstąpienia od swych zasad w zasadzie bardziej się łączy niż dzieli z pozostałymi tym zachowaniem. Trudno mi uwierzyć, że i w społeczności Teamsterville i Naciremy jednostki były do złudzenia podobne, sztywno trzymają się jedynie słusznych wzorców zachowań i niczym się od siebie nie różnią. Nieprawdopodobnym jest też założenie, że każdy mężczyzna i każda kobieta zachowywała się tak samo względem siebie. No i mamy jeszcze walkę pokoleń. Jak w każdym świecie, i w tych musi dokonywać się swoista ewolucja i młodzi buntują się wobec zasad starych. Nawet, jeśli by założyć, że grupy te opisywał w konkretnym czasookresie, a przed nim i po nim grupy te były już różne od opisanych, to wciąż zostaje nam osobowość, a tą każdy ma inną. Coś w tym jest, że gdy ktoś się odezwie, to próbujemy go scharakteryzować, ale... raczej charakteryzujemy wtedy jego poziom intelektu, obycie, a nigdy do jakiej grupy należy. Nawet, jeśli kogoś klasyfikujemy do określonej grupy zawodowej czy subkultury, to szybciej po stroju i wyglądzie. Ale może się mylę...
Niewątpliwie w każdej z czterech przedstawionych społeczności mamy do czynienia ze swoistą wymową i solidarnością kulturową, ale jeśli już chodzi odmienną gramatykę zaczynam mieć wątpliwości, bo jeśli w świecie gier on-line i w grypserze istnieje już zupełnie nowomowa, a więc i swoista gramatyka, tak w świecie czata w dobrym tonie jest posługiwanie się poprawną polszczyzną, a i w świecie lekarzy, choć mamy do czynienia z zawodowym żargonem, to jednak mieści się on w zasadach gramatyki polskiej i tylko odróżnia się wykrzywioną terminologią.
Czy we wszystkich tych opisywanych grupach istnieje odmienna psychologia, socjologia i retoryka? Tak, nie mam wątpliwości żadnych. Mało tego, we wszystkich nich istnieje też „lokalna” etyka i moralność i tak, co źle jest widziane w świecie „normalnym”, w tych grupach jest honorowane.
Trudno mi się odnieść do zasady „to nie słowa znaczą, lecz ludzie nadają im znaczenie”, bo jeśli mamy do czynienia ze słownictwem nigdzie indziej nie istniejącym, to dość trudno mówić o nadawaniu im nowych znaczeń. Natomiast tam, gdzie używa się słów rodem ze słownika, tam używane są w znaczeniu powszechnym. Można by się znów uczepić lekarzy, bo jednak w ich żargonie terminy medyczne mają znaczenie wykrzywione, więc nadają im jednak znaczenie nowe, ale czy nadają im nowy sens?
Jeśli by założyć za Philipsenem, że „założenia kodu językowego wiążą się nierozerwalnie z samym mówieniem”, to albo ów nie przewidział, że społeczność odrębną kulturowo można też stworzyć pisząc - patrz Internet, albo też można by założyć, że każda forma komunikacji jest rodzajem mowy. Tyle tylko, że trudno tu mówić o komunikacji werbalnej i niewerbalnej, co nie znaczy, że jest pozbawiona emocji i symboli.
I kwestia ostatnia. Dość długo zastanawiałam się nad zasadnością twierdzenia, że „znajomość kodów językowych używanych w danej sytuacji przez obserwowanych ludzi pomaga obserwatorowi, czy uczestnikowi przewidzieć lub kontrolować wypowiedzi innych”. Odniosłam to do znajomości języka obcego i kultury narodu używającego ten język. Rzadko się zdarza, by jakiś cudzoziemiec tak dobrze poznał dla siebie język obcy i obcy dla siebie kraj, by mógłby się w nim w pełni zasymilować i być odbierany jako jeden ze swoich. A jeśli nie jest się jednym z nich, to siłą rzeczy po pierwsze pewnych słów, obyczajów się nie zrozumie, a po drugie może być „małe co nieco” przed obserwatorem ukrywane. Kiedy się jest zaś „swoim” i „u siebie” to najtrudniej zauważyć własne odrębności, bo w konfrontacji z obcymi widzi się przecież głownie odrębność tych ostatnich.
Opracowano na podstawie „Podstawy komunikacji społecznej” Em Griffin (str. 458-469)
Philipsen, G. (1997). A theory of speech codes. W: G. Philipsen, T.Albrecht (red.), Developing Communikation Theory (s. 126). Albany, N.Y.:SUNY
Fragment artykułu „Siedzi Gekoon i myśli.. chyba go pogięło” zamieszczony pod adresem http://www.erepublik.com/en/article/siedzi-gekoon-i-my-li-chyba-go-pogi-o-1662366/1/20 - 25/03/2011 g. 21:30 (autorem cytowanych wypowiedzi jest członek grupy piszącej tę pracę - zastosowano przypisy ze względu na wcześniejszą publikację)
Fragment artykułu „Siedzi Gekoon i myśli. Chyba go pogięło” zamieszczony pod adresem http://www.erepublik.com/en/article/siedzi-gekoon-i-my-li-chyba-go-pogi-o-1662366/1/20 - 25/03/2011 g. 21:30 (autorem cytowanych wypowiedzi jest członek grupy piszącej tę pracę - zastosowano przypisy ze względu na wcześniejszą publikację)
Opracowano na podstawie własnych doświadczeń i własnych obserwacji
Opracowano na podstawie własnych doświadczeń i własnych obserwacji
11